Michael J. Sullivan Pradawna stolica Cykl: Odkrycia Riyrii tom 6
Przełożył: Edward Marek Szmigiel Tytuł oryginału: Ri...
17 downloads
7 Views
4MB Size
Michael J. Sullivan Pradawna stolica Cykl: Odkrycia Riyrii tom 6
Przełożył: Edward Marek Szmigiel Tytuł oryginału: Riyria Revelations: Percepliquis Rok pierwszego wydania: 2012 Wydanie polskie 2013
Książkę dedykuję mojej żonie Robin Sullivan. Niektórzy pytają mnie, jak to jest, że tworzę takie silne postacie kobiece, nie każąc im dzierżyć miecza w ręku. To dzięki niej. Jest Aristą. Jest Thrace. Jest Modiną. Jest Amilią. I jest moją Gwen. Niniejszy cykl to mój hołd dla niej. To Twoja książka Robin.
I hope you don’t mind that I put down in words How wonderful life is while you’re in the world. Elton John, Bernie Taupin
Rozdział 1. Dziecko. Miranda była pewna, że tak właśnie zacznie się koniec świata - nie będzie ostrzeżenia, ale wybuchnie pożar. Nocne niebo za nimi jarzyło się czerwienią, gdy płomienie i snopy iskier buchały w jego stronę. Płonął uniwersytet w Sheridanie. Miranda, która dźwigała ciężki tobołek i trzymała Mercy za rączkę, bała się, że zgubi dziewczynkę w ciemności. Uciekali od wielu godzin, biegnąc na oślep przez sosnowy las, przedzierając się między niewidocznymi gałęziami, pod którymi leżała gruba warstwa śniegu. Miranda brnęła przez zaspy sięgające jej powyżej kolan, torując drogę dziewczynce i staremu profesorowi. - Idź dalej! Nie czekaj na mnie! - krzyknął Arcadius, nie mogąc za nimi nadążyć. Miranda poruszała się najszybciej, jak potrafiła. Za każdym razem, gdy słyszała jakiś dźwięk lub zdawało się jej, że widzi czyjś cień, siłą woli powstrzymywała się, żeby nie krzyknąć. Niewiele brakowało, a wpadłaby w panikę. Śmierć deptała im po piętach, a ona miała wrażenie, że stopy ma ciężkie jak z ołowiu. Żałowała dziecka i martwiła się, że sprawia Mercy ból, ciągnąc ją za sobą. Raz szarpnęła ją nawet za mocno i mała się przewróciła. Krzyknęła, gdy upadła twarzą w śnieg, ale od razu wzięła się w garść. Już dawno przestała zadawać pytania i narzekać, że jest zmęczona. W ogóle przestała się odzywać i wytrwale podążała za Mirandą. Byłą dzielną dziewczynką. Dotarli do drogi i Miranda uklękła, żeby przyjrzeć się dziecku. Mercy ciekło z nosa, do rzęs przykleiły jej się płatki śniegu, a do czoła przywarły przepocone czarne włosy. Miranda odgarnęła jej kilka kosmyków za uszy, podczas gdy Pan Prążek, szop pracz, który owinął się wokół szyi dziewczynki jak etola, bacznie ją obserwował. Mercy nalegała, żeby przed ucieczką wypuścić zwierzęta z klatek. Uwolniony szop wdrapał się na jej ramię i mocno go uczepił. Widocznie też wyczuł, że dzieje się coś złego. - Jak się czujesz? - spytała Miranda, nasuwając małej kaptur na głowę i mocniej spinając płaszcz klamrą. - Zimno mi w stopy - odparła Mercy szeptem, wpatrując się w śnieg. - Mnie też - odrzekła Miranda najpogodniejszym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć. - Niezły ubaw, co? - rzekł stary profesor, wspinając się po zboczu, by do nich dołączyć. Gdy zdejmował torbę z ramienia, z jego ust wydobywały się duże obłoki pary. Brodę i brwi miał zasklepione grubą warstwą śniegu i lodu. - A jak ty się czujesz? - spytała Miranda. - Świetnie, doskonale. Stary człowiek potrzebuje od czasu do czasu trochę ruchu, a także odpoczynku. Musimy jednak kontynuować wędrówkę.
- Dokąd idziemy? - spytała Mercy. - Do Aquesty - odparł Arcadius. - Wiesz, co to Aquesta, prawda, słonko? To właśnie tam jest wielki pałac, z którego rządzi imperatorka. Chciałabyś ją poznać, co? - Czy zdoła ich powstrzymać? Miranda zobaczyła, że dziewczynka spogląda ponad ramieniem starego człowieka na płonący uniwersytet. Uszli już wiele mil, ale ogień wciąż rozjaśniał horyzont. Ponad jego blaskiem widać było cienie. Niektóre opadały pionowo, a z innych, krążących nad uniwersytetem, tryskały strumienie płomieni. - Miejmy nadzieję, słonko, miejmy nadzieję - odrzekł Arcadius. - Tymczasem ruszajmy w drogę. Wiem, że jesteś zmęczona i zziębnięta. Ja też. Ale musimy jak najszybciej stąd się oddalić. Mercy, drżąc z zimna, skinęła głową, a może tylko wykonała podobny ruch. Trudno to było ocenić. Miranda strzepnęła śnieg z pleców i nóg dziewczynki, żeby uchronić ją przed większym przemoczeniem. Pan Prążek obserwował jej działania z chłodną rezerwą. - Myślisz, że wszystkie zwierzęta się wydostały? - zapytała Mercy. - Jestem tego pewny - stwierdził Arcadius. - Przecież są bystre, prawda? Choć może nie aż tak jak Pan Prążek, bo jemu udało się załapać na przejażdżkę. Mercy znów skinęła głową i dodała z nadzieją w głosie: - Jestem pewna, że Filiżance udało się uciec. Umie latać. Miranda sprawdziła tobołek dziewczynki i własny, żeby upewnić się, czy oba są zamknięte i mocno związane. Spojrzała na ciemną drogę. - Doprowadzi nas przez Colnorę do samej Aquesty - wyjaśnił stary czarnoksiężnik. - Jak długo będziemy tam szli? - spytała Mercy. - Kilka dni, może tydzień. Dłużej, jeśli utrzyma się kiepska pogoda. Miranda dostrzegła niezadowolenie w oczach Mercy. - Nie martw się. Jak będziemy trochę dalej, zatrzymamy się na odpoczynek i posiłek. Przygotuję coś gorącego, a potem trochę się prześpimy. Na razie jednak musimy iść dalej. Na drodze będzie nam łatwiej. Miranda chwyciła rękę dziewczynki i ruszyli. Z radością stwierdziła, że jej przewidywania się sprawdziły. Wędrówkę ułatwiały pozostawione przez wozy koleiny oraz to, że schodzili po zboczu. Maszerowali raźnym krokiem i niebawem las za ich plecami przesłonił ognistą łunę. Wkroczyli w ciemny i cichy świat, w którym towarzystwa dotrzymywał im jedynie świst zimnego wiatru. Miranda
spojrzała na starego profesora, który powłóczył nogami i przyciskał płaszcz do szyi. Miał zaczerwienioną i pokrytą krostami twarz. Z trudem łapał oddech. - Na pewno dobrze się czujesz? Arcadius z początku nie odpowiedział. Podszedł do Mirandy, zmusił się do uśmiechu i szepnął jej do ucha: - Obawiam się, że może będziecie musiały dokończyć podróż beze mnie. - Co takiego? - odparła Miranda głośno i zerknęła na dziewczynkę. Mercy nie podniosła głowy. - Wkrótce zrobimy postój. Odpoczniemy i jutro pójdziemy wolniej. Przeszliśmy dziś szmat drogi. Wezmę twoją torbę - zaproponowała i wyciągnęła rękę do Arcadiusa. - Nie, sam ją poniosę. Wiesz, że jest bardzo krucha i… niebezpieczna. Jeśli ktoś zginie, niosąc ją, niech to będę ja. A jeśli chodzi o odpoczynek, nie sądzę, żeby to coś zmieniło. Nie mam dość sił na taką podróż. Oboje to wiemy. - Nie możesz się poddawać. - Nie zamierzam. Przekazuję zadanie tobie. Dasz sobie radę. - Ale nie wiem, co robić. Nigdy nie wyjawiłeś mi planu. - Bo często się zmienia. Miałem nadzieję, że regenci zaakceptują Mercy jako spadkobierczynię Modiny, ale odmówili. - Arcadius zachichotał. - Co teraz? - Teraz Modina zasiada na tronie, więc mamy drugą szansę. Najlepsze, co możesz zrobić, to dotrzeć do Aquesty i starać się o audiencję u niej. - Ale nie wiem, jak… - Znajdziesz sposób. Przedstaw imperatorce Mercy. To będzie pierwszy krok w dobrym kierunku. Wkrótce tylko ty będziesz znała prawdę. Nie podoba mi się, że obarczam cię tym ciężarem, ale nie mam wyboru. - Nie, to matka obarczyła mnie tym ciężarem. Nie ty. - Miranda pokręciła głową. - Wyznanie na łożu śmierci to poważna sprawa. - Stary człowiek skinął głową. Ale dzięki temu mogła odejść w spokoju. - Tak sądzisz? A może jej duch wciąż tu jest? Czasami odnoszę wrażenie, jakby mnie obserwowała… prześladowała. Płacę cenę za jej słabość, tchórzostwo. - Twoja matka była młoda, biedna i ciemna. Widziała śmierć dziesiątek ludzi oraz zabójstwo matki i dziecka i ledwie uszła z życiem. Była w ciągłym strachu, że pewnego dnia ktoś odkryje, iż to były bliźniaki, a ona uratowała jednego z nich.
- Ale - powiedziała z goryczą Miranda - postąpiła niewłaściwie i okrutnie. A najgorsze jest to, że nie mogła zabrać grzechu z sobą do grobu. Musiała mi powiedzieć, obarczyć mnie odpowiedzialnością za naprawienie jej błędów. Powinna… Mercy zatrzymała się gwałtownie, ciągnąc Mirandę za rękę. - Kochanie, musimy… - Miranda urwała, spoglądając na dziewczynkę. W słabym świetle wczesnego poranka dostrzegła strach na jej twarzy. Mercy patrzyła na miejsce, w którym droga opadała ku dużemu mostowi z kamienia. - Przed nami światło - oznajmił Arcadius. - Czy…? - zaczęła Miranda, ale stary nauczyciel pokręcił głową. - To ognisko, chyba nawet kilka. Podejrzewam, że to kolejni uchodźcy. Możemy się do nich przyłączyć i będzie nam się łatwiej szło. Jeśli się nie mylę, obozują na drugim brzegu Galewyru. Nie miałem pojęcia, że zaszliśmy aż tak daleko. Nic dziwnego, że się zasapałem. - No, widzisz? - powiedziała Miranda do dziewczynki, gdy znów ruszyli naprzód. - Już po naszych kłopotach. Może będą nawet mieli wóz, na którym będzie mógł jechać stary człowiek. Arcadius uśmiechnął się do niej z wyższością, ale w duchu ucieszył się z takiej możliwości. - Wtedy może nasza sytuacja się poprawi - dodał. - Będziemy… Dziewczynka ścisnęła rękę Mirandy i znów przystanęła. Drogą zbliżali się do nich kłusem konni. Z nozdrzy zwierząt buchała para, gdy prychały, uderzając kopytami o oblodzoną ziemię. Opatuleni ciemnymi płaszczami jeźdźcy mieli kaptury na głowach, a twarze częściowo owinęli szkarłatnymi szalami, toteż trudno ich było rozpoznać, ale co do jednego nie było wątpliwości: to byli sami mężczyźni. Miranda naliczyła trzech. Jechali od południa, ale nie od strony ognisk. To nie byli uchodźcy. - Co o tym sądzisz? - spytała dziewczyna. - Rozbójnicy? Profesor pokręcił głową. - Co zrobimy? - Obyśmy nic nie musieli. Przy odrobinie szczęścia to zacni ludzie, którzy przychodzą nam z pomocą. W przeciwnym razie… - poklepał ponuro torbę dotrzyj do tych ognisk i poproś o schronienie. A potem zaprowadź Mercy do Aquesty. Unikaj regentów i spróbuj przedstawić imperatorce historię dziewczynki. Powiedz jej prawdę.
- Ale co, jeśli… Jeźdźcy podjechali i zwolnili tempo. - Co my tu mamy? - spytał jeden z nich. Miranda nie widziała, który się odezwał, ale domyślała się, że wysoki, jadący na przodzie. Przyglądał się stojącym nieruchomo uciekinierom, podczas gdy oni słuchali chrapliwego sapania koni. - Cóż za korzystny zbieg okoliczności - dodał jeździec i zsiadł z wierzchowca. Właśnie do ciebie jechałem, starcze. Trzymał ostrożnie rękę przy boku i poruszał się sztywno. Jego przenikliwe oczy spoglądały groźnie spod kaptura. - Poranny spacerek w śnieżycy? - spytał, podchodząc do profesora. - Bynajmniej - odparł Arcadius. - Uciekamy. - Nie wątpię. Najwidoczniej gdybym zwlekał jeszcze choćby dzień, nie spotkałbym cię i mógłbyś się wymknąć. Twoje przyjście do pałacu było głupim błędem. Za dużo powiedziałeś. I co ci to dało? Powinieneś być mądrzejszy. Ale wraz z wiekiem przychodzi desperacja. - Spojrzał na Mercy. - To ta dziewczynka? - Guy… - odrzekł Arcadius. - Sheridan płonie. Elfy przekroczyły Nidwalden i ruszyły do ataku! Guy! Miranda znała go, a przynajmniej jego reputację. Arcadius nauczył ją nazwisk wszystkich wartowników Kościoła. Według niego Luis Guy był najgroźniejszy z nich. Wszystkimi kierowała obsesja, wszystkich wybrano ze względu na fanatyczną ortodoksyjność, ale Guy wyróżniał się spośród nich. Jego matka, której panieńskie nazwisko brzmiało Evone, była pobożną dziewczyną. Poślubiła lorda Jarreda Sereta, bezpośredniego potomka lorda Dariusa Sereta, któremu patriarcha Venlin zlecił odnalezienie spadkobiercy starego imperium. Luis Guy dostał to zadanie w spuściźnie. - Nie rób ze mnie głupca. To o niej mówiłeś Saldurowi i Ethelredowi, prawda? To ją chciałeś przygotować jako następną imperatorkę. Czemu miałbyś to robić, starcze? Dlaczego akurat ona? To kolejny podstęp? A może chciałeś nam ją podrzucić, żeby odpokutować za swój błąd? Guy przykucnął, żeby przyjrzeć się twarzy Mercy. - Podejdź, dziecko. - Nie! - warknęła Miranda, przyciągając dziewczynkę do siebie. Guy powoli wstał. - Puść ją - rozkazał.
- Nie. - Wartowniku Guy! - krzyknął Arcadius. - To zwykła wiejska dziewczynka. Sierota, którą przygarnąłem. - Czyżby? Wartownik wyjął miecz. - Bądź rozsądny. Nie masz pojęcia, co robisz. - Wręcz przeciwnie. Wszyscy tak się skupili na Esrahaddonie, że pozostawałeś niezauważony. Kto by pomyślał, że wskażesz drogę do spadkobiercy nie raz, ale dwa razy? - Spadkobiercy? Spadkobiercy Novrona? Oszalałeś? Sądzisz, że dlatego rozmawiałem z regentami? - A nie? - Nie. - Pokręcił głową, uśmiechając się z rozbawieniem. - Przyszedłem, bo podejrzewałem, że nie pomyśleli o sukcesji, i chciałem pomóc w wyedukowaniu następnego imperialnego przywódcy. - Ale upierałeś się przy niej, tylko przy tej dziewczynce. Po co miałbyś to robić, gdyby nie była prawdziwą spadkobierczynią? - To nie ma sensu. Skąd mógłbym to wiedzieć? A nawet czy spadkobierca żyje? - Rzeczywiście, skąd. To był brakujący element. Właściwie to jesteś jedyną osobą, która mogłaby to wiedzieć. Powiedz, Arcadiusie Latimerze, kim był twój ojciec. - Tkaczem, ale nie rozumiem… - A więc jak ubogi syn tkacza z małej wioski został magistrem wiedzy na uniwersytecie w Sheridanie? Wątpię, czy twój ojciec w ogóle umiał czytać, mimo to ty jesteś jednym z najznamienitszych uczonych na świecie. Jak to się stało? - Doprawdy, Guy, nie sądziłem, że będę musiał wyjaśniać zalety ambicji i ciężkiej pracy komuś takiemu jak ty. - Zniknąłeś na dziesięć lat, a po powrocie miałeś znacznie bogatszą wiedzę… Wartownik uśmiechnął się szyderczo. - Zmyślasz. Na twarzy Guya pojawił się uśmieszek. - Kościół nie pozwala byle komu nauczać na swoim uniwersytecie. Sądziłeś, że nie przechowują dokumentów? - Skądże. Po prostu nie myślałem, że je zobaczysz. - Stary człowiek się uśmiechnął.
- Jestem wartownikiem, idioto! Mam dostęp do wszystkich archiwów Kościoła. - Tak, ale nie przypuszczałem, że moje badania naukowe kogokolwiek zainteresują. Za młodu byłem buntownikiem, na dodatek przystojnym. Czy w dokumentach to odnotowano? - Natknąłem się na informację, że znalazłeś grobowiec Yolrica. Kto to był? - A już myślałem, że wiesz wszystko. - Nie miałem czasu na ślęczenie w bibliotekach. Śpieszyłem się, żeby cię załapać. - Ale dlaczego? Czemu mnie ścigasz? Czemu dobyłeś miecza? - Bo spadkobierczyni Novrona musi umrzeć. - Nie jest spadkobierczynią. Czemu tak uważasz? Skąd mógłbym w ogóle wiedzieć, kim jest spadkobierca? - Bo to jedna z tajemnic, z którymi wróciłeś. Odkryłeś, jak odszukać spadkobiercę. - Ba! Naprawdę, Guy, masz bujną wyobraźnię. - Natrafiłem na inne zapiski. Kościół wezwał cię na przesłuchanie. Sądzili, że może udałeś się do Percepliquisu, tak jak Edmund Hall. A potem, ledwie kilka dni po tamtym spotkaniu, w Ratiborze doszło do walki. Zabito ciężarną kobietę i jej męża. Zostali zidentyfikowani jako Linitha i Naron Brownowie, a zginęli wraz z dzieckiem z rąk seretów. To ciekawe, że po stuleciach poszukiwań mój poprzednik zdołał odnaleźć spadkobiercę Novrona zaledwie kilka dni po twoim przesłuchaniu. Guy spiorunował profesora wzrokiem. - Zawarłeś układ z Kościołem? Podałeś informacje w zamian za wolność? Na pewno powiedzieli ci, że chcą odnaleźć spadkobiercę, żeby posadzić go na królewskim tronie. Wyobrażam sobie, co poczułeś, gdy odkryłeś, co naprawdę zrobili. Guy przerwał, żeby Arcadius mógł odpowiedzieć, ale profesor milczał. - Wszyscy myśleli, że to koniec rodu, prawda? Nawet patriarcha nie miał pojęcia, że spadkobierca wciąż żyje. A potem Esrahaddon uciekł i poszedł prosto do Degana Gaunta. Tyle że Degan nim nie jest. Ja też dałem się nabrać i długo tkwiłem w błędzie, ale wyobraź sobie wstrząs, jakiego doznałem, kiedy Gaunt nie przeszedł pomyślnie powtórnej próby krwi. To bez wątpienia był skutek tego samego eliksiru, którego Esrahaddon użył na królu Amracie i Ariście, wzbudzając podejrzenia Bragi co do Essendonów. Powinniśmy się domyślić, iż czarnoksiężnik starego imperium nie jest głupcem i nigdy nie doprowadzi nas do prawdziwego spadkobiercy. Ale ty odnalazłeś go, stosując tę samą sztuczkę co za pierwszym razem. - Spojrzał na Mercy. - Kim ona jest? Bękartem? Bratanicą? - Ruszył do Mirandy. - Puść ją.
- Nie! - krzyknął stary profesor. Jeden z żołnierzy chwycił Mirandę, a drugi odciągnął od niej dziewczynkę. - Ale lepiej się upewnić. Nie popełnię drugi raz tego samego błędu. Wykonał zwinny ruch nadgarstkiem i rozciął dłoń Mercy. Dziewczynka wrzasnęła, a Pan Prążek syknął. - To niepotrzebne! - zdenerwował się Arcadius. - Pilnujcie ich - rozkazał Guy pozostałym i podszedł do swojego wierzchowca. - Sza, bądź dzielną dziewczynką - powiedziała Miranda do Mercy. Guy położył ostrożnie miecz na ziemi, po czym wyjął z sakwy skórzane etui, a z niego zestaw trzech fiolek. Odkorkował pierwszą, przechylił ją lekko i postukał w nią palcem, aż szczypta proszku spadła na pokryty krwią czubek miecza. - Chcę stąd iść - pochlipywała Mercy, podczas gdy strażnik mocno ją trzymał. Proszę, możemy odejść? - Ciekawe - wymamrotał do siebie Guy, po czym opróżnił następną fiolkę; znajdujący się w niej płyn zasyczał po zetknięciu z ostrzem. - Guy! - krzyknął do niego Arcadius. - Bardzo ciekawe - ciągnął rycerz sereta, odkorkowując ostatnią buteleczkę. - Guy, nie rób tego! - ryknął stary człowiek. Ale wartownik wylał jedną kroplę na końcówkę klingi. Puk! Rozległ się odgłos jak przy odkorkowywaniu butelki wina i pojawił rozbłysk podobny do błyskawicy. Rycerz wstał, wpatrując się w koniec swojego miecza, i wybuchnął śmiechem, który brzmiał upiornie jak śpiew szaleńca. - Wreszcie znalazłem spadkobiercę Novrona. Poszukiwania prowadzone przez moich przodków dobiegną końca za moją sprawą. - Mirando - szepnął Arcadius - sama już nic nie zrobisz. Spojrzał w stronę obozu uchodźców. W porannym świetle Miranda zobaczyła kilka słupów dymu. Możliwa pomoc była boleśnie blisko, zaledwie kilkaset metrów stąd. - Poświęciłem życie na naprawienie swojego błędu, ale teraz do ciebie należy zrobienie tego, co konieczne - wyjaśnił stary profesor. Luis Guy chwycił dziewczynkę i posadził ją na grzbiecie swojego wierzchowca. - Zabierzemy ją do patriarchy. - A co z resztą, sir? - spytał jeden z zakapturzonych mężczyzn. - Bierzcie starego. Kobietę zabijcie.
Mirandzie serce na chwilę zamarło, gdy żołnierz sięgnął po miecz. - Czekaj! - powstrzymał go Arcadius. - A co z rogiem? Patriarcha będzie też chciał dostać róg, prawda? Guy zerknął szybko na torbę Arcadiusa. - Masz go? - spytał. Starzec spojrzał z rozpaczą na Mirandę i rzucił się do ucieczki. - Pilnuj dziecka - rozkazał Guy jednemu żołnierzowi, rzucając mu lejce konia, po czym skinął na drugiego i razem ruszyli w pogoń za Arcadiusem, który biegł szybciej, niż Miranda mogłaby sądzić. Obserwowała go - swojego najbliższego przyjaciela - jak pędzi drogą, którą przyszli, a za nim powiewa płaszcz. Mogłaby uznać ten widok za komiczny, ale wiedziała, co Arcadius ma w torbie. Wiedziała, dlaczego ucieka i co ona powinna zrobić. Sięgnęła po sztylet ukryty pod płaszczem. Nigdy wcześniej nikogo nie zabiła, ale czy miała inny wybór? Człowiek stojący między nią a Mercy był żołnierzem, i to prawdopodobnie rycerzem sereta. Odwrócił się do niej plecami, żeby lepiej chwycić konia Guya, skupiając uwagę na Mercy i syczącym szopie, który kłapnął zębami w jego stronę. Miranda miała ledwie kilka sekund, zanim tamci dogonią Arcadiusa. Chciało jej się płakać, ponieważ wiedziała, co się wtedy stanie. Razem doszli tak daleko, tak wiele poświęcili… i gdy już się wydawało, że w końcu są blisko celu… zostaną powstrzymani w taki sposób… zamordowani na poboczu drogi… „Tragiczne” było zbyt słabym słowem na określenie tej niesprawiedliwości. Ale na łzy będzie czas później. Profesor liczył na nią i ona go nie zawiedzie. To jedno spojrzenie wszystko jej powiedziało. Gdyby tylko udało im się zaprowadzić Mercy do Modiny… wszystko mogłoby wrócić do porządku. Wyjęła sztylet i popędziła naprzód. Z całych sił wbiła nóż żołnierzowi w plecy. Mężczyzna nie nosił kolczugi ani skórzanej zbroi i ostra głownia weszła głęboko, przebijając ubranie, skórę i mięśnie. Ale wartownik obrócił się na pięcie i uderzył Mirandę wierzchem dłoni w policzek. Dziewczyna zachwiała się, a następnie upadła na śnieg, wciąż trzymając sztylet, którego rączka była śliska od krwi. Mercy chwyciła się mocno siodła i wrzasnęła. Szop zaświergotał, strosząc futerko. Miranda wstała, gdy żołnierz wyjmował miecz. Był poważnie ranny. Miał nogawkę przesiąkniętą krwią. Ruszył jednak chwiejnie w kierunku dziewczyny. Miranda próbowała uciec i wyciągnęła rękę w stronę Mercy i konia, ale seret był szybszy. Jego miecz przebił bok dziewczyny w okolicach talii. Poczuła, jak metal wchodzi w jej ciało. Ból był piekący, ale po chwili nagle zrobiło jej się zimno. Kolana się pod nią ugięły. Zdołała tylko przytrzymać się siodła, gdy koń, przestraszony gwałtownymi ruchami i krzykami Mercy, ruszył szybko, ciągnąc ją za sobą. Żołnierz upadł na kolana, a z jego ust pociekła krew. Miranda zaś usiłowała się
podciągnąć, ale nie mogła sobie pomóc nogami, ponieważ były bezwładne. Czuła, jak traci siłę w ramionach. - Chwyć wodze, Mercy, i trzymaj się mocno. Guy i żołnierz dogonili Arcadiusa. Wartownik, słysząc wrzaski dziewczynki, zatrzymał się, ale jego towarzysz przewrócił starca na śnieg. - Mercy - szepnęła Miranda - musisz jechać dalej. Dotrzyj do ognisk i poproś o pomoc. Jedź. Ostatkiem sił uderzyła konia w bok. Zwierzę skoczyło naprzód. Siodło wyślizgnęło się z rąk Mirandy i dziewczyna znów upadła na śnieg. Leżąc na plecach, słuchała tętentu kopyt, gdy koń szybko się oddalał. - Wstawaj… - usłyszała krzyk Guya, ale było za późno. Arcadius otworzył torbę. Nawet z odległości kilkuset metrów Miranda poczuła, jak ziemia zatrzęsła się wskutek wybuchu. Chwilę później podmuch powietrza rzucił jej w twarz szczypiący śnieg, gdy w stronę porannego nieba uniosła się biała chmura. Arcadius i walczący z nim mężczyzna zginęli na miejscu. Guy zwalił się z nóg. Pozostałe konie się rozpierzchły. Gdy śnieżna chmura opadła, Miranda spojrzała na niebo wstającego świtu. Już nie było jej zimno. Wraz z narastającym odrętwieniem w rękach i nogach słabł ból w jej boku. Poczuła wietrzyk na policzku i dostrzegła, że jej nogi i talia są mokre, a suknia przesiąknięta. Poczuła smak żelaza w ustach. Miała kłopoty z oddychaniem, jakby się topiła. Guy żył. Słyszała, jak wartownik przeklina starego profesora i woła do koni jak do nieposłusznych psów, a potem odgłosy skrzypienia śniegu, tarcia skórzanej zbroi i szybko oddalającego się tętentu kopyt. Była sama w ciszy zimowego poranka. Wokół panował spokój. - Dobry Mariborze, usłysz mnie - modliła się do rozjaśniającego się nieba. Ojcze Novrona, stworzycielu ludzi… - ostatni raz zaczerpnęła powietrza i wyszeptała: - zaopiekuj się swoją jedyną córką. *** Alenda Lanaklin wyszła z namiotu na rześkie poranne powietrze. Miała na sobie najgrubszą wełnianą suknię i dwie warstwy futra, ale i tak się trzęsła. Zachmurzenie utrzymywało się od ponad tygodnia i Alenda zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś znów ujrzy jasną tarczę słońca. Stała i patrzyła na kilkadziesiąt namiotów rozbitych w sosnowym lesie. Z ognisk w poczerniałych dołach unosiły się wstęgi szarego dymu, który zabierał z sobą
wiatr. Pomiędzy nimi chodzili ludzie, ale trudno byłoby odróżnić mężczyzn od kobiet, ponieważ wszyscy szczelnie się opatulili. Lecz to nie stanowiło problemu, ponieważ były tu prawie same kobiety. Oprócz nich w obozie przebywały dzieci i osoby w podeszłym wieku. Wszyscy chodzili ze spuszczonymi głowami, ostrożnie stawiając kroki na ubitym śniegu. W świetle wszystko wydawało się inne - ciche, spokojne. Poprzednia noc była koszmarna: pożar, krzyki i ucieczka drogą Zachodniopolną. Zatrzymali się jedynie na krótko, by policzyć obecnych. Alenda była taka zmęczona, że nie pamiętała momentu rozbijania obozu. - Dzień dobry, pani - przywitała ją Emilia spod koca, który narzuciła sobie na płaszcz. Rano służąca Alendy zawsze była ożywiona i radosna. Teraz stała z posępną miną. Zaczerwienione ręce jej drżały, a dolna szczęka trzęsła się z zimna. - Naprawdę, Emmy? - Alenda się rozejrzała. - Skąd możesz wiedzieć? - Poszukajmy dla ciebie śniadania. Po czymś ciepłym poczujesz się lepiej. - Mój ojciec i bracia nie żyją - odparła Alenda. - Zbliża się koniec świata. Śniadanie coś tu pomoże? - Nie wiem, pani, ale musimy spróbować. Tego chciał twój ojciec… To znaczy chciał, żebyś przeżyła. Dlatego tam pozostał, prawda? Z północy dobiegł huk podobny do grzmotu. Wszyscy spojrzeli w tę stronę, a na ich twarzach odmalował się wyraz przerażenia, że oto właśnie nadchodzi kres. Alenda ruszyła ku środkowi obozu, gdzie zastała Belindę Pickering, jej córkę Lenare, starego Juliana - lorda szambelana Melengaru, i lorda Valina - jedynego obrońcę grupy, który przeprowadził ich przez chaos poprzedniej nocy. Tylko tylu ich pozostało w Melengarze. Król Alric był w Aqueście, gdzie udzielał pomocy w krótkiej wojnie domowej i ratował siostrę Aristę przed straceniem. Właśnie do niego teraz uciekali. - Nie mam pomysłu, co zrobić, ale głupotą byłoby dłużej tu pozostawać - orzekł lord Valin. - Tak, zgadzam się - odparła Belinda. - Rozgłoś, żeby budzić wszystkich. Natychmiast zwijamy obóz - lord Valin zawołał do młodego chłopca. - Emily - powiedziała Alenda, odwracając się do służącej. - Spakuj szybko nasze rzeczy. - Oczywiście, milady. - Emily dygnęła i poszła do ich namiotu. - Co to był za odgłos? - spytała Alenda Lenare, która jedynie wzruszyła ramionami z wyrazem przestrachu na twarzy.
Lenare Pickering jak zawsze wyglądała uroczo. Pomimo okropieństw, ucieczki i prymitywnych obozowych warunków promieniała. Nawet zaniedbana, w pospiesznie narzuconym na ramiona płaszczu, z włosami wylewającymi się spod kaptura wciąż była oszałamiająco piękna, tak jak śpiące niemowlę jest zawsze najśliczniejsze. Odziedziczyła to po matce. W rodzie Pickeringów mężczyźni znani byli z umiejętności szermierczych, kobiety zaś zwracały uwagę urodą. Matka Lenare, Belinda, wręcz z niej słynęła. Ale wszystko to należało już do przeszłości. Rzeczy, które zaledwie dzień wcześniej były pewne, teraz zostały po drugiej stronie przepaści zbyt szerokiej, by móc dostrzec coś za nią, choć niekiedy wydawało się, że Lenare próbuje. Alenda często widziała, jak córka Pickeringów wpatruje się w horyzont na północy z wyrazem twarzy graniczącym z desperacją, jakby szukała duchów. Lenare wciąż trzymała w rękach legendarny miecz ojca. Gdy hrabia go jej wręczał, poprosił, żeby dostarczyła go bezpiecznie bratu, Mauvinowi. Następnie pocałował po kolei wszystkich członków rodziny i wrócił do szeregu, w którym ojciec i bracia Alendy czekali wraz z resztą armii. Od tamtej pory Lenare nie rozstawała się z rapierem. Owinęła go w ciemny wełniany koc i obwiązała wstążką. W trakcie koszmarnej ucieczki przyciskała długi pakunek do piersi, czasami ocierając nim łzy. - Jeśli się dziś sprężymy, może dotrzemy do Colnory przed zachodem słońca oświadczył lord Valin. - Przy założeniu, że pogoda się poprawi. - Stary rycerz spojrzał groźnie na niebo, jakby tylko ono było ich wrogiem. - Lordzie Julianie - odezwała się Belinda. - Insygnia… berło i pieczęć… - Są bezpieczne, pani - odparł stary szambelan. - Schowane na wozie. Poza samą ziemią królestwo nie ucierpiało. - Spojrzał w kierunku, z którego dobiegł dziwny dźwięk, w stronę nurtu Galewyru i mostu przekroczonego przez nich poprzedniej nocy. - Pomogą nam w Colnorze? - spytała Belinda. - Mamy niewiele jedzenia. - Jeśli dotarła do nich wiadomość o udziale króla Alrica w uwolnieniu imperatorki, powinni być do nas życzliwie nastawieni - stwierdził lord Valin. - Ale nawet jeśli nie dotarła, Colnora jest miastem kupieckim, a kupcom służy zysk, nie rycerskość. - Mam trochę biżuterii - poinformowała go Belinda. - W razie potrzeby możesz ją sprzedać… - hrabina urwała, gdy dostrzegła, że Julian wciąż patrzy na most.
Niebawem pozostali też podnieśli głowy, a na koniec Alenda spojrzała w tamtą stronę i ujrzała zbliżającego się jeźdźca. - Czy to…? - zaczęła Lenare. - To dziecko - orzekła Belinda. Alenda szybko stwierdziła, że matka Lenare ma rację. W ich kierunku pędziła dziewczynka, która trzymała się kurczowo grzbietu spoconego konia. Kaptur zsunął jej się z głowy, odsłaniając długie czarne włosy i różowe policzki. Miała około sześciu lat i tak jak ona chwyciła się mocno konia, tak do niej przywarł szop pracz. Samotni na drodze stanowili dziwną parę, ale Alenda przypomniała sobie, że już nic nie powinno jej dziwić. Widok jadącego na kurczaku niedźwiedzia w czapce z piórem też mógłby teraz uchodzić za normalny. Koń wjechał do obozu i lord Valin chwycił go za wędzidło, zatrzymując zwierzę wraz z jeźdźcem. - Nic ci nie jest, skarbie? - spytała Belinda. - Na siodle jest krew - zauważył lord Valin. - Jesteś ranna? - przemówiła hrabina ponownie. - Gdzie są twoi rodzice? Dziewczynka zadrżała i zamrugała, ale nie odpowiedziała. Wciąż ściskała w piąstkach wodze. - Jest zimna jak lód - powiedziała Belinda, dotykając policzka dziecka. Pomóżcie mi ją zsadzić. - Jak masz na imię? - spytała Alenda. Dziewczynka nadal milczała. Gdy odebrano jej konia, przytuliła szopa. - Kolejny jeździec - oznajmił lord Valin. Alenda podniosła głowę i zobaczyła mężczyznę przejeżdżającego przez most i pędzącego w ich kierunku. Przybysz wpadł do obozu i zrzucił kaptur, ukazując długie czarne włosy, bladą skórę i przenikliwe oczy. Nosił króciutki wąsik i bródkę przystrzyżoną w szpic. Zmierzył ich piorunującym wzrokiem, aż dostrzegł dziewczynkę. - Ona! - powiedział, wskazując palcem. - Natychmiast mi ją oddajcie. Dziecko krzyknęło przestraszone, kręcąc głową. - Nie! - sprzeciwiła się Belinda i pchnęła dziewczynkę w ręce Alendy. - Pani - powiedział lord Valin. - Jeśli dziecko jest jego… - To dziecko nie należy do niego - oświadczyła hrabina nienawistnym tonem. - Jestem wartownikiem Nyphrona! - krzyknął mężczyzna tak, żeby wszyscy go usłyszeli. - Żądam tego dziecka w imię Kościoła. Macie w tej chwili mi ją oddać.
Kto się sprzeciwi, zginie. - Doskonale wiem, kim jesteś, Luisie Guyu - syknęła kipiąca gniewem Belinda. Nie dopuszczę, żebyś zamordował więcej dzieci. Wartownik spojrzał na nią. - Hrabina Pickering? - Zlustrował wzrokiem obóz z większym zainteresowaniem. - Gdzie twój mąż? Gdzie twój syn uciekinier? - Nie jestem uciekinierem - odezwał się Denek, występując. Najmłodszy syn Belindy niedawno ukończył trzynaście lat, urósł i wyszczuplał, upodabniając się do swoich starszych braci. - Chodzi mu o Mauvina - wyjaśniła Belinda. - Ten człowiek zamordował Fanena. - Pytam jeszcze raz - naciskał Guy - gdzie twój mąż? - Nie żyje, a Mauvin jest poza twoim zasięgiem. Wartownik rozejrzał się po tłumie, a potem spojrzał na lorda Valina. - I zostawił ci lichą ochronę. Oddaj dziecko. - Nie - sprzeciwiła się Belinda. Guy zsiadł z konia i podszedł do lorda Valina. - Oddaj dziecko albo odbiorę je siłą. Stary rycerz spojrzał na Belindę. Na twarzy kobiety wciąż malował się wyraz nienawiści. - Moja pani nie życzy sobie tego i będę bronił jej decyzji. - Wyjął miecz. - Odejdź stąd. Alenda podskoczyła, słysząc zgrzyt stali, gdy Guy zrobił wypad. Po ułamku sekundy lord Valin trzymał się już za krwawiący bok. Wartownik, kręcąc głową, odbił klingę starca i przebił mu szyję. Ruszył w stronę dziewczynki, a w jego oczach płonął przerażający gniew. Zanim jednak do niej doszedł, na drodze stanęła mu Belinda. - Nie mam w zwyczaju zabijać kobiet - oznajmił - ale przed tą zdobyczą nic mnie nie powstrzyma. - Po co ci ona? - Sama powiedziałaś, żeby ją zabić. Zabiorę ją do patriarchy, a potem będzie musiała zginąć. Z mojej ręki. - Przenigdy. - Nie możesz mnie powstrzymać. Rozejrzyj się. Masz tylko kobiety i dzieci. Nikt nie może zawalczyć za ciebie. Oddaj mi dziecko!
- Mamo? - powiedziała Lenare cicho. - On ma rację. Nie ma nikogo innego. Proszę. - Mamo, pozwól mi - prosił Denek. - Nie. Jesteś za młody. Twoja siostra ma rację. Nie ma nikogo innego. - Hrabina skinęła głową w stronę córki. - Miło mi widzieć kogoś, kto… - zaczął Guy, ale przerwał, gdy do przodu wystąpiła Lenare. Zsunęła płaszcz z ramion i rozwiązała tobołek, odsłaniając miecz swojego ojca. Wyjęła rapier i wysunęła go przed siebie. Gdy mgliste zimowe światło padło na klingę, odbiło się od niej jaskrawym promieniem. Zdziwiony Guy patrzył przez chwilę na dziewczynę. - Co to ma być? - Zabiłeś mojego brata - oświadczyła Lenare. Guy spojrzał na Belindę. - To jakiś żart? - Tylko ten jeden raz, Lenare - powiedziała Belinda do córki. - Pozwolisz, żeby twoja córka zginęła za to dziecko? Jeśli będę musiał zabić wszystkie wasze dzieci, zrobię to. Alenda patrzyła z przerażeniem, jak wszyscy się cofają, tworząc krąg wokół wartownika i Lenare. Porywisty wiatr szarpnął brezentowymi ścianami namiotów i odrzucił złote włosy Lenare do tyłu, która - stojąc samotnie na śniegu - w białych podróżnych rzeczach i z rapierem w ręce przypominała mityczne stworzenie, królową wróżek lub boginię, piękną i elegancką. Luis Guy zmarszczył brwi i zrobił wypad, ale Lenare z zaskakującą szybkością i gracją odparowała atak, a rapier jej ojca zadźwięczał melodyjnie. - Umiesz władać mieczem - stwierdził Guy zaskoczony. - Pochodzę z rodu Pickeringów. Zamachnął się na nią. Zablokowała cios. Zamierzył się, ale odparowała uderzenie, a następnie rozcięła mu policzek. - Lenare - powiedziała jej matka surowym tonem. - Nie czas na zabawę. Guy przystanął, przykładając dłoń do krwawiącej twarzy. - On zabił Fanena, mamo - rzekła dziewczyna oziębłym tonem. - Powinien cierpieć. Powinien zostać ukarany dla przykładu. - Nie - sprzeciwiła się Belinda. - My tak nie postępujemy. Twój ojciec by tego nie pochwalał. Wiesz o tym. Po prostu zakończ sprawę.
- Co to ma znaczyć? - dopytywał się Guy, ale w jego głosie słychać było nutę wahania. - Jesteś kobietą. - Powiedziałam ci: pochodzę z rodu Pickeringów, a ty zabiłeś mojego brata. Guy zaczął unosić miecz, ale Lenare zrobiła krok do przodu i wykonała pchnięcie. Cienki rapier przebił serce wartownika i opuścił jego ciało, zanim rycerz dokończył swój cios. Luis Guy padł martwy twarzą na przesiąknięty krwią śnieg.
Rozdział 2. Koszmary. Arista obudziła się z krzykiem. Drżała na całym ciele i czuła ssanie w żołądku pozostałość po śnie, którego nie mogła sobie przypomnieć. Usiadła i przyłożyła rękę do piersi. Serce waliło jej tak mocno i tak szybko, jakby chciało wydostać się z klatki piersiowej. Usiłowała sobie przypomnieć, ale w jej głowie pojawiały się jedynie chaotyczne urywki, maleńkie strzępy. Jedynym stałym elementem był Esrahaddon, którego głos dochodził z takiej odległości i był taki słaby, że nie słyszała, co mówi. Cienka płócienna koszula nocna przywarła jej do ciała, przesiąknięta potem, prześcieradło spadło na podłogę, a kołdra z wyhaftowanymi wiosennymi kwiatami leżała skotłowana prawie na drugim końcu pokoju. Szata Esrahaddona jednak była porządnie złożona obok i emitowała słaby niebieski blask, jakby służąca przygotowała ją już dla Aristy do włożenia rano. Księżniczka dotknęła szaty. Jakim cudem znalazła się na łóżku? Spojrzała na szafę. Drzwi były otwarte, a przecież Arista pamiętała, że je zamykała. Przebiegł ją dreszcz. Usłyszała ciche pukanie do drzwi. - Aristo? - dobiegł ją głos Alrica. Nieco przestraszona zarzuciła szatę na ramiona, od razu zrobiło jej się cieplej i poczuła się bezpieczniej. - Wejdź! - zawołała. Brat otworzył drzwi i zajrzał do środka, trzymając świeczkę nieznacznie nad głową. Miał na sobie bordowy strój przepasany grubą szarfą. U jego boku wisiał miecz Essendonów. Broń była olbrzymia, i gdy Alric wszedł, jedną ręką naciskał na rękojeść, żeby sztych nie szorował po podłodze. Widok ten przypomniał Ariście noc zabójstwa ich ojca, noc, w której Alric został królem. - Usłyszałem krzyk. Dobrze się czujesz? - spytał, lustrując wzrokiem pokój i zatrzymując spojrzenie na jarzącej się szacie. - Nie mi nie jest. To był tylko koszmar. - Kolejny? - Westchnął. - Wiesz, może by pomogło, gdybyś nie spała w tym czymś. - Wskazał na szatę. - Spanie w rzeczach nieboszczyka... każdego przyprawia o gęsią skórkę, a właściwie jest nienormalne. Nie zapominaj, że był czarnoksiężnikiem. Ta rzecz może być... Cóż, nie będę owijał w bawełnę: ona jest zaczarowana. Jestem pewny, że to przez nią masz te koszmary. Chcesz o nich porozmawiać?
- Niewiele pamiętam. Podobnie jak wcześniej. Ja tylko... Sama nie wiem. Trudno to opisać. Mam przemożne poczucie naglącej potrzeby. Czuję, że muszę coś odnaleźć, bo w przeciwnym razie zginę. I zawsze budzę się przerażona, jakbym schodziła z urwiska w przepaść i tego nie widziała. - Przynieść ci coś? - spytał. - Wody? Herbaty? Zupy? - Zupy? Skąd weźmiesz zupę w środku nocy? Wzruszył ramionami. - Po prostu pomyślałem, że zapytam. Słyszę twój krzyk, wyskakuję z łóżka i biegnę do twoich drzwi, a potem oferuję ci usługi służącego i dostaję takie podziękowania? - Przepraszam. Zmarszczyła figlarnie czoło, ale przeprosiny były szczere. Jego obecność odpędzała cienie i odrywała jej myśli od szafy. Poklepała lóżko. - Usiądź. Alric zawahał się, po czym postawił świeczkę na stoliku nocnym i usiadł obok siostry. - Co się stało z prześcieradłem i kołdrą? Wyglądają, jakbyś się z nimi mocowała. - Może tak było. Nie pamiętam. - Strasznie wyglądasz - stwierdził. - Dzięki. Westchnął. - Przepraszam, przepraszam - poprawiła się. - Ale wciąż jesteś moim małym braciszkiem i trudno mi przywyknąć do tej twojej opiekuńczości. Pamiętasz, jak spadłam z Tamaryszka i złamałam kostkę? Bolało tak bardzo, że do oczu napłynęły mi łzy. Ale kiedy poprosiłam cię o pomoc, ty tylko śmiałeś się ze mnie i wskazywałeś mnie palcem. - Miałem dwanaście lat. - Byłeś bachorem. Spojrzał na nią, marszcząc brwi. - Ale już nie jesteś. - Wzięła jego rękę w swoje dłonie. - Dziękuję, że przyszedłeś. Nawet wziąłeś miecz. Alric spojrzał w dół. - Nie wiedziałem, jaka bestia czy łajdak mogli cię zaatakować. Musiałem być przygotowany do walki.
- Umiesz w ogóle dobywać miecza? Znów spojrzał na nią z marsową miną. - Przestań, dobrze? Mówią, że w bitwie o Medford walczyłem po mistrzowsku. - Po mistrzowsku? Usiłował powstrzymać się od uśmiechu. - Tak, niektórzy mogliby nawet powiedzieć, że bohatersko. Prawdę mówiąc, słyszałem, że rzeczywiście tak mówili. - Za wiele razy oglądałeś to głupie przedstawienie. - To teatr na dobrym poziomie, a ja wspieram ogólnie pojętą sztukę... - Sztukę. - Przewróciła oczami. - Lubisz ten spektakl, bo wszystkie dziewczyny mdleją na nim z zachwytu, a ty uwielbiasz być w centrum zainteresowania. - Cóż... - Wzruszył ramionami z poczuciem winy. - Nie zaprzeczaj! Widziałam, jak krążyły wokół ciebie niczym sępy, a ty się szczerzyłeś i paradowałeś jak byczek na targu. Zrobiłeś listę? A Julian przysyła ci je do komnaty według koloru włosów, wzrostu, czy zwyczajnie, w porządku alfabetycznym? - To nie tak. - Musisz się ożenić, Alricu. Im szybciej, tym lepiej. Musisz zadbać o ród. Królowie bez potomków prowokują wojny domowe. - Mówisz jak ojciec. Broń Mariborze, żebym miał jakąś przyjemność w życiu... Muszę być królem, nie każ mi być także mężem i ojcem. Równie dobrze mogłabyś zamknąć mnie pod kluczem i mieć sprawę z głowy. Zresztą mam sporo czasu. Jestem jeszcze młody, a gadasz, jakbym stał nad grobem. A ty? Niedługo będą cię nazywali starą panną. Nie powinniśmy poszukać ci odpowiednich kandydatów? Pamiętasz, jak myślałaś, że zaaranżowałem twoje małżeństwo z księciem Rudolfem i... Aristo? Dobrze się czujesz? Odwróciła się, osłaniając oczy. - Nie mi nie jest. - Przepraszam. Poczuła jego rękę na ramieniu. - Nic nie szkodzi - odparła i odchrząknęła. - Wiesz, że ja bym nigdy... - Wiem. Wszystko w porządku, naprawdę. Pociągnęła nosem i go wytarła. Przez kilka minut siedzieli w milczeniu, po czym Arista powiedziała: - Wiesz, poślubiłabym Hilfreda. I nie obchodzi mnie, co ty lub rada byście powiedzieli.
Na jego twarzy odmalował się wyraz zdziwienia. - Od kiedy zależało ci na... Hilfredzie? - Uśmiechnął się z wyższością i pokręcił głową. Spiorunowała go wzrokiem. - To nie o to chodzi - powiedział. - A o co? - spytała oskarżającym tonem, bo pomyślała, że znów siedzi przed nią chłopiec, który naśmiewał się z niej, gdy spadła z konia. - Bez obrazy dla Hilfreda. Lubiłem go. Był dobrym człowiekiem i bardzo cię kochał... -...ale nie był szlachcicem - przerwała mu. - Cóż, posłuchaj... - Czekaj. - Podniósł rękę. - Pozwól mi dokończyć. Nie obchodzi mnie, czy był szlachcicem, czy nie. Prawda jest taka, że był szlachetniejszy od wszystkich ludzi, którzy przychodzą mi na myśl, z wyjątkiem może tego Brecktona. To, jak codziennie stał u twego boku i nic nie mówił, to był przejaw prawdziwej rycerskości. I nie widziałem nigdy nikogo, kto bardziej by zasługiwał na szlachecki tytuł. - A więc o co chodzi? - spytała, tym razem skonfundowana. Alric spojrzał na nią tak samo jak wtedy, gdy znalazł ją w ciemnościach imperialnego więzienia. - Nie kochałaś go - stwierdził po prostu. Te słowa nią wstrząsnęły. Nic nie powiedziała. Nie mogła nic powiedzieć. - Nie sądzę, by komuś w zamku Essendonów umknęły uczucia Hilfreda. Ty jednak ich nie zauważyłaś... Nie mogła się powstrzymać. Zaczęła płakać. - Aristo, przepraszam. Ja tylko... Pokręciła głową, usiłując zaczerpnąć dość powietrza, by móc mu odpowiedzieć. - Nie... Masz rację... Masz rację. - Nie potrafiła opanować drżenia warg. - Ale i tak bym go poślubiła. Uszczęśliwiłabym go. Alric wyciągnął ręce i przytulił siostrę. Schowała twarz w grubych fałdach jego szaty i uścisnęła go. Przez długi czas nic nie mówili, po czym Arista wyprostowała się i wytarła oczy, a potem głębiej odetchnęła i spytała: - Kiedy stałeś się taki romantyczny? Od kiedy miłość ma coś wspólnego z małżeństwem? Nie kochasz żadnej z dziewczyn, z którymi spędzasz czas. - I nie jestem żonaty. - Naprawdę?
- Zdziwiona? Chyba po prostu pamiętam mamę i tatę, wiesz? Arista spojrzała na niego zmrużonymi oczami. - Poślubił ją dlatego, że była bratanicą Ethelreda, a on potrzebował wsparcia królestwa Warric, żeby prowadzić wojnę handlową z Chadwick i Glouston. - Ale później się pokochali. Ojciec mi mówił, że każde miejsce, w którym był z mamą, uważał za dom. Zapamiętałem to na zawsze. Nie poznałem jeszcze nikogo, przy kim czułbym się podobnie. A ty? Zawahała się. Przez chwilę rozważała, czy powiedzieć mu prawdę, po czym pokręciła głową. Znów siedzieli w milczeniu. W końcu Alric wstał. - Na pewno nie chcesz, żebym coś ci przyniósł? - Nie, ale dziękuję. Twoja troska wiele dla mnie znaczy. Ruszył do wyjścia. Gdy był przy drzwiach, Arista się odezwała: - Alricu? - Hm? - Pamiętasz, jak ty i Mauvin planowaliście podróż do Percepliquisu? - O, tak. Wierz mi, ostatnio często o tym myślę. Ile bym dał, żeby móc... - Wiesz, gdzie to jest? - Percepliquis? Nie. Nikt nie wie. Mauvin i ja po prostu mieliśmy nadzieję, że natkniemy się na nie. Ot, dziecięce marzenie, jak zabicie smoka czy wygranie zimonaliowego turnieju. Choć na pewno ujrzenie tego miasta byłoby frajdą. Zamiast tego muszę wracać do domu i szukać panny młodej. Będzie mnie zmuszała, żebym wkładał trzewiki do kolacji. Wiem, że tak będzie. Wyszedł, zamykając za sobą cicho drzwi i pozostawiając siostrę skąpaną w niebieskim blasku szaty. Arista położyła się z otwartymi oczami, przyglądając się ścianie z kamienia i zaprawie nad łóżkiem. Widziała pozostawione przez murarza ślady kielni, które zastygły w czasie. Światło szaty zmieniało się wraz z jej oddechem, stwarzając złudzenie ruchu i przebywania pod wodą, jakby sufit stanowił powierzchnię zimowego stawu. Miała wrażenie, że się topi, uwięziona pod grubą taflą litego lodu. Przymknęła oczy. Nie to nie pomogło. Zupa, pomyślała, ciepła, smaczna, pokrzepiająca zupa. Może nie był to wcale taki zły pomysł. Może ktoś będzie w kuchni. Nie miała pojęcia, która godzina. Wprawdzie wokół panowały ciemności, ale była przecież zima. Chociaż musiało być wcześnie, ponieważ za drzwiami nie słyszała krzątaniny służących. Wiedziała jednak, że nie zaśnie ponownie, więc równie dobrze mogła wstać. Jeśli wszyscy spali, może sama sobie poradzi.
Pomysł zrobienia czegoś dla siebie, czegoś pożytecznego, dodał jej energii. Była wręcz podekscytowana, gdy postawiła stopy na zimnym kamieniu i rozejrzała się w poszukiwaniu pantofli. Szata jarzyła się silniej, jakby wyczuwała jej potrzebę. Kiedy Arista wyszła na ciemny korytarz, materiał ciągle błyszczał. Dopiero gdy zeszła po schodach i znalazła się w blasku pochodni, pociemniał, aż odbijał tylko światło kominka. Ku swemu rozczarowaniu Arista zastała w kuchni już kilkoro ludzi przy pracy. Cora, przysadzista dojarka z krzaczastymi brwiami i różowymi policzkami, ubijała masło przy drzwiach. Opuszczała i unosiła tłuczek w równomiernym rytmie, zmieniając za każdym razem rękę. Z ciemnego dziedzińca wszedł do środka młody chłopak, Nipper, z naręczem drewna. Miał ramiona przyprószone śniegiem. Tupnął kilka razy i potrząsnął głową jak pies, rozsypując na boki biały puch, aż Cora zaklęła. Leif i Ibis rozpalali w piecach, narzekając na wilgotną podpałkę. Lila stała na drabinie jak artystka cyrkowa, zdejmując z najwyższej półki ułożone w stos półmiski. Edith Mon zawsze nalegała, żeby odkurzać je na początku każdego miesiąca. Choć samej herod-baby już nie było, pozostały zwyczaje po jej tyranii. Arista nie mogła się doczekać, kiedy zacznie buszować po ciemnej kuchni, szukając jedzenia jak myszka, teraz zaś zobaczyła, że nic nie wyjdzie z jej przygody, i zastanawiała się, czy nie wrócić na górę, żeby uniknąć niezręcznego spotkania. Znała wszystkich pracujących tutaj z okresu, kiedy udawała pokojówkę Ellę. Mogła być sobie księżniczką, ale była też kłamczuchą, szpiegiem i oczywiście wiedźmą. Nienawidzą mnie? A może się mnie boją? Kiedyś nie zaprzątała sobie głowy służącymi, prawie w ogóle ich nie zauważała. Teraz, gdy stała u dołu schodów i obserwowała, jak kręcą się po chłodnawej kuchni, nie potrafiła stwierdzić, czy stała się mądrzejsza, czy utraciła złudzenia. Zaczęła odwracać się na stopniach, licząc na to, że nikt jej nie zauważył, i niepostrzeżenie schowa się w swojej komnacie, w której czuła się bezpiecznie, gdy dostrzegła mnicha. Siedział przy zlewach, gdzie kamienna podłoga była mokra z powodu nieszczelnego korka, i opierał się plecami o beczkę ługu. Był mały i chudy. Nosił tradycyjny rudobrunatny habit zakonu mnichów Maribora i uśmiechał się szeroko, zachwycony możliwością głaskania kudłatych boków Reda, wielkiego elkhunda, który przed nim siedział. Pies był stałym bywalcem kuchni, gdzie regularnie zmiatał resztki jedzenia. Miał przymknięte oczy, wywieszony język, z którego kapała ślina, i kołysał się, gdy mnich go drapał. Arista rzadko widywała Myrona. Tyle się wydarzyło od jego przybycia, że zupełnie o nim zapomniała. Ruszyła więc naprzód, wygładzając suknię i poprawiając kołnierz. Ludzie podnieśli głowy. Pierwsza zauważyła ją Cora.
Zwolniła tempo ubijania masła i z zainteresowaniem śledziła jej ruchy. Nipper, który po odłożeniu drewna stał i strzepywał śnieg z ubrania, znieruchomiał. - Ella... aa, wybacz mi, wasza wysokość - pierwszy odezwał się Ibis Thinly. - Właściwie to wolałabym Aristę - odparła. - Nie mogłam spać. Liczyłam, że może dostanę trochę zupy? Ibis uśmiechnął się porozumiewawczo. - W wieżach potrafi zrobić się zimno, prawda? Tak się składa, że zostawiłem wczorajszy gulasz z sarniny i zamroziłem go w śniegu. Jeśli masz ochotę, to każę Nipperowi go przynieść. Mogę go w mig podgrzać. Przyjemnie cię rozgrzeje. Może do tego trochę gorącego cydru z cynamonem? Mam jeszcze odrobinę, która nie całkiem skwaśniała. Jest trochę cierpki, mimo to smakuje dobrze. - Tak, dziękuję. Byłoby cudownie. - Wyślę kogoś, żeby zaniósł to do twoich komnat. Mieszkasz na trzecim piętrze, tak? - Ach, nie. Właściwie to myślałam, żeby zjeść tutaj. Jeśli to nie kłopot... Ibis zachichotał. - Oczywiście, że nie. Ludzie ostatnio często tak robią. Możesz jeść, gdzie ci się podoba, może z wyjątkiem sypialni imperatorki, rzecz jasna, choć krążą pogłoski, że już i tam jadłaś. - Zachichotał. - Pomyślałam tylko... - zobaczyła, że wszyscy patrzą i słuchają - ...że mogę nie być tu mile widziana po tym, jak... was okłamałam. Kucharz zbył jej słowa parsknięciem - Zapominasz, że pracowaliśmy dla Saldura i Ethelreda. Oni tylko kłamali, a na pewno nie szorowali podłóg ani nie opróżniali nocników. Usiądź przy stole, wasza wysokość. Przyniosę ci tego gulaszu. Nipper, weź garnek i dzbanek jabłecznika! Arista zajęła wskazane miejsce i niezależnie od tego, czy pozostali podzielali zdanie Ibisa, czy nie, nikt się nie odezwał. Wszyscy wrócili do pracy i tylko od czasu do czasu zerkali na księżniczkę. Lila nawet odważyła się na nieznaczny uśmiech i pomachała lekko ręką na powitanie, zanim wróciła do zmagań z półmiskami. - Jesteś Myron Lanaklin, prawda? - spytała Arista, odwracając się na taborecie przodem do mnicha i psa. Mężczyzna podniósł głowę zdziwiony. - Tak.
- Milo mi cię poznać. Jestem Arista. Przypuszczam, że znasz mojego brata Alrica... - Oczywiście! Co u niego? - Wszystko dobrze. Nie widziałeś się z nim? Jest na górze. Zakonnik pokręcił głową. Gdy Red poczuł, że już nikt go nie drapie, otworzył oczy i spojrzał na Myrona wyraźnie niezadowolony. - Cudowny - zachwycał się mnich. - Nigdy nie widziałem takiego dużego psa. Z początku nie wiedziałem, co to jest. Myślałem, że może kudłata odmiana jelenia, którego ulokowali w kuchni, podobnie jak my trzymaliśmy świnie i kurczaki w opactwie. Ale ucieszyłem się, kiedy odkryłem, że nie jest przeznaczony na przyszły posiłek. Wabi się Red. To elkhund. Sądzę jednak, że dni polowania na wilki i dziki ma już za sobą. Wiedziałaś, że te psy w czasie wojny mogą ściągać rycerzy z koni? Zabijają ofiary, przegryzając im karki i miażdżąc kręgosłupy, ale w rzeczywistości nie są wcale złe. Przychodzę tu codziennie, żeby się z nim zobaczyć. - Zawsze wstajesz tak wcześnie? - To wcale nie jest wcześnie. W opactwie uznano by to za lenistwo. - A więc pewnie chodzisz wcześnie spać. - Prawdę mówiąc, niewiele sypiam - odparł i zaczął ponownie głaskać psa. - Ja też - przyznała się księżniczka. - Mam koszmary. Myron spojrzał na nią ze zdziwieniem. Znów przestał pieścić Reda, który zaprotestował, ocierając się nosem o jego rękę. Arista myślała, że mnich coś powie, ale skierował uwagę z powrotem na psa. - Myronie, ciekawa jestem, czy możesz mi pomóc - nie poddawała się. - Oczywiście. Czego dotyczą koszmary? - Nie o to mi chodzi. Brat wspomniał mi, że dużo czytasz. Zakonnik wzruszył ramionami. - Znalazłem niewielką bibliotekę na trzecim piętrze, ale jest tam zaledwie ze dwadzieścia książek. Czytam je już po raz trzeci. - Przeczytałeś wszystkie książki w bibliotece trzy razy? - Prawie. Zawsze mam trudności z Genealogią monarchów Warric Hartenforda. To niemal wyłącznie nazwiska i muszę większość z nich przeczytać na głos. Jakich potrzebujesz informacji? - Właściwie to myślałam o książkach z Wichrowego Opactwa. Słyszałeś kiedyś o mieście Percepliquis?
Skinął głową. - To stolica pierwszego imperium Novrona. - Tak - potwierdziła Arista z przejęciem. - Znasz jej lokalizację? Zastanawiał się przez chwilę, po czym uśmiechnął się do siebie. - We wszystkich tekstach stanowi ona punkt odniesienia dla każdego miejsca. Hashton znajdowało się dwadzieścia pięć mil na południowy wschód od Percepliquisu. Fairington - sto mil na północ. Nikt nigdy nie podał położenia Percepliquisu. Przypuszczam, że wszyscy je znali. - Gdybym przyniosła ci mapę, mógłbyś zlokalizować to miasto na podstawie odnośników do innych miejsc? - Być może. Jestem przekonany, że w ten sposób odnalazł je Edmund Hall. W sumie to wystarczyłby do tego jego dziennik. Zawsze chciałem go przeczytać. - Myślałam, że to herezja. Czy nie z tego powodu zamknięto Halla razem z jego księgą w Wieży Koronnej? - Tak. - Mimo to byś ją przeczytał? Alric nie wspominał, że masz naturę buntownika. Myron spojrzał na nią ze zdziwieniem, a potem się uśmiechnął. - Członek Kościoła Nyphrona dopuściłby się w ten sposób herezji. - No właśnie. A ty jesteś mnichem Maribora. - Na szczęście nie zakazano nam czytać. - To podsyca ciekawość, prawda? - powiedziała Arista. - Kiedy się pomyśli o tych wszystkich rzeczach, które mogą być ukryte na szczycie Wieży Koronnej... - Od razu chciałoby się tam wejść... - Niewątpliwie. *** Przyjechali późnym wieczorem i od razu wieść rozeszła się po całym zamku. Zagrały trąbki, służący popędzili na dwór i zanim Arista zdążyła się ubrać, dwie służące oraz Alric i Mauvin przyszli powiadomić ją o przybyciu karawany z północy. Symbolami grupy były herb z sokołem i złoto-zielone chorągwie. Księżniczka uniosła brzeg szlafroka i wybiegła razem z pozostałymi ludźmi na zewnątrz. Przed schodami zamku zebrał się tłum. Służący, rzemieślnicy, urzędnicy i szlachcice wymieszali się ze sobą i przepychali, żeby lepiej widzieć. Strażnicy
utworzyli szpaler, umożliwiając Ariście zajęcie miejsca obok Mauvina i Alrica. Po lewej stronie dostrzegła Nimbusa, który okrywał swoim płaszczem ramiona Amilii chudy dworzanin wyglądał teraz jak gałązka na wietrze - ale nigdzie nie dostrzegła imperatorki. Gdy karawana wjeżdżała, dziedziniec oświetlały targane wiatrem płomienie pochodni i mlecznobiały księżyc. Nie było w niej żołnierzy, jedynie starsi mężczyźni. Szli za wozami, na których siedziały stłoczone kobiety i dzieci, okryte wspólnymi kocami, żeby choć trochę się ogrzać. Pierwszy powóz dotarł do podnóża schodów i wysiadły z niego Belinda oraz Lenare Pickering, a za nimi Alenda Lanaklin. Wszystkie spojrzały z wahaniem na tłum przed sobą. Mauvin wybiegł, żeby uścisnąć matkę. - Co wy wszyscy tu robicie?! - wykrzyknął podnieconym głosem. - Gdzie jest ojciec? A może on nie... Arista zobaczyła, jak Mauvin sztywnieje i odsuwa się od matki. To nie było radosne spotkanie. Na bladych i wymizerowanych twarzach kobiet malował się wyraz smutku, ich oczy i nosy były zaczerwienione od płaczu i przenikliwego wiatru. Belinda przytulała syna, zaciskając dłonie na jego ubraniu. - Twój ojciec nie żyje. - Rozpłakała się i ukryła twarz w jego piersi. Powolniejszy od pozostałych Julian Tempest, starszawy lord szambelan Melengaru, wysiadł ostrożnie z powozu. Gdy Arista go zobaczyła, poczuła ucisk w dołku. Przychodziło jej do głowy niewiele powodów, które mogłyby skłonić Juliana do opuszczenia Melengaru, i żaden z nich nie był dobry. - Elfy przekroczyły rzekę Nidwalden - oznajmił zebranym, starając się przekrzyczeć huk wiatru, który zaciekle łopotał flagami i sztandarami. Stary szambelan stawiał kroki ostrożnie na zmarzniętej ziemi, jakby ta mogła wyśliznąć się spod jego stóp. Wytworne szaty furkotały wokół niego niczym żywe istoty, a nakrycie głowy lada chwila mógł porwać wiatr. - Najechały i zajęły cały Dunmore i Ghent. - Przerwał, spojrzał na króla Alrica i dodał: - Melengar także. - Północne królestwa wpadły w ręce elfów? - spytał Alric z niedowierzaniem. Jakim cudem? - To nie są miry, Wasza Wysokość, to nie mieszańcy, których znamy. Najeźdźcami są straszliwe, dzikie i bezlitosne elfy czystej krwi z imperium Erivanu. Przyszły ze wschodu, niszcząc wszystko na swojej drodze. Wiatr w końcu zerwał czapkę z głowy starego człowieka, odsłaniając jego łysiejącą czaszkę okoloną wianuszkiem rzadkich siwych włosów, i pokulał ją po podwórzu. Szambelan nadaremno podniósł drżące ręce i zatrzymał je na wysokości twarzy.
- Biada rodowi Essendonów! Królestwo przepadło! Alric spojrzał na karawanę i szacował jej długość oraz liczbę tworzących ją wozów i ludzi. Arista wiedziała, o czym jej brat myśli: To wszystko? Juliana i damy wprowadzono do środka. Arista pozostała na schodach. Rozpoznała kilka twarzy pośród zwykłych uciekinierów. Jedna z nich należała do barmanki z gospody „Róża i Cierń”, inna do zamkowej szwaczki, której córka często bawiła się przy fosie lalką zrobioną przez matkę z gałganków... - Nie jest ich tak wielu - stwierdziła Amilia. - Na razie znajdź dla nich miejsce na galerii - nakazała Sebastianowi, wysokiemu rangą strażnikowi, choć nie potrafiła sobie przypomnieć, jakie konkretnie zajmował stanowisko. Żołnierz zasalutował, trzaskając obcasami. - I wyślij kogoś do Ibisa, żeby ten przyszykował trochę jedzenia. Wyglądają na głodnych. Gdy Amilia odwróciła się w stronę drzwi zamku, napotkała spojrzenie Aristy. Przygryzła dolną wargę z wyrazem smutku na twarzy. - Przykro mi - zdołała powiedzieć, po czym odeszła. Arista nadal stała na stopniach, podczas gdy stajenni zdejmowali uprzęże z koni i rozładowywali wozy. Minął ją rząd uchodźców, którzy zmierzali do środka. - Melissa! - zawołała nagle Arista. - Wasza wysokość... - Dygnęła służąca. - Daruj to sobie. Księżniczka zbiegła po schodach i uściskała dziewczynę. - Bardzo się cieszę, że nic ci nie jest. - Jesteś imperatorką? - spytała dziewczynka, która trzymała Melissę za rękę. Arista prawie rok temu opuściła Melengar, ale to nie mogło być dziecko Melissy. Dziewczynka miala sześć lub siedem lat. Stała na stopniu za plecami służącej, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę. Drugą ręką przyciskała do piersi jakieś zawiniątko. - To jest Mercy - przedstawiła ją Melissa. - Znaleźliśmy ją po drodze - wyjaśniła, a następnie dodała szeptem: - Jest sierotą. Dziewczynka wydawała się Ariście znajoma. Księżniczka była pewna, że już ją gdzieś widziała. - Nie, przykro mi. Nie jestem imperatorką. Mam na imię Arista. - Czy mogę zobaczyć imperatorkę? - Niestety nie. Jest bardzo zajęta.
Wyraz podekscytowania na twarzy dziecka zastąpiła niezadowolona mina i dziewczynka spuściła głowę. - Arcadius powiedział, że w Aqueście zobaczę imperatorkę. Arista przez chwilę przyglądała się jej twarzy. - Arcadius? Ach, tak, teraz sobie przypominam... Spotkałyśmy się zeszłego lata, prawda? - Rozejrzała się po garstce pozostałych uchodźców, ale nie zobaczyła wśród nich swojego starego nauczyciela. Wtem zauważyła, że zawiniątko się poruszyło. - Co tam masz? Zanim dziewczynka zdążyła odpowiedzieć, z tobołka wysunęła się głowa szopa pracza. - Nazywa się Pan Prążek. Arista pochyliła się i w tym momencie jej szata lekko się rozjaśniła. Podekscytowana dziewczynka otworzyła szeroko oczy. - Magia! - wykrzyknęła. Wyciągnęła rękę, po czym znieruchomiała i podniosła głowę. - Możesz jej dotknąć - pozwoliła Arista. - Jest śliska - stwierdziła Mercy, pocierając materiał między palcami. - Arcadius też umiał robić magiczne rzeczy. - Gdzie on teraz jest? Dziewczynka nie odpowiedziała, drżała z zimna. - Och, przepraszam, na pewno jesteście przemarznięci. Chodźmy do środka. Weszli z zalanego bladoniebieskim zimowym światłem dziedzińca do ciemnego holu skąpanego w blasku ognia. Wycie wiatru ucichło, gdy drzwi zatrzasnęły się z hukiem, który odbił się echem w ogromnej komnacie. Dziewczynka spojrzała z podziwem na schody, kamienne kolumny i łuki. Wielu okutanych w koce uchodźców drżało, czekając na wskazówki, co mają dalej robić. - Wasza wysokość - szepnęła Melissa. - Mercy przyjechała do nas sama na koniu. - Sama? Ale gdzie jest... - zawahała się, widząc, że służąca spuszcza wzrok. - Mercy niewiele powiedziała, ale... Cóż, przykro mi. Światło szaty pociemniało, zrobiło się niebieskie. - Nie żyje? - Najpierw Esrahaddon, a teraz Arcadius. - Elfy spaliły Ghent - powiedziała Melissa. - Już nie ma Sheridanu i Ervanonu... - Nie ma?
- Zostały spalone. - Ale Wieża Glenmorgana, Wieża Koronna... Melissa pokręciła glową. - Przyłączyliśmy się do grupy ludzi uciekających na południe. Kilku z nich widziało, jak wieża się zapada. Ktoś powiedział, że wyglądało to, jakby przewróciła się dziecięca zabawka. Wszystko przepadło. - Oczy Melissy się zaszkliły. - Ich... nie można zatrzymać. Arista myślała, że sama też się rozpłacze, lecz poczuła jedynie odrętwienie - to była zbyt duża strata. Dotknęła delikatnie policzka Mercy. - Czy Pan Prążek może się tu pobawić? - spytała dziewczynka. - Słucham? Tak sądzę, jeśli będziesz go dobrze pilnować... - odparła Arista. Kręci się tu pies, który mógłby go pożreć, jeśli Pan Prążek zapuści się za daleko. Mercy postawiła szopa na ziemi. Zwierzątko powąchało podłogę i ostrożnie pobiegło do ściany przy schodach, gdzie zaczęło systematycznie obwąchiwać wszystkie listwy przypodłogowe. Mercy poszła za Panem Prążkiem i usiadła na najniższym stopniu. - Nie mogę uwierzyć, że Arcadius nie żyje. „...Podczas zimonaliów kończy się Uli Vermar. Przyjdą... Bez rogu wszyscy zginą" - usłyszała w myślach słowa Esrahaddona, słowa, które nie w pełni rozumiała. Mercy ziewnęła i oparła brodę na rękach, podczas gdy Pan Prążek przesuwał się powoli wzdłuż stopnia, eksplorując świat. - Jest zmęczona - stwierdziła Arista. - W wielkiej sali chyba wydają zupę. Chciałabyś trochę, Mercy? Dziewczynka podniosła głowę, uśmiechnęła się i przytaknęła, po czym dodała: - Pan Prążek też jest głodny. Prawda, Panie Prążku? *** Miasto było piękniejsze od wszystkiego, co Arista w życiu widziała. Białe budynki, wyższe od największych drzew, wyższe od wszystkich budynków, jakie kiedykolwiek widziała, wznosiły się niczym smukłe palce sięgające nieba. Na ich pinaklach zatknięto okazałe zielono-niebieskie sztandary, które łopotały na wietrze i mieniły się jak kryształ. Do miasta prowadziła droga -
szeroka na cztery powozy, prosta jak strzała i wybrukowana gładkimi kamieniami. Poruszało się na niej mnóstwo fur, furmanek, karet i powozików. Ruchu nie utrudniała żadna ściana czy brama. Pojazdy nie musiały zatrzymywać się przy żadnej strażnicy. W mieście nie było też wież, barbakanu i fosy. Metropolia stała naga i piękna, nieustraszona i dumna. Były w niej jedynie dwie rzeźby lwów, które miały wzbudzać strach u przybyszów. Miasto wydawało się Ariście niewiarygodnie szerokie, zajmowało trzy wzgórza i ogromną dolinę, w której płynęła spokojna rzeka. To było śliczne miejsce - i wyglądało bardzo znajomo. Aristo, musisz sobie przypomnieć. Czuła niepokój, ściskanie w dołku, zimny dreszcz na plecach. Musiała się zastanowić, rozwiązać zagadkę. Pozostało niewiele czasu. Takiego widoku na pewno by nie zapomniała, więc nie mogła go wcześniej widzieć. Już tu byłaś. Nie była. Takie miejsce nie mogło w ogóle istnieć. To był sen, złudzenie. Musisz mi zaufać. Już tu byłaś. Przyjrzyj się dokładnie. Arista kręciła głową. To było niedorzeczne... A jednak... Ta rzeka, sposób, w jaki zakrzywiała się u podnóża północnego wzgórza... Tak, wzgórze. Wzgórze wyglądało znajomo. I droga - nie taka szeroka. Teraz była zarośnięta i ukryta. Arista przypomniała sobie, że znalazła ją w ciemności, i zastanawiała się, skąd się tam wzięła.
Tak, już tu byłaś. Na wzgórzu, spójrz na Aguanon. Arista nie zrozumiała. Północne wzgórze, spójrz na świątynię na szczycie. Dostrzegła ją. Tak, wydawała się znajoma, ale w jej wyobraźni nie wyglądała tak samo. Była zniszczona, pogrzebana w ziemi, ale ta sama. Arista już tam była i to wspomnienie ją przerażało. Tu stało jej się coś złego. Niemal zginęła tu, na tym wzgórzu, pośród popękanych kamieni, strzaskanych słupów i połamanych płyt. Ale udało się jej przeżyć. Zrobiła coś, na tym wzgórzu, coś strasznego, coś, przez co wyrywała garściami wilgotną trawę i błagała Maribora o wybaczenie. Wreszcie Arista zrozumiała, gdzie się znajduje, co widzi. O to chodzi. To był mój dom. Idź tam, kop, znajdź grobowiec i róg. Zrób to, Aristo! Musisz! Nie ma już czasu! Wszyscy zginą! Wszyscy zginą! WSZYSCY... Arista obudziła się z krzykiem.
Rozdział 3. Więzienie. - Z drogi! - krzyknął Hadrian. Stał niecały metr od strażnika, który gapił się na niego i chuchał mu w twarz. Dwaj wartownicy, którzy patrzyli z drugiego końca korytarza, ruszyli pędem naprzód. Najemnik usłyszał brzęk kolczug i uderzenia pustych pochew o ich uda. Obaj zatrzymali się gwałtownie w odległości wyciągniętego miecza. - To Teshlor - przestrzegł jeden drugiego szeptem. Żołnierz, który zagradzał drzwi, nie chciał ustąpić. Hadrian wyczuł u niego napięcie, strach i brak pewności siebie, lecz również odwagę i lojalność, które nie pozwalały mu się ugiąć. Zwykle szanował takie cechy u ludzi, ale nie tym razem. Ten strażnik po prostu stał mu na drodze. Za plecami Hadriana rozległ się odgłos podnoszenia zasuwy i zaskrzypiały drzwi. - Co się stało? - odezwał się głos zdezorientowanej kobiety. Hadrian obejrzał się i zobaczył Amilię. Ruszyła naprzód, powłócząc nogami. Przetarła oczy, a potem zawiązała pasek szlafroka. - Muszę porozmawiać z imperatorką - warknął. - Powiedz im, żeby się odsunęli. - Jest środek nocy! - oświadczyła głośnym szeptem. - Nie możesz się z nią zobaczyć. Jeśli chcesz, spróbuję umówić spotkanie na rano, ale wiedz, że Jej Imperialna Mość jest bardzo zajęta. Wieści... Hadrian chwycił rękojeści swoich mieczy. Wszyscy żołnierze napięli się i tylko strażnik przy drzwiach nie zrobił kroku do tyłu. Położył powoli rękę na własnym mieczu, ale go nie wyjął. Ma mocne nerwy, pomyślał Hadrian i zrobił jeszcze pół kroku do przodu, aż prawie zetknęli się nosami. - Zejdź mi z drogi - powiedział Blackwater. - Hadrian? Co robisz? - Tym razem na korytarzu rozległ się głos Aristy. - Staram się o audiencję u imperatorki - odparł przez zaciśnięte zęby. Odwrócił się od strażnika i zobaczył księżniczkę biegnącą korytarzem na piątym piętrze. Jak zawsze w ostatnim czasie nosiła szatę Esrahaddona, która miała ciemnoniebieski kolor i w tej chwili odbijała jedynie światło pochodni z lichtarzy na ścianach. - Zamknęli go w więzieniu - wyjaśnił Hadrian. - Nie chcą mi nawet pozwolić, żebym go zobaczył. - Royce'a?
- Nie chciał uprowadzić imperatorki, ale zrobiłby wszystko, żeby odzyskać Gwen. Powinni mu dać medal za zabicie Saldura i Merricka - westchnął. - Gwen umarła mu na rękach i nie myślał trzeźwo. Nie zamierzał skrzywdzić Modiny. Podobno jest przetrzymywany w północnej wieży. Nie sądzę, żeby Modina nawet o tym wiedziała. Tak więc mam zamiar jej powiedzieć. I nie próbuj mnie powstrzymać. - Nie zamierzam - odrzekła. - Ja też muszę się z nią zobaczyć. - Po co? Księżniczka wydawała się skrępowana. - Miałam zły sen. - Co takiego? - Dzisiaj nikt się nie zobaczy z imperatorką! - oświadczyła Amilia, gdy pojawiło się kolejnych sześciu żołnierzy. - Jeśli będę musiała, wezwę wszystkich strażników zamkowych! Hadrian spojrzał na asystentkę. - Myślisz, że zdołają mnie powstrzymać? - Drzwi mają rygiel od wewnętrznej strony - powiedział strażnik komnaty imperatorki. - Nawet gdybyś nas pokonał, będziesz musiał sforsować te grube drzwi z litego dębu. - Nie będzie z tym problemu - zapewniła ich Arista. - Ale powinnam was ostrzec, że nie odpowiadam za rany od fruwających drzazg. Jej szata zaczęła jarzyć się mglistym szarym światłem, które powoli przybierało na sile, oblewając ich twarze bladym blaskiem i rozpraszając cienie. Hadrian wyczuł lekki powiew na korytarzu. Ciepły wiatr narastał, wirując wokół Aristy jak miniaturowy cyklon, szamocąc brzeg jej sukni i poruszając końcami jej wlosów. Amilia patrzyła przerażona. - Otwórz drzwi, Amilio, albo je wyważę. Wydawało się, że Amilia za chwilę krzyknie. - Wpuść ich, Geraldzie - dobiegł głos zza drzwi. - Wasza Imperialna Mość? - Tak, Geraldzie. Nie są zaryglowane. Pozwól im wejść. Strażnik podniósł zasuwę i pchnął drzwi do środka, odsłaniając ciemne wnętrze sypialni imperatorki. Amilia milczała. Miała przyspieszony oddech, a przy bokach trzymała ręce zaciśnięte w pięści. Hadrian wszedł pierwszy, za nim Arista, a następnie Amilia i
Gerald. W komnacie panował chłód. Kominek był ciemny, a jedyne światło wpadało przez otwarte okno w przeciwległej ścianie, po którego bokach falowały białe firanki, tańcząc w słabym świetle księżyca jak para duchów. Imperatorka Modina, ubrana jedynie w koszulę nocną, siedziała na piętach na podłodze i patrzyła na gwiazdy. Dłonie trzymała na kolanach, a łokcie przycisnęła do boków, chroniąc się przed zimnem. Spod białego płótna koszuli wystawały jej gołe palce u stóp, a splątane jasne włosy spływały jej na plecy. Przypominała teraz dziewczynę, którą Hadrian zobaczył kiedyś pod Łukiem Sklepikarzy w Colnorze. - Aresztowali Royce'a - odezwał się do niej Blackwater. - Zamknęli go w wieży. - Wiem. - Wiesz? - spytał z niedowierzaniem. - Od jak dawna... - To ja wydałam taki rozkaz. Hadrian patrzył na nią oniemiały. - Thrace... To znaczy Modino - powiedział cicho. - Nie rozumiesz. Nie zamierzał cię skrzywdzić. Zrobił tylko to, co musiał. Usiłował uratować osobę, którą kochał najbardziej na świecie. Jak mogłaś tak z nim postąpić? W końcu się odwróciła. - A czy ty straciłeś kiedyś taką osobę, która znaczyła dla ciebie wszystko? Patrzyłeś, jak umiera, wiedząc, że to twoja wina? Hadrian nie odpowiedział. - Gdy mój ojciec został zabity - ciągnęła, wyglądając przez okno - pamiętam, że oddychanie sprawiało mi ból prawie nie do zniesienia. Straciłam nie tylko jego. To było tak, jakby runął cały świat, lecz ja jakimś cudem na nim pozostałam. Sama. Chciałam jedynie, żeby to się skończyło. Byłam zmęczona. Pragnęłam, żeby ból ustał. Gdybym miała sposobność, gdyby mnie nie zabrali, nie zamknęli w odosobnieniu, rzuciłabym się do wodospadu. - Odwróciła się i znów spojrzała na Hadriana. - Wierz mi. Jest pod dobrą opieką. Przynajmniej w takim stopniu, w jakim sam na to pozwala. Ibis przyrządza mu dobre posiłki, ale on nie chce ich jeść. Znasz miejsce, które byłoby teraz dla Royce'a lepsze? Hadrian przygarbił plecy i zwiesił ręce wzdłuż boków. - Mogę go chociaż zobaczyć? Modina zastanawiała się przez chwilę. - Tak, ale tylko ty. W jego obecnym stanie stanowi zagrożenie dla wszystkich innych ludzi. Nie jestem jednak pewna, czy będzie cię słyszał. Możesz go
odwiedzić rano. - Przechyliła się na bok, żeby widzieć Amilię. - Możesz dopilnować, żeby go wpuszczono? - Tak, Wasza Imperialna Mość. - Świetnie - powiedziała imperatorka, a następnie spojrzała na Aristę. - Co to za sprawa, która nie może zaczekać do rana? Księżniczka Melengaru przestąpiła z nogi na nogę, splatając i rozplatając ręce przed sobą. Jej szata jarzyła się spokojnym ciemnoniebieskim światłem. Spojrzała na imperatorkę, a potem na Hadriana, Amilię, a nawet Geralda, który stał sztywno w wejściu. W końcu skierowała wzrok z powrotem na Modinę i wyznała: - Chyba wiem, jak powstrzymać elfy. *** Hadrian zszedl na trzecie piętro, gdzie kilkoro ludzi wracało do swoich pokojów po tym, jak ucichły krzyki. Dostrzegł Degana Gaunta. Były przywódca nacjonalistów stał w koszuli nocnej i spoglądał w górę schodów zarówno z zaciekawieniem, jak i poirytowaniem. Hadrian widział go po raz pierwszy, odkąd obaj zostali uwolnieni z lochu. Szyja i nos Gaunta były wąskie, a jego usta tak cienkie, że prawie niewidoczne. Zmarszczki na czole i wokół oczu świadczyły o tym, że miał trudne życie. Jego ruchy dowodziły też, że Degan czuje się nieswojo, jakby był zagubiony we własnej skórze. Miał nieobecne spojrzenie, dwudniowy zarost i odstające w różnych kierunkach włosy. Gdyby Hadrian musiał zgadywać, przypiąłby mu etykietkę ubogiego poety. Gaunt wcale nie wyglądał jak potomek imperatorów. - Co tam się dzieje? - spytał przechodzącego służącego. - Ktoś przyszedł do imperatorki, panie. Ale już po wszystkim. Gaunt spoglądał z powątpiewaniem. Nie tak Hadrian planował jego poznanie. Wcześniej czekał, dając im obu czas na dojście do pełni zdrowia, potem wahał się ze zdenerwowania. Chciał, żeby ich spotkanie przebiegło dobrze, żeby było doskonałe. A takie okoliczności były od tego dalekie. Lecz skoro już stali naprzeciwko siebie, nie mógł się odwrócić i odejść. - Witam, panie Gaunt, jestem Hadrian Blackwater - przedstawił się, składając ukłon. Degan Gaunt na powitanie zmarszczył nos, jakby poczuł nieprzyjemny zapach. Przyjrzał się krytycznie Hadrianowi, po czym zmarszczył brwi. - Myślałem, że będziesz wyższy.
- Przykro mi - przeprosił Hadrian. - Masz być moim służącym, tak? - spytał Gaunt i wciąż marszcząc czoło, zaczął okrążać Hadriana leniwie. - Prawdę mówiąc, jestem twoim strażnikiem przybocznym. - Ile mam ci płacić za ten przywilej? - Nie proszę o pieniądze. - Nie? A więc o co? Chcesz, żebym zrobił z ciebie diuka albo coś w tym guście? Dlatego tu jesteś? O kurczę, jak się ma pieniądze i władzę, to ludzie wyłażą ze wszystkich kątów. Nawet cię nie znam, a oto przychodzisz i prosisz o przywileje, zanim jeszcze koronowano mnie na imperatora. - To nie tak. Jesteś spadkobiercą Novrona, a ja jestem obrońcą spadkobiercy, tak jak przede mną był mój ojciec. To... tradycja. - Aha. Gaunt stał przygarbiony i przez chwilę wciągał powietrze przez zęby, po czym włożył mały palec do ust, żeby coś spomiędzy nich usunąć. Po dłuższej chwili zrezygnował. - W porządku, powiem, czego nie rozumiem. Jestem spadkobiercą, co czyni ze mnie przywódcę imperium i głowę Kościoła. Jeśli się nie mylę, to jestem nawet częściowo bogiem, praprawnukiem Maribora albo kimś w tym guście. Jeśli więc mam zostać imperatorem, posiadającym cały zamek strażników i armię żołnierzy, którzy będą mnie bronić, to po co potrzebny mi jesteś ty? Hadrian milczał. Nie wiedział, co powinien powiedzieć. Gaunt miał rację. Jego rola jako strażnika przybocznego była istotna tylko dopóty, dopóki spadkobierca się ukrywał. - Cóż, zapewnianie ci ochrony to poniekąd rodzinna tradycja, z którą nie chciałbym zrywać - odparł w końcu, ale nawet jemu te słowa wydały się niedorzeczne. - Umiesz walczyć mieczem? - Całkiem nieźle. Gaunt podrapał się po nieogolonym podbródku. - Skoro nie chcesz zapłaty, to chyba byłbym głupi, gdybym cię nie przyjął. Dobra, możesz być moim sługą. - Strażnikiem przybocznym. - Nieważne. - Gaunt machnął ręką w jego kierunku, jakby odganiał nieznośną muchę. - Wracam do łóżka. Jeśli chcesz, to możesz czekać pod drzwiami i
odgrywać strażnika. Gaunt wrócił do swojej komnaty, a Hadrian pozostał na korytarzu, czując się zdecydowanie głupio. Spotkanie nie wyszło tak dobrze, jak na to liczył. Nie zrobił wrażenia na Gauncie i musiał przyznać, że ten też nie uczynił niczego, czym mógłby zaimponować jemu. Hadrian nie wiedział właściwie, czego się spodziewał. Może sądził, że Gaunt będzie wcieleniem szlachetnego biedaka, człowiekiem zdumiewająco prawym, piewcą oświecenia, który stanowił sól tej ziemi i sam dotarł na szczyty? Pewnie, standardy Hadriana były wysokie, ale w końcu Degan miał być częściowo bogiem. Zamiast tego samo przebywanie w jego pobliżu wzbudzało u Blackwatera chęć do wzięcia kąpieli. Oparł się o ścianę i spojrzał w jedną, a potem w drugą stronę korytarza. To absurd. Co ja robię? Odpowiedź była oczywista - nic. Ale właściwie nie było nic do zrobienia. Przegapił okazję i teraz był bezużyteczny. Zza drzwi dotarł do niego odgłos chrapania Gaunta. *** Hadrian zastał Royce'a siedzącego na podłodze w celi, opartego plecami o ścianę, z jedną nogą podciągniętą i przechyloną na bok jak maszt namiotu. Przyjaciel oparł na niej prawą rękę, której dłoń zwisała swobodnie. Miał na sobie jedynie czarną tunikę i spodnie. Był bez pasa i butów. Podeszwy jego stóp poczerniały od kontaktu z ziemią, a na twarzy widniał tygodniowy ciemny zarost. Z włosów i ubrania wystawały kawałki słomy, ale na podołku Royce trzymał starannie złożony, nienagannie czysty szal. Nie spojrzał na Hadriana, choć o jego czujności elfa najdobitniej świadczyły otwarte oczy. Gapił się niewidzącym wzrokiem w sufit. - Cześć, stary - odezwał się Hadrian, wchodząc do celi. Strażnik zamknął za nim drzwi. Hadrian usłyszał, jak zamek się zatrzaskuje. - Zawołaj, jak będziesz chciał wyjść - powiedział żołnierz. W celi było tylko jedno okienko, przy suficie, przez które wpadał do środka snop światła w kształcie kwadratu, oświetlając miejsce styku ściany z podłogą. W jego obrębie Hadrian zobaczył wiszący w powietrzu słomiany pył. Przy drzwiach stały kubek wody, kieliszek wina i talerz gulaszu - wszystko nietknięte. - Przeszkadzam w śniadaniu? - To był obiad - odrzekł Royce. - Kiepsko, hę?
Hadrian usiadł obok przyjaciela na posłaniu z grubym materacem, na którym leżało kilka ciepłych koców, trzy miękkie poduszki i pościel z cienkiego płótna. Widać było, że Royce na nim nie spał. - Nie jest tu aż tak źle - powiedział, udając, że się rozgląda. - Bywało już z nami gorzej. Mimo to nigdy się nie spodziewałem, że zobaczę cię kiedyś w takim miejscu. Myślałem, że znikniesz i dasz mi czas na wyjaśnienie, dlaczego uprowadziłeś imperatorkę. Co się stało? - Oddałem się w ich ręce. Hadrian uśmiechnął się z wyższością. - Jak widać. - Po co przyszedłeś? - spytał Royce. Jego spojrzenie było przygasłe i puste. - Skoro już wiem, że tu jesteś, pomyślałem, że przyda ci się towarzystwo. No wiesz, ktoś do rozmowy, ktoś, kto może przemycić ci budyń figowy i od czasu do czasu udko kurczaka. Mógłbym przynieść karty. Przecież uwielbiasz ogrywać mnie w... Cóż, po prostu lubisz mi dołożyć. Royce uśmiechnął się nieznacznie. Wyciągnął lewą rękę i chwycił garść słomy. Rozgniótł ją w dłoni, pozwalając, by kawałeczki przeleciały mu między palcami, i obserwując je pod światło. Gdy już wszystkie opadły, otworzył dłoń i wpatrywał się w nią, jakby nigdy wcześniej jej nie widział. - Chcę ci podziękować, Hadrianie - odezwał się powoli, apatycznie, wciąż patrząc na swoją rękę. Po chwili położył ją na podłodze jak zapomnianą zabawkę i znów spojrzał na sufit. - Nienawidziłem cię od naszego pierwszego spotkania. Wiedziałeś o tym? Pomyślałem, że Arcadius zwariował, każąc mi zabrać ciebie na tamtą robotę. - Czemu więc się zgodziłeś? - Szczerze? Spodziewałem się, że cię zabiją. Wtedy mógłbym wrócić do stukniętego czarnoksiężnika, roześmiać się i powiedzieć: „Widzisz? Co ci mówiłem? Niezdarny głupiec zginął". Tyle że ty przeżyłeś. Dotarłeś na sam szczyt Wieży Koronnej, i to bez narzekania, bez skomlenia... - Wtedy zacząłeś mnie szanować? - Nie. Pomyślałem, że miałeś szczęście nowicjusza i zginiesz podczas powrotnej wyprawy następnej nocy, gdy zmusił nas, żebyśmy zwrócili skradziony łup. - Tylko że znów przeżyłem. - Szczerze mówiąc, to mnie rozwścieczyło. Wiesz, zwykle nie mylę się co do ludzi. I do tego umiałeś świetnie walczyć. Myślałem, że Arcadius wciskał mi kit, kiedy opowiadał o twoich zdolnościach. „Najlepszy żyjący wojownik", powiedział.
„W uczciwej walce Hadrian pokona każdego". To było znamienne: uczciwa walka. Wiedział, że nie wszystkie zadania, jakim przyjdzie stawić ci czoło, będą uczciwe. Chciał, żebym podszkolił cię we wbijaniu noża w plecy, oszustwie i zdradzie. Chyba domyślał się, że coś o tym wiem. - A ja miałem nauczyć honoru, przyzwoitości i życzliwości człowieka wychowanego przez wilki... Royce spojrzał na przyjaciela. - Powiedział ci o mnie? - Nie wszystko, tylko niektóre okropne rzeczy. - O moim pobycie w Manzancie? - Tylko że tam byłeś, że to cię prawie zabiło i że cię stamtąd wydostał. Royce skinął głową. Twarz mu się wyciągnęła. Znów patrzył niewidzącym wzrokiem. Z roztargnieniem zgarnął kolejną garść słomy, żeby ją zgnieść. Hadrian omiótł spojrzeniem celę. Wszystkie kamienie tuż powyżej połowy wysokości ściany były ciemne i gładkie, tworząc coś na kształt linii powodzi. Na przeciwnej ścianie najemnik zobaczył stare wydrapane kreski układające się we wzór, przypominający rząd snopów pszenicy. W narożniku okna jakiś ptak zbudował sobie gniazdo, które było teraz puste i zasypane śniegiem. Od czasu do czasu Blackwater słyszał odgłosy furmanki, konia lub ludzi na dziedzińcu, ale przeważnie panowała tu cmentarna cisza. - Hadrianie - zaczął Royce. - Ty i Arcadius... jesteście jedyną rodziną, jaką kiedykolwiek znałem. Jesteście jedynymi ludźmi na tym świecie... - przerwał, przełykając ślinę i przygryzając dolną wargę. Hadrian czekał. W końcu Royce podjął: - Chcę, żebyś wiedział... To ważne, abyś... - Odwrócił się twarzą do ściany. Chciałem podziękować ci za to, że byłeś przy mnie, że tu przyszedłeś. Za to, że byłeś mi bliski jak brat. Ja po prostu... chcę, żebyś to wiedział. Hadrian się nie odezwał. Czekał, aż Royce spojrzy na niego, i gdy po kilku minutach milczenia tak się stało, spiorunował go wzrokiem. - Dlaczego? Czemu chcesz, żebym to wiedział? - Jak to? - Powiedz mi. Nie, nie patrz na ścianę, spójrz na mnie. Czemu to takie ważne, żebym to wiedział? - Po prostu tak jest... dobrze - odparł Royce.
- Nie, tak nie jest dobrze. Nie wciskaj mi kitu, Royce. Znamy się od dwunastu lat i wiele razy staliśmy w obliczu śmierci. Czemu mi to mówisz teraz? - Jestem przygnębiony. Zrozpaczony. Czego ode mnie chcesz? Hadrian dalej patrzył na przyjaciela, ale powoli zaczął kiwać głową. - Czekałeś, prawda? Siedziałeś tu i czekałeś... czekałeś, aż się zjawię... - Przypominam ci, że mnie aresztowali. Jestem zamknięty w celi. Nie mogę wiele zdziałać. Hadrian parsknął, a gdy Royce chciał wiedzieć, o co mu chodzi, wstał. Potrzebował ruchu. W klitce nie było wiele miejsca, ale i tak chodził tam i z powrotem między ścianą a drzwiami. Trzy kroki w każdą stronę. - Kiedy zamierzasz to zrobić? Jak tylko wyjdę? Dziś wieczorem? A może zdecydujesz się na miłe samobójstwo o poranku? Hę, Royce? Mógłbyś to dla efektu zgrać ze wschodem słońca albo zadbać o dramaturgię i odebrać sobie życie o północy. Co wybierasz? Royce się nachmurzył. - Jak to zrobisz? Przetniesz sobie żyły? Poderżniesz gardło? Wdasz się w bójkę ze strażnikiem, kiedy przyniesie obiad? Obrzucisz go wyzwiskami? A może zrobisz coś jeszcze bardziej spektakularnego? Pobiegniesz do pokoju Modiny i znów zagrozisz, że ją zabijesz. Natrafisz na jakiegoś młodego rosłego idiotę o wybujałym ego, wyciągniesz broń, coś małego, niezbyt groźnie wyglądającego, a on dobędzie swojego miecza. Udasz, że atakujesz, ale on nie będzie wiedział, że to blef. - Nie zachowuj się w ten sposób. - W ten sposób? - Hadrian przerwał i odwrócił się od przyjaciela. Musiał zaczerpnąć powietrza, żeby się uspokoić. - A jak mam się zachowywać? Twoim zdaniem powinienem być... jaki? Może szczęśliwy? Sądziłeś, że to mnie nie obejdzie? Myślałem, że jesteś silniejszy. Jeśli ktoś zdołał przeżyć... - No właśnie. Nie chcę! Zawsze udawało mi się przeżyć. Życie jest jak tyran, któremu frajdę sprawia sprawdzanie, jak bardzo dasz się poniżyć. Grozi, że cię zabije, jeśli nie zjesz błota. Zabiera wszystko, na czym ci zależy, nie dlatego że chce lub potrzebuje tego, co masz, lecz tylko żeby zobaczyć, czy to zniesiesz. Od dziecka pozwalałem, żeby ten despota mną poniewierał. Robiłem wszystko, czego chciał, byle przeżyć. Ale z wiekiem doszedłem do wniosku, że istnieją granice. Ty mi to pokazałeś. Na więcej już nie pozwolę. Nie zamierzam tego dłużej tolerować. Nie będę jadł błota tylko po to, żeby przeżyć. - A więc to moja wina? - Hadrian znów usiadł ciężko na materacu. Przez chwilę przeczesywał ręką włosy, po czym powiedział: - Tak dla twojej wiadomości: nie tylko tobie jej brakuje. Ja też ją kochałem.
Royce podniósł głowę. - Nie w taki sposób... Wiesz, co mam na myśli. Najgorsze jest to, że... - głos mu się załamał. - To właściwie moja wina i będę musiał z tym dalej żyć. Pomyślałeś o tym? Ty miałeś rację, ja się myliłem. Powiedziałeś, żeby nie brać zlecenia od DeWitta, ale ja cię namówiłem. Powiedziałeś, żebyśmy wyjechali z Dahlgrenu, że to nie nasza walka, ale ja cię nakłoniłem do pozostania. Powiedziałeś, że nie wygram z Merrickiem, więc pojechałeś, żeby mnie chronić. Powiedziałeś mi, że Degan Gaunt okaże się dupkiem, i co do tego też miałeś rację. Z mojego powodu nie zrobiłeś tego, co wiedziałeś, że jest słuszne. Ciągnąłem cię z sobą, próbując zrehabilitować się poprzez wzgląd na pamięć o ojcu. Więc Gwen zginęła przeze mnie. Zniszczyłem tę odrobinę dobra, które spotkało cię w życiu, próbując osiągnąć coś, co w ostatecznym rozrachunku nic nie znaczy. Nie jestem bohaterem, który ocala królestwo i zdobywa księżniczkę. Życie tak nie wygląda. Roześmiał się gorzko. - W końcu mnie tego nauczyłeś, przyjacielu. Tak. Życie to nie bajka. Bohaterowie nie jeżdżą na białych koniach i dobro nie zawsze zwycięża. Ja po prostu... chyba chciałem, żeby tak było. Uważałem, że nic nie szkodzi, jeśli będę w to wierzyć. Nie wiedziałem, że ty i Gwen poniesiecie konsekwencje. - To nie twoja wina - zaprzeczył Royce. - Powtórz mi to jeszcze milion razy, a może uwierzę. Tylko że tak się nie stanie, prawda? Nie będzie cię w pobliżu, żeby mi o tym przypomnieć... Zamierzasz się poddać. Zamierzasz zostawić mnie, i to też będzie moja wina. Do diabła, Royce! Masz wybór. Wiem, że tak ci się nie wydaje, i wiem, że jestem głupcem, który wierzy w świat fantazji, gdzie dobrym ludziom przydarzają się dobre rzeczy, ale wiem też jeszcze jedno: możesz skierować się albo w stronę ciemności i rozpaczy, albo prawości i światła. To zależy od ciebie. Royce podniósł gwałtownie głowę i ze zdumieniem spojrzał na Hadriana. Szok szybko zastąpiło podejrzenie. - O co chodzi? - zaniepokoił się Hadrian. - Jak to robisz? - spytał Royce i Hadrian po raz pierwszy od chwili wejścia do celi zobaczył dawnego Royce'a: zimnego, mrocznego i rozgniewanego. - Co masz na myśli? - Po raz drugi zacytowałeś Gwen. Za pierwszym razem to było na moście. Kiedyś powiedziała mi to samo, dokładnie tak samo. - Hę? - Obejrzała linie na mojej dłoni i powiedziała, że widzi rozwidlenie, punkt podjęcia decyzji. Że będę musiał postanowić, czy skieruję się w stronę ciemności i rozpaczy, czy prawości i światła.
- Gwen tak powiedziała? Royce skinął głową. - Ale ciebie przy tym nie było. Nie mogłeś słyszeć, jak to mówi. Byliśmy sami w jej domu. To było rok temu. Pamiętam tylko dlatego, że tego wieczoru Arista przyszła do „Róży i Ciernia”, a ty się upijałeś i rozprawiałeś o tym, że jesteś pasożytem. A więc skąd wiedziałeś? Hadrian wzruszył ramionami. - Nie wiedziałem, ale... - Po plecach przeszedł mu dreszcz. - A jeśli to ona wiedziała? A jeśli to nie ja ją cytuję, tylko ona mnie? - Co takiego? - Gwen miała dar jasnowidzenia - wyjaśnił Hadrian. - A jeśli widziała fragmenty twojej przyszłości, tak jak Fan Irlanu w tenkińskiej wiosce? - Zastanawiał się, błądząc wzrokiem po ścianie. - Mogła widzieć nas na moście i tutaj w tej celi. Wiedziała, co powiem, a także to, że nie będziesz mnie słuchał. Musiała wiedzieć, że na moście też mnie nie posłuchasz. Dlatego to powiedziała. - Teraz mówił szybko, widząc to wszystko w wyobraźni. - Wiedziała, że mnie zignorujesz, ale jej nie będziesz mógł zlekceważyć. Royce, Gwen nie chce, żebyś zginął. Ona zgadza się ze mną. Może myliłem się w przeszłości, ale nie tym razem. Gwen zobaczyła przyszłość i mnie wspiera. - Oparł się o ścianę, splatając ręce za głową w geście zwycięstwa. - Nie możesz się zabić - powiedział triumfalnie, jakby wygrał jakiś zakład. - Jeśli to zrobisz, postąpisz wbrew jej woli! Royce wyglądał na skonfundowanego. - Ale jeśli wiedziała, dlaczego temu nie zapobiegła? Czemu pozwoliła mi z tobą jechać? Czemu mi nie powiedziała? - To oczywiste. Chciała, żebyśmy pojechali. I albo nie mogła uniknąć śmierci, albo... - Albo co? Chciała umrzeć? - zapytał Royce sarkastycznym tonem. - Nie, chciałem powiedzieć, że wiedziała, że musi zginąć. - Dlaczego? - Nie wiem. Może zobaczyła coś innego, coś, co się jeszcze nie wydarzyło. Coś tak ważnego, że warto było za to umrzeć na moście. Cokolwiek jednak to jest, nie obejmuje twojego samobójstwa. Sądzę, że wyraziła to jasno. Royce odrzucił głowę do tyłu, uderzając nią o ścianę dostatecznie mocno, by rozległ się głuchy odgłos, i zamknął oczy. - Niech to diabli.
*** Mauvin Pickering stał na balkonie na czwartym piętrze i spoglądał na pałacowy dziedziniec. Znów śnieżyło. Gęste mokre płatki wypełniały powoli błotniste głębokie koleiny wyżłobione przez koła wozów i od razu topniały, ale jakimś cudem nie wszystkie spotykał ten los. Kałuże się zmniejszyły, brud zniknął, świat jeszcze raz stał się biały i czysty. Za murem młodzieniec widział dachy domów. W dole rozciągała się Aquesta setki ośnieżonych strzech, jakby skulonych i przytulonych do siebie w celu ochrony przed burzą śnieżną. Budynki ciągnęły się do morza i w górę wzgórza na północ. Mauvin podniósł głowę, spoglądając na szczelinę, która według jego wiedzy była placem Imperialnym, i dalej na plac Binghama, gdzie dostrzegł Wieżę Kupców, wskazującą dzielnicę rzemieślników. Podniósł wzrok jeszcze wyżej, sięgając spojrzeniem poza otwarte pola do zalesionych wzgórz - zamglonej szarej linii w oddali, za którą majaczyły wyższe wzniesienia - przesłoniętych śnieżną kurtyną. Wyobrażał sobie, że widzi Glouston, a jeszcze dalej za rzeką - Melengar, królestwo z sokołem w herbie, krainę, w której się urodził, swój dom. Pola Drondila na pewno były pokryte śniegiem, sad oszroniony, fosa zamarznięta. Vern rozbijał lód w studni ciężkim młotem przywiązanym do końca sznura, bojąc się, że tak jak pięć lat wcześniej węzeł się rozwiąże i ulubione narzędzie mężczyzny spadnie na dno szybu. Ono wciąż tam jest, pomyślał Mauvin, leży w wodzie i czeka, aż Vern je wyciągnie, ale teraz już tego nie zrobi. - Przeziębisz się na śmierć - powiedziała matka. Odwrócił się i zobaczył ją, jak stoi w wejściu w granatowej sukni - kolorze najbardziej zbliżonym do czarnego. Na ramiona narzuciła bordowy szal, który Fanen podarował jej w zimonalia trzy lata temu - w tym samym roku, w którym zginął. Stał się on jej stałym elementem ubioru i nosiła go cały czas, wyjaśniając, że w zimie ją grzeje, a w lecie chroni ramiona przed słońcem. Tego ranka matka także włożyła naszyjnik. Trudno było nie zauważyć niezgrabnego łańcucha obciążonego olbrzymim wisiorem, który miał wyglądać jak słońce - wielki szmaragd wciśnięty w złotą oprawę, otoczony rzędami rubinów tworzącymi promienie światła. Klejnot był brzydki i Mauvin widział go jedynie kilka razy - na dnie szkatułki matki. To był prezent od ojca. Nawet po urodzeniu przez nią czwartego dziecka mężczyźni wciąż oglądali się za Belindą Pickering. Jeśli wierzyć opowieściom, zbyt wielu jak na gust ojca. Od lat krążyły plotki o licznych pojedynkach o jej honor. Podobno było ich aż dwadzieścia, a doszło do nich z powodu tego, że jakiś mężczyzna zbyt długo wpatrywał się w hrabinę. Wszystkie kończyły się tak samo - śmiercią winowajcy
od ciosu magicznego miecza hrabiego Pickeringa. Tak głosiła legenda, ale Mauvin wiedział tylko o dwóch takich zdarzeniach. Pierwszy incydent nastąpił jeszcze przed jego narodzinami. Ojciec opowiedział mu całą historię w trzynaste urodziny Mauvina, w dniu, w którym chłopak opanował pierwszy poziom tek'chin. Wyjaśnił, że on i matka jechali sami do domu i zostali napadnięci przez rozbójników. Opryszków było czterech i hrabia chciał oddać im konie, sakiewkę, a nawet biżuterię Belindy, żeby uniknąć konfliktu, ale zauważył, w jaki sposób złodzieje łypali na jego żonę. Kiedy szeptali między sobą, widział pożądanie w ich oczach. Zabił dwóch, trzeciego ranił, a ostatniemu pozwolił uciec. Po walce pozostała mu blizna długa na jakieś trzydzieści centymetrów. Drugi taki wypadek wydarzył się, kiedy Mauvin miał dziesięć lat. Przyjechali do Aquesty na zimonalia i hrabia Tremore wpadł w gniew, gdy Pickering odmówił udziału w turnieju szermierczym. Hrabia wiedział, że nawet gdyby wygrał ten turniej, wciąż byłby uważany za drugiego po Pickeringu, wyzwał więc go na pojedynek. Ojciec Mauvina nie podjął rękawicy. Wtedy hrabia Tremore chwycił Belindę i pocałował ją na oczach całego dworu. Spoliczkowała go i odepchnęła. Gdy znów ją złapał, rozerwał jej suknię, obnażając dekolt hrabiny. Belinda upadła na kolana i rozpłakała się, usiłując się zakryć. Syn hrabiego Pickeringa pamiętał bardzo wyraźnie, jak ojciec wyciągnął rapier i powiedział, żeby Mauvin odprowadził matkę do jej komnaty. Nie zabił hrabiego Tremore, ale mężczyzna stracił rękę w walce. Łatwo było stwierdzić, dlaczego rozpowszechniano plotki. Nawet on widział wielką urodę swojej matki. Tylko że teraz po raz pierwszy dostrzegł u niej ślady siwizny we włosach i zmarszczki na twarzy. Dawniej zawsze stała wyprostowana, teraz pochylała się do przodu, jakby przygniatał ją jakiś ciężar. - Dawno cię nie widziałam - powiedziała. - Gdzie się podziewałeś? - Nigdzie. Czekał, aż matka zacznie go naciskać, domagać się informacji, ale ona jedynie skinęła głową. Belinda zachowywała się w ten sposób od chwili przyjazdu i wytrącało go to z równowagi. - Był tu kanclerz Nimbus - poinformowała syna. - Przyszedł cię powiadomić, że dziś wieczorem imperatorka zwołuje spotkanie i jesteś proszony o przyjście. - Wiem. Alric już mi powiedział. - Wyjaśnił, o co chodzi? - Na pewno o najazd. Będzie chciała wziąć odwet. Alric spodziewa się, że imperatorka wykorzysta ten kryzys, aby żądać przystania Melengaru do imperium. - Co zamierza Alric?
- Co może zrobić? Bez królestwa Alric nie jest królem. Muszę cię ostrzec, że zamierzam przyłączyć się do niego. Zbiorę ludzi, którzy mu jeszcze pozostali, stworzę oddział i zgłoszę się na ochotnika do walki. Hrabina jeszcze raz skinęła ulegle głową. - Czemu to robisz? Dlaczego ustępujesz przede mną bez słowa protestu? Gdybym miesiąc temu powiedział, że idę na wojnę, miałbym do słuchania. - Miesiąc temu byłeś moim synem. Dziś jesteś hrabią Piekeringiem. Patrzył, jak matka jedną dłoń zaciska na szalu, aż zbielały jej knykcie, a drugą przytrzymuje się futryny. - Może przeżył - powiedział Mauvin. - Wyszedł przecież z niejednej trudnej sytuacji. Mógł się przedrzeć. Gdy walczył swoim rapierem, nikt nie mógł go pokonać, nawet Braga. Usta jej zadrżały, oczy zrobiły się szkliste. - Chodź - powiedziała i zniknęła z balkonu. Mauvin poszedł za matką do jej komnaty. W pokoju stały trzy łóżka. Przy ogromnej liczbie uchodźców w ostatnim czasie przestrzeń się skurczyła. Szambelan starał się rozlokować ich zgodnie z pozycją społeczną, ale niewiele mógł zrobić. Mauvin spał w jednym pokoju z Alricem, a teraz także ze swoim bratem Denkiem, i wiedział, że matka dzieli swoją komnatę z Lenare i lady Alendą Lanaklin z Glouston, których w tej chwili tu nie było. Pod względem wielkości pokój stanowił ułamek komnaty sypialnej w Polach Drondila. Łóżka były małe i pojedyncze. Miały proste zagłówki i były przykryte narzutami w deseń róż. Światło wpadało przez okna witrażowe, ale białe firany przemieniały jego blask w przyćmioną mgłę, która wydawała się ciężka i przytłaczająca. W pokoju wyczuwało się pogrzebową atmosferę. Na komodzie Mauvin dostrzegł znajomą statuetkę Novrona, która kiedyś stała w ich kaplicy. Półbóg siedział na tronie, trzymając jedną rękę uniesioną we władczym geście. Obok posążka stała salifanowa świeca, która się jeszcze paliła. Na podłodze przed komodą leżała poduszka z dwoma śladami odciśniętymi przez kolana klęczącej hrabiny. Matka Mauvina podeszła do szafy i wyjęła z niej długie, owinięte kocem zawiniątko. Odwróciła się i wyciągnęła je przed siebie. Jej ruchy wydawały się ceremonialne, a oczy miały poważny wyraz. Młody Pickering spojrzał na tobołek obwiązany zieloną jedwabną wstążką, jaką jego matka i Lenare wiązały sobie włosy. Koc nasuwał skojarzenia z całunem. Mauvin nie chciał go dotykać. - Nie - powiedział odruchowo i zrobił krok do tyłu. - Weź go - nalegała.
Wtem otworzyły się drzwi. - Nie chcę iść sama - oświadczyła Alenda, wchodząc z Lenare. Podobnie jak Belinda obie miały na sobie ciemne klasyczne suknie. Lenare niosła talerz z jedzeniem, a Alenda filiżankę. - To niezręczne. Nawet go nie znam. Och... Obie przystanęły. Mauvin pośpiesznie wziął zawiniątko od matki. Nie spojrzał na nie i ruszył szybko do drzwi. - Przepraszam - odezwała się Alenda, patrząc na niego z zakłopotaną miną. - Wybaczcie, panie - wymamrotał Mauvin i przeszedł obok nich, nie podnosząc wzroku z podłogi. - Mauvin?! - zawołała Alenda na korytarzu. Usłyszał jej kroki za plecami i przystanął, ale się nie odwrócił. Poczuł, jak dotyka jego ręki. - Przykro mi - powtórzyła. - Już przeprosiłaś. - Wtedy dlatego, że wam przeszkodziłam. Poczuł, jak przyciska się do niego i całuje go w policzek. - Dziękuję. Patrzył, jak Alenda zmusza się do uśmiechu, mimo że po policzku spływała jej łza. - Twoja matka nie jadła. Prawie nie opuszcza pokoju. Lenare i ja poszłyśmy po coś dla niej. - To bardzo uprzejmie z waszej strony. - A jak ty się czujesz? - To ja ciebie powinienem o to zapytać. Ja straciłem ojca, ale ty oprócz ojca jeszcze dwóch braci. Skinęła głową i pociągnęła nosem. - Staram się o tym nie myśleć. Jest tyle... to zbyt wiele. Każdy kogoś stracił. Z kimkolwiek się rozmawia, każdy wypłakuje oczy. - Roześmiała się przez łzy. Widzisz? Wytarł ręką jej policzki. Były zdumiewająco miękkie, a wilgoć sprawiła, że błyszczały. - O czym rozmawiałaś z Lenare? - spytał. - Ach, to? - Wydawała się zakłopotana. - To zabrzmi głupio.
- Może w tej chwili potrzeba właśnie odrobiny głupoty. - Zrobił minę i mrugnął do Alendy. Uśmiechnęła się, tym razem swobodniej. - Nie daj się prosić - zachęcał, chwytając jej rękę i ciągnąc za sobą. - Zdradź mi tę straszną tajemnicę. - To żadna tajemnica. Chciałam, żeby Lenare poszła ze mną na spotkanie z bratem. - Myronem? Skinęła głową. - Trochę się denerwuję, a właściwie boję. Jak mam mu wyjaśnić, dlaczego nigdy go nie odwiedziłam? - A dlaczego? Wzruszyła ramionami z zakłopotaniem. - Powinnam. Ja po prostu... Był dla mnie obcy. Gdyby tylko ojciec mnie zabrał... Ale nie zrobił tego. Wydawało się, że chce zapomnieć o jego istnieniu. Sądzę, że się go wstydził, i chyba to mi się częściowo udzieliło. - A teraz? - Jestem przerażona. - Czym? - Nim. - Myron cię przeraża? - Zaczął chichotać, ale nagle przestał, gdy zobaczył poważny wyraz w jej oczach. - Wiedziałam, że uznasz mnie za głupią! - Chodzi tylko o to, że rozmawiamy o Myronie, i... - Jest teraz markizem! - wykrzyknęła. - Jest głową mojej rodziny. Z mocy prawa muszę robić to, co każe, iść tam, gdzie rozkaże, poślubić tego, kogo wybierze. A jeśli mnie nienawidzi? Jeśli postanowi ukarać mnie za trudy, które musiał znosić? Ja mieszkałam w zamku ze służącymi, które mnie ubierały, karmiły i kąpały. Chodziłam na uczty i turnieje, brałam udział w galach i piknikach. Nosiłam jedwabie, koronki, misternie haftowane suknie i biżuterię. Z kolei on... - urwała. Od czwartego roku życia Myron żył w odosobnieniu w Wichrowym Opactwie. Musiał pracować w brudzie i nosić rzeczy z szorstkiej wełny, nigdy nigdzie nie wyjeżdżał ani nikogo nie widywał, nawet własnej rodziny. Teraz poza mną wszyscy jej członkowie nie żyją. Oczywiście, że mnie nienawidzi. Czemu miałoby być inaczej? Przeklnie mnie i odegra się na mnie za swój ból i frustrację. Wyrzeknie się
mnie, tak jak my wyrzekliśmy się jego. Odeśle mnie, pozbawi mnie tytułu i zostawi bez grosza, i... i... Nawet nie mogę go za to winić. - Podniosła głowę i spojrzała na twarz Mauvina, skonfundowana. - No co? O co ci chodzi?
Rozdział 4. Mur przewrócono. - Jak się miewa Royce? - spytała Arista Hadriana, gdy zajęli miejsca obok siebie przy końcu stołu. Nie było etykietek z nazwiskami i Hadrian nie wiedział, gdzie ma usiąść. Spojrzał na księżniczkę, licząc na wskazówkę, lecz ona jedynie wzruszyła ramionami. - Niezbyt dobrze, ale kto ostatnio tryska optymizmem... - Spojrzał na Alrica zajmującego miejsce naprzeciwko Aristy, a potem na Mauvina, który usiadł obok króla. - Przykro mi z powodu twojego ojca - zwrócił się do młodego Pickeringa. Mauvin odpowiedział prawie niedostrzegalnym skinieniem głowy. Arista wstała, wyciągnęła rękę nad stołem i chwyciła dłoń syna hrabiego. Nie odezwała się, jedynie spojrzała mu w oczy, uśmiechając się słabo. - Widzisz, taka jest różnica - stwierdził Mauvin. - Ja ponoszę stratę i ludzie mnie pocieszają. Royce ponosi stratę i całe miasta się ewakuują. - Uśmiechnął się smutno. - Prawdę mówiąc, czuję się dobrze. Mój ojciec miał dobre życie, poślubił najpiękniejszą kobietę w królestwie, wychował czworo dzieci, przeżył jedno i zginął w bitwie, broniąc domu. Mam nadzieję, że choć w połowie mu dorównam. - Trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś zdołał przebić się przez skorupę Royce'a orzekł król Alric. Minęło zaledwie kilka lat, odkąd Hadrian poznał Alrica. On, Royce i później Myron spędzili trzy dni na wędrówkach z księciem po wzgórzach Melengaru tuż po śmierci króla Amratha. Wydawało się, jakby to było zaledwie wczoraj, lecz Alric wyglądał na o wiele starszego. Jego oczy miały wyraz dojrzałego mężczyzny, a twarz - skryta za pełną brodą - już nie była chłopięca. Zasępiony i wymizerowany teraz bardziej przypominał ojca. Wciąż miał małą białą bliznę na czole - upiorną pamiątkę po dniu, w którym omal nie zginął, gdy wynajęci żołdacy wcisnęli jego twarz w błoto. - Była niezwykłą kobietą - wyjaśnił Hadrian. - Żałuję, że jej nie znałam - powiedziała Arista, siadając. - Polubiłabyś Gwen i wiem, że miała o tobie bardzo dobre zdanie. Była... zawiesił głos - ...wyjątkowa. Zebrali się w wielkiej sali, największej komnacie w pałacu. Cztery masywne kamienne kominki wypełniały pomieszczenie ciepłem i czerwonawopomarańczowym blaskiem. Nad każdym z nich umieszczono szereg stalowych tarcz i pobłyskujących mieczy jako oznakę władzy. W dwóch rzędach biegnących wzdłuż sali z sufitu zwieszały się trzydzieści dwa sztandary z godłami
wszystkich szlacheckich rodów Avrynu. Od ostatniej wizyty Hadriana tutaj dodano ich pięć - na swoje miejsce wrócily chorągwie rodu Lanaklinów z Glouston, Hestle'ów z Bernumu, Exeterów, rodu Pickeringów z Galilinu i sokół ze złotą koroną na czerwonym polu rodu Essendonów z Melengaru. Stół, przy którym siedzieli, był jedynym w sali. Umieszczony na środku pomieszczenia przewyższał długością bar w „Róży i Cierniu”. Po obu stronach stało po dziewięć krzeseł i jedno u szczytu. To w tej sali Hadrian wziął udział w swojej pierwszej biesiadzie, udając szlachcica. I podobnie jak wtedy, teraz też czuł się nie na miejscu, gdy przybywali pozostali zaproszeni goście wysokiego urodzenia. Znał większość twarzy wchodzących osób. Armand, król Alburnu, zajął miejsce blisko szczytu stołu, a po jego prawej stronie - jego syn, książę Rudolf. Nie chcąc być gorszy, Fredrick, król Galeannonu, usiadł naprzeciwko. Król Vincent z Maranonu wybrał miejsce dwa krzesła dalej od Fredricka, co sprawiło, że Hadrian zastanawiał się, czy między dwoma sąsiadującymi królestwami nie ma zatargu. Nie każdy był rojalistą. Sir Elgar, sir Murthas i sir Gilbert, jak również sir Breckton, który nosił złotą szarfę należną jego nowemu stanowisku imperialnego wysokiego marszałka, weszli razem. Służący zaczęli nalewać wino, podczas gdy siedem miejsc pozostawało pustych, w tym krzesło u szczytu stołu, gdzie nikt nie śmiał usiąść. Hadrian wypił łyk ze stojącej przed nim czary i się skrzywił. - No właśnie - odezwała się Arista. - Nie jesteś amatorem wina, prawda? Blackwater odstawił kielich i spojrzał na nią z drwiącym uśmiechem. - Prawdopodobnie jest bardzo dobre - powiedział. - Po prostu mnie to smakuje jak sok z zepsutych winogron, ale nie zapominaj, że wychowałem się na piwie Armigil. Dawny nauczyciel Hadriana, nienaturalnie chudy imperialny kanclerz Nimbus, wszedł wraz z Amilią, imperialną asystentką, i oboje zajęli miejsca bezpośrednio po lewej i prawej stronie przy szczycie stołu. Następnie wszedł Degan Gaunt, który wyglądał na zagubionego. Nosił kosztowny kaftan, pumpy i trzewiki ze sprzączkami - i żaden element tego stroju nie pasował do niego. Hadrian, spoglądając na spadkobiercę, nie mógł powstrzymać się od porównania go do pudelka księżnej Rochelle, którego dama przyodziewała w szyte na miarę wdzianka. Gaunt okrążył stół trzy razy, zanim usiadł o dwa krzesła od Mauvina z jednej strony i jedno od sir Elgara z drugiej, przy czym obu zmierzył podejrzliwym spojrzeniem. Weszło dwóch kolejnych ludzi. Pierwszego Hadrian nie znał. Był to przysadzisty, łysy starszy mężczyzna z obwisłymi policzkami. Miał na sobie długi, szykownie ozdobiony brokatem surdut z dużymi srebrnymi guzikami, a pod nim jedwabną koszulę z żabotem. Za nim podążał jego młodszy, lecz tłustszy
sobowtór. Hadrian rozpoznał w nim Cosmosa DeLura, najbogatszego człowieka w Avrynie i niesławnego szefa gildii złodziei o nazwie Czarny Diament. Domyślał się, że starszy mężczyzna musi być jego ojcem, Corneliusem DeLur, dawniej nieoficjalnym przywódcą Republiki Delgosu. Pozostały dwa puste krzesła. Naraz zawiązało się jednocześnie kilka rozmów. Hadrian usiłował wyłowić z nich jakiś sens. Przechylone głowy, porozumiewawcze uśmiechy, ukradkowe spojrzenia, szmery, szepty... Zdołał jedynie wychwycić kilka słów tu i ówdzie. Najczęściej wyłapywał uwagi o imperatorce. Wiele z obecnych przy stole osób widziało ją tylko tamtego jednego wieczoru przed ostatnim pojedynkiem podczas zimonaliów, gdy byli świadkami jej krótkiego, lecz dramatycznego wystąpienia, i jeszcze raz, kiedy przysięgali jej wierność po zamieszkach. To była pierwsza sposobność na ich audiencję u niej. Zagrały trąbki. Rozmowy ucichły, wszyscy odwrócili głowy i wstali, gdy do sali wkroczyła imperatorka. Jej Imperialna Mość Modina Novrońska w każdym calu wyglądała jak córka boga. Miała na sobie przepiękną czarną suknię, ręcznie haftowaną różnobarwnymi nićmi i przyozdobioną diamentami, rubinami i szafirami. Wykrochmalona kreza wokół jej szyi układała się w kształt caliskiej lilii. Długie rękawy były zakończone marszczeniami, które ozdabiały jej dłonie ząbkowanym obrębkiem. Nosiła połyskujące kolczyki i naszyjnik z pereł. Gdy szła, ciągnęła za sobą długą czarną pelerynę z aksamitu, na której wyhaftowany był imperialny herb. Czasy błagania oficjela o materiał na suknię już dawno minęły. Kobieta, którą Hadrian widział, miała twarz Thrace Wood, ale to nie była już ta dziewczyna, którą Blackwater wyciągnął z rynsztoka na bulwarze Stołecznym w Colnorze. Szła wyprostowana, z cofniętymi ramionami i podniesionym wzrokiem. Nie spoglądała na nikogo ani nie odwracała zbyt szybko głowy. Patrzyła prosto przed siebie. Nie spieszyła się i kroczyła dostojnie, zataczając łuk, dzięki czemu tren jej sukni wyprostował się, zanim dotarła do szczytu stołu. Hadrian uśmiechnął się w duchu, przypominając sobie, jak to kiedyś pewna burdelmama zasugerowała, że dziewczyna, aby uchronić się przed. śmiercią z głodu, powinna zatrudnić się w lupanarze „Frywolne Tyłeczki”. Odpowiedział proroczymi słowami: „Coś mi się zdaje, że nie jest prostytutką". Służący zdjął pelerynę z jej ramion i podsunął jej krzesło, ale imperatorka nie usiadła. Hadrian zauważył, że lekko zesztywniała, przyglądając się gościom. Podążył spojrzeniem za jej wzrokiem i zobaczył ostatnie puste krzesło. - Przekazałeś patriarsze moje wezwanie? - zwróciła się do Nimbusa. - Tak, Wasza Imperialna Mość. Westchnęła, a następnie spojrzała na poddanych.
- Lordowie i damy, usiądźcie i wybaczcie mi, że odstąpię od tradycyjnych zwyczajów. Kanclerz poinformował mnie, że powinnam dopełnić wielu formalnych obowiązków, ale takie rzeczy wymagają czasu, a czas to luksus, na który nas nie stać. Hadrian pomyślał, że to niesamowite widzieć, jak Modina zwraca się do głów państw z takim spokojem, jakby urządzała podwieczorek dla dzieci. - Jak większość z was już wie, na Avryn dokonano najazdu. Przypuszczamy, że atak rozpoczął się ponad miesiąc temu, ale do niedawna nie byliśmy tego pewni. Wieści dotarły do nas dzięki uchodźcom uciekającym na południe i dwunastu oddziałom rozpoznawczym, które wysłałam na północ, a z których duża część nie wróciła. Sir Brecktonie, gdybyś zechciał wyjaśnić obecną sytuację... Rycerz podniósł się z krzesła. Nosił tunikę i długą czarną pelerynę. Wszyscy spojrzeli na niego nie dlatego, że miał za chwilę przemówić, lecz dlatego że należał do ludzi, którzy przyciągają uwagę. Było coś wyjątkowego w jego postawie. Wydawał się wyższy, bardziej wyprostowany i postawniejszy od innych mężczyzn. Złożył oficjalny ukłon imperatorce, po czym stanął przodem do stołu. - Choć żadnemu z naszych zwiadowców nie udało się przedrzeć przez straż przednią, żeby ocenić główne siły armii elfów, uzyskane informacje są dość niepokojące. Przypuszczamy, że o północy podczas zimonaliów wojska imperium Erivanu przekroczyły rzekę Nidwalden w sile szacowanej na ponad sto tysięcy żołnierzy, podbiły królestwo Dunmore'u w niespełna tydzień i Glamrendor przestał istnieć. Król Roswort, królowa Freda i cały ich dwór zaginęli prawdopodobnie podczas podróży powrotnej z obchodów zimonaliowych. Ludzie odwracali głowy na prawo i lewo i Hadrian usłyszał, jak powtarzają slowa „sto tysięcy" i „w niespełna tydzień". Po krótkiej chwili Breckton podjął: - Armia elfów pomaszerowała dalej na zachód, wkraczając bez przeszkód do Ghentu. Według szacunków podbiła to królestwo w osiem dni. Nie wiemy, czy Ghent stawił opór. Mamy jednak potwierdzenie, że uniwersytet w Sheridanie spalono, a Ervanon zniszczono. Zgromadzeni poruszyli się na krzesłach już z większym zaniepokojeniem, ale tym razem milczeli. - Następnie elfy wkroczyły do Melengaru - ciągnął rycerz i kilku ludzi spojrzało w stronę Alrica. - Pola Drondila stoczyły heroiczny bój na śmierć i życie, zapewniając ludziom czas na ucieczkę na południe. Twierdzę udało się utrzymać przez jeden dzień. - Dzień?! - wykrzyknął król Vincent. Spojrzał na Alrica, który skinął poważnie głową. - Jak to możliwe?
- Królu Fredricku - zwróciła się imperatorka do monarchy siedzącego po jej lewej stronie. - Powtórz, proszę, co nam powiedziałeś. Król Fredrick wstał, wygładzając ubranie. Był przysadzistym, łysiejącym mężczyzną z okrągłym brzuchem wypychającym materiał tuniki. - Niedługo po zimonaliach, najwyżej kilka dni później, wędrowcy przywieźli wieści o kłopotach w Calisie. Opowiedzieli o masowym napływie Ghazelów na wybrzeże. Nazwali go zalewem. Setki tysięcy mieszańców wdarły się na klify w Gur Em Dalu. - Twierdzisz, że elfy działają w zmowie z Ghazelami? - spytał Cornelius DeLur. Król pokręcił głową. - Nie, to nie byli wojownicy. Cóż, może niektórzy, ale odniosłem wrażenie, że to też uchodźcy. Caliscy watażkowie zabili wielu na wschodnim wybrzeżu, ale potop był tak wielki, że nie mogli całkowicie powstrzymać fali. W ciągu tygodnia hordy Ghazelów dotarły do granie Galeannonu i przekradły się na wzgórza Vilan. Straciliśmy łączność z Calisem - już nikt się stamtąd nie wydostał. Fredrick usiadł. - Dziś po południu - oznajmił sir Breckton - otrzymaliśmy wiadomość, że ze statku o nazwie „Srebrna Płetwa" pięć dni po wyjściu z macierzystego portu w Kilnarze dostrzeżono płonące Wesbaden. Kapitan powiedział, że za tymi płomieniami dostrzegł kolejny słup dymu. Domyślił się, że chodzi o Dagastan. - Dlaczego elfy miałyby atakować zarówno Ghazelów, jak i nas? Po co dwa otwarte fronty? - zdziwił się sir Elgar. - Prawdopodobnie nie uważają ani Ghazelów, ani nas za poważne zagrożenie stwierdził Breckton. - Źródła donoszą, że ich armii towarzyszą dziesiątki smoków, które palą wszystko na swojej drodze. Inne meldunki wskazują na równie niepokojące możliwości, takie jak zdolność kontrolowania pogody i wywoływania piorunów. Krążą opowieści o olbrzymich potworach, które wstrząsają ziemią, o bestiach ryjących w ziemi, oślepiających światłach i mgle, która... pożera ludzi. - Chcesz, żebyśmy uwierzyli w te bajki, Breckton? - spytał Murthas. - W olbrzymy, potwory, mgły i elfy? Co to byli za zwiadowcy? Stare baby? Elgar i Gilbert zachichotali, a Rudolf się uśmiechnął. - To byli dobrzy żołnierze, sir Murthasie, i nie wypada ci źle mówić o nieżyjących, którzy wykazali się odwagą. - Boleję nad ich śmiercią - odezwał się król Armand. - Ale naprawdę, Brecktonie, mgła, która zabija ludzi? Robisz z elfów wcielenie wszystkich koszmarów, jakby z lasu na drugim brzegu Nidwaldenu wypełzały wszystkie
mityczne demony, duchy czy zjawy. Przecież to tylko elfy. A w twoich ustach stają się niezwyciężonymi bóstwami, które...
Przybyły bez ostrzeżenia, tysiące tak pięknych, jak i straszliwych. Przybyły na białych koniach, odziane w lśniące złoto i błękit. Wraz z nimi smoki i wichry, z kamienia i ziemi olbrzymy. Przybyły niepowstrzymane i wciąż przybywają.
Głos dobiegł z wejścia i wszyscy odwrócili głowy, gdy do wielkiej sali wszedł stary człowiek. Hadrian nie potrafił powiedzieć, co najpierw przyciągnęło jego wzrok, ponieważ wiele rzeczy u przybysza było zadziwiających. Włosy, których linia zaczynała się za wysokim łysiejącym czołem, sięgały starcowi do kolan i nie były ani siwe, ani białe, lecz prawie fioletowe, jak krawędzie gnijącego ziemniaka. Jego usta wydawały się pozbawione warg, nad oczami brakowało brwi, a policzki były pomarszczone. Miał na sobie lśniące fioletowo-złoto-czerwone szaty, które powiewały, gdy idąc, wykonywał zamaszyste ruchy ręką przy podpieraniu się długą laską. Jego jaskrawoniebieskie oczy biegały niespokojnie po sali, nie zatrzymując się na nikim na dłużej. Dolną szczękę miał stale opuszczoną i napiętą, jakby się szczerzył, ukazując, o dziwo, pełen garnitur zębów, a wyraz jego twarzy nasuwał skojarzenia z bezgłośnym śmiechem. Za nim weszło dwóch równie niesamowitych strażników. Pod połyskującymi złotymi napierśnikami nosili koszule w pionowe czerwone, fioletowe i żółte paski, z długimi mankietami i obszernymi rękawami. Do tego mieli dobrze dobrane bufiaste spodnie ze związanymi tuż pod kolanami nogawkami przechodzącymi w pasiaste pończochy. W poprzek ich piersi wisiały srebrne warkoczyki i frędzle. Twarze skrywali pod złotymi hełmami ze skrzydełkami. Obaj mieli niezwykłą broń: długie halabardy z ozdobnie zakrzywionymi ostrzami na obu końcach. Jedną wyprostowaną ręką przyciskali drzewce do boku, a drugą przytrzymywali je na wysokości piersi. Strażnicy zatrzymali się równocześnie, trzaskając obcasami. Starzec szedł dalej i zbliżył się do Modiny. Zatrzymał się dopiero przed imperatorką, uderzając metalowym czubkiem laski o kamienną podłogę.
- Wybacz mi, Wasza Imperialna Mość - odezwał się głośno i złożył wyszukany ukłon, który dał mu okazję do lepszego zaprezentowania swoich wspaniałych szat. - Moje przeprosiny nie są w stanie ukoić mojego głębokiego smutku z powodu spóźnienia, ale, niestety, zatrzymały mnie ważne sprawy. Mam nadzieję, że wybaczysz słabemu starcowi. Modina patrzyła na niego z twarzą bez wyrazu. Nie odpowiedziała. Stary człowiek czekał, przestępując z nogi na nogę i przekrzywiając głowę z boku na bok. W końcu Modina spojrzała na Nimbusa. - Patriarcho Nilnevie - zwrócił się kanclerz do starego człowieka - zechciej zająć miejsce. Patriarcha spojrzał na Nimbusa, a następnie znów na Modinę. Z wyrazem zaciekawienia na twarzy skinął głową, podszedł do pustego krzesła, stukając laską przy każdym kroku, i usiadł. - Patriarcho Nilnev - odezwał się Breckton. - Czy mógłbyś objaśnić znaczenie słów, którymi przerwałeś wypowiedź króla Armanda? - Cytowałem starożytny tekst: „I oto leśni bogowie żerują na człowieku. Ci, których śmierć nie nawiedza i ząb czasu nie nadgryza. Pierworodni bajeczni królowie, niekwestionowani panowie, ludzkość kuli się przed wami" - przytoczył słowa z czcią, zrobił pauzę, po czym ciągnął: - Prastare pisma mówią wyraźnie o potędze elfów. Tyle minęło czasu, tyle pyłu pokrywa lata, że człowiek zapomniał, jaki był świat przed przybyciem naszego pana Novrona. Przed jego świętymi narodzinami całą krainą rządziły elfy. Podlegały im wszystkie piękne miejsca, wszystkie nasłonecznione wzgórza i zielone doliny. Byli pierworodnymi, najwspanialszymi mieszkańcami Elanu. Zapomnieliśmy o tym, bo taką amnezję umożliwił cud przybycia Novrona. Przedtem elfy były niezwyciężone. - Wybacz, wasza świątobliwość - odezwał się sir Elgar głosem podobnym do pomruku niedźwiedzia - ale to stek bzdur. Elfy są słabe jak kobiety i głupsze od bydła. - Byłeś po drugiej stronie Nidwaldenu, sir Elgarze? Widziałeś prawdziwego członka imperium Erivanu czy mówisz o mirze? - Co to jest mir? - Mir - lub po calisku kaz - to jedna z tych nędznych, wstrętnych kreatur, które dawniej tak często brukały ulice miast w całym Apeladornie. Te wychudłe, obmierzłe wybryki natury ze szpiczastymi uszami i skośnymi oczami, w których żyłach płynie plugawa mieszanka krwi ludzi i elfów, to odrażające stwory. Miry to pozostałości po podbitym ludzie, który ma mniej wspólnego z elfami niż ty ze złotą rybką. Elfy i ludzie nie mogą współistnieć. Wedle opatrzności bożej są
śmiertelnymi wrogami. Rezultatem wymieszania ich krwi w jednym ciele jest zasługująca na pogardę chodząca obelga zarówno dla Maribora, jak i Ferrola, i bogowie zapałali do nich gniewem. Patrząc na mira, nie powinieneś wnioskować na temat natury elfa. - W porządku, rozumiem. Mimo to nie spotkałem jeszcze oddychającej istoty, która byłaby odporna na ostry czubek miecza - odrzekł Elgar. Pozostali rycerze uderzyli pięściami w stół i mruknęli na potwierdzenie wszyscy oprócz Brecktona. - Starożytny tekst powiada nam, że przed przybyciem Novrona człowiek nie zabił żadnego elfa. Ponadto z powodu ich długowieczności żaden człowiek nie widział nigdy zwłok elfa. Stąd wzięła się wiara w to, że są nieśmiertelnymi bogami. „Cicho stąpający, głośni jak grzmot, straszliwi jak piorun, więksi od gwiazd, przychodzą, przychodzą, przychodzą, żeby podbijać". - Jeśli byli tacy wielcy, to jak powstrzymał ich Novron? - powątpiewał Elgar. - Był synem boga - odparł patriarcha. - I... - przerwał na chwilę, po czym uśmiechnął się szeroko, ukazując jeszcze więcej zębów - miał pomoc w postaci Rhelacana. - Boskiego miecza? - spytał sir Breckton sceptycznie. Patriarcha pokręcił głową. - Stworzyli go bogowie, ale Rhelacan to nie miecz. To trąbka Ferrola, Wezwanie Narodów, Syord duah GyIindora, którego Novron użył do pokonania narodu Erivanu. Wielu popełnia ten sam błąd. W starej mowie słowo syord oznacza „róg", ale ta informacja przepadła, gdy jakiś niechlujny tłumacz uznał, że oznacza ono „miecz". Nazwa Rhelacan to w starej mowie jedynie „relikt" albo „artefakt". Tak więc Syord duah Gylindora, czyli róg Gylindory, stał się mieczem, który jest wielkim reliktem, lub Rhelacanem - bronią, której Novron użył przeciw elfom. - W jaki sposób ten... róg może pokonać armię? - spytał sir Breckton. - Został zrobiony ręką ich boga, Ferrola, i ma nad nimi władzę. Dał Novronowi siłę do pokonania elfów. - A gdzie może być ta cudowna trąbka? - odezwał się Cornelius DeLur. - Pytam tylko dlatego, że w obecnych okolicznościach taki uroczy skarb mógłby okazać się całkiem przydatny. - Oto wielkie pytanie. Rhelacan zaginął wiele stuleci temu. Nikt nie wie, co się z nim stało. Wedle najbardziej wiarygodnych doniesień róg Gylindory przeniesiono do pradawnej stolicy Percepliquis, tuż zanim zniknęła z powierzchni ziemi.
- Zniknęła? - spytał Cornelius, pochylając się do przodu na tyle, na ile pozwalał mu olbrzymi brzuch. - Owszem - odparł patriarcha. - Wedle wszystkich relacji z tamtego okresu jednego dnia miasto tam było, a nazajutrz już nie. Powiada się, że Percepliquis zostało pochłonięte, utracone w ciągu jednego dnia. - Starzec przymknął oczy i zaczął recytować melodyjnym głosem:
Novrona i władzy siedzibę, z białymi wieżami sadybę, na wzgórzach aż trzech postawiono, lecz znikła, a mur przewrócono. W tym miejscu narodzin królowej, gdzie flagi błękitno-zielone, pałace wspaniale wzniesiono, lecz spadły, a mur przewrócono. Od lat Percepliquis - stolica to źródło i pragnień, i pytań. Odszukać ją postanowiono, gdy znikła, a mur przewrócono. Świąteczne przerwano obchody, choć nikt na to nie dał swej zgody. Na zawsze ich w mrok obleczono, zginęli, a mur przewrócono. Pradawne na wzgórzu kamienie, minione widzimy wspomnienie, gdy ongiś stąd ład wprowadzono, lecz przepadł, a mur przewrócono.
- Znam to - palnął Hadrian i od razu tego pożałował, ponieważ wszyscy spojrzeli w jego stronę. - Pamiętam, że słyszałem to w dzieciństwie. Nie całość, tylko ostatnią zwrotkę. Śpiewaliśmy ją, gdy bawiliśmy się w przewrócony mur. Nie wiedzieliśmy, co to oznacza. Myśleliśmy, że nic. Choć niektóre dzieciaki sądziły, że ma to coś wspólnego z ruinami Amberton Lee. - Naturalnie! - wtrąciła Arista. - Amberton Lee to jedyna pozostałość po pradawnej stolicy Percepliquis. Hadrian usłyszał odgłosy niedowierzania ludzi siedzących przy stole. - A skąd ty to wiesz? - spytał sir Murthas inkwizytorskim tonem. - Uczeni i poszukiwacze przygód szukają miasta od wielu wieków, a wiedź... - ugryzł się w język - księżniczka, ot tak, wie, gdzie ono jest? Jaki masz dowód? - Miałam... - zaczęła Arista, ale imperatorka weszła jej w słowo: - Księżniczka Arista dostarczyła mi niezbity dowód na to, że mówi prawdę. - I spiorunowała rycerza wzrokiem. Sir Murthas wyglądał, jakby chciał zaprotestować, ale zamknął usta pokonany. - Przypuszczam, że miasto jest pogrzebane - ciągnęła Arista. - Sądzę, że Edmund Hall znalazł do niego wejście. Gdybyśmy tylko mieli jego dziennik... Ale przepadła Wieża Koronna i wszystko, co w niej było. - Chwileczkę - powiedział Hadrian. - Czy to był sfatygowany notes oprawny w brązową skórę? Mniej więcej takiej wielkości? - Pokazał rękoma. - Tak - potwierdził patriarcha. Arista przeniosła wzrok z jednego na drugiego. - Skąd to wiecie? - Ja wiem dlatego, że mieszkałem w Wieży Koronnej - odparł patriarcha. - A ty? - Arista spojrzała na Hadriana, który się zawahał. - Ha, ha, ha! Oczywiście, naturalnie. Wiedziałem! - Cosmos DeLur zachichotał i klasnął w dłonie, uśmiechając się do Hadriana. - Taka przepyszna plotka musiała być prawdą. Znakomite osiągnięcie. - Ukradłeś go? - spytała Arista. - Owszem, ukradł - oznajmił patriarcha. - Prawdę powiedziawszy - odrzekł Hadrian - zrobiłem to razem z Royce'em, ale następnej nocy odnieśliśmy notes z powrotem. - Riyria cieszy się zasłużoną reputacją - stwierdził Cosmos.
- Nie chciałem ponownie stracić takiego ważnego skarbu, więc od tamtej pory trzymam go przez cały czas przy sobie. - Patriarcha wyjął mały brulion i położył go na stole. - Oto dziennik Edmunda Halla, relacja dzień po dniu z jego zejścia do starożytnego miasta Percepliquis i tego, co tam zobaczył. Przez chwilę wszyscy patrzyli w milczeniu na notatnik. - Księżniczka ma rację - ciągnął patriarcha. - Miasto leży pod Amberton Lee i Hall znalazł wejście do niego. Odkrył też znacznie więcej rzeczy. Dziennik mówi o strasznym szybie ciemności, podziemnym morzu, które trzeba przepłynąć, zdradliwych tunelach i wąskich rozpadlinach, krwiożerczych plemionach Ba Ran Ghazelów i potworze tak strasznym, że Hall nie potrafił go w pełni opisać. - Twierdzicie, że pradawna stolica znajduje się zaledwie trzy mile od Hintindaru? - spytał Hadrian. - Tak - odparła Modina. - I zamierzam wysłać grupę ludzi w celu odzyskania tego rogu. - Przeczytawszy dziennik Halla - oznajmił patriarcha - przypuszczam, że będziecie potrzebowali kilku zręcznych wojowników, kogoś z wiedzą historyczną na temat miasta, grotołaza i marynarza. Już wysłałem trzy ekipy z tą misją. Być może ja... - Wiem - przerwała mu imperatorka. - Wszystkie zawiodły. Księżniczka Arista zorganizuje mój zespół. - Gdybyśmy mogli pożyczyć dziennik Halla - powiedziała Arista - ogromnie by nam to pomogło. Obiecuję, że zostanie zwrócony przed wyprawą. Uśmiech patriarchy przygasł, ale starzec skinął głową. - Oczywiście. Przynajmniej tyle mogę zrobić. Modina wskazała ręką na Aristę. - Wasza wysokość, gdybyś zechciała... Księżniczka stanęła przodem do stołu. Zanim jednak zdążyła coś powiedzieć, wstał sir Elgar. - Chwileczkę - przemówił. - Chcecie powiedzieć, że nawet nie spróbujemy z nimi walczyć? Będziemy tu siedzieli i czekali na jakiś mityczny róg, który może już w ogóle nie istnieje? Ja proponuję sformować szyki, pomaszerować na północ i uprzedzić ich atak! - Twoja odwaga jest godna pochwały - odrzekł sir Breckton - ale w tym przypadku głupia. Nie mamy pojęcia, gdzie wróg się znajduje, ilu liczy żołnierzy lub jaka jest jego siła i którędy idzie. Bez choćby najdrobniejszej wskazówki o nieprzyjacielu bylibyśmy jak ślepiec szukający po omacku niedźwiedzia w lesie. A
wszystkie próby jego rozpoznania spełzły na niczym. Wysłałem kilkudziesięciu zwiadowców, lecz wróciła zaledwie garstka. - Bezczynne czekanie wydaje się niewłaściwym posunięciem. - Nie będziemy czekać z założonymi rękami - oznajmiła imperatorka. - Możesz być pewny, że sir Breckton opracował doskonałe plany obrony Aquesty, które oczekuję, że wszyscy poprzecie. Już zaczęliśmy gromadzić zapasy i wzmacniać mury. Nie powinniśmy się oszukiwać: nadchodzi wojna, burza i musimy się na nią przygotować. Zapewniam was, że staniemy do walki i będziemy się modlić, a w obliczu zagłady nie odrzucę nawet najmniej obiecującej możliwości. Jeśli istnieje szansa, że znalezienie tego rogu ocali mój lud, moją rodzinę, to musimy spróbować. Zrobię wszystko, żeby nas ochronić. Zawarłabym układ z samym Uberlinem, jeśli byłaby taka potrzeba. Gdy skończyła, nikt się nie odezwał, Modina jeszcze raz wskazała ręką na Aristę. Księżniczka zaczerpnęła powietrza. - Już omówiłam tę sprawę z imperatorką. Zespół będzie mały. Powinien liczyć nie więcej niż dwunastu ludzi. Dwie osoby muszą pojechać. Jeśli chodzi o resztę, to poproszę o ochotników, zaczynając od listy, którą już sporządziliśmy. Będę rozmawiać indywidualnie z tymi osobami, aby każda mogła podjąć decyzję bez świadków. - Kim są te dwie osoby? - spytał Murthas. - Te, które muszą jechać. Możemy poznać ich nazwiska? - Tak - odparła Arista. - To Degan Gaunt i ja. Kilka osób zaczęło mówić jednocześnie. Sir Elgar i pozostali rycerze wybuchnęli śmiechem, a Alric zaczął protestować. Lecz zdecydowanie najgłośniej przemówił Degan Gaunt. - Oszalałaś?! - krzyknął, zrywając się na nogi. - Nigdzie nie jadę! Czemu miałbym? To kolejna zmowa arystokratów, żeby mnie uciszyć. Nie widzisz, o co tu właściwie chodzi? To zagrożenie ze strony elfów to bujda, wymówka, żeby jeszcze raz pognębić prostego człowieka! - Proszę usiąść, panie Gauncie - powiedziała Modina. - Omówimy to na osobności zaraz po zakończeniu spotkania. Nieprzekonany Degan opadł ciężko na krzesło. Imperatorka wstała i w sali zapadła cisza. - Na tym kończymy spotkanie. Sir Breckton zacznie od zwołania rady wojennej za godzinę w tym samym miejscu, aby omówić szczegółowo przegrupowanie wojsk i rekwizycję zapasów oraz broni niezbędnych do zorganizowania odpowiedniej obrony miasta. Ci, którzy nie zostaną poproszeni o przyłączenie się
do grupy wyruszającej do Percepliquisu, powinni zjawić się tu wtedy ponownie. W przyszłości kanclerz Nimbus i asystentka Amilia będą do dyspozycji w swoich biurach, żeby odpowiedzieć na wszelkie dodatkowe pytania. Niech Maribor ma nas w swojej opiece. *** Rozległy się odgłosy szurania krzeseł i cichych rozmów. Hadrian wstał, ale znieruchomiał, gdy poczuł rękę Aristy na ramieniu. - Zostajemy tu - wyjaśniła. Spojrzał wzdłuż stołu, gdy królowie i rycerze zaczęli wychodzić gęsiego z sali. Ani imperatorka, ani Amilia czy Nimbus nie szykowali się do opuszczenia komnaty. Nawet dostrzegł, że patykowaty kanclerz stuka lekko ręką w stół, dając do zrozumienia Hadrianowi, żeby usiadł. Alric i Mauvin wstali, ale nie ruszyli do wyjścia. Patriarcha obejrzał się od drzwi, kiwając głową z uśmiechem i stukając laską o kamienną podłogę. Wyszedł ostatni i wtedy na skinienie Nimbusa strażnicy zamknęli drzwi. Rozległ się głuchy, ale w odczuciu Hadriana złowieszczy odgłos. - Jadę - powiedział Alric do siostry. - Ale... - zaczęła. - Żadnych ale - oświadczył stanowczo. - Wybrałaś się na spotkanie z Gauntem wbrew mojej woli. Próbowałaś uwolnić go z lochów, zamiast wrócić do domu. Nawet udało ci się być w pobliżu, gdy Modina zabijala gilarabrywna. Mam już dość siedzenia w domu i życia w niepokoju. Może już nie mam królestwa, ale wciąż jestem królem! Jeśli ty jedziesz, to ja też. - I ja - wtrącił Mauvin. - Jako hrabia Galilinu mam obowiązek dbać o wasze bezpieczeństwo. Mój ojciec by nalegał. - Zanim mi przerwaliście - zaczęła Arista - zamierzałam powiedzieć, że obaj już jesteście na liście. Odhaczę was jako kandydatów, którzy wyrazili zgodę. - Świetnie. - Alric uśmiechnął się triumfalnie, krzyżując ręce na piersi, po czym wyszczerzył zęby do Mauvina. - Wygląda na to, że jednak wybierzemy się do Percepliquisu. - A mnie możesz skreślić ze swojej przeklętej listy! - krzyknął Degan Gaunt na stojąco. - Nie jadę! - Proszę, usiądź, Degan - zwróciła się do niego Arista. - Muszę ci coś wyjaśnić. Degan pieklił się dalej, szarpiąc rękami swój kaftan i ciasny kołnierz.
- Ty! - Wskazał na Hadriana. - Będziesz tak siedział? Nie masz obowiązku mnie chronić? - Przed czym? - spytał Blackwater. - Oni chcą tylko porozmawiać. - Przed grubiańskim poniewieraniem prostego człowieka przez bogatych arystokratów! - Właśnie o tym musimy porozmawiać - wyjaśniła Modina. - To ty jesteś prawdziwym spadkobiercą Novrona, a nie ja. To dlatego Ethelred i Saldur cię uwięzili. - No to czemu nie zostałem uznany? Ten cudowny tytuł przyniósł mi dotychczas niewiele korzyści. Powinienem być imperatorem, powinienem zasiadać na tronie. Czemu nie ogłoszono mojego rodowodu? Dlaczego uważasz, że o moim pochodzeniu trzeba koniecznie rozmawiać na osobności? Jeśli naprawdę jestem spadkobiercą, to powinienem być w tej chwili koronowany, a nie szykować się do samobójczej misji. Myślisz, że jestem aż taki głupi? Gdybym rzeczywiście był potomkiem boga, byłbym zbyt cenny, by ryzykować moje życie. O nie, chcesz mnie usunąć, żeby móc rządzić! Jestem zawadą, której chcesz się pozbyć w wygodny sposób! - Twoje pochodzenie nie zostało ujawnione dla twojego bezpieczeństwa. Gdyby... Gaunt wszedł Modinie w słowo: - Mojego bezpieczeństwa? To tylko wy jesteście dla mnie zagrożeniem! - Pozwolisz jej dokończyć? - odezwała się Amilia. Modina poklepała ją po ręce, po czym ciągnęła: - Spadkobierca jest zdolny zjednoczyć cztery narody Apeladornu pod jednym sztandarem, ale ja to już osiągnęłam, a raczej dokonali tego nieżyjący regenci Saldur i Ethelred. I dzięki ich niefortunnym staraniom świat już wierzy, że na imperialnym tronie zasiada spadkobierca. W tej chwili toczymy wojnę z wrogiem, którego pokonanie jest dla nas mało realne. To nie jest odpowiedni moment na podkopywanie wiary ludzi. Muszą być silni i przekonani, że już rządzi nimi prawowity władca. Musimy być zjednoczeni w obliczu naszego nieprzyjaciela. Gdybyśmy teraz ujawnili prawdę, to przekonanie zostałoby zachwiane, a po naszej sile nic by nie zostało. Jeżeli zdołamy przetrwać, jeśli dożyjemy chwili, gdy stopnieją śniegi i znów zakwitną kwiaty, wtedy będziemy mogli porozmawiać o tym, kto zasiada na tronie. Degan stracił pewność siebie. Wciąż jednak ciągnął za kołnierz. - Nadal nie rozumiem, czemu muszę jechać w tę zwariowaną podróż do pogrzebanego pod ziemią miasta.
- Uważaliśmy zdolność zjednoczenia królestw za najwyższą wartość spadkobiercy, ale teraz przypuszczamy, że to błahostka w porównaniu z twoim prawdziwym znaczeniem. - To znaczy? - Zdolnością odnalezienia i użycia rogu Gylindory. - Ale ja nic nie wiem o tym całym... rogu. Co właściwie mam zrobić? - Nie wiem. - Co się stanie, jeśli go użyję? - Nie wiem. - No to nie wiem, czy pojadę. Powiedziałaś, że jeśli wszystko dobrze pójdzie, porozmawiamy o tym, kto zasiada na imperialnym tronie, ale ja proponuję omówić tę sprawę w tej chwili. Przyłączę się do waszej wyprawy, ale w zamian domagam się tronu. Chcę oświadczenia na piśmie, z twoim podpisem, że po powrocie zostanę imperatorem Apeladornu bez względu na to, czy misja się powiedzie, czy nie. I chcę to w dwóch kopiach. Jedną zabiorę z sobą na wypadek, gdyby druga jakimś cudem zaginęła. - To skandal! - oburzył się Alric. - Być może, ale w przeciwnym razie nie pojadę. - Ależ tak, pojedziesz - zapewnił go Mauvin z uśmiechem wyższości. - Pewnie, możesz mnie związać i wlec, ale będę bezwładny jak worek ziemniaków i opóźnię wędrówkę. I w pewnym momencie będziecie chcieli, żebym coś zrobił, a ja zapewniam, że się nie zgodzę. Jeśli więc chcesz, żebym współpracował, to daj mi tron. Modina wpatrywała się w niego. - Dobrze - oświadczyła. - Jeśli taka jest twoja cena, zapłacę ją. - Nie mówisz poważnie! - wykrzyknął Alric. - Nie możesz się zgodzić na oddanie temu... temu... - Uważaj - przestrzegł go Gaunt. - Mówisz o swoim następnym imperatorze, a ja nie zapominam zniewag. - Co się stanie z Modiną? - spytała Amilia. Gaunt zacisnął usta. - Była kiedyś chłopką, prawda? - powiedział w końcu. - Może do tego wrócić. - Imperatorko - zaczął Alric - zastanów się, co robisz. - Rozważyłam sprawę. - Odwróciła się do Nimbusa. - Zabierz Gaunta. Niech skryba sporządzi dokument według jego uznania. Podpiszę go.
Gaunt uśmiechnął się szeroko i wyszedł za kanclerzem z sali. Nastała cisza. Alric chciał kilka razy się odezwać, ale powstrzymał się i w końcu opadł ciężko na krzesło. Arista spojrzała na Hadriana i chwyciła jego rękę. - Chcę, żebyś pojechał. Najemnik spojrzał na drzwi. - Jako jego strażnik przyboczny sądzę, że nie mam wyboru. Uśmiechnęła się i dodała: - Chcę, żeby Royce też pojechał. Hadrian przeczesał ręką włosy. - Z tym może być pewien problem. Spojrzał w stronę Modiny. - Nie mam zastrzeżeń - zgodziła się. - Potrzebujemy najlepszego zespołu, jaki zdołam zebrać - dodała Arista. - To prawda - potwierdził Alric. - Jeżeli kiedyś potrzebny był mój duet cudotwórców, to właśnie teraz jest ta chwila. Powiedz mu, że sowicie go wynagrodzę. Jeszcze trochę fortuny mi zostało. Hadrian pokręcił głową. - Tym razem nie chodzi o pieniądze. - Ale porozmawiasz z nim? - spytała Arista. - Spróbuję. - Hej - zwrócił się Alric do siostry - dlaczego uważasz, że ty musisz jechać? Nie pamiętam, żebyś kiedyś interesowała się Percepliquisem. - Szczerze mówiąc, wołałabym nie jechać, ale teraz to mój obowiązek. - Dlaczego? - Może lepiej pasuje tu słowo „pokuta". Krótko mówiąc, inaczej nie zaznam spokoju. Wydawało się, że brat jej nie rozumie, ale nie dodała żadnego wyjaśnienia. - Potrzebujemy jeszcze historyka. Gdyby tylko Arcadius miał... Ale teraz... - Znam jednego - wtrącił Hadrian, podnosząc dziennik Halla. - To przyjaciel z apetytem na książki i niesamowitą pamięcią. Arista skinęła głową. - A jeśli chodzi o kogoś z żeglarskim doświadczeniem?
- Royce i ja spędziliśmy miesiąc na „Szmaragdowym Sztormie". Znamy się trochę na statkach. Szkoda jednak, że nie wiem, gdzie przebywa Wyatt Deminthal. Był sternikiem na „Sztormie" i jest fantastycznym żeglarzem. - Znam pana Deminthala - oznajmiła Modina i Hadrian spojrzał na nią z zaciekawieniem. - Zobaczę, czy uda mi się go przekonać. - Pozostaje zatem jeszcze tylko krasnolud - uzupełniła Arista. - Co takiego? - Hadrian wpatrywał się w księżniczkę. - Magnus. - Odnalazłaś go? - spytał Alric. - Nie ja, Modina. - To cudownie! - wykrzyknął Alric. - Możemy go stracić przed wyjazdem? - Jedzie z wami - oświadczyła imperatorka. - Zabił mojego ojca! - krzyknął Alric. - Dźgnął go w plecy podczas modlitwy! - Choć rozumiem twój gniew, Wasza Królewska Mość - zwrócił się do niego Hadrian - istnieje jeszcze większy problem. Dwukrotnie omal nie zabił Royce'a. Jeśli mój wspólnik zobaczy Magnusa, krasnolud zginie. - To może lepiej ty powinieneś go wziąć. Modina wyjęła biały sztylet i pchnęła go po stole. Nóż zatrzymał się przed Hadrianem, wirując powoli. - Wiem wszystko o zbrodniach Magnusa. Przez obsesję na punkcie sztyletu Royce'a podjął złe decyzje, co doprowadziło do jego aresztowania, gdy usiłował go ukraść z magazynu. Zejdziecie pod ziemię, być może głęboko. Nic będzie tam map ani znaków drogowych, a ja nie mogę sobie pozwolić na to, żebyście się zgubili. - Alric, Modina i ja zgadzamy się w tym względzie - powiedziała Arista. - Nie zapominajcie, że był też moim ojcem. Wyruszamy w podróż, która może zadecydować o losie naszej rasy! Elfy nie chcą wypędzić nas z naszych ziem i pozamykać w slumsach. Chcą nas wytępić. Już nigdy nie dadzą nam drugiej szansy, żebyśmy ich skrzywdzili. Jeśli nam się nie uda, to będzie koniec wszystkiego. Nie będzie już Melengaru, Warric, Avrynu. Przestaniemy istnieć. Jeśli muszę tolerować mordercę, a nawet mu wybaczyć w ramach zapłaty za bezpieczeństwo wszystkich ludzi i rzeczy, które znam... Ba, poślubiłabym tego małego kretyna, gdyby Maribor nałożył taką niewygórowaną cenę za tę nagrodę. Gdy księżniczka skończyła mówić, zapadła cisza. - W porządku - zgodził się Alric niechętnie. - Chyba zdołam go jakoś ścierpieć. Hadrian wyciągnął rękę i podniósł Alverstone'a.
- Na pewno będę musiał go trzymać przy sobie. - Wyszłabyś za niego? To naprawdę obrzydliwe - odezwał się Mauvin, spoglądając na Aristę. - Przygotowywane są zapasy - wyjaśniła Modina. - Ibis Thinly wymyślił zestawy żywieniowe, które zostaną spakowane wraz z latarniami, linami, uprzężami, toporkami, płótnem, smołą, kocami i wszelkimi innymi przydatnymi rzeczami, jakie przyszły nam do głowy. - Zatem wyruszymy, jak tylko zapasy będą gotowe - oświadczyła Arista. - A więc postanowione. Modina wstała i wszyscy pozostali zrobili to samo. - Oby Maribor pokierował waszymi krokami.
Rozdział 5. Markiz Glouston. Myron siedział skulony na łóżku, opatulony kilkoma warstwami koców. Miał kaptur na głowie i trzymał w ręce świeczkę, którą przesuwał nad olbrzymią księgą rozłożoną na kolanach. Dzielił sypialnię z Hadrianem w skrzydle rycerzy. Brakowało w niej okna i kominka, przez co było tam ciemno i zimno, a monotonną przestrzeń urozmaicała jedynie zwykła zielona kotara przykrywająca jedną ścianę. Ale Myronowi to nie przeszkadzało. Jadał posiłki w kuchni. Śniadanie w zamku serwowano wcześnie, a kolację późno w porównaniu ze zwyczajami panującymi w opactwie. Codziennie odwiedzał Reda, elkhunda, i odmawiał modlitwy w samotności. Życie tutaj pod wieloma względami przypominało mu życie w klasztorze. Spodziewał się, że po takim długim czasie będzie już tęsknił za domem, ale ani razu nie doznał tego uczucia. Z początku to go zdziwiło, lecz uświadomił sobie, że dom to nie tyle miejsce, ile pojęcie, które tak jak wszystko inne rozwija się i rozkwita wraz z człowiekiem. Pobyt tutaj pozwolił mu zrozumieć, że opactwo już nie jest jego domem - teraz nosił dom z sobą, a jego rodziną nie była tylko garstka zakonników. Siłą woli skupił wzrok na księdze. Lord Amberlin z Gaston Loo właśnie odkrył, że jest potomkiem hrabiego Gasta, który pokonał dokonujących najazdu Lumbertonów w bitwie o Primiton Tor. Myron nie miał pojęcia, kim był lord Amberlin i Lumbertonowie, ale historia i tak była porywająca. Wciąż fascynowało go wszystko, co czytał. Gdy rozległo się pukanie, omal nie przechylił świeczki i nie rozlał wosku. Odłożył księgę i otworzył drzwi. Przywitał go znajomy paź. - Panie. Myron się uśmiechnął. Chłopiec zawsze tak się do niego zwracał i mnicha za każdym razem to bawiło. - Lady Alenda prosi o spotkanie z tobą we wschodnim saloniku. Już tam jest. Zobaczysz się z nią czy mam przekazać wiadomość? Myron stał przez chwilę zaintrygowany. - Jaka lady? - Lady Alenda z Glouston. - Och - powiedział. - Pójdę tam, ale... mógłbyś mnie zaprowadzić? Nie wiem, gdzie jest wschodni salonik. - Naturalnie, panie. Paź odwrócił się i ruszył. Myron szybko zamkną drzwi i pobiegł za nim.
- Jaka jest lady Alenda? - spytał mnich. Paź spojrzał na niego ze zdziwieniem. - To twoja siostra, panie. Przynajmniej tak powiedziała. - Tak, ale... wiesz, czego chce? - Nie, panie. Lady Alenda nie powiedziała. - Mówiła rozgniewanym głosem? - Nie, panie. Dotarli do saloniku wypełnionego ciepłym blaskiem sporego ognia w kominku. W pokoju było wiele miękkich wyściełanych krzeseł i sof, dzięki czemu panowała tu przyjemna atmosfera. Ściany przykrywały zbytkowne arrasy przedstawiające sceny polowania, bitwy i wiosennego festynu. Gdy Myron wszedł, dwie kobiety natychmiast wstały. Stojąca na przodzie miała na sobie piękną czarną suknię brokatową z wysokim kołnierzem i obcisłym stanikiem z wieloma guzikami, koronką i lamówką. Druga nosiła znacznie prostszą, ale i tak kosztowną czarną suknię z szorstkiej wełny. Myron, który prawie cale życie spędził w klasztorze na szczycie odległego wzgórza, spotkał niewielu ludzi, a jeszcze mniej kobiet - i ani jednej podobnej do tych dwóch. Obie były piękne jak para łani. Kobiety niezwłocznie dygnęły i Myron nie był pewny, co to oznacza. Czy też powinien dygnąć? Ale zanim zdążył się zdecydować, odezwała się bliżej stojąca, wciąż pochylona: - Panie. Jestem twoją siostrą Alendą, a to moja służąca Emily. - Witajcie - przywitał się nieporadnie. - Jestem Myron. - Wyciągnął rękę. Alenda, nadal w pochylonej pozycji, podniosła głowę skonfundowana. Spojrzała dziwnie na służącą, po czym chwyciła i pocałowała jego dłoń. Myron cofnął rękę zaskoczony. Zapadło długie niezręczne milczenie. - Naprawdę żałuję, że nie mam ciasteczek, żeby was poczęstować - powiedział w końcu. Znów nastała cisza. - W klasztorze zawsze mieliśmy ciasteczka dla gości. - Chcę prosić cię o wybaczenie, wasza lordowska mość - powiedziała Alenda szybko drżącym głosem - za to, że cię wcześniej nie odwiedziłam. Wiem, że źle postąpiłam, i masz wszelkie powody, żeby się gniewać. Przyszłam błagać cię o zmiłowanie. Myron spojrzał na nią zmieszany. Zamrugał kilka razy. - Prosisz o zmiłowanie... mnie?
Alenda spojrzała na niego z przerażeniem. - Och, proszę, panie, miej nade mną litość. Do czternastego roku życia nawet nie wiedziałam o twoim istnieniu, a potem usłyszałam o tobie tylko wzmiankę podczas rozmowy przy obiedzie. Dopiero kiedy miałam dziewiętnaście lat, w pełni zrozumiałam, że mam brata i że ojciec skazał cię na życie w tamtym strasznym miejscu. Wiem, że nie jestem bez winy. Zdaję sobie sprawę ze swoich niegodnych uczynków i otwarcie przyznaję przed tobą, że mam okropny charakter. Gdy usłyszałam, że żyjesz, powinnam od razu przyjechać i cię uściskać, ale tego nie zrobiłam. Mimo to musisz zrozumieć, że nie przywykłam do zagranicznych podróży i odwiedzin u obcych mężczyzn, nawet jeśli chodzi o mojego dawno niewidzianego brata. Gdyby tylko nasz ojciec przyprowadził mnie do ciebie... Ale nie chciał, a ja, niestety, nie nalegałam. Myron stał bez ruchu. Alenda, patrząc na niego, dalej lamentowała: - Skaż mnie, jak się należy, ale proszę, już dłużej mnie nie dręcz. Moje serce tego nie wytrzyma. Myron otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Cofnął się oniemiały. Alenda chwiała się na nogach. W ciszy, która nastała, siostra mnicha spojrzała na jego postrzępiony habit z szorstkiej wełny i do oczu napłynęły jej łzy. Podeszła do niego i trzęsącymi się rękami dotknęła jego stroju, pocierając materiał między palcami, po czym szepnęła ze ściśniętym gardłem: - Przepraszam za to, jak ojciec cię potraktował. I za to, jak ja cię potraktowałam. Przepraszam za wszystko, co musiałeś wycierpieć z powodu naszego egoizmu, ale proszę, nie odtrącaj mnie. Zrobię wszystko, o co poprosisz, tylko miej nade mną litość. Padła przed nim na kolana i rozpłakała się, ukrywając twarz w dłoniach. Myron też uklęknął, wziął siostrę w ramiona i przytulił. - Proszę, przestań płakać. Nie wiem, czym cię skrzywdziłem, ale jest mi bardzo przykro. - Spojrzał na Emily i powiedział bezgłośnie: - Pomóż mi. Służąca tylko gapiła się na niego zdumiona. Alenda podniosła głowę, osuszając łzy koronkową chusteczką. - Nie pozbawisz mnie tytułu? Nie wypędzisz mnie z naszej ziemi i nie zmusisz, żebym sama sobie radziła? - Drogi Mariborze, nie! - wykrzyknął Myron. - Nie mógłbym tego nigdy zrobić! Ale... - Nie zrobisz tego? - Oczywiście, że nie! Ale...
- Czy... mógłbyś mi także dać dolinę Rilan na posag? - spytała, po czym szybko dodała: - Pytam tylko dlatego, że żaden porządny mężczyzna nie poślubiłby nigdy kobiety bez odpowiedniego wiana. Bez niego dalej bym była obciążeniem dla ciebie i majątku. Oczywiście Rilan to bardzo dobra ziemia i rozumiem, że możesz nie chcieć się z nią rozstawać, ale ojciec mi ją obiecał. Mimo to cieszyłabym się ze wszystkiego, co jesteś skłonny mi dać. - Ale ja nie mogę ci niczego dać. Jestem tylko mnichem z Wichrowego Opactwa. - Chwycił habit na piersi i odsunął materiał od ciała. - To mój cały majątek. Tylko tyle zawsze posiadałem. I formalnie rzecz biorąc, sądzę, że nawet on jest własnością opactwa. - Ale... - Alenda spojrzała na niego osłupiała. - Ty nic nie wiesz? Myron czekał, znów mrugając. - Nasz ojciec i bracia polegli w bitwie z elfami. Zginęli w Polach Drondila... - Przykro mi to słyszeć - powiedział mnich i poklepał ją po ręce. - Boleję nad twoją stratą. Musisz czuć się okropnie. - To była też twoja rodzina. - Tak, naturalnie, ale nie byłem z nimi tak zżyty jak ty. Szczerze mówiąc, widziałem się jedynie z ojcem, i to tylko jeden raz. Ale i tak bardzo ci współczuję. Mogę coś dla ciebie zrobić? Alenda uniosła pytająco brwi i wymieniła spojrzenia z Emily. - Nie jestem pewna, czy rozumiesz. Po ich śmierci majątek i tytuł naszej rodziny przechodzą na ciebie. Zostawili ci spadek. Jesteś markizem Glouston. Jesteś właścicielem tysięcy akrów ziemi, zamku, wiosek... Baronowie i rycerze są na twoje rozkazy. Masz władzę nad życiem setek mężczyzn i kobiet. To ty decydujesz o ich losach. Myron zadrżał i się skrzywił. - Nie, nie. Przykro mi, ale musisz się mylić. Ja nie chcę niczego. I.. pewnie nie mógłbym obarczyć cię obowiązkiem zajęcia się tymi rzeczami? - A więc mogę dostać dolinę Rilan? - O nie... To znaczy, tak... To znaczy, wszystko. Nie chcę tego. Możesz wziąć wszystko. Są tam jakieś książki? - Chyba kilka - odparła Alenda oszołomiona. - Mogę je wziąć? - spytał. - Mogę ci je zwrócić po przeczytaniu, ale jeśli nie będziesz ich chciała, to chciałbym je dołączyć do biblioteki w Windermere. Nie masz nic przeciwko temu?
- Czy dobrze rozumiem? Chcesz, żebym została właścicielką całego Glouston? Wszystkiego... oprócz książek? Myron skinął głową i spojrzał na Emily. - Jeśli to zbyt duży kłopot, to może pomogłaby twoja przyjaciółka. Może wzięłaby część tych zamków i rycerzy... No wiesz, praca jest lżejsza, gdy ma się wielu pomocników. Alenda potaknęła z otwartą buzią. Myron się uśmiechnął. - Coś jeszcze? Pokręciła powoli głową. - W porządku, cóż, bardzo milo było cię poznać. - Wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Alendy. - I ciebie też. - Uścisnął też rękę Emily. Żadna się nie odezwała. Wyszedł na korytarz i oparł się plecami o ścianę. Czuł się tak, jakby dopiero co umknął samej kostusze. - Jesteś! - zawołał do niego Hadrian, zbliżając się z małym notatnikiem w ręku. Paź mi powiedział, że tu cię znajdę. - Zdarzyło się coś przedziwnego - powiedział Myron, wskazując na drzwi saloniku. - Później mi opowiesz. - Hadrian podał mnichowi książkę. - Musisz ją dziś przeczytać. Całość. Dasz radę? - Tylko tę jedną? Hadrian się uśmiechnął. - Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. - Co to jest? - Dziennik Edmunda Halla. - Coś takiego! - No właśnie. A jutro mi o tym opowiesz po drodze. Szybciej nam minie czas. - Po drodze? Jutro? - spytał Myron. - Wracam do opactwa? - Lepiej... Zostaniesz bohaterem.
Rozdział 6. Ochotnicy. Jeżeli chodzi o cele więzienne, Wyatt Deminthal widział już znacznie gorsze. Pomimo kamiennych ścian i posadzki pomieszczenie było zadziwiająco ciepłe i uderzająco podobne do pojedynczej celi, którą zajmował przez kilka ostatnich tygodni. Małe łóżko, na którym siedział, było przyjemniejsze niż w większości wynajmowanych przez niego pokojów i o wiele lepsze od dobrze mu znanych okrętowych hamaków. Przez okienko pod sufitem wpadało światło, oblewając przeciwległą ścianę. Wyatt musiał przyznać, że pomieszczenie jest bardzo przyzwoite. Mógłby je nawet uznać za wygodne, gdyby nie zamknięte na klucz drzwi i krasnolud, który się na niego gapił. Krasnolud już tam był, gdy przyprowadzono Wyatta, a strażnicy nie zawracali sobie głowy prezentacją. Miał brązową plecioną brodę i szeroki płaski nos. Nosił niebieską skórzaną kamizelkę i wysokie czarne buty. Mimo że siedzieli razem od kilku godzin, żaden nie odezwał się słowem. Krasnolud od czasu do czasu pomrukiwał i szurał butami, gdy zmieniał pozycję, ale nic nie mówił. Miał za to paskudny zwyczaj gapienia się na człowieka. Spod krzaczastych brwi, które były koloru jego brody i równie zadbane, spoglądały okrągłe oczka. Wyatt znał niewielu krasnoludów, ale zawsze nosili starannie wypielęgnowane brody. - A więc jesteś żeglarzem - wymamrotał w końcu Magnus. Wyatt, który zabijał czas, bawiąc się piórem w swoim kapeluszu, podniósł głowę i przytaknął. - A ty krasnoludem. - Jak się domyśliłeś? - Uśmiechnął się Magnus złośliwie. - Co przeskrobałeś? Wyatt nie widział sensu w unikaniu odpowiedzi. Kłamie się po to, żeby chronić swoją przyszłość, a co do swojej Deminthal nie miał złudzeń. - Odpowiadam za zniszczenie Tur Del Furu. Krasnolud usiadł zainteresowany. - Naprawdę? Której części? - Całego miasta... Cóż, formalnie rzecz biorąc, całego Delgosu, jeśli się nad tym zastanowić. Bez ochrony Drumindoru port jest stracony, a reszta bezradna. - Zniszczyłeś całe miasto? - Mniej więcej. - Wyatt skinął ponuro głową i westchnął. Krasnolud dalej się na niego gapił, teraz z zafascynowaniem. - A ty? - spytał Deminthal. - Co zmalowałeś?
- Próbowałem ukraść sztylet. Teraz Wyatt wlepił wzrok w niego. - Poważnie? - Jasne, ale musisz pamiętać, że jestem krasnoludem. Ty prawdopodobnie dostaniesz tylko po łapach za zniszczenie krainy, a mnie pewnie rozerwą na strzępy dzikie psy. Otworzyły się drzwi i choć Wyatt nigdy wcześniej jej nie widział, nie mógł nie rozpoznać imperatorki Modiny Novrońskiej. Weszła ze strażnikami po obu stronach. Wraz z nią przyszedł tyczkowaty mężczyzna w fircykowatej peruce. - Obaj jesteście winni zbrodni karanych śmiercią - oznajmiła. Wyatta zdziwiło brzmienie jej głosu. Spodziewał się bardziej oziębłego, ostrzejszego tonu, typowego dla arystokratów, ale ona, o dziwo, mówiła jak młoda dziewczyna. - Wyatt’cie Deminthalu - powiedział oficjalnym tonem chudy mężczyzna w peruce - za bezmyślne czyny, które umożliwiły Ba Ran Ghazelom dokonanie najazdu na Delgos i zniszczenie Tur Del Furu, zostajesz uznany za winnego zdrady wobec ludzkości i imperium. Kara, którą jest śmierć przez ścięcie, zostanie wykonana bezzwłocznie. Następnie imperatorka odwróciła się w stronę krasnoluda i jeszcze raz przemówił chudzielec. - Krasnoludzie Magnusie, zostajesz uznany za winnego zamordowania króla Amratha i skazany na śmierć przez ścięcie. Kara zostanie wykonana bezzwłocznie. - Chyba zapomniałeś o czymś wspomnieć - zwrócił się Wyatt do krasnoluda, który w odpowiedzi tylko mruknął. - Wasze życie dobiegło końca - oświadczyła Modina, po czym dodała: - Gdy wyjdę z tego pokoju, kat zaprowadzi was do pieńka na dziedzińcu, gdzie zostanie wykonana wasza kara. Chcielibyście coś powiedzieć przed moim odejściem? - Moja córka... - zaczął Wyatt - ...jest niewinna. Tak samo Elden, wielkolud, który przy niej jest. Błagam, nie karz ich. - Są bezpieczni i wolni. Ale jak sądzisz, dokąd pójdą po twojej śmierci? Troszczysz się o nich od wielu lat, prawda? Elden może sprawdzać się jako opiekun do dzieci, ale nie potrafi zapewnić rodzinie godziwego życia, prawda? - Dlaczego to mówisz? - Wyatt nie mógł pojąć, że taka młoda dziewczyna potrafi być taka okrutna. - Bo chciałabym złożyć panu propozycję, panie Deminthal, a właściwie wam obu. W waszej sytuacji uważam ją za bardzo dobrą. Chcę, żebyście coś dla mnie
zrobili. Chodzi o trudną podróż, która, podejrzewam, będzie też niebezpieczna. Jeśli się zgodzicie, to po waszym powrocie was uniewinnię. - A jeśli nie wrócę? Co się stanie z Eldenem i Allie? - Elden pojedzie z panem. Potrzebuję doświadczonego żeglarza i kogoś silnego. Sądzę, że on się przyda. - A co z Allie? Nie pozwolę, żeby poszła do więzienia albo sierocińca. Może pojechać ze mną? - Nie. Wspomniałam, że podróż będzie niebezpieczna, więc ona zostanie ze mną. Podczas pańskiej nieobecności będę jej opiekunką. - A jeśli nie wrócę? Jeśli ani Elden, ani ja... - W takim przypadku obiecuję, że osobiście ją adoptuję. - Tak? - Owszem, panie Deminthalu. W przypadku powodzenia zostaną panu wybaczone wszystkie popełnione zbrodnie. W razie porażki adoptuję pana córkę. Oczywiście może pan odrzucić moją ofertę i wtedy będę musiała zapytać, czy woli pan mieć zasłonięte oczy, czy nie. Wybór należy do pana. - A ja? - spytał Magnus. - Tobie proponuję to samo. Jeśli zrobisz, o co proszę, będziesz żył. Uznam twoją pomoc za wypełnienie obowiązku poniesienia kary. Ale w twoim przypadku stawiam dodatkowy warunek. Pan Deminthal dowiódł, że jego miłość do córki jest dość silna, by chciał wypełnić swoje zobowiązania. Ciebie jednak nie ograniczają takie emocjonalne więzi, a masz talent do znikania. Nie mogę wypuścić cię z tej celi bez jakiejś gwarancji. Znam czarodziejkę, która potrafi znaleźć każdego, w każdym miejscu, mając do dyspozycji jedynie kosmyk włosów, a twoja broda jest bardzo długa. Magus otworzył szeroko oczy z przerażeniem. - Wybieraj, krasnoludzie, twoja broda albo kark. - Czy możemy przynajmniej dowiedzieć się, dokąd mamy jechać i co zrobić? spytał Wyatt. - Czy to ważne? Wyatt zastanawiał się przez chwilę, po czym pokręcił głową. - Pójdziecie z grupą ludzi do starożytnego miasta Percepliquis w celu odnalezienia bardzo ważnej relikwii, która może ocalić ludzkość. Jeśli wam się uda, sądzę, że będziecie zasługiwać na wybaczenie wszelkich zbrodni. Jest jeszcze jedna sprawa. Będą wam towarzyszyli Royce Melborn i Hadrian Blackwater. Jeśli chodzi o pana, Wyatt, nic nie wiedzą o pańskiej znajomości z
Merrickiem. Proponuję, żeby tak pozostało. Merrick nie żyje i nic dobrego nie wyniknie z ujawnienia pańskiego udziału w zniszczeniu Tur Del Furu. Wyatt kiwnął głową w stronę krasnoluda. - Już mu powiedziałem. - Nie szkodzi. Wątpię, by mistrz Magnus z nimi często rozmawiał. Miał, że tak powiem, własne nieporozumienia z Riyrią, nie mówiąc już o dzieciach króla Amratha, które też będą uczestniczyć w wyprawie. Przypuszczam, że będzie zachowywał się bardzo spokojnie, prawda, Magnusie? Na twarzy krasnoluda odmalował się wyraz zaniepokojenia, ale skinął głową. - Tak więc, panowie, wybór należy do was. Zaryzykujecie życie dla mnie, zyskując szansę na zostanie bohaterami imperium, albo odrzucicie moją propozycję i odejdziecie z tego świata jako przestępcy. - Decyzja nie będzie trudna - mruknął krasnolud. - Zawdzięczacie to sobie. *** Hadrian wchodził powoli po schodach. Tym razem wydawało mu się, że stopni jest więcej. Po rozmowie z Myronem przez całą noc i sporą część następnego dnia przemierzał korytarze i dziedziniec, usiłując sformułować argument, który przekona Royce'a do wspólnej wyprawy. Strażnik usłyszał jego nadejście i czekał z kluczem w ręku. Wyglądał na znudzonego. - Przyszedłeś po niego? - spytał bez zainteresowania. - Powiedziano mi, że przyjdziesz przed... Oczekiwałem cię wcześniej. Hadrian w odpowiedzi jedynie skinął głową. - Tyle zamieszania z powodu tego małego faceta? Można by pomyśleć, że to sam Uberlin - ciągnął strażnik, wkładając klucz do zamka. - Zachowuje się ciszej od myszki. Kilka dni temu słyszałem w nocy jego płacz. Wcale nie taki z niego demon, jak mnie ostrzegano. Royce nie zmienił pozycji od ostatniej wizyty Hadriana. W celi też nic się nie zmieniło. - Dasz mi minutę? - spytał Hadrian żołnierza, który stał za nim. - Hę? Pewnie. Nie musisz się śpieszyć.
Hadrian stał w milczeniu w otwartych drzwiach. Royce się nie poruszył. Dalej siedział z opuszczoną głową. Hadrian westchnął. Prowadził w myślach dyskusje, w których stawał raz po jednej, raz po drugiej stronie, ale kiedy usiadł naprzeciw Royce'a, potrafił powiedzieć tylko jedno: - Potrzebuję twojej pomocy. Royce podniósł głowę, jakby ważyła cetnar. Miał zaczerwienione oczy i śmiertelnie bladą twarz. Czekał. - Ostatnia robota - powiedział Hadrian, a po chwili dodał: - Obiecuję - Niebezpieczna? - Bardzo. - Duże szanse, że zginę? - Zdecydowanie tak. Royce skinął głową, spojrzał na szal na kolanach i odparł: - Zgadzam się.
Rozdział 7. „Roześmiany Gnom”. Arista wyniosła swój pakunek na dwór. Trzech służących i jeden żołnierz, starszy mężczyzna z ciemną brodą, który przytrzymał drzwi, zaoferowali jej pomoc. Pokręciła głową z uśmiechem. Tobołek był lekki. Minęły czasy zabierania z sobą sześciu jedwabnych sukien, krynolin, gorsetów, pasów i przybrania głowy tak na wszelki wypadek. Zamierzała spać w podróżnych rzeczach i nauczyć się obywać bez prawie wszystkiego innego. Właściwie to potrzebowała jedynie zwykłej sukni. Wiatr sypnął jej śniegiem w twarz i poczuła, jak marznie jej nos. Zimno ogarnęło jej stopy, ale resztę ciała zabezpieczała przed nim skrząca się szata. Gdy Arista szła przez dziedziniec, jedyne światło dochodziło ze stajni, a najgłośniejszym dźwiękiem było skrzypienie śniegu pod jej nogami. - Wasza wysokość! - Podbiegł do niej chłopiec, ostrożnie trzymając parującą filiżankę w obu dłoniach. - To od Ibisa Thinly'ego. - Drżał, ubrany jedynie w rzeczy z cienkiej wełny. Wzięła od niego filiżankę. - Podziękuj mu ode mnie. Chłopiec ukłonił się zdawkowo i odwrócił się tak szybko, żeby uciec przed chłodem, że poślizgnął się i upadł na jedno kolano. W filiżance była herbata. Arista czuła jej cudowne gorąco w zziębniętych palcach. Wcześniej Ibis przygotował wspaniały posiłek dla wszystkich i rozłożył go na dwóch stołach. Arista ledwie rzuciła okiem na talerze. Było za wcześnie na jedzenie. Zresztą rzadko jadała śniadania. Jej żołądek przed przystąpieniem do pracy potrzebował czasu, żeby się obudzić. I choć tego ranka myśl o jedzeniu również wzbudziła w niej odrazę, wiedziała, że zapłaci za to później - gdzieś po drodze pożałuje, że nic nie wzięła do ust. W stajni unosił się zapach wilgotnego siana i końskiego łajna. Przez otwarte drzwi przelatywał wiatr, targając uprzężami, które pobrzękiwały. Silne podmuchy wstrząsały płomieniami latarni i przeciskały się przez szpary w ścianach, wywołując świst połączony z trzepotaniem, jakby co kilka sekund do lotu zrywało się duże stado wróbli. - Ja to wezmę, wasza wysokość - zaofiarował się stajenny. Był to niski, krępy, starszy mężczyzna ze szczeciną, który nosił przesuniętą na bakier wełnianą czapkę. Miał dwie uzdy zawieszone na szyi i hak ręczny przyczepiony do pasa. Chwycił tobołek księżniczki i podszedł do wozu. - Przygotowałem dla pani wygodne miejsce z tyłu - powiedział do niej. Wziąłem od pokojówki miękką poduszkę i trzy grube koce. Będziesz pani
podróżować w wielkim stylu, a jakże. - Dziękuję, ale będę potrzebowała tylko konia i siodła damskiego. Stajenny spojrzał na nią skonsternowany, otwierając szeroko grube spękane usta. - Ale... wasza wysokość... wybierasz się... w daleką podróż, prawda? I pogoda będzie paskudna. Lepiej nie jedź konno. Uśmiechnęła się do niego, a następnie odwróciła i przeszła wyłożoną cegłami alejką między boksami. Miała przed sobą kilkanaście zwróconych tyłem do niej koni, które machały ogonami i przenosiły ciężar ciała z jednego kopyta na drugie. Zatrzymała się bez namysłu przed boksem, w którym spędziła noc z Hilfredem. Tam ją przytulał, tam głaskał ją po włosach - i pocałował. Teraz stała w nim ładna siwka. Klacz odwróciła głowę i Arista zobaczyła biały nos i ciemne oczy. - Jak się nazywa? Stajenny klepnął czule konia po zadzie. - To dziewczę tutaj to Księżniczka. Arista się uśmiechnęła. - Osiodłaj ją dla mnie. Arista wyprowadziła Księżniczkę na dziedziniec, a stajenny tuż za nią wóz. Para koni wydmuchiwała wielkie obłoki pary w porannym powietrzu. Na schody pałacu wyszedł tłum ludzi opatulonych w ciemne płaszcze, z głowami schowanymi pod kapturami. Rozmawiali po cichu i szeptem, zbijając się w grupki. Niektórzy płakali. Zgromadzenie nasuwało Ariście skojarzenia z pogrzebem. Rozpoznała wiele twarzy, choć nie znała wszystkich nazwisk. Alenda Lanaklin stała obok Denka, Lenare i Belindy Pickeringów, kiedy żegnali się z Mauvinem i Alricem. Mauvin odrzucił głowę do tyłu, śmiejąc się z czegoś nienaturalnie - zbyt głośno i nieco sztucznie. Belinda lewą ręką przykładała do oczu chusteczkę, prawą zaś ściskała rękaw Mauvina tak mocno, że zbielały jej palce. Alenda rozejrzała się ponad tłumem i udało jej się zwrócić uwagę Myrona. Pomachała do niego ręką. Mnich przestał głaskać nosy kasztanowatych wałachów zaprzężonych do wozu. Uśmiechnął się i z wahaniem pomachał do siostry. W niedalekiej odległości dwaj mężczyźni, których Arista nie znała, rozmawiali z imperatorką. Jeden nosił kapelusz z szerokim rondem i piórem, czerwono-czarny kaftan, wysokie skórzane buty i ciężkie marynarskie okrycie. Drugi górował wzrostem nad wszystkimi obecnymi. Jego głowa przypominała Ariście beczkę, była szeroka i płaska u góry i u dołu oraz poznaczona pionowymi zmarszczkami przypominającymi szczeliny między klepkami. Był prawie cały łysy, brakowało mu jednego ucha i miał kilka brzydkich blizn, z których jedna biegła w poprzek dolnej
wargi. Gruba luźna peleryna wyglądała na nim jak namiot. Arista podejrzewała, że zwyczajnie wyciął dziurę w grubym kocu i przełożył przezeń głowę. Przy boku miał olbrzymi topór zawieszony na kawałku szorstkiego surowego rzemienia. - Rób, co ci każe imperatorka - usłyszała głos żeglarza. - Zaopiekuje się tobą do mojego powrotu. Kilka metrów dalej Hadrian rozmawiał na stojąco z uchodźcą z Melengaru. To był wicehrabia, ale nie znała jego nazwiska. Atrakcyjna młoda kobieta podbiegła do najemnika, wspięła się na palce i go pocałowała. Wicehrabia zwrócił się do niej per Emeralda. Cóż to za imię? Hadrian przytulił ją i podniósł z ziemi. Dziewczyna zachichotała, zginając lewą nogę w kolanie. Była śliczna - mniejsza od Aristy, szczuplejsza, młodsza. Księżniczka zastanawiała się, czy Hadrian ma tuziny takich kobiet w całym Avrynie, czy ta Emeralda jest kimś wyjątkowym. Gdy obserwowała, jak Blackwater ją obejmuje, jak się całują, poczuła pustkę, jakby miała w środku jakąś dziurę. Poczuła ból, jakby jakiś ciężar przygniótł jej piersi, i rozkazała sobie odwrócić wzrok. Po następnej minucie tak zrobiła. Dwanaście wierzchowców i dwa konie zaprzężone do wozu - ogółem czternaście zwierząt stało i czekało w śniegu. Na czterech siedziało pięciu chłopców - Hadrian nazywał ich giermkami - których najemnik zwerbował w charakterze służących. Arista znała jedynie ich imiona: Renwick, Elbright, Brand, Kine i Mince. Ostatni chłopiec był tak mały, że jechał razem z Kine'em. Czekali, siedząc prosto i starając się wyglądać na poważnych i dorosłych. W otwartym powozie, wypełnionym zapasami żywności i przykrytym ciężkim brezentem, koła zastąpiono płozami. Na jego przedniej ławce skulony i zerkający jedynie sporadycznie na tłum z wyrazem obrzydzenia i gniewu na twarzy siedział krasnolud. Pod krzaczastymi brwiami, dużym nosem i wykrzywionymi ustami widać było pozostałość po jego długiej plecionej brodzie, którą niedawno ścięto. Jego palce bawiły się nią w roztargnieniu tak, jak język mógłby przesuwać się w luce po brakującym zębie. Arista nie potrafiła znaleźć w sobie dla niego współczucia. Widziała Magnusa po raz pierwszy od dnia, w którym zatrzasnął jej drzwi przed nosem - niecały tydzień po tym, jak zamordował jej ojca. Royce Melborn stał sam na śniegu. Czekał w milczeniu przy bramie po drugiej stronie dziedzińca, a jego ciemny płaszcz powiewał lekko na wietrze. Wyglądał jak mały cień. Wydawało się, że nikt go nie dostrzega oprócz Hadriana, który bacznie go obserwował, i Magnusa, który co rusz zerkał na niego nerwowo. Royce nie patrzył ani na jednego, ani na drugiego. Spoglądał w stronę drogi. Z pałacu wyszła Amilia okutana ciężkim wełnianym okryciem. Przepchnęła się przez tłum i podeszła do Aristy. Pod pachą trzymała pognieciony pergamin i coś, co przypominało pejcz.
- To dla ciebie - powiedziała, podając jej coś, co Arista rozpoznała jako odciętą połowę brody krasnoluda, która wciąż była starannie spleciona. - Znając skłonność Magnusa do znikania, Modina na wszelki wypadek obcięła mu trochę włosów. Księżniczka skinęła głową. - Podziękuj jej ode mnie. Wiesz, gdzie jest Gaunt? - Już idzie. Jeszcze raz otworzyły się drzwi zamku i pojawił się Degan Gaunt. Miał na sobie spięty pasem i podbity futrem houppelande i chaperon składający się z wałka owiniętego wokół głowy i długiego ogona, który opadał prawie do ziemi. Wytworna szata miała bardzo szerokie lejkowate rękawy i długi tren, który pozostawiał ślad na śniegu. - Przybył przyszły imperator - szepnęła Amilia, po czym dodała: - Pomyślał, że strój musi odzwierciedlać jego przyszły status, i nie chciał, żeby było mu zimno. - Da radę w tym jechać konno? Zanim asystentka zdążyła odpowiedzieć, przed Gaunta wybiegł paź z dwiema dużymi jedwabnymi poduszkami i kocem. Położył je na ławce wozu. Krasnolud zapomniał o swojej brodzie, spoglądając z kolejnym szyderczym uśmiechem na poduszki obok siebie. - Nie pojadę obok krasnoluda - oświadczył Gaunt. - Zabierzcie stąd tego kurdupla. Hadrian poprowadzi wóz. - Gdy nikt się nie poruszył, dodał: - Słyszycie? Arista podciągnęła się na grzbiet Księżniczki, przełożyła nogę nad kulą u siodła i podjechała szybkim kłusem do Gaunta. Zatrzymała się zaledwie metr przed nim i Gaunt zrobił krok do tyłu. Spiorunowała go wzrokiem. - Magnus jedzie na wozie, bo jest za niski do jazdy na koniu i doskonale potrafi powozić, prawda? Krasnolud skinął głową. - Świetnie. - Ale ja nie chcę z nim podróżować. - To możesz jechać konno. Gaunt westchnął. - Słyszałem, że to będzie długa podróż, i nie chcę jej spędzić na grzbiecie konia. - To możesz usiąść obok Magnusa. Albo tak, albo siak. Jak wolisz. - Powiedziałem, że nie chcę siedzieć obok krasnoluda. - Spojrzał piorunującym wzrokiem na Magnusa, wykrzywiając usta. - I nie podoba mi się twój ton.
- A mnie się nie podoba twój upór. Jeśli o mnie chodzi, to możesz jechać obok Magnusa, konno lub iść na piechotę. Tak czy owak, wyjeżdżamy. - Uniosła rękę i powiedziała głośno: - Na koń! Na jej rozkaz wszyscy dosiedli koni i weszli na wóz. Wściekły Gaunt stał i gapił się na księżniczkę. Arista ściągnęła wodze i odwróciła klacz w stronę Modiny, która trzymała Allie za rękę. Tym samym Gaunt patrzył na zad jej klaczy. - Przysięgam, że zrobię wszystko, żeby odnaleźć róg i jak najszybciej z nim wrócić. - Wiem - odparła Modina. - Oby Maribor pokierował twoimi krokami. *** Alric i Mauvin jechali na czele grupy, choć król nie wiedział, dokąd zmierzają. Przestudiował w życiu wiele map, ale poza Melengar wybrał się jedynie przy trzech okazjach. Nigdy nie podróżował tak daleko na południe i wcześniej nie słyszał o Amberton Lee. Liczył, że ktoś mu powie, kiedy skręcić najprawdopodobniej Arista. Jechali Starym Południowym Traktem. Alric wiedział z map, że biegł on do samego Tur Del Furu na południowym cyplu Delgosu. Gdy przejeżdżali przez Adendal Durat, droga zwęziła się do rozmiarów rozpadliny, która przecinała pasmo skalistych gór, opadając z wyżyny Warric do równiny Rhenyddu. Śnieg utworzył w przełęczy takie zaspy, że miejscami musieli zsiadać z koni i je przeprowadzać, ale droga pozostawała przejezdna. Po miesiącach słonecznych dni, po których następowały mroźne noce, na powierzchni ziemi powstała skorupa. Chrzęściła pod kopytami koni, a na skalistych urwiskach utworzyły się grube sople lodu, zwisające niczym zamarznięte wodospady. Minęło przesilenie zimowe, dni stawały się coraz dłuższe i choć świat przykrywała biała powłoka, nie była już taka gruba jak wcześniej. W ciągu poranka niewiele rozmawiano. Gaunt i Magnus zachowywali całkowite milczenie, żaden nie odzywał się słowem ani nie patrzył na drugiego. Degan siedział skulony, okutany tak szczelnie, że wystawał mu jedynie nos. Magnus zdawał się nie zauważać zimna. Trzymał lejce w gołych, zaczerwienionych rękach, chociaż oddech zmroził mu wąs i to, co pozostało po brodzie, a twarz zastygła mu jakby w wyrazie rozdrażnienia i przygnębienia. Alric, widząc jego niedolę, poczuł się lepiej. Royce i Hadrian jechali na końcu grupy i Alric nie zauważył, żeby się odzywali. Royce wydawał się nieobecny. Naciągnął na głowę kaptur i opuścił ją, jakby spał.
Blisko nich trzymało się pięciu młodzieńców. Od czasu do czasu szeptali między sobą, podobnie jak to mają w zwyczaju służący. Żeglarz, którego nazywali Wyatt, jechał obok swojego olbrzymiego przyjaciela. Alric jeszcze nigdy nie widział tak dużego człowieka. Dali mu konia pociągowego, ale i tak sięgał nogami prawie do ziemi - puste strzemiona luźno zwisały. Na początku Wyatt szepnął do olbrzyma kilka słów, lecz Elden nie odezwał się ani razu. Jedyną rozmowę, która przerywała monotonne skrzypienie śniegu i sapanie zwierząt, prowadzili Myron i Arista. Nie było kwadransa, by mnich nie wskazał księżniczce jakiegoś ciekawego obiektu. Alric już zapomniał, że Myron fascynował się wszystkim - nawet trywialnymi rzeczami. Sześciometrowe sople lodu zwisające z urwiska uważał niemal za cud. Podobnie jak desenie, które dostrzegał w skalnych tworach - zarzekał się, że jeden wygląda jak twarz człowieka z brodą. Arista uśmiechała się uprzejmie, a nawet wybuchała śmiechem - dźwięcznym i lekkim, i tak naturalnym oraz swobodnym, że Alric od razu sobie przypomniał, iż jego siostra nigdy nie przejmowała się tym, co sobie myślą ludzie w jej otoczeniu. Alrica rozdrażniło to, że Arista wzięła sprawy w swoje ręce. Choć z przyjemnością patrzył na minę Gaunta, gdy księżniczka warknęła na niego na dziedzińcu, to nie podobała mu się śmiałość, z jaką siostra sobie poczynała. Gdyby tylko dała mu czas na działanie... Mimo wszystko był królem. Imperatorka mogła upoważnić Aristę do zorganizowania ekspedycji, ale nie oznaczało to objęcia przez nią kierownictwa. I tak nigdy nie wyjaśniła zadowalająco, dlaczego uczestniczy w wyprawie. Zakładał, że będzie jechała cicho na wozie i pozostawi mu dowodzenie, ale powinien być mądrzejszy. Zważywszy na jej pokaz na dziedzińcu, dziwne było, że wciąż siedzi na koniu po damsku i nie zaczęła nosić bryczesów. Wyjechali z wąskiej przełęczy przed południem, gdy poranne chmury w końcu wypuściły świat ze swojego uścisku. Przed nimi teren opadał, dzięki czemu mieli wspaniały widok. W odległej dolinie Alric od razu dostrzegł Ratibor. Całe miasto wydawało się nie większe od jego kciuka i wyglądało pięknie jak wąski wąwóz na morzu pól i lasów. - Tam - oznajmił Hadrian, wskazując na lśniącą rzekę na wschodzie. - Widać Amberton Lee. W dole, przy zakolu rzeki Bernum. Spójrzcie, jak teren wznosi się na trzy wzgórza. - Tak - przyznała Arista. - Przypominam sobie. - Spojrzała na niebo. - Dziś tam nie dotrzemy. - Moglibyśmy przenocować w Ratiborze - zaproponował Hadrian. - To zaledwie kilka mil stąd. Dojechalibyśmy przed zmrokiem. - Cóż, ja nie... - zaczęła Arista.
- Pojedziemy do Ratiboru - oświadczył szybko Alric i Arista spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Chciałam tylko powiedzieć - ciągnęła - że jeśli skręcimy teraz na wschód, to rano będziemy bliżej celu. - Ale tu nie ma drogi - powiedział do niej brat. - Nie możemy brnąć przez zaśnieżone pola. - Dlaczego nie? - Nie wiadomo, jaka gruba jest warstwa śniegu i co pod nią leży. - Royce może znaleźć odpowiedni szlak, jest w tym dobry - zaproponował Hadrian. - Tak właśnie sobie pomyślałam - zgodziła się Arista. - Nie, Ratibor to o wiele lepsze rozwiązanie - oznajmił Alric. - Dobrze się wyśpimy, a nazajutrz wyruszymy o brzasku i przed południem dotrzemy na miejsce. - Ale, Alricu... - Słyszałaś, co zadecydowałem! Spiął konia i pokłusował drogą, czując na plecach ich spojrzenia. Uslyszal za plecami tętent kopyt. Spodziewał się, że to jego siostra, i obawiał się sprzeczki, ale nie zamierzal ustępować. Odwrócił się gwałtownie, lecz zobaczył jedynie Mauvina z rozwianymi włosami. Reszta grupy jechała w odległości kilku metrów, podążając w jego kierunku. Zwolnił tempo do stępa. - O co poszło? - spytał Mauvin, podjeżdżając do Alrica. Oba konie w naturalny sposób wpadły w jeden rytm chodu. - O nic. - Westchnął Alric. - Tylko próbowałem jej przypomnieć, kto jest królem. Często o tym zapomina. - Tak wiele lat, tak niewiele zmian - powiedział cicho młody Pickering, odgarniając włosy z oczu. - Co to ma znaczyć? Mauvin jedynie się uśmiechnął. - Jeżeli o mnie chodzi, to wolę twój pomysł. Kto chce spać w śniegu, jeśli ma do wyboru łóżko? Poza tym chciałbym zobaczyć Ratibor. Był na naszej liście, pamiętasz? Alric skinął głową. - Mieliśmy też jechać do Tur Del Furu.
- Tak, ale odłóżmy to na inną okazję, bo zmieniły się tam rządy i tak dalej zauważył Mauvin. - Wciąż nie mogę uwierzyć, że jedziemy do Percepliquisu. To było zawsze jak główna nagroda. - Nadal liczysz na odnalezienie kodeksu Teshlorów? Mauvin zachichotał. - Zgadza się. Zamierzałem odkryć ich tajemne techniki. Miałem być pierwszym od tysiąca lat, który posiądzie tę wiedzę. Strzegłbym jej zazdrośnie i byłbym największym żyjącym wojownikiem. - Spojrzał za siebie. - Teraz mam na to niewielkie szanse. Bo nawet gdybym je odkrył, nie zdołałbym nigdy dorównać Hadrianowi. On z nimi dorastał i pobierał nauki u mistrza. Ot, taka chłopięca fantazja. Jak marzenia dzieciaka, zanim zobaczy prawdziwą krew na ostrzu. Za młodu wydaje ci się, że możesz wszystko, nie? A potem... - Westchnął i się odwrócił. Alric widział, że Mauvin przyłożył na chwilę rękę do twarzy, a następnie oparł dłoń na głowicy miecza, tylko że to nie była broń Mauvina. - Nie zauważyłem wcześniej - powiedział Alric, kiwając głową w stronę boku przyjaciela. - Pierwszy raz go noszę. - Odsunął rękę z zakłopotaniem. - Chciałem go od tak dawna. Widziałem, jak ojciec nim władał. Miecz wyglądał tak pięknie, tak elegancko. Czasem o nim śniłem. Pragnąłem jedynie go potrzymać, wykonać nim zamach i usłyszeć, jak śpiewa dla mnie w powietrzu. Alric przytaknął. - A ty? - spytał młody Pickering. - Wciąż interesuje cię odnalezienie korony Novrona? Król parsknął i może by się roześmiał, gdyby nie dostrzegł w swojej sytuacji ironii. - Już mam koronę. - Tak - potwierdził ze smutkiem Mauvin. - Czasami ceną marzeń jest ich spełnienie - dodał Alric ledwie słyszalnym głosem. *** Właśnie zamykano bramę miasta na noc, gdy grupa dojechała do Ratiboru. Arista nie rozpoznała strażnika. Tęgi, łysiejący mężczyzna w szorstkiej połatanej kurcie z niegarbowanej skóry skinął zniecierpliwiony ręką, żeby weszli.
- Gdzie można znaleźć dobry nocleg, zacny człowieku? - spytał Alric, podjeżdżając do niego. - W Aqueście, ha, ha, ha! - Chodziło mi o to miasto. - Wiem, o co ci chodziło - odparł gburowato mężczyzna. - Chyba w „Gnomie” mają wolne pokoje. - W „Gnomie”? - To gospoda - wyjaśniła Arista. - „Roześmiany Gnom” na skrzyżowaniu ulic Królewskiej i Wiedzy. Strażnik przyjrzał się księżniczce z zaciekawieniem. - Dziękuję - powiedziała i szybko spięła konia. - Tędy. Ostry odór łajna i uryny, który Arista zapamiętała jako dominującą woń Ratiboru, zastąpił silny zapach dymu z drewna. Poza tym miasto niewiele się zmieniło od czasu, kiedy Arista po raz ostatni tu była. Ulice biegły pod nietypowymi kątami względem siebie, przez co stojące przy nich budynki musiały być dopasowane do powstałych przestrzeni często z dziwnym skutkiem, na przykład sklepy przypominały kształtem trójkątne kawałki sera. Deski, które wcześniej spełniały funkcję mostków nad rzekami błota, leżały pogrzebane pod grubą warstwą śniegu. Zima skradła liście z drzew, a po pustych ulicach hulał wiatr. Oprócz śniegu nic się nie poruszało. Arista spodziewała się, że zima rozjaśni miasto i pogrzebie brud, lecz zamiast tego krajobraz wyglądał posępnie i jałowo. Jechała teraz na przodzie. Za plecami słyszała gderanie Alrica. Mówił zbyt cicho, by mogła zrozumieć słowa, ale jego ton nie pozostawiał żadnych wątpliwości: był z niej niezadowolony - znowu. W każdej innej sytuacji mogłaby ustąpić, przeprosić za to, co źle zrobiła, i próbować go udobruchać, ale była zziębnięta, głodna i zmęczona. Chciała dotrzeć do gospody. Jego duma mogła pocierpieć przynajmniej do czasu, aż rozlokują się w karczmie. Gdy dojeżdżali do placu Głównego, usiłowała nie podnosić głowy i patrzeć na śnieg w miejscach, w których Księżniczka stawiała kopyta, ale nie mogła się powstrzymać. Kiedy znaleźli się dokładnie na środku placu, oczy sprzeciwiły się jej woli i podniosła wzrok. Słup wciąż tam stał, ale liny zniknęły. Ciemny i wysmukły, prawie jakby wtopiony w podłoże, przypominał o czymś, co mogłoby się zdarzyć. Pod śniegiem jest krew, pomyślała. Jej oddech stał się płytszy, a dolna warga zaczęła drżeć. Wtem zobaczyła, że obok niej ktoś jedzie. Nie wiedziała, czy usłyszała go, czy wyczuła jego obecność, ale nagle miała Hadriana na wyciągnięcie ręki. Nie patrzył na nią ani się nie odezwał. Po raz pierwszy od chwili wyjazdu zostawił Royce'a i jechał teraz w milczeniu przy jej boku. Arista chciała
wierzyć, że zbliżył się do niej, bo wiedział, co czuje. Może to było głupie, ale myśl ta poprawiła jej samopoczucie. Szyld nad drzwiami karczmy zwieńczała warstwa śniegu, ale namalowana na nim twarz i tak robiła makabryczne wrażenie. Z góry spoglądał na nich gnom z ohydnie dużymi otwartymi ustami, owłosionymi spiczastymi uszami i zmrużonymi oczami. Arista zatrzymała konia, zsunęła się z siodła i weszła na chodnik z desek. - Może reszta powinna tu zaczekać, a Hadrian i ja załatwimy nocleg? Alric zakaszlał i Arista uchwyciła jego piorunujące spojrzenie. - Hadrian i ja znamy miasto. Szybciej załatwimy sprawę - wyjaśniła bratu. - To ty chciałeś tu przyjechać. Ściągnął brwi, a Arista westchnęła. Dała ręką znak, żeby Hadrian jej towarzyszył, i przeszła pod szyldem „Roześmianego Gnoma”. W środku powitały ich żółte światło i ciepłe powietrze o zapachu tłuszczu i dymu. Przytruchtał łaciaty kudłaty pies i spróbował polizać ich po rękach. Hadrian złapał go, gdy podskoczył w kierunku księżniczki, i pozwolił, by zwierzę oparło się przednimi łapami o jego uda. Podrapał je za uszami, a ono wysunęło język. Wspólna sala - inaczej niż zapamiętała ją Arista - była niemal pusta. Tylko dwie osoby siedziały skulone przy kominku. To tutaj pierwszy raz zobaczyła Emery'ego. Nigdy wcześniej o tym nie myślała, ale z tego powodu uważała tę salę za świętą. Poczuła rękę na ramieniu. Hadrian delikatnie ją uścisnął. Zobaczyła, jak Ayers z kilkudniowym zarostem, zmierzwionymi włosami i wilgotną twarzą - wyciera kufle za barem. Karczmarz nosił ten sam fartuch z tymi samymi plamami. - Czym mogę służyć? - spytał, gdy podeszli, a w ślad za nimi pies, który podnosił na Hadriana łapę, żeby zwrócić jego uwagę. - Chcielibyśmy wynająć pokoje. - Arista policzyła na palcach. - W naszej grupie jest piętnaście osób, więc może cztery? Czy w twoich pokojach zmieszczą się cztery osoby? - Tak, ale zwykle pobieram opłatę od pary. - W porządku, zatem siedem pokoi, jeśli tyle posiadasz. Chłopcy mogą spać wszyscy razem w jednym. Są wolne? - O tak. Nie ma tu nikogo oprócz myszy. Już dawno wyprowadził się ostatni gość wracający z zimonaliów. O tej porze roku nikt nie podróżuje. Nie ma potrzeby... - urwał, przyglądając się bacznie Ariśeie. Jego zwężone oczy zaczęły się szeroko otwierać. - Ba, czy ty nie jesteś... To ty, prawda? Gdzie się podziewałaś'? Zakłopotana spojrzała na Hadriana. Miała nadzieję, że tego uniknie.
- Chcielibyśmy tylko wynająć pokoje. - Na Mara! To ty! - powiedział głośno, żeby przyciągnąć uwagę dwóch osób przy kominku. - Wszyscy mówili, że zginęłaś. - Niewiele brakowało. Ale prawdę mówiąc, na dworze czekają na nas ludzie. Możemy dostać pokoje? Mamy też konie, które... - Jimmy! Jimmy! Przywlecz tu swój tyłek, chłopcze! Z kuchni wybiegł piegowaty, chudy jak członek Czarnego Diamentu chłopak. - Na zewnątrz są konie, które trzeba zaprowadzić do stajni. Zajmij się tym. Jimmy skinął głową i gdy przechodził obok Ayersa, oberżysta szepnął mu coś do ucha. Chłopak spojrzał na Aristę i otworzył usta, jakby ktoś obciążył mu dolną szczękę ołowiem. Po chwili puścił się biegiem. - Jesteśmy zmęczeni - wyjaśniła Arista. - Jechaliśmy cały dzień i skoro świt musimy ruszać dalej. Po prostu szukamy spokojnego miejsca na nocleg. - Naturalnie! Ale na pewno będziecie chcieli kolację? Arista zerknęła na Hadriana, który przytaknął. - Tak, oczywiście. - Cudownie. Przygotuję dla was coś specjalnego. - To nie jest konieczne. Nie chcemy robić kłopo... - Bzdura - przerwał jej Ayers. - Rusty! - krzyknął nad jej głową w stronę dwóch ludzi przy kominku, którzy już wstali i z wahaniem się zbliżali. - Leć powiedzieć Englesowi, że chcę jego płat wieprzowiny. - Wieprzowiny? - zdziwił się mężczyzna. - Nie możesz jej podać wędzonej wieprzowiny! Benjamin Braddock ma pierwszorzędne jagnię, które hoduje przez całą zimę, karmi je jak dziecko, poważnie. - Tak, naprawdę smakowite mięsko - dodał towarzysz Rusty'ego. - No dobrze, niech zaniesie jagnię do Englesa i każe mu je zaszlachtować. - Ile zapłacisz? - Powiedzcie tylko, dla kogo to ma być, a jeśli będzie chciał przyjść i poprosić ją o pieniądze, to proszę bardzo. - Proszę, to nie jest konieczne - powiedziała Arista. - Chował to jagnię na szczególną okazję - wyjaśnił jej Rusty i się uśmiechnął. Moim zdaniem na lepszą nie może liczyć. Otworzyły się drzwi i tupiąc, weszli pozostali członkowie grupy, strzepując śnieg z głów i ramion. Gaunt puścił tren swojego płaszcza i odrzucił kaptur do tyłu. Drżał.
Zbliżył się od razu do ogniska z wyciągniętymi rękami, przywodząc Ariście na myśl olbrzymiego pawia. Rusty szturchnął kolegę. - To Degan Gaunt. - Na Mara. - Ayers pokręcił głową. - Osobistości walą tu drzwiami i oknami. I tylko patrzcie na niego, wystrojony jak król. Należy do waszej grupy? Arista skinęła głową. - Do diaska - rzucił Rusty, gapiąc się na Hadriana. - Tego już też widziałem, zaledwie kilka tygodni temu. To zwycięzca turnieju. Wysadził z siodła wszystkich, oprócz Brecktona, ale chybił tylko dlatego, że nie chciał go zabić. - Spojrzał z podziwem na Hadriana. - Gdybyś miał okazję, tobyś go zrzucił. Ja to wiem. - Kto jeszcze jest z wami? - spytał zdumiony Ayers. - Spadkobierca Novrona? Arista i Hadrian wymienili spojrzenia. - Nasze pokoje, gdzie są? - spytał Alric, podchodząc do nich i otrzepując mokry kaptur. - Ja... aa... zaprowadzę was. Karczmarz wziął pudełko z kluczami i ruszył pierwszy na górę. Gdy wchodzili po stopniach, Arista spojrzała na pustą przestrzeń pod schodami i przypomniała sobie, jak zapłacili czterdzieści pięć srebrnych, żeby móc tutaj spać. - Ile kosztują pokoje? Ayers przystanął, odwrócił się i zachichotał. Po dotarciu na szczyt schodów wyrzucił ręce przed siebie. - Proszę bardzo. - Które pokoje? Ayers wyszczerzył zęby w uśmiechu: - Weźcie całe piętro. - Ile? - dopytywał się Alric. Karczmarz wybuchnął śmiechem. - Nie wezmę od was opłaty. Nie mogę. Źle bym się czuł. Rozgośćcie się, a ja was zawołam, jak kolacja będzie gotowa. Alric uśmiechnął się szeroko. - Widzicie? Mówiłem, że warto było przyjechać. Ludzie są tu bardzo przyjaźnie nastawieni. - Dla niej - powiedział Ayers, kiwając gilową w stronę Aristy - wszystko w tym mieście jest za darmo.
Alric ściągnął brwi. - To bardzo uprzejmie z twojej strony - odrzekła księżniczka. - Ale i tak sądzę, że w naszej sytuacji najlepszym rozwiązaniem będzie pięć pokoi. - Co takiego? Dlaczego? - zdziwił się jej brat. - Lepiej nie spuszczać oka z Magnusa i Gaunta, nie uważasz? Hadrian, Royce, Myron i Gaunt zajęli jeden pokój, Wyatt, Elden, Magnus i Mauvin drugi, a chłopcy trzeci. Alric nalegał na własny i tym samym Arista też miała jeden dla siebie. - Odpoczywajcie tak długo, jak chcecie - zwrócił się do nich Ayers. - Nie krępujcie się i przyjdźcie na dół, żeby posiedzieć przy kominku. Wytoczę beczkę najlepszego piwa i odkorkuję butelki najprzedniejszego wina. Jeśli postanowicie się zdrzemnąć, przyślę Jimmy'ego, żeby zapukał do was, gdy posiłek będzie gotowy. I chcę tylko powiedzieć, że to zaszczyt gościć was tutaj. - Ostatnie zdanie powiedział, patrząc na Aristę. Usłyszała westchnienie Alrica. *** Wyatt rozciągał na łóżku obolałe mięśnie. Elden siedział naprzeciwko niego na drugim łóżku i opierał olbrzymią głowę na rękach, a łokcie na kolanach. Posłanie uginało się pod jego ciężarem. Wyatt widział sznury opadające pod ramą. Elden uchwycił jego wzrok i odwzajemnił się smutnym spojrzeniem niewinnych oczu. Podobnie jak Allie Elden mu ufał. Deminthal uśmiechnął się krzepiąco do wielkoluda. - Stój! Nie dotykaj! - krzyknął Mauvin i wszyscy w pokoju odwrócili głowy. Hrabia wieszał na sznurku płaszcz wraz z pozostałymi mokrymi rzeczami i patrzył groźnie na Magnusa, który wyciągnął rękę w stronę głowicy miecza schowanego w pochwie zawieszonej na kolumience łóżka. Krasnolud uniósł krzaczastą brew i zmarszczył czoło. - Co jest z wami, ludzie? I to nas nazywacie sknerami?! Myślisz, że wsadzę go sobie pod koszulę i odejdę? Jest taki duży jak ja! - Nic mnie to nie obchodzi. Zostaw go. - Jest wspaniały - ocenił krasnolud, cofając rękę, ale patrząc pożądliwie na miecz. - Skąd go masz? - Należał do mojego ojca.
Mauvin podszedł do skraju łóżka i chwycił rapier. - Skąd się wziął? - To pamiątka rodzinna przekazywana z pokolenia na pokolenie. Mauvin trzymał miecz ostrożnie w ręce, jakby był to zraniony wróbel potrzebujący pokrzepienia po tym, jak z trudem umknął krasnoludowi. Wyatt wcześniej nie zauważył broni, za to teraz zobaczył, że miecz jest niezwykle efektowny - elegancki w swojej prostocie, doskonale wyprofilowany, z błyszczącą metalową rękojeścią. Delikatne wzorki były prawie niezauważalne. - Pytam, w jaki sposób znalazł się u twojej rodziny. Rzadko który człowiek posiada takie ostrze. - Przypuszczam, że któryś z moich przodków go zrobił albo zapłacił za jego wykucie. Krasnolud wydał nieprzyjemny gardłowy odgłos. - Nie zrobiono go w pierwszej lepszej kuźni, w której jakiś smarkacz deptał miechy. Ten miecz, chłopcze, wykuto w naturalnym ogniu podczas nowiu księżyca. W rękach ludzi znalazł się dopiero po wielu stuleciach. - Ludzi? Chcesz powiedzieć, że zrobiły go krasnoludy? Magnus znów charknął z przyganą. - Skądże! To elficki miecz i na dodatek doskonały, albom nigdy nie nosił brody. Mauvin spojrzał na niego sceptycznie. - Śpiewa, kiedy przecina powietrze? Wychwytuje światło z otoczenia i zatrzymuje je w klindze? Nigdy nie matowieje, nawet jeśli używa się go jako łopaty albo siekiery? Tnie stal? Przecina inne klingi? Za odpowiedź wystarczył krasnoludowi wyraz twarzy Mauvina. Hrabia powoli wyjął rapier z pochwy. Ostrze skrzyło się w świetle lampy jak szkło. - O tak, to ostrze elfów, chłopcze, pochodzące z kamienia i metalu, ukształtowane w żarze świata i zahartowane w czystej wodzie przez Pierwszych, dzieci Ferrola. Nie widziałem doskonalszego ostrza z wyjątkiem jednego. Mauvin wsunął rapier do pochwy i zmarszczył brwi. - Po prostu go nie dotykaj, dobrze? Wyatt usłyszał, jak krasnolud coś mruczy o obcinaniu brody, a potem Magnus podszedł do łóżka po drugiej stronie pokoju i Deminthal już go nie słyszał. Mauvin wciąż trzymał miecz, przesuwając palce po głowicy. Miał nieobecne spojrzenie. Wyatt ich nie znał. Wiedział, że Mauvin jest hrabią z Melengaru i bliskim przyjacielem króla Alrica. Słyszał także, że jest dobrym szermierzem. Jego
młodszy brat został zabity kilka lat wcześniej w walce na miecze. Jego ojca niedawno zabiły elfy. Wydawał się porządnym gościem. Może trochę humorzastym, ale równym. Był jednak szlachcicem, a Wyatt miał z takimi niewiele do czynienia, postanowił więc zachować ostrożność i milczeć. Obserwował za to baczniej krasnoluda i zastanawiał się nad „nieporozumieniami", o których wspomniała imperatorka. Czemu wciąż pakuję się w takie sytuacje? Biedny Elden. Wyatt nie miał pojęcia, co wielkolud sobie o tym wszystkim myśli. - Jak się czujesz? - spytał Deminthal. Elden wzruszył ramionami. - Chcesz zejść na posiłek czy mam ci przynieść talerz jedzenia? Kolejne wzruszenie ramion. - Umie mówić? - spytał Mauvin. - Kiedy ma ochotę - odparł Wyatt. - Jesteście żeglarzami, tak? Wyatt skinął głową. - Jestem Mauvin Pickering - przedstawił się hrabia, wyciągając rękę. Wyatt uścisnął mu dłoń. - Wyatt Deminthal, a to Elden. Hrabia przyjrzał się Eldenowi. - Co robi na statku? - Mniemam, że to, co mu się podoba - wymamrotał Magnus. Wszyscy niechętnie się uśmiechnęli, nawet krasnolud, który nie powiedział tego dla żartu, ale dostrzegł, że jego uwaga była zabawna. - Skąd pochodzisz... Magnus, tak? - spytał Wyatt. - Istnieje kraina krasnoludów? Uśmiech zszedł z twarzy Magnusa. - Już nie. Wyraźnie zamierzał zakończyć na tym temat, ale Wyatt dalej wpatrywał się w niego; dołączyli do niego Mauvin i Elden. - Z północy... Z gór w Trencie. - Ładnie tam jest? - To getto - brudne, zatłoczone i beznadziejne jak wszystkie miejsca, w których pozwala się żyć krasnoludom. Zadowolony?
Wyatt żałował, że się w ogóle odezwał. Zapadło niezręczne milczenie, aż napięcie rozładowało walenie do drzwi i wesoły krzyk: - Posiłek gotowy! *** Gdy rozległo się pukanie do ich drzwi, oznajmiające kolację, pierwsi wstali Hadrian i Myron. Royce, który siedział na drewnianym krześle w kącie przy oknie, w ogóle się nie poruszył. Zwrócony do nich plecami gapił się w ciemność. Może jego oczy elfa widziały więcej niż tylko czerń szyby, a może obserwował przemieszczających się w dole ludzi lub witryny sklepów po drugiej stronie ulicy, ale Hadrian wątpił, by jego przyjaciel był w ogóle świadomy, że siedzi przed oknem. Royce nie odezwał się słowem, odkąd wyjechali z Aquesty. Gdy mu się chciało, komunikował się, kiwając głową. Elf nigdy wiele nie mówił, ale takie zachowanie było niezwykłe nawet jak na niego. Jeszcze bardziej od milczenia niepokoiły jego oczy. Royce zawsze obserwował drogę, baldachim lasu, horyzont, nieustannie sprawdzając, czy nie zanosi się na kłopoty, ale nie tego dnia. Przez dziewięć godzin jazdy złodziej ani razu nie podniósł głowy. Hadrian nie potrafił powiedzieć, czy jego wspólnik wpatrywał się w siodło, czy w ziemię. Można by uznać, że spał, gdyby nie jego ręce, które przez cały czas skręcały końce wodzy z taką siłą, że Hadrian słyszał skrzypienie rzemiennych pasków. - Hadrian, przynieś mi talerz tego, co dziś serwują - powiedział do najemnika Degan, który leżał na łóżku i gapił się w sufit. Zaraz po wejściu do pokoju Gaunt zajął łóżko najbliżej kominka. Zdjął houppelande i chaperon i rzucił je na podłogę, po czym padł na materac i się na nim rozwalił, jęcząc, że wszystko go boli. - I dopilnuj, żeby mięso było chude - ciągnął Gaunt. - Nie chcę grudy tłuszczu. Do tego wezmę ciemny chleb, jeśli mają. Im ciemniejszy, tym lepszy. I kieliszek wina. Nie, butelkę, i żeby było dobre, a nie... - Może powinieneś zejść i wybrać sobie, co chcesz. Wtedy nie będzie pomyłek. - Po prostu przynieś. Nie widzisz, że tu mi jest wygodnie? Nie chcę zadawać się z lokalnymi pawianami. Imperator potrzebuje prywatności. I na litość Novrona, pozbieraj moje rzeczy! Musisz je rozwiesić, żeby porządnie wyschły. - Na jego twarzy pojawił się zagadkowy wyraz. - Hm... Przypuszczam, że tak się należy przez wzgląd na mojego przodka, prawda? A może nawet przez wzgląd na mnie. Uśmiechnął się na tę myśl.
Hadrian przewrócił oczami. - Ujmę to inaczej: sam sobie przynieś jedzenie albo chodź z pustym żołądkiem. Gaunt spojrzał na Blackwatera i uderzył dłonią o materac tak mocno, że nawet Royce podniósł głowę. - Po cholerę mi osobisty służący, jeśli nigdy dla mnie nic nie robisz? - Nie jestem twoim służącym. Jestem twoim... strażnikiem przybocznym odrzekł Hadrian z niechęcią, a przy ostatnich dwóch słowach poczuł niesmak. - A ty, Royce? Przynieść ci coś? Royce nie pokwapił się nawet pokręcić głową. Hadrian westchnął i ruszył do drzwi. Zastał wspólną salę „Roześmianego Gnoma” wypełnioną po brzegi, ale zważywszy na liczbę ludzi, tłum zachowywał się nadzwyczaj cicho. Nie było słychać głośnych rozmów i hucznego śmiechu, tylko szmer szeptów. Gdy Hadrian i Myron stanęli u dołu schodów, wszyscy odwrócili głowy z nadzieją, którą szybko zastąpiło rozczarowanie. - Tędy, panowie! - zawołał Ayers, przepychając się do przodu. - Zróbcie przejście! Przejście! Hadrian kilka razy wyłowił uchem wypowiedziane półgłosem „fałszywy rycerz" i „mistrz turnieju", gdy Ayers prowadził ich do dużego stołu w prywatnej sali. - Nie pozwalam im tu wejść, żebyście mogli zjeść w spokoju - wyjaśnił karczmarz. - Ale nie mogę wywalić ich z gospody. Muszę żyć w tym mieście, a daliby mi popalić. Wyatt, Mauvin, Magnus i Alric siedzieli już przy stole, a przed nimi stały puste talerze. Jimmy, ubrany teraz w poplamiony fartuch, biegał w tę i we w tę, napełniając czarki. W każdej ręce trzymał dzbanek i tańczył wokół stołu jak żongler. Pokój był mały i sąsiadował z kuchnią. Dolną połowę ściany wraz z kominkiem w rogu wykonano z kamieni polnych, górną natomiast tworzyły grube gładzone belki spojone zaprawą gipsową. Trzy okna pokoiku miały zamknięte okiennice i opuszczone zasuwki. - Oni wszyscy przyszli nas zobaczyć? - spytał Myron. Przystanął w wejściu i odwrócił się, spoglądając na ludzi z takim samym podziwem, jaki malował się na ich twarzach. Hadrian dopiero co usiadł, gdy za zamkniętymi drzwiami we wspólnej sali wybuchły wiwaty. Alric osuszył kielich i wyciągnął go w stronę Jimmy'ego, potrząsając naczyniem.
- Nic ci nie jest?! Gdzie się podziewałaś?! - rozległy się głosy we wspólnej sali, przytłumione przez drewniane drzwi. - Zostałaś uprowadzona?! Wrócisz na urząd?! Brakowało nam ciebie! Wypędzisz znów imperium?! - Wybaczcie, kochani ludzie, ale przebyłam dziś daleką drogę - odrzekła Arista. - Jestem bardzo zmęczona i nie zdołam odpowiedzieć na wszystkie wasze pytania. Chcę jednak, żebyście wiedzieli jedno: nie ma już tyranów, którzy dawniej sterowali imperium. Teraz - i to po raz pierwszy - rządzi imperatorka, a to porządna i mądra kobieta. - Znasz ją? - Tak, mieszkałam z nią przez pewien czas. Dopiero co przyjechałam z Aquesty. Źli ludzie więzili ją w jej pałacu i rządzili w jej imieniu. Ale... sprzeciwiła się swoim gnębicielom. Uratowała też mi życie. Ocaliła świat przed fałszywym imperium. Obecnie próbuje odnaleźć prawdziwego spadkobiercę imperium Novrona. Okażcie jej zaufanie, którym obdarzyliście mnie, a obiecuję, że nie spotka was zawód. A teraz, jeśli pozwolicie, jestem bardzo głodna. Wiwaty. Oklaski. Otworzyły się drzwi i weszła Arista, która po chwili je zamknęła i oparła się o nie, jakby chciała zabarykadować je własnym ciałem. - Skąd ci wszyscy ludzie się wzięli? - Wieści szybko się rozchodzą - odparł Ayers z zakłopotaniem. - Muszę wracać do baru. Nie mogę zbyt długo zostawiać motłochu bez przekąsek. Po wyjściu karczmarza Hadrian dostrzegł Mince'a stojącego z pozostałymi chłopcami tuż za drzwiami. Zaprosił ich skinieniem ręki. Cała piątka weszła do jadalni gęsiego i zatrzymała się tuż za progiem - byli zbyt przestraszeni, by iść dalej. - Przyszli do naszego pokoju i powiedzieli nam, że na dole jest jedzenie wyjaśnił Hadrianowi Renwick. - Nie wiemy jednak, dokąd iść. - Usiądźcie przy stole - odparł Hadrian. Na twarzach wszystkich chłopców odmalował się strach połączony ze zdumieniem. - Służący nie będą z nami jedli - powiedział Alric i młodzieńcy przystanęli. - Krzeseł wystarczy - zauważyła Arista. - Ależ, doprawdy, stajenni? Spójrz na nich. To nie tylko służący, to dzieci. Na pewno mogą zjeść gdzie indziej. - Jeśli mi wolno... - odezwał się Hadrian, wstał i chwycił Mince'a, który próbował powoli wyślizgnąć się z pokoju. - Ci młodzi ludzie - ciągnął, wskazując na Elbrighta, Kine'a i Branda - pomogli nakłonić mieszkańców Aquesty do otwarcia bram dla
ciebie i twojego wojska. A Renwick - wskazał na najstarszego - ogromnie mi pomógł jako giermek w czasie, kiedy próbowałem udawać rycerza. - I nadal pomagam, sir. Nie obchodzi mnie, co oni mówią. Hadrian uśmiechnął się do niego. - Walczył także na dziedzińcu pałacu i, jeśli sobie przypominasz, wszedł do lochu jako jeden z pierwszych. A ten młodzieniec - dodał Blackwater, trzymając oburącz wiercącego się chłopca - to Mince. To dziecko, jak go nazywasz, sama imperatorka wyróżniła jako osobę, która odegrała ważną rolę w obaleniu Ethelreda i Saldura. Bez tych młodych chłopców prawdopodobnie twoja siostra, Royce, ja, a nawet imperatorka bylibyśmy już martwi. Aha, no i oczywiście także ty i Mauvin. Nieźle jak na stajennych, prawda? Tak więc nie sądzisz, że za wszystko, czego dokonali, zasługują na miejsce przy naszym stole? - Tak, tak, oczywiście - zgodził się szybko Alric, który wyglądał na lekko zawstydzonego. - Siadajcie - powiedział do nich Hadrian i zajęli miejsca, a na ich twarzach zajaśniał uśmiech. Z kuchni weszła do pokoju pulchna kobieta z krótkimi skołtunionymi włosami i obwisłymi policzkami, która niosła głęboką tacę z upieczonym na rożnie jagnięciem. Miała na sobie szarą wełnianą suknię i poplamiony tłuszczem fartuch. Zbliżyła się do stołu i gwałtownie się zatrzymała, spoglądając na gości z wyrazem niezadowolenia, a nawet irytacji na twarzy. - Brakuje trzech - powiedziała wysokim głosem, który Hadrianowi przypominał skrzypienie drzwi. - Zaniosę talerz Royce'owi. On... nie czuje się dobrze - wyjaśnił najemnik. Arista spojrzała na niego. - Można go zostawiać samego? Hadrian przytaknął. - Tak sądzę. Zresztą gdyby chciał coś zrobić, kto go powstrzyma? - Elden też pozostanie w pokoju - powiedział Wyatt. - Nie lubi tłumów. Kucharka skinęła głową. Jej duże, opięte ciasno fartuchem piersi wisiały nad krawędzią brytfanny, niebezpiecznie blisko parującego mięsa. Nikt więcej się nie odezwał i w końcu kobieta zapytała: - A gdzie się podziewa ten nicpoń Degan Gaunt? Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby odmówił posiłku za darmo. - Nicpoń? - zdziwił się Hadrian. - Myślałem, że w Ratiborze jest bohaterem.
- Bohaterem? Blackwater skinął głową. - Tak, no wiesz. Miejscowy chłopak, który poszedł w świat szukać szczęścia, został piratem i wrócił, żeby stanąć na czele ruchu wyzwoleńczego. Kucharka wybuchnęła śmiechem przypominającym rechot wydobywający się z gardła otoczonego grubą warstwą tłuszczu. Odstawiła tacę i zaczęła kroić mięso. Wszyscy przy stole wymienili spojrzenia. Wyatt wzruszył ramionami. - Nie znam jego życiorysu, ale Gaunt nie był piratem. To wiem na pewno. Kucharka znów zarechotała, ale tym razem przyłożyła rękę do ust, tłumiąc śmiech i powodując, że ramiona i piersi jej podskakiwały. - Podzielisz się z nami żartem? - spytał Alric. - To nie wypada, żebym szerzyła plotki, prawda? - odrzekła, po czym udała, że przygryza dolną wargę. Powoli przestała kroić jagnięcinę, podniosła głowę i uśmiechnęła się od ucha do ucha. - No dobrze, sprawa wygląda tak - powiedziała, zniżając głos. - Dorastałam zaledwie kilka domów od Gaunta, na ulicy Degana. Wiedzieliście, że jego matka dała mu imię Degan, bo było to jedyne słowo, które umiała poprawnie napisać, gdyż widziała je przez tyle lat na ulicznym znaku? - Gdy poruszała ustami, w ruch poszły też jej ręce i zaczęła kroić mięso na porcje, które rozkładała na talerze, nie zważając na krople tłuszczu spadające na stół. - Tak czy owak, jego matka i moja trzymały się blisko, a ja i jego siostra Miranda byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Ona była sympatyczna, ale Degan... Cóż, nawet w dzieciństwie miał diabła za skórą. Kiedy tylko mogliśmy, trzymaliśmy się z daleka od niego. Był żałosnym łobuzem. Kilkadziesiąt razy przyłapano go na kradzieży, i nie robił tego z konieczności. Nie pochwalam złodziejstwa, ale zwędzenie bochenka chleba z piekarni Birklina, kiedy staruszek stoi odwrócony plecami, żeby zrobić niespodziankę mamie w zimonalia, to niewielkie przewinienie. Ale Degan należy do takich, co wybiją okno w sklepie z bibelotami, żeby wziąć porcelanowego królika, który im się spodobał. Wszyscy wiedzą, że Degan nie jest nic wart. Sklepikarze wyczuwają takich jak on na kilometr. W tym momencie wparował Ayers. - Jimmy, idź do piwnicy i wytocz kolejną beczkę. Już opróżnili tę, którą przynieśliśmy wcześniej. Chłopak odstawił dzbanki i pobiegł w stronę kuchni. Ayers spojrzał na kucharkę. - Chyba nie naprzykrzasz się państwu, co, Bella? - Ależ skąd - odparła Arista i wszyscy przy stole kiwnęli głowami na znak potwierdzenia.
- I niech tak zostanie. Lubi sobie pogadać. Bella zamrugała niewinnie. Pojawił się Jimmy, wytaczając beczkę z kuchni. - Ile nam zostało? - spytał karczmarz. - Cztery. Ayers zmarszczył czoło. - Powinienem był zamówić więcej, ale kto wiedział... Wskazał na gości i wzruszył ramionami. Przejął od chłopaka beczkę i wrócił do wspólnej sali. Bella odczekała chwilę, patrząc na drzwi, po czym na jej twarzy wykwitł szeroki uśmiech i podjęła opowieść: - Żebyście mieli pojęcie, w jakie tarapaty wpadł Degan, dodam, że nawet odwiedzili go ci z Diamentu i kazali mu się uspokoić. Oczywiście nie posłuchał, ale jakoś udało mu się uniknąć kary. Miranda i ja często rozmawiałyśmy o tym, że ten chłopak jest w czepku urodzony. Ale po śmierci jego matki popadł w prawdziwe kłopoty. Ja tego nie widziałam, ale krążą pogłoski - i to naprawdę było podobne do tego idioty - że upił się i zgwałcił Clarę, córkę świecarza. Jej ojciec miał znajomości. Nie tylko był ulubionym kupcem królewskiego szambelana, ale także jego bratanek należał do Diamentu. - Diamentu? - spytał Myron. - Nie rozumiem. - Czarnego Diamentu - wyjaśnił mu Mauvin, ale Myron wciąż wyglądał na skonfundowanego. - Niewiele o nich napisano - powiedział Hadrian. - Czarny Diament to bardzo wpływowa gildia złodziei. Kontrolują całą nielegalną działalność w mieście, podobnie jak gildia garncarzy kontroluje rynek garncarski. Mnich skinął głową. Kucharka znów stała nieruchomo, trzymając kotlet jagnięcy między dwoma śliskimi od tłuszczu pękatymi palcami, jakby jej ciało nie mogło się poruszać, dopóki Bella nie zacznie poruszać ustami. - Przepraszam, mów dalej - rzekł Myron. - To cudowna historia. - A więc - podjęła, upuszczając kotlet na talerz tak gwałtownie i daleko od środka, że mięso omal nie ześliznęło się na stół. - Pamiętam, że patrole przeczesywały ulice, by go znaleźć. Ci ludzie też byli wściekli i krzyczeli, że go powieszą, tyle że nigdy nie znaleźli Degana. Okazało się, że tej samej nocy złapał go przy dokach oddział przeprowadzający brankę. Nie wiedzieli, kim jest. Po prostu potrzebowali marynarza i zawlekli go na statek. Jak już mówiłam, chłopak jest w czepku urodzony. No dobrze. Następne rzeczy wiem od wiarygodnych ludzi. Po kilku latach na statek, na którym pływał Gaunt, napadli piraci. Zabili wszystkich, ale Degan jakoś uszedł z życiem. Kto wie, jak tego dokonał? Pewnie przekonał
piratów, że wie, gdzie jest zakopany skarb, albo coś w tym guście. Tak czy owak, uciekł. Niektórzy twierdzą, że sztorm zniszczył statek piratów i znów przeżył jedynie Gaunt. To wygląda na cokolwiek duży łut szczęścia jak na człowieka, ale w przypadku Degana nie wydaje się takie dziwne. Tak więc wylądował w Delgosie i znów napytał sobie biedy. Wrócił do starych sztuczek, tym razem okradając kupieckie rodziny w wioskach przy granicy. Miał zostać stracony jak amen w pacierzu, ale wtedy opowiedział swoją najwspanialszą historyjkę. Powiedział, że brał pieniądze jedynie na spełnienie swojego marzenia, którym jest wyzwolenie prostych ludzi spod jarzma arystokratów. Dacie wiarę? Degan Gaunt obrońcą ludu! Cóż, tam taka gadka trafiła ludziom do przekonania. Mieszkańcy półwyspu nienawidzą monarchii. Połknęli haczyk i, no myślałby kto, nie tylko go puścili, ale i dali mu pieniądze na sprawę, o którą chciał walczyć! Jak możecie sobie wyobrazić, Degan był wniebowzięty i postanowił ciągnąć dalej. Jeździł po świecie, wygłaszając przemowy i zbierając darowizny. Słyszałam go raz, jak odstawiał gadkę w Colnorze. Całkiem dobrze mu to wychodziło. Krzyczał, że domaga się wolności, i walił pięścią w pulpit na podium, aż się spocił. A potem puścił w obieg kapelusz. Ale wtedy... - Przestała mówić, usiłując oddzielić jeden oporny kotlet od pozostałych. - Co wtedy? - dopytywał się Alric. - Och, przepraszam - powiedziała. - Jakimś cudem przeszedł od urządzania tych objazdowych występów do objęcia dowództwa nad armią. I to zwycięską! Dziwna sprawa. To dwie różne rzeczy być... Tłum we wspólnej sali zaczął klaskać i po chwili otworzyły się drzwi do małej jadalni i wszedł Degan. Na jego twarzy malował się wyraz dezaprobaty. - Zaczęliście beze mnie? Nikt nie odpowiedział, a kucharka zacisnęła usta i dalej nakładała jedzenie w milczeniu. Degan usiadł i czekał niecierpliwie na swój talerz. Wszyscy patrzyli na niego, aż spojrzał na nich piorunującym wzrokiem, poirytowany. - O co chodzi? - spytał. - To jest bardzo dobre - odezwał się Wyatt, wskazując na jagnięcinę na swoim talerzu. - Dziękuję - odparła kucharka. - Jeśli to prawda, będzie to pierwszy raz, jak w tej gospodzie podano coś nadającego się do jedzenia - wymamrotał Gaunt. - Pośpiesz się, kobieto! Kucharka, która stała za nim, zrobiła minę „widzicie, co miałam na myśli?" i upuściła kotlet na jego talerz. - O której wstaniecie? - spytała. - Będziecie chcieli zjeść śniadanie, prawda?
- Wyruszymy wcześnie - powiedziała Arista. A ponieważ uchwyciła spojrzenie brata, zaraz dodała: - Mam rację, Alricu? - Tak, tak, aa... Sądzę, że o świcie - odparł. - Śniadanie powinno być podane odpowiednio wcześniej. Coś gorącego, mam nadzieję. - Dzięki wam stary Ayers ma takie obroty, że zapłaciłby kłusownikom, by upolowali mu sarnę, gdybyście sobie zażyczyli. Oczywiście nie będzie zbytnio zadowolony, że jutro wyjeżdżacie. Na pewno liczy, że zostaniecie co najmniej tydzień. - Śpieszy się nam - wyjaśniła Arista. Wydawało się, że Bella chce coś jeszcze powiedzieć, ale znów otworzyły się drzwi do wspólnej sali. - Bella, przestań zawracać im głowę. Nie płacę ci za pogawędki. Mam zamówienia na jedzenie. Potrzebuję pięciu porcji gulaszu i posiłek oracza. - Dobrze, dobrze! - odkrzyknęła. Odwróciła się do gości, nieporadnie dygnęła, po czym popędziła do kuchni. *** Ciemność w pokoju rozpraszały jedynie wpadające przez okno światło księżyca i blask żarzących się węgli w kominku. Na dworze wiatr nawiewał śnieg na budynek. Royce słyszał przytłumione głosy przedzierające się przez deski podłogowe, przesuwanie krzeseł, brzęk kieliszków... Skupił wzrok na rogu ulicy. Widział początek zaułka między sklepem skórzanym Ingersola a złotnikiem. To właśnie tam, na tym narożniku, dokładnie w tym miejscu. - Stamtąd przyszedłem - powiedział do pustego pokoju, a od jego oddechu zaparował mały fragment szyby. Pamiętał takie noce - zimne, wietrzne, kiedy trudno było zasnąć. Przeważnie sypiał w wyłożonej sianem beczce, ale gdy było naprawdę zimno - tak bardzo, że można było umrzeć - wślizgiwał się do obór i wciskał między owce a bydło. Wiązało się to z niebezpieczeństwem. Gospodarze byli wyczuleni na odgłosy swoich zwierząt i gdy odkrywali intruzów, zakładali, że to złodzieje. Royce miał zaledwie osiem, może dziesięć lat. Marzł, stopy i ręce mu drętwiały, a policzki płonęły. Było późno i wszedł do stajni przy alei Legend. Tylny boks odgrodzono i w ten sposób powstał prowizoryczny żłób dla czterech owiec. Zwierzęta leżały zwinięte w kłębek, tworząc jedno wielkie wełniane łóżko. Ich boki unosiły się i opadały, jakby to były oddychające poduszki. Royce ostrożnie wczołgał się na
środek. Zwierzęta zabuczały, ale boks był taki duży, że nie przeszkadzała im obecność intruza. Po kilku minutach Royce zasnął. Obudził go gospodarz z widłami. Mężczyzna prawie dźgnął go w brzuch, ale Royce zdążył się obrócić, przyjmując cios na ramię. Wrzasnął i owce odskoczyły, odbijając się od ścian. W zamieszaniu Melborn uciekł na śnieg. Było późno, nadal panowała ciemność. Po ramieniu Royce'a spływała krew. Jeszcze nie znał kanałów ściekowych i nie miał dokąd pójść. Wrócił do beczki na narożniku i wszedł do niej, przykrywając się jak najgrubszą warstwą słomy. Przypomniał sobie, że słyszał wtedy graną na skrzypcach melodię Damy z Engenallu, która dobiegała z „Gnoma”. Przez całą noc słuchał, jak ludzie śpiewają, śmieją się, stukają kieliszkami - wszystkim było ciepło, wszyscy czuli się bezpieczni i szczęśliwi, podczas gdy on na dworze drżał i płakał. Ramię okrutnie go bolało. Łachmany, które miał na sobie, zesztywniały, gdy ściekająca krew zamarzła. Potem zaczął padać śnieg. Royce poczuł jego płatki na twarzy i pomyślał, że tej nocy umrze. Był tego taki pewny, że zaczął się modlić. Po raz pierwszy i ostatni prosił wtedy bogów o pomoc. Wspomnienie to było takie żywe, że nieomal poczuł zapach siana. Przypomniał sobie, jak leżał tam i drżał, zaciskając mocno oczy, zwracając się szeptem do Novrona o zbawienie. Przypominał bogu, że jest tylko dzieckiem, chłopcem, chociaż wiedział, iż to kłamstwo. Nie był chłopcem, chłopcy byli ludźmi. A Royce nie był człowiekiem - nie w całości. Był mirem, mieszańcem. Wiedział, że Novron mu nie pomoże. Novron i jego ojciec Maribor byli bogami ludzi. Czemu mieliby słuchać słów elfa, znienawidzonego kundla, którego rodzice wyrzucili jak śmieć? Mimo to błagał o ocalenie mu życia. Jako że nie wyglądał jak elf, wnioskował, że może Novron też nie zauważy jego pochodzenia. To właśnie na tamtym narożniku Royce błagał o życie. Wyrysował palcem kółko na szybie. Zawsze pamiętał tę noc jako najgorszą w życiu. Był sam, przerażony, umierający. I nazajutrz był taki szczęśliwy, że żyje. Głodny jak wilk, trzęsący się z zimna, zesztywniały po nocy przespanej w skulonej pozycji, z bolącym ramieniem, ale ogromnie szczęśliwy. A teraz jestem w „Roześmianym Gnomie”, jest mi ciepło i wygodnie, a dałbym wszystko, żeby znaleźć się znów w tamtej beczce. Zaskrzypiała deska i wszedł Myron. Zawahał się przy drzwiach, po czym przemierzył powoli pokój i usiadł na łóżku obok Royce'a. - Ja też dawniej przesiadywałem tak godzinami - odezwał się niewiele głośniej od szeptu. - Przypominałem sobie różne rzeczy... chwile i miejsca, zarówno te dobre, jak i złe. Dostrzegałem coś, co przypominało mi o mojej przeszłości, i żałowałem, że nie mogę cofnąć się w czasie. Żałowałem, że nie mogę być taki jak kiedyś, nawet gdyby oznaczało to ból. Tylko że nie mogłem nigdy obejść muru. Wiesz, o jakim murze mówię?
Royce nie odpowiedział. Wydawało się, że Myronowi to nie przeszkadza. - Po spaleniu opactwa nie czułem się już nigdy pełnym człowiekiem. Połowa mojej osoby zniknęła... Więcej niż połowa. To, co pozostało, było zagubione, jakbym nie wiedział, gdzie jestem ani jak mam wrócić. Royce gapił się w przestrzeń. Oddychał szybciej, ale nie wiedział dlaczego. - Próbowałem znaleźć sposób, żeby żyć dalej. Widziałem znajome ścieżki mojego życia, ale za plecami zawsze miałem mur. Wiesz, o czym mówię? Najpierw próbujesz się wspiąć, udając, że to się nigdy nie zdarzyło, ale mur jest za wysoki. Potem próbujesz go obejść, myśląc, że dasz radę wszystko naprawić, ale jest zbyt długi. Następnie, sfrustrowany, walisz w niego pięściami, lecz bezskutecznie, więc tracisz siły, siadasz i tylko się na niego gapisz. Wpatrujesz się, bo nie potrafisz zmusić się do odejścia. Odejście oznaczało, że się poddałeś, porzuciłeś ich. Ale nie ma drogi powrotnej. Można iść tylko do przodu. Nie sposób jednak wyobrazić sobie powodu, żeby to zrobić. Lecz w rzeczywistości to nie dlatego się poddajesz. Prawdziwy strach - przerażenie, które trzyma cię w miejscu - wynika z tego, że możesz się mylić. Royce się zachwiał. Wydawało się, jakby Myron przetrząsał jego serce, otwierając szafy i przeglądając szuflady. Rzucił mnichowi gniewne spojrzenie. Gdyby był psem, zawarczałby. Ale Myron chyba tego nie widział, bo tylko mówił dalej: - Zamiast pasji odczuwasz żal. Zamiast się starać, ugrzęzłeś we wspomnieniach. Toniesz w nicości, a twoje serce pogrąża się w rozpaczy. Czasami, zwykle w nocy, odczuwasz fizyczny ból, zarówno ostry, jak i tępy. Udręka jest nie do zniesienia. Royce wyciągnął rękę i chwycił Myrona za nadgarstek. Chciał, żeby mnich przestał. Wręcz czuł potrzebę, żeby tamten umilknął. - Uważasz, że nie masz wyboru - ciągnął mimo to Myron, kładąc wolną dłoń na ręce Royce'a i poklepując ją lekko. - Twoja miłość do tych, którzy odeszli, sprawia, że wciąż ich wspominasz i odczuwasz ból po ich stracie. Uważasz, że inna reakcja byłaby brakiem lojalności wobec nich. Choć pojęcie odejścia jest z początku niemożliwe do zaakceptowania, musisz zadać sobie pytanie, jak oni by się czuli, wiedząc, że zadręczasz się z ich powodu. Czy tego właśnie by chcieli? Czy sam chciałbyś, żeby tak postępowali, gdyby sytuacja była odwrotna? Jeśli ich kochasz, musisz wyzwolić się z bólu i wieść swoje życie dalej. Inne postępowanie to samolubne okrucieństwo. Hadrian otworzył drzwi i omal nie upuścił talerza z jagnięciną. Wszedł z wahaniem.
- Wszystko w porządku? - spytał. - Weź go ode mnie, zanim go zabiję - warknął Royce przez zaciśnięte zęby, ale drżącym głosem. - Nie możesz zabić Myrona, Royce - odrzekł Hadrian, odciągając szybko mnicha, jakby zastał dziecko bawiące się z dzikim niedźwiedziem. - To by przypominało zabicie szczeniaka. Ale Royce naprawdę nie wiedział, czego chce, oprócz tego, żeby mnich zamilknął. Wszystko, co zakonnik powiedział, sprawiło mu ból, ponieważ było prawdą. Słowa Myrona nie były w przybliżeniu trafne lub niepokojąco dokładne. Zakonnik uchwycił samą istotę rzeczy, jakby czytał w sercu Royce'a i wypowiadał na głos jego najskrytsze myśli - wydobywał na światło jego okropne lęki i je demaskował. - Dobrze się czujesz, Royce? - spytał z niepokojem Hadrian, wciąż trzymając Myrona blisko siebie. - Nic mu nie będzie - odparł za niego zakonnik. *** Pięciu młodzieńców i Myron odeszli od stołu, a krótko po nich Hadrian i Wyatt, którzy wzięli talerze dla Royce'a i Eldena. Alric, najadłszy się do syta, poluźnił pas, ale nie kwapił się do zakończenia biesiady. Rozsiadł się wygodnie i uśmiechnął, gdy Ayers przyniósł kolejną butelkę wina i postawił ją na stole. Po raz pierwszy od początku podróży Alric czuł się dobrze. To mu odpowiadało. Dostrzegł taki sam wyraz zadowolenia w oczach Mauvina. To było marzenie z ich młodości: trudna wędrówka konna, zapuszczanie się w nieznane tereny, oglądanie dziwnych nowych widoków, a wieczorem postój w miejscowej gospodzie na wspaniały posiłek i zakrapiana alkoholem noc pełna śmiechów i śpiewów. Wreszcie wróciły - niegdyś skradzione - beztroskie dni jego chłopięctwa. W końcu spotkała go przygoda. To było zaspokojenie ambicji mężczyzny, szansa na to, żeby żyć pełnią życia. - Z moich najlepszych zapasów - oznajmił z dumą Ayers. - To bardzo milo z twojej strony - odrzekła Arista - ale jutro rano musimy wcześnie wstać. - Niegrzecznie jest tak obrażać gospodarza, Aristo - zganił ją Alric, czując, że siostra próbuje stanąć mu na drodze do urzeczywistnienia jego marzenia. - Ja nie... Alricu, nie możesz pić przez całą noc i spodziewać się, że rano wcześnie wstaniesz.
Spojrzał na nią ze zmarszczonym czołem. To dlatego on i Mauvin nigdy nie ujęli jej w swoich planach. - Właściciel gospody chce nas uhonorować, tak? Jeśli jesteś zmęczona, idź spać i zostaw nas w spokoju. Arista parsknęła głośno i rzuciła serwetkę na stół, a następnie wyszła. - Siostra nie jest z ciebie zadowolona - stwierdził Gaunt. - Dopiero teraz to zauważyłeś? - odparł Alric. - Otworzyć? - spytał Ayers. - Sam nie wiem - wymamrotał Alric. - Najlepiej robić to, co siostra ci każe - powiedział Gaunt. - Co to ma znaczyć? - Chciałem tylko powiedzieć, że ona tu rządzi. Ty nie chcesz się wychylać. Rozumiem, czemu się jej boisz, i współczuję ci, wierz mi. Widziałeś, jak mnie potraktowała przed wyjazdem. Ale co możemy zrobić? Ona dzierży w rękach całą władzę. - To nie Arista tu rządzi, lecz ja! - warknął Alric i spojrzał na Ayersa. - Otwórz tę butelkę, zacny człowieku, i nie żałuj nam trunku. Gaunt się uśmiechnął. - Chyba źle cię oceniłem, wasza królewska mość. Prawdę mówiąc, zbyt często mi się to zdarza. Weź na przykład Magnusa. Alric wolał tego nie robić. Myśl o tym, że dopiero co skończył jeść, a za chwilę miał pić przy jednym stole z mordercą swojego ojca, napawała go obrzydzeniem. - Uwłaczało mi, że musiałem jechać z krasnoludem, ale okazuje się, że to nie jest zły towarzysz. Prawda, nie jest rozmowny, ale i tak interesujący. Wiedziałeś, że trzymany jest tu za brodę? W dosłownym znaczeniu. To kolejny członek naszego ekskluzywnego klubu, którym twoja siostra dyryguje i którego zmusza, żeby stosował się do jej rozkazów. - Moja siostra mną nie dyryguje! - warknął Alric. - I zrobisz najlepiej, jak będziesz uważał na to, co mówisz, przyjacielu - poradził Gauntowi Mauvin. - Stąpasz po cienkim lodzie. - Przepraszam. Może się mylę. Proszę o wybaczenie. Po prostu nigdy wcześniej nie widziałem, żeby kobieta stała na czele takiej wyprawy. To mnie szokuje. Ale przecież pochodzicie z północy, a ja z południa, gdzie od kobiet oczekuje się, że będą trzymały się z tyłu, kiedy ich mężczyźni pójdą walczyć. Pozwólcie, że wzniosę za nią toast. - Uniósł kieliszek. - Za księżniczkę Aristę, naszą uroczą przywódczynię.
- Już ci mówiłem, to nie ona tu rządzi, lecz ja! - powtórzył Alric z emfazą. Gaunt uśmiechnął się i podniósł rękę w obronnym geście. - Nie chciałem cię obrazić. - Ponownie podniósł kieliszek. - Zatem za ciebie, za króla Alrica, prawdziwego przywódcę tej ekspedycji. - Racja! - przyłączył się do niego Alric i wychylił toast.
Rozdział 8. Amberton Lee. Ludzie śpiewali na ulicach, tańczyli i wydawało się, że nie ma znaczenia, z kim. W powietrzu fruwały serpentyny, a eksplozje światła fantastycznie oświetlały niebo. Grały zespoły i na każdej twarzy odbijała się ich radość. Drzwi do wszystkich sklepów były otwarte, a ich towary dostępne za darmo dla ludzi na ulicy - darmowy chleb, darmowe ciastka, darmowe mięsa, darmowe napoje... Ludzie brali, co im się podobało, a właściciele uśmiechali się i machali rękami. - Pomyślnego utworzenia! - krzyczeli do siebie. - Pomyślnego utworzenia dla ciebie! Oby Novron pobłogosławił swój dom i lud! Niepokoiło ją to, choć nie wiedziała dlaczego. Coś było nie w porządku. Spojrzała na twarze. Nie wiedzieli. O czym? - zastanawiała się. Musiała się śpieszyć. Czas dobiegał końca. Końca? Co się wydarzy? Musiała ruszyć, ale nie za szybko. Ważne było, aby nie dać im powodu do podejrzeń. Musiała dotrzeć na spotkanie. Ściskała naszyjniki w ręce. Wypracowanie zaklęcia zajęło jej całą noc. Nie miała nawet czasu, żeby pożegnać się z Elinyą, i to ją przygnębiło. Kiedy pędziła, wiedziała, że już nigdy jej nie zobaczy. Skręciwszy na Wielką Parę, zobaczyła imperialnych strażników czekających pod okapem. Każdą grupę prowadził Teshlor. Trzy miecze noszone przez rycerzy wyróżniały ich w nie mniejszym stopniu niż imperialna zbroja. Bohaterowie królestwa, obrońcy imperatora sami zabójcy. Musiała odszukać Nevrika i Jerisha. Przystanęła przy Kolumnie Destone'a, a następnie się odwróciła. Pałac stał wprost przed nią, w odległości nie większej niż pół mili.
Widziała wielką złotą kopułę. Imperator Nareion i jego rodzina tam byli. Serce jej waliło i szybko dyszała. Mogła iść. Mogła stawić im czoło. Mogła walczyć. Nie będą się tego spodziewali i zdoła pierwsza rzucić zaklęcie. Rozsadzi ten cały nędzny pałac i pozwoli, żeby odłamki szkła i kamienie pokiereszowały przeklętych drani. Ale wiedziała, że to nie wystarczy. To ich nie powstrzyma, choć ona zabije kilku i porani wielu innych. Choć nie Venlina i nie Yolrica. Oni ją zabiją. Może nie Yolric, ale Venlin na pewno. Venlin się nie zawaha. Ona zginie, po niej imperialna rodzina, a Nevrik i Jerish zaginą. Nie, musiała poświęcić ojca za syna. Takie było życzenie imperatora, jego rozkaz. Ród musi za wszelką cenę przetrwać. Odwróciła się i pobiegła, przebierając palcami w powietrzu, by zamaskować swój ruch. Musiała dostarczyć im naszyjniki. Wtedy będą mogli się ukryć. Imperium będzie bezpieczne przynajmniej mały fragment. Gdy zawieszą sobie amulety na szyi i ruszą w drogę, ona wróci. I niech Maribor pomoże wtedy zdrajcom, bo ona przestanie się ukrywać. Zobaczą potęgę cenzara, którego nie krępują nakazy edyktu. Jeśli zajdzie taka potrzeba, zniszczy całe miasto, obróci je w perzynę, pogrzebie głęboko pod ziemią i pozwoli, żeby przez wieczność przedzierali się przez gruzy. Na razie jednak musiała się śpieszyć. Nadeszła pora działania. Pora działania. Pora...
Arista się obudziła. Było ciemno, ale jak zawsze szata słabo się jarzyła i w jej świetle księżniczka widziała skromny pokoik. Czuła się, jakby spadła z jednego świata do drugiego. Musiała coś szybko zrobić, ale to jej się tylko śniło. Za oknem dostrzegła pierwsze oznaki brzasku. Powoli przypomniała sobie, że jest w „Roześmianym Gnomie” w Ratiborze. Odrzuciła koce i stopami poszukała butów. Ogień zgasł i w pokoju było
zimno. Dotknięcie desek podłogowych przypominało postawienie bosych stóp na lodzie. Po niedługim czasie szła korytarzem i pukała po kolei do drzwi, słysząc stęknięcia ludzi w pokojach. Na dole nie było już tłumu z poprzedniego wieczoru. Wspólna sala wyglądała jak po przejściu huraganu. Bella już się krzątała i Arista czuła zapach pozostałej po kolacji jagnięciny i cebuli. Inni schodzili zaspani, chwiejąc się i przecierając oczy. Włosy Mauvina były w fatalnym stanie - kilka loków sterczało mu w jedną stronę. Magnus nie mógł stłumić ziewania, a Alric co chwilę przecierał dłońmi twarz, jakby próbował zsunąć welon. Tylko Myron wydawał się żwawy, jakby już od pewnego czasu był na nogach. Podczas śniadania Ayers kazał Jimmy'emu wyjść na dwór i osiodłać konie. Hadrianowi i Mauvinowi zrobiło się żal chłopaka i wraz z pozostałymi młodzieńcami poszli mu pomóc. Gdy na horyzoncie pojawiło się słońce, byli już gotowi do drogi. - Arista? - Alric zatrzymał siostrę, kiedy ruszyła do drzwi. Byli sami we wspólnej sali i stali przy barze, gdzie z kilkunastu kufli unosił się odór zwietrzałego piwa. - Byłbym wdzięczny, gdybyś tak się nie śpieszyła z wydawaniem rozkazów w mojej obecności. Mimo wszystko jestem królem. - Co ja takiego... Wściekasz się o to, że wszystkich obudziłam? - Cóż, szczerze mówiąc... tak. O to i o wszystkie inne rzeczy, które zrobiłaś. Ciągle podważasz mój autorytet. Przez ciebie... Cóż, przez ciebie wyglądam na słabeusza. Chcę, żebyś przestała to robić. - Ja tylko obudziłam ludzi, żebyśmy mogli wcześnie wyruszyć. Gdybyś sam to zrobił, nie musiałabym. Mówiłam ci, że siedzenie do późna to kiepski pomysł, ale nie słuchałeś. A może byś wolał, żebyśmy zaczekali do południa? - Oczywiście, że nie, i cieszę się, że wszystkich obudziłaś, ale... - Ale co? - Zawsze to robisz, zawsze przejmujesz dowodzenie. - Zdaje mi się, że wczoraj chciałam jechać dalej do Amberton Lee, ale ty rozkazałeś, żebyśmy zrobili postój tutaj. Spierałam się? - Zaczęłaś. Gdybym nie odjechał, wciąż byśmy nad tym debatowali. Arista wywróciła oczami. - Czego ode mnie chcesz, Alricu. Mam się więcej nie odzywać? Chcesz, żebym wczołgała się między zapasy na saniach i udawała, że mnie tu nie ma? - O to właśnie chodzi. Ty... ty wtrącasz się do wszystkiego. Nie powinno cię tu w ogóle być. To nie miejsce dla kobiety.
- Możesz być królem, ale to moja misja. To nie Modina przydzieliła mi to zadanie. Poszłam do niej, żeby wyjaśnić jej, dokąd się wybieram. To był mój pomysł. Ja za to odpowiadam. Pojechałabym, nawet gdyby nikt inny się nie przyłączył, nawet gdyby Modina mi zabroniła. I pozwól, że ci przypomnę: jeśli nam się nie uda, nie będziesz miał gdzie królować. Alric poczerwieniał. Wydął policzki, a w jego oczach płonął gniew. - Sprzeczka zakochanych? - spytał Mauvin, wchodząc z uśmiechem na ustach. Gdy nie usłyszał odpowiedzi, spoważniał. - W porządku, przepraszam. Po prostu zapomniałem rękawic. Ale, aa... Konie są gotowe. - Wziął rękawice ze stołu i szybko się ulotnił. - Posłuchaj - powiedziała Arista spokojniejszym tonem. - Przepraszam, w porządku? Jeśli chcesz, postaram się zachowywać bardziej jak dama i pozwolę ci kierować wyprawą. - Wskazała ręką na dwór. - I tak pewnie woleliby słuchać rozkazów mężczyzny. - Po długiej przerwie zapytała: - Wciąż mnie nienawidzisz? Alric miał nieprzyjemny wyraz twarzy, ale burza minęła. - Chodźmy. Ludzie czekają. Przeszedł obok niej. Arista westchnęła i poszła za nim. *** Przed południem znaleźli prastary gościniec. Royce wydawał się w lepszym nastroju i jechał z Hadrianem na czele kolumny, prowadząc ludzi wąskimi szlakami, ścieżkami, a nawet zamarzniętymi rzekami. Alric zajął pozycję za nimi. Arista trzymała się z tyłu. Ponownie jechała z Myronem, tym razem tuż za wozem. Opuścili obszar ziem uprawnych i wjechali na tereny niczyje. Niedługo po dotarciu do lasu natrafili na szeroką aleję. Droga nie wyglądała tak samo jak wtedy, gdy jechała nią z Rytownikiem. Śnieg przysłonił bruk i chwasty. Arista zatrzymała Księżniczkę w poprzek alei i spojrzała w jedną, a potem w drugą stronę. - Prosta jak strzała - wymamrotała. Mnich spojrzał na nią. - Oto ona - powiedziała do niego. - Droga do Percepliquis. Pod tym śniegiem są kamienie położone przed tysiącami lat z rozkazu Novrona. Myron spojrzał w dół. - Ładna - odparł uprzejmie. Jechali w bruzdach pozostawionych przez sanie przed nimi. Gdy weszli między drzewa, wokół panowała cisza. Tutaj śnieg był miękkim puchem, który tłumił
wszelkie dźwięki. Odgłosy kopyt i przesuwających się płóz brzmiały nie głośniej od szeptu. Znów podróżowali prawie bez słowa. Niedługo po wjechaniu na tę drogę Magnus poruszył temat posiłku i Aristę ucieszyła odpowiedź Alrica, że zjedzą po dotarciu do Lee. Słońce przewędrowało nad ich głowami i gdy zaczęli wspinać się na strome wzgórze, po drugiej stronie drzew tworzyły się cienie. Po wydostaniu się spomiędzy szarych palców lasu Arista zobaczyła ośnieżony szczyt, na którym spod białej pokrywy wystawały odłamy ciętego kamienia - ruiny wielkiego miasta. To grób, pomyślała Arista i zastanowiła się, jak mogła wcześniej tego nie zauważyć. Teraz, gdy zrozumiała, na co patrzy, wydawało jej się, że z kopców emanuje smutek, i miała poczucie straty. Filary tkwiły do połowy zagrzebane w zboczu jak gigantyczne kamienie nagrobne olbrzymiego cmentarza. Marmurowe schody i kamienne mury leżały w gruzach. Tylko jedno drzewo stało na wzgórzu wydawało się martwe, ale podobnie jak reszta ruin wciąż trwało długo po tym, jak jego czas już minął. Scena była piękna - piękna, lecz smutna, jak zamarznięte jezioro. Gdy dotarli do podnóża otwartego zbocza, Royce podniósł rękę, żeby się zatrzymali. Zsiadł z konia i ruszył naprzód pieszo. Czekali, słuchając pobrzękiwania uzd, gdy konie potrząsały łbami. Byli niepocieszeni przerwą w podróży. Po powrocie Royce porozmawiał krótko z Hadrianem i Alricem. Król zerknął na Aristę, jakby chciał coś powiedzieć albo zawołać siostrę, żeby poprosić ją o radę. Odwrócił wzrok i grupa ponownie ruszyła. Arista stłumiła w sobie chęć podjechania do nich i zapytania, o co chodzi. Czuła się sfrustrowana siedzeniem w kącie jak niegrzeczne dziecko, ale dla Alrica ważne było trzymanie steru. Zacisnęła dłonie w pięści. Kochała brata, lecz trudno było jej uwierzyć, że będzie podejmował właściwe decyzje. Jest z nim Hadrian, pomyślała. Nie dopuści, żeby Alric zrobił jakieś głupstwo. Mariborowi dzięki, że miała go przy sobie. Uważała, że może liczyć tylko na niego, tylko na nim może wesprzeć się bez obawy, że Blackwater się podda lub obrazi. Pokrzepiało ją już samo patrzenie na jego plecy, kiedy podskakiwał na koniu w trakcie jazdy. Wjechali na szczyt i zsiedli z wierzchowców. - Zjemy tutaj - oznajmił Alric. - Myronie, podejdź tu, proszę. Royce, Alric i Myron rozmawiali przez kilka minut, podczas gdy Arista usiadła na kamieniu i w zamyśleniu gryzła pokrojoną w paski wędzoną wołowinę, aż rozbolały ją szczęki. Ibis przygotował pełne posiłki, ale ona nie była w nastroju do jedzenia. Przeżuwanie dało jej przynajmniej jakieś zajęcie i powstrzymywało ją od podejścia do mężczyzn. Odwróciła się i zobaczyła, że Elden się na nią gapi. Opuścił wstydliwie wzrok, udając, że czegoś szuka w plecaku. - Nie zwracaj na niego uwagi, pani - powiedział Wyatt. - A może powinienem zwracać się do ciebie per wasza wysokość?
- Możesz do mnie mówić Arista - odparła i patrzyła, jak Deminthal otwiera szeroko oczy. - Naprawdę? Skinęła głową. - Naturalnie. Wzruszył ramionami. - Zatem w porządku, Aristo - wypowiedział jej imię ostrożnie. - Elden rzadko bywa wśród ludzi. A jeśli już, to nie ma tam kobiet. Podejrzewam, że jesteś pierwszą damą, jaką widzi z bliska, odkąd... Cóż, odkąd go znam. I na pewno przed tobą nie widział szlachcianki. Dotknęła swoich splątanych włosów i sukni, która wisiała na niej jak bluza robocza. - Niestety, kiepski ze mnie przykład. Pod względem urody nawet się nie zbliżam do Lenare Pickering, prawda? Nie jestem tu nawet najładniejszą księżniczką. Ten zaszczyt należy się mojej klaczy. Ma na imię Księżniczka. - Uśmiechnęła się. Wyatt spojrzał na nią zdziwiony. - To pewne, że nie mówisz jak szlachcianka. To znaczy mówisz, ale nie do końca. - Bardzo logiczny wywód, panie Deminthal. - No, widzisz? Tak mówi księżniczka, pokazując mi elokwentnie i z wdziękiem, gdzie jest moje miejsce. - I dobrze robi - powiedział Hadrian, pojawiając się obok Aristy. - Muszę mieć na ciebie oko? - spytał Wyatta. - Myślałem, że jesteś jego strażnikiem przybocznym. - Wskazał na Gaunta, który pozostał z krasnoludem na wozie. Obaj rozłożyli swoje porcje żywności między sobą na ławce. - Tak ci się zdawało, co? - Co znalazł Royce? - spytała Arista. - Ślady, ale stare. - Jakiego rodzaju? - Ghazelów, prawdopodobnie grupy rozpoznawczej. Wygląda na to, że król Fredrick miał rację co do zalewu. Ale wciąż jesteśmy w sporej odległości od wzgórz Vilan. Dziwię się, że zapuszczają się aż tak daleko. Skinęła w zamyśleniu głową. - A Alric kazal Myronowi i Royce'owi znaleźć wejście?
- Tak, szukają rzeki. Hall mówi w swoim dzienniku o rzece wpływającej do jamy. - Co z tymi śladami? - To znaczy? - Sprawdziliście, dokąd prowadzą? - Są za stare, żeby świadczyły o zagrożeniu. Royce domyśla się, że zostawiono je ponad tydzień temu. - Może nie należą do tych ze wzgórz Vilan? Patriarcha powiedział, że Ghazelowie byli w Percepliquisie. Podążajcie za nimi... Mogą prowadzić do wejścia. I każcie Magnusowi zejść z wozu. Czyż nie ma być ekspertem od znajdowania podziemnych przejść? Hadrian spojrzał na nią z głupią miną. - Masz całkowitą rację. Zawrócił konia. - Hadrianie? - zatrzymała go. - Tak? - Nie mów Alricowi, że coś mówiłam. Powiedz, że to twój pomysł. Przez chwilę wyglądał na skonfundowanego, po czym odparł: - Dobrze. Skinął współczująco głową i zaczął wspinać się na wzgórze, po czym kiwnął ręką do Wyatta. - Chodź, żeglarzu, możesz pomóc w poszukiwaniach. - Ale wciąż jestem... Hadrian uśmiechnął się do niego z wyższością. - Dobrze, już dobrze. Wybacz, pani... aa... Aristo. Gdy obaj zniknęli za szczytem, Elden podszedł do Aristy i usiadł obok niej. Wyjął z kieszeni kawałek drewna, położył go na olbrzymiej dłoni i wyciągnął rękę. Była to zręcznie wyrzeźbiona figurka w kształcie kobiety. Arista ją wzięła i przyjrzawszy jej się dokładnie, uświadomiła sobie, że widzi własną podobiznę. Szczegóły były idealnie oddane, nie wyłączając skołtunionych włosów i szaty Esrahaddona. - Dla ciebie - usłyszała jego szept. - Jest piękna, dziękuję. Elden skinął głową, po czym powoli wstał i odszedł, żeby usiąść w samotności. Arista, trzymając statuetkę w palcach, zastanawiała się, kiedy znalazł czas na jej
wystruganie. Próbowała rozstrzygnąć, czy zrobił to podczas jazdy, czy zeszłego wieczoru, gdy pozostali jedli kolację. Myron zszedł ze szczytu i Arista przywołała go skinieniem. - Co pan Hall ma do powiedzenia na temat tego, jak tam wszedł? Myron uśmiechnął się komicznie. - Zostawił niewiele pomocnych informacji. Choć narysował kilka ładnych schematów przedstawiających ruiny, wiemy, że jesteśmy we właściwym miejscu. Jeżeli chodzi o dostanie się do środka, podał jedynie, że wszedł do jamy. Według jego zapisków była naprawdę głęboka. Zaczął schodzić i spadł. Zdaje się, że upadek był paskudny. Po tym jego pismo było nierówne, jakby ręka mu się trzęsła, i pisał jedynie krótkie zdania: „Wpadłem do jamy. Nie ma wyjścia. Stos! Pożerają wszystko! Cyklon ciemności. Rwąca rzeka. Gwiazdy. Miliony. Pełzają, pełzają, pełzają. Pożerają wszystko". Arista uśmiechnęła się drwiąco. - Brzmi niezbyt przyjemnie, prawda? - Dalej jest jeszcze gorzej - powiedział. - Przy podziemnym morzu, tuż przed dotarciem do miasta, natknął się na Ba Ran Ghazelów. Udało mu się dojść do wielkiej biblioteki, gdy... Rozległ się gwizd. - Znaleźli! - krzyknął Alric. *** Jama nie znajdowała się na szczycie wzgórza. Hadrian widział, jak Magnus i Royce odkryli przejście, każdy dochodząc do niego z innej strony. Royce poszedł po śladach Ghazelów, a Magnus podążał za czymś, co nazywał brzmieniem podziemnej pustki. Obaj zeszli z tyłu zbocza do miejsca, w którym zaczynał się stromy i niebezpieczny uskok. Poniżej kępa drzew i gęste cierniste krzaki okalały niewielkie zagłębienie. O tym, że kryło się tam coś więcej, świadczyło jedynie słabe echo spadającej wody. - Stok wygląda na śliski - ocenił Mauvin, gdy zebrali się na oblodzonej krawędzi powyżej. - Kto idzie pierwszy? Zanim ktoś zdążył odpowiedzieć, pojawił się Royce z ciężkim zwojem liny. Miał na sobie uprząż wspinaczkową i wkładał na dłonie sztuczne pazury - mosiężne nakładki z hakami wystającymi poza jego palce. Hadrian pomógł mu się ustawić, po czym Royce położył się na brzuchu i czołgał powoli. Zsunąwszy się z krawędzi,
pozostawił za sobą koryto w miękkim śniegu. Usiłował się czegoś uchwycić, ale jego palce i pazury natrafiały jedynie na śnieg. Nabierał prędkości jak sanie i Hadrian szybko wybierał linę, żeby skasować luz. Następnie Royce wpadł w zarośla i zniknął im z oczu. Mauvin przyłączył się do Hadriana przy linie, która była teraz napięta jak cięciwa. - Trzeba przywiązać końcówkę do tamtego drzewa - poinstruował Hadrian. Magnus ruszył, żeby chwycić sznur. - Nie, nie ty! - krzyknął Blackwater i krasnolud się nachmurzył. Najemnik spojrzał na najbliżej stojącą osobę. - Wyatt, możesz się tym zająć? Żeglarz chwycił koniec liny i owinął go wokół pnia brzózki przy ziemi. - Co u ciebie, Royce?! - zawołał Hadrian. - Wiszę! - odparł Melborn. - Na zboczu jest dość ślisko. Poluzuj linę. Ustawili się w półkolu, w bezpiecznej odległości od uskoku. Wszyscy stawali na palcach, żeby móc niżej sięgnąć wzrokiem. Zimowe chmury utrudniały określenie godziny. Zamiast słońca widać było jedynie niewyraźne szare światło na niebie, w którym wszystko wyglądało na mętne i pozbawione koloru. Blackwater oceniał, że będzie jasno jeszcze tylko przez cztery godziny. Razem z Mauvinem popuścili powoli linę. Choć była przywiązana do drzewa, Hadrian nadal nie wypuszczał jej z rąk. Nie widząc Royce'a, wpatrywał się w cienki sznur, którego też nie było widać, ponieważ zagrzebał się w śniegu. - Możesz sięgnąć podłoża?! - Ile mamy liny?! - Głos Royee'a rozbrzmiał jak echo powracające po odbiciu się od dna studni. Hadrian spojrzał na Aristę. - Dziesięć zwojów po piętnaście metrów - odparła. - W sumie powinno być sto pięćdziesiąt metrów! - krzyknęła, unosząc lekko głowę, jakby rzucała swój głos do dziury. - Nawet do połowy nie wystarczy! - odrzekł Royce. - Głęboka dziura - ocenił Hadrian. Sznur przesunął się i skręcił przy krawędzi. - Co robisz, stary?! - Coś wypróbowuję! - Coś głupiego?! - Możliwe! - mówił zdyszanym głosem. Lina przestała się poruszać i zrobiła się luźna.
- Royce?! - zawołał Hadrian. Nie było odpowiedzi. - Royce?! - Spokojnie! - rozległ się jego głos. - To może zadziałać. Jestem na półce, sądzę, że dość dużej dla nas wszystkich. Jest oblodzona, ale to się da zrobić. Możemy się tu przywiązać. Będziemy musieli schodzić pojedynczo. Możecie podawać sprzęt. Podprowadzili wóz i zaczęli spuszczać zapasy. Każdy pakunek znikał w otworze między zaroślami. - Ja pójdę pierwszy - oznajmił Alric, gdy wóz został opróżniony. Hadrian i Mauvin zawiązali linę bezpieczeństwa wokół jego pasa i nóg. Następnie król chwycił linę prowadzącą, usiadł na śniegu i ruszył szybko naprzód. Tym razem Mauvin i Hadrian uważali, żeby popuszczać linę powoli, niebawem Alric dotarł do gąszczu i spojrzał w dół. - Dobry Mariborze! - wykrzyknął monarcha. - Trzymacie mnie, tak?! - zawołał do nich. - Jesteś bezpieczny - odparł Mauvin. - Wielki Mariborze - powtórzył kilkakrotnie. Royce podawał mu instrukcje, ale zbyt cicho, by Hadrian mógł je usłyszeć. - Dobrze, dobrze, już idę! - wrzasnął Alric. Odwrócił się i położył płasko na brzuchu, po czym zaczął schodzić tyłem, ściskając kurczowo linę prowadzącą. - Teraz powoli - ostrzegł, gdy Mauvin i Hadrian poluźnili sznur, i zsunął się powoli z krawędzi, znikając z widoku. - Słodki Mariborze! - Usłyszeli jego krzyk. - Wszystko dobrze?! - zawołał Hadrian. - Zwariowałeś?! Oczywiście, że nie! To szaleństwo! - Opuśćcie go! - krzyknął Royce. Popuszczali linę, aż Hadrian poczuł szarpnięcie, po którym domyślił się, że Royce wciąga Alrica na półkę. Sznur zrobił się luźny, Royce krzyknął: „Gotowe!" - i wciągnęli z powrotem pustą uprząż. Uznali, że w następnej kolejności najlepiej wysłać Eldena, póki było jeszcze dość ludzi do trzymania liny. Wsunął się do jamy bez słowa, ale jego oczy miały taki sam wyraz jak Alrica. - Degan, teraz ty - poinformował go Hadrian. - Żartujesz - odparł Gaunt. - Chyba nie myślisz, że tam zejdę? - Po to tu jesteś.
- To wariactwo. A jeśli sznur pęknie? A jeśli nie dosięgniemy dna? A jeśli nie zdołamy wrócić na górę? Ja tego nie zrobię. To... niedorzeczne! Hadrian tylko gapił się na niego, trzymając uprząż. - Mowy nie ma. - Musisz - powiedziała Arista. - Nie wiem czemu, ale wiem, że aby wyprawa się udała, musi nam towarzyszyć spadkobierca Novrona. Bez ciebie nie mamy po co iść. - No to świetnie, nie idźmy! - Wtedy elfy wszystkich zabiją. Spojrzał na nią, a potem na pozostałych z desperacką, błagalną miną. - Skąd to wiesz? To znaczy, skąd wiesz, że muszę iść? - Esrahaddon mi powiedział. - Ten pomyleniec? - Był czarnoksiężnikiem. - Nie żyje. Jeśli był taki wszystkowiedzący, to czemu nie żyje? Hę? - Czekamy! - krzyknął Alric z jamy. - Musisz iść - powiedziała do Gaunta Arista. - A jeśli odmówię? - Nie zostaniesz imperatorem. - Na co mi godność imperatora, jeśli będę martwy? Nikt nie odpowiedział, wszyscy tylko patrzyli na niego. Degan przygarbił się i wykrzywił usta. - Jak się wkłada to cholerstwo? - Przełóż stopy przez pętle i zapnij się w pasie - wyjaśnił Hadrian. Po opuszczeniu Gaunta i Aristy Wyatt zajął miejsce Hadriana przy sznurze i Blackwater mógł porozmawiać z Renwickiem. - Macie zapasy na tydzień, może dłużej, jeśli będziecie oszczędzać - powiedział do niego i pozostałych młodzieńców, kiedy podeszli bliżej. - Zajmijcie się końmi i trzymajcie się z dala od szczytu wzgórza. Rozbijcie obóz w tamtym zagłębieniu. Dla własnego bezpieczeństwa nie rozpalałbym ogniska za dnia. Dym będzie widoczny z oddali. Najlepiej nie przyciągać uwagi nieproszonych gości. - Damy sobie radę - oświadczył Brand. - Na pewno, mimo wszystko najlepiej byłoby nie włóczyć się i nie zwracać na siebie uwagi.
- Chcę iść z tobą - oznajmił Renwick. - Ja też - dodał Mince. Hadrian się uśmiechnął. - Wszyscy jesteście bardzo dzielni. - Ja nie - powiedział Elbright. - Człowiek musiałby być skończonym głupcem, żeby pakować się w coś takiego. - Jesteś więc rozsądny - ocenił Hadrian. - Ale my potrzebujemy tutaj was wszystkich. Rozbijcie obóz i zaopiekujcie się końmi. Jeśli nie wrócimy za tydzień, podejrzewam, że w ogóle nie wrócimy, a jeśli nam się uda, to i tak pewnie będzie za późno. Jeśli zobaczycie pożar na północy lub zachodzie, prawdopodobnie będzie to oznaczało, że elfy dokonały najazdu na Aquestę albo Ratibor. Najlepsze, co będziecie mogli zrobić, to jechać na południe lub może załapać się na jakiś statek i popłynąć do Zachodnich Pustkowi, choć nie mam pojęcia, co tam znajdziecie. - Wrócicie - odparł Renwick z przekonaniem. Hadrian uścisnął młodzieńca, po czym odwrócił się i spojrzał na mnicha, który jak zwykle stał przy koniach. - Chodź, Myron, za chwilę kolej na ciebie. Zakonnik skinął głową, po raz ostatni poklepując swoje zwierzę i szepcząc coś do niego. Hadrian objął go ramieniem, kiedy szli do krawędzi uskoku, gdzie Wyatt i Mauvin właśnie opuszczali Magnusa. - Co powiedziałeś wczoraj Royce'owi? - spytal go Hadrian. - Porozmawiałem z nim krótko o stracie i sposobie radzenia sobie z nią. - Czytałeś o tym? - Niestety nie. Hadrian czekał na dalszy ciąg, ale mnich milczał. - Cóż, cokolwiek to było, zadziałało. On... sam nie wiem... znów żyje. Nie śpiewa pieśni i nie tańczy oczywiście - gdyby to robił, przypuszczam, że bym się martwił - ale jest na swój sposób normalny. - Nie - zaprzeczył Myron. - I już nigdy nie będzie taki jak dawniej. Zawsze pozostaje blizna. - Mówię tylko, że różnica jest kolosalna. Należą ci się podziękowania, nawet jeśli Royce nigdy tego nie powie. Niewielu ośmieliłoby się na taką konfrontację z nim. To jak wyciąganie ciernia z łapy lwa. Kocham Royce'a, ale on naprawdę jest
niebezpieczny. Życie, które miał, nie pozwoliło mu właściwie zrozumieć pojęć dobra i zła. Nie żartował, kiedy mówił, że może cię zabić. - Wiem. - Naprawdę? Myron skinął głową. - Oczywiście. - Nie wydawałeś się zmartwiony. Gdzie się podział mój naiwny odludek, który nie mógł wyjść z podziwu nad światem? Skąd się wzięła ta cała mądrość? Myron spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Jestem mnichem. *** Hadrian zszedł do jamy ostatni. Położył się na brzuchu i opuścił po zboczu, przekładając ręce na linie. Dotarłszy do krawędzi, spojrzał w dół i zobaczył to, co wcześniej widzieli Alric i reszta. Z górnego obrzeża niecki dziura wyglądała na małą, ale to było złudzenie. Otwór stanowił olbrzymie i prawie idealnie koliste wejście do pionowego szybu o nierównych powierzchniach, który przypominał ogromną króliczą norę. Podobnie jak w przełęczy ściany u góry zdobiły długie sople, a w szczelinach zebrał się śnieg. Hadrian nie widział dna. Światło zachodzącego słońca padało ukośnie na przeciwległą ścianę, pozostawiając czeluście pogrążone w ciemnościach. Daleko w dole, tak daleko, że nie odważyłby się na strzał z łuku, fruwały jaskółki, a ich maleńkie ciałka wyglądały jak owady. Lekko oszołomiony Hadrian spojrzał w przestrzeń pod stopami. Żołądek podszedł mu do gardła i z trudem oddychał. Chwycił mocno linę, zsunął się z krawędzi i zawisł w powietrzu. Doświadczenie było niepokojące. Tylko cienka linia oddzielała go od wieczności. - Świetnie ci idzie! - zawołała do niego Arista, jakby teraz była starą wygą, a jej głos, odbijając się od ściany szybu, zabrzmiał głucho. Poczuł, jak Royce odciąga go na bok. Spojrzał w dół i zobaczył ich wszystkich. Kucali na wąskim, oblodzonym występie skalnym, a ich sprzęt leżał na stosie na jednym końcu. Dotknął stopami półki i poczuł, jak czyjeś ręce obejmują go w pasie i przyciągają do bezpiecznego miejsca przy ścianie. - Ale ubaw - zażartował i dopiero wtedy uprzytomnił sobie, jak szybko bije mu serce.
- Tak, powinniśmy robić to codziennie - powiedział Mauvin i roześmiał się nerwowo. - Mamy zostawić linę czy ją odwiązać?! - zawołał z góry Renwick. - Niech zostawią - polecił Royce. - Inaczej będzie problem z dotarciem do krawędzi. Od tej pory ja będę schodził ostatni i zabierał z sobą linę. Wyatt, ty masz najwięcej doświadczenia we wspinaczce. Poszukaj następnej półki. Hadrian zobaczył wyraz napięcia na twarzy żeglarza, gdy wkładali mu uprząż. W kamiennej ścianie wewnątrz szybu można było znaleźć wiele uchwytów. Hadrian domyślał się, że nawet on mógłby schodzić prawie bez obawy, gdyby nie oblodzenie i świadomość, że znajduje się kilkaset metrów od podłoża. Wyatt znalazł nowy występ i znów rozpoczęli proces schodzenia. Następna półka była węższa i krótsza. Brakowało miejsca i Wyatt musiał ruszać dalej, zanim wszyscy zeszli. Royce zamykał pochód. Odwiązał linę, owinął ją wokół pasa i zszedł bez zabezpieczenia, używając jedynie pazurów. Następnych dwóch poziomów Hadrian w ogóle nie uważał za półki. Były to jedynie szeregi uchwytów i oparć dla stóp, gdzie mogły przystanąć tylko trzy osoby. Ponieważ musieli trzymać się kurczowo skalnej ściany, puścili liny i ich ekwipunek swobodnie zwisał. Następny występ był największy z dotychczasowych. Miał szerokość wiejskiej drogi. Po dotarciu do niego kilku wędrowców położyło się na plecach. Oddychali głęboko i ociekali potem. Hadrian przyłączył się do nich, ziewając, żeby wyrównać narastające w uszach ciśnienie. Po otwarciu oczu zobaczył w górze krąg białego światła nie większy od swojego kciuka wyciągniętego na długość ramienia. Do szybu wpadał na pozór namacalny snop światła podobny do bladoszarego słupa. Wewnątrz tej wiązki światła jaskółki wznosiły się i nurkowały na poziomie ich oczu, wykonując swoisty taniec. Przeciwległa ściana wciąż była daleko. - Jakbyśmy byli jakimiś cholernymi pająkami - zauważył Alric. - Nie wiem, czy nawet godność władcy świata jest warta tego wszystkiego utyskiwał Degan. - Już rozumiem, dlaczego Edmund Hall spadł, ale żeby przeżyć, musiał znajdować się o wiele niżej - powiedziała Arista. - Wyobrażacie sobie, żeby zrobił to sam? - Nie był sam - odrzekł Myron. - Byli z nim dwaj przyjaciele i kilku służących. - Co się z nimi stało? Też wylądowali w więzieniu? - Nie - odparł mnich. - Nie przeżyli, prawda? - Niestety zginęli.
Hadrian usiadł. Miał przemoczone rzeczy. Wokół niego spadały ściekające po ścianie krople. Spojrzawszy na drugą stronę szybu, dostrzegł wyraźną granicę między jasnym obszarem śniegu i lodu a znacznie ciemniejszą strefą wilgotnego kamienia. - Tu jest cieplej - stwierdził. - Musimy iść dalej - oznajmił Royce. - Światło jest coraz słabsze. Ktoś chce schodzić z pochodnią w ręku? - Postaraj się znaleźć solidniejsze półki - powiedział Alric do Wyatta. - Znajduję takie, jakie są. Im niżej schodzili, tym ciemniej się robiło - niezależnie od wpadającego światła dziennego, które ku konsternacji Hadriana szybko niknęło. Pokonali kolejne cztery poziomy. Poruszali się coraz sprawniej, ale drogę utrudniał zapadający zmrok. Ściany były czarne, natomiast kolor światła w górze zmienił się z lśniącego szarego na mdły żółty, przy czym z jednej strony otworu pojawił się różowofioletowy odcień, gdyż słońce zaczęło zachodzić. Arista schodziła po linie, którą Hadrian obwiązał się w pasie i przytrzymywał. Gdy usłyszał jej krzyk i poczuł szarpnięcie, serce mu na chwilę zamarło. - Arista! - krzyknął. - Nic mi nie jest - odpowiedziała. - Ześlizgnęłaś się?! - zawołał Alric z dołu. - Ja... położyłam rękę na nietoperzu - wyjaśniła. - Cisza! - nakazał Royce. Hadrian też to usłyszał. Popiskiwanie było ciche, ale jednostajne i nieustanne. Po nim wzmógł się szum, a następnie drgania powietrza przerodziły się stopniowo w grzmot. Powstał tajemniczy wiatr, który dął porywiście i wirował. - Co się dzieje?! - zawołała Arista. W narastającym ryku jej głos był ledwo slyszalny. - Trzymaj się! - odkrzyknął Hadrian. Poczuli pęd powietrza, jakby na dole nastąpił wybuch, i niebawem słychać już było jedynie trzepotanie niezliczonych skrzydeł i wysokie piski. Hadrian przygotował się, ściskając mocno linę, gdy Arista znów wrzasnęła i szyb wypełniła chmara nietoperzy wirująca z siłą cyklonu. Hadrian opuścił głowę i owinął sobie linę ciasno wokół przedramienia, a Mauvin i Royce go przytrzymali. Nie zamierzał puścić Aristy. Po niespełna minucie mieli huraganową falę nietoperzy za sobą. - Opuść mnie! - zawołała Arista. - Zanim jeszcze coś się stanie.
Poczuł, jak księżniczka dotyka stopami podłoża. Wciągając uprząż, spojrzał do góry. Na tle skrawka bladofioletowego nieba widać było ciemną linię. Chmara gacków falowała jak ogon węża. Nietoperze wiły się, wykonywały pętle, zataczały koła. Ich widok działał hipnotyzująco jak magiczny pióropusz dymu. Musiały być ich miliony. Opuściwszy głowę, najemnik dostrzegł w dole światło, które wypełniało szyb, ukazując połyskujące ściany. - Co tam się dzieje?! - zawołał. - Mam dość błądzenia po omacku! - odkrzyknęła Arista. - Jej szata się jarzy - powiedział Alric z zażenowaniem. Po zejściu Hadrian zobaczył, że księżniczka siedzi na skalnym wypiętrzeniu, wykonując nożycowate ruchy nogami, które zwisały z krawędzi. Jej szata świeciła się biało, a przy każdym jej ruchu przesuwały się cienie. Wszyscy zerkali na nią ukradkiem, jakby dłuższe przypatrywanie się uważali za niegrzeczność. Gaunt nie miał takich skrupułów i gapił się szczerze przerażony. Ruszyli dalej w tej samej kolejności. Wszyscy wykonywali płynnie to, co do nich należało. Schodzili w milczeniu przerywanym jedynie niezbędnymi okrzykami „na dół" i „droga wolna". Po pięciu następnych odcinkach Wyatt zawołał: - Stać! Jestem na dnie! - Wciąż wisisz na linie! - odkrzyknął skonfundowany Hadrian. - Nie stanąłeś jeszcze na ziemi?! Potrzebujesz więcej luzu?! - Nie! Nie poluźniaj liny! Wolałbym nie stawać na podłożu. - Rzeka? - spytała Arista. - Nie, ale się rusza. - Co to jest? - Trudno powiedzieć. Jest za ciemno. Dajcie mi minutę na znalezienie miejsca, gdzie można stanąć. Stopniowo wszyscy zeszli na skalną wyspę wystającą z podloża jaskini. Mimo że obok Hadriana stała Arista, i tak było zbyt ciemno, by mógl zobaczyć wyraźnie, co ich otacza. Wiedział jedynie, że stoją na wyspie na morzu ciemnej ruchomej masy. Poczuł odór i usłyszał ciche chrobotanie dochodzące z dołu. Fetor skojarzył mu się z nieposprzątanym kurnikiem. - O co chodzi, Royce? - Musisz to sam zobaczyć - odparł jego wspólnik. - Arista, możesz poświecić jaśniej?
Zanim zdążył dokończyć, szata nabrała intensywniejszej zielonkawej barwy, oświetlając całe dno szybu. Oniemieli na widok tego, co tam się kryło. Nie znajdowali się na samym dnie. Stali na szczycie wypiętrzonej skały, która była na tyle wysoka, że wystawała ponad powierzchnię monolitycznego stosu odchodów nietoperzy. Stożkowaty kopiec guana miał bez wątpienia sto metrów wysokości i każdy jego centymetr się poruszał, ponieważ biegały po nim setki tysięcy karaluchów. - Na Mara! - wykrzyknął Mauvin. - Obrzydliwość - skomentował Alric. Były tam nie tylko karaluchy. Hadrian dostrzegł, jak po powierzchni pędzi coś białego i podobnego do pająka - krab, jeden z setek, które gnały przed siebie. Poniżej rozległ się słaby pisk i najemnik zobaczył szczura. Gryzoń usiłował rozpaczliwie uciec ze stosu, gdy opadła go chmara chrząszczy. Szczur przewrócił się na grzbiet i miotał w miękkim guanie. Znów zapiszczał. Jego nóżki, ogon i główka drżały, gdy rój niezliczonych owadów wciągał ją pod powierzchnię, aż na widoku pozostał jedynie bezwłosy ogon, który niebawem też zniknął. - „Pełzają, pełzają, pełzają. Pożerają wszystko" - zacytował Myron. - Ktoś chce przez to przejść? - spytał Royce. - Mówiąc poważnie, jak mamy to zrobić? - Wyatt roześmiał się niepewnie. - Może zeskoczymy i pobiegniemy ile sił w nogach? - zaproponował Mauvin. Kilka osób wykrzywiło usta. - A jeśli powierzchnia jest miękka? Wyobrażasz sobie utopienie się w tym jak w wodzie? - wymamrotał Magnus. - Ty masz jakiś pomysł - powiedział Hadrian do Royee'a. - Widziałeś to z góry. Nie zszedłbyś, gdybyś nie miał jakiegoś planu. Melborn pokręcił głową. - Ja nie, ale liczyłem, że ona będzie miała. - Wskazał na Aristę. Wszyscy popatrzyli na księżniczkę, która odwzajemniła się im spojrzeniem wyrażającym zdziwienie i niepewność. - Musisz zapewnić nam jakieś przejście - wyjaśnił Royce. - Tam jest otwór w ścianie. Widzisz? - Wskazał ręką. - Szczelina jest wąska, ale sądzę, że zdołamy się przecisnąć. Oczywiście będziemy musieli się czołgać, może nawet przekopywać. Tak więc naprawdę wszystko, co potrafisz zrobić, żeby odciągnąć uwagę tych mięsożernych chrząszczy, byłoby mile widziane. Skinęła głową i westchnęła. - Naprawdę nie mam w tym wielkiego doświadczenia.
- Zrób, co potrafisz - zachęcał ją Hadrian. - Inaczej będziemy musieli popędzić na złamanie karku, jak proponuje Mauvin, i liczyć na dotarcie do celu, zanim zostaniemy całkowicie zjedzeni. Arista skrzywiła się i znów przytaknęła. - Niech wszyscy staną za moimi plecami. Nie wiem dokładnie, co się stanie. - Co ona zamierza zrobić? - spytał Gaunt. - Co tu się dzieje? - Rób, co mówi - nakazał mu Royce. Księżniczka zajęła miejsce na skraju skały i stanęła twarzą do kopca. Pozostali ustawili się za nią, przestępując z nogi na nogę, żeby nie spaść. Arista trzymała ręce opuszczone wzdłuż boków. Odwróciła dłonie w stronę kopca i powoli zaczęła mruczeć. Jej szata zgasła i pogrążyli się w ciemności. Jedynym punktem odniesienia było dla nich kółeczko rozgwieżdżonego nieba w górze. W mroku słyszeli wyraźnie chrobotanie miliona karaluchów. Stali skuleni blisko siebie, gdy zaczęły pojawiać się maleńkie światełka. Punkciki rozbłyskiwały w powietrzu przed nimi i zanim gasły, obracały się i odpływały na prądach wirującego powietrza. Pojawiało się coraz więcej iskierek, aż Hadrian poczuł, jakby widział szczyt gigantycznego ogniska. Nie było płomieni, jedynie rój iskier, które unosiły się wysoko w powietrze, jakby szyb był olbrzymim kominem. Iskrom towarzyszyło gorąco. Hadrian miał wrażenie, jakby stał przed kuźnią swojego ojca. Czuł, jak żar przypieka mu ubranie i wywołuje zaczerwienienie na skórze. Z wysoką temperaturą pojawił się nowy zapach, który był znacznie gorszy od stęchłej woni amoniaku - mdlący smród palących się włosów. Kopiec zaczął emitować światło - słaby czerwony blask podobny do dogasającego żaru w niedoglądanym kominku. Następnie gdzieniegdzie samoistnie buchnęły płomienie, które rzucały wysokie demoniczne cienie na ściany. - Już dobrze! Już dobrze! - krzyknął Alric. - Wystarczy! Dość! Za chwilę spłonie mi twarz! Płomienie przygasły, czerwona poświata zbladła, a iskry zniknęły. Szata Aristy znów się jarzyła, ale słabiej i z niebieskawym odcieniem. Księżniczka przygarbiła ramiona, a nogi zaczęły jej drżeć. Hadrian chwycił ją za łokieć i objął w pasie. - Nic ci nie jest? - Zadziałało? Czy ktoś jest ranny? - spytała, odwracając się, żeby na nich spojrzeć. - Trochę się przypiekliśmy, poza tym w porządku - odparł. Royce postawił nogę na stosie. Rozległ się wyraźny chrzęst, jakby nadepnął na skorupki od jajek. Powierzchnia kopca była ciemna i szklista. Już nic się nie poruszało. Złodziej zrobił dwa kroki, po czym wrócił szybko na wyspę.
- Powierzchnia jest wciąż gorąca. Lepiej trochę poczekajmy. - Jak to zrobiłaś? - spytał zdumiony Degan, jednocześnie odsuwając się od niej tak daleko, jak na to pozwalała wysepka. - To wiedźma - wtrącił się Magnus. - Nie jest wiedźmą! - Donośność własnego głosu, rozbrzmiewającego w jaskini, w której poza tym było cicho, wprawiła Hadriana w zakłopotanie. Jego słowa odbiły się dwukrotnie echem od ścian. Zauważył, że Alric spogląda na niego ze zdziwieniem, i nagle poczuł się przytłoczony. Zszedł ze skały i ruszył w stronę otworu w ścianie. Słyszał, jak powierzchnia stosu strzela pod naciskiem jego stóp, i czuł gorąco pod butami, jakby kroczył po spieczonym słońcem piasku. Po świetle podskakującym za jego plecami zorientował się, że przynajmniej Arista za nim podąża. Dotarli do szczeliny. Była większa, niż wydawała się z oddali, i musiał jedynie się schylić, żeby przez nią przejść.
Rozdział 9. Wieści o wojnie. Gdy obie dziewczynki biegły wzdłuż parapetu, ciemne zimowe płaszcze powiewały im za plecami. Mercy zatrzymała się gwałtownie i Allie omal jej nie przewróciła. Zderzyły się i zachichotały na mroźnym wietrze. Niebo było szare jak mury zamku, na których dziewczynki stały. Obie miały policzki zaczerwienione od zimna, ale nie zwracały uwagi na takie rzeczy. Mercy weszła na czworakach między blanki i spojrzała w dół. Olbrzymie bloki o nierównej barwie tworzyły mur wysoki na sześć metrów. Im dalej dziewczynka patrzyła na kwadratowe kamienie, tym mniejsze się wydawały. W dole widziała ulicę, na której dziesiątki ludzi chodziły, jechały lub pchały wózki. Od patrzenia z góry żołądek podszedł jej do garda, a ręce tak osłabły, że ściskanie czegokolwiek wywoływało łaskotanie. Mimo to cudownie było oglądać świat z takiej wysokości, widzieć dachy domów i wzory utworzone przez sieć ulic. Prawie wszystko było białe od śniegu, ale gdzieniegdzie wyróżniały się barwne plamy krajobrazu: ściana czerwonej stodoły na odległym wzgórzu, błękitny dwupiętrowy budynek, brązowe fragmenty drogi, na których śnieg dał za wygraną, ustępując pod często depczącymi go stopami... Mercy nie widziała nigdy miasta, a tym bardziej z takiej wysokości. Na blankach pałacu czuła się jak imperatorka świata lub przynajmniej ptak - o obu możliwościach myślała z jednakową rozkoszą. - Nie ma go na dole! - krzyknęła Allie, ale podmuchy wiatru sprawiły, że jej słowa dotarły do Mercy jakby z bardzo daleka. - Nie ma skrzydeł! Mercy wycofała się spomiędzy kamiennych bloków i oparła plecami o blank, żeby złapać oddech. Allie stała przed nią i uśmiechała się szaleńczo. Zdjęła kaptur i ciemne włosy powiewały jej na wietrze. Mercy już prawie nie zauważała uszu Allie ani dziwnie zwężonych oczu. Była nią zafascynowana od tamtego pierwszego dnia, kiedy spotkały się w sali jadalnej. Odeszła od stołu Pickeringów, żeby lepiej przyjrzeć się elfiej dziewczynce. Allie zdradzała równie duże zainteresowanie Panem Prążkiem. I od tamtej chwili obie były jak papużki nierozłączki. Allie była najlepszą przyjaciółką Mercy, nawet lepszą od Pana Prążka, bo choć dziewczynka zwierzała się ze wszystkich tajemnie i jemu, i jej, Allie ją rozumiała. Allie współczuła Mercy, gdy ta opowiedziała jej o tym, jak Arcadius zabronił jej spacerowania po lesie przy uniwersytecie. Sama też cierpiała podobne niedogodności w Colnorze. Obie dziewczynki spędziły długie noce przy świetle świec, dzieląc się przerażającymi opowieściami o pozbawionym przygód dzieciństwie, czego przyczyną byli zbyt troskliwi opiekunowie, którzy nie rozumieli konieczności szukania kijanek lub zbierania kawałków metalu wyrzuconych przez blacharza.
Jedna przymierzała rzeczy drugiej. W skład garderoby Allie wchodziły chłopięce stroje, przeważnie spodnie i tuniki. Wszystkie też były wypłowiałe i znoszone, z dziurami na łokciach i kolanach, ale Mercy uważała je za wspaniałe. W nich łatwiej było się wspinać na drzewa niż w sukienkach. Ale wszystkie suknie i płaszcze, którymi Mercy dysponowała, musiała zostawić na uniwersytecie w dniu, w który Miranda przygotowała ją do ucieczki z Sheridanu. W końcu udało im się jedynie zamienić płaszczami. Peleryna Mercy była grubsza i cieplejsza, lecz dziewczynce podobało się to, że w starym, postrzępionym okryciu Allie wyglądała stylowo, jak jakaś dzika bohaterka. Allie pozwoliła Mercy bawić się zapasowym sekstansem, który dał jej ojciec. Pokazała jej, jak określa się pozycję na podstawie położenia gwiazd. W zamian Mercy pozwoliła Allie bawić się z Panem Prążkiem, ale zaczynała żałować swojej decyzji, bo teraz częściej wspinał się na ramię przyjaciółki niż jej. Późno w nocy karciła szopa za nielojalność, ale on w odpowiedzi tylko do niej świergotał, nie była więc pewna, czy rozumie wagę problemu. - Tam! - krzyknęła Allie, wskazując palcem miejsce na parapecie, gdzie Mercy dostrzegła mordkę szopa wyzierającego zza narożnika. Obie pędem do niego ruszyły. Mordka się schowała, błysnęła pręgowana kita i zwierzątko zniknęło. Skręcając za róg, dziewczynki poślizgnęły się na śniegu. Znajdowały się teraz na przodzie pałacu, nad wielką bramą. W dole widziały duży plac, na którym handlarze sprzedawali towary z wozów, a naganiacze zachwalali najlepszą skórę, najwolniej spalające się świeczki i okazyjną cenę miodu. Po drugiej stronie muru był dziedziniec, a za nim wysoka, imponująca wieża z licznymi oknami, która wznosiła się majestatycznie. Nigdzie nie było widać szopa. - Widzę następne ślady! - wykrzyknęła dramatycznie Mercy. - Głuptas zostawia po sobie ślady! Jeszcze raz puściły się pędem, podążając za małymi łapkami odciśniętymi na śniegu. - Zbiegł po schodach, dziewczynki - poinformował je strażnik wieżyczki, gdy przebiegały obok niego. Mercy tylko na niego zerknęła. Był olbrzymi, podobnie jak pozostali. Nosił srebrny hełm i kilka warstw rzeczy z ciemnej wełny, a w ręku trzymał włócznię. Uśmiechnął się do niej i ona odwzajemniła mu tym samym. - Tam! - Allie wskazała palcem na drugą stronę dziedzińca, gdzie cień przemknął pod wozem dostawczym. Zbiegły po schodach i pognały przez podwórze. Dogoniły szopa przy starym ogrodzie. Rozdzieliły się jak myśliwi zaganiający swoją zdobycz. Allie zagrodziła
drogę Panu Prążkowi, zmuszając go do ucieczki w kierunku nadbiegającej Mercy. W ostatniej chwili jednak zwierzak skręcił w stronę stosu drewna przed kuchnią. Z łatwością wbiegł po ułożonych na stos kłodach i wślizgnął się przez okno, które pozostawiono uchylone, żeby wypuścić dym. - Przebiegły łotr! - zawołała Allie. - Nie może uciec! - krzyknęła Mercy. Obie wparowały do kuchni i przebiegły przez pomywalnię. Jedna z przestraszonych służących upuściła duży rondel i rozległ się dźwięk przypominający uderzenie w gong. Posypały się za nimi krzyki i przekleństwa, a one wbiegły po schodach, minęły magazyn bielizny stołowej i wpadły do wielkiej sali, gdzie Mercy dała spektakularnego nura na ziemię i złapała Pana Prążka za tylną łapę. Zwierzątko próbowało bezskutecznie uciec, drapiąc pazurkami po wypolerowanej podłodze, ale Mercy poprawiła uchwyt i przyciągnęła je do siebie. - Mam cię! - ogłosiła, obracając się na plecy, przytulając Pana Prążka i dysząc. - Skazuję cię na szubienicę! - Hm. Mercy od razu wiedziała, że ma kłopoty. Przekręciła się na brzuch i podniosła głowę. Zobaczyła kobietę, która stała ze skrzyżowanymi ramionami i patrzyła na nią z surowym wyrazem twarzy. Miała na sobie lśniącą czarną suknię ozdobioną kamieniami szlachetnymi, które skrzyły się jak gwiazdy. Przy stojącym w pobliżu stole siedzieli jeszcze jedna kobieta i ośmiu mężczyzn, którzy patrzyli na nie groźnie. - Nie przypominam sobie, żebym cię zapraszała na to spotkanie - powiedziała kobieta do Mercy. - Ani ciebie - zwróciła się do Allie, która wpadła do sali za przyjaciółką. Następnie skupiła uwagę na Panu Prążku i dodała: - I na pewno nie zapraszałam ciebie. - Wybacz nam, Wasza Imperialna Mość - powiedzieli jednocześnie dwaj strażnicy, pędząc naprzód. Pierwszy chwycił brutalnie Allie, drugi zaś zamierzał złapać Mercy, która zerwała się na nogi przestraszona. Dama uniosła delikatną rękę, zginając ją nieznacznie w nadgarstku, i wartownik natychmiast się zatrzymał. - Wybaczam wam - powiedziała. - Puść ją. Mężczyzna uwolnił Allie i dziewczynka oddaliła się o krok, spoglądając na niego nieufnie. - Jesteś imperatorką? - spytała Mercy. - Tak. Mam na imię Modina. - Jestem Mercy.
- Wiem. Allie wszystko mi o tobie powiedziała. A to Pan Prążek, zgadza się? spytała imperatorka, wyciągając rękę i głaszcząc szopa po głowie. Pan Prążek miał pochylony pyszczek jakby w wyrazie nieśmiałości, gdy Mercy trzymała go niezgrabnie przy piersiach, odsłaniając jego brzuszek. - To on jest przyczyną całego zamieszania? - To nie jego wina - wygadała się Mercy. - Bawiłyśmy się. Pan Prążek był nikczemnym złodziejem, który ukradł klejnoty koronne, a ja i Allie tropiłyśmy go, żeby oddać go w ręce kata. Tak się składa, że Pan Prążek jest bardzo dobrym złodziejem. - Rozumiem, ale niestety jesteśmy w trakcie bardzo ważnej narady, na której nie ma miejsca dla złodziei, katów i małych dziewczynek. - Imperatorka spojrzała na Pana Prążka, jakby zwracała się wyłącznie do niego. - A szopom, obojętne jak uroczym, nie wolno tu przebywać. Bądźcie uprzejme zabrać go do kuchni i poprosić pana Thinly'ego, żeby dał mu coś do jedzenia. Może to go powstrzyma od psocenia. Zapytajcie, czy nie znalazłby też dla was czegoś słodkiego. Może toffi? A w zamian za jego uprzejmość zapytajcie, czy nie ma jakichś prac domowych, które mogłybyście dla niego zrobić. Mercy potakiwała głową, jeszcze zanim Modina skończyła mówić. - A teraz zmykajcie już - dodała imperatorka. Dziewczynki otworzyły szeroko oczy i spojrzały na siebie z ulgą, po czym popędziły tą samą drogą, którą przybiegły. *** Modina patrzyła, jak znikają, a następnie wróciła do członków rady. Nie zajęła miejsca; wołała się wolno przechadzać, okrążając długi stół, przy którym czekali ministrowie i rycerze. W sali słychać było jedynie trzask ognia i stukot jej pantofli. Chodziła bardziej w celu zrobienia większego wrażenia niż z potrzeby. Jako imperatorka odkryła potęgę pozorów i konieczność ich zachowywania. Suknia stanowiła zewnętrzny wyraz takiego podejścia. Była sztywna, ciasna, krzykliwa i niewygodna, ale za to imponująca. Modina dostrzegała podziw w oczach wszystkich, którzy ją w niej widzieli. A z podziwu rodził się szacunek, z szacunku - zaufanie, z zaufania zaś - odwaga. Imperatorka natomiast potrzebowała dzielnych ludzi. Potrzebowała takich, którzy odrzucą wątpliwości nawet w obliczu straszliwej groźby. Potrzebowała takich, którzy uwierzą w mądrość młodej kobiety nawet w obliczu zagłady.
Ludzie przy stole nie byli głupcami. Gdyby ich za takich uważała, nie byłoby ich tutaj. Zaliczali się do praktycznych, jasno myślących, zaprawionych w boju przywódców. Takie romantyczne pojęcia jak nieomylność córki Novrona nie robiły na nich wrażenia. Bardziej interesowały ich liczba włóczni i plan działania. Mimo to Modina wiedziała, że ich wysiłki również okażą się daremne. Bo teraz nawet brawura na polu walki dawała im nie większe szanse na przetrwanie niż wiara w półboginię imperatorkę. Mieli tylko jedną nadzieję i jako troskliwa władczyni potrzebowała ich zgody na zapłatę tej ceny, koniecznej do zyskania czasu. Dlatego przechadzała się z opuszczoną głową i stukała palcami w dolną wargę, sprawiając wrażenie, że się zastanawia, że szacuje liczbę mieczy i tarcz, analizuje pozycje ich wojsk w newralgicznych miejscach, kalkuluje, ile mostów należy zburzyć, i ocenia stan przygotowania rezerwowych hufców. Przede wszystkim nie chciała, by ci doświadczeni ludzie postrzegali ją jako płochą dziewczynę, która nie rozumie, jakiciężar spoczywa na jej barkach. Przystanęła, spoglądając na ogień, zwrócona plecami do stołu. - A więc jesteś pewien? - spytała. - Tak, Wasza Imperialna Mość - odparł sir Breckton. - Pali się ognisko ostrzegawcze. - Ale tylko jedno? - Wiemy, że elfy potrafią działać szybko i skrycie. To dlatego mieliśmy tyle patroli sygnałowych. - Ale i tak tylko jedno? - To nie przypadek. - Naturalnie, że nie - przyznała, obracając się na pięcie tak energicznie, że peleryna z wdziękiem zawirowała wokół niej. - I już nie mam wątpliwości, ale to świadczy o ich zdolnościach. Z dwudziestu czterech tylko jeden człowiek zdążył podpalić stos polanego olejem drewna. - Westchnęła. - A więc przekroczyli Galewyr. Padł Trent. No dobrze, roześlijcie rozkazy, by ewakuować wsie i miasteczka oraz zburzyć tamy i mosty. Odetnijcie nas od reszty świata, z wyjątkiem przejścia na południe. Pozostawimy je otwarte dla księżniczki. Dziękuję, panowie. Spotkanie dobiegło końca i członkowie rady wstali. Breckton odwrócił się w stronę Modiny. - Niezwłocznie wyruszę, żeby osobiście dopilnować zniszczenia mostów w Colnorze. Skinęła głową, a ponieważ dostrzegła, że po jej słowach Amilia się skrzywiła, dodała:
- Sir Brecktonie, mam nadzieję, że się nie obrazisz, ale chciałabym, aby towarzyszyła ci moja asystentka. Będzie składać mi meldunki, bo nie chcę odciągać cię od obowiązków po to, żebyś przekazywał mi na bieżąco informacje. Oboje wyglądali na zaskoczonych. - Ale, Wasza Imperialna Mość, będę jechał na północ... Istnieje ryzyko... - Zatem pozostawię decyzję w jej gestii. Amilio? Chcesz jechać? Skinęła głową. - Jak moja imperatorka sobie życzy - oświadczyła poważnym tonem, jakby były to straszne trudy, które zniesie tylko przez wzgląd na imperium. Nie była jednak zbyt dobrą aktorką. - Mijając dolinę Tarin, sir Brecktonie, nie zapomnij sprawdzić, jak się miewa rodzina Amilii, i dopilnuj, żeby przysłano ich tutaj do pałacu. Tym razem Amilia rozpromieniła się, wyraźnie zdziwiona. - Jak sobie życzysz - powiedział rycerz, składając ukłon. Amilia nie odezwała się, ale gdy przechodziła obok Modiny, uścisnęła jej rękę. - Jeszcze jedno - dodała imperatorka. - Dopilnuj, żeby ten człowiek, który rozpalił ognisko, otrzymał jakieś wyróżnienie. Powinien zostać nagrodzony. - Tak uczynię, Wasza Imperialna Mość. Do sali weszli służący z talerzami, ale gwałtownie się zatrzymali z minami winowajców. - Nie, nie, wejdźcie. - Skinęła na nich ręką. - Kanclerzu, ty i ja będziemy dalej pracować w moim biurze, żeby ludzie mogli zastawić stół do wieczornego posiłku. Na korytarzach i w publicznych komnatach widziała dziesiątki ludzi, którzy pracowali lub po prostu gromadzili się, żeby porozmawiać. To jej się podobało zamek tętnił życiem. Tak długo mieszkała w zimnej, wydrążonej skorupie - jak duch w mauzoleum. Teraz zaś, gdy widziała tłumy ciasno stłoczonych gości, którzy kłócili się o dostęp do umywalek i miejsca przy stołach i spierali o chrapanie oraz kradzież koców, czuła się jak w domu. Czasami niemal wyobrażała sobie, że to wszystko są jej krewni, którzy przyjeżdżają jako goście na wielkie przyjęcie lub może, zważywszy na panujący nastrój, pogrzeb. Nigdy wcześniej nie widziała większości tych ludzi, ale teraz byli rodziną. Wszyscy byli jedną rodziną. Na korytarzu i głównych schodach towarzyszyli jej strażnicy. Od incydentu z Royce'em, jak Breckton nazywał to zdarzenie, rycerz nalegał, aby przez cały czas byli przy niej. Rozkazywali szorstko ludziom, żeby się cofnęli. Wołali „Imperatorka!", a tłum głośno wzdychał i się rozglądał, rozstępując się i kłaniając. Chętnie uśmiechała się i machała ręką, ale na schodach musiała przytrzymać
sobie skraj sukni. Bo suknia ta wciąż była dla niej źródłem niekończących się problemów i Modina nie mogła doczekać się końca dnia, kiedy będzie mogła udać się do swojej komnaty i przebrać w płócienną koszulę. Przez chwilę zastanawiała się, czy już teraz tam pójść. Nimbus nie miałby nic przeciwko temu. Setki razy widział ją w tej koszuli i choć sam stanowił wzór do naśladowania pod względem etykiety, nic nie mówił na jej słabostki. Gdy Modina wchodziła po schodach, przyszło jej do głowy, że już nawet nie krępuje się przebierać w jego obecności, jakby był doktorem albo kapłanem. Weszli do dawnego biura Saldura, z którego kazała usunąć większość kościelnych rekwizytów i przedmiotów osobistych. Być może komnatę nawet wyszorowały pokojówki, ponieważ pachniało tam teraz ładniej. Słońce zachodziło za oknem i ostatnie światło szybko gasło. - Ile czasu minęło? - spytała Nimbusa, gdy zamknął drzwi biura. - Zaledwie dwa dni, Wasza Imperialna Mość - odparł. - Wydaje się, że dużo więcej. Musieli już dotrzeć do Amberton Lee, prawda? - Tak sądzę. - Powinnam wysłać z nimi jeźdźców, żeby przywozili mi meldunki. Nie podoba mi się to czekanie. Czekanie na wiadomość od nich, czekanie na dźwięk trąbek ostrzegający przed najazdem... - Wyjrzała przez okno. - Po odcięciu północnej przełęczy i zniszczeniu mostów w Colnorze jedyną drogą wejścia do miasta lub wyjścia z niego będzie morze i południowa brama. Uważasz, że powinnam wystawić więcej statków do obrony przed inwazją z wody? - To mało prawdopodobne. Nie słyszałem, żeby elfy lubiły pływać. Nie sądzę też, by transportowały statki przez Dunmore. Breckton zniszczył przecież flotę Melengaru i... - A Trent? Mogli stamtąd wziąć okręty. Szczupły mężczyzna skinął głową zwieńczoną pudrowaną peruką. - Tyle że wtedy nie było takiej potrzeby. I nie będzie jej dopóty, dopóki twoi ludzie nie zablokują dróg. Zwykle nikt nie zadaje sobie wiele trudu, jeśli nie musi, a do tej pory... -...z łatwością nas pokonywali. Czy tu będzie im trudniej? - Tak sądzę - odparł Nimbus. - W przeciwieństwie do innych mieliśmy czas, żeby się przygotować. - Ale czy to wystarczy? - Żadna armia ludzi nie zdołałaby nas pokonać, tylko że...
Gdy Modina usiadła na krawędzi biurka, jej suknia się wydęła. -...meldunki mówią o chmarach gilarabrywnów. Nie widziałeś nigdy żadnego, Nimbusie, ale ja tak. To gigantyczne, okrutne, przerażające latające potwory. Jeden taki zniszczył mój dom. Spalił go na popiół. Są nie do powstrzymania. - Ale ty jednego pokonałaś. - Zabiłam go. Lecz teraz chodzi o chmary! Spalą miasto z nieba. - Schrony są prawie gotowe. Budynki przepadną, ale ludność będzie bezpieczna. Nie zdobędą miasta gilarabrywnami. Dopilnowałaś tego. - A co z jedzeniem? - Tu nam się poszczęściło. To był dobry rok. Mamy w magazynach więcej niż zwykle na końcowy okres zimy. Rybacy pracują na okrągło: oprawiają, solą i wędzą ryby. Wszystkie mięsa i zboża są podzielone na racje i schowane pod ziemią. Nawet tutaj w zamku większość zapasów już przeniesiono do starego lochu. - To powinno zyskać nam czas, prawda? - Tak sądzę - odparł. Wyjrzała przez okno na ośnieżone dachy. - A jeśli Arista i pozostali mieli kłopoty? Jeśli napadli na nich złodzieje? Mogli zginąć jeszcze przed dotarciem do miasta. - Złodzieje? - spytał Nimbus, tłumiąc śmiech. - Żal by mi było każdej bandy złodziei, którzy mieliby nieszczęście napaść na tę grupę. Na pewno dotarli bezpiecznie do Amberton Lee. Odwróciła się twarzą do kanclerza. Mówił z taką pewnością siebie, że się uspokoiła. - Przypuszczam, że masz rację. Musimy mieć nadzieję, że im się uda. Przeszkody, które napotkają pod ziemią, na pewno będą straszniejsze od bandy złodziei.
Rozdział 10. Pod wzgórzem. Arista nie miała pojęcia, która jest godzina ani jak długo już idą. Jej obolałe i ociężałe stopy ześlizgiwały się z kamieni i o nie potykały. Bez przerwy ziewała, a w brzuchu jej burczało. Lecz nie mogli się zatrzymać, jeszcze nie teraz. Podążali szeregiem szczelin, które były tak małe i ciasne, że często musieli się czołgać, Elden zaś musiał dodatkowo wciągać brzuch i niekiedy pozwalać, żeby go przepychali. Gdy Arista przechodziła bokiem przez wąskie szpary, jej nos niejednokrotnie znajdował się w odległości zaledwie kilku centymetrów od przeciwległej ściany. Jej szata była tu jedynym źródłem światła. Czasami jednak ciemniała lub migotała, co niepokoiło księżniczkę. Arista stawała wtedy nieruchomo i światło od razu przybierało na sile, choć wraz z nadejściem nocy zmieniało barwę z białej na coraz głębiej niebieską. Szlak rozszerzał się i zwężał, ale Royce zwykle znajdował przejście. Przy kilku okazjach popełnił błąd i musieli cofnąć się i znaleźć inną drogę. W takich sytuacjach Arista słyszała mamrotanie Magnusa. Royce też musiał słyszeć krasnoluda, ale nie odżywał się ani nie spoglądał w jego kierunku. Krasnolud, który poruszał się w tunelach jak ryba w wodzie, nie wyjaśniał, co jest przyczyną jego pomruków. Na ogół milczał i szedł na końcu lub w środku grupy, ale od czasu do czasu, gdy Royce wchodził do jakiejś szczeliny, chrząkał z dezaprobatą. Złodziej ignorował go, ale wtedy zawsze wracał z chmurną miną. Po kilku błędnych wyborach w końcu zaczął rezygnować z zachęcająco wyglądającej ścieżki w chwili, gdy tylko słyszał jakiś sygnał ze strony Magnusa. Udawał wtedy, że przyszła mu do głowy nowa myśl. I teraz posuwali się do przodu znacznie sprawniej. Pozostali członkowie grupy szli bezmyślnie za przewodnikiem, skupiając uwagę tylko na swoich stopach. Po pierwszej godzinie Alric, który na początku marszu czasami wskazywał oczywisty kierunek lub zadawał pytania, a potem potakiwał, jakby akceptował jakieś działanie, całkowicie zrezygnował ze stwarzania pozorów. Niebawem wlókł się jak reszta, podążając ślepo tam, dokąd prowadzili Magnus i Royce. - Mm - usłyszała Arista śpiewny głos Magnusa gdzieś z przodu, jakby krasnolud właśnie posmakował wyśmienitej potrawy. Księżniczka z trudem brnęła naprzód, schylając się i skręcając tułów, gdy przedzierali się przez kolejną długą szczelinę. W niebieskim świetle jej szaty wydawało się, że skały się jarzą. - Cudowne - wymamrotał krasnolud.
- Co takiego? - Zobaczysz. Posuwali się wolno w rozpadlinie, która zrobiła się ciaśniejsza. Arista macała stopą ziemię, odkopując luźne kamienie na bok, żeby znaleźć pewne oparcie dla nóg. - Łał! - usłyszała głos Royce'a, który wymówił to słowo powoli, z nietypowym dla niego podziwem. Próbowała spojrzeć do przodu, ale widok zasłaniali jej Mauvin i Alric, którzy stali przed nią w wąskim przejściu. - Na Mara! Jak to możliwe? - Alric wykrzyknął po krótkim czasie. - Co się dzieje? - spytał Degan za plecami księżniczki. - Nie mam pojęcia, jeszcze nie widzę - odparła. - Widok zasłania mi wielka głowa Mauvina. - Hej! - odciął się. - To nie moja wina. Tu jest naprawdę wąsko... Wielkie nieba! Arista przepchnęła się do przodu. Mauvin miał rację - przejście naprawdę zrobiło się bardzo ciasne. Musiała pochylić głowę, by przedostać się przez otwór. Otarła się przy tym ramionami o kamień, zahaczyła włosami o ostre skały, a jej stopa prawie się zakleszczyła, gdy przenosiła ciężar ciała na drugą nogę. Ale gdy wydostała się w końcu ze ściany, pierwszą rzeczą, jaką dostrzegła, była duża jaskinia, która po wielu godzinach pełzania jak robak wydawała jej się cudowna. Jakaś zapomniana rzeka wydrążyła w skale olbrzymią pieczarę z wypolerowanymi ścianami. Podłużne kałuże wody rozsiane bezładnie na podłożu lśniły jak lustra oddzielone od siebie gładkimi wypukłościami skalnymi. Drugą rzeczą, którą Arista zobaczyła, były gwiazdy. - O rany! - zachwyciła się, podnosząc głowę. Sklepienie jaskini wyglądało jak nocne niebo. Tysiące jaskrawych punkcików oświetlały całą komorę. - Gwiazdy. - Świetliki - sprostował Magnus, wychodząc przed księżniczkę. - Przyssały się do sufitu jak pijawki. - Są piękne - orzekła. - Drome nie wyniósł swoich wszystkich wspaniałych dokonań do zewnętrznego świata Elanu. Wasze zamki i wieże to smutne zabawki. Tutaj znajdują się nasze prawdziwe skarby. Na powierzchni nazywają nas skąpcami. Nie wiedzą, co mówią. Gonią za złotem, srebrem i diamentami, a nie widzą prawdziwych klejnotów pod nogami. Witajcie w domu Drome'a. Stoicie na jego ganku. - Tam jest płaski stół skalny - poinformował ich Royce, wskazując na ogromną kamienną płytę, która leżała nieco ukośnie. - Rozbijemy obóz, zjemy posiłek i się
prześpimy. - Tak, tak, to wspaniały pomysł - zgodził się Alric, kiwając ochoczo głową. Obeszli kałuże, w których odbijało się światło niby-gwiazd. Myron i Elden, obaj wpatrzeni w odległy sufit, kilkakrotnie źle postawili nogę i przemoczyli sobie buty żadnemu jednak to nie przeszkadzało. Wspięli się na skalną półkę, która dorównywała wielkością posadzce wielkiej sali pałacu i miała kształt trójkąta. Jeden z jej wierzchołków wznosił się na środku jaskini niczym dziób prującego falę statku. Bez drewna i konieczności rozbijania namiotów rozłożenie obozu polegało tu wyłącznie na tym, że odstawili plecaki i usiedli. Arista miała najlżejszy tobołek, ponieważ niosła tylko własne zapasy jedzenia, przykrycie i wodę, ale i tak bolały ją ramiona, co poczuła jeszcze bardziej po zdjęciu ciężaru z pleców. Usadowiła się na występie, zwieszając nogi z krawędzi płyty, odchyliła ciało do tyłu, wspierając się na rękach ustawionych za plecami, i uniosła głowę, by popatrzeć na sztuczne nocne niebo. Pierwszy przyłączył się do niej Elden. Usiadł obok księżniczki i zrobił dokładnie to co ona. Gdy zauważył jej spojrzenie, uśmiechnął się wstydliwie. Na czole i lewym policzku wielkoluda widniały brzydkie zadrapania, a jego tunika w poprzek piersi i wzdłuż prawego ramienia była porozdzierana. Graniczyło z cudem to, że w ogóle udało mu się dotrzeć aż tutaj. Arista wyjęła z tobołka jeden z posiłków. Rozdarła zgrabnie zaszytą torebkę i znalazła w niej soloną rybę, jajko na twardo o zielonym zabarwieniu, kawałek suchara, orzechy włoskie i korniszona. Podobnie jak kiedyś pochłonęła gulasz wieprzowy, którym Hadrian i Royce ją poczęstowali w pierwszy wieczór ich wspólnej podróży, ten posiłek też zjadła bez wahania, a następnie przetrząsnęła torebkę, żeby zobaczyć, czy zostały w niej jakieś okruszki. Niestety, znalazła na dnie jedynie dwa orzechy. Zastanawiała się, czy nie otworzyć następnej torebki, ale rozum odwiódł ją od tego pomysłu. Choć nie najadła się do syta, wkrótce głód przestał jej dokuczać. Większość członków grupy znalazła sobie miejsca na krawędzi półki i rozlokowała się na niej jak ptaki na płocie, zwieszając nogi i machając nimi wedle upodobania. Royce usiadł ostatni. Tak jak dawniej przez pewien czas badał teren z przodu i sprawdzał sytuację za ich plecami. Degan i Magnus siedzieli razem w pewnej odległości od pozostałych i rozmawiali po cichu. - Święty Mariborze, umieram z głodu! - oznajmił Mauvin, rozdzierając własną torebkę. Na jego twarzy pojawił się wyraz rozczarowania, ale młody Pickering nie dał się zniechęcić. Gdy spróbował jedzenia, na jego usta powrócił uśmiech. - Ten Ibis to geniusz. Ryba jest cudowna!
- Ja... mam... wieprzowinę - zdołał powiedzieć Alric z pełnymi ustami. - Jest smaczna. - Czuję się, jakbym znów był na statku - odezwał się Wyatt, ale nie rozwinął tematu. Ugryzł za to kęs chleba. Myron dobił targu z Eldenem w sprawie orzechów - transakcja odbyła się bez słów. Mały mnich wyglądał na wycieńczonego, ale zdołał uśmiechnąć się serdecznie do olbrzyma, gdy prowadzili negocjacje za pomocą rąk i kiwnięć głową. Elden wyszczerzył zęby w uśmiechu, zachwycony tego rodzaju zabawą. Po jedzeniu Arista rozejrzała się za miejscem do spania. Inaczej niż w lesie, gdzie szukało się skrawka ziemi bez korzeni i kamieni, tutaj były same skały, wszędzie wyglądające podobnie i oferujące niewiele wygody. Wzięła tobołek do ręki i poszła na środek półki. Pomyślała, że przynajmniej się nie skulnie. Dostrzegła Hadriana u dołu skały. Leżał na plecach, miał podciągnięte kolana i opierał głowę na zrolowanym kocu. - Coś nie tak? - spytała, podchodząc ostrożnie. Odwrócił się na bok i podniósł głowę. - Hm? Nie. - Na pewno? - Uklękła obok niego. - Czemu wybrałeś miejsce na samym dole? Wzruszył ramionami. - Chcę mieć trochę prywatności. - A więc pewnie ci przeszkadzam. - Wstała. - Nie... Nie przeszkadzasz. - Zatrzymał ją. - To znaczy... - Westchnął. Nieważne. Sprawiał wrażenie zmartwionego, może nawet rozgniewanego. Arista stała nad nim, nie wiedząc, co zrobić. Miała nadzieję, że Hadrian coś powie lub przynajmniej się do niej uśmiechnie. On zaś nie chciał spojrzeć w jej kierunku. Wpatrywał się w ciemność po drugiej stronie pieczary, podczas gdy w głowie księżniczki rozbrzmiewało echem nieszczęsne gorzkie słowo „nieważne". - Idę spać - oznajmiła w końcu. - Dobry pomysł - odrzekł, nadal nie fatygując się, żeby na nią spojrzeć. Wróciła powoli na środek skalnej płyty, zerkając przez ramię na najemnika. Dalej leżał i gapił się w przestrzeń. To ją niepokoiło. Gdyby chodziło o Royce'a, nie zastanawiałaby się nad tym, ale takie zachowanie było niepodobne do Hadriana. Rozłożyła koce i się położyła. Nagle poczuła się okropnie, jakby straciła coś cennego. Nie była tylko pewna co.
Jej szata była ciemna. Dopiero teraz to zauważyła i nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy światło przygasło. Wszyscy byli zmęczeni, nawet szata. Arista spojrzała na świetliki. Naprawdę wyglądały jak gwiazdy. Musiały ich tam być setki tysięcy. *** Chłopiec był upiornie blady, a jego oczy miały bladożółty odcień. Usta trzymał lekko otwarte, jakby przez cały czas zamierzał zadać pytanie, tyle że już nie potrafił go sformułować. Domyślała się, że musiał używać całej swojej siły psychicznej, by powstrzymać się od krzyku. Obok niego stał Jerish. Górujący nad chłopcem wojownik miał minę, która nasuwała jej skojarzenia z niedźwiedzią matką zapędzoną w pułapkę. Obaj nosili zwykłe rzeczy. Zbroja i godła Jerisha pozostały w pałacu. Wyglądał teraz na ubogiego kupca lub może handlarza, z wyjątkiem przewieszonego przez plecy długiego miecza, którego głowica wystawała mu ponad lewym ramieniem, jakby pełniła straż. - Grinder - powiedział chłopiec, gdy ją zobaczył. - Nary - przywitała go, z trudem powstrzymując się od złożenia mu ukłonu. Był bardzo podobny do ojca - te same rysy twarzy, to samo jasne spojrzenie i kształt ust. Pochodzenie imperatorskie było oczywiste. - Śledzili cię? - spytał Jerish. Uśmiechnęła się z wyższością. - Cenzara nie można śledzić? - Nie - odparła bez ogródek. - Wszyscy wciąż sądzą, że trwam w wierności dla sprawy. Musimy się teraz śpieszyć. Proszę. - Wyciągnęła naszyjniki. - Ten jest dla ciebie, Nary, a ten dla Jerisha. Włóżcie je i nigdy ich nie zdejmujcie. Rozumiecie? Nigdy ich nie zdejmujcie. Ukryją was przed magicznymi oczami, ochronią przed
zaklęciami, pozwolą mi was odnaleźć, gdy będzie już bezpiecznie, a nawet zapewnią wam odrobinę szczęścia. - Zamierzasz z nimi walczyć? - Zrobię, co będzie w mojej mocy. - Nie możesz uratować Nareiona - powiedział do niej Jerish bez ogródek. Spojrzała na chłopca i zobaczyła, że usta mu drżą. - Ocalę to, co jest mu najdroższe: jego syna i imperium. To może potrwać, nawet długo, ale przysięgam, że dopilnuję przywrócenia imperium, nawet jeśli przypłacę to życiem. Patrzyła, jak wkładają naszyjniki. - Dobrze go ukryj. Zabierz go na wieś, żyj jak prosty człowiek. Nie zwracaj na siebie uwagi i czekaj na moje wezwanie. - Czy one rzeczywiście ochronią nas przed twoimi wspólnikami? - Po dzisiejszym dniu nie będę już mieć wspólników. - Nawet starego Yolrica? Zawahała się, po czym odparła: - Yolric jest potężny, ale mądry. - Jeśli jest taki mądry, to dlaczego stoi po ich stronie? Czy nie jest mądrością ochranianie imperium i okazywanie wierności imperatorowi? - Nie mam pewności, czy Yolric stoi po ich stronie. Zawsze był wyspą. Nawet imperatorzy nie mają na niego wpływu. Yolric robi to, co chce. Nie umiem więc powiedzieć, jak się zachowa. Mam nadzieję, że przyłączy się do mnie, ale gdyby stanął po stronie Venlina... Pokręciła ze smutkiem głową. - Musimy mieć nadzieję. Jerish przytaknął. - Ufam, że będziesz nas osłaniać. Nigdy nie sądziłem, że kiedyś to powiem. Nie cenzarowi... nie tobie.
- A ja powierzam ci przyszłość imperium i w ostatecznym rozrachunku los ludzkości. Nawet w moich najśmielszych oczekiwaniach nie było takiej możliwości, że powiem to tobie. Jerish zdjął rękawicę i wyciągnął rękę. - Żegnaj, bracie. Chwyciła jego rękę. Po raz ostatni w życiu uścisnęła komuś dłoń. Skąd ja to wiem? - Żegnaj, Nary - powiedziała do chłopca. Nevrik pobiegł naprzód i objął ją ramionami. Odwzajemniła uścisk. - Boję się - powiedział. - Musisz być dzielny. Pamiętaj, jesteś synem Nareiona, imperatorem Apeladornu, potomkiem Novrona, wybawcą naszej rasy. Wiedz, że nadejdzie czas, kiedy potomek Novrona będzie musiał znów nas bronić - twój potomek, Nary. Pokonanie zła, które dziś powstało, może zabrać mi wiele lat, więc nie wolno ci czekać. Jeśli znajdziesz dziewczynę, przy której twoje serce będzie się radować, pojmij ją za żonę. Pamiętaj, Persefona była córką zwykłego gospodarza, a zrodziła człowieka, który dał początek linii imperatorów. Musisz poszukać sobie takiej dziewczyny i założyć rodzinę. Przekaż swojemu dziecku naszyjnik i dbaj o własne bezpieczeństwo. Rób, co Jerish ci każe. Po dzisiejszym dniu nie będzie większego wojownika od niego. Tego też dopilnuję. Dostrzegła posępną minę Jerisha. - To konieczne - powiedziała zdziwiona chłodem własnego głosu. Jerish skinął nieszczęśnie głową. - Co dokładnie zamierzasz zrobić? - Dopilnuj tylko, żeby nie było was w mieście, kiedy to zrobię.
Stuk! Stuk! Stuk!
Arista obudziła się zziębnięta i skonfundowana. Wciąż miała poczucie pilnej potrzeby i walczyła ze strachem. Bolały ją plecy. Twardy wilgotny kamień dokuczał jej nadwerężonym mięśniom. Obróciła się na bok z jękiem. Stuk! Stuk! Stuk! - Rozbrzmiewał echem dźwięk kamienia uderzającego o kamień. Podniosła głowę, ale nic nie zobaczyła. Wszystko było teraz czarne. Świetliki zniknęły albo przestały świecić. Rozbłysła biała iskra i w chwilowym blasku dostrzegła Magnusa, który garbił się nad stosem skał w odległości zaledwie metra od niej. Stuk! - Ba, durim hiben! - warknął. Usłyszała, jak zmienia pozycję. - Jak długo spałam? - spytała. - Sześć godzin - odparł krasnolud. Stuk! Kolejny rozbłysk, kolejny niezrozumiały pomruk. - Co robisz? - Doprowadzam się do frustracji i wprawiam w zakłopotanie. - Co takiego? - Minęło sporo czasu, choć to właściwie żadna wymówka. Nie nazywam się Brundenlin, jeśli... Stuk! Następny błysk - tym razem światełko nie zgasło. Wydawało się, że iskra trwa zdumiewająco jasna. Magnus niezwłocznie pochylił się i Arista usłyszała, jak krasnolud dmucha. Po każdym dmuchnięciu iskra robiła się coraz jaśniejsza. Niebawem księżniczka w migoczącym blasku widziała wyraźnie twarz krasnoluda kości policzkowe, czubek nosa, przyciętą brodę... Jego ciemne oczy błyszczały, obserwując bacznie płomień, w który Magnus tchnął życie. - Nie mamy drewna - stwierdziła zdziwiona, siadając - Nie potrzeba drewna. Patrzyła, jak krasnolud układa nad płomyczkiem kamienie wielkości pięści. Znów dmuchnął i ogień zrobił się większy. Kamień płonął. - Magia? - Wprawa - odparł. - Sądzisz, że tylko na zewnątrz mają ogień? Najpierw Drome nauczył krasnoludy. W głębi ziemi kipi krew Elanu. Płyną tam rzeki
płonącego kamienia, czerwonożółte, gęste i gorące. Zdradziliśmy tajniki ognia elfom, niestety. - Ile masz lat? - spytała. Było powszechnie wiadomo, że elfy żyją dłużej, znacznie dłużej od ludzi, ale nie miała pojęcia, jak to jest u krasnoludów. Magnus spojrzał na nią przymrużonymi oczami i zesznurował usta, jakby posmakował czegoś gorzkiego. - To niegrzeczne pytanie, więc ja też będę niegrzeczny i pominę je milczeniem. Skoro uważasz, że wciąż mnie potrzebujesz, ufam, że nie spalisz mnie za to na popiół. Arista odchyliła się do tyłu. - Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Może zapomniałeś, ale to nie ja popełniam morderstwa. - Nie? Mój błąd. Widocznie ciebie zadowala zwykłe zniewolenie kogoś. Pociągnął się za przyciętą brodę. - Zgodziłbyś się wziąć udział w wyprawie, gdyby imperatorka tylko cię o to poprosiła? - Nie. Co mnie obchodzi, czy elfy was zgładzą? Nastąpiłaby odnowa świata. Ludzie zawsze byli plagą, tak jak Ba Ran Ghazelowie, tyle że w przypadku Ghazelów wiadomo, na czym się stoi. Oni nie udają, że cię akceptują, kiedy czegoś chcą, a potem gdy już z tobą skończą, wyganiają cię na zimno. Nienawiść Ghazelów jest szczera i otwarta w odróżnieniu od kłamstw ludzi. - Ja bym go posłuchał, księżniczko. Jest ekspertem od zdrad. Niski i groźny głos dobiegł z ciemności i Magnus podskoczył, przesuwając się szybko w stronę Aristy, jakby szukał u niej ochrony. Po chwili na skraju światła ogniska pojawił się Royce. - Chodziło mi tylko o sztylet - odparł Magnus z nutą desperacji w głosie, który brzmiał o oktawę wyżej niż normalnie. - Rozumiem i obiecuję, że zaraz po załatwieniu naszej sprawy dam ci go w prezencie - powiedział Royce z taką nadzieją w oczach, że Aristę przeszył dreszcz. - Nie zapomnij mnie informować o jego przydatności, dobrze, Wasza Wysokość? - Właściwie to jest bardzo pomocny. Na razie - odparła. - Szkoda - zmartwił się Royce. - Jestem jednak święcie przekonany, że to się zmieni. Prawda, Magnus? - Przez dłuższą chwilę piorunował krasnoluda wzrokiem, jakby oczekiwał od niego odpowiedzi, po czym spojrzał na księżniczkę. - Lepiej zbudź wszystkich. Czas ruszać w dalszą drogę.
Royce odwrócił się i zniknął bezszelestnie w mroku jaskini. Gdy Arista spojrzała ponownie na Magnusa, zobaczyła, że gapi się na nią ze zdziwieniem, jakby coś w niej nagle go zdumiało. Odwrócił się do swojego stosu płonących skał i mruknął coś, czego nie zrozumiała. Dzięki ognisku Magnusa wstali i zjedli śniadanie niemal w wesołym nastroju, a dziwne otoczenie wydawało im się mniej nienormalne. Jaskrawożółty migoczący płomień przypominał Ariście o dniach spędzonych w drodze z Royce'em i Hadrianem oraz o jej podróży do Aquesty. Myślenie o tamtych chwilach jako lepszych czasach wydawało jej się zaskakujące. Jej życie od chwili śmierci ojca było jedną równią pochyłą, na której wpadała w coraz większe tarapaty. Nie potrafiła wyobrazić sobie bardziej rozpaczliwej sytuacji od tej, w jakiej znajdowała się w tym momencie. Żadne nieszczęście nie mogło być gorsze od unicestwienia ludzkości. Była jednak pewna, że nigdy do tego nie dojdzie. Nawet gdyby elfy zwyciężyły, nawet gdyby próbowały wytępić rodzaj ludzki, przypuszczała, że pojedyncze jednostki przeżyją. Tak jak nie da się wytrzebić wszystkich myszy na świecie. Siedząc i związując sobie włosy przed kolejnym dniem wędrówki, rozejrzała się po jaskini. Nawet tutaj mogłyby przeżyć setki. Bo podobnie jak ojciec Arista nie mogła uwierzyć, aby Maribor dopuścił do zniknięcia ludzi z powierzchni Elanu. Już raz ich ocalił. Wysłał Novrona, żeby odciągnąć ich od skraju przepaści, i Arista sądziła, że uczyni to ponownie. Myron jadł śniadanie z Eldenem, podobnie jak wcześniej kolację. Obaj prowadzili dialog bez słów, podczas gdy Wyatt zwijał koce. Arista nie miała pojęcia, co myśleć o Deminthalu. On i Elden przeważnie trzymali się razem na uboczu, rzadko się odzywali, a jeśli już, to rozmawiali tylko z sobą. Nie wyglądali na złych ludzi, w przeciwieństwie do Gaunta, bo ten drażnił ją jak drzazga pod skórą. Jak mógł być potomkiem Novrona, pozostawało zagadką, i nie po raz pierwszy zastanawiała się, czy może Esrahaddon się nie pomylił. Rozpalili latarnie od dogasających płomieni ogniska i po spakowaniu ekwipunku Royce poszedł na obchód pieczary, znikając im od czasu do czasu z widoku. Jego położenie wskazywał jedynie blask latarni. - Niewłaściwa droga - usłyszała mamrotanie Magnusa, który stał ze skrzyżowanymi ramionami i tupał o kamień. - Cieplej... Cieplej... Teraz do góry... Do góry... Tak! Zobaczywszy, że Royce po drugiej stronie jaskini kołysze latarnią, ruszyli naprzód. Wspięli się po stromym klifie do pęknięcia w skale i prześlizgnęli do następnej komory. Następnie zeszli do kolejnego długiego korytarza, prowadzącego do jeszcze jednej jamy. Wszystkie pieczary wyglądały podobnie, miały gładkie ściany i wilgotne, usiane kałużami podłoża.
- Myślałem, że w jaskiniach powinny być długie stożkowate nawisy skalne zwieszające się z sufitu - nadmienił Alric, gdy weszli do kolejnej komory. - Ta jest zbyt młoda - odrzekł Magnus. - To znaczy? - spytał król. - Te groty nie są dość stare, by utworzyły się w nich nacieki. Potrzeba na to dziesiątek tysięcy lat. Te... - rozejrzał się, zaciskając grube usta - ...te tunele powstały niedawno. Wątpię, czy istnieją dłużej niż kilka tysięcy lat, i przez większość tego czasu płynęła w nich rwąca rzeka. To ona wyrzeźbiła ściany i wygładziła skały. Potrzebny też jest wapień, a to nie ten rodzaj groty. Właściwie... - przerwał, a następnie przystanął, żeby podnieść skałę. Gdy zważył ją w ręku, na jego twarzy pojawił się wyraz zdziwienia. - O co chodzi? - spytał Mauvin. - Te skały pochodzą z powierzchni. - Wzruszył ramionami. - Może przyniosła je rzeka. Przez kilka sekund wpatrywał się w kamień, przesuwając językiem po górnych zębach, po czym upuścił go na ziemię i ruszył dalej. Weszli do kolejnej wąskiej przestrzeni, ale nie była ona aż taka ciasna jak dotychczasowe. Znaleźli się w nieregularnym tunelu szerokości korytarza w dwupiętrowym zamku. Musieli schylać głowy z powodu niskich sufitów i omijać szorstkie wypukłości, ale droga była znacznie łatwiejsza od poprzednich. Tunel prowadził w dół i z każdym krokiem kąt opadania robił się coraz większy. Podążali za blaskiem latarni Royce'a, a światło trzymane przez Hadriana dawało im wyobrażenie, gdzie jest koniec kolumny. Podobnie jak poprzedniego dnia Arista szła w środku, a jej szata lekko się jarzyła. Usłyszeli odgłos, jakby ktoś w oddali uderzał w bęben. Dźwięk rozbrzmiał echem, utrudniając określenie kierunku, z którego dobiegł. Wszyscy przystanęli i rozglądali się nerwowo. Arista poczuła wietrzyk i domyśliła się, co za chwilę nastąpi. W tej samej chwili uświadomiła sobie, że na zewnątrz właśnie wzeszło słońce. - Nadlatują! - zawołał Hadrian. Arista przykucnęła, naciągając kaptur na głowę, gdy przez korytarz przeleciała taka sama chmara nietoperzy, jaka poprzedniego wieczoru przestraszyła ją w szybie. Świat wokół niej wypełniły piski i odgłosy trzepotania skrzydeł, a następnie wiatr ustał i dźwięki się oddaliły. Wstała i zobaczyła, że pozostali też opuszczają ramiona. Jeden z kilku zabłąkanych maruderów został pochwycony w powietrzu. Myron zatoczył się z głośnym westchnieniem i upadł przed Eldenem, który podniósł go jak lalkę.
- Węże - oznajmił Wyatt. - Wielkie czarne węże. - Są ich dziesiątki - wyjaśnił Royce. - Gdzie? - dopytywał się Alric. - Przeważnie na ścianach za tobą. - Co takiego? - przeraził się król. - Dlaczego nic nie powiedziałeś? - To by tylko opóźniło marsz. - Są jadowite? - spytał Mauvin. Wszyscy zobaczyli, jak cień Royce'a wzrusza ramionami na przeciwległej ścianie. - Żądam, żebyś w przyszłości informował mnie o takich rzeczach! - oświadczył Alric. - A więc chcesz dowiedzieć się także o gigantycznych krocionogach? - Stroisz sobie żarty? - Royce nie żartuje - powiedziała do niego Arista, gdy się rozejrzała, obejmując się z niepokojem ramionami. Jej szata od razu zajaśniała i księżniczka dostrzegła dwa węże na ścianach, ale znajdowały się w bezpiecznej odległości. - Musi żartować - wymamrotał Alric cicho. - Nie widzę żadnych. - Spójrz do góry - wyjaśnił złodziej. Arista nie chciała podnosić wzroku. Instynkt przestrzegał ją, żeby tego nie robiła, ale w końcu po prostu nie mogła się powstrzymać. Na niskim suficie w świetle jej szaty wiła się masa glist o nieskończonej liczbie włochatych nóżek. Każdy robak miał kilkanaście centymetrów długości i dorównywał szerokością palcowi człowieka. Było ich tak dużo, że chodziły po sobie i trudno było stwierdzić, czy sufit w ogóle jest ze skały. Arista poczuła, jak po plecach przebiega jej dreszcz. Zacisnęła zęby, na siłę spuściła wzrok na ziemię i skupiła się na jak najszybszym marszu naprzód. Energicznie minęła Alrica i Mauvina, którzy i tak szli szybciej niż zwykle, a potem dotarła do Royce'a, który wyszedł już z korytarza i stał na głazie przy wejściu do większego tunelu. - Chyba się pomyliłem. Powinienem powiedzieć wam wcześniej - stwierdził Royce, patrząc, jak pozostali gnają do przodu. - Czy są...? - spytała i wskazała palcem do góry, nie podnosząc wzroku. Royce zerknął na sufit i pokręcił głową. - To dobrze - powiedziała. - I proszę, jeśli Alric chce wiedzieć o takich rzeczach, to świetnie, ale mnie nie mów. Mogłabym przez resztę życia nie wiedzieć, że tam były. - Wzdrygnęła się.
Wszyscy wydostali się pospiesznie z korytarza z wyjątkiem Myrona, który pozostał z tyłu, gapiąc się na sufit i uśmiechając z zafascynowaniem. - Są tu ich miliony - stwierdził. Weszli do kolejnej komory, mniejszej i pełnej głazów. Arista pomyślała, że tak samo mogłyby wyglądać bale domu, na który nadepnął olbrzym. Zaraz też natrafili na zagadkę na przeciwległej ścianie, gdzie znajdowały się ciemne otwory: duży, mały i wąski. Poczekali, aż Royce spenetrował po kolei każdy tunel. Po powrocie nie wyglądał na zadowolonego. - Krasnoludzie! - warknął. - Który? Magnus wystąpił i zajrzał do każdego przejścia. Położył ręce na kamieniu i pomacał powierzchnię, jakby był niewidomy. Przycisnął ucho do skały, powąchał powietrze w każdym otworze i cofnął się z zakłopotaną miną. - Wszystkie biegną głęboko, ale w różnych kierunkach. Royce dalej wpatrywał się w niego. - Kamień nie wie, dokąd chcemy iść, więc nie może mi powiedzieć. - Nie możemy sobie pozwolić na wybór niewłaściwej drogi - orzekła Arista. - Proponuję wybrać największy tunel - oświadczył z przekonaniem Alric. - Czy tak nie byłoby najrozsądniej? - Dlaczego? - spytała Arista. - Cóż... Bo jest największy, więc powinien sięgać najdalej i doprowadzić nas na miejsce. - Największy może nie być taki przez cały czas - odrzekł Magnus. - Pęknięcia w skale nie są jak rzeki. Nie rozszerzają się równomiernie w kształcie stożka. Alric wyglądał na poirytowanego. - W porządku, a ty? - spytał Aristę. - Możesz coś zrobić... no, wiesz... żeby ustalić, który jest właściwy? - Na przykład co? - Muszę to głośno powiedzieć? Na przykład - wykonał rękami tajemnicze ruchy w powietrzu, co zdaniem Aristy sprawiło, że wyglądał głupio - coś magicznego. - Wiem, co miałeś na myśli. Ale czego dokładnie ode mnie oczekujesz? Że wezwę ducha Novrona, żeby wskazał nam prawidłowy kierunek? - Potrafisz to zrobić? - spytał król zarówno z podziwem, jak i obawą. - Nie! Alric zmarszczył czoło i klepnął się po udach, jakby chciał pokazać, jak strasznie go zawiodła. Irytowało ją, że wszyscy wydawali się zdegustowani jej talentem, ale
jeszcze bardziej denerwowało ich, gdy widzieli, że nie potrafi wykorzystać swoich możliwości. - Myron? - przemówił cicho Hadrian do mnicha, który stał w milczeniu i gapił się na przejścia. - „Trzy otwory. Co zrobić?" - odezwał się dziwnym głosem zakonnik. - Myron, tak! - Alric się uśmiechnął. - Powiedz nam, którędy poszedł Hall. - Właśnie cytuję jego słowa - odparł zakonnik, usiłując ukryć uśmieszek. - „Trzy otwory. Co zrobić? Siedziałem przez godzinę, aż w końcu przestałem się zastanawiać i po prostu podjąłem decyzję. Wybrałem najbliższy". - Myron przerwał i już więcej nic nie powiedział. - Najbliższy? Co to znaczy? Najbliższy czego? - odezwał się Alric. - To wszystko, co Hall napisał? - spytała Arista. - Co było dalej? Wszyscy zgromadzili się wokół małego mnicha, który odchrząknął. - „W dół, w dół, w dół, zawsze w dół, nigdy do góry. Znów spałem w korytarzu. Okropna noc. Jedzenie na wyczerpaniu. Wielkooka ryba wygląda coraz lepiej. To jest beznadziejne. Umrę tu. Tęsknię za Sadie. Tęsknię za Ebotem i Dramem. Nie powinienem tu w ogóle przychodzić. To był błąd. Wszedłem do własnego grobu. Stopy są zawsze mokre. Chcę spać, ale nie chcę leżeć w wodzie. Uderzanie. Od przodu dobiega uderzanie. Może tam jest wyjście! Uderzanie ustało. Chyba nie dochodziło z zewnątrz. Sądzę, że ktoś jeszcze tu jest, coś jeszcze. Słyszę ich, to nie ludzie. Ba Ran Ghazelowie. Morskie gobliny. Cały patrol. Niemal mnie znaleźli. Zgubiłem but. Chleb spleśniał, solonej szynki już prawie nie ma. Przynajmniej jest woda. Kiepsko smakuje, jest słonawa. Znów źle spałem. Koszmary. Znalazłem". - But? - spytał Wyatt. - Nie - odparł z uśmiechem Myron. - Miasto. - Ciekawe - skomentował Gaunt. - Ale to nam nic nie daje w kwestii przejść, prawda? Zdaje się, że szedł przez wiele dni i nie podał żadnego punktu orientacyjnego. To bezcelowe. - Moglibyśmy się rozdzielić - rozważał możliwości Alric. - Dwie grupy po trzy osoby i jedna czteroosobowa. Któraś na pewno dotrze do Percepliquisu. Arista pokręciła głową. - To zadziałałoby tylko w przypadku, gdybyśmy mogli podzielić pana Gaunta na trzy części. Bo to on musi dotrzeć do miasta. - Ciągle mi o tym przypominasz - narzekał Gaunt. - Ale nie chcesz powiedzieć dokładnie, czego ode mnie oczekujesz. Nie jestem szczególnie utalentowany. Nie umiem zrobić niczego, czego ktoś inny w naszej grupie by nie potrafił. Mam jednak
szczerą nadzieję, że nie oczekujesz, że zabiję jednego z tych gilarastworów. Średni ze mnie wojownik. - Przypuszczam, że musisz... sama nie wiem... zadąć w róg. - Nie mógłbym tego zrobić, jak byście z nim wrócili? Arista westchnęła. - Jest coś jeszcze. Nie wiem co. Wiem tylko, że musisz tu być. - Mimo że nie mamy pojęcia, gdzie jest to „tu" - powiedział z oburzeniem. Arista westchnęła i usiadła na skale, spoglądając na wejścia. Zauważyła, że Alric się na nią gapi. - O co chodzi? - spytała. Brat uśmiechnął się i spojrzał na tunele. - Pomyliłem się. Hall wszedł do wąskiego korytarza po prawej stronie. Mówił z taką pewnością, że wszyscy na niego spojrzeli. - Możesz nam powiedzieć, skąd to wiesz? - spytała Arista. Wyszczerzył zęby w uśmiechu wyraźnie zadowolony z siebie. - Pewnie, ale najpierw powiedz, dlaczego tam usiadłaś. - Nie wiem. Zmęczyło mnie stanie, a to może trochę potrwać. - Właśnie - podchwycił Alric. - Co powiedziałeś, Myronie? Hall decydował się przez godzinę, które wybrać wejście? - Mniej więcej. „Siedziałem przez godzinę, aż w końcu przestałem się zastanawiać i po prostu podjąłem decyzję" - powtórzył mnich. - Siedział przez godzinę i usiłował się zdecydować - podsumował Alric. Siedział dokładnie tam, gdzie ty. - Skąd wiesz? - spytał Gaunt. - Skąd wiesz, że to było właśnie na tej skale, a nie gdzie indziej? - Zapytaj Aristę - odparł król. - Dlaczego usiadłaś akurat w tym miejscu? Wzruszyła ramionami i się rozejrzała. - Nie zastanawiałam się nad tym. Po prostu usiadłam. Chyba dlatego, że to miejsce wyglądało na najwygodniejsze. - Oczywiście. Rozejrzyjcie się. Ta skała idealnie nadaje się do siedzenia. Wszystkie pozostałe mają ostre wierzchołki albo są zbyt pochyłe, za duże lub za małe. Ta jest w sam raz, żeby na niej usiąść i przyjrzeć się wejściom! I z tego samego powodu wybrał ją Hall, a najbliższym tunelem jest ten najwęższy. To tam Hall wszedł. Jestem tego pewny.
Arista spojrzała na Royce'a, a on na Hadriana, który wzruszył ramionami. - Sądzę, że może mieć rację. - Mnie to też wydaje się logiczne - orzekł Royce. - Zgadzam się. - Arista skinęła głową. Wszyscy wydawali się zadowoleni z wyjątkiem Gaunta, który zmarszczył czoło, ale nic nie powiedział. Alric włożył plecak, wziął latarnię od Royce'a i szybko ruszył pierwszy. - Z tego chłopaka może jeszcze coś wyrośnie - powiedział Mauvin i zachichotał, podążając za królem.
Rozdział 11. Patriarcha. Monsinior Merton szedł ciemną zaśnieżoną drogą. Włożył na głowę czarny kaptur, marznącymi palcami przyciskał kołnierz habitu do szyi. Powłóczył nogami z obawy przed upadkiem na lodzie. Z początku w czubek nosa i policzki było mu zimno, później zaś czuł w nich tylko nieprzyjemne pieczenie. Może mam odmrożenie, pomyślał. Ależ będę wyglądał bez nosa. Niewiele jednak się tym przejmował, mógł sobie świetnie poradzić bez niego. Było późno. Czarne witryny sklepów przypominały matowe, niewidzące oczy, w których odbijała się postać Mertona. Odkąd opuścił pałac, minął niespełna tuzin osób i byli to sami żołnierze. Współczuł im. Sklepikarze na nich narzekali, gdy odbierali od nich podatki, włóczędzy lamentowali, gdy ich przepędzali, a przestępcy ich przeklinali. Byli zarośnięci, płaskonosi, hałaśliwi i zawsze postrzegani jako brutale, ale nikt nie myślał o nich w takie noce jak ta, gdy sklepikarze spali w swoich łóżkach, a włóczędzy i złodzieje nie wyściubiali nosa ze swoich nor, za to żołnierze imperatorki pozostawali na posterunku. Marzli, znosili ataki wiatru i zmagali się ze zmęczeniem, ale bez słowa dźwigali swoje brzemię. Merton pomodlił się po cichu do Novrona, żeby dał im siłę i uczynił ich nocne obchody mniej uciążliwymi. Poczuł się przy tym głupio. Na pewno Novron zna ich sytuację. Nie muszę mu przypominać. Ależ jestem irytujący, ależ dokuczliwy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdybym stracił ten nos. Może też powinny mi zostać odebrane obie stopy... - Ale bez stóp, panie, jak będę ci służyć? - spytał cicho, a z jego ust wydobyła się para, która rozpłynęła się w powietrzu. - Bo ostatnio nadaję się tylko do noszenia wiadomości. Przystanął. Nasłuchiwał. Nie było odpowiedzi. Skinął głową. - Rozumiem, rozumiem. Mam przestać zachowywać się jak głupiec i iść szybciej, a zachowam stopy. To bardzo mądre, panie. Po dotarciu na szczyt wzgórza skręcił z alei Majestatycznej na plac Kościelny. Na środku ciemnej przestrzeni jarzyły się światła w przezroczach wielkiej katedry imperialnej bazyliki Aquesty. Po zburzeniu i zbezczeszczeniu Ervanonu przez hordę elfów to tutaj mieściła się teraz siedziba władzy Kościoła Nyphrona. To tutaj będą odbywać się koronacje, śluby i pogrzeby imperatorów. Tutaj będą odprawiane zimonaliowe nabożeństwa. Tutaj patriarcha i jego biskupi będą udzielać sakramentów dzieciom Maribora. Choć pod względem majestatu katedra nie mogła równać się z bazyliką Ervanonu, szczyciła się czymś, czego Ervanon nigdy nie miał: wrócił spadkobierca Novrona, ich ziemski bóg. I zdaniem Mertona nastąpiło to w idealnym momencie. Bogowie najwyraźniej mieli smykałkę do
stopniowania napięcia. Monsinior uważał się za szczęśliwca, że dane mu było żyć w takich cudownych czasach. Będzie świadkiem spełnienia się obietnicy i powrotu imperium Novrona. I chociaż w niewielkim stopniu może nawet będzie mógł się do tego przyczynić. Wszedł po stopniach, docierając do masywnego portalu. Pociągnął za kołatkę, ale drzwi były zamknięte na klucz. Merton nie mógł nigdy pojąć, dlaczego dom Novrona jest zamknięty. Uderzył zmarzniętą pięścią w dębowe wrota. Wył wiatr i ziąb przedzierał się bezlitośnie przez cienki wełniany habit. Merton podniósł głowę i poczuł zawód, że nie widzi gwiazd. Lubił gwiazdy, zwłaszcza w zimne noce, gdy wyglądały, jakby można było wyciągnąć rękę i zerwać którąś z nieba. W dzieciństwie wyobrażał sobie, że mógłby je zgarnąć do kieszeni. Nie myślał nigdy, że coś by z nimi robił. Po prostu przesuwałby po nich koniuszki palców jak po ziarnkach piasku. Drzwi pozostawały zamknięte. Znów w nie załomotał. Uderzenie pięścią w ciężkie drewno zabrzmiało słabo i głucho. - Czy twoją wolą jest to, żebym zamarzł tu na śmierć? - spytał Novrona. - Nie wydaje mi się, żeby znalezienie zwłok twojego sługi na tych schodach przyniosło ci korzyść. Ludzie mogliby to opacznie zrozumieć. Usłyszał dźwięk odsuwanej zasuwy. - Dziękuję, panie, i wybacz mi niecierpliwość. Jestem tylko człowiekiem. - Monsinior Merton! - wykrzyknął biskup DeLunden, gdy uniósł latarnię i wyjrzał na zewnątrz. - Co cię tu sprowadza tak późno w taką noc? - Wola boska. - Naturalnie, ale na pewno nasz pan mógłby zaczekać do rana. Dlatego codziennie tworzy nowy dzień. Po wprowadzeniu się patriarchy do katedry DeLunden stał się bardziej kustoszem kościoła niż jego biskupem. Przypominał kapitana statku, na którym płynie admirał. Miał niezwykle ciemną karnację nawet jak na Caliańczyka, przez co wianuszek jego krótkich białych włosów wyglądał niczym ciemna oliwka w śmietanie. Biskup miał nawyk przechadzać się korytarzami w nocy jak duch. Co dokładnie wtedy robił, Merton nie miał pojęcia, ale tego wieczoru był wdzięczny za jego nocne zwyczaje. - I to nie Novron posłał cię w taką noc, lecz patriarcha Nilnev - dodał biskup, po czym zamknął drzwi i zasunął rygiel. - Znów wracasz z pałacu, prawda? - Czasy są burzliwe i patriarcha musi być informowany na bieżąco. Zresztą gdyby nic moje wędrówki, kto by sławił piękno nocy naszego pana?
- Sądzę, że mieszkańcy dalszego południa - odparował DeLunden szorstko. Połóż ręce na latarni. Ogrzej je, bo ci odpadną. - Cóż za współczucie - zadrwił Merton. - I to dla kogoś z Ervanonu. - Nie wszyscy Ervanończycy są źli. - Jest nas tylko czterech. - Tak, i mogę powiedzieć, że z tej czwórki tylko ty jesteś zacny, pobożny i łagodny. - A pozostali? - W ogóle o nich nie rozmawiam. Wciąż wydaje mi się to dziwne, że tylko jemu i jego strażnikom udało się umknąć zagładzie Ervanonu, a wszyscy inni zginęli. - Ja tu jestem. - Novron cię kocha. Nasz pan naznaczył cię w dniu urodzin i powiedział swojemu ojcu, żeby nad tobą czuwał. - Jesteś zbyt uprzejmy. Novron na pewno kocha wszystkich, a przede wszystkim przywódcę swojego Kościoła. - Ale patriarcha nim nie jest. Już nie. - Biskup spojrzał w głąb katedry. - Nie podoba mi się sposób, w jaki cię traktuje. Od chwili przyjazdu patriarchy biskup DeLunden głośno krytykował jego stosunek do ludzi, a co ważniejsze: do swojej katedry. Wynikało to zapewne z zazdrości, ale Merton nic nie mówił. Jeśli Novron zechce dać biskupowi nauczkę, to znajdzie godniejszego pośrednika od niego. - Nie podoba mi się też jego brylowanie w świętym prezbiterium, jakby był samym Novronem. Ołtarz zasługuje na większy szacunek. Tylko imperatorka powinna zajmować tę przestrzeń, tylko ktoś z krwi Novrona, ale on siedzi tam, jakby to on był imperatorem. - Jest tam w tej chwili? - Oczywiście, że tak. Razem ze swoimi strażnikami. A po co mu w ogóle oni? Ja nie mam żadnych, a codziennie spotykam się z dziesiątkami ludzi. On zaś nie spotyka się z nikim, ale z nimi nie rozstaje się nigdy. I cóż to za dziwni ludzie... Rozmawiają tylko z nim i zawsze szeptem. Dlaczego? To mnie denerwuje. Cieszę się, że nigdy go nie spotkałem, kiedy byłem diakonem, bo nie poświęciłbym życia Novronowi. - A to byłaby straszna strata dla nas wszystkich - zapewnił go Merton. - A teraz, jeśli pozwolisz, muszę porozmawiać z patriarchą. - Patriarcha! To kolejna rzecz. Ten człowiek ma imię - dostał je, gdy się urodził, podobnie jak my wszyscy - ale nikt go nie używa. O naszych panach mówimy
Novron i Maribor, ale Nilneva z Ervanonu należy nazywać patriarchą z szacunku dla jego urzędu głowy Kościoła. Tyle że, jak wspomniałem, nie jest już przywódcą. Wróciło do nas dziecko Novrona, lecz on wciąż tam siedzi. Nadal rządzi. Ani trochę mi się to nie podoba i przypuszczam, że imperatorka też tego nie pochwala, a jeśli mam rację, to możemy być pewni, że nasz pan Novron nie jest zbytnio zadowolony. - Chciałbyś, żebym porozmawiał z nim o twoich obawach? DeLunden się nachmurzył. - On o nich wie. Wierz mi, że wie. Merton pozostawił biskupa w narteksie i wszedł do głównej nawy. Przystanął na chwilę, spoglądając wzdłuż ogromnego pomieszczenia ze wspaniałym łukowatym sufitem, które miało kształt stępki wielkiego statku - Merton wiedział, że słowo „nawa" pochodzi od starożytnego terminu navis oznaczającego „statek". Rzędy żebrowanych filarów, które przypominały pęki powiązanych z sobą trzcin, wznosiły się na wysokość kilkudziesięciu metrów i rozgałęziały na górze, tworząc sufit. Po obu stronach głównej nawy znajdowały się niższe nawy boczne oddzielone szeregiem kolumn połączonych u góry łukami. Nad nimi znajdowała się galeria, czyli pierwsze piętro, gdzie przez wysokie czterolistne okna normalnie wpadało światło zalewające podłogę. Tego wieczoru zaś w oleistoczarnych oknach odbijały się płomienie świec. Tak samo było w przypadku wielkiego okna rozetowego na drugim końcu katedry, które wyglądało jak gigantyczne oko. Merton często myślał o nim jako o oku boga, które ich obserwuje, ale podobnie jak przezrocza na galerii były ciemne, tak samo wielkie oko pozostawało zamknięte. Po dotarciu do ołtarza Merton zobaczył alabastrowe posągi Maribora i Novrona. Novron, przedstawiony w postaci silnego, przystojnego mężczyzny w kwiecie wieku, klęczał z mieczem w ręce. Bóg Maribor, wyrzeźbiony jako potężna postać nadnaturalnej wielkości z długą brodą i zwiewnymi szatami, stał nad młodzieńcem i wkładał mu koronę na głowę. Posągi wyglądały tak samo we wszystkich kościołach i kaplicach. Różne były tylko materiały, z których je wykonano, zależnie od zamożności parafian. - Podejdź, monsiniorze - usłyszał Merton głos patriarchy, który odbił się wielokrotnym echem od ołtarza. Katedra była tak duża, że z miejsca, w którym stał, osoby znajdujące się w prezbiterium wydawały się maleńkie. Merton ruszył długim przejściem, słuchając odgłosów własnych kroków na kamiennej posadzce. Zgodnie z relacją DeLundena patriarcha siedział na krześle przy ołtarzu, a jego złoto-fioletowe szaty opadały na podłogę. Krążyły pogłoski, że to było to samo krzesło, z którego korzystał w Ervanonie i które z niemałym trudem
przetransportowano na jego polecenie. Ale monsinior nie mógł tego potwierdzić w Ervanonie nigdy nie rozmawiał z Jego Świątobliwością, tak jak niewielu mogło to zrobić. W okresie odosobnienia w Wieży Koronnej Jego Świątobliwość rzadko widywał się z kimkolwiek. Po obu stronach patriarchy stali strażnicy, którzy pod względem kroju i kolorów strojów doskonale pasowali do swojego chlebodawcy. DeLunden miał rację, przynajmniej w kwestii strażników: to była dziwna para. Stali jak posągi z twarzami pozbawionymi wyrazu i Mertona naszła refleksja, że ich oczy przypominają okna katedry. Zbliżywszy się do patriarchy, monsinior uklęknął i pocałował jego pierścień, po czym wstał. Nilnev skinął głową. Strażnicy nie drgnęli, nawet nie mrugnęli. - Masz wieści - zachęcił go patriarcha. - Tak, Wasza Świątobliwość. Właśnie wracam ze spotkania z Jej Imperialną Mością i jej sztabem. - Powiedz mi zatem, co imperatorka robi, żeby nas ochronić. - Podjęła wiele działań. Zgromadzono zapasy szacunkowo wystarczające miastu na dwa lata przy odpowiednim racjonowaniu, które już zarządziła. Ponadto wiosną Pola Highcourt zostaną udostępnione gospodarzom. Ten i inne obszary dostarczą zboża i warzyw wyhodowanych ze magazynowanego ziarna. Już zwozi się obornik jako nawóz. Ryby są stale łapane w sieci i w domach solnych hurtem konserwowane. Przy nabrzeżu zbudowano nawet salinę. Te środki powinny zapewnić miastu i jego mieszkańcom jedzenie na wiele lat - być może na zawsze, gdyby rybacy mogli się swobodnie wyprawiać na morze. Wszystkie zapasy trzymane są pod ziemią, w bunkrach wykopanych na wypadek ataków z nieba, podobnych do tych, jakie nastąpiły w Dahlgrenie. W większości przypadków chodzi jedynie o poszerzenie lub przystosowanie istniejącego lochu. Już zbudowano tunele zapewniające dostęp do świeżej wody. Ścieki z latryn odprowadzane są przez nowe kanały. Ze względu na zmarzniętą ziemię prace postępują powoli, ale przypuszczamy, że jest już dość miejsca, żeby pomieścić całą ludność, choć warunki będą bardzo trudne. Realizacja planów dalszej podziemnej ekspansji może potrwać jeszcze dwa do trzech miesięcy. Imperatorka uważa tę sytuację za korzystną, bo dzięki temu ludzie mają zajęcie. - A więc zamierza tu zrobić krecią norę? - I tak, i nie, Wasza Świątobliwość. Wzmocniła także system obronny miasta. Za murami stoi szereg katapult na różnym etapie budowy, a żołnierzy musztrują oficerowie wyznaczeni przez marszałka Brecktona. Sir Belstrad obmyślił rezerwowe procedury na każdą ewentualność, umożliwiając wydawanie rozkazów za pomocą rogów, bębnów i flag wywieszanych na wysokich wieżach. Łucznicy
zgromadzili zapasy strzał i wszyscy sprawni fizycznie obywatele, którzy nie zostali jeszcze zatrudnieni, zbierają drewno na kolejne. Nawet dzieci przeszukują ściółki leśne. Przy wszystkich bramach stoi wiele gotowych kadzi z olejem i smołą. Rozstawiono stanowiska z ogniskami ostrzegawczymi, które mają być zapalane, gdy tylko ktoś zauważy elfy. Jedno już zapłonęło i imperatorka rozkazała zniszczyć wszystkie drogi prowadzące do miasta, z wyjątkiem południowej bramy. Mają zostać zburzone wszystkie mosty i zapory, aby zapobiec... - Zniszczyć? - przerwał mu patriarcha. - Kiedy wydala ten rozkaz? - Zeszłej nocy. - Zeszłej nocy? - Patriarcha wyglądał na zaniepokojonego. - Coś jeszcze? - Imperatorka zwróciła się do mnie, żebym zapytał cię, jakie podejmiesz środki ostrożności. - To nie jej sprawa - odparł. Merton był zdumiony. - Za przeproszeniem, Wasza Świątobliwość, ale ona jest imperatorką, jak również głową Kościoła. Jak to nie jej sprawa? Powinna wiedzieć, jakie podjąłeś starania, żeby zabezpieczyć jej lud. Patriarcha przez chwilę piorunował go wzrokiem, po czym jego spojrzenie złagodniało. - Jesteś dobrym i pobożnym członkiem Kościoła, Mertonie z Ghentu, a skoro nasz pan uznał za stosowne, żebyś pośredniczył w moich kontaktach z imperatorką, sądzę, że może nadeszła pora, abyś poznał pewne prawdy. - Wasza Świątobliwość? - Imperatorka Modina nie jest głową Kościoła - oświadczył bez ogródek patriarcha. - Ale jest spadkobierczynią Novrona... - Właśnie na tym polega problem. Ona nią nie jest. - Patriarcha oblizał się w miejscu, w którym powinien mieć usta, i ciągnął: - Biskup Saldur i arcybiskup Galien przekroczyli swoje kompetencje w Dahlgrenie. Wzięli na siebie oświadczenie, że dziewczyna jest namaszczoną spadkobierczynią. To był błąd popełniony w dobrej wierze. Nie mogli się doczekać, kiedy Novron wskaże im drogę, usiłowali więc sztucznie stworzyć nowe imperium. Wybrali losowo tę dziewczynę, wykorzystując nieoczekiwane wydarzenia nad Nidwaldenem jako dowód. To, co się tam wydarzyło, nie dowodziło jednak niczego. To wymysł, że gilarabrywna może zabić jedynie potomek Novrona. Wykorzystali ciemnotę mas, żeby zbudować to fałszywe imperium.
- Dlaczego ich nie powstrzymałeś? - Co mogłem zrobić? Sądzisz, że wybrałem życie w odosobnieniu? Merton patrzył przez chwilę na patriarchę skonfundowany, po czym się domyślił. - Byłeś więziony? - A z jakiego innego powodu trzymano by mnie pod kluczem przez te wszystkie lata na szczycie Wieży Koronnej, gdzie nie mogłem się z nikim widywać? - A ci strażnicy? - To jedyne znane mi dusze, które są mi naprawdę wierne. Raz próbowali mnie uwolnić. Odezwali się i Galien kazał uciąć im języki. Dopiero teraz, gdy Saldur i pozostali nie żyją, a Ervanon został zniszczony, mogę swobodnie mówić. - Trudno mi w to uwierzyć - powiedział monsinior. - Arcybiskup, a także Saldur? Obaj wydawali się tacy życzliwi... - Nie masz pojęcia o ich bezwzględności. W wyniku ich knowań teraz na tronie naszego pana zasiada fałszywy bóg i nasz los jest zagrożony. - Ale możesz coś w tej sprawie zrobić, prawda? - Cóż mogę poradzić? Słyszałeś szemranie choćby starego biskupa DeLundena. Wyobraź sobie, co by świat pomyślał, gdybym spróbował powiedzieć prawdę. Uznano by mnie za zazdrosnego starca trzymającego się kurczowo utraconej władzy. Nikt by mi nie uwierzył. Imperatorka dopilnowałaby, żeby mnie zgładzono, tak jak wyeliminowała Ethelreda i Saldura, gdy stanęli jej na drodze. Nie mogę działać otwarcie. Jeszcze nie teraz. - Co zatem zamierzasz? - W grę wchodzi poważniejsza sprawa. Grozi nam zagłada nie tylko imperium, ale także całej ludzkości. Modina i jej działania przypieczętują los nas wszystkich. - Jej przygotowania do obrony miasta wydają się... - ...są bezcelowe, ale nie o tym mówię. - Chodzi ci o wyprawę do Percepliquisu? - Tak! To przez nią naraża wszystko na niebezpieczeństwo. - Ale byłeś na spotkaniu. Dlaczego nic nie powiedziałeś? - Bo ta misja jest niezbędna. Róg trzeba koniecznie odszukać. Niebezpieczeństwo tkwi w tym, kto go odnajdzie. Ten róg to broń o nieprawdopodobnej mocy. Modina jednak, podobnie jak dawniej Saldur i Ethelred, nie wie, że została zmanipulowana, żeby go odnaleźć. Wróg potrzebuje go tak samo jak my. Kto włada tą bronią, ma kontrolę nad wszystkim. To jemu są posłuszni. Zawsze byli jego pionkami. Planował to od stuleci, kierował wszystkim z
ukrycia, manipulując niewidocznymi siłami. Myślą, że nie żyje, ale to nieprawda. Jest inteligentny i przebiegły, a jego magia niewyobrażalna. I szuka zemsty. Punktem kulminacyjnym tysiącletnich przygotowań jest ta chwila, i to właśnie on pożąda rogu i przy jego użyciu podporządkuje sobie całą ludzkość. Nawet elfy zapłacą za zbrodnie popełnione tysiąc lat temu. Wręczą mu róg, bo nie dostrzegają niebezpieczeństwa. W tym momencie w trzewiach tego świata dziesięć osób zagłębia się w przeszłość i odkrywa to, co nie powinno nigdy wyjść na jaw. I ta wiedza doprowadzi do upadku świata, chyba że... Merton czekał, a kiedy patriarcha nie dokończył zdania, spytał: - Chyba że co? Starzec bez brwi i z niebieskawymi włosami spojrzał na monsiniora, jakby został wyrwany ze strasznego koszmaru. - Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy. Udało mi się zawrzeć umowę z członkiem zespołu imperatorki. W odpowiednim momencie mój agent ich zdradzi. - Kim jest ta osoba? - Nie powiem. Jesteś dobrym sługą Novrona, ale nie mogę ryzykować, ujawniając jego tożsamość nawet tobie. Stawka jest zbyt wysoka. - Czy możesz przynajmniej zdradzić mi, kim jest ten zły? Kto mógł żyć tysiąc lat, żeby do tego doprowadzić? - Pomyśl, monsiniorze, a się domyślisz, ale teraz pomódlmy się. Pomódlmy się do Novrona, żeby mojemu agentowi się udało. - Dobrze, Wasza Świątobliwość. Tak uczynię. - Świetnie. I spakuj jak najmniej rzeczy. - Jadę dokądś? - Obaj jedziemy.
Rozdział 12. Ślepy zaułek. Royce usłyszał szepty. Oceniał, że do świtu pozostała jeszcze godzina. Choć nie miał pewności, byłby zdziwiony, gdyby bardzo się mylił. Miał dobre wyczucie czasu pod ziemią. Opracował na własny użytek zadziwiająco dokładną metodę podczas pobytu w więzieniu w Manzancie. W tamtym okresie skupiał się na upływających minutach, odrywając umysł od innych, boleśniejszych myśli. Teraz po raz pierwszy od wielu lat pozwolił sobie na powrót pamięcią do tamtych dni. I witał te wspomnienia z radością. Wywoływany przez nie ból działał podobnie jak obliczanie czasu w Manzancie, jak obgryzanie paznokcia lub zaciskanie dłoni w pięści - pozwalał oderwać myśli od niedawnej, znacznie dotkliwszej straty. Minęło ponad dziesięć lat, odkąd pierwszy oficer Czarnego Diamentu go zdradził, odkąd Royce zabił Nefryt i jego najlepszy przyjaciel posłał go do Manzantu, zbudowanego przez krasnoludy więzienia i kopalni soli. Royce wciąż pamiętał ciemną skałę z białymi żyłami i skamieniałymi skorupiakami. Mury były podparte belkami. Krasnoludy nigdy nie używały drewna, to ludzie dodali je po latach, gdy wgryzali się coraz głębiej w podłoże, wyciągając kawały soli kamiennej, które zanosili w koszach do wyciągu. Łatwo było odróżnić tunele wykopane przez nich od tych starszych, wykonanych przez krasnoludy, na podstawie wysokości stropu. Przypominał sobie ciągłe pobrzękiwanie kilofa uderzającego w kamień i żar ognisk, na których odparowywano solankę z podziemnych jezior. Stęchłe powietrze wypełniała para unosząca się z olbrzymich płytkich zbiorników, w których bulgotał i syczał roztwór solny. Gdy Royce przymykał oczy, widział rząd ludzi z kubłami i „spacerowiczów" przykutych łańcuchami za szyje do ogromnego koła napędzającego pompę. Widział także ludzi, którzy - skrajnie wycieńczeni - wpadali do paleniska w wykopanym dole. Wody nie brakowało, była więc dostępna dla pracujących, ale Ambrose Moor, właściciel kopalni-więzienia, nie marnował zysków na jedzenie. Dostawali jeden skąpy posiłek dziennie, zwykle zepsute resztki tego, czego nie chciała jeść załoga kontraktowych żeglarzy. Każdej nocy Royce śnił o zamordowaniu Moora i przez cały dzień ta myśl też go nie opuszczała. Podczas dwuipółletniego pobytu w Manzancie zabił Ambrose'a kilkaset razy - za każdym razem inaczej. Wielu więźniów zaś zabił nie tylko w wyobraźni. Nigdy nie uważał ich za ludzi, lecz za zwierzęta, potwory. U każdego człowieka, który tam trafiał, sól, cierpienie i rozpacz powodowały zanik wszelkich ludzkich odruchów. Wszyscy walczyli o zgniłe jedzenie, miejsce do spania i kubek wody. Wskutek braku światła dziennego i dostępu do świeżego powietrza, a także ciągłej harówki i kar cielesnych,
wymierzanych jedynie dla rozrywki, wielu z nich zmarło, a inni postradali zmysły. Royce jednak traktował Manzant jako jedną z części więzienia, które wznosił w sobie cegła po cegle. Ucieczka stąd była niemożliwa, ale ostatecznie i tak łatwiejsza od pokonania murów tego wewnętrznego więzienia. Pomogli mu w tym Nim, a później Arcadius i Hadrian, ale to Gwen w końcu otworzyła drzwi jego celi. Stanęła tuż przed wejściem i zawołała do niego, zapewniając, że jest bezpiecznie. Poczuł zapach świeżego powietrza i zobaczył blask słońca. Prawie przekroczył próg, prawie wyszedł... Prawie. Szepty dobiegały od strony kałuży. Royce myślał, że wszyscy śpią. Tego dnia pokonali sporą odległość w trudnym terenie i choć nikt nie domagał się postoju, widział, jak się potykali - wszyscy z wyjątkiem krasnoluda. Wydawało się, że mały padalec w ogóle się nie męczy. Przez cały czas pędził i Royce nieraz dostrzegł uśmieszek na jego ustach okolonych wąsem i resztkami brody. Omal nie zabił Magnusa owej pierwszej nocy, którą spędzili w „Roześmianym Gnomie”, ale choć nie przyznałby tego przed nikim, to teraz stwierdził, że krasnolud był całkiem przydatny i zachowywał się zadziwiająco dobrze. Ponadto Royce stracił już ochotę na zabijanie kogokolwiek. Po śmierci Gwen zarówno miłość, jak i nienawiść stały się mu obce. Przede wszystkim czuł się zmęczony. Miał ostatnie zadanie do wykonania i zamierzał to zrobić - nie dla imperium, nawet nie dla Hadriana, lecz dla ukochanej. Wstał bezszelestnie, bardziej zaciekawiony niż zaniepokojony. Szeptać musiał ktoś z grupy, a nie jakiś intruz. Dostrzegł księżniczkę, która leżała na boku, owinięta kocami. Znów rzucała się na posłaniu, a jej niesamowita szata jarzyła się różnymi kolorami, to gasnąc, to rozbłyskując. Royce nie miał pojęcia, czy to szata była przyczyną niespokojnych snów Aristy, czy to koszmary dziewczyny wywoływały reakcję szaty. Uznał, że to nie jego sprawa, i poszedł dalej. Z początku myślał, że to Magnus i Gaunt szepczą między sobą. Często ich podpatrywał, jak zostawali z tyłu i rozmawiali tak, żeby ich nikt nie słyszał. Podszedłszy bliżej, odkrył jednak, że źródłem szeptu był Elden. Zobaczył jego olbrzymią postać w pozycji półleżącej, wspartą na jednym łokciu. Rozmówca wielkoluda znajdował się po drugiej stronie i nie było go widać. W niedalekiej odległości leżał Wyatt. On też nie spał i obserwował całą scenę. - Co się dzieje? - szepnął Royce do żeglarza. - Z kim rozmawia Elden? - Z mnichem. - Z Myronem? Wyatt skinął głową. - To normalne, że tak rozmawia z nieznajomym?
Wyatt spojrzał na niego. - Przez ostatnie trzy dni rozmawiał z tym małym zakonnikiem więcej niż ze mną przez ostatnich dziesięć lat. Wczoraj też to robili i przysięgam, że słyszałem, jak Elden płacze. Kiedyś widziałem, jak chirurg na statku przyłożył rozżarzony do czerwoności pręt do rany na jego udzie, a Elden nawet nie pisnął. Za to wczoraj za sprawą mnicha płakał tak mocno, że nazajutrz miał zaczerwienione oczy. Royce nic nie powiedział. - Dziwne, ale się uśmiechał. Przez cały dzień widziałem, jak Elden uśmiecha się od ucha do ucha. To do niego niepodobne. - Lepiej się jeszcze prześpij - powiedział Royce. - Za godzinę zrobię pobudkę. *** Royce znów przystanął. Ze swojego miejsca na tyłach Hadrian widział go nad głowami pozostałych. Tym razem Melborn uklęknął, odstawił latarnię i poskrobał palcami ziemię. Alric podszedł do niego i stanął z boku. Podobnie jak dzień wcześniej grupa wędrowała gęsiego w wąskim korytarzu. Z góry woda kapała im na głowy i ramiona, nogi mieli natomiast przemoczone po kostki, brodząc w kałużach. - O co chodzi tym razem? - usłyszał, jak Degan mamrocze z pogardą. - Teraz zatrzymuje się co pięć metrów. Taki jest właśnie problem z monarchiami i całym systemem feudalnym, jeśli już o to chodzi. Alric jest władcą tylko z racji swojego urodzenia i wyraźnie brak mu kompetencji. Dwukrotnie w jednym roku stracił własne królestwo, a teraz nami dowodzi? Powinniśmy mieć przywódcę wybranego z racji zasług, a nie pochodzenia. Kogoś najbardziej utalentowanego, najbardziej uzdolnionego, ale nie... mamy Alrica. A król w całej swojej maluteńkiej mądrości wybrał Royce'a na naszego przewodnika. Gdybym ja dowodził, postawiłbym na przodzie Magnusa. Jest ewidentnie znacznie bardziej uzdolniony. Stale poprawia błędy Royce'a. Posuwalibyśmy się wtedy dwa razy szybciej. Zauważyłem, że ludzie cię szanują. Hadrian dostrzegł, że Gaunt patrzy na niego. Do tej pory nie wiedział, do kogo Degan się zwraca. - Nikt tego nie mówi, nikt się nie kłania i tak dalej, ale widzę, że cieszysz się wysoką estymą. Na pewno większą niż Alric. Gdybyś mnie poparł, moglibyśmy przekonać innych, żeby zgodzili się wybrać mnie na dowódcę grupy. - Czemu ciebie? - spytał Hadrian.
- Hę? - Czemu ty miałbyś dowodzić? - Cóż, po pierwsze, jestem potomkiem Novrona i zostanę imperatorem. Po drugie, jestem o wiele bystrzejszy od tego niezdary Alrica. - Zdaje mi się, że chciałeś systemu opartego na zasługach, a nie linii genealogicznej. - To prawda, ale jak powiedziałem, nadaję się do tego zadania znacznie lepiej od niego. Zresztą po co tu jestem, jeśli nie w celu dowodzenia? - Alric poprowadził ludzi do walki, i to w sensie dosłownym. Osobiście natarł na bramę Medfordu pod gradem strzał, pozostawiając wszystkich w tyle, nawet swoich strażników przybocznych. - No właśnie, ten człowiek to głupiec. - Dobrze, może to nie była najmądrzejsza decyzja, ale świadczyła o jego odwadze i niechęci do siedzenia w bezpiecznym miejscu na tyłach i wysyłania innych do walki. Dzięki temu zyskał sobie u mnie kredyt zaufania. Ale w porządku, rozumiem twój punkt widzenia. Być może nie jest najbystrzejszym przywódcą. Tak więc jeśli chcesz kogoś mądrego i zasłużonego, to niewątpliwie musisz wybrać księżniczkę Aristę. Degan zachichotał, najwidoczniej uznając komentarz Hadriana za żart. Gdy zobaczył chmurną minę Blackwatera, przestał się śmiać. - Chyba nie mówisz poważnie? To irytująca, intrygancka, apodyktyczna kobieta. Nie powinna nawet brać udziału w tej wyprawie. Owinęła sobie Alrica wokół palca i wszyscy przez to zginiemy. Wiedziałeś, że zupełnie sama próbowała uwolnić mnie z lochu? Poniosła sromotną porażkę, dała się złapać, a jej strażnika przybocznego zabito. To właśnie robi: doprowadza ludzi do śmierci. Jest niebezpieczna. Na dodatek jest także wiedź... Degan uderzył tyłem głowy o ścianę, odbił się od niej i upadł na kolana. Hadrian poczuł ból w knykciach i dopiero wtedy uświadomił sobie, że uderzył Gaunta. Ten podniósł głowę i spojrzał na Blackwatera piorunującym wzrokiem. Obejmował twarz dłońmi, a oczy mu łzawiły. - Ty głupi wariacie! Oszalałeś?! - Co się tam dzieje?! - zawołała Arista. - Ten idiota uderzył mnie w twarz! Krwawię z nosa! - Hadrian? - spytała z niedowierzaniem księżniczka. - To było... niezamierzone - odparł Hadrian. Wiedział, że jego wyjaśnienie nie zabrzmiało przekonująco, ale nie miał pojęcia, jak inaczej ma opisać to, co zrobił.
Nie zamierzał uderzyć Gaunta. To się po prostu zdarzyło. - Walnąłeś go przez przypadek? - spytał Wyatt, tłumiąc chichot. - Nie jestem pewny, czy w pełni rozumiesz, na czym polega sprawowanie funkcji strażnika przybocznego. - Hadrian! - zawołał Royce. - Co?! - odkrzyknął Blackwater rozdrażniony tym, że nawet Royce zamierzał przyłączyć się do pozostałych w tej krępującej sytuacji. - Podejdź tu. Musisz coś zobaczyć. Degan wciąż klęczał w kałuży. - Ee... Przepraszam. - Odejdź ode mnie! Gdy Hadrian szedł naprzód, Wyatt, Elden i Myron przywarli plecami do ściany, żeby umożliwić mu przejście. Wszyscy spoglądali na najemnika z zaciekawieniem. - Co zmalował? - szepnęła Arista, gdy Hadrian do niej dotarł. - Właściwie nic. Uniosła brwi. - Uderzyłeś go bez powodu? - Nie, ale... To skomplikowane. Nawet nie jestem pewny, czy sam to rozumiem. Zrobiłem to chyba odruchowo. - Odruchowo? - Przeprosiłem go. - Będzie miło, jak jeszcze dziś zdążysz - poganiał go Royce. Arista odsunęła się na bok, spoglądając podejrzliwie na Hadriana, kiedy ją mijał. - Co tam było? - spytał Alric, podchodząc do Blackwatera. - Ja... uderzyłem Gaunta w twarz. - Brawo - pochwalił go Alric. - Już mu się należało - dodał Mauvin. - Żałuję tylko, że mnie ubiegłeś. - Co o tym sądzisz? - spytał Royce, wciąż klęcząc i wskazując na coś na ziemi obok jego latarni. Hadrian pochylił się i zobaczył rzemyk, na który nanizano kamienne koraliki, piórka i coś, co wyglądało na kosteczki kurczaka. - To trajańska bransoletka na kostkę - wyjaśnił - noszona na szczęście przez ghazelskich wojowników ze szczepu Ankorów. - Nie jest rozerwana - stwierdził Royce. - Ale patrz, jak końcówki są wygięte i skręcone. Przypuszczam, że się po prostu rozwiązała. I jest częściowo zakopana
w ziemi, więc sądzę, że leży tu już od pewnego czasu. Tak czy owak jesteśmy w ich sąsiedztwie, więc lepiej miejmy się na baczności. Spróbujcie ograniczyć rozmowy do minimum. Hadrian spojrzał na bransoletkę i chwycił Royce'a za ramię, gdy Melborn chciał iść dalej. - Weź - powiedział, ustawiając się tak, żeby zasłonić widok pozostałym, i włożył Alverstone'a Royce'owi do ręki. - Zastanawiałem się, gdzie się podział. - Chyba pora oddać kotu pazurek - dodał Hadrian. - Tylko zachowuj się grzecznie, dobrze? - I kto to mówi. Grupa ruszyła w dalszą drogę. Hadrian nie wrócił na tyły. Pomyślał, że raczej napotkają Ghazelów od czoła, a także nie uśmiechała mu się wędrówka obok Gaunta. Korytarz poszerzał się, aż. mogli iść trójkami, a potem nagle tunel kończył się w niewielkiej jaskini, której przeciwległa strona zwężała się do szczeliny wielkości pęknięcia. Na środku leżał pokaźny stos skał. Gaunt pokręcił głową z niesmakiem. - Mówiłem, że jest nieudolny - powiedział, wskazując na Alrica. - Taki był pewny, że to właściwe przejście, i proszę bardzo, po kilku dniach wędrówki stoimy w ślepym zaułku. - Powiedziałeś, że ja jestem nieudolny? - zapytał król, po czym spojrzał na Hadriana. - Nic dziwnego, że mu przyłożyłeś. Dziękuję. - A co z nami? - spytał Gaunt. - Na ile dni mamy jedzenia? Ile czasu zmarnowaliśmy? Jesteśmy pod ziemią... ile? Trzy dni? I dwa jechaliśmy z Aquesty. To razem pięć. Dodajcie pięć na powrót i nawet gdybyśmy zawrócili w tej chwili, to w sumie nasza nieobecność będzie trwała dziesięć dni. Jak sądzicie, kiedy elfy dotrą do Aquesty? Za dwa tygodnie? Stracimy większość tego czasu na drogę powrotną. - Nie słyszałam innej propozycji z twojej strony - odezwała się Arista. - Alric wybrał najlepiej, jak potrafił, i nie sądzę, żeby ktoś z nas umiał zrobić to lepiej . - Co za niespodzianka: broni go siostra. Mauvin ruszył w stronę Gaunta i wyciągnął miecz. Na lustrzaną powierzchnię klingi rapiera padło światło z latarni i ostrze błysnęło, gdy Mauvin przyłożył sztych do szyi Degana. - Ostrzegałem cię. Nie mów pogardliwie o moim królu w mojej obecności. - Mauvinie, przestań! - rozkazała Arista.
- Nie zabiję go - uspokoił ją Pickering. - Wytnę tylko swoje inicjały na jego facjacie. - Alricu - zwróciła się do brata. - Każ mu przestać. - Nie jestem pewien, czy powinienem. - Widzicie? Właśnie o takim ucisku mówiłem! - krzyknął Gaunt. - To ujemne strony dziedzicznej władzy. - Niech ktoś go uciszy - warknąl Royce. - Mauvinie - odezwał się Hadrian. - Co? - Hrabia spojrzał na niego skonfundowany. - Przecież ty go uderzyłeś! - Tak, cóż... to prawda. - Opuść broń, Mauvinie - nakazał Alric, ustępując. - Mój honor może zaczekać do zakończenia misji. Mauvin schował rapier do pochwy, a Gaunt odsunął się od ściany, ciężko dysząc. - Grożenie mi nie zmienia naszej sytuacji. Wciąż tkwimy w ślepym zaułku i to jest... - To nie jest ślepy zaułek - oznajmił Magnus. Krasnolud tupnął dwukrotnie, uklęknął i przyłożył ucho do ziemi. Następnie podniósł głowę i spojrzał groźnie na stos skał. Wstał i zaczął odrzucać kamienie. Pod spodem było kilka desek, a pod nimi dziura. - Otwór ukryto celowo - orzekł Wyatt. - Co nie znaczy, że jesteśmy we właściwym miejscu - spierał się Gaunt. - Nie przypominam sobie, żeby mnich mówił coś o wchodzeniu do dziury. Nie można stwierdzić, czy to właściwa droga. - Jest właściwa - odrzekł Myron. Gaunt odwrócił się w stronę małego zakonnika. - A więc ukrywasz przed nami informacje, tak? Czy może jesteś po prostu nieudolny i zapomniałeś nam powiedzieć o tym fragmencie dziennika? - Nie - odparł mnich potulnie. - W dzienniku nic nie ma na ten temat. - To na pewno jesteś pobożniejszy, niż myślałem, bo sam Maribor musi przekazywać ci informacje, które przed resztą z nas trzyma w tajemnicy. - Być może - odpowiedział Myron. - Wiem tylko, że to są inicjały Edmunda Halla. - Wskazał palcem. - Wyżłobione w kamieniu. Royce pierwszy tam podszedł i trzymając latarnię nad ziemią, oświetlił wyryte litery:
EH - E.H. - przeczytał Gaunt. - Skąd mamy wiedzieć, że oznaczają Edmunda Halla? - Myślisz, że defilują tu całe zastępy ludzi o takich inicjałach? - spytał Royce. - Właśnie w taki sposób zapisał je w dzienniku - wyjaśnił Myron. - A te, Myronie? - zapytał Royce, odrzucając resztę kamieni i odsłaniając kolejne napisy. Litery były znacznie jaśniejsze - świeższe od E.H. Myron tylko zerknął na nie i od razu odpowiedział: - Nic mi nie mówią. Hadrian podszedł i zdmuchnął ziemię, a następnie odwrócił się do Aristy i Alrica. - Czy patriarcha wspominał, że wysłał inne zespoły? - Tak - potwierdził Alric. - Zdaje mi się, że trzy. - Według imperatorki wszystkie poniosły klęskę - dodała Arista. Hadrian zerknął na Royce'a i powiedział: - Sądzę, że trzecia wysłana przez niego grupa nie szła tą drogą. Domyślam się, że to są inicjały pierwszej albo drugiej drużyny. - Znów spojrzał na przyjaciela. Gdybyś miał starannie wyselekcjonować ludzi do takiej wyprawy i mógłbyś wybrać kogokolwiek, komu byś powierzył kierowanie takim zespołem? - Może Brecktonowi - odparł Royce. - Ewentualnie Gravinowi Dentowi z Delgosu. - Wiemy, że nie wybrano Brecktona, ale spójrz na pierwsze inicjały. G.D. Kiedy ostatnio widziano Gravina? Nie było go na tegorocznym turnieju zimonaliowym... - W zeszłym roku też nie - dodał Alric. - Był w Dahlgrenie - przypomniał Mauvin. - Rzeczywiście! - potwierdziła Arista. - Pamiętam, jak Fanen go wskazał i powiedział, co to za wielki poszukiwacz przygód i że pracuje głównie dla Kościoła Nyphrona. Nazwał go... - ...łowcą? - spytał Mauvin. - Właśnie! - Zastanówmy się - zaproponował Hadrian. - Potrzebowaliby uczonego, historyka. Dent był w Dahlgrenie. Nie było tam jeszcze kogoś? A ten dziwny gość z katapultą, jak się nazywał?
- Tobis Rentinual? - spytał Mauvin. - Prawdziwy świr. - Tak, ale przypominasz sobie, jak mówił, że nazwał katapultę od imienia żony Novrona z powodu wszystkich badań, jakie prowadził nad starożytną historią imperium? - Tak. Mówił, że musiał nauczyć się jakiegoś języka, prawda? Chełpił się tym, pamiętasz? - Zgadza się. - Hadrian potakiwał głową. - Spójrz na drugi zestaw inicjałów: TR. - Tobis Rentinual - domyślił się Mauvin. - To nawet wygląda na jego charakter pisma. - A pozostali? - spytał Alric. Hadrian wzruszył ramionami. - Domyślam się jedynie pierwszych dwóch osób. Nie mam pojęcia co do pozostałych. - Ja tak - odezwał się Magnus. - Cóż, przynajmniej co do jednego. H.M. to Herclor Math. - Kto? - spytał Hadrian i rozejrzał się, ale wszyscy wzruszyli ramionami. - Oczywiście nikt z was go nie zna. To kamieniarz, krasnolud, i to dobry. Wszędzie bym rozpoznał jego podpis. Mathowie to stary ród. Jeden z nich nawet pracował w grupie projektantów Drumindoru. Korzenie jego klanu sięgają odległej przeszłości. - Po co zostawili inicjały na kamieniu? - spytał Wyatt. - Może chcieli powiadomić ewentualnych następców, że zaszli tak daleko odparł Magnus. - Czemu nie oznaczyli przeklętego wejścia do właściwego tunelu? - dziwił się Mauvin. - Może zamierzali - podpowiedziała Arista. - Może, podobnie jak my, nie wiedzieli, czy dobrze wybrali, ale chcieli umieścić oznaczenie w drodze powrotnej. Tyle że już nie było okazji... - Może też powinniśmy wyryć nasze inicjały - zaproponował Piekering. - Żeby inni wiedzieli, że tu byliśmy. - Nie - sprzeciwiła się Arista. - Jeśli nie wyjdziemy na zewnątrz, nie będzie już nikogo, kto mógłby pójść w nasze ślady. Wszyscy spojrzeli na otwór z obawą. - W każdym razie - stwierdził Royce - to miejsce wygląda na właściwe. Kto niesie sznur?
Powiązali trzy kawałki liny, po czym Hadrian ją chwycił, a Royce wszedł do otworu. Po rozwinięciu dwóch trzecich długości sznura Hadrian poczuł, że Royce go puścił. Czekał. Wszyscy czekali. Elden spoglądał na otwór z nieprzyjemnym wyrazem twarzy, a krasnolud - mimo uwag Aristy - zajął się żłobieniem w kamieniu inicjałów każdej z obecnych osób. - Chcesz do niego krzyknąć? - spytał Alric. - Jest tam już dobrą chwilę. - Lepiej poczekać - odparł Blackwater. - Royce albo sam zawoła, albo pociągnie za linę, kiedy będzie chciał, żebyśmy zeszli. - A jeśli spadł? - zmartwił się Mauvin. - Nie spadł. Jest bardziej prawdopodobne, że kręci się tam patrol Ghazelów i Royce czeka, aż sobie pójdzie. Jeśli stracisz opanowanie i zaczniesz krzyczeć, to albo przez ciebie zginie, albo się wścieknie. Tak czy siak, to nie jest dobry pomysł. Mauvin i Alric przytaknęli z poważnym wyrazem twarzy. Hadrian dostał solidną nauczkę podczas ich pierwszej wyprawy do Ervanonu. Gdy człowiek był sam w ciemności, a na świecie panowała taka cisza, że można było usłyszeć własny oddech, zaufanie Royce'owi nie należało do łatwych rzeczy. Hadrian pamiętał smagania wiatru, gdy wspinali się na Wieżę Koronną. To dopiero była wielka wieża. Od tamtej pory wchodził z Royce'em na sto innych wież, ale poza Drumindorem ta była najwyższa - i pierwsza. Zdumiewało go, że mały złodziej potrafił wspinać się po pionowej ścianie jak mucha, nie mając do pomocy nic poza sztucznymi pazurami. Dał Hadrianowi jedną parę nakładek i siedział z uśmieszkiem na twarzy, gdy Blackwater próbował ich użyć. „To beznadziejne", podsumował krótko, odbierając mu pazury. „Umiesz chociaż wspiąć się po linie?". Hadrian właśnie wrócił z aren Calisu, gdzie wrzeszczące tłumy nazywały go Tygrysem Mandalina i wiwatowały na jego cześć. Denerwował się, że to chucherko traktowało go jak wioskowego idiotę. Protekcjonalny ton Royce'a rozwścieczył Hadriana do tego stopnia, że chciał pobić go do nieprzytomności, tylko że Arcadius przestrzegł go, żeby był cierpliwy. „Jest jak szczenię sławnego ogara, które każdy właściciel okrutnie bił", wyjaśnił mu czarnoksiężnik. „To klejnot wart zachodu, ale podda cię próbie, i to niejednej. Royce nie zaprzyjaźnia się łatwo i nie daje się łatwo polubić. Nie wpadaj w złość. Właśnie na to czeka. Tego się spodziewa. Spróbuje cię odstręczyć, ale ty go przechytrzysz. Słuchaj, co będzie mówił. Zaufaj mu. Tego nie będzie się spodziewał. Wiem, to nie będzie łatwe. Będziesz musiał zdobyć się na wiele cierpliwości. Ale jeśli ci się to uda, zyskasz przyjaciela na całe życie, który wejdzie bez broni w paszczę smoka, jeśli go o to poprosisz". Hadrian poczuł lekkie szarpnięcie sznura. - Wszystko w porządku, stary? - odezwał się cicho.
- Znalazłem - odparł Royce. - Zejdźcie. Otwór przypominał szyb w kopalni. Był ciasny i głęboki. Już po przejściu krótkiego odcinka Hadrian dostrzegł słaby blask w dole. Wydawało się, że do środka wlewa się od spodu blade niebieskozielone światło. Teraz Blackwater mógł oszacować, że głębokość tunelu nie przekracza trzydziestu metrów. Po dotarciu na dno poczuł silny powiew i usłyszał nietypowy dźwięk - łoskot rozbijających się fal. Stał w jaskini tak ogromnej, że nie widział przeciwległej ściany. Przy stopach miał muszle i czarny piasek, a przed nim rozciągała się wielka połać wody ze spienionymi falami. Wzdłuż plaży dostrzegł kępy wodorostów i alg jarzących się jasnozielonym kolorem, a ocean emitował szmaragdowe światło, które odbijało się w sklepieniu w taki sposób, że wydawało się, jakby w ogóle nie znajdowali się pod ziemią. Hadrian czuł się tak, jakby stał na plaży w nocy pod zachmurzonym, aczkolwiek zielonym niebem. Nozdrza wypełniał mu ostry zapach soli, ryb i wodorostów. Po prawej stronie był jedynie niezmierzony obszar wody, ale na wprost na horyzoncie majaczyły ledwie widoczne zarysy budynków, filarów, wież i murów. Po drugiej stronie morza znajdowało się Percepliquis. Royce stał na brzegu i patrzył w dal, a gdy Hadrian dotknął ziemi, spojrzał przez ramię. - Niecodzienny widok, prawda? - Cudowny - odrzekł Hadrian. Wkrótce wszyscy wędrowcy stali na czarnym piasku i patrzyli na morze oraz miasto po drugiej stronie. Myron wyglądał, jakby doznał wstrząsu. Hadrian uprzytomnił sobie, że mnich nigdy nie widział oceanu, a tym bardziej takiego, który jarzy się zielenią. - Edmund Hall wspomniał o podziemnym morzu - powiedział wreszcie Myron. Ale pan Hall nie jest mistrzem opisów. To... to jest naprawdę zdumiewające. Nigdy nie myślałem o sobie jako o kimś wielkim w jakimkolwiek znaczeniu, ale kiedy tu stoję, czuję się mały jak kamyk. - Ktoś zgubił ocean? Bo sądzę, że właśnie go znaleźliśmy - oznajmił Mauvin. - Jest piękny - zachwyciła się Arista. - Rany - wymamrotał Wyatt. - Jak go przepłyniemy? - spytał trzeźwo Gaunt. Wszyscy spojrzeli na Myrona. - Jasne, przepraszam. Edmund Hall zbudował tratwę z rzeczy znalezionych na plaży. Napisał, że było tego sporo. Związał deski sznurem, który miał przy sobie, a ster zrobił z jednego boku starej skrzynki. Żagiel pozszywał z worków, a na maszt wykorzystał wysoki drewniany pal wyrzucony przez fale.
- Ile zabrało mu to czasu? - spytał Gaunt. - Trzy tygodnie. - Na Mara! - usłyszał w odpowiedzi. Alric spojrzał gniewnie na Gaunta. - Jest nas dziesięcioro i mamy doświadczonego żeglarza oraz lepszy sprzęt. Poszukajmy budulca. Rozeszli się w różne strony jak grupa ludzi poszukujących muszli i rozgwiazd w uroczy letni dzień. Na brzegu leżało wiele odpadków: stare butelki i połamane skrzynie, tyczki i sieci - wszystko zachowane w zadziwiająco dobrym stanie po tysiącu latach. Hadrian podniósł dzbanek z napisem z boku. Ostrożnie odwrócił naczynie, uświadamiając sobie, że trzyma w ręce artefakt, który już z racji samego wieku jest niezwykle cenny. Nie oczekiwał, że zdoła odczytać tekst - spodziewał się starożytnego języka z ery Percepliquisu. Spojrzał na słowa i ze zdumieniem stwierdził, że je rozumie: „GORZELNIA RUMU BRIGA. DAGASTAN, CALIS". Zamrugał. - Gdzie jest Myron? To nie pytanie, lecz jego autor oderwał uwagę Hadriana od dzbanka. Głos należał do Eldena. Wielkolud stał jak rozbijacz fal na piasku, obracając głowę na wszystkie strony w poszukiwaniu mnicha. - Nie widzę go. Hadrian spojrzał w jedną i w drugą stronę plaży. Elden miał rację - zakonnik zniknął. - Poszukam go - powiedział Royce poirytowany i oddalił się truchtem. - Elden?! - zawołał Wyatt. - Możesz mi pomóc? - poprosił, usiłując podnieść dużą podniszczoną deskę, której większa część tkwiła zakopana w piasku. Sądzę, że możemy jej użyć na stępkę. Alric i Mauvin ciągnęli coś, co wyglądało na część drewnianej skrzyni. - Między tamtymi skałami leży jej reszta - poinformował król Wyatta. - Świetnie, ale czy w tej chwili moglibyście obaj pomóc nam odkopać tę belkę? Gaunt chodził po plaży bez entuzjazmu, kopiąc kamienie, jakby pod którymś mógł znaleźć ukryty maszt. Magnus wyraźnie unikał wody. Spoglądał na nią przez ramię, traktując fale jak szczekające psy, a on musiał stale upewniać się, że są uwięzione na łańcuchu. Arista przybiegła do miejsca, w którym we czwórkę wykopali belkę z piasku.
- Znalazłam olbrzymi kawał płótna! - pochwaliła się i wykonała krótki taniec. Hadrian zauważył, że Arista jest boso. Trzymała trzewiki za obcasy i machała nimi, podczas gdy jej suknia się kołysała. Kiedy tak patrzył na nią w tej chwili, pomyślał, że przypominała dziewczyny, które znał z gospód i miasteczek - nie wyglądała jak księżniczka. - Nie podoba ci się mój uroczysty taniec? - spytała go. - Tak go nazywasz? Przewróciła oczami. - Chodź i pomóż mi przynieść brezent. Jest doskonały na żagiel. Pobiegła plażą i Hadrian ruszył za nią. Przystanęła i schyliwszy się, pociągnęła za róg pogrzebanego w piasku płótna. - Będziemy musieli je wykopać, ale założę się, że jest duże. Sądzę... przerwała, gdy zobaczyła Royce'a i Myrona, którzy szli w ich kierunku. - Tu jesteś - rzucił Hadrian karcącym tonem. - Przez ciebie Elden się zamartwiał, młody człowieku. - Zobaczyłem kraba - wyjaśnił mnich zakłopotany. - Mają olbrzymie szczypce i biegają bokiem, bardzo szybko, jak wielkie pająki. Goniłem go po plaży, ale zniknął w dziurze, zanim zdążyłem mu się przyjrzeć. Widziałeś kiedyś kraba? - Tak, Myronie, widziałem już kraby. - A więc wiesz, jakie są fascynujące! - Royce, spójrz, znalazłam płótno! - wykrzyknęła Arista i powtórzyła swój taniec. - Bardzo ładne - odparł złodziej. - Nie wyglądasz na szczególnie zachwyconego. To będzie nasz żagiel wyjaśniła mu z dumą. - Może powinniśmy urządzić konkurs na osobę, która znajdzie najlepszą część tratwy - zaproponowała z pewnym siebie uśmiechem. - Moglibyśmy tak zrobić - Royce skinął głową - ale nie sądzę, żebyś wygrała. - Tak? Znalazłeś coś lepszego? - Ja nie, Myron. - Coś lepszego od kraba? - spytał Hadrian. - Można tak powiedzieć. - Royce pokazał, żeby poszli za nim. Okrążyli wysuniętą w morze ścianę klifu, brodząc przez jakiś czas w wodzie po kostki. Po drugiej stronie, zaledwie pół mili dalej zobaczyli na plaży jednomasztowy statek, która leżał przechylony na boku. Z rei zwisały dwa czarne żagle, które trzepotały słabo na wietrze.
- Na Mara! - wykrzyknęli jednocześnie Hadrian i Arista. *** Luźna deska na pokładzie łodzi zaskrzypiała pod ciężarem Hadriana i Royce spiorunował go wzrokiem. Pracowali z sobą od dwunastu lat i wydawało się, że Royce wciąż nie może zrozumieć, iż Hadrian nie potrafi przemieszczać się nad ziemią. Problem polegał na tym, że Royce sprawiał wrażenie, jakby sam to umiał, i to bez problemu. Hadrian chodził jak karykatura złodzieja - na palcach, z wyciągniętymi na bok ramionami w celu utrzymania równowagi, kiwając się do przodu i do tyłu, jakby balansował na linie. Royce szedł swobodnie, jakby spacerował ulicą. Porozumiewali się tak jak zawsze w trakcie wykonywania zadania - za pomocą mimiki i gestów. Royce nauczył się języka migowego w ramach szkolenia w gildii, ale nie pofatygował się, żeby zdradzić Hadrianowi więcej niż kilka sygnałów. Sam zaś potrafił przekazać potrzebne informacje ręką, odliczaniem na palcach i za pomocą prostych znaków, takich jak przekładanie palców na dłoni drugiej ręki, co imitowało kroki. Większość niemych uwag wyrażał tak jak w tej chwili: przewracając oczami, patrząc piorunującym wzrokiem i kręcąc z politowaniem głową. A ponieważ często wyglądał na poirytowanego, trudno było odgadnąć, dlaczego tolerował Hadriana. Po pierwszej wyprawie do Wieży Koronnej obaj nabrali przekonania, że Arcadius oszalał, czyniąc z nich wspólników. Royce nienawidził Hadriana i było to uczucie odwzajemnione. Wrócili razem tylko z przekory - Royce chciał zobaczyć, jak Hadrian poddaje się lub ginie, a najemnik nie chciał mu dać tej satysfakcji. Rezultat był oczywisty, choć dla nich obu nieoczekiwany - zostali złapani. Royce uniósł dłoń i Hadrian stanął jak wryty, jakby brał udział w dziecięcej zabawie. Widział, jak Royce przechyla głowę jak pies, nasłuchując, a potem nią kręci i pokazuje, żeby Hadrian szedł dalej. Pozostawili resztę grupy na plaży, w bezpiecznym miejscu, niedaleko którego Arista znalazła płótno, a sami poszli sprawdzić statek. Wyglądał na opuszczony, lecz Royce nie chciał ryzykować. To, co zastali na pokładzie, jeszcze wyraźniej dowodziło, że nikogo tu nie ma. Drewno było szorstkie i mocno podniszczone, farba się łuszczyła, a kraby biegały w różne strony, jakby mieszkały w łodzi od pewnego czasu. Na dziobowej tablicy widniała nazwa: „Zwiastun". Jeszcze jedna tajemnica wymagała zbadania. Statek był niewielki w porównaniu ze „Szmaragdowym Sztormem". Mieściła się na nim tylko jedna kajuta pod pokładem i musieli sprawdzić, co jest w środku. Drzwi były zamknięte i Royce zbliżył się do nich bardzo wolno, jakby miał do czynienia z gotową do ataku żmiją. Po dotarciu do kabiny zerknął przez ramię na
Hadriana, który wyjął miecze. Złodziej ostrożnie pociągnął za zasuwkę, ale była zardzewiała i ani drgnęła. Użył większej siły i udało mu się cofnąć rygiel. Drzwi skrzypnęły i wpadły do środka, uderzając o wewnętrzną ścianę. Hadrian na wszelki wypadek wparował do kabiny. Spodziewał się, że będzie tam pusto, ale ku jego zdziwieniu w słabym świetle wpadającym przez drzwi dostrzegł człowieka. Mężczyzna leżał na małej koi. Nie żył. Jego twarz zgniła, a większość ciała zniknęła, być może zjedzona przez kraby. Hadrian domyślał się, że od jego śmierci nie upłynęło dużo czasu - na pewno mniej niż rok, może nawet zaledwie sześć miesięcy. Nosił żeglarski strój, a na szyi miał białą chustkę. - Dobre nieba, czy to... - szepnął. Royce skinął głową. - Bernie. Hadrian pamiętał Berniego jako silnego i giętkiego topmana ze „Szmaragdowego Sztormu". Wraz ze Staulem - którego Royce zabił - doktorem Levym i historykiem Antunem Bulardem pracował dla wartownika Thranica. To był trzeci zespół wysłany przez patriarchę w celu odnalezienia rogu. Po raz ostatni Hadrian widział ich w lochach pod Pałacem Czterech Wiatrów. - Na łóżku i podłodze jest prawdopodobnie krew - zauważył Royce. - Uwierzę ci na słowo, bo ja widzę tylko cienie. Ale czym jest obwiązany w pasie? - Kawałkiem zakrwawionego płótna. Wygląda na to, że umarł od dźgnięcia w brzuch, ale śmierć była powolna. Royce wyszedł z kajuty i rozejrzał się po statku, pochylając się, żeby dokładnie obejrzeć pokrycie pokładu i liny. - Czego szukasz? - Krwi - odparł. - Jest wszędzie. Plamy na pokładzie, odciski dłoni na linach i na kole sterowym. Przypuszczam, że był ranny, kiedy stawiał żagiel. - Mógł zostać napadnięty na statku. - Możliwe, ale wątpię. Przeżył walkę, w której odniósł ranę, a to oznacza, że napastnik musiał oberwać gorzej, tylko że nie widać drugiego ciała. - Może wyrzucił je do morza. - Mógł tak zrobić, ale mimo wszystko gdzieś pozostałyby ślady walki i krew, mnóstwo krwi, a widzę jedynie strużki i krople. Nie, sądzę, że został ranny, otaklował łódź i postawił żagiel... - Pobiegł do koła, a potem na rufę. - Tak, ster jest przywiązany. Ustawił się na kursie, przywiązał ster, a potem, czując się coraz słabiej, położył się w kabinie, gdzie powoli wykrwawił się na śmierć.
- Kto go dźgnął? Royce wzruszył ramionami i odpowiedział: - Ghazel? Hadrian pokręcił głową. - Minęło... Ile? Trzy, cztery miesiące? Widziałeś tamtą bransoletkę. Ghazelowie przechodzili tędy. Widzieli ten statek, ale go nie tknęli. Gdyby zabili Berniego, zabraliby krypę. Nie, Thranic miał umowę z Ghazelami, przypominasz sobie? Mówił coś o przewodniku i bezpiecznym przejściu. - A więc Merrickowi lub patriarsze udało się zawrzeć układ, dzięki któremu mogli tu wejść? - Na to wygląda. Hadrian skinął na pozostałych i opuścił sznurową drabinkę z burty. - Mam nadzieję, że łajba jest bezpieczna i solidna? - spytał Alric, wchodząc na pokład. - Bezpieczna na pewno - odparł Hadrian - ale w sprawie solidności odwołam się do opinii specjalisty od podróżowania po morzach. Wyatt stanął na środku statku i tupnął mocno w drewniany pokład. Następnie chwycił sznur i wspiął się na szczyt masztu, sprawdzając liny i płótno. W końcu zszedł pod pokład. Po powrocie oznajmił: - Trochę podniszczona i zaniedbana, ale to dobra tenkińska łódź rybacka. - Tenkińska? - zdziwił się Mauvin. Wyatt skinął głową. - A w kajucie jest Bernie, prawda? - Zapewne - odparł Hadrian. - A więc to nie jest zwykle podziemne słone jezioro. - To znaczy? - Ta łódź przypłynęła tu z Pałacu Czterech Wiatrów. Ten akwen musi łączyć się z Morzem Goblinów. Ba Ran Ghazelowie odkryli jakąś zatoczkę, która roztacza się pod ziemią pod całym Alburnem i nadaje się do żeglugi aż do tego miejsca. - To tędy przedostają się i rozsyłają grupy zwiadowcze w okolice Amberton Lee - domyślił się Hadrian. - Wszystko ładnie, pięknie - zaczął Alric - ale jak zwodujemy ten statek? - Nie zrobimy tego - odrzekł Wyatt. - Sam się zwoduje mniej więcej za sześć godzin.
- Hę? - Zwyczajnie wskoczy do wody? - spytał Mauvin z niedowierzaniem. - Chodzi mu o przypływ - wyjaśniła Arista. - W tej chwili jest odpływ. Zgaduję, że podczas przypływu linia wodna znajdzie się na wysokości krawędzi klifu. Zniknie nawet ta plaża. Oczywiście statek może wciąż dotykać dna. Postawimy jednak żagiel i będziemy liczyć na to, że wiatr ściągnie nas na otwartą wodę. W przeciwnym razie będziemy musieli go przeciągnąć. - Przeciągnąć? - spytał Mauvin i zerknął na Aristę, która tym razem wzruszyła ramionami. - Trzeba wywieźć kotwicę w szalupie, wrzucić ją do wody, a potem kręcąc kabestanem, przyciągnąć do niej statek. To niezbyt przyjemne zadanie. Czasami kotwica się nie zaczepia, a innym razem zaczepia zbyt mocno. Tak czy owak, obracanie kabestanu nigdy nie jest miłe. Mogę powiedzieć jedynie: Mariborowi dzięki, że jest z nami Elden. Naturalnie na statku tej wielkości nie ma szalupy, więc będziemy musieli coś sklecić. Ale skoro mamy sześć godzin, możemy z powodzeniem się tym zająć. Royce, Hadrian i Elden będą mi potrzebni do przygotowania statku, więc czy jego królewska mość mógłby z kilkoma pozostałymi członkami grupy zbudować tratwę? - Załatwione, kapitanie - odrzekł Alric. - Niestety, powinniśmy także pozbyć się Berniego - zauważył Wyatt. - Choć kuszące wydaje się wrzucenie go do morza, powinniśmy raczej go pogrzebać. - Nie patrzcie na mnie - odezwał się Gaunt. - Nawet go nie znałem. - Ja to zrobię - zaofiarował się Myron. - Czy ktoś może mi pomóc zanieść go na plażę? - Dobrze, zatem wszystko ustalone - podsumował Wyatt. - Wypływamy za sześć godzin. Miejmy taką nadzieję.
Rozdział 13. Rejs „Zwiastuna". Nadszedł przypływ i Arista zauważyła, że zniknęła większa część brzegu. Fale uderzały w krawędź klifu, po czym grzmociły o ścianę. Woda wlewała się z chlupotem do szybu, którym przyszli, i wypływała z niego. Statek wyprostował się i kołysał wzdłużnie po każdym napływie fal, które unosiły rufę. Myron stał na pokładzie „Zwiastuna" i patrzył na żagle, podczas gdy Royce przemieszczał się szybko po linach, odwiązując brasy. Wokół przesiąkniętego do suchej nitki mnicha utworzyła się kałuża. Habit przywarł mu do ciała, na jego ramieniu leżał kawałek jarzącego się wodorostu, a we włosach i na policzkach zakonnik miał czarny piasek. - A więc wszystko gotowe? - spytał Hadrian, przywiązując koniec jednej z lin, które Royce do niego zrzucił. Myron skinął głową. - Prawie, ale myślałem... - jeszcze raz podniósł głowę - ...myślałem, że Royce chciałby powiedzieć kilka słów, bo znał go najlepiej. - Jest trochę zajęty - odrzekł Hadrian. Myron przygarbił ramiona. - A jeśli ja przyjdę? Też go znałem. - Mogę się przyłączyć? - spytała Arista. Księżniczka zwijała liny na pokładzie i robiła ogólny porządek, choć nikt jej o to nie prosił. Nikt nie prosił jej, żeby cokolwiek robiła. Kobiet nie zatrudniano na statkach i Arista miała wrażenie, że Wyatt nie wie, co z nią począć. Próbowała pomóc Alricowi przy budowie tratwy do przewiezienia kotwicy, ale kiepsko to wyszło. Jej brat wyraźnie krzywił się za każdym razem, gdy podsuwała pomysły Mauvinowi, Deganowi czy Magnusowi. Zaledwie po godzinie wycofała się, tłumacząc, że nie czuje się dobrze, i wróciła na statek. Miała nadzieję, że Wyatt znajdzie jej jakieś zajęcie, ale Deminthal tylko uśmiechnął się i skinął uprzejmie głową, kiedy ją mijał. - Oczywiście - odparł Myron ochoczo, a jego twarz rozjaśnił uśmiech. Arista zerwała się na równe nogi, czując dziwną ulgę. Po trosze spodziewała się, że Myron też ją wykluczy. Ale zaraz pożałowała, że zgłosiła się na ochotnika, ponieważ zejście ze statku wymagało brodzenia w wodzie sięgającej klatki piersiowej. Woda była bardzo zimna i księżniczce brakło tchu. Suknia nadęła się wokół niej, gdy z trudem usiłowała utrzymać równowagę. Silna fala uderzyła ją od tyłu i kiedy Arista zaczęła padać twarzą w wodę, Hadrian chwycił ją za łokieć.
- Dziękuję. Pomyślałam, że trochę popływam - zażartowała. - To nieładnie ze strony fali, że tak się podkradła i rzuciła na twoje plecy. - To nie było zbyt rycerskie, prawda? - Absolutnie. Ja bym się poskarżył. Myron szedł przed nimi, aż dotarł do wysokiego miejsca, w którym woda miała głębokość zaledwie kilkunastu centymetrów. - Tu jest... A przynajmniej był. Rozejrzał się zaniepokojony. - Na pewno wciąż jest - uspokajał go Hadrian. - Najlepiej przystąpmy od razu do rzeczy, zanim zostanie zmyty - powiedziała Arista, gdy fala powrotna wessała jej stopy w piasek. - Zacznij, Myronie. - Dobry Mariborze, nasz wiekuisty ojcze, zebraliśmy się tutaj, żeby pożegnać naszego brata Berniego. Tak miał na imię, prawda? - zapytał szeptem. Hadrian skinął głową. - Prosimy cię, abyś go wspomniał i czuwał nad jego przeprawą przez rzekę do krainy świtu. - Spojrzał na Hadriana i pokazał mu, żeby przemówił. - A... - Hadrian zastanawiał się przez chwilę. - Właściwie to Bernie nie należał do zacnych ludzi. Był złodziejem, okradał groby i raz próbował zadźgać Royce'a nożem... Arista, widząc wyraz twarzy Myrona, trąciła Hadriana łokciem. - Ale... hm... nigdy nie próbował zabić nikogo z nas. Chyba po prostu wykonywał swoją robotę. Przypuszczam, że był w tym dość dobry. - Hadrian przerwał. Wyglądał na zakłopotanego. - Czy ty chciałabyś coś powiedzieć? - spytał Myron Aristę. - Nie znałam go. - Nie sądzę, żeby w tym momencie to mu przeszkadzało - wyjaśnił Myron. - W porządku. - Po chwili namysłu powiedziała: - Choć nie znaliśmy go dobrze, pan Bernie na pewno oprócz wad miał również zalety jak my wszyscy. Prawdopodobnie pomagał ludziom albo wykazywał się odwagą w trudnych chwilach, podczas gdy innym mogło jej brakować. Musiał mieć w sobie jakieś dobro, bo Maribor nie wysłałby jednego ze swoich najbardziej współczujących i życzliwych sług do sprawienia mu godziwego pochówku. - Jeju, twoja mowa była znacznie lepsza od mojej - szepnął Hadrian. - Cii - uciszyła go Arista.
- Tak więc, panie - zakończył Myron z pochyloną głową - żegnamy Berniego. Oby jego duszę oblało światło nowego świtu. - Następnie mnich zaintonował cicho:
Mariborowi polecam cię I w ręce boga wysyłam cię.Daj mu pokój, błagam cię,I spoczynek, proszę cię.Niech ludzi bóg cię chroni w podróży twej.
- To wszystko? - spytał Hadrian. - Tak - odparł Myron. - Dziękuję wam za przyjście i stanie w zimnej wodzie. - Wracajmy. Stopy mi drętwieją - powiedziała Arista, brnąc przez fale. - Wasza Wysokość? - zapytał Myron, podążając za księżniczką. - Nurtuje mnie jedno pytanie. O którym słudze Maribora mówiłaś? Spojrzała na niego ze zdziwieniem. - O tobie, oczywiście. - Och. Po powrocie zobaczyli, że Alric i pozostali przywiązują prowizoryczną tratwę do burty „Zwiastuna". Arista była pod wrażeniem. Tratwa, zrobiona z mocno powiązanych z sobą belek uszczelnionych smołą, miała wymiary półtora na dwa metry. Wyatt i Elden przenosili wszystkie ruchome sprzęty z dziobu na rufę. Tylna część statku mocno się rozkołysała, przez co trudno było ustać. Gdy wszyscy weszli na pokład, Wyatt podniósł głowę, jakby zwracał się do niebios, i krzyknął: - Marsel stawiaj! Arista głośno westchnęła, gdy Royce pociągnął za linę, a następnie pobiegł bez wahania na drugą stronę rei i pociągnął za drugą. Marsel rozwinął się, a Royce opuścił się na top masztu i przebiegł po rei grotżagla, odwiązując szoty. - Grota stawiaj! - krzyknął Wyatt i Royce zwolnił wielki żagiel. - Do szotów! Hadrian i Elden po przeciwnych stronach statku napięli żagiel, pociągając za liny przyczepione do jego dolnych rogów. - Do brasów! Ustaw wszystkie żagle pod wiatr!
Elden i Hadrian pociągnęli za liny przyczepione do noków rei, skręcając poziome belki pod takim kątem, że żagle złapały wiatr i popchnęły statek w stronę morza. Spojrzeli na Wyatta, który dawał im znaki, aż znaleźli właściwy kąt, po czym przywiązali brasy. - Wszyscy na rufę! - zawołał Wyatt i przeszli na tył statku. Wiatr i fale kołysały nimi i czasami mieli wrażenie, że zaczynają się unosić, ale „Zwiastun" tkwił w miejscu. - Stępka zaryła się w dnie - stwierdził Wyatt i westchnął. - Będziemy musieli przeciągnąć statek. Elden i Hadrian, zanieście kotwicę na tratwę i dobrze ją przymocujcie. Alric... Wybacz mi, wasza królewska mość, ale potrzebuję cię w charakterze marynarza pokładowego i nie będę używał form grzecznościowych. Mam nadzieję, że to rozumiesz. Zabierz, proszę, Mauvina i odpłyńcie tratwą, gdy tylko znajdzie się na niej kotwica. Musicie pamiętać, żeby oddalać się w linii prostej od rufy. Wszelkie odchylenia zmniejszą nasz uciąg. Musimy pociągnąć statek w osi ze stępką. Jak wypłyniecie na długość całego łańcucha, zrzućcie kotwicę i jak najszybciej wracajcie. Alric skinął głową, po czym przeszedł przez burtę statku, a Mauvin podążył za nim. Hadrian i Elden, używając wielokrążka przymocowanego do grotrei, podnieśli kotwicę i ustawili ją nad tratwą, która podskakiwała i kołysała się na falach. Alric i Mauvin stanęli nad nią okrakiem i przywiązali ją do tratwy. Obaj byli już mokrzy. Hadrian podał im pagaje i zaczęli wiosłować z obu stron, odpływając obciążoną platformą. Wyatt stał na rufie i popuszczał łańcuch, bacznie obserwując tratwę. Alric i Mauvin wyglądali jak dwa szczury na pokrywie beczki. Arista zobaczyła błysk rapiera Pickeringa, po czym kotwica spadła do wody, niemal przewracając tratwę. - Do kabestanu! - zawołał Wyatt. - Wszyscy oprócz, oczywiście, Waszej Wysokości. Arista westchnęła, ale nie miała nic przeciwko temu, żeby stać przy rufowym relingu i obserwować Alrica i Mauvina, którzy wiosłowali z powrotem. Teraz płynęli znacznie szybciej, ponieważ fale popychały ich do brzegu. Na środku statku przełożono drągi przez otwory w wielkim kole i wszyscy pchali te pręty, żeby obrócić kabestan. Arista usłyszała szybko następujące po sobie brzęki zapadek, gdy usuwano luz łańcucha, które następnie się wydłużyły. Oprócz księżniczki wszyscy, łącznie z Wyattem, napierali na kabestan. Przy każdym drągu było dwóch ludzi, z wyjątkiem pręta Eldena. Olbrzym obsługiwał go sam, czerwieniejąc z wysiłku. Arista słyszała straszne skrzypienie. - Pokazuj nam fale, Aristo! - zawołał do księżniczki Wyatt. - Unieś ręce i opuść je tuż przed uderzeniem wody o statek!
Skinęła głową i spojrzała na morze. Alric i Mauvin znajdowali się już blisko. Przyjrzała się falom. Były spokojne, ale w oddali dostrzegła trzy garby, które pełzły w ich kierunku jak wijące się węże. - Za minutę tu będzie! - odkrzyknęła. - Niech wszyscy będą w pogotowiu - powiedział Wyatt. - Jak zobaczycie, że opuszcza ręce, nie szczędźcie sił. Mauvin i Alric weszli przez burtę na statek. Byli przemoczeni i wycieńczeni. Padli na pokład. - Nie ma czasu na odpoczynek! - krzyknął do nich Wyatt. - Znajdźcie sobie miejsce przy drągach. Fale zbliżały się i Arista uniosła ramiona. - Przygotować się! Wszyscy zebrali siły i zaczerpnęli głęboko powietrza. Dotarta pierwsza fala i Arista opuściła ręce, ale zrobiła to za późno. Naparli na pręty. Usłyszeli zgrzyt, który po chwili ucichł, i padli wycieńczeni. - Wybrałam niewłaściwy moment! - krzyknęła Arista. - Spóźniłam się. Nadchodzi następna. Uniosła ramiona i znów się sprężyli. Mauvin i Alric też zajęli miejsca przy kabestanie. Arista patrzyła, jak fala pędzi na nią. Tym razem opuściła ręce, gdy wał wodny znajdował się w odległości metra od rufy. Mężczyźni pchnęli drągi i tył statku zaczął się unosić. Poczuli wyraźne szarpnięcie i usłyszeli kolejny zgrzyt. Arista usłyszała także odgłos skrobania drewna i poczuła, że „Zwiastun" się przesunął. - Jeszcze jedna! - krzyknęła, unosząc ramiona i prawie natychmiast je opuszczając. Mężczyźni jeszcze raz naparli na drągi. Łańcuch się napiął i łódź poszła do góry. Tym razem w marsel trafił podmuch wiatru i statek drgnął, a następnie wyrwał się z mułu. Kołysali się swobodnie, dryfując rufą do przodu. Wszyscy wznieśli okrzyki i uśmiechali się szeroko. Wyatt pobiegł na rufę, gdzie stała Arista, i chwycił koło sterowe. - Mieliśmy szczęście - powiedział, a z czoła kapał mu pot. - Nawiasem mówiąc, wspaniała robota. - Dzięki. - Kręćcie dalej! Przekonajmy się, czy zdołamy uratować kotwicę.
Teraz obracanie kabestanu szło łatwiej. Szybko minęli miejsce, do którego wcześniej dopłynęli Alric i Mauvin. Arista obserwowała, jak łańcuch znika pod nimi, a następnie poczuła nagle szarpnięcie i straciła równowagę. Usłyszała szybkie brzęki zapadki, gdy wciągali kotwicę. - Do brasów! - krzyknął Wyatt. - Przygotować się do zwrotu! Spojrzał na fale i mocno pokręcił kołem. Statek się odwrócił. - Obrócić reje, prawy hals! Wszyscy odsunęli się na bok, gdy Hadrian, Elden i Royce zabrali się do pracy, skręcając reje i przywiązując brasy. Statek odwrócił się dziobem ku morzu i wiatr wypełnił żagle, przechylając kadłub. - Do halsów i szotów! Łapać ten wiatr! Arista chwyciła się relingu, przestraszona nagłą prędkością statku i jego niepokojącym przechyłem. Obawiając się, że za chwilę wywrócą się do góry dnem, obserwowała niespokojnie, jak maszt kładzie się na bok i statek sunie na burcie. - Właśnie tak! - wykrzyknął Wyatt, uśmiechając się od ucha do ucha. - Fruń, „Zwiastunie"! Fruń! Wydawało się, że statek usłyszał Deminthala. Jego dziób przebił grzbiet fali, zanurkował naprzód i wystrzeli w górę, po czym opadł na powierzchnię, rozbryzgując wodę. - Brawo, chłopcze! *** Arista z trudem niosła gorący kubek. Trzymała go oburącz, ale pokład nie chciał zbyt długo pozostawać w jednym położeniu i księżniczka się zataczała. Podeszła do Myrona, który siedział oparty plecami o maszt i drżał. - Proszę - powiedziała, klękając i podając mu naczynie. -To dla mnie? - spytał i Arista skinęła głową. Wziął kubek i powąchał jego zawartość. - Herbata? - zdziwił się, jakby był świadkiem jakiegoś cudu. - To gorąca herbata. - Sprawiałeś wrażenie, że przydałoby ci się coś ciepłego do picia. Myron spojrzał na nią z wyrazem takiej wdzięczności na twarzy, że przez chwilę wydawało jej się, że mnich się rozpłacze. - Ja... Ja nie wiem, co powiedzieć.
- To tylko herbata, Myronie. Nie wymagała wiele pracy. - Musiałaś rozpalić w piecu, a to na pewno nie było łatwe. Ja bym nie umiał tego zrobić na statku. - Ja... ee... nie korzystałam z pieca. - Ale musiałaś zagotować wodę... Aha - powiedział, zniżając głos. - Tak, uciekłam się do drobnej sztuczki. Poruszyła palcami w powietrzu. Spojrzał na kubek. - Jeśli nie chcesz, nic nie szkodzi. Po prostu pomyślałam sobie... Podniósł kubek i siorbnął. - Jest cudowna. Stworzona za pomocą magii i przyrządzona dla mnie przez królewską księżniczkę. To najlepsza herbata, jaką w życiu piłem. Dziękuję. Roześmiała się i usiadła, zanim nagłe przechyły statku zdołały ją przewrócić. - Ostatnio zdarza mi się zapomnieć, że jestem księżniczką. Już od bardzo dawna nie myślałam o sobie w ten sposób. - Ale i tak to bardzo uprzejmie z twojej strony. - Tyle mogę zrobić - powiedziała. - Bo poza tym czuję się nieco bezużyteczna. Przynajmniej mogę zająć się gotowaniem, chociaż nie do końca umiem to robić. Ale wodę potrafię zagotować jak mało kto. Chciałabym zaparzyć kubek dla Royce'a. Hadrian mówi, że jego przyjaciel cierpi na chorobę morską, a mnie się zawsze wydawało, że herbata łagodzi problemy żołądkowe. Lecz Royce jest na górze pośród lin. Przy takiej jednak prędkości pewnie niedługo dotrzemy do lądu. Myron wziął kolejny łyk herbaty. - Smakuje cudownie. Świetnie się spisałaś. Uśmiechnęła się do niego z wyższością. - Powiedziałbyś to nawet wtedy, gdyby była okropna. Odnoszę wrażenie, że mogłabym podać ci pomyje, a ty i tak nie posiadałbyś się z radości. Skinął głową. - To prawda, tyle że moja radość nie byłaby udawana. Otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale się powstrzymała. - Mówisz poważnie, prawda? Przytaknął i wypił kolejny łyk. - Niewiele ci potrzeba do szczęścia, prawda, Myronie? - Antun Bulard napisał kiedyś: „Gdy nie oczekujesz niczego od świata - ani światła słońca, ani wilgoci wody, ani powietrza do oddychania - wszystko jest
cudem, a każda chwila darem". - I ty nie oczekujesz niczego od świata? Spojrzał na nią zdziwiony. - Jestem mnichem. Uśmiechnęła się i skinęła głową. - Musisz mnie tego nauczyć. Ja oczekuję zbyt wiele. Chcę za dużo... rzeczy, których nie mogę mieć. - Pragnienie może przynosić ból, ale żal też. - Tego akurat mam zbyt wiele. - Żagiel! - krzyknął Royce z góry. - Gdzie?! - zawołał stojący przy kole Wyatt. - Od dziobu na sterburcie! Za minutę go zobaczysz. Arista i Myron wstali i podeszli do relingu. Ciemny dziób „Zwiastuna" rozcinał fosforyzujące zielone fale, rysując w nich białą kreskę. Miasto przed nimi było już znacznie bliżej. Arista widziała nawet pewne szczegóły budowli: okna, wejścia, schody i kopuły. - Z której strony jest sterburta? - spytała. - Z prawej - odparł Myron. - Określenie to wywodzi się od słowa używanego dawniej do nazywania steru, sterobord, który zawsze znajdował się z prawej strony statku, bo ludzie są w większości praworęczni. Tak przynajmniej wyjaśnił to Hill McDavin w „Kronikach handlu morskiego i zasadach handlowych unii kilnarskiej”. - Hadrian mówił, że potrafisz zapamiętać mnóstwo rzeczy, ale dopóki człowiek się sam nie przekona, dopóty trudno w to uwierzyć. - Każdy ma jakiś talent. To chyba coś w rodzaju magii. - Tak - odparła, kiwając powoli głową. - Przypuszczam, że masz rację. - Spójrz. - Wskazał palcem. Dostrzegła ciemne żagle wyłaniające się z przyćmionego światła, znacznie większe od żagli „Zwiastuna". Imponujące trójkąty czarnego płótna ozdobione były symbolem z białych kresek, które tworzyły rysunek przypominający czaszkę. - Padnij! - krzyknął Wyatt. - Royce, powiedz mi, czy obierają kurs na nas! Arista i Myron położyli się na pokładzie, ale wciąż spoglądali na zbliżającą się jednostkę. Jej kadłub, który wynurzył się z zielonej mgły, był czarny i lśnił od kropli oceanu, jakby wykonano go z dymnego szkła. Nienaturalny blask morza, który się
w nim odbijał, nadawał statkowi złowieszczy wygląd czegoś, co pochodzi z innego świata. Na szczycie masztu błysnęło światło. - Wysyłają do nas sygnały! - zawołał Royce. - Do diabła - zaklął Wyatt. - Będzie z nimi problem. - Kierują się w naszą stronę! - Do brasów! - krzyknął Wyatt i obrócił koło, odwracając „Zwiastuna" od podpływającego statku. - Gonią nas. Arista usłyszała słaby krzyk w oddali i dostrzegła na obcym pokładzie ruch: biegały po nim małe ciemne sylwetki. Przeszedł ją dreszcz. Podobnie jak inni słyszała opowieści o Ba Ran Ghazelach, morskich goblinach. Niania Aristy, Nora, opowiadała jej o nich bajki na dobranoc. Najczęściej snuła historie o chciwych krasnoludach porywających zepsute księżniczki, które w końcu zawsze ratował dziarski książę, ale czasami mówiła też o Ghazelach. Żaden książę, obojętne jak dziarski, nigdy nie ocalił księżniczki z ich rąk. Ghazelowie byli plugawymi stworami, ciemnymi, nieludzkimi potworami, dziećmi złośliwego boga. W opowieściach Nory o nich zawsze były spalone wioski, zabici wojownicy i uprowadzone dzieci - nie dla okupu, ale w roli przysmaku na stół. Ghazelowie bowiem zjadali swoje ofiary. Gdy Arista siedziała w łóżku, owinięta kocami, otoczona poduszkami, bezpieczna w cieple i świetle trzaskającego ognia w kominku, opowieści Nory ją bawiły. Zawsze myślała o krasnoludach jako o okropnych małych istotach, a o wróżkach jako o dziewczynkach ze skrzydłami. Ale Ghazelów nie potrafiła sobie wyobrazić. Wydawali jej się, tak jak teraz, odległymi groźnymi cieniami, które wykonują szybkie, rwane ruchy wykraczające poza możliwości człowieka. Nora zawsze zaczynała swoje opowieści tak samo: „Nie cała historia jest prawdziwa, ale wystarczy powiedzieć, że...". I Arista teraz, spoglądając na statek i ciemne postacie na jego pokładzie, zastanawiała się, czy Nora wiedziała, ile prawdy kryło się w tych historiach. „Zwiastun" sterowany wprawną ręką Wyatta obrócił się w lewą stronę - Arista i Myron stracili z oczu statek Ghazelów. Pobiegli na rufę, gdzie Wyatt trzymał koło jedną ręką i spoglądał przez ramię. Obca jednostka płynęła teraz takim samym halsem i zbliżała się do nich. - Wszyscy na zawietrzną! - Która to strona? - spytała Arista Myrona. - Przeciwna do nawietrznej, a... W tej chwili na sterburcie. - Na Maribora, cóż złego w określeniach „prawa" i „lewa"? Po dotarciu do relingu na prawej burcie Arista zrozumiała, dlaczego Wyatt kazał im tam przejść. Gdy obrócił koło, wiatr naparł na ich żagle, przechylając statek
niebezpiecznie blisko punktu, w którym groziła im wywrotka. Sterburta podnosiła się coraz wyżej. Arista objęła reling ramionami, żeby nie zsunąć się po pokładzie, i Myron zrobił to samo. Magnus wyglądał na przerażonego. Trzymał się kurczowo burty, a nogi ślizgały mu się po mokrych deskach. Jeśli wcześniej statek frunął, to teraz robił coś zupełnie niesłychanego. Już nie opadali i nie wznosili się, lecz przeskakiwali po grzbietach fal jak kostka mydła przesuwana szybko po tarce do prania. - Ha, ha, ha! - zaśmiał się szyderczo Wyatt, ale jego głos uleciał na wietrze i Arista ledwie go słyszała. - Tylko spróbujcie nas doścignąć tą swoją toporną balią! Księżniczka obserwowała Wyatta. Żeglarz stał na podstawie koła i obejmował je ramionami, jakby przytulał do piersi kochankę. Miał rozwiane włosy i był cały w pianie, ale uśmiechał się szeroko, tak że Arista nie miała pewności, czy powinna się cieszyć, czy niepokoić. Pozostali członkowie grupy czynili desperackie wysiłki, by nie spaść ze statku podczas tego wyścigu na fosforyzującym morzu. Arista poczuła, że ból w jej ramieniu ustępuje, i dostrzegła, że „Zwiastun" się prostuje, a jego prędkość spada. Zerknęła na Wyatta i zobaczyła niepokój na jego twarzy. - Kradną nam wiatr - mruknął. - W jaki sposób? - spytał Alric. - Ustawiają się w linii z nami, odcinając go od nas. Jesteśmy w ich cieniu. Do brasów! Prawy hals! Pokład znów się wyprostował, dzięki czemu Hadrian i Elden mogli biec. Odwiązali liny i znów obrócili reje. Wielki żagiel załopotał, gdy Wyatt odwracał statek, żeby chwycić wiatr z drugiej strony. Royce poruszał się między linami na górze, obsługując górny żagiel. - Wybierać szoty! Ponownie złapali wiatr i statek nabrał prędkości. - Załoga na lewą burtę! Jeszcze zanim dokończył komendę, Arista już biegła na drugą stronę, żeby chwycić się relingu. Wiedziała, co się stanie, i zaparła się pewnie nogami, zanim burta zaczęła się unosić. Za rufą zobaczyła, jak ścigający ich statek już naśladuje ich manewr i wielkie czarne żagle z symbolem czaszki łopoczą podczas przechodzenia linii wiatru. Ghazelowie znajdowali się znacznie bliżej. Widziała wyraźnie stwory pełzające po pokładzie i wspinające się po linach. Kilkudziesięciu zebrało się na dziobie. Ich ruchy napawały księżniczkę strachem. Biegali na czworakach jak pająki - cały statek olbrzymich czarnych tarantul - stłoczeni tak ciasno, że musieli wchodzić jeden na drugiego, żeby się przemieszczać. „Zwiastun" znów przeskakiwał fale, pędząc wprost w kierunku miasta, ale na nic to się zdało.
Statek Ghazelów, który miał większą powierzchnię żagli, wciąż zmniejszał odległość między nimi i zamierzał zablokować im dopływ wiatru. - Elden, Hadrian! - zawołał Wyatt. - Będę robił zwrot, ale w trakcie manewru zmienię zdanie i wrócę na poprzedni hals, rozumiecie?! Jak tylko dam wam sygnał, przestawcie kliwer na lewą stronę. Hadrian spojrzał na Eldena, który kiwał głową. - Pokaż mu, Elden. To musi wyjść perfekcyjnie, bo staniemy na wodzie. Alric i Mauvin, idźcie do lin. Im więcej będzie ludzi, tym łatwiej to pójdzie. Zaraz po powrocie na wcześniejszy hals i nabraniu prędkości zrzućcie kliwer. Przekonajmy się, ile jest warta ich załoga. Mają większą powierzchnię żagli, więc obróćmy to na ich niekorzyść. Powrót na poprzedni kurs zajmie im więcej czasu i jeśli nie zdążą, staną w miejscu. Wasza wysokość - zwrócił się do Aristy - będę musiał patrzeć przed siebie, żeby zgrać manewr w czasie, więc będziesz moimi oczami z tyłu głowy. Obserwuj statek Ghazelów i powiedz mi, gdy zaczną wykonywać zwrot. Rozumiesz? - Tak - odparła, kiwając głową na wypadek, gdyby wiatr zagłuszył jej odpowiedź. - Idź naprzód i trzymaj się mocno. Przytaknęła i zaczęła przesuwać się powoli na przód statku, przekładając ręce na relingu. - Przygotować się do zwrotu! - krzyknął Wyatt. Czekał. Arista patrzyła, jak statek napastników jeszcze raz płynnie się odwraca, ustawiając się w ich osi i zasłaniając im wiatr. Wyatt zacisnął palce na kole i głęboko zaczerpnął powietrza. Nawet przymknął na chwilę oczy, być może odmawiając po cichu modlitwę, po czym naprężył mięśnie pleców i obrócił mocno koło. Statek skręcił w lewą stronę. - Do halsów i szotów! Elden i Hadrian wrócili do lin, a Mauvin i Alric wykonywali ich polecenia, obracając reje. Arista skupiła uwagę na statku Ghazelów. Poczuła, jak „Zwiastun" zmienia kierunek i zwalnia, gdy zaczął tracić wiatr. - Skręcają! - krzyknęła, gdy zobaczyła, jak Ghazelowie wykonują zwrot. Pajączki popędziły na drugą stronę pokładu, miotane nagłą wściekłością. Nie tylko chciały zdążyć z wykonaniem manewru, lecz także próbowały zrobić to szybciej od ściganego statku. Wyatt jednak czekał. - Skręcają! - wrzasnęła ponownie. - Słyszałem - odrzekł. - Muszą całkiem przekroczyć linię wiatru.
Arista zaciskała nerwowo ręce na relingu, czując, jak statek coraz bardziej zwalnia. - Stop! - krzyknął w końcu Deminthal. - Wszystkie brasy z powrotem! Postawić kliwer! Żagle wciąż chwytały trochę wiatru i statek nadal przesuwał się do przodu. Gdy więc Wyatt obrócił koło, „Zwiastun" zareagował. Ustawiony pod kątem kliwer złapał resztkę podmuchu i dziób się przesunął. Od czoła rozbiła się o nich fala, zalewając pokład, ale statek utrzymał odpowiednią pozycję. Żagle wypełniły się wiatrem, Elden opuścił kliwer i „Zwiastun" znów pofrunął. Ghazelowie uświadomili sobie swój błąd, ale było za późno. Gdy usiłowali wykonać ponowny zwrot, ich żagle opadły. Wyatt spojrzał za rufę. - Przegrali, stracili prędkość - oświadczył z szerokim uśmiechem, oddychając głęboko z podekscytowaniem. - Dopiero po kilku minutach złapią znów wiatr. Wtedy my już... - Żagiel! - krzyknął Royce. - Od prawego dziobu! Wyatt przestał się uśmiechać, odwracając głowę. Przed nimi pojawił się statek bliźniaczo podobny do tego, który zostawili w tyle. Błysnęło na nim światło i ghazelska jednostka odpowiedziała. Wyatt spojrzał do przodu i za siebie i Arista dostrzegła strach na jego twarzy. Dzięki wielkim umiejętnościom i odrobinie szczęścia udało im się uciec przed jednym napastnikiem, ale w konfrontacji z dwoma nie mieli już szans. - Żagiel! Od lewego dziobu! - krzyknął Royce i księżniczka zobaczyła, że Wyatt oparł się ciężko na kole sterowym, jakby otrzymał cios z tyłu. Deminthal puścił koło i pozwolił, by statek zwolnił i ustawił się poziomo. Nie było potrzeby przyspieszać ich przybycia. Wszyscy spojrzeli na żeglarza. - Co teraz? - spytał Alric, przychodząc na rufę. Wyatt nie odpowiedział. Odwrócił głowę, spoglądając to na jeden, to na drugi statek Ghazelów. Jego czoło lśniło od potu. Przygryzł wargę i Arista zauważyła, że lewa ręka zaczęła mu drżeć. - Skończyły nam się możliwości? - spytał Alric. - Na tym statku nie ma nawet siatek, żeby utrudnić im napaść - odrzekł Wyatt. - Jak zaatakują? - zapytał Hadrian. - Wedrą się? - W końcu tak, ale najpierw oczyszczą pokład gradem strzał. - Podpalonych?
- Nie - wyjaśnił żeglarz. - Już nas mają. Jesteśmy przyblokowani, pokonani. Będą chcieli zdobyć jednostkę. - Musimy się poddać? - spytał Alric. - Ghazelowie nie biorą jeńców - wyjaśnił mu Hadrian. - Nawet nie mają w swoim języku słowa oznaczającego poddanie. - Zatem co zrobimy? - zapytał król. - Nie mamy wielu możliwości, wasza królewska mość - odpowiedział mu Wyatt. - Na każdym z tych statków jest po sześćdziesięciu, może stu Ghazelów, a my nie marny nawet czym się bronić. Po tym, jak ich łucznicy zapędzą nas do kajuty, przyczepią się do nas bosakami i bez przeszkód wejdą na pokład. Wtedy będą mogli nas zamknąć na klucz i odprowadzić do swojego portu. - I tak właśnie zrobią - dodał Hadrian. - Potem zawloką nas na arenę i... No cóż, chyba się domyślacie. Nie ma sensu psuć niespodzianki. - Nie cierpię statków! - warknął Magnus. - Piekielne pułapki. Nie ma dokąd pójść. Nie ma gdzie się ukryć. - My... zginiemy? - spytał Gaunt osłupiały. - Ja... ja nie mogę zginąć. Zostanę imperatorem. - Cóż, każdy z nas miał jakieś plany, prawda? - skomentował Hadrian. - Ja nie - odezwał się Royce, schodząc z olinowania. Arista zauważyła nieznaczny uśmiech na jego ustach. - Nie sądzę, żebym do was dołączył w kajucie. Nie mam nic przeciwko zabawie w uskakiwanie przed strzałami. - Właściwie to tylko Arista i Myron powinni się schować - stwierdził Hadrian. Reszta pozostanie na pokładzie. Będziemy potrzebowali tarcz. Wystarczy każdy kawałek drewna grubości kilku centymetrów, a metalu nawet cieńszy. Trilony nie mają dużej siły przebicia. Możemy nawet użyć masztu jako zasłony. Arista spojrzała na statki, które zbliżały się pod takimi kątami, żeby ich przechwycić. Nadchodzili Ba Ran Ghazelowie i nie uratuje ich żaden dziarski książę - Ghazelowie zawsze zjadali swoje ofiary. - Nie tym razem - powiedziała do siebie i puszczając reling, ruszyła naprzód. Obeszła Wyatta przy kole sterowym i minęła grupkę mężczyzn na śródokręciu. - Arista! - zawołał Hadrian. - Powinnaś iść do kajuty. Spojrzała na wodę. - Panie Deminthal! - krzyknęła. - Proszę trzymać koło. Reszta... chwyćcie się czegoś.
Głęboko westchnęła, uspokoiła się i zagłębiła w ciemności - w otaczającej ją energii, powyżej i poniżej. Poczuła głębię oceanu, ciężar wody, podłoże morza, ryby, wodorosty, jarzące się algi... Poczuła bryzę i chwyciła ją kurczowo. Wiatr, który stale im towarzyszył, odkąd stanęli na plaży, nagle ucichł. Żagle opadły, ustały ciągłe drgania oraz brzęczenie wielokrążków i lin. Zapadła cisza. Nawet fale zamarły. Woda w morzu stała się spokojna jak w wannie i statki się zatrzymały. Cisza była ogłuszająca. A potem po wodzie poniosły się głosy Ghazelów. Usłyszała jakby szczekanie i wycie psów, a także to poczuła. Czuła i trzymała wszystko w uścisku. Uniosła rękę, trzymając luźno koniuszki palców. Ogień? - pomyślała. Już wcześniej zagrała tę nutę. Umiała to zrobić. Ale choć myśl o trzech płonących stosach na wodzie była kusząca, światło ostrzegłoby pozostałych na brzegu. Wiatr? Wyczuwała ten akord. Był potężny. Mogła roztrzaskać statki. Nie. To zbyt niewygodne, jak próba podniesienia monety w rękawicach z jednym palcem. Woda? Tak! Była wszędzie. Obróciła trzy palce w powietrzu i świat zareagował ruchem. Morze zawirowało. Powstały prądy, które wzburzyły i spieniły wodę, a trzy statki Ghazelów zaczęły obracać się wokół własnej osi, jakby były zabawkami, które Arista pstryknięciem wprawiła w ruch. Utworzyły się wiry. Pod statkami goblinów pojawiły się duże leje. Poruszały się coraz szybciej, a ich środki obniżały się w miarę wzrastania prędkości obrotowej. Poszerzały się też, nabierając siły. Nawet „Zwiastun" zaczął wyraźnie się kołysać, gdy wiry zaczęły czerpać moc z całego morza. Szczeknięcia Ghazelów przemieniły się w krzyki i wrzaski, gdy statki wirowały. Rozległ się trzask pękającego masztu, a potem kolejne - słupy wielkości pni łamały się jak gałązki. Ghazelowie wydzierali się i zawodzili, a ich głosy zlewały się w jedną nutę, którą Arista też pochwyciła. Ogrom wzbudzonej przez księżniczkę potęgi był niewiarygodny. Moc przyszła jej bardzo łatwo i miała wszystkie jej elementy do swojej dyspozycji. Każda kropla, każdy oddech, każde uderzenie serca - wszystko należało do niej. Czuła je, dotykała ich, bawiła się nimi. Nie mogła się temu oprzeć, to było jak drapanie się po swędzącej skórze. Pozwoliła tej potędze się rozpędzić. Moc była ogromna. Arista jej nie kontrolowała. Była mocą, a moc była nią. Księżniczka wirowała, pieniła się i chciała biec, kręcić się i rosnąć. Jak piłka puszczona ze wzniesienia czuła narastający pęd. To ją podniecało i uwielbiała ten ruch - w o l n o ś ć! Poczuła, że się rozluźnia, ulega temu doznaniu, rozrasta się i staje częścią granej przez siebie symfonii - monumentalnej, przepięknej. Chciała jedynie stopić się z całością, stać się... Przestań!
To był dysonans. Fałszywa nuta. Zerwana nić. Przestań! Wróć! Wołał do niej odległy głos, usiłując wybić się ponad głośną muzykę, którą grała. Odzyskaj kontrolę! Nie chciała słuchać. Nie podobało jej się to brzmienie, kłóciło się z melodią. Zabijasz ich! Oczywiście, że zabijam. O to właśnie chodzi. Ghazelów już nie ma. To nie ich zabijasz! Przestań! Nie. Nie mogę. Możesz! Nie zrobię tego. Nie chcę. To zbyt cudowne, żebym przestała, zbyt niewiarygodne. Muszę kontynuować. Uwielbiam to... *** Arista obudziła się z potwornym bólem głowy. Zabolały ją nawet oczy, gdy tylko je otworzyła. Była w kajucie i leżała na łóżku, na którym wcześniej znaleźli Berniego. Latarnia zawieszona na haku w suficie kołysała się do przodu i do tyłu, rzucając cienie, które przesuwały się od jednej ściany do drugiej. Odwróciła głowę i poczuła jeszcze silniejszy ból za oczami. - Au - szepnęła. Uniosła rękę i stwierdziła, że ma głowę owiniętą bandażem. Czuła sztywność w okolicach potylicy, gdzie opatrunek naciągał jej włosy. Odsunęła dłoń i zobaczyła krew na czubkach palców. - Nic ci nie jest? - spytal Myron, który siedział obok niej na małym stołku i trzymał jej rękę. - Co się stało? - spytała. - Głowa mi pęka. - Przepraszam na chwilę - powiedział mnich i otworzył drzwi prowadzące na pokład. - Obudziła się! - zawołał. Niezwłocznie weszli Hadrian i Alric. - Nic ci nie jest? - Czemu wszyscy mnie o to pytają? Czuję się dobrze... Ogólnie. Ale boli mnie głowa. Powoli usiadła. Hadrian miał zbolałą minę.
- Przepraszam za to. Zmrużyła oczy. - Uderzyłeś mnie? Skinął głową. - Dlaczego? - Musiał - wtrącił Alric z poważnym wyrazem twarzy. - Ty... straciłaś panowanie nad sobą albo coś w tym rodzaju. - To znaczy? Arista zobaczyła, że brat zerka w stronę wejścia. - O co chodzi? Co się stało? Wstała, słaniając się na nogach. Wciąż bolała ją głowa i była zmęczona do takiego stopnia, że czuła oszołomienie. Hadrian podał jej rękę, żeby się nie przewróciła. Pochyliła głowę, by nie uderzyć nią o framugę, i wyszła na pokład. - Dobry Mariborze! - powiedziała z głośnym westchnieniem. „Zwiastun" był w opłakanym stanie. Po maszcie pozostał jedynie ułamany kikut. Belki pokładu były wypaczone, jedna deska prawie rozłupana, a po prawej stronie przy dziobie ział otwór, przez który widać było kadłub. Zniknął marsel wraz z marsreją, ale grot leżał w poprzek dziobu, rozdarty i postrzępiony. Brakowało także relingu na lewej burcie, który został ścięty. - Ja to zrobiłam? - spytała wstrząśnięta. - Czy ktoś... Rozejrzała się, sprawdzając, czy kogoś nie brakuje: Gaunt, Magnus, Mauvin, Alric, Hadrian... - Gdzie Royce, Wyatt i Elden? - Cali i zdrowi. Naprawiają statek. Nikomu nic się nie stało - powiedział jej Alric. - Dzięki Hadrianowi. Próbowaliśmy z tobą rozmawiać, potrząsaliśmy tobą. Wyatt nawet polał cię wodą. Ale tylko stałaś, mamrotałaś i poruszałaś palcami, a statek rozpadał się na kawałki. Mauvin uśmiechał się do niej i kiwał głową. Na jego czole widniało głębokie rozcięcie, a policzek miał zaczerwieniony i pokryty plamami. - To moje dzieło? - Właściwie to uderzył mnie lecący blok wielokrążka. Byłem za głupi, żeby się schylić. Wciąż uśmiechał się do niej, ale pod tym uśmiechem kryło się coś jeszcze, coś strasznego, czego nigdy wcześniej nie widziała na twarzy Mauvina: strach, strach przed nią. Usiadła tak, jak stała, nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
- Bardzo przepraszam - wyszeptała. - Nic nie szkodzi - uspokoił ją brat, choć w jego głosie znów było słychać obawę. Otoczyli ją kręgiem, ale nikt się nie zbliżył. - Przepraszam - powtórzyła. Do oczu napłynęły jej łzy i pozwoliła, by spłynęły jej po policzkach. - Ja tylko chciałam... - głos jej się urwał i zaczęła łkać. - Nie ma za co przepraszać - powiedział Hadrian. Wystąpił i uklęknął przy niej. Uratowałaś nas. Ghazelów już nie ma. - Tak - dodał Mauvin. - W życiu nie widziałem nic straszniejszego. Słyszałem, że coś takiego potrafił Esrahaddon, tyle że on nigdy tego zrobił. To było... - Właśnie tego potrzebowaliśmy - wszedł mu w słowo Hadrian. - Inaczej wszyscy już byśmy nie żyli. I wierz mi, to byłaby bardzo nieprzyjemna śmierć. Dziękuję, wasza wysokość. Podniosła głowę i spojrzała na niego. Przez łzy widziała jego rozmazaną sylwetkę. Uśmiechał się. Przetarła twarz i przyjrzała mu się bacznie. Wpatrzyła się w jego oczy. - O co chodzi? - spytał. - O nic - odrzekła. Wyciągnął rękę i wytarł jej policzki do sucha. - No co tam? - zapytał ponownie. - Ja... ja nie chcę... - zawahała się i zaczerpnęła powietrza. - Po prostu nie chcę, żeby ludzie się mnie bali. - To już się stało faktem - powiedział Degan Gaunt. - Przymknij się, Gaunt - warknął Alric. - Spójrz na mnie - poprosił Hadrian i ujmując dłonią jej brodę, lekko ją uniósł, a następnie objął jej ręce własnymi. - Czy ja wyglądam na przestraszonego? - Nie - odparła. - Ale... może powinieneś czuć strach. - Jesteś zmęczona. - Jestem... Jestem naprawdę bardzo zmęczona. - Przez pewien czas będziemy dryfować, więc połóż się i odpocznij. Na pewno wszystko będzie wyglądać lepiej, jak się obudzisz. Skinęła głową, która wydawała jej się głazem kołyszącym się na jej ramionach. - Chodź - powiedział, pomagając jej wstać. Zachwiała się i objął ją w talii, po czym odprowadził do kajuty, gdzie mnich już przygotował posłanie. - Myron będzie
przy tobie czuwał - zapewnił Aristę, otulając ją szczelnie kocami. - Prześpij się. - Dziękuję. Odgarnął wilgotne włosy z jej oczu. - Przynajmniej tyle mogę zrobić dla mojej bohaterki - rzekł. *** Szła szybko szeroką aleją Wielka Para, którą zdobił szpaler kwitnących drzew. Różowe płatki fruwały i wirowały w powietrzu, zaścielając ziemię, roztaczając aromat i tworząc swoistą wiosenną zadymkę. To byt świąteczny dzień i wszędzie wisiały niebiesko-zielone flagi. Powiewały na domach i machali nimi przechodnie. Ludzie blokowali ulice. Wędrowni minstrele wypełniali powietrze muzyką i śpiewem. Bębny zapowiedziały kolejną paradę, tym razem pochód słoni, za którymi podążały rydwany, dostojnie stąpające konie, tańczące kobiety i dumni żołnierze. Właściciele straganów wołali do tłumu, rozdając ciastka, orzechy, cukierki i sfermentowany napój zwany „Drżączka", zrobiony ze słodkich kwiatów drzew. Młode dziewczęta biegały od drzwi do drzwi, wręczając bukieciki w imperialnych kolorach. Szlachcice w rydwanach nosili jasne tuniki, w popołudniowym słońcu błyszczały złote bransolety. Starsze kobiety stały na balkonach, machając barwnymi szalami i wykrzykując słowa, których nie można było usłyszeć. Między ludźmi w tłumie kluczyli chłopcy z koszykami sprzedający błyskotki. Można było dostać trzy miedziane szpilki za trzy pithy lub pięć za kenga. Dzień był piękny. Mijając w pośpiechu rzeki ludzi, weszła na plac Imperialny. Po prawej stronie stała kamienna rotunda cenzarium, po lewej - prymitywniejsza fasada kolumnowa zagrodzonego domu Teshlorów. Na końcu bulwaru wznosił się wielki pałac imperialny ze złotą kopułą - siedziba imperatora świata. Minęła fontannę Ulurium i przeszła przez Memorial Green, docierając do schodów pałacu. Nie było tu ani jednego strażnika na służbie. Nikt jej nie zauważył. Wszyscy byli zbyt zajęci świętowaniem. To należało do planu, który Venlin dobrze obmyślił. Weszła do sali marmurowej - chłodnej, eleganckiej i wypełnionej zapachem kadzidła, który przywiódł jej na myśl tropikalne drzewa i górskie szczyty. Pałac był cudem: duży, piękny i taki solidny, że z trudem mogła sobie wyobrazić, że nastąpi to, o czym wiedziała. Dotarła do długiej galerii wspartej na piętrowych kolumnach. Ze szczytu każdej trzy lwy spoglądały na wszystkich przechodniów. Yolric czekał na nią. Starzec opierał się ciężko na swojej lasce. Jego długa biała broda była splątana.
- A więc jesteś - przywitał ją. - Wiedziałem, że się zjawisz. Wiedziałem, że ktoś przyjdzie. Mogłem się domyślić, że to będziesz ty. - To nie jest słuszne. Akurat ty powinieneś to rozumieć! Yolric pokręcił głową. - Słuszne, niesłuszne, te słowa mają znaczenie tylko w umysłach ludzi. To złudzenia. Liczy się tylko to, co jest i czego nie ma, co było i co będzie. - Zamierzam objaśnić ci to znaczenie. - Wiem. Mogłem to przewidzieć. Zdaje się, że moje podejrzenia są trafne. To już drugi raz. Długo to trwało, ale odkryłem, że świat cechuje pewna prawidłowość. Zachwiej nim, a sam się naprawi, co jest dziwne, bo chaos powinien rodzić chaos. Porządek powinien być tylko jedną z możliwości i powinien ginąć wśród wszystkich pozostałych wariantów rozwiązań. Ale jeśli świat się naprawia, jeśli zwycięża porządek, to odpowiedź może być tylko jedna: działa jeszcze inna siła, niewidzialna ręka, i sądzę, że wiem, co to za siła. - Nie mam czasu na ponowne omawianie tej twojej teorii. - Ani ja nie potrzebuję ciebie. Jak powiedziałem, wreszcie do tego doszedłem. Widzisz, legendy mówią prawdę. Irytował ją. Zagradzał jej drogę, ale nie atakował. Jedynie paplał o nieistotnych sprawach. To nie była pora na metafizyczne debaty o naturze świata, o sprzeczności między chaosem a porządkiem czy o wartościach dobra i zła. Musiała przejść obok Yolrica, ale nie mogła liczyć, że go pokona. Nie mogła ryzykować bitwy, jeśli można było jej uniknąć. - Stoisz po stronie Venlina czy nie? - Po stronie biskupa? Nie. Poczuła ogromną ulgę. - Pomożesz mi? Razem moglibyśmy go powstrzymać. Razem możemy uratować imperatora. Ocalić imperium. - Do tego nie potrzebowałbym twojej pomocy. - A więc dopuścisz do tego? - Oczywiście. - Dlaczego? - Potrzebuję zachwiania. Jedno nie dowodzi prawidłowości. Muszę zobaczyć, czy się naprawi, i ewentualnie w jaki sposób. Muszę znaleźć odcisk palca, ślady, po których dojdę do źródła. Legendy mówią prawdę, teraz to wiem, ale chcę zobaczyć jego oblicze.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz! - Wiem. To cię przerasta. - Zamierzasz mnie powstrzymać czy nie? - Zachwianie, mój chłopcze. Po wprawieniu machiny w ruch już nigdy nie ingeruję w jej działanie. Idź, rób, co musisz. Ja tu jestem teraz tylko obserwatorem. Chcę przekonać się, czy zdołam ujrzeć w przelocie twarz za niewidzialną ręką. Była skonfundowana, zaskoczona beztroską postawą Yolrica, ale to nie miało znaczenia. Liczyło się to, że nie będzie ingerował. Zniknęła jej największa przeszkoda. Teraz sprawa musiała rozegrać się między nią a Venlinem. - Zatem żegnaj, stary mistrzu, bo obawiam się, że już nigdy cię nie zobaczę. - To prawda. Życzyłbym ci szczęścia, ale nie wierzę w jego istnienie. Mimo to podejrzewam, że masz po swojej stronie coś więcej od zwykłego szczęścia, masz niewidzialną rękę.
Rozdział 14. Chłód. Malowidło na sklepieniu wielkiej sali tronowej odzwierciedlało widok nieba w pogodny letni dzień i Modina wciąż uważała je za piękne. Imperatorka, znów odziana w odświętną suknię, siedziała na jaskrawym tronie w kształcie drapieżnego ptaka z ogromnymi, półkoliście rozpostartymi skrzydłami tworzącymi jego oparcie. Fotel stał na podwyższeniu, na które wchodziło się po dwunastu stopniach. Mimowolnie przypomniała sobie dni, kiedy zmuszano ją do ćwiczenia postawy w tym miejscu. - Pamiętasz, jak kazałeś wszyć w mój gorset kawałek tektury? - spytała Nimbusa, który nagle jakby wpadł w zakłopotanie. - Poskutkowało - odparł. - Kto następny? Nimbus spojrzał na pergamin, który trzymał w rękach. - Bernard Green, świecarz z Alburnu. - Zawołaj go i każ dorzucić drewna do ognia. Strasznie tu zimno. W odróżnieniu od wielkiej sali z tej rzadko korzystano lub przynajmniej tak było do tej pory. Kiedy imperatorka wydawała się istotą zgoła mityczną, sala tronowa stała zamknięta. Teraz komnatę znowu otwarto, ale zawsze panował w niej chłód, jakby po wszystkich latach zaniedbania potrzeba było czasu na przywrócenie w niej ciepła. Nimbus kiwnął ręką do kancelisty i po chwili wszedł niski, łagodnie wyglądający mężczyzna. Miał małe oczy i spiczasty nos. Modina od razu pomyślała o wiewiórce i przypomniała sobie, jak rozpoznawała członków dworu Ethelreda za pomocą podobnych skojarzeń, zanim zapamiętała ich nazwiska. - Wasza Wielka Imperialna Mość - powiedział przybysz drżącym głosem i pochylił głowę tak nisko, że dotknął czołem podłogi. Wszyscy czekali. Mężczyzna się nie poruszył. - Proszę, wstań - odezwała się Modina. Świecarz podskoczył jak zabawka, ale nie chciał spojrzeć na imperatorkę. Wszyscy tak postępowali. Irytowało to ją, ale rozumiała, że taka jest tradycja, i byłaby nawet bardziej zdenerwowana, gdyby próbowali ją zmienić. - Mów - A... Wielka Imperialna Mość... Ja... a... to znaczy... a... Jestem z Alburnu i... robię świece.
- Wiem o tym. Ale jaki masz problem? - Wasza Wielka Imperialna Mość, po ogłoszeniu edyktu przeprowadziłem się tu z rodziną, ale... mam skromne środki, a umiem tylko wyrabiać świece, lecz gildia kupców nie chce mi dać zezwolenia na prowadzenie działalności. Powiedzieli mi, że nie mogę go dostać, bo nie jestem obywatelem. - Oczywiście - odezwał się Nimbus. - Obywatelstwo to warunek wstępny ubiegania się o przynależność do gildii, a tylko jej członkom wolno handlować w mieście. - Jak się uzyskuje obywatelstwo? - spytała Modina. - Zwykle w drodze dziedziczenia, choć niektórym osobom lub rodzinom może zostać przyznane za wybitne zasługi. Niezależnie od tego trzeba być członkiem gildii, żeby je uzyskać. - Ale jeśli trzeba być członkiem gildii, żeby starać się o przyznanie obywatelstwa, i trzeba być obywatelem, żeby zostać przyjętym do gildii, to czy uzyskanie obywatelstwa nie staje się niezwykle trudne? - Tak przypuszczam, Wasza Imperialna Mość. Miasta chronią się przed najazdami kupców z zewnątrz, którzy mogliby zachwiać porządkiem panującym w handlu i obniżyć rentowność istniejących przedsiębiorstw. - Ilu jest obywateli? - Przypuszczam, że obecnie około dziesięciu do piętnastu procent ludności miasta. - To absurd. - Tak, Wasza Imperialna Mość. I uszczerbek dla skarbu, bo płacenia podatków wymaga się tylko od obywateli. A także tylko obywatele mają prawo do procesu w sądzie i obowiązek służby w celu ochrony miasta w razie napaści. Modina patrzyła na kanclerza. - Czy mam zwołać radę kupców miasta i zorganizować spotkanie w celu przeanalizowania polityki gildii, powiedzmy, jutro? - spytał Nimbus. - Tak, proszę. - Spojrzała na Bernarda Greena. - Bądź pewny, że niezwłocznie zajmę się tą sprawą, i dziękuję, że zwróciłeś mi na nią uwagę. - Bądź błogosławiona, Wasza Wielka Imperialna Mość, bądź błogosławiona. Jeszcze raz skłonił głowę do podłogi. Modina skinęła ręką i zbrojny wyprowadził świecarza z sali. - Nie przeszkadzają mi ukłony. Szczerze mówiąc, to miłe. Nie znoszę jednak czołobitności.
- Jesteś nie tylko imperatorką - wyjaśnił jej Nimbus - ale także półboginią. Musisz zaakceptować odrobinę czołobitności. - Kto następny? - Jakiś Tope Entwistle, zwiadowca z północy - odparł. - Zwiadowca? Zwiadowcę wpuszcza się po świecarzu? - Przyniósł tylko raport o stanie, nic pilnego - wyjaśnił kanclerz. - A świecarz czekał od trzech dni. Wszedł krępy mężczyzna w ciężkiej wełnianej tunice z małą miedzianą szpilką w kształcie pochodni na piersi. Spodnie także miał wełniane, obwiązane rzemykami. Krostowata, sucha i zaczerwieniona twarz, a także jego knykcie i koniuszki palców przybrały niepokojący odcień fioletu. Utykał, jakby bolały go stopy. - Wasza Imperialna Mość. - Żołnierz ukłonił się i pociągnął nosem. - Sir marszałek Breckton przesyła wiadomości. Melduje, że od czasu pierwszej przeprawy elfów nie zauważono ich dalszych ruchów. Ponadto informuje, że wszystkie mosty i drogi zostały zamknięte. Jeżeli chodzi o brak manewrów ze strony sił wroga, jego zdaniem elfy mogły poszukać sobie zimowych kwater. Marszałek przesyła również kilka spisów kwatermistrzowskich i szczegółowy raport. - Oddaj je kanceliście - polecił mu Nimbus. Mężczyzna zdjął torbę z ramienia i podając ją urzędnikowi, kichnął. - A jak wygląda sytuacja w Colnorze? - Wybacz mi, Wasza Wysokość. - Podłubał palcem w uchu. - Od miesiąca walczę z przeziębieniem i ledwie słyszę z powodu zatkanych uszu. - Zapytałam, jak wygląda sytuacja w Colnorze - powtórzyła głośniej. - W Colnorze świetnie. To na drodze jest chłodnawo. Pewnie, że nie mogę narzekać. Byłem na wysuniętej placówce na odludziu i tam to dopiero jest zimno. Nie wolno było nawet rozpalić ogniska, żeby nie zdradzić naszych pozycji elfom. - Potrzebujesz czegoś? - Ja? Niewiele. Już zjadłem porządny gorący posiłek i posiedziałem przy kominku. Tylko tego mi potrzeba. Ale pewnie, że byłbym wdzięczny za miękkie, ciepłe miejsce do spania, zanim wyruszę z powrotem. Modina spojrzała na Nimbusa. - Powiadomię szambelana - powiedział do niej. - Dziękuję, Wasza Imperialna Mość. - Zwiadowca ukłonił się i wyszedł. - Nigdy nie myślałam, jak im jest ciężko, kiedy tam czekają - stwierdziła Modina.
- Następny w kolejce jest Abner Gallsworth, zarządca miasta - oznajmił Nimbus. Wszedł wysoki, chudy mężczyzna, ubrany najlepiej ze wszystkich petentów tego ranka: nosił długie zielono-złote szaty sięgające prawie podłogi i wysoki kapelusz z klapami, które opadały mu po bokach głowy jak uszy u ogara. Twarz miał pociągłą i wąską, co podkreślała obwisła skóra, będąca efektem podeszłego wieku. - Wasza Imperialna Mość. Złożył ukłon, ale nie tak głęboki jak poprzednicy, i trudno było dopatrzyć się u niego czołobitności. - Z przyjemnością donoszę, że udało się zgromadzić wszystkie zapasy, które nakazałaś zrobić, i miasto bardzo sprawnie funkcjonuje. Niemniej z żalem informuję, że pojawił się problem. Zaczyna brakować miejsca, a wciąż przybywają uchodźcy z okolicznych miast i wiosek. Tendencja ta nasiliła się po wycieku informacji o zamknięciu dróg i przełęczy przez wojsko. Obecnie kilkuset ludzi mieszka na ulicy i codziennie dostaję raporty o zamarzniętych zwłokach, których trzeba się pozbyć. Wywozimy ciała poza mury i składamy je na odłogu, żeby pochować na wiosnę. Ale to przyciągnęło dzikie zwierzęta. Zjawiły się watahy wilków i ludzie pozostający jeszcze na zewnątrz miasta się skarżą. Chciałbym prosić o pozwolenie na wyrzucanie ciał do morza. W tym celu będę musiał mieć dostęp do barki. Ponieważ wszystkie statki zgodnie z edyktem pozostają obecnie do dyspozycji imperium, moja prośba spotyka się za każdym razem z odmową. Dlatego zwracam się do ciebie. - Rozumiem - powiedziała Modina. - A jakie podjąłeś kroki, żeby zapobiec zgonom kolejnych uchodźców? - Kroki? - spytał. - Tak, co zrobiłeś, żeby wieśniacy już nie zamarzali na śmierć? - E... Nic. Wieśniacy umierają, ponieważ nie mają schronienia. A nie mają go, bo ich na to nie stać albo nie można żadnego znaleźć. Nie mogę ani stworzyć pieniędzy, ani zbudować domów. Dlatego nie rozumiem twojego pytania. - Nie możesz też rekwirować statków, żeby pozbywać się ciał, mimo to stoisz przede mną i o to prosisz. - To prawda, ale barka to cel osiągalny, a zapobieżenie śmierci przyszłych wieśniaków - nie. Miasto już od tygodni jest przepełnione, a dziś rano przybyła z Alburnu kolejna duża grupa. Około pięćdziesięciu rodzin. Jeśli pragniesz realnego rozwiązania, to proponuję nie wpuszczać więcej uciekinierów, zamknąć bramy i sprawa załatwiona. Niech ci, którzy przybywają tu w poszukiwaniu jałmużny, nauczą się, że muszą sami się utrzymać. Gdy będą mogli wejść, to jedynie wzrośnie odsetek śmiertelnych ofiar.
- Przypuszczam, że masz rację - powiedziała Modina. - Przypuszczam również, że byłbyś innego zdania, gdybyś to ty z rodziną stał po drugiej stronie naszej zamkniętej bramy. Jestem imperatorką wszystkich ludzi. To ja mam obowiązek zapewnić im bezpieczeństwo, a nie odwrotnie. - Zatem proszę, powiedz mi, co mam zrobić, bo nie widzę rozwiązania tego problemu. Po prostu nie ma miejsca dla tych wszystkich ludzi. Modina rozejrzała się, spojrzała na kopułę z malowidłem i wielki kamienny kominek, w którym paliło się dołożone na jej polecenie polano. - Kanclerzu? - Tak, Wasza Imperialna Mość - odparł Nimbus. - Ilu ludzi zmieściłoby się w tej sali? Dworzanin uniósł ze zdziwieniem brwi, po czym zacisnął usta. - Może stu, jeśli nie będzie im przeszkadzał ścisk. - Sądzę, że mając do wyboru śmierć z powodu zamarznięcia, nie będą mieli nic przeciwko temu. - Udostępnisz ludowi salę tronową? - spytał osłupiały Gallsworth. - Gdzie będziesz załatwiać sprawy imperium? - To właśnie jest sprawa imperium. I nie, nie zamierzam udostępniać ludowi sali tronowej. - Spojrzała na Nimbusa. - Udostępniamy cały pałac. Chcę, żeby natychmiast otwarto wszystkie bramy. Przygotować dla ludzi przedsionki, korytarze, a nawet kaplicę. Chcę, żeby wykorzystano każdy centymetr kwadratowy. Dopóki będzie wolne miejsce, dopóty żaden mężczyzna, kobieta i dziecko nie będą pozostawieni na zimnie. Czy to jasne? - Całkowicie, Wasza Imperialna Mość. - Ponadto - ciągnęła, zwracając się do Gallswortha - chcę, żeby poszukano w mieście wszelkich innych miejsc nadających się na schronienie. Nie obchodzi mnie, czy będą święte lub zastrzeżone dla uprzywilejowanych. Mamy awaryjną sytuację i należy wykorzystać każdą przestrzeń. - Mówisz poważnie? - spytał Gallsworth zdumiony. - Nie pozwolę, żeby moi poddani umierali na moim progu! - oświadczyła podniesionym głosem, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Strażnicy podnieśli wzrok, zaniepokojeni jej niezwykłym wybuchem. Służący wydawali się niespokojni, niektórzy wyraźnie się skulili, lecz. zarządca miasta nie. Stał wyprostowany i patrzył Modinie prosto w oczy. Przez chwilę milczał, potem zaczął poruszać ustami, jakby coś ssał, aż w końcu zaczął kiwać głową. - Dobrze - powiedział. - Zbadam sprawę, ale już teraz mogę ci powiedzieć, gdzie jest duża niewykorzystana przestrzeń. W imperialnej bazylice Aquesty może
pomieścić się nawet tysiąc osób, a w tej chwili zamieszkuje tam ich nie więcej niż osiem. - Skoro o tym wiedziałeś, dlaczego wcześniej nie wspomniałeś? - Nigdy nie ośmieliłbym się wypełnić domu boga ubogimi, brudnymi wieśniakami. - To, na litość Maribora, po co on tam jest? - Patriarcha nie będzie zadowolony. - Do diabła z patriarchą! - warknęła Modina. - Nimbusie... - Natychmiast, Wasza Imperialna Mość. *** - A wy dlaczego nie śpicie? - spytała Modina, gdy weszła do swojej sypialni i zobaczyła Mercy i Allie całkiem rozbudzone. Imperatorka nalegała, aby Allie zamieszkała u niej w ramach zwalniania jak największej przestrzeni. Gdy Allie poprosiła, żeby dołączyła do nich Mercy Modina nie potrafiła jej odmówić. Teraz zaś obie dziewczynki, ubrane w koszule nocne i owinięte kocami, stały przed ciemnym oszronionym oknem. Usłyszawszy pytanie, spojrzały na Modinę, a potem szybko wytarły policzki. - Jest za zimno - odparła Mercy mało przekonująco i pociągnęła nosem. - Lodowato - potwierdziła Allie. - Nie mogłyśmy się nawet pobawić na dworze. - Nawet Pan Prążek nie wystawi łapki na zewnątrz. - Mercy zerknęła na szopa, który leżał zwinięty w kłębek przy kominku. - Straszny ziąb, prawda? - powiedziała Modina, wyglądając przez okno na rozgwieżdżone niebo. Gdy temperatura spadała znacznie poniżej zera, noc zawsze była przejrzysta. - Zamarza woda w oczach! - Moje mnie bolą. Modina położyła dłoń na oszronionej szybie okna, przed którym spędziła tyle godzin na klęczkach. Szkło było zimne w dotyku jak lód. - Tak, chłód jest kłopotliwy, ale może okazać się cudem, którego potrzebujemy. - Potrzebujemy chłodu? - spytała Allie. - Cóż, jeśli Pan Prążek nie będzie chciał wyjść na zewnątrz, to podejrzewam, że nikt inny też nie będzie chciał przebywać na dworze. - Mówisz o elfach? - zapytała Mercy.
- Tak - odparła Modina. Nie widziała sensu w kłamaniu. - Dlaczego chcą nas zabić? Allie jest elfem, a nie chce. Prawda? Nie chcesz? Allie potaknęła. - Nie wiem dlaczego - odrzekła Modina. - I nie jestem pewna, czy ktokolwiek wie. Powód jest prawdopodobnie bardzo stary, zbyt stary, by ktoś go jeszcze pamiętał. - Czy oni... czy nas zabiją, jak zrobi się cieplej? - spytała Allie. - Nie pozwolę im na to. I twój ojciec też nie. To dlatego płakałaś? Tęsknisz za nim, prawda? Dziewczynka skinęła głową. - A ty? - Modina spojrzała na Mercy. - Tęsknię za Arcadiusem i Mirandą. Ona kładła mnie spać, a on opowiadał mi różne historie, kiedy nie mogłam zasnąć. - Cóż, sądzę, że tu mogę okazać się pomocna. Znam pewną historię, którą droga przyjaciółka kiedyś mi opowiedziała, gdy czułam się bardzo źle. Tak źle, że nie mogłam nawet jeść. Może dołożymy drewna do ognia, wejdziemy do mojego dużego łóżka i opowiem ją wam? Obserwowała, jak dziewczynki stąpają boso po podłodze i zbierają polana. Uśmiechnęła się. Wszyscy mówili, jaka jest miłosierna, że wzięła je do siebie, dzieląc się z nimi osobistymi komnatami. Choć byli i tacy, którzy uważali, że to wybieg polityczny - okazała wielkoduszność po to, aby książęta nie mogli sugerować, iż takie upokorzenia są poniżej ich godności. Ale w rzeczywistości to nie był powód, lecz wygodna dodatkowa korzyść. Modina obiecała Wyattowi, że zaopiekuje się Allie, i zamierzała spełnić obietnicę. Jako że dziewczynki trzymały się zawsze razem, Modina adoptowała bliźniaczki. Niedługo po tym uświadomiła sobie, że nawet gdyby Wyatt wrócił tego samego wieczoru, zima ustąpiła miejsca latu, a wszystkie problemy z jej królestwem zniknęły jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, ona i tak by chciała, aby dzieci dalej z nią mieszkały. Modina już od bardzo dawna nie słyszała beztroskiego śmiechu. A teraz fragment nieba zagościł w jej komnatach. Dziewczynki przypominały jej Marię i Jessie Caswellówny, przyjaciółki z dzieciństwa, które zbyt szybko umarły. Przykryła dziewczynki i położyła się obok Allie, głaszcząc ją po włosach. - Opowieść nazywa się „Kile i białe pióro”. Ojciec bogów, Erebus, miał trzech synów: Ferrola, Drome'a i Maribora. To byli bogowie elfów, krasnoludów i ludzi. Miał również córkę Muriel, najśliczniejszą istotę, jaką kiedykolwiek stworzono. Ona sprawowała władzę nad wszystkimi roślinami i zwierzętami. Pewnej nocy Erebus upił się i... Cóż, zrobił jej krzywdę. Jej bracia w gniewie rzucili się na ojca i usiłowali
go zabić, ale bogowie przecież nie mogą umrzeć. Nękany poczuciem winy i przepełniony żalem Erebus wrócił do Muriel i błagał ją o wybaczenie. Bogini była poruszona skruchą ojca, ale wciąż nie mogła na niego patrzeć. Prosił, żeby wyznaczyła dla niego karę. Powiedział, że zrobi wszystko, żeby mu wybaczyła. Muriel potrzebowała czasu, aby minęły jej strach i ból, więc odrzekła: „Idź i żyj w Elanie. Nie jako bóg, ale człowiek. Naucz się pokory". W ramach pokuty za występki kazała mu robić dobre uczynki. Erebus postąpił zgodnie z jej życzeniem i przyjął imię Kile. Powiada się, że do dzisiaj wędruje po świecie ludzi i czyni cuda. A Muriel za każdy uczynek, który jej się podoba, obdarowuje ojca białym piórem ze swojej wspanialej szaty. Kile trzyma je w torbie, którą nosi zawsze przy boku. Muriel oświadczyła, że w dniu, w którym obdaruje ojca ostatnim piórem, jego pokuta dobiegnie końca. Powiada się, że gdy wszyscy bogowie ponownie się zjednoczą, cale zło zostanie naprawione i świat przemieni się w raj. - Imperatorko? - spytała Mercy. - Tak? - Czy po śmierci spotyka się tych, którzy umarli? - Nie wiem. A z kim chciałabyś się spotkać? - Tęsknię za mamą. - Och, to inna sprawa - powiedziała Modina. - Jestem całkiem pewna, że córki i matki zawsze się spotykają. - Naprawdę? - Oczywiście. - Moja mama była bardzo ładna. Mówiła, że ja też jestem ładna. - Bo to prawda. - Powiedziała mi, że jak dorosnę, to będę księżniczką z bajki, ale myślę, że tak nie będzie. Myślę, że w ogóle nie dorosnę. - Nie mów tak. Jeśli twoja mama powiedziała, że będziesz księżniczką, to musisz jej wierzyć. Mamy wiedzą takie rzeczy. - Przytuliła dziewczynkę i pocałowała ją w policzek. Mercy wydawała się taka mała i delikatna. - Jest już późno i pora spać. Modina pomyślała o ludziach obozujących z jej rozkazu na ośnieżonym stoku. Niektórzy stracą palce u rąk lub nóg, inni nosy czy uszy, a jeszcze inni może już umierają, tak jak jej ojciec prawie zmarł pewnej nocy, kiedy szalała śnieżyca. Może kulili się w płytkim dole, który wydrążyli w śniegu, i nadaremnie próbowali nie zmarznąć, chroniąc się przed dokuczliwym wiatrem za pomocą jedynie cienkiego wełnianego koca i kilku warstw odzieży. Nie mogli opanować drżenia, szczękali
zębami. Mięśnie im sztywniały, a brody i brwi pokrywały się warstwą śniegu i lodu. Pechowcy zapadali w głęboki sen, by już nigdy się nie obudzić. Myśląc o tych ludziach, Modina wyobraziła sobie ich ból i strach i poczuła się winna. Umierali z jej rozkazu, ale potrzebowała ich w tamtym miejscu. Choć żałowała, że nie mają lepszych warunków, spojrzała na skrzące się gwiazdy i szepnęła: - Proszę, Mariborze. Wiem, że nie jestem twoją córką. Jestem tylko ubogą wieśniaczką, której w ogóle nie powinno tu być. Ale błagam, spraw, żeby jeszcze dłużej było zimno. Zasnęła i zbudziła się po kilku godzinach. W komnacie było ciemno, nowe polana się dopalały i wszystko poza pościelą wydawało się zimne jak lód. Ze snu wyrwała ją Mercy, która kopała i rzucała się na łóżku, nie otwierając oczu. Napinała mięśnie, ramiona jej drżały, a gałki oczne szybko poruszały się pod powiekami. Z jej ust wydobywały się straszne dźwięki podobne do krzyków przerażenia zakneblowanej osoby. - Co jej jest? - spytała Allie z zaspaną twarzą i splątanymi włosami. - Podejrzewam, że ma zły sen. - Modina lekko ścisnęła ramię dziewczynki. Mercy? Obudź się. Dziewczynka jeszcze raz kopnęła pościel, po czym znieruchomiała. Otworzyła gwałtownie oczy i spojrzała niespokojnie na lewo, a potem na prawo. - Już dobrze. Śnił ci się koszmar. Mercy chwyciła Modinę, trzęsąc się ze strachu. - Wszystko w porządku, już wszystko dobrze. - Nie - odparła dziewczynka urywanym głosem. - Widziałam ich. Widziałam, jak elfy wchodzą do miasta. Nic ich nie powstrzymało. Modina pogłaskała ją po głowie. - To był tylko sen, koszmar wywołany przez to, o czym mówiłyśmy przed twoim zaśnięciem. Mówiłam ci, że nie pozwolę, by nas skrzywdzili. - Ale nie mogłaś ich powstrzymać. Nikt nie mógł. Mury upadły i latające potwory spaliły domy. Słyszałam ludzi krzyczących we mgle. Powietrze przeszyła błyskawica, ziemia pękła i mury się zawaliły. Wpadli na białych koniach, odziani w złoto-błękitne stroje. - Złoto-niebieskie? - upewniła się Modina. Dziewczynka skinęła głową. Serce Modiny szybciej zabiło. - Widziałaś elfy po ucieczce z uniwersytetu? - Nie, tylko latające potwory. Były naprawdę przerażające. - Skąd wiedziałaś, że mają na sobie złoto-błękitne stroje?
- Zobaczyłam ich we śnie. - Co jeszcze zobaczyłaś? Z której strony nadjechali? - Nie wiem. - Powiedziałaś, że byli konno. Przybyli tu na koniach czy przypłynęli łodziami? - Nie wiem. Po prostu zobaczyłam, jak wjeżdżają do miasta. - Wiesz, przez którą bramę? Pokręciła głową. Wydawała się przestraszona pytaniami Modiny. Imperatorka próbowała się uspokoić, uśmiechnąć, ale nie mogła. Wstała. Podłoga była zimna, mimo to Modina nie zwracała na to uwagi. Chodziła i się zastanawiała. To niemożliwe, żeby dziecko widziało przyszłość we śnie... Ale tak właśnie brzmiały cytowane przez patriarchę słowa: „Przybyły na białych koniach, odziane w lśniące złoto i błękit". Ta pradawna relacja jednak mogła nie dotyczyć tych elfów. - Pamiętasz, gdzie byłaś, kiedy zobaczyłaś, jak wjeżdżają przez bramę? Mercy zastanawiała się przez chwilę. - Allie i ja bawiłyśmy się z Panem Prążkiem na murze z przodu dziedzińca. - To było w dzień czy w nocy? - Rano. - Widziałaś słońce? Mercy pokręciła głową i Modina westchnęła. Gdyby tylko ona... - Było pochmurno - powiedziała Mercy. - Widziałaś, po której stronie jest morze, gdy patrzyłaś na bramę? - Aa... Chyba po tej - odparła, wyciągając prawą rękę spod kołdry i wskazując kierunek trzęsącą się dlonią. - Jesteś pewna? Dziewczynka skinęła głową. - Patrzyłaś na południową bramę - wywnioskowała Modina. - Idźcie spać powiedziała do dziewczynek, po czym włożyła szlafrok i wybiegła z sypialni, a one patrzyły za nią ze zdziwieniem. Strażnik przed drzwiami obrócił się na pięcie zaskoczony. - Zbudź kanclerza i powiedz mu, że chcę w tej chwili zobaczyć się z tym zwiadowcą Entwistle'em. Niech czekają na mnie w biurze kanclerza. Ruszaj. Zamknęła drzwi i nie przejmując się tym, że nie jest stosownie ubrana, zbiegła po schodach na czwarte piętro. - Ty tam!
Przyłapała strażnika na ziewaniu. Żołnierz stanął na baczność. - Zapal świece w biurze kanclerza. Gdy przyszedł Nimbus ze zwiadowcą, Modina już zdążyła zdjąć z półki i rozłożyć na biurku mapę królestwa. - Co się stało? - spytał kanclerz. - Pochodzisz z południa, prawda, Nimbusie? - Z Vernesu, Wasza Imperialna Mość. - To przy ujściu Bernumu? - Tak. - Znasz jakieś miejsce na południe od Colnory, gdzie można przeprawić się przez rzekę? - Nie, Wasza Imperialna Mość. Podczas gdy studiowała mapę, mężczyźni czekali cierpliwie. - A więc elfy nie mogą się do nas dostać od zachodu, chyba że mają zdatne do żeglugi statki, i nie mogą podejść od północy z powodu gór... - Podniosła głowę i tym razem spojrzała na zwiadowcę. - Tak, Wasza Imperialna Mość, wywołaliśmy sztucznie lawinę i droga z Glouston będzie zablokowana do późnej wiosny. Mosty w Colnorze też zostały zburzone. - I nie mogą do nas dotrzeć od wschodu i południa z powodu Bernumu. A dolina Rilan? Nie mogą tamtędy się przedostać? - Nie, na polach leży za dużo śniegu. W odpowiednim obuwiu elfy mogłyby przez niego przejść, ale nie dadzą rady przeprowadzić koni i wozów. A nawet gdyby to im się udało, musiałyby jeszcze przedostać się przez Farendel Durat, a tamte przełęcze są zamknięte. Ponownie spojrzała na mapę, przypatrując się małym kreskom. - Gdyby armia elfów miała zaatakować nas od strony południowej bramy, jak powinna to zrobić? - Nie są w stanie tego zrobić - odezwał się zwiadowca. - Jedyne mosty na Bernumie były w Colnorze i zostały zniszczone. - A gdyby obeszli Colnorę? A gdyby przeprawili się przez Bernum na południe od tego miejsca? - Rzeka na południe od Colnory jest szeroka i głęboka. Nie ma tam ani brodów, ani mostów. Były tylko w Colnorze. Modina bębniła palcami po blacie biurka, wpatrując się w mapę.
- O co chodzi, Wasza Imperialna Mość? - spytał Nimbus. - Sama nie wiem - odparła. - Ale coś nam umyka. To nie chłód spowalnia ich marsz. Może chcą, żebyśmy tak myśleli. Jestem jednak pewna, że nas okrążają. Sądzę, że zaatakują od południowego wschodu. - Ale to niemożliwe - zaoponował zwiadowca. - To elfy. Czy naprawdę wiemy, co jest dla nich możliwe? Gdyby zdołały przejść przez rzekę, jakie by to miało dla nas skutki? - To zależałoby od miejsca przeprawy. Mogliby odciąć nas od sił Brecktona na wschodzie albo wejść bez przeszkód od południa - ocenił Nimbus. - Wasza Imperialna Mość - powiedział żołnierz - znam każdy centymetr Bernumu. Za młodu woziłem z bratem towary z Colnory do Vernesu. Pływaliśmy na okrągło przez cały rok. Tam nie ma gdzie się przeprawić. Rzeka jest szeroka i głęboka jak jezioro, a jej prąd jest śmiertelnie niebezpieczny. Nawet latem bez łodzi człowiek nie przedostanie się na drugi brzeg. Zimą to byłoby samobójstwo. Decyzja była zbyt ważna, aby podejmować ją na podstawie dziecięcego koszmaru, ale serce podpowiadało imperatorce, że ma rację. Spojrzała na miedzianą szpilkę w kształcie pochodni na piersi Tope'a Entwistle'a. - Powiedz - spytała - co nosisz na piersi? Zerknął w dół i uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Sir Breckton przyznał mi ją za rozpalenie ogniska sygnalizującego przeprawę elfów przez Galewyr. - A więc widziałeś ich armię? - Tak, Wasza Imperialna Mość. - Powiedz zatem, w jakim kolorze są ich mundury? Wydawał się zaskoczony pytaniem. - Niebieskim i złotym - odparł. - Dziękuję, możesz odejść. Odpocznij sobie. Zwiadowca skinął głową, ukłonił się i opuścił biuro. - O czym myślisz, Wasza Imperialna Mość? - spytał kanclerz. - Chcę, żeby wysłano wiadomość do Colnory - odrzekła. - Niech Breckton tu wraca z wojskiem. Nie przeżyjemy, Nimbusie. Pomimo wszystkich naszych wysiłków. Przedrą się przez nasze linie obronne, zburzą mury i wpadną do pałacu. Nimbus nic nie powiedział. Stał wyprostowany i spokojny. - Wiedziałeś o tym, prawda? - Niełatwo ulegam złudzeniom, Wasza Imperialna Mość.
- Nie dopuszczę, żeby znów zabito moją rodzinę. - Wciąż istnieje nadzieja - powiedział. - Dopilnowałaś tego. Możemy jedynie czekać. - I się modlić. - Jeśli uważasz, że to pomoże. - Nie wierzysz w bogów, Nimbusie? Uśmiechnął się z lekką drwiną. - Naturalnie, że w nich wierzę, Wasza Imperialna Mość. Po prostu nie sądzę, żeby oni wierzyli we mnie.
Rozdział 15. Percepliquis. „Zwiastun" dowlókł się nieszczęśnie do brzegu. Wyatt zdołał sklecić mały żagiel z resztek płótna i wciągnął go na drąg, który przymocował do kikuta masztu. Już nie frunęli nad falami. Ledwie posuwali się do przodu, ale to wystarczyło, żeby dotrzeć do lądu. Nieco dalej Royce dostrzegł coś, co wyglądało jak nabrzeże. Skierowali się w drugą stronę i rzucili kotwicę w ustronnej zatoczce. Plaża w tym miejscu była skrawkiem lądu otoczonym dużymi popękanymi kamieniami, z których każdy sięgał człowiekowi do piersi. Bloki leżały poprzewracane i porozrzucane jak zabawki gigantycznego brzdąca po napadzie złości. Kamienie połyskiwały od wody, a te, które leżały najbliżej morza, porośnięte były u dołu włóknistymi algami. - Martwi mnie brak mew - powiedział Wyatt, przywiązując cumę dziobową do skały, która wystawała z piasku jak olbrzymi palec. - Tylko na opuszczonej plaży ich nie ma. - Naprawdę? - spytał Hadrian. - Mewy? Raczej bym się spodziewał, że bardziej zaniepokoi cię jarząca się na zielono woda. - To też. Magnus opuścił statek jako jeden z pierwszych. Zeskoczył na piasek i pobiegł po zboczu do kamiennych bloków. Dotykał ich, jakby chciał się upewnić, że istnieją naprawdę. Następny na ląd zszedł Royce. Jego twarz zaczęła już przybierać zielony odcień. Wspiął się na dużą skałę i położył na jej wierzchołku. Alric i Mauvin stali na plaży z szeroko otwartymi oczami i z nabożną czcią patrzyli na ruiny. Arista opuściła statek ostatnia w towarzystwie Myrona, który podał jej rękę. Spała ponad dwie godziny i wciąż miała cienie pod oczami. Po dotarciu do plaży odwróciła się, żeby obejrzeć „Zwiastun", i poczuła wyrzuty sumienia. - Nie nadaje się do powrotnego rejsu - oznajmił Wyatt, spoglądając na księżniczkę. - Pomyślałem sobie, że może Elden i ja powinniśmy tu zostać i podreperować statek, kiedy wy pójdziecie po ten róg. Mógłbym zamontować kilka wielokrążków w tych skałach i z pomocą Eldena wstawić nowy maszt, gdyby udało nam się znaleźć coś odpowiedniego. Albo przynajmniej mógłbym wzmocnić liną drąg, który już mamy. Przypuszczam też, że ster wymaga naprawy, i muszę zatkać dziury, bo zatoniemy w drodze powrotnej. Mam potrzebną smołę, powinienem jedynie rozpalić ogień i wyciągnąć kadłub z wody, w czym powinien mi pomóc przypływ. - A jeśli zauważą cię Ghazelowie? - Cóż, spróbuję tego uniknąć. Jeśli jednak się zjawią, chyba ukryjemy się między skałami. Liczę, że po dzisiejszym dniu nie zobaczymy ich tak prędko. W każdym
razie biorę przecież udział w tej wyprawie ze względu na moje umiejętności żeglarskie... Nie umiem władać mieczem tak dobrze jak Pickering lub Hadrian i nie po to zostałem wybrany. Tak samo Elden. Zresztą dzięki temu moglibyście zostawić tutaj zbędny sprzęt i wędrować z mniejszym obciążeniem. Arista skinęła głową, jakby nie miała siły się spierać. - Naprawdę nie chciałem uderzyć cię tak mocno - jeszcze raz przeprosił ją Hadrian, kiedy usiadła na piasku. - Słucham? - zapytała ospale. - Och, nie, nie chodzi o moją głowę. Po prostu jestem wycieńczona, mimo że się zdrzemnęłam. Czuję się, jakbym przeszła wiele kilometrów i nie spała od tygodni. Ty się lepiej na tym znasz: czy to są objawy typowe dla uderzenia w głowę? - Właściwie to nie - odparł. - Zwykle czuje się przez pewien czas pulsowanie, a potem ból. - Mam wrażenie, jakbym się przeziębiła. Jestem słaba i zmęczona. Mam rozbiegane myśli i nie mogę się skupić. Nie pomaga mi to, że za każdym razem,kiedy śpię, mam sny. - Jakiego rodzaju? - Pomyślisz, że zbzikowałam - odparta zażenowana. - Pomyślałem tak już przy pierwszym naszym spotkaniu. Uśmiechnęła się do niego z wyższością. - W moich snach nie jestem sobą. Wydaje mi się, że jestem Esrahaddonem, tylko że z czasów, zanim jeszcze zniszczono to miasto, zabito imperatora i uwięziono czarnoksiężnika. - To skutek noszenia tej szaty. Spojrzała na swój strój. - Jest naprawdę ładna, bardzo ciepła i trudno znaleźć taką, która rozjaśniałaby się dla człowieka. - To trochę niesamowite. - Być może. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Elden i Wyatt chodzili po statku, oglądając kadłub. Nie tracili czasu na ocenę zniszczeń. Alric i Mauvin weszli na skały i eksplorowali je jak dzieci. Myron zaś sprawiał wrażenie, że ich obserwuje. Hadrian popatrzył na fale zatrzymujące się tuż za ich stopami. Niebawem ruszą w dalszą drogę i będzie popędzał Royce'a, na razie jednak miło było posiedzieć na twardym podłożu. Chciał dać też przyjacielowi kilka minut odpoczynku. Spodziewał się, że
od tej pory niebezpieczeństwa będą większe, i wolał, żeby Royce był w jak najlepszej formie. - Powinnam ci podziękować - powiedziała Arista cicho, ze spuszczonymi oczami jak na spowiedzi. Spojrzał na nią z zaciekawieniem. - Za co? - Za rozbitą głowę - odparła, unosząc rękę, żeby pomasować bolące miejsce. Zdjęła opatrunek. - Alric miał rację. Straciłam kontrolę. Włosy opadły jej na twarz jak kasztanowa kurtyna przesłaniająca wszystko oprócz czubka nosa. - Trudno wyjaśnić to uczucie... Moc... Jakbym mogła zrobić wszystko. Wyobrażasz sobie, jak to jest wiedzieć, że możesz wszystko? To podniecające, kuszące... Wciąga cię i pragniesz zaspokoić ten głód. Stajesz się częścią czegoś większego, łączysz się z tym, współdziałasz... Wyczuwasz każdą kroplę wody, każde źdźbło trawy i stajesz się nimi, wszystkim, powietrzem i gwiazdami. Chcesz zobaczyć, jak daleko możesz się posunąć, gdzie są granice, tyle że w głębi duszy wiesz, że ich nie ma. Nigdy wcześniej nie robiłam niczego na tak dużą skalę. Sięgnęłam za daleko. Za bardzo się z tym zjednoczyłam. Chyba się zatraciłam. To było takie zdumiewające doznanie... że świat reaguje na mnie, jakby był cząstką mnie albo ja jego. Sama nie wiem... Już nie myślałam. Po prostu czułam i nie wiem, co by się stało, gdybyś nie... -...uderzył cię? - Tak. - Cieszę się, że się nie złościsz - rzekł poważnie. - Większość zdzielonych przeze mnie ludzi budzi się z trochę innym nastawieniem. - Tak przypuszczam. Odsunęła kurtynę włosów do tyłu i podniosła głowę, spoglądając na Hadriana. Uśmiechała się z zakłopotaniem. - Chciałabym też podziękować ci za coś innego. Spojrzał na nią ponownie, skonfundowany i trochę zmartwiony. - Za to, że się mnie nie boisz. Włosy miała splątane, a twarz wymizerowaną i zmęczoną. Powieki jej opadały, a usta wyglądały jak bladoróżowa kreska. Do czubka nosa przykleiło jej się kilka ziarenek piasku. Czoło miała poznaczone zmarszczkami ze zmartwienia. Czy istnieje druga taka osoba jak ona? Opanował chęć starcia piasku z jej nosa. - Kto twierdzi, że się ciebie nie boję? - spytał.
Zobaczył, że Arista zastanawia się nad jego odpowiedzią, i uznał, że najlepiej będzie zakończyć tę rozmowę, zanim powie coś głupiego. Wstał, otrzepał się z piasku i poszedł poszukać swojego plecaka. Akurat w chwili, gdy dotarł do statku, wrócili dwaj zwiadowcy. - Tam jest przejście - oznajmił Mauvin z szerokim uśmiechem. Podeszli do burty, gdzie znaleźli swoje plecaki, i wyciągnąwszy bukłaki z wodą, odrzucili głowy do tyłu i ugasili pragnienie. - Zdumiewające - powiedział Alric, ścierając wodę z brody. - Te olbrzymie posągi lwów... Ich pazury są większe ode mnie! To naprawdę jest Percepliquis. Chcę tam wejść. Powinniśmy ruszać. - Wyatt i Elden chcą tu zostać - oznajmił Hadrian. - Po co? - spytał król zaniepokojony i może trochę poirytowany. - Zamierzają naprawić statek, gdy nas nie będzie, i przygotować go dla nas, jak wrócimy. - W porządku, to ma sens. Wspaniale. A teraz bierzmy rzeczy i ruszajmy w drogę. Całe życie czekałem, żeby to zobaczyć. Alric i Mauvin pobiegli na pokład „Zwiastuna", żeby odszukać resztę swojego ekwipunku. - Królowie - powiedział Hadrian do Wyatta, wzruszając ramionami. - Uważaj - ostrzegł go Deminthal. - I pilnuj Gaunta. - Gaunta? - Jesteś zbyt ufny - ocenił go Wyatt i kiwnął głową w stronę Gaunta, który siedział obok krasnoluda na dużej kamiennej płycie. - Sporo czasu spędza z Magnusem i zachowywał się niezwykle przyjaźnie wobec mnie i Eldena, jakby chciał się zakolegować ze zwerbowanymi członkami wyprawy, próbując stworzyć grupę dysydentów. Pamiętasz, co ci mówiłem na „Szmaragdowym Sztormie"? W każdej załodze jest zawsze członek, który szuka okazji do buntu. - I jest naszą jedyną nadzieją - odparł Hadrian z nutą ironii w głosie. - Ty też lepiej uważaj. Jak wiesz, z Ghazelami nie ma żartów. Bądź czujny, nie śpij na statku i nie rozpalaj ogniska. - Wierz mi, pamiętam arenę przy Pałacu Czterech Wiatrów. Nie mam ochoty drugi raz krzyżować z nimi mieczy. - To dobrze, bo to nie jest arena i nie obowiązują tu żadne zasady. Tutaj rzucą się na ciebie chmarą jak armia mrówek. - Powodzenia.
- Wzajemnie. I dopilnuj, żeby statek był gotowy do żeglugi, jak wrócimy. Już wystarczająco wiele razy pracowałem z Royce'em, żeby wiedzieć, że wchodzenie może odbywać się wolno, ale za to wychodzenie zwykle przypomina wyścig.
Ruiny miasta zaczynały się na skraju wody, choć nie było to całkowicie jasne dopóty, dopóki nie zeszli z piasku i nie ruszyli w głąb lądu, skąd mieli szerszą perspektywę. Kamienne bloki stanowiły część popękanego fundamentu białych marmurowych kolumn, które kiedyś wznosiły się na wysokość trzydziestu metrów. Doszli do takiego wniosku, odkrywszy trzy filary, które wciąż stały. W jaki sposób zdołały przetrwać w nienaruszonym stanie, pozostawało dla nich zagadką, ponieważ bloki niebezpiecznie się poprzesuwały. Znaleźli odkryte przez Alrica i Mauvina przejście, które zaczynało się u podnóża dwóch gigantycznych lwów wyrzeźbionych z kamienia. Każdy był wysoki na sześćdziesiąt metrów, choć jednemu brakowało głowy. Drugi lew miał dzikie oblicze, obnażone zęby i bujną grzywę. - Imperialne lwy - wymamrotał Myron, kiedy przechodzili w cieniu posągów, i Royce przystanął, żeby zapalić latarnię. - Już je widziałam - szepnęła Arista, odchylając głowę do tyłu i spoglądając na rzeźby. - W moich snach. - Co wiesz na temat tego miejsca, Myronie? - spytał Royce, unosząc światło i zaglądając do olbrzymiego labiryntu z pokruszonych kamieni. - Którego autora mam zacytować? Antun Bulard dokonał świetnej analizy starożytnych tekstów, jak również... - Podaj najważniejsze informacje, proszę. - Dobrze, w porządku. Cóż, według legendy kiedyś była to wioska, w której mieszkała córka gospodarza o imieniu Persefona. Żyli w strachu przed elfami, które rzekomo spaliły sąsiednie wioski i zabiły wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci. Wioska Persefony była następna na liście, ale zjawił się tam mężczyzna o imieniu Novron. Zakochał się w dziewczynie i uroczyście przyrzekł, że ją uratuje. Błagał ją, by opuściła wioskę, ale odmówiła, toteż postanowił tam zostać i przysiągł, że ją ochroni. Wziął sprawy w swoje ręce i zwołał wszystkich ludzi. Gdy elfy zaatakowały, pokonał ich siły i ocalił wioskę. Ujawnił, że nazywa się Novron i jest synem Maribora przysłanym, żeby chronić jego dzieci przed chciwością dzieci Perrola. Po wielu potyczkach Novron pokonał elfy w bitwie o Avemparthę i nastał czas pokoju. Novron chciał zbudować stolicę swojego wielkiego imperium i dom dla swojej żony. Choć rządził olbrzymimi terenami, Persefona nie chciała mieszkać
nigdzie indziej poza swoją wioską. Tak więc to tutaj Novron zbudował stolicę i nazwał ją Percepliquis - „miasto Persefony". Z biegiem lat stolica stała się największym i najbardziej rozwiniętym miastem na świecie. Kroniki podają, że ma pięć mil szerokości i jest siedzibą sławnego uniwersytetu oraz biblioteki. Przyjeżdżali tu uczeni z całego imperium, żeby prowadzić badania. To tutaj wzniesiono wielki pałac imperialny i tutaj znajdowało się wiele świątyń, ogrodów i parków. Z zapisków wynika, że w mieście były ogólnie dostępne fontanny z czystą wodą i łaźnie, w których obywatele wylegiwali się w podgrzewanych basenach. W Percepliquisie mieściły się także imperialne urzędy, ogromny system biur, które zarządzały imperium, kontrolując jego gospodarkę i instytucje politycznospołeczne. Powołano agentów odpowiedzialnych za tropienie dysydentów, przestępców i skorumpowanych urzędników. No i oczywiście to tutaj była siedziba gildii Teshlorów i rady cenzarów - imperialnych rycerzy i kolegium czarnoksiężników, którzy doradzali imperatorowi i go ochraniali. Dzięki urzędom imperator kontrolował wszystko, od lasów po kopalnie, gospodarstwa, spichlerze, stocznie i zakłady włókiennicze. Korupcję trzymano w ryzach, wyznaczając kilku kierowników każdego działu i często zmieniając ich na stanowiskach. Nigdy nie mianowano autochtonów, którzy mogliby mieć powiązania z miejscowymi ludźmi. Nawet kwestię prostytucji regulowało imperium. Percepliquis było miejscem wielkiego dostatku, centrum imperialnego handlu, obejmującym swoimi wpływami cały Apeladorn i nawet sięgającym egzotycznych Zachodnich Pustkowi, a na północy - Estrendoru. Do miasta zajeżdżało wielu kosztownie odzianych kupców, a tamtejsze drogi przeszły do legendy. Były to ogromne, szerokie arterie wyłożone kamieniem i idealnie proste, które ciągnęły się kilometrami we wszystkich kierunkach. Po obu ich stronach zasadzono drzewa, żeby dostarczały cienia, i były dobrze utrzymane oraz oznakowane kamieniami milowymi. Dla wygody podróżnych w regularnych odstępach ustawiono studnie i zadaszenia. Nie było głodu, zbrodni, chorób i plag. Nie odnotowano nigdy suszy, powodzi czy choćby większych mrozów. Jedzenia było zawsze pod dostatkiem i nikt nie biedował. - Rozumiem, dlaczego imperialiści chcą odtworzyć ten ideał - zauważył Alric. - Co świadczy, do jakiej głupoty zdolni są posunąć się ludzie - odezwał się Gaunt. - Brak głodu, susz, chorób, ubóstwa? Szanse na to są mniej więcej takie jak... -...na to, że zostaniesz imperatorem? - wtrącił Royce. Gaunt się nachmurzył. - A więc czego mamy szukać? - spytał złodziej. Myron pokręcił głową. - Nie wiem - odparł i zerknął na Aristę.
- Grobowca Novrona - powiedziała księżniczka. - Och. - Myron się rozpromienił. - To by było pod pałacem, na środku miasta. - Po czym go rozpoznać? - To olbrzymia biała budowla z kopułą z litego złota - odpowiedziała za niego Arista i kilku uczestników wyprawy spojrzało na nią ze zdziwieniem. Księżniczka wzruszyła ramionami. - Tak się domyślam. Myron skinął głową. - Trafny domysł. Wędrowali dalej tak jak przedtem: Royce szedł na przodzie szybko jak zawsze, obserwując cienie i zerkając do szczelin, Alric i Mauvin podążali za nim w pewnej odległości w sposób, który kojarzył się Hadrianowi z polowaniem na lisa, Arista i Myron szli razem, rozglądając się wokół z wielkim zainteresowaniem, a za nimi podążali Gaunt i Magnus, którzy od czasu do czasu rozmawiali szeptem. Hadrian znów zamykał kolumnę, patrząc niejednokrotnie do tyłu przez ramię. Już mu brakowało Wyatta i Eldena. Przechodzili zygzakiem między obrywami skalnymi, aż dotarli do ulicy wybrukowanej kamieniami w kształcie sześciokątów, spasowanymi ze zdumiewającą precyzją. Tutaj wreszcie skończyły się usypiska gruzów, otwierając im widok na strzaskane pozostałości niegdyś wspaniałego miasta, które się wokół nich wznosiło. Wielkie budowle z różowego lub białego kamienia, zmatowiale ze starości i przesłonięte rumoszem, nie straciły nic z urody. Uwagę Hadriana zwróciła od razu ich wysokość. Filary i łuki wznosiły się na kilkadziesiąt metrów, podpierając wspaniale udekorowane belkowania i frontony. Wielkie kopuły z polerowanego brązu i zwieńczone kamiennymi dachami budynki o średnicach przekraczających trzydzieści metrów były znacznie większe od wszystkiego, co dotychczas widział. Rzędy łuków wzniesione na kolumnadach jedynie dla ozdoby wyróżniały się na tle ścian nośnych. Posągi nieznanych ludzi były wyrzeźbione z taką precyzją, że wydawało się, iż lada chwila zaczną chodzić. Ozdabiały one nieme fontanny, piedestały i fasady budowli. Wspaniałość miasta była równie oszałamiająca, jak zaskakujący jego opłakany stan. Kamienne bloki leżały bezładnie, a niektóre ledwie trzymały się na swoim miejscu i wydawało się, że ciężar wróbla zdołałby przewrócić tysiąctonową konstrukcję. Zniszczenia nie były ani równomierne, ani przewidywalne. W jednych budowlach brakowało całych ścian albo dachów, podczas gdy w innych widać było jedynie kilka przesuniętych kamieni. Targ na przykład był nienaruszony. Miotły
wciąż stały, wystawione na sprzedaż. Na stoisku z garnkami uwagę zwracało kilka doskonałych glinianych urn, których czerwono-żółtą glazurę przyciemniała jedynie warstwa pyłu. Po lewej stronie ulicy, przed zaniedbaną trzypiętrową rezydencją leżały trzy szkielety - wciąż w ubraniach, które zgniły i prawie obróciły się w proch. - Co tu się stało? - spytał Gaunt. - Nikt dokładnie nie wie - odparł Myron - choć powstało wiele teorii na ten temat. Theodor Brindle twierdził, że to skutek gniewu Maribora za morderstwo dokonane na jego potomku. Deco Amos Niezłomny znalazł dowód, że miasto zniszczyli cenzarowie, a w szczególności czarnoksiężnik Esrahaddon. Profesor Edmund Hall, którego śladami podążamy, przypuszczał, że to była katastrofa naturalna. Ale po przepłynięciu słonego morza i dotarciu aż tutaj doszedł do wniosku, że starożytne miasto było posadowione na grocie z soli, którą wypłukała woda, powodując te zniszczenia. Istnieje jeszcze kilka wyjaśnień, ale bardziej wątpliwych, odwołujących się na przykład do demonów, a nawet pogłoska, że to rozgoryczone krasnoludy przez swoją złośliwość doprowadziły do zawalenia się miasta. - Ba! - rzucił Magnus drwiąco. - Ludzie zawsze obwiniają krasnoludy. Ginie niemowlę - to krasnolud je porwał. Księżniczka ucieka z drugim synem króla - to krasnolud zwabił ją do więzienia głęboko pod ziemią. A kiedy odnajdują ją z księciem: „Patrzcie, została uratowana!". - Król zostaje dźgnięty w plecy w prywatnej kaplicy, wieża księżniczki zostaje zmieniona na śmiertelną pułapkę - zawołał do nich Royce - a przyjaciele zostają zdradzeni i uwięzieni... Tak, rozumiem twoje zdziwienie. Skąd ludziom biorą się takie pomysły? - Niech piorun trzaśnie jego elfie uszy - powiedział Magnus. - Co takiego? - spytał Gaunt zaskoczony. - Royce jest elfem? - Nie jest - odrzekł Alric i spojrzał przez ramię. - Prawda? - Sam go zapytaj - odparła Arista. - Royce? Kiwająca się latarnia w ręce Melborna znieruchomiała. - To nie czas i miejsce na omawianie mojego pochodzenia. - Gaunt poruszył temat. Ja tylko pytam. Nie wyglądasz na elfa. - Bo jestem mirem, tylko częściowo elfem. A ponieważ nie znałem rodziców, nie umiem powiedzieć nic więcej. - Jesteś po części elfem? - spytał Myron. - To cudownie. Chyba nigdy nie spotkałem elfa. Choć spotkałem ciebie, więc może innych też, tylko że o tym nie
wiem. To jednak dość ekscytujące, nieprawdaż? - Czy to będzie stanowić jakiś problem? - spytał Royce króla. - Zamierzasz kwestionować moją lojalność? - Ależ skąd - zaprzeczył Alric. - Zawsze byłeś wiernym sługą... Hadrian ruszył naprzód, zastanawiając się, czy nie zwrócił sztyletu Royce'owi zbyt wcześnie. - Sługą? Wiernym? - spytał Royce niższym głosem, co nigdy nie wróżyło nic dobrego. - Royce, musimy iść dalej, zgadza się? - próbował zmienić temat Hadrian. - Naturalnie - odparł jego przyjaciel, gapiąc się wprost na Alrica. - Powiedziałem coś nie tak? - spytał król, gdy Royce podjął dalszą wędrówkę. Ja tylko... - Koniec - uciął Hadrian. - Wybacz mi, wasza królewska mość, ale po prostu koniec z tym. On cię słyszy i tylko w ten sposób pogarszasz sytuację. Wydawało się, że Alric chce jeszcze coś dodać, ale po chwili zmarszczył brwi i ruszył do przodu. Gdy mijał siostrę, Arista spojrzała na niego współczująco. Szli dalej w milczeniu, podążając za światłem. Czasami Royce szeptał, żeby zaczekali, i siadali wtedy w ciszy, spięci i zmartwieni, a Hadrian kładł ręce na głowicach mieczy, lustrując otoczenie i nasłuchując. Potem Royce wracał i kontynuowali marsz. I tak dotarli do znacznie szerszego bulwaru, gdzie budowle były wyższe, bardziej wyrafinowane, często z fasadami z rzeźbionymi kolumnami. Wzdłuż alei stały filary: wysokie monolity pokryte szczegółowymi epigrafami i wizerunkami mężczyzn, kobiet i zwierząt. Jeden bardzo duży gmach, całkowicie zrujnowany, zmusił ich do przejścia przez górę gruzów. Musieli uważać, gdzie stawiają stopy - popękane luźne płyty skalne wielkości domów mogły łatwo obsunąć się pod wpływem ich ciężaru. Po pokonaniu kamiennych półek i przeczołganiu się przez ciemne otwory cieszyli się, że mogą odpocząć po drugiej stronie. Usiedli na czymś, co kiedyś było wielką kondygnacją marmurowych schodów, które teraz prowadziły donikąd, i spojrzeli na główną ulicę miasta. Każdy budynek był wysoki i misternie rzeźbiony, zwykle z białego marmuru albo różowego granitu. W pewnych odstępach stały tu fontanny i kiedy Hadrian na nie spojrzał, wyobraził sobie czasy, kiedy dzieci biegały po tych alejach, pluskały się w basenach i huśtały na wyciągniętych ramionach posągów. Nieomal widział kolorowe markizy, targowiska, tłumy... Powietrze podobnie jak w Dagastanie wypełniały muzyka i zapachy egzotycznych potraw, tyle że tutaj ulice były czyste, a powietrze chłodne. Jakież wspaniałe to musiało być miejsce, jakież wspaniałe czasy.
- Biblioteka - szepnął Myron, wpatrując się w wysoki cylindryczny gmach z małą kopułą i otaczającą go kolumnadą. - Skąd wiesz? - spytała Arista. - Na górze jest napis - odparł. - „Imperialna Składnica Woluminów i Wiedzy", przynajmniej w przybliżonym tłumaczeniu. Chyba nie mógłbym... - urwał, a w jego oczach pojawił się wyraz nadziei. - Jeśli tam wejdziesz, możemy cię stracić na zawsze - stwierdził Hadrian. - Musimy rozbić obóz i wciąż nic nie wiemy o rogu - zauważyła Arista. - Gdyby Myron zdołał coś znaleźć... - Rozejrzę się - zaproponował Royce. - Hadrian, chodź ze mną. Reszta niech tu zaczeka. Zupełnie jak zawsze Royce okrążył dwukrotnie bibliotekę, sprawdzając dokładnie wejścia i wyjścia, zanim podszedł do dwojga wielkich drzwi z brązu, ozdobionych płaskorzeźbą przedstawiającą człowieka podającego zwój i laur młodszemu mężczyźnie w scenerii po wielkiej bitwie. Hadrian dostrzegł rzekę i znajomo wyglądającą wieżę na skraju wodospadu w prawym górnym rogu. Drzwi były powgniatane i powyginane, ze śladami po uderzeniach ogromnego młota. Najemnik powoli wyjął miecz. Royce postawił latarnię na ziemi i ją zakrył, po czym otworzył drzwi i wślizgnął się do środka. Jedna z wielu zasad, których Hadrian nauczył się na początku, była taka, żeby nigdy nie wchodzić od razu za Royce'em. Dlatego w Ervanonie wszystko poszło źle. Royce wślizgnął się do Wieży Koronnej bezszelestnie jak ćma przez okno. Inaczej jednak niż poprzedniej nocy pomieszczenie nie było puste. W małej zewnętrznej komnacie siedział kapłan. Nie miało to znaczenia, ponieważ nie zobaczył ani nie usłyszał Royce'a, ale wtedy wparował Hadrian i mężczyzna wrzasnął. Pobiegli - Royce w jedną stronę, Hadrian w drugą. Blackwater miał więcej szczęścia. Strażnicy wynurzyli się zza wieży od strony Royce'a i podczas gdy ścigali Melborna, a następnie się z nim mocowali, Hadrianowi udało się dotrzeć z powrotem do sznura. Był bezpieczny. Musiał jedynie zejść po linie, wyprowadzić konia z gęstwiny i odjechać. Tego właśnie spodziewał się po nim Royce, to właśnie by zrobił na jego miejscu, ale wtedy Melborn go jeszcze nie znał. Hadrian usłyszał trzy stuknięcia dochodzące z biblioteki. Wziął latarnię i wszedł do środka. Wewnątrz panowała ciemność i poczuł straszną mieszankę zapachów, w której dominował odór spalonego drewna, ale przebijał się przezeń ostrzejszy smród zgniłego mięsa. - Jesteśmy sami, poświeć.- Z mroku dobiegł do niego głos Royce'a.
Hadrian odsłonił latarnię i zobaczył spaloną salę. Pomimo osmalonych ścian i stosów popiołu najemnik nie widział nigdy piękniejszego pomieszczenia. Cztery piętra cudnych arkad z marmuru otaczały pierścieniem ozdobioną kasetonami kopułę. Biegnącą wokół obrzeża kolumnadę urozmaicały posągi z brązu. Te realistyczne rzeźby, przedstawiające dwunastu ludzi, musiały mieć co najmniej sześć metrów wysokości, lecz z poziomu podłogi odnosiło się wrażenie, że są naturalnej wielkości. Wokoło wisiały ogromne złote żyrandole. Poczerniałe i spękane resztki stolców składały się na krąg biurek z wielkim stanowiskiem bibliotekarza na środku. Niższy fragment kopuły zdobił fresk przedstawiający cudowne sceny rodzajowe, natomiast większa część, wykonana ze szkła, leżała roztrzaskana na pięknej mozaikowej podłodze. Na środku sali, niedaleko stanowiska bibliotekarza, Hadrian zobaczył na posadzce starego człowieka w otoczeniu kilku nadpalonych książek, papierów, gęsich piór, trzech latarń i bańki na olej. Mężczyzna leżał na plecach, opierał głowę na plecaku, a nogi miał owinięte kocem. Hadrian go rozpoznał. - Antun Bulard - powiedział i uklęknął obok człowieka, z którym zaprzyjaźnił się w Calisie. Ciało nie było w takim złym stanie jak Berniego - tutaj bowiem nie grasowały kraby morskie. Bulard, który za życia był zawsze blady, teraz miał sinoszarą woskowatą skórę. Białe włosy starca zrobiły się łamliwe. Na czubku jego nosa wciąż spoczywały okulary. - Bernie miał rację - przemówił Hadrian do niego - nie przeżyłeś wyprawy, ale on też nie. Najemnik zawinął w koc ciało starego człowieka i razem z Royee'em wyniósł je z gmachu, i położył przy stosie skał z boku. Zapach w środku jeszcze pozostał, ale nie był już ostry. Pozostali członkowie ekspedycji patrzyli na bibliotekę rozczarowani. Myron podniósł głowę, lustrując regały i niezliczone przejścia, gdzie kiedyś musiały stać książki, lecz teraz leżały jedynie stosy popiołu. Hadrian zauważył, że mnichowi drżą ręce. - Odpoczniemy tu przez kilka godzin - oznajmił Royce, zamykając drzwi. - Tutaj? - zdziwił się Gaunt. - Strasznie tu cuchnie spalenizną i czymś jeszcze... Co to za obrzydliwy... - spytał Degan. - Znaleźliśmy zwłoki - wyjaśnił Hadrian. - Kolejny członek ostatniego zespołu wysłanego przez patriarchę, z tej samej grupy co Bernie, ze „Zwiastuna"... I przyjaciel. Wynieśliśmy jego szczątki. - Spłonął? - spytał mnich bojaźliwie.
- Nie. - Hadrian położył mu rękę na ramieniu. - Sądzę, że gdy wybuchł pożar, nikogo w środku nie było. - Ale tu paliło się niedawno - stwierdził mnich. - Po tysiącu lat nie byłoby takiego intensywnego zapachu. - Może nasza czarodziejka potrafi coś zrobić z tym smrodem? - spytał Gaunt. Hadrian, Alric i Mauvin spojrzeli na niego surowym wzrokiem. - O co chodzi? - spytał Degan. - Będziemy dalej chodzić wokół niej na paluszkach? Jest magiczką, magiem, czarnoksiężniczką, czarodziejką, wiedźmą, sami wybierzcie nazwę wedle uznania. Zbijcie mnie do nieprzytomności, jeśli chcecie, ale po naszej przejażdżce łódką nie da się zaprzeczyć, że taka jest prawda. Alric ruszył w stronę Gaunta z groźną miną i ręką na mieczu. - Nie - powstrzymała go Arista. - Ma rację. Nie ma sensu tego ukrywać albo udawać, że tak nie jest. Przypuszczam, że jestem... Nazwałeś mnie czarnoksiężniczką? To brzmi całkiem nieźle. Gdy to powiedziała, jej szata rozjarzyła się i mistyczne białe światło wypełniło salę cudownym blaskiem, jakby wśród nich wzeszedł księżyc. - Świetnie. Bardzo dobrze, że sprawa się wydała, bardzo dobrze, że możemy to mówić głośno. Royce jest elfem, Hadrian Teshlorem, Mauvin hrabią i szermierzem biegłym w sztuce walki tek'chin, Alric królem, Myron mnichem z pamięcią ejdetyczną, Magnus krasnoludem specjalizującym się w pułapkach, Degan spadkobiercą Novrona, a ja... czarnoksiężniczką. Ale jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie wiedźmą, obiecuję, że skończysz tę podróż jako żaba w mojej kieszeni. Rozumiemy się? Gaunt skinął głową. - Świetnie. Wracając do tematu, jestem wykończona, więc będziesz musiał ścierpieć ten zapach. Po tych słowach Arista położyła się, opatuliła kocami i przymknęła oczy. Szata stopniowo ciemniała, aż w końcu zgasła. Reszta poszła w ślady księżniczki. Niektórzy najpierw trochę zjedli lub wypili wody, ale nikt się nie odezwał. Hadrian otworzył następny spakowany posiłek zdziwiony, że zostało tak niewiele. Lepiej, żeby odnaleźli szybko róg, bo inaczej mogą skończyć jak Bulard. Tylko co mu się przytrafiło? Zadając sobie to pytanie, usnął. ***
Hadrian poczuł szturchnięcie i otworzył oczy. Zobaczył twarz i czuprynę Mauvina. - Royce kazał mi cię obudzić. Kolej na twoją wartę. Hadrian usiadł zaspany. - Jak długo mam czuwać i kogo potem zbudzić? - Jesteś ostatni. - Ostatni? Dopiero co zasnąłem. - Chrapałeś przez kilka godzin. Daj mi szansę na trochę snu. Hadrian przetarł oczy, zastanawiając się, jak najlepiej mógłby oceniać długość godziny, i zadrżał. Zawsze po przebudzeniu czuł chłód, zanim krew zaczęła odpowiednio prędko krążyć w żyłach. Zimne podziemne powietrze tylko pogarszało sprawę. Owinął ramiona kocami i wstał. Uczestnicy wyprawy leżeli razem jak przykryte całunami zwłoki na podłodze, ciemne tobołki. Wcześniej odgarnęli jedynie odłamki szkła, tworząc krąg wyznaczający granicę ich obozowiska. Latarnia wciąż się paliła. Z boku, niedaleko miejsca, w którym Hadrian znalazł ciało Bularda, siedział Myron, skulony i opatulony habitem z kapturem i kocem. - Tylko nie mów, że nie spałeś i cały czas czytałeś - szepnął, siadając obok niego pośród papierów i książek, które Myron porządnie ułożył w stos. - Ależ nie - odparł. - Dotrzymywałem towarzystwa Mauvinowi, gdy Alric zbudził go na wartę. Po prostu nie mogłem zasnąć, nie w tym miejscu. Te rzeczy napisał Antun Bulard, słynny historyk. - Chwycił garść papierów. - Znalazłem je porozrzucane. On tu był. Sądzę, że to jego znaleźliście. - Mawiał, że nie może niczego zapamiętać, dopóki tego nie zapisze. - Antun Bulard! - Myron spojrzał ze zdumieniem. - Znałeś go! - Podróżowałem z nim krótko w Calisie. Miły staruszek, pod wieloma względami podobny do ciebie. - Napisał historię Apeladornu, niewiarygodne dzieło. To właśnie tę księgę spisywałem z pamięci tej nocy, kiedy znaleźliście mnie w Wichrowym Opactwie. Myron podniósł pergaminy i podał je Hadrianowi. - Miał połamane nogi. Pozostawili go z jedzeniem, wodą i latarnią. Jego notatki wyglądają nieporządnie, linijki nachodzą na siebie. Przypuszczam, że pisał w ciemności, żeby oszczędzić olej na czytanie, ale potrafię odcyfrować większość tekstu. Był z trzema osobami: jakimś doktorem Levym, Berniem, którego pochowaliśmy, i wartownikiem Thranikiem, ich przywódcą, jak sądzę. Antun nie darzył go sympatią. Był też ktoś o nazwisku Staul, ale zginął, zanim wypłynęli. - Tak, ich też znaliśmy. Co się wydarzyło?
- Jak się wydaje, jakiś watażka o nazwisku Er An Dabon dał im „Zwiastuna", a także ghazelskiego przewodnika, który poprowadził ich do miasta. Choć sytuacja była trochę napięta, wszystko szło dobrze dopóty, dopóki nic dotarli do biblioteki. Tutaj znaleźli dowód na to, że w tym miejscu znajdowała się ostatnia linia obrony poprzedniego zespołu, i wymienił nazwiska Gravina Denta, Rentinuala, Matha i Bowlsa. - A więc to byli oni. - Najwidoczniej zabarykadowali się w środku, ale drzwi wyważono. Grupa Bularda znalazła ich ekwipunek, ślady krwi i mnóstwo strzał Ghazeli. Ale żadnych ciał. - Nic dziwnego. - Antun zaproponował, żeby poszli szukać rogu, a jego zostawili, aby mógł sobie posiedzieć i poczytać. - A więc biblioteka... - ...była w „doskonałym" stanie, jak mówi Antun Bulard, wypełniona tysiącami książek. Bulard napisał: „Jest tu jakieś sto tomów na temat ptaków, tylko ptaków, a nad nimi kolejna setka dotycząca imperialnego handlu morskiego. Poszedłem na koniec przejścia do spiralnych mosiężnych schodów prowadzących na następne piętro, jakby poddasze, które od ziemi do sufitu zajmowały dokumenty miejskie: akty urodzeń, zgonów, tytuły ziemskie i cesje. Zdumiewająca sprawa!". - Co się wydarzyło? - Thranic ją spalił - odparł Myron. - Musieli przytrzymać Antuna, bo zamierzał im przeszkodzić. Potem nie chciał iść dalej. Thranic połamał mu nogi, żeby nie uciekł z miasta, i zostawił go tu na wypadek, gdyby mieli pytanie, na które potrafił odpowiedzieć. Antun ocalił te tomy przed spaleniem. - Wskazał na pięć ksiąg ułożonych w stos. - Żył jeszcze prawie trzy miesiące. Gdy skończył mu się olej, usiłował rozpoznawać słowa na stronie koniuszkami palców. - Nie napisał, co się stało z pozostałymi? - Nie, ale wydaje się, że zdał sobie sprawę z czegoś o ogromnym znaczeniu. Zaczął o tym pisać, ale zapewne nie miał już oleju, i przypuszczam, że głód zbierał swoje żniwo. Jego pismo wygląda fatalnie. Wspomniał o zdradzie, morderstwie i czymś, co nazwał wielkim kłamstwem, ale jedyne, co napisał wyraźnie, to określenie Mawyndulë z Miralyithów, które podkreślił dwa razy. Reszta jest nieczytelna, choć tekst zajmuje jeszcze dziesięć kolejnych stron i jest w nim wiele wykrzykników. Tylko ostatnie zdanie można w całości przeczytać: „Byłem takim głupcem, wszyscy jesteśmy takimi głupcami". - Domyślasz się, co to za motyle z monolitów?
- Mo-wyn-du-lej z Mi-ra-li-tów - sprostował mnich. - Miralyithowie to jest, lub było, jedno z siedmiu plemion elfów. - Siedmiu plemion? - Tak, Bulard napisał o nich w swojej pierwszej książce wiele lat temu. Istniało siedem plemion elfów, nazwanych od przodków, którzy je założyli. Asendwayrowie, znani jako myśliwi, Gwydryjowie - rolnicy Eilywinowie budowniczy, Miralyithowie - magowie, Instaryajowie - wojownicy, Nilynddowie rzemieślnicy i Umalynowie - kapłani Ferrola. Powszechnie wiadomo, że Ferrol stworzył elfów pierwszy i przez tysiące lat na powierzchni Elanu istniały tylko one i to, co stworzyła Muriel. Bulard odkrył, że od samego początku między nimi dochodziło do konfliktów. Elfy walczyły z elfami, klan przeciw klanowi. Między Instaryajami a Miralyithami doszło do sporu w sprawie granicy... Arista zadrżała we śnie i wydala z siebie przytłumiony okrzyk. - Tak było przez całą noc - powiedział Myron. Hadrian skinął głową. - Mówiła mi, że miewa koszmary, ale sądzę, że chodzi o coś więcej niż tylko sny. Gdy przyglądał się księżniczce, poczuł dłoń Myrona na swojej dłoni. Podniósł głowę i zobaczył smutny uśmiech na twarzy mnicha. Cofnął rękę. - Chyba lepiej, żebym zaczął budzić pozostałych. Myron przytaknął, jakby rozumiał więcej, niż Hadrian zamierzał powiedzieć.
Rozdział 16. Biała rzeka. Mince był przekonany, że przez większość swoich dziesięciu długich lat niebawem jedenastu - miał zmarznięte stopy. Nawet podarowane mu przez imperatorkę grube wełniane płaszcze, czapki, rękawiczki z jednym palcem, wysokie buty i szale nie zdołały przeciwstawić się przenikliwym wiatrom. Palce wciąż mu drętwiały i musiał zaciskać dłonie w pięści, żeby utrzymać w nich krążenie krwi. To musi być najsurowsza zima, jaką świat widział. Jeśli zamarznie mi woda w oczach, to czy nie będę mógł mrugać? Stał z kubłem w ręce i tupał w twardy jak kamień lód na rzece. Nie słyszał ani odgłosu pękania tafli, ani bulgotania pod powierzchnią. Znów nie będzie wody, co oznaczało kolejny nieszczęsny dzień, kiedy to będą musieli ogrzewać pod tunikami śnieg w kubkach. Hadrian zabronił im rozpalania ogniska, a Renwick nie zamierzał łamać rozkazu. Zadanie nie należało do przyjemnych, ale potrafili sobie poradzić. Mince zastanawiał się tylko, jak długo jeszcze konie wytrzymają. Brak wody nie był jedynym problemem zwierząt. Choć chłopcy powiązali je ciasno i zbudowali osłonę wiatrową z sosnowych gałęzi i zarośli, to wierzchowcom wciąż dokuczał chłód. Na ich grzbietach utworzyła się warstwa lodu, a z nozdrzy zwisały sople. Tego ranka Mince zobaczył, że dwa konie się położyły. Jeden wydmuchiwał obłoczki białej pary w zatrważająco długich odstępach czasu, drugi sprawiał wrażenie, jakby wcale nie oddychał. Oba rumaki wcześniej stały od strony zewnętrznej, gdzie były najbardziej narażone na podmuchy wiatru. Wielki mróz, jak Kine go nazwał, chwycił nagle trzy dni wcześniej. Poprzedniego dnia biegali w słońcu i grali w berka bez szali i czapek, a potem niebo poszarzało i powiał zimny wiatr. Tego ranka Elbright, wróciwszy z wodą, oznajmił, że środkiem rzeki płynie jedynie wąski strumyczek, który nazajutrz całkowicie zniknął - zastąpiła go gładka połać bieli. Gdy po południu zaczął padać śnieg, jego płatki były nie większe od ziarenek piasku. Pięciu chłopców mieszkało w śnieżnej jamie pod gałęziami ostrokrzewu, a po nadejściu mrozu wykopali głębsze schronienie i zbudowali osłonę wiatrową, zakrywając otwór wejściowy powiązanymi konarami sosny. Po nadejściu wielkiego mrozu czas płynął powoli. Przy takiej niskiej temperaturze wychodzili na zewnątrz tylko po to, żeby się załatwić. Jedyną rozrywkę mieli po tym, jak Brand odkrył sztuczkę. Wstał nieszczęsny, drżąc i klnąc, i w przypływie frustracji splunął. Było tak zimno, że rozległ się trzask plwociny w powietrzu. Przez kilka następnych godzin próbowali przekonać się, kto splunie najgłośniej. Kine zwyciężył, ale on zawsze był w tej dziedzinie najlepszy. Choć gra była zabawna, po pewnym czasie im się znudziła. Gdy wiał zimny wiatr i
temperatura dalej spadała, Mince zastanawiał się, jak długo będą musieli tu jeszcze zostać. Powinien wrócić do nory, jak zaczęli nazywać swoją śnieżną jamę, ale zamiast tego przyjrzał się szerokiemu białemu szlakowi, biegnącemu na północ i południe jak lśniąca kryształowa droga, próbując wypatrzyć miejsce, w którym prąd rzeki nie dopuścił do powstania lodu. Nie widział niczego poza bezmiarem bieli. Coś jednak przykuło jego uwagę. Daleko na północy dostrzegł ruch. Długi szary szereg przekraczał rzekę. To byli ludzie, wysocy i szczupli, w identycznych płaszczach. Patrzył zdumiony, zastanawiając się, czy to nie duchy, bo w ciszy zimowego poranka nie słyszał odgłosu ich kroków. Stał i gapił się, ale dopiero gdy dostrzegł błysk zbroi, domyślił się, co widzi. Odkrycie to zmroziło go tak szybko, jakby był plwociną zamarzającą w porannym powietrzu. Elfy! Obserwował upiorną kawalkadę. Jechali trójkami na rumakach, które nawet z oddali Mince potrafił ocenić jako większe od wszystkich ras wyhodowanych przez ludzi. Z szerokimi piersiami, wysokimi uszami, dumnie wygiętymi karkami i tanecznym chodem konie wydawały się nieziemskie. Ich uzdy i czapraki były ozdobione złotem i jedwabiem, jakby zwierzęta były dostojniejsze od najszlachetniejszego króla ludzi. Każdy jeździec miał złoty hełm i włócznię z długim srebrnym proporcem powiewającym lekko na wietrze. Do uszu Mince'a dotarła muzyka - dzika, kapryśna, ale piękna eufonia, która nie dawała spokoju jego duchowi i sprawiła, że niechętnie zrobił krok naprzód. Do melodii doszedł cudowny zaśpiew. Lekkie i subtelne dźwięki brzmiały w jego głowie jak dialog fletów z harfami. Elfy śpiewały w języku, którego chłopiec nie rozumiał, ale nie musiał. Dał się ponieść melodii i nostalgicznemu pięknu ich głosów. Było mu ciepło, był zadowolony i zrobił kolejny krok do przodu. Gdy elfy niebawem zakończyły przeprawę przez rzekę i zniknęły na pogórzu, muzyka ucichła. - Mince! - usłyszał wołanie Elbrighta i poczuł, jak czyjeś ręce nim potrząsają. Jest tutaj! Kretyn zasnął na lodzie. Obudź się, głupcze! - Co on tu robi? Znalazłem kubeł pół mili stąd. - Glos Kine'a wydawał się odleglejszy i zdyszany. - Już prawie ciemno. Musimy go zanieść do nory. Ja to zrobię, a ty biegnij i powiedz Renwickowi, żeby rozpalił ognisko. - Wiesz, co powie. - Guzik mnie to obchodzi! Jeśli go nie rozgrzejemy, umrze. Mince usłyszał odgłosy kroków na śniegu świadczące o pośpiechu i strachu, ale to go nie obchodziło. Było mu ciepło, czuł się bezpieczny i wciąż słyszał w głowie
muzykę, która go przywoływała. *** Kine po powrocie do obozu zastał tam tylko Branda - Branda Śmiałego, jak jego kolega lubił sam siebie nazywać. Była to spora przechwałka jak na trzynastolatka, ale nikt jej nie kwestionował. Brand przeżył walkę na noże, a żaden z nich nie mógł się czymś takim pochwalić. - Musimy rozpalić ogień - rzucił Kine, wchodząc do nory. - Znaleźliśmy Mince'a. Prawie zamarzł na śmierć. - Przyniosę podpałkę - odparł Brand i wybiegł na śnieg. Kine wyjął pudełko na hubkę z zapasów, których jeszcze nie ruszali, i oczyścił miejsce na przodzie schronienia. Brand wrócił po kilku minutach z dużym kawałkiem kory brzozy, garścią brązowej trawy, suchymi gałązkami, a nawet kłębkiem futra zająca. Upuścił skarby na ziemię i znów wyszedł. Po chwili Kine dostrzegł Elbrighta niosącego Mince'a na plecach. Głowa chłopca kiwała się przy każdym kroku jak łeb sarny przewieszonej przez ramię myśliwego. - Zrób posłanie - zarządził Elbright. - Ułóż iglaste gałęzie w stos, musimy oddzielić go od śniegu. Kine skinął głową i wybiegł z jamy, mijając konie, z których kolejne dwa leżały. Wszedł do zagajnika świerkowego i pozrywał gałęzie z pni. Od wypływającej z drzew żywicy rękawiczki zrobiły mu się lepkie. Po czterech takich kursach Mince miał grube łoże. Elbright podtrzymywał niewielki ogień na kawałku kory brzozy, kucając na śniegu. Jego rękawiczki leżały z boku. Gołe palce miał zaczerwienione i często na nie chuchał albo uderzał dłońmi o uda. - Palce drętwieją w mig. - Co wy wyprawiacie? - zapytał Renwick, nadchodząc od południa. Gdy Mince nie wrócił znad rzeki, pozostali chłopcy poszli go szukać, rozchodząc się w różne strony. Renwick wybrał południowy brzeg i wrócił dopiero teraz, gdy niebo ciemniało i temperatura gwałtownie spadała. Choć też był sierotą, nie należał do ich gangu. Mieszkał w pałacu, gdzie jego ojciec pracował kiedyś jako służący. Mimo że był zaledwie paziem, służył sir Hadrianowi jako giermek podczas zimonaliów. Wszyscy chłopcy podziwiali spektakularny sukces najemnika podczas turnieju i ten podziw częściowo spłynął na Renwicka. Chłopak był także o rok lub dwa lata starszy od Elbrighta. I w przeciwieństwie do pozostałych rzeczy leżały na nim jak należy, a nawet były dobrane kolorystycznie.
- Musimy rozpalić ogień - powiedział Elbright, wkładając patyki do już płonącego niewielkiego ogniska. - Znaleźliśmy Mince'a na lodzie. Umiera z zimna. - Nie możemy rozpalać ogniska. Hadrian... - Chcesz, żeby umarł? Renwick spojrzał na coraz większy płomień i unoszące się z niego wstęgi białego dymu, a potem na Mince'a leżącego na świerkowym posłaniu. Kine widział, że chłopak się zastanawia. - To mój najlepszy przyjaciel - oznajmił Kine. - Proszę. Renwick skinął głową. - Robi się ciemno. Dymu nie będzie widać, ale musimy zasłonić światło. Zróbmy wyższe wały śniegu. Psiakrew, co za ziąb. Brand wrócił z kolejną porcją drewna. Przyniósł większe gałęzie, a nawet kilka ułamanych pniaków. Miał zaczerwienione policzki i nos, a wokół jego nosa i ust utworzyły się kryształowe sople lodu. - Musisz pilnować, żeby nie spał - polecił Elbright, doglądając ognia, jakby to była żywa istota. - Jeśli się nie obudzi, umrze. Kine potrząsnął Mince'em i nawet uderzył go w twarz, ale chłopiec nie reagował. Tymczasem Renwick i Brand uszczelnili osłonę wiatrową, która nie tylko blokowała światło, lecz również odbijała ciepło. Elbright podsycał ogień, gruchając czule do niego jak do dziecka. - No dalej, maleńki, zjedz tę gałąź. Zjedz ją, właśnie tak. Dobrze smakuje, prawda? Zjedz ją do końca. To cię wzmocni. Po raz pierwszy od wielu dni poczuli prawdziwe ciepło. Stopy i palce Kine'a zaczęły boleć, a w policzkach i czubku nosa poczuł pieczenie, kiedy zaczęły tajać. Na zewnątrz ich śnieżnej jamy zapadł zmrok, którego ciemność potęgował blask ognia. Renwick wziął garnek, napełnił go śniegiem i położył przy płomieniach. Elbright nie pozwolił mu postawić go na nich. Siedzieli w milczeniu, słuchając przyjemnego trzasku. Wkrótce w norze zrobiło się tak ciepło, że Elbright zdjął czapkę, a nawet płaszcz. Reszta poszła w jego ślady, przy czym Kine przykrył swoim płaszczem Mince'a. - Możemy już zjeść? - spytał Brand. Renwick ustanowił żelazną zasadę, że będą racjonować żywność, i jedli razem, żeby mieć pewność, iż nikt nie dostanie więcej, niż mu się należy. Podobnie jak kubki z wodą posiłki trzymali pod koszulami, przy ciele, ponieważ tylko tak mogli sprawić, by nie zamarzły.
- Tak sądzę - odparł Renwick beznamiętnie, ale wyglądał na równie wygłodniałego jak oni. Brand wyjął kawałek solonej wieprzowiny i położył go przy ogniu. - Dziś zjem ciepły posiłek. Pozostali zrobili tak samo i niebawem jamę wypełnił zapach gorącego mięsa. Wszyscy czekali, żeby zobaczyć, jak długo wytrzyma Brand. Wkrótce razem zajadali się wieprzowiną i cmokali z rozkoszy. W trakcie tej uczty Mince się ocknął i usiadł. - Kolacja? - Żyjesz! - wykrzyknął Kine. - Chyba nie jecie mojej racji, co? - Powinniśmy! - wrzasnął na niego Elbright. - Ty mały idioto. Czemu postanowiłeś się zdrzemnąć na lodzie? - Zasnąłem? - spytał zdziwiony chłopak. - Nie pamiętasz? Znaleźliśmy cię, jak leżałeś skulony na rzece i chrapałeś. - Powinieneś podziękować Mariborowi, że żyjesz - dodał Elbright. - I co robiłeś tak daleko na północy? - Obserwowałem elfy. - Elfy? - zdziwił się Renwick. - Jakie elfy? - Widziałem, jak armia elfów przekracza rzekę, cała kolumna. - Nie było żadnych elfów - oświadczył Elbright. - Coś ci się przyśniło. - Nie, widziałem je na koniach, i grały tę piękną muzykę. Zacząłem jej słuchać i... - I co? - Sam nie wiem. - Zasnąłeś, ot co - powiedział Elbright. - I gdybym nie usłyszał twojego chrapania, już byś nie żył. - A jakże - wymamrotał Renwick, spoglądając w mrok. - Elfy... Powiedziałeś, że jechały konno? Nie szły pieszo? Nie miały wozów? - Nie było żadnych wozów, tylko elfy na koniach. Pięknych koniach. - O co chodzi? - spytał Elbright. - Nie widział armii elfów. - Wiem - odparł Elbright, chichocząc. - To był sen. - Wcale nie - sprostował Renwick. - Widział elfy, ale to nie była armia, tylko awangarda, patrol. Słyszałem rozmowy rycerzy. Elfy maszerują w nocy, ale rzadko
kto je widział i nikt nie wie dlaczego. Sądzę, że już znam przyczynę. Wszyscy spojrzeli na Mince'a. - Już by nie żył - stwierdził Elbright, kiwając głową. - Ale to oznacza, że armia właśnie... Wszyscy spojrzeli na ogień, który palił się w dołku. Elbright kopnął śnieg, zasypując płomienie, które zgasły z sykiem. Wszyscy zabrali się do zakopywania dogasającego żaru, aż powstał brudny brązowy kopczyk z wystającymi z niego patykami i trawą. Nikt się nie odzywał, gdy w słabym świetle szukali rękami płaszczy i rękawiczek. W powietrzu zalęgała cisza. Była zima, więc nie spodziewali się odgłosów ptaków, ale teraz nie słyszeli nawet szmeru wiatru. Ucichł ciągły szelest nagich gałęzi, a także nie rozlegały się już sporadyczne trzaski. Wystawili ostrożnie głowy z jamy, spoglądając ponad osłoną przed wiatrem. Nic nie widzieli. - One tam są - szepnął Renwick. - Przechodzą przez zmarzniętą rzekę, żeby podkraść się do Aquesty od południa. Musimy ich ostrzec. - Chcesz tam iść? - spytał Elbright z niedowierzaniem. - Tam, gdzie są one? - Musimy spróbować. - Myślałem, że mamy tu czekać i pilnować koni. - Tak, ale musimy też ostrzec miasto. Ja pójdę. Wy tu zostaniecie. Elbright, ty będziesz dowodził. Możesz wyjaśnić Hadrianowi, dlaczego poszedłem. Zbliżył się do ekwipunku i zaczął zbierać zapasy. - Nie rozpalajcie ogniska. Zostańcie w środku i... - przerwał na chwilę, po czym dodał: - Jeśli usłyszycie muzykę, zasłońcie sobie uszy. Kiedy wychodził, nikt się nie odezwał. Wszyscy patrzyli, jak idzie nerwowo do koni. Wybrał stojącego w środku stadka i go osiodłał. Po jego odjeździe pozostała jedynie głęboka cisza mroźnej zimowej nocy.
Rozdział 17. Wielka Para. Grupa znów się zatrzymała. Po opuszczeniu biblioteki ich przejście przez starożytne miasto było nużące, ponieważ Royce często robił zwiady, które wydawały im się nawet bardzo długie. Siadywali wtedy między gruzami i czekali. Tym razem zostawił ich na środku alei, po której bokach wznosiły się wysokie budowle. Arista westchnęła i oparła się o ścianę. Ktoś przed nią nadepnął na kawałek tkaniny i odcisk buta wydobył spod pyłu wypłowiałe kolory. Schyliła się i spod grubej warstwy kurzu wyjęła niebiesko-zieloną chorągiewkę. Takimi machali ludzie podczas obchodów. Podniosła głowę i zobaczyła okno, z którego zwisał wyblakły transparent z napisem: „FESTINOUS KREATORODNUS"! - Co to znaczy? - spytała Myrona, choć była pewna, że wie. - Szczęśliwego Święta Założyciela - odparł mnich. Obok miejsca, w którym znalazła chorągiewkę, dostrzegła niewielki przedmiot. Gdy go podniosła, zobaczyła miedzianą szpilkę w kształcie litery P. Teraz bardziejniż kiedykolwiek pragnęła przypomnieć sobie sen z poprzedniej nocy, ale ciągle jejumykał. Wrócił Royce i kiwnął ręką, żeby ruszyli jego śladem, po czym zaprowadził ich okrężną drogą z powrotem na bulwar. Od tego miejsca ich wędrówce towarzyszyły szkielety, które dwójkami i trójkami leżały bezładnie na ziemi, jakby ci ludzie umarli tam, gdzie stali. Liczbę ofiar można było ustalić jedynie na podstawie czaszek piętrzących się na stosach po obu stronach drogi. Weszli na mały, częściowo zalany plac, z rozpadliną utworzoną pod bardzo ostrym kątem. Zielone światło, które rozjaśniało morze, zalewało również ten nieduży obszar, wydobywając z ruin podium z sześciometrowym posągiem młodego, silnie zbudowanego mężczyzny z mieczem w prawej ręce i laską w lewej. Arista widziała już podobne rzeźby w kilku miejscach w mieście: wszystkim brakowało głowy. Royce znów przystanął. - Jak sądzisz, zbliżamy się do pałacu? - spytał Myrona. - Wiem tylko, że znajduje się blisko centrum - odparł mnich. - Pałac jest na końcu Wielkiej Pary - wyjaśniła im Arista. - Tak nazywali bulwar, na którym się znajdujemy. A więc jest przed nami. - Wielka Para? - powiedział Myron bardziej do siebie niż do Aristy i skinął głową. - Aleja Parad. - Co ty pleciesz? - spytał Alric.
- Podobno w Percepliquisie była Wielka Imperialna Aleja Parad, na której często odbywały się defilady. Według starożytnych opisów była taka szeroka, że mogło nią maszerować dwunastu żołnierzy ramię przy ramieniu, i składała się z dwóch pasów rozdzielonych rzędem drzew. Imperialne wojska szły jedną stroną, gdzie imperator dokonywał ich przeglądu z balkonu pałacu, a wracały drugą stroną. - To były drzewa owocowe - oznajmiła Arista. - Na środku Wielkiej Pary rosły drzewa owocowe, które kwitły wiosną. Z ich kwiatów wytwarzano sfermentowany napój o nazwie... Drżączka. - Skąd to wiesz? - spytał Myron. - Jestem czarnoksiężniczką. - Spojrzała na niego, udając zdziwienie. Zatrzymali się na krótki posiłek na schodach imponującej budowli stojącej przy głównym bulwarze. Po obu jej stronach stały kamienne lwy, podobne do tych, jakie strzegły wejścia do miasta. Na skrzyżowaniu ulic znajdowała się fontanna. Woda już nie płynęła i basen wypełniała czarna ciecz. - Co to za książki? - spytał Alric, widząc, jak Myron przegląda plecak i wyjmuje jedną z pięciu ocalonych przez Bularda. - To „Zapomniana rasa” Dubriona Asha. Traktuje głównie o historii krasnoludów. - A cóż to znowu? - spytał Magnus, pochylając się, żeby przyjrzeć się stronom. - Według Asha ludzkość pochodzi z Calisu. Ciekawe, nieprawdaż? A krasnoludy pojawiły się najpierw w Delgosie. Elfy, oczywiście, są z Erivanu, ale szybko zajęły Avryn. - A Ghazelowie? - spytał Hadrian. - To zabawne, że pytasz - odrzekł mnich, cofając się o kilka kartek. - O tym też dopiero co czytałem. Widzisz, ludzie pojawili się w Calisie podczas Urintanyth un Dorin i... - Hę? - zainteresował się Mauvin. - To znaczy podczas wielkiej walki z dziećmi Drome'a. Krasnoludy toczyły wojnę z elfami od wieków, dokładnie od sześciu stuleci, aż do upadku Drumindoru w tysiąc siedemset piątym roku, to oczywiście według datowania przedimperialnego, czyli do mniej więcej dwóch tysięcy lat, zanim Novron zbudował to miasto. Potem krasnoludy zeszły pod ziemię. Okazuje się, że wczesne plemiona ludzi zginęłyby, gdyby nie utrzymywały kontaktu z wygnanymi krasnoludami, które z nimi handlowały. - Aha! - wtrącił Magnus. - A jak nas teraz traktują za naszą życzliwość? Getta, odmowy przyznania obywatelstwa, zakaz tworzenia gildii przez krasnoludy,
specjalne podatki, prześladowania... To smutna nagroda. - Cisza! - rozkazał nagle Royce i wstał. Spojrzał w lewo, a potem w prawo. Przygotujcie się do dalszej drogi - powiedział i zostawiwszy latarnię, zszedł po schodach, kierując się z powrotem tam, skąd przyszli. - Słyszeliście, co powiedział - odezwał się Hadrian. - Ale dopiero co usiedliśmy - utyskiwał Alric. - Jeśli Royce mówi, żeby przygotować się do drogi, i ma taki wyraz twarzy, to trzeba tak zrobić, jeżeli chce się przeżyć. Spakowali swoje rzeczy do toreb. Arista zjadła jeszcze kawałek solonej wieprzowiny i napiła się wody, zanim schowała resztę jedzenia i picia do plecaka. Akurat wkładała paski na ramiona, gdy wrócił Royce. - Śledzą nas - poinformował ich szeptem. - Ilu? - spytał Hadrian. - Pięciu. - Tropiciele. - Hadrian wyjął miecze. - Ruszajcie. Royce i ja was dogonimy. - Ale jest ich tylko pięciu - zaprotestowała Arista. - Nie możemy im umknąć? - To nie tych pięciu mnie martwi - odpowiedział jej Hadrian. - Idźcie już. Tylko nie schodźcie z alei - dodał i razem z Royce'em pobiegli truchtem z powrotem. Gdy Arista patrzyła, jak się oddalają, poczuła ucisk w dołku. Alric poprowadził resztę grupy biegiem obok fontanny i dalej w górę Wielkiej Pary. Ta część miasta była jej znajoma. Już widziała tę drogę, te budynki. Zniknęły lśniące ściany z białego alabastru i jasno pomalowane drzwi, a zastąpiły je obskurne i brązowe, popękane, połamane, wyszczerbione i podobnie jak wszystko inne pokryte warstwą brudu. Alric okrążył olbrzymi przewrócony posąg, którego głowa, nierozpoznawalna z powodu pęknięć, leżała na boku. Następnie przeskoczyli przez leżący filar i Arista przystanęła. Znała go - to była Kolumna Destone'a. Obróciła się w lewo i ujrzała wąską drogę. To właśnie tędy szedł Esrahaddon na spotkanie z Jerishem i Nevrikiem. Spojrzała wzdłuż Wielkiej Pary. Gdzieś tam powinna być kopuła, ale jej nie widziała. Wszędzie leżały jedynie gruzy. - Arista! - usłyszała wołanie Alrica i ponownie ruszyła biegiem. *** Royce i Hadrian przystanęli przy posągu bez głowy. Algi żyjące w zgromadzonej tu wodzie rzucały niesamowity zielony blask na wszystkie przedmioty od spodu.
Royce rozsunął palce, co miało znaczyć, że po jednej stronie ulicy szła jedna para, a po przeciwnej - druga. Choć dla Hadriana obie dwójki były jedynie cieniami, piątego tropiciela widział dość dobrze, gdy ten - zgarbiony jak małpa i wsparty na trzech kończynach - skakał środkiem bulwaru i stukał ogromnymi pazurami w kamień, dając sygnały kamratom. Co kilka metrów przystawał, unosił głowę i węszył w powietrzu zakolczykowanym haczykowatym nosem. Na głowie miał stroik z poczernionej płetwy żarłacza tygrysiego - oznakę swojej pozycji, trofeum, które zdobył sam w morzu, używając jedynie pazurów. Był głównym wojownikiem grupy tropicieli - największym i najbardziej niegodziwym - i pozostali czekali na jego wskazówki. Wszyscy Ghazelowie wyposażeni byli w sachele - zakrzywione bułaty, wąskie przy rękojeści i szersze przy czubku, których półksiężycowa głownia była ostra z obu stron. Dowódca nosił też mały trilon i kołczan przewieszony przez plecy. Royce wyjął Alverstone'a i skinął głową do Hadriana, po czym zniknął w ciemności. Hadrian dał wspólnikowi minutę, a następnie zaczerpnął powietrza i też ruszył naprzód. Zbliżył się do Ghazela przyczajonego po drugiej stronie posągu. Ku swojemu zdziwieniu zdołał podejść do podestu, zanim wojownik go zauważył i wydał z siebie spodziewany wrzask. Natychmiast w powietrzu świsnęły strzały, które odbiły się od kamienia. Wojownik rzucił się w jego kierunku, tnąc sachelem powietrze. Walka z Ghazelem zawsze różniła się od walki z człowiekiem, ale w chwili, gdy zwarły się oba miecze, Hadrian już nie musiał myśleć. Jego ciało poruszało się automatycznie - krok, wypad... Ozdobiony płetwą wojownik reagował dokładnie tak, jak Hadrian chciał. Zablokował następny cios przeciwnika krótkim mieczem i dostrzegł zaskoczenie w oczach Ghazela, gdy zakręcił w powietrzu mieczem bastardowym, odcinając mu rękę w łokciu. Następnie Blackwater obrócił się szybko na pięcie i ściął głowę wojownika. Piskliwy wrzask poprzedził atak dwóch kolejnych Ghazelów. Hadrian zawsze był im wdzięczny za sygnalizowanie szarży - mógł teraz wyjść z ukrycia, bo strzały przestały spadać. Dwaj napastnicy, jazgocząc, obnażyli szpiczaste zęby i czarne dziąsła. Hadrian wepchnął cały krótki miecz w brzuch najbliższego. Z rany ofiary wypłynęła ciemna krew. Nie szukając drugiego Ghazela, machnął długim mieczem za plecy i poczuł, jak jego ostrze zatapia się w ciele. Usłyszał szybkie kroki i podniósł głowę. Z przeciwnej strony placu biegł w jego kierunku Royce z łukiem Ghazelów i kołczanem. Nawet nie starał się ukryć. - Co jest grane? Dorwałeś pozostałych?
- Tak - potwierdził elf, rzucił w biegu łuk i kołczan Hadrianowi i dodał: - Możesz tego potrzebować. Najemnik ruszył za nim wzdłuż Wielkiej Pary. - Po co ten pośpiech? - Nie byli sami. Hadrian spojrzał przez ramię, ale niczego nie zobaczył. - Ilu? - Wielu. - To znaczy? - Zbyt wielu, żeby stać i liczyć. *** Grupa dotarła do końca bulwaru, który wyglądał zupełnie inaczej, niż Arista pamiętała ze snu. Fontanna Ulurium - z czterema końmi wyskakującymi ze spienionej wody zniknęła pod gigantycznymi kamieniami. Po prawej stronie wciąż stała rotunda cenzarium, ale stanowiła wyblakłą i popękaną wersję oryginału - kopuła zniknęła, a ściany poczerniały. Po lewej stronie kolumnowa fasada domu Teshlorów pozostała nienaruszona, choć pokrywała ją taka sama warstwa brudu jak pozostałe konstrukcje. Co ważniejsze, brakowało wielkiej złotej kopuły wspaniałego pałacu, a właściwie to całego pałacu. Arista widziała przed sobą jedynie beznadziejną górę gruzów. Każdy centymetr powierzchni wokół tego kopca zaścielały kości zmarłych. Dotarłszy do końca drogi, Alric obrócił się na pięcie i uniósł wysoko latarnię. - Aristo! Którędy? - Pałac powinien być tuż przed nami. Sądzę... Sądzę, że został zniszczony. Pokręciła głową i wzruszyła ramionami. - Po prostu świetnie! - ryknął Gaunt. - Co teraz zrobimy? - Zamknij się! - warknął do niego Mauvin. - Tylko do tego miejsca dotarł Hall? - spytał Alric Myrona. - Nie - odparł mnich. - Napisał, że wszedł do pałacu. - Jak? - Znalazł szczelinę. - Szczelinę? Gdzie?
- Napisał: „Przerażał mnie dźwięk bębnów i bałem się spać na otwartej przestrzeni, toteż poszukałem sobie schronienia w stosie skał. Znalazłem szczelinę dość dużą, bym mógł się wślizgnąć do środka. Jako że spodziewałem się jedynie zwykłego zagłębienia, w którym będę mógł się przespać, uradowałem się, bo odkryłem zagrzebany korytarz. Przy wyjściu oznaczyłem go, żebym mógł go odnaleźć, gdybym ponownie tu wrócił". Zaczęli szukać jakiegoś symbolu, pełzając między głazami. Po zawaleniu się budowli bulwar na całej szerokości został zasypany masą kamieni, pomiędzy którymi były setki szczelin, a każda z nich mogła skrywać wejście. Niedługo po rozpoczęciu poszukiwań dołączyli do nich Royce i Hadrian, którzy trzymali w rękach broń pokrytą ciemną krwią. - Kiepska sprawa - stwierdził Hadrian, gdy zobaczył stos. - Gdzieś tu jest szczelina, która prowadzi do środka - powiedziała Arista. - Tuż za nami jest horda Ghazelów - oznajmił Royce. - Wszyscy do budynku po lewej stronie! - krzyknął Hadrian. Pobiegli przez plac, brnąc przez stosy kości i skał, które pokrywały drogę i schody prowadzące do domu Teshlorów. Za ich plecami rozległy się wrzaski i okrzyki. Arista odwróciła się i zobaczyła gobliny - ślizgając się na kamieniach, drapały pazurami ich powierzchnię jak psy podczas polowania. Ich oczy błyszczały w ciemności, emitując żółte światło zza owalnych źrenic. Mięśnie zarysowywały się wyraźnie na zgarbionych plecach i ramionach grubości ludzkiego uda. Usta miały najeżone rzędami ostrych jak igły zębów, które wyrastały im nawet po bokach, jakby w środku brakowało dla nich miejsca. - Nie patrz, biegnij! - krzyknął Hadrian, chwytając ją za ramię i ciągnąc po zwałach kości. Alric i Mauvin dotarli do schodów i zaczęli napierać jednocześnie na wielkie drzwi. Hadrian rzucił Aristę na ziemię. Księżniczka, upadając, otarła sobie kolano i zraniła policzek. - Czemu... - umilkła, gdy wokół nich spadł grad strzał, które odbiły się od kamieni. Podciągnął ją do pionu i pchnął naprzód. - Ruszaj! - rozkazał. Wbiegła na schody ile sił w nogach. Myron i Magnus, którzy dopiero co wślizgnęli się za duże podwójne drzwi, machali do niej, żeby się pośpieszyła. Zerknęła za siebie. Gaunt dotarł do podnóża schodów. Znów poleciały strzały. Arista usłyszała świst i Hadrian wciągnął ją za filar. Ale Gaunt nie mógł tam się
schronić. Strzała trafiła go w nogę i upadł. Odwrócił się na plecy i krzyknął, gdy dopadł go pierwszy goblin. - Degan! - wrzasnęła Arista. Biały sztylet rozciął gardło Ghazela i księżniczka dostrzegła Royce'a, który stanął okrakiem nad leżącym Gauntem. Trzech kolejnych Ghazelów popędziło naprzód, ale dwóch padło martwych prawie w tej samej chwili, gdy Hadrian przyłączył się do Royce'a, zabijając każdego jednym mieczem. Trzeci odwrócił się w kierunku nowego zagrożenia i zaraz padł, gdy Royce zaszedł go od tyłu. - Wstawaj, głupcze! - krzyknął Royce do Gaunta, chwytając go za płaszcz i stawiając na nogi. - Biegnij! - Mam strzałę w nodze! - zdołał jedynie powiedzieć Gaunt przez zaciśnięte zęby. - Uwaga! - krzyknęła Arista, kiedy zaatakował prawie tuzin kolejnych Ghazelów. Miecze Hadriana błysnęły w powietrzu, gdy rzucił się do walki. Royce zniknął, pojawił się na nowo i znów zniknął, a jego biały sztylet błyskał jak migocząca gwiazda w nocy. - Precz z powrotem do swoich nor, bestie! - krzyknął Alric, wybiegając nagle z latarnią w jednej ręce i mieczem w drugiej. Mauvin pognał za swoim królem, gdy ten odważnie siekł już najbliższego goblina. Alric odrąbał wrogowi ramię, a potem przebił go na wylot. Księżniczka zamarła, gdy jej brat nie dostrzegł ostrza kolejnego Ghazela, który zamachnął się z boku na jego głowę. Mauvin jednak to zauważył. Błyskawicznie zablokował uderzenie własnym mieczem, przecinając ostrze goblina, i zabił napastnika jednym ciosem. Gaunt wstał i pokuśtykał naprzód. Arista uniosła skraj sukni i zbiegła po schodach do niego. - Obejmij mnie ramieniem! - krzyknęła, stając przy jego zranionym boku. Gaunt wsparł się na niej. Za nimi kolejne gobliny wbiegały na plac. Dwudziestu, może nawet trzydziestu Ghazelów pędziło naprzód z wrzaskiem i skowytem, stukając pazurami o kamienie. Z ich gardeł wydobywał się pomruk podobny do brzęczenia roju szarańczy. - Pora stąd znikać! - oznajmił Hadrian i dotarłszy do Alrica, wziął latarnię z jego ręki i rozbił ją o kamień przed nacierającym Ghazelem. Buchnął płomień, rozległy się krzyki i piski. - Mam go! - zawołał Hadrian do Aristy. - Biegnij! Wszyscy skoczyli do drzwi, które Magnus i Myron przytrzymywali otwarte. Gdy tylko znaleźli się w środku, mnich i krasnolud je zamknęli, a Royce zasunął rygiel. - Przysuńcie tę kamienną ławę do drzwi! - krzyknął Melborn.
- Jaką ławę? - spytał Mauvin. - Tu jest ciemno jak w mogile! Arista ledwie o tym pomyślała, a jej szata już rozjarzyła się zimnym niebieskim blaskiem, w którym ukazał się hol wejściowy. Wnętrze budowli przywodziło na myśl bibliotekę - powietrze było stęchłe, wszędzie wisiały pajęczyny i wszystko pokrywał kurz. Posadzka w biało-czarną kratę była popękana i nierówna. Żyrandol, który niegdyś zwisał z sufitu, spoczywał na środku podłogi. Koksowniki były poprzewracane, a sztukateria leżała w rozsypce, zaśmiecając podłogę kawałkami tynku. Na każdej ścianie jednak wciąż wisiały wielkie arrasy - lekko wypłowiałe i brudne, ale bez śladów zniszczeń, podobnie jak długie kotary. W obu kierunkach od frontowych drzwi biegły schody, w których połowie znajdowały się dwa wysokie wąskie okna wychodzące na plac. Hadrian ułożył Gaunta na środku pomieszczenia, zdjął ghazelski łuk z ramienia i wbiegł na schody. Wykorzystał otwór strzelniczy do rażenia goblinów na zewnątrz. Po każdym brzdęku małej cięciwy Arista słyszała krzyk i niebawem walenie w drzwi ustało. Właśnie wtedy księżniczka uświadomiła sobie, jak bardzo siedziba gildii Teshlorów przypomina fortecę. - Cofnęli się - oznajmił Hadrian, opierając się ciężko o ścianę. - W każdym razie są poza zasięgiem łuku. Ale teraz, gdy wiedzą, że mają gości, nie zostawią nas w spokoju. Royce omiótł spojrzeniem schody, sufit i ściany. - Pytanie brzmi: czy mamy jakieś inne wyjście? A właściwie raczej: czy mamy jakieś inne wyjście stąd? Wyjął pozostałe latarnie z plecaka Myrona i zaczął je zapalać. Arista podeszła do Gaunta. Krótka, paskudnie wyglądająca strzała przebiła mu łydkę na wylot. - Rozumiem, czemu tak trudno ci się biegło - rzekła, wyciągając sztylet i rozcinając mu nogawkę. - Przynajmniej ktoś oddaje mi sprawiedliwość - mruknął. - Masz szczęście, panie Gaunt - oznajmił Hadrian, podchodząc do nich. Wziął pierwszą zapaloną latarnię i uklęknął przy nim. - Gdyby grot tkwił w ciele, następny etap byłby znacznie boleśniejszy. - Następny etap? Hadrian pochylił się i zanim Arista lub Gaunt zdążyli się zorientować, co ma zamiar zrobić, ułamał czubek strzały. Gaunt zawył z bólu. - Przygotuj opatrunki - powiedział Blackwater do Aristy. Myron już jej podawał dwa zwoje bandaży. - Teraz trochę zaboli.
- Teraz? - spytał Gaunt z niedowierzaniem. - To, co już zrobi... Hadrian wyrwał mu pozostałą część strzały z nogi i Degan wrzasnął. Krew wypłynęła z obu ran i Hadrian zaczął szybko owijać łydkę płótnem. - Przyłóż ręce po drugiej stronie i zaciśnij je jak najmocniej - polecił Ariście. Krew natychmiast zabarwiła biały materiał. - Ściskaj mocniej! - polecił jej, rozwijając następny zwój płótna. Gdy Arista wykonała jego polecenie, Gaunt znów krzyknął, odrzucając głowę do tyłu. Na chwilę otworzył szeroko oczy, a potem mocno je zacisnął. - Przepraszam - wyszeptała. Krew przesączała się jej między palcami. Była cieplejsza i bardziej śliska, niż księżniczka się spodziewała - prawie oleista - choć nie po raz pierwszy miała zbroczone nią ręce. Na placu w Ratiborze, gdy trzymała Emery'ego w ramionach, było jej znacznie więcej, ale wtedy tego nie zauważała. - W porządku, puść - nakazał Hadrian i zabrał się do zmiany opatrunku. Ponownie kazał jej ścisnąć ranę, gdy tylko skończył owijać łydkę. Przez bandaż znów przesiąkła krew, ale tym razem tylko miejscowo. Hadrian owinął nogę kolejnym paskiem materiału i go zawiązał. - Gotowe - oznajmił, wycierając ręce. - Teraz musisz mieć tylko nadzieję, że na strzale nie było żadnego paskudztwa. Royce podał mu latarnię. - Powinniśmy poszukać innych wejść. - Mauvin? Alric? Stańcie przy oknach, krzyknijcie, gdyby wrócili. - Potrzebuję wody - powiedział Gaunt, którego twarz ociekała potem. Arista wsunęła mu pod głowę plecak i wzięła jego bukłak. Więcej wody ściekło mu po brodzie, niż trafiło do ust. - Odpoczywaj. - Odgarnęła mu włosy z czoła. Spojrzał na nią podejrzliwie. - Nic martw się, nie zamierzam cię zaczarować - powiedziała. Gdy weszła, jej szata rozjaśniła wielką salę, w której na środku stał ogromny kamienny stół, a wokół niego kilkadziesiąt wysokich krzeseł. Niektóre leżały przewrócone, podobnie jak kilka metalowych czar na stole. Komnata miała wysokość czterech pięter. Na górnej galerii umieszczono wielkie okna, a w suficie - świetliki. Arista wyobrażała sobie, że niegdyś wpadało przez nie światło, które wypełniało to miejsce cudownym blaskiem słońca. W górnych partiach ścian i na fragmentach sufitu namalowano zdumiewające sceny batalistyczne. Rycerze
jechali konno ze sztandarami powiewającymi na długich drzewcach, w olbrzymich dolinach gromadziły się tysiące żołnierzy, a na bronione przez łuczników bramy zamku przypuszczano atak przy użyciu machin wojennych. Jedna scena przedstawiała trzech mężczyzn walczących na szczycie wzgórza z trzema gilarabrywnami. Tych samych ludzi widać było na innych obrazach, a na jednym pokazano ich w sali tronowej, gdzie jeden siedział w koronie, a dwaj stali po jego bokach. Pod malowidłami znajdował się szeroki wybór broni: miecze, włócznie, tarcze, łuki, kopie i buzdygany. Wszystkie miały wspólną cechę: nawet po upływie tysiąca lat wciąż błyszczały. Na ścianie wokół sali wyryto słowa, które znajdowały się także na wnękowych tablicach pamiątkowych, ale Arista znała starożytny język w mowie, a nie w piśmie. Choć nie umiała odgadnąć znaczenia napisów, dostrzegła słowa Techylor i Cenzlyor. Weszła na galerię, do której prowadziły imponujące schody. Na górze znajdował się szereg drzwi. Niektóre były otwarte i księżniczka zajrzała do małych komnat, kwater mieszkalnych, w których mieściły się łóżka, półki i szafy ścienne. Z jednego pokoiku wylewało się światło latarni. Zastała tam Hadriana stojącego przy łóżku, wpatrzonego jak w transie w przeciwległą ścianę. Spoglądał na zbroję, tarczę i zestaw broni. Zbroja nie składała się z tradycyjnych ciężkich napierśników, naramienników i taszek, ale była jednoczęściowa i przypominała długi odświętny płaszcz, ale wykonany z blaszek w złotym kolorze. Wisiała na stojaku, uzupełniona hełmem z piórem, który przypominał głowę orła. - Zamierzasz się tu wprowadzić? - spytała. - Zaniepokoiłam się, kiedy nie wróciłeś. - Przepraszam - odpowiedział zażenowany. - Nie słyszałem krzyków. Wszystko w porządku? - Gaunt śpi, Myron czyta, Magnus spiera się z Alricem, Royce jeszcze nie wrócił, a Mauvin dokądś poszedł. A co ty porabiasz? - Usiadła na łóżku, które zapadło się pod jej ciężarem, posyłając w powietrze chmurę pyłu. - Nic ci nie jest? - spytał, pomagając jej wstać. - Nie - odparła, kaszląc i machając ręką przed twarzą. - Chyba drewno spróchniało po tylu latach. - To jest to - powiedział. - Co takiego? - Starła pył z sukni. - To jest pokój Jerisha Grelada, Teshlora, który ukrył się z synem imperatora. - Skąd wiesz?
- Tarcza - odrzekł i wskazał na wiszącą na przeciwległej ścianie trójkątną tarczę z herbem przedstawiającym winorośle zaplecione wokół gwiazdy wspartej na sierpie księżyca. Sięgnął ręką za głowę i wyjął długi miecz. Przytrzymał go w powietrzu tak, żeby mogła zobaczyć mały napis wyryty na środku głowicy, który pasował do tekstu na tarczy. Następnie wstał i przeszedł przez pokój. Wtedy Arista po raz pierwszy zauważyła, że przy zbroi nie ma miecza, ale wisi złoto-srebrna pochwa. Hadrian włożył czubek oręża w otwór, a następnie wsunął swój wielki miecz do oporu. - Długo trwała wasza rozłąka. - Już niezbyt do niej pasuje - stwierdziła, spoglądając na zmatowiałą głownię. - Był używany przez tysiąc lat - odparł Hadrian, broniąc oręża. Spojrzał ponownie na zbroję. - Wziął tylko miecz. Przypuszczam, że nie mógłby się dobrze ukryć w lśniącej złotej zbroi. - Przesunął palcami po błyszczącej powierzchni metalu. - Wygląda, jakby na ciebie pasowała - stwierdziła Arista. Uśmiechnął się z wyższością. - Co miałbym z nią zrobić? Wzruszyła ramionami. - Mimo wszystko uważam, że powinieneś ją mieć. Pasuje do miecza. - To prawda. Podniósł zbroję. - Jest bardzo lekka - stwierdził ze zdumieniem. Arista spojrzała na łóżko i dostrzegła figurkę wyrzeźbioną z kawałka przydymionego kwarcu. Podniosła ją i wytarła do czysta. Posążek przedstawiał trzy osoby: chłopca, po którego bokach stali dwaj mężczyźni, jeden w zbroi z blaszek, a drugi w długiej szacie. Podobieństwo tego drugiego do Esrahaddona było uderzające, z wyjątkiem tego, że ta postać miała dłonie. Rzeźbiarz był wyjątkowo utalentowany. - Ciekawi cię, jak wyglądał? - spytała i wyciągnęła figurkę w kierunku najemnika. - Był młody - stwierdził Hadrian, biorąc posążek i obracając go w rękach. - Ale miał szlachetną twarz. - Po chwili się uśmiechnął, a ona wiedziała już, że teraz patrzy na Esrahaddona. - A więc to musi być Nevrik, spadkobierca. Nie wygląda jak Gaunt, prawda? - Ile pokoleń przypada na tysiąc lat? - spytała. - Dziwne, że zostawił tę figurkę. Jest taka piękna. Można by pomyśleć, że weźmie ją z sobą lub przynajmniej... urwała i rozejrzała się po pokoju.
Poza kurzem, którego można się było spodziewać po tysiącu lat, w pomieszczeniu panował porządek: łóżko było zasłane, szuflady i szafy zamknięte, para butów stała równo w nogach łóżka. - Czy ty... coś tu poprawiałeś? - spytała. Spojrzał na nią z zaciekawieniem. Sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał się roześmiać. - Nie - odrzekł. - Po prostu jest tu tak schludnie... - Ponieważ był rycerzem, myślisz, że... W porządku, są też tacy jak Elgar, ale on należy do wyjątków. Nikt nie jest takim bałaganiarzem jak on... - Nie o to mi chodziło. Po prostu po odejściu Jerisha - po tym, jak uciekł z Nevrikiem - spodziewałabym się, że przeszukają jego kwaterę, wywrócą pokój do góry nogami w poszukiwaniu wskazówek, ale wygląda na to, że wszystko jest na swoim miejscu. A ta figurka... Nie sądzisz, że ją by wzięli? Czemu nie splądrowali pokoju? Minęło tysiąc lat. Pomyślałby kto, że w tym czasie zdążą się do tego zabrać. Chyba że... Może nie mieli okazji. - Co chcesz... Usłyszeli dźwięk rogu dobiegający z zewnątrz, po czym w oddali rozległo się bębnienie. *** - Co się dzieje? - spytał Hadrian, wróciwszy z Aristą do holu, gdzie Alric znów stał przy oknie. Niósł zbroję w tobołku, tarczę przewiesił przez plecy. Alric wzruszył ramionami. - Nie wiem. Nic nie widzę na zewnątrz. Znalazłeś wyjście? - Nie, wszystko zagradzają gruzy. Z jednej strony jesteśmy bezpieczni, ale z drugiej... uwięzieni. - Wydaje mi się, że przybywają następni - oznajmił Alric. - Odsuń się od okna, zanim trafi cię strzała - poradził mu Royce, wracając z bocznej sali. Arista uklękła obok Gaunta i obejrzała jego ranę. Krwawienie w końcu ustało, ale twarz miał wciąż wilgotną, mimo że powietrze było chłodne. - Odkryłeś coś? - spytał Hadrian. Royce pokręcił głową, po czym rozejrzał się zaniepokojony.
- Gdzie Myron i Mauvin? - Jesteśmy w siedzibie gildii Teshlorów - odparł Alric. - Mauvin chciał ją dokładnie obejrzeć, odkąd skończył dziesięć lat. - A Myron? Alric spojrzał na Gaunta, następnie wszyscy zwrócili się w stronę Magnusa. - Nie patrzcie tak na mnie. Nie wiem, dokąd poszedł. Po prostu się oddalił. - Poszukam go - zaproponował Royce. - Czekaj - powstrzymał go Alric. - Jak się stąd wydostaniemy? - Nie wiem - odparł złodziej. - Nie mówi poważnie, prawda? - Alric oparł się o ścianę z nieszczęśliwym wyrazem twarzy. - Ty jesteś królem - zauważył Gaunt. - Ty nam powiedz. Chciałeś dowodzić. Co ci podpowiadają dziedzictwo i arystokratyczne wychowanie? Cóż takiego widzisz, co jest ukryte przed wzrokiem pospólstwa? - Zamknij się, Gaunt - rozkazał mu Mauvin, zbiegając po schodach. - Jesteś - powiedział Royce. - Ja tylko mówię, że jest królem - ciągnął Gaunt. - On tu rządzi. Ale na razie osiągnął jedynie to, że ja się wykrwawiam na śmierć i wszyscy jesteśmy uwięzieni. To doskonała okazja, żeby zabłysnął i udowodnił, ile jesteś wart. Wszystkie pozostałe grupy, które tu dotarły, nie miały szlachetnego króla za przewodnika. Na pewno nie zostawi nas na pastwę losu. Mam rację, wasza królewska mość? - Powiedziałem, żebyś się zamknął - powtórzył Mauvin groźniejszym tonem. Zapomniałeś, że dopiero co ryzykował życie, żeby cię uratować? Alric spojrzał po kolei na wszystkich. Siedzieli w migoczącym świetle czterech latarni, wokół których tańczyły odrębne zestawy cieni. - Sam nie wiem - powiedział i wyjrzał przez okno. - Słyszeliście róg i bębny. Mogą już tam być dziesiątki goblinów. - Wątpię - odezwał się Hadrian i Alric spojrzał na niego z nadzieją. Powiedziałbym, że już są ich tam setki. Ghazelowie uwielbiają nierówną walkę. Im bardziej jednostronna, tym lepsza, pod warunkiem że na ich korzyść. Te rogi i bębny wzywają wszystkie gobliny będące w pobliżu. Tak, zaryzykowałbym stwierdzenie, że zebrało się ich tam już co najmniej kilkaset. Alric patrzył na niego wstrząśnięty. - Ale... jak się stąd wydostaniemy? Nikt nie odpowiedział. Nawet Gaunt przestał szydzić i się położył.
- A miałem zostać imperatorem. - Imperialne polowania były zakrojone na ogromną skalę - usłyszeli głos Myrona, którego przyprowadził Royce. - To widać na tamtym gobelinie. Uczestniczyły w nich setki ludzi. Na pewno zabijano tysiące zwierząt. A widzieliście rydwany? - Oglądał dzieła sztuki - wyjaśnił im Royce. - Byli mistrzami brązownictwa. Widzieliście? - spytał mnich. - A ten budynek to dom gildii, dom gildii rycerzy. To właśnie o nim wspominają autorzy setek uczonych ksiąg, często uznając go za mit: dom Techylora. I czyż to nie zdumiewające? Wcale nie Teshlorów. Przez te wszystkie lata, kiedy czytałem o starym imperium, nic nie znalazłem na ten temat, ale to była bez wątpienia prawda. Techylor to nie sztuka walki, podobnie jak Cenzlyor to nie dziedzina mistycznych sztuk. To nazwiska. Nazwiska! Techylor i Cenzlyor to nazwiska ludzi, którzy byli przy Novronie podczas pierwszej bitwy w wielkiej wojnie elfickiej. Teshlorowie byli rycerzami wyszkolonymi przez Teshlora, a właściwie Techylora. - Nie pora na studiowanie historii! - warknął Alric. - Musimy znaleźć wyjście, zanim oni znajdą wejście! - Widzę światło - oznajmił Mauvin. - Ogień albo pochodnia, albo jakieś... Oho! - Co takiego? - spytał Gaunt. - Dwie rzeczy - odparł młody Pickering. - Po pierwsze, Hadrian miał rację. Widzę jedynie sylwetki, ale... o tak... jest ich mnóstwo, mrowie. - A druga rzecz? - spytał Hadrian. - Wygląda na to, że przygotowują się do posłania w naszą stronę płonących strzał. - Co im to da? - powątpiewał Alric. - To budynek z kamienia. Nie można go spalić. - Dym - odparł Hadrian. - Wykurzą nas dymem. - To nie brzmi dobrze - stwierdził Gaunt. - Kolejne zamknięte pomieszczenie - powiedział Hadrian do Royce'a. - Ile ich już było? Straciłem rachubę. - Zbyt wiele.. - Jakieś pomysły? - Tylko jeden - odrzekł złodziej i spojrzał wprost na Aristę. Księżniczka patrzyła, jak Hadrian potakuje. - Nie - powiedziała od razu. Wstała i oddaliła się od nich. - Nie mogę.
- Musisz - nakazał Royce. Pokręciła głową tak energicznie, że włosy uderzały o jej policzki. Miała krótki i przyśpieszony oddech i żołądek zaczynał podchodzić jej do gardła. - Nie mogę - upierała się. Hadrian ruszył powoli w jej kierunku, jakby próbował złapać spłoszonego konia. Ręce zaczęły jej drżeć. - Widzieliście... Wiecie, co się stało ostatnim razem. Nie potrafię nad tym zapanować. - Być może - odrzekł Hadrian - ale za tymi drzwiami jest, jak się domyślam, kilkuset Ba Ran Ghazelów. Wszystkie bajki na dobranoc, legendy i gawędy są prawdziwe. Wiem to z pierwszej ręki, a właściwie, szczerze mówiąc, jest w nich zaledwie namiastka prawdy, bo nikt nie śmiałby opowiedzieć dzieciom prawdziwych historii. Przez kilka lat służyłem w Calisie jako najemnik. Walczyłem dla watażków w Gur Em Dalu - dżungli na wschodnim skraju półwyspu, który odbiły gobliny. Nigdy nie mówiłem o tym, co tam się działo, i teraz też nie powiem. Naprawdę, bardzo staram się o tym zapomnieć. Tamte dni, które przeżyłem w dżungli, były koszmarem. Ghazelowie są silniejsi i szybsi od ludzi i widzą w ciemności. Mają ostre zęby i jeśli tylko nadarzy im się okazja, przyszpilą cię do ziemi i wgryzą się w twoje gardło lub brzuch. Ghazelowie uwielbiają ludzkie mięso. Jesteśmy dla nich nie tylko przysmakiem, ale także wykorzystują ofiary podczas obrzędów religijnych. Jeśli mogą, biorą nas żywcem, a potem zabijają w rytualny sposób - jedzą nas, kiedy jeszcze oddychamy. Podczas gdy krzyczymy, oni popijają z czarek czarny brejowaty gurlin i palą liście tulanu. Te drzwi to jedyne wyjście z tego budynku. Nie możemy się wymknąć, nie możemy odwrócić ich uwagi i mieć nadzieję, że ich zaskoczymy, nie możemy liczyć na ratunek. Albo coś zrobisz, albo wszyscy zginiemy. Wybór jest prosty. - Nie wiesz, o co mnie prosisz. Nie wiesz, jak to jest. Nie mogę nad tym zapanować. Ja... nie wiem, co się stanie. Ta moc jest... Nie umiem tego opisać, ale mogę wszystkich zabić. Ona po prostu wymyka się spod kontroli. - Dasz sobie radę. - Nie mogę. Nie mogę. - Możesz. Poprzednio cię zaskoczyła. Teraz wiesz, czego się spodziewać. - Hadrianie, jeśli posunę się za daleko... - Próbowała to sobie wyobrazić i zdała sobie sprawę, że nie chce. Myśl o mocy była ekscytująca i wywoływała dreszcz emocji, jakby Arista stała na skraju urwiska lub żonglowała ostrym nożem. Euforia wynikała z ryzyka, z realnego strachu, że można zrobić o jeden krok za dużo. Ta
perspektywa kusiła księżniczkę jak piękno gładkiej tafli głębokiego jeziora. Przypomniała sobie to uczucie, to pragnienie, głód... Czuła zew tej mocy. - Jeśli przejdę na drugą stronę... jeśli posunę się za daleko... mogę nie wrócić. Spojrzała na Hadriana. - Boję się, co się wtedy stanie. Sądzę, że przestałabym być człowiekiem. Przepadłabym na zawsze. Wziął ją za ręce. Dopóki jej nie dotknął, dopóty nie zdawała sobie sprawy z tego, że się trzęsie. Jego dłonie były ciepłe, silne. - Potrafisz to zrobić - powiedział stanowczym tonem. Patrzył jej w oczy i nie mogła odwrócić wzroku. Dostrzegała w nim spokój, subtelne zrozumienie, które było już jej znajome - pokrzepiające, dodające otuchy. Jak on to robi? Ręce przestały jaj drżeć. I wtedy strzała wpadła ze świstem przez okno i przeleciała o włos od głowy Mauvina, pozostawiając za sobą smugę gęstego, ciemnego dymu o zapachu siarki, po czym odbiła się od przeciwległej ściany i spadła, wciąż płonąc. Kolejne dwie trafiły w wąskie okna, podczas gdy dochodzący z zewnątrz dźwięk przypominał odgłos padającego deszczu. Następnie dym zaczął wpełzać przez szczeliny wokół drzwi. - Musisz spróbować - powtórzył Hadrian. Skinęła głową. - Ale chcę, żebyś był przy mnie. Nie zostawiaj mnie... Obojętne, co się stanie. - Przysięgam, że cię nie zostawię. - Zarówno ton jego głosu, jak i spojrzenie były szczere i stanowcze. Degan zaczął kaszleć, a Mauvin i Alric zeszli ze schodów. - Niech wszyscy się tu zbiorą - powiedziała do nich cicho, usiłując nie spuszczać wzroku z Hadriana. - Nie wiem dokładnie, co się wydarzy. Spróbujcie stać jak najbliżej, a ty mnie nie puszczaj, Hadrianie.
Rozdział 18. Pył i kamień. Dym gęstniał i było coraz trudniej oddychać. Arista stała nieruchomo i mamrotała. Oczy miała przymknięte, a ręce jej drżały. - Czy ona zamierza coś zrobić? - spytał Gaunt i zakaszlał kilka razy. - Daj jej chwilę - odparł Hadrian. Jakby w odpowiedzi w pomieszczeniu podniósł się wietrzyk. Hadrian nie umiał określić, skąd pochodzi. Wiatr obleciał hol, wirując i porywając z sobą dym, a potem zrobił się silniejszy i niebawem zatrzepotały skraje ich płaszczy i kaptury. Pył uniósł się w powietrze, tworząc wiry, które tańczyły wokoło. Raptem płomienie w latarniach zgasły i wiatr ustał. Przez sekundę panowała śmiertelna cisza, a potem frontowa ściana domu gildii eksplodowała. Szata Aristy rozbłysła jaskrawo i Hadrian usłyszał zza brakującej ściany krzyki goblinów niczym piski miliona szczurów. Na pogrążonym w tysiącletniej ciemności skwerze zrobiło się jasno, jakby nad Wielką Parą znów zaświeciło słońce. W końcu zobaczyli dawne piękno tego miejsca - miasta Novrona, Percepliquisu, miasta światła. - Zbierzcie swoje rzeczy! - krzyknęła Arista, otwierając oczy, ale Hadrian zorientował się, że jeszcze nie wróciła całkiem do rzeczywistości. Oddychała głęboko i powoli, a wzrok miała mętny, jakby była ślepa na to, co ją otacza. Już nie widziała własnymi oczami. Mauvin i Alric stanęli po obu stronach Gaunta i go podnieśli. Jęknął, ale nic nie powiedział, podskakując na zdrowej nodze. - Chodźcie - poleciła księżniczka i ruszyła w stronę stosu gruzów, które kiedyś były pałacem. - Świetnie sobie radzisz - zauważył Hadrian. Nie okazała, że go usłyszała. Gobliny zostały z tyłu. Hadrian nie wiedział, czy powstrzymał ich wybuch kamieni, ostre światło, czy działanie jakichś niewidzialnych czarów Aristy. Widział jedynie, że nie chcą podejść do ludzi, którzy szli skupieni wokół Aristy. - To szaleństwo - powiedział Gaunt drżącym głosem. - Zabiją nas. - Nie oddalajcie się od grupy - poinstruował ich Hadrian. - Wkładają strzały do łuków - oznajmił Mauvin. - Trzymajcie się razem. Ghazelowie, usiłując osłonić oczy po naciągnięciu cięciw, wystrzelili grad pocisków. Wszyscy wędrowcy oprócz Aristy się wzdrygnęli. Sto ciemnych strzał
poleciało w powietrze i spłonęło, przemieniając się we wstążki dymu. Z szeregów Ghazelów dobiegły kolejne ryki, ale teraz gobliny już nie miały ochoty ruszyć naprzód. - Znajdźcie otwór! - krzyknęła księżniczka zdyszana i zniecierpliwiona jak ktoś podtrzymujący ciężki mebel. - Magnus, spróbuj znaleźć wydrążony korytarz - warknął Hacirian. - Na lewo, do góry, szczelina. Nie, kawałek dalej. Tam! Royce dobiegł do wskazanego miejsca i zaczął odrzucać skały. - Ma rację, tu jest otwór. - Oczywiście, że mam rację! - krzyknął krasnolud. - Coś... - powiedziała Arista rozmarzonym głosem. - Co mówiłaś, Aristo? - spytał Hadrian. Mamrotała i nie dosłyszał kilku ostatnich słów. Trzymał ręce na jej ramionach i lekko je ściskał, choć nie był pewny, czy stara się uspokoić ją, czy siebie. - Coś... Czuję, że coś... coś ze mną walczy. Hadrian podniósł głowę i spojrzał na chmarę goblinów, wijącą się masę poskręcanych ciał, z ociekającymi śliną zębiskami i błyszczącymi pazurami stukającymi po włóczniach i mieczach. Dostrzegł to, czego wypatrywał za tym rojowiskiem - fontannę Ulurium obchodził drobny i szczupły oberdaza w spódnicy i z pióropuszem na głowie, który potrząsał laską z tulanu i wykonywał taneczne kroki. Później zobaczył kolejnych dwóch oberdazów, którzy przyłączyli się do pierwszego. - Musimy natychmiast tam wejść! - krzyknął. Royce wrzucił Myrona z latarnią do ciemnej dziury, a następnie wepchnął Magnusa i sam wszedł. Za nim podążyli Gaunt, Mauvin i Alric. - Musimy już iść - powiedział Hadrian do Aristy. Uslyszał monotonny śpiew po drugiej stronie placu, gdy do tańca pierwszego oberdazy przyłączyli się dwaj następni znachorzy. - Coś - wymamrotała ponownie Arista - coś przybiera kształt, coś rośnie. - Dlatego musimy stąd iść. Na środku skweru pojawiło się światło - nie większe od płomienia świecy. Drgało, unosząc się w powietrzu, a potem zaczęło się powiększać. Zawirowało, zabłysnęło, pękło jak bańka i urosło do rozmiarów jabłka. Armia Ghazelów przyłączyła się do śpiewu trzech oberdazów, a wisząca w powietrzu kula wciąż
rosła i nabierała kształtu. Hadrian zaczął rozpoznawać kończyny i głowę wyłaniające się z gorącego ognia. - Naprawdę musimy iść - podkreślił i chwycił księżniczkę. W tym momencie zatoczyła się do tyłu. Wyglądała na zaskoczoną i przestraszoną. Jej szata przestała się świecić. - Co się dzieje? - spytała. Nie odpowiedział, lecz chwycił ją mocno za nadgarstek i zaprowadził po gruzach do otworu, do którego pchnął ją głową naprzód. Usłyszał za plecami brzdęk stu wystrzelonych strzał i wskoczył za księżniczką do dziury. - Naprzód! Czołgaj się! - krzyknął do Aristy, zakrywając skałami otwór. Posłuchała go i po chwili z ciemności dobiegł do niego jej krzyk. - Arista! Odwrócił się, ruszył szybko naprzód i spadł. Zleciał trzy metry i wylądował obok księżniczki. Leżeli w korytarzu oświetlonym latarnią, którą Myron trzymał w ręku. - Jesteście cali? - spytał Royce. - Ten spadek jest trochę niespodziewany. - Przepraszam - powiedziała Arista, masując sobie plecy. - Nie mogłam ich powstrzymać. Coś ze mną walczyło, coś, czego nigdy wcześniej nie czułam. Jakaś inna moc. - Nic nie szkodzi - pocieszał ją Hadrian. - Świetnie się spisałaś. Jesteśmy w środku. - Tak? - Księżniczka rozejrzała się ze zdziwieniem. - A co z wyjściem? - spytał Gaunt. - W tej chwili bardziej bym się martwił pogonią Ghazelów - odrzekł Hadrian. Wąskie przejście ich spowolni, ale będą nas ścigać. - Mówcie w trakcie drogi - polecił Royce. - Albo biegnijcie, jeśli zdołacie. Daj mi latarnię, Myron. Nie chcę już wpadać do żadnych dziur. - Może powinniśmy zostać i zabić ich, jak będą schodzić - zaproponował Mauvin, zwracając się do Hadriana. - Opadniesz z sił, zanim pokonasz wszystkich - odparł najemnik. - I jest jeszcze ten wytwór oberdazów. - Wytwór? - spytała Arista. Potruchtali korytarzem. Royce biegł na przodzie, trzymając wysoko latarnię. Po obu stronach mieli ściany z białego marmuru, a pod stopami ciemną polerowaną posadzkę z pięknym wzorem mozaikowym. - Pewnie nie widziałeś mapy tego miejsca - zwrócił się Royce do Myrona.
- Szczerze mówiąc, tak, ale była bardzo stara i brakowało niektórych fragmentów. - Lepsze to niż nic. Domyślasz się, gdzie jesteśmy? - Jeszcze nie. Z początku Hadrian sądził, że wpadli do komnaty - olbrzymiej, wnosząc po jej rozmiarach - ale niebawem stało się jasne, że był to korytarz, lecz znacznie większy od wszystkich, jakie Hadrian w życiu widział. Po obu stronach stały zbroje, wszystkie podobne do tej, którą znalazł w pokoju Jerisha. Ściany pokrywały płaskorzeźby przedstawiające ludzi i sceny bitewne. Wędrowcy mijali je szybko jedna za drugą. Hadrian widział długi rząd koronowanych postaci na tle pejzażu miejskiego. Na każdym kolejnym reliefie miasto było coraz mniejsze, a ceremonia koronacji coraz skromniejsza. Dwie rzeczy zwróciły jego uwagę. Po pierwsze, na każdym głowa koronowanej osoby była wydrapana. Po drugie, choć tłum wydawał się zawsze inny, Hadrian przysiągłby, że jedną postać, występującą na pierwszym planie w każdej scenie, artysta wzorował na tym samym modelu - wysokim, szczupłym mężczyźnie. W przyćmionym i migoczącym świetle latarni trudno było go wprawdzie rozpoznać, ale Hadrian miał pewność, że już widział tego człowieka. Dotarli do skrzyżowania dróg. Po lewej stronie znajdowały się niesamowite czteropiętrowe drzwi wykonane w całości ze złota i inkrustowane oszałamiająco pięknymi geometrycznymi wzorami o takim poziomie kunsztu, że każdy wzbudzał u obserwatora okrzyk podziwu. - Imperialna sala tronowa - domyślił się Myron. - Kiedyś siadywał w niej władca świata. - A więc wiesz, gdzie jesteśmy? - spytał Royce. Mnich skinął głową, spoglądając na ściany. - Tak mi się wydaje. - Którędy do krypt? Myron zawahał się, przymykając na chwilę oczy. - Tędy. - Wskazał palcem na wprost. - Miniemy dwoje drzwi, a potem zejdziemy po stopniach z lewej strony. Szybko dotarli do schodów i Royce poprowadził ich na dół. Gaunt jęczał. Utykał, wspierając się jedną ręką na ramionach Myrona, a drugą zaciskając na jego pasie ze sznura. - Oberdaza? - spytała Arista Hadriana. - Już o nich wspominałeś, kiedy byliśmy w Hintindarze, prawda? Powiedziałeś, że to znachorzy, którzy używają magii
Ghazelów. - Przerażające małe dranie. - Co to był za ich wytwór? - Nie mam pojęcia, ale płonął i rósł. - Coś wyczuwałam, coś, co zakłócało rytm, burzyło mój porządek, przerywało moje połączenie. Nigdy wcześniej nie doznałam niczego podobnego. Nie wiedziałam, co robić. - Uważam, że świetnie sobie poradziłaś - powiedział do niej. - I panowałaś nad tym naprawdę dobrze. Tym razem w ogóle nie martwiłem się, że cię stracę. W przyćmionym świetle zdołał dostrzec nieznaczny uśmiech na jej twarzy. - Miałam większą kontrolę, prawda? Ty mi pomogłeś. Czułam twoją obecność, jakbyś był ciepłym światłem, którego mogłam się trzymać. Kotwicą, która mnie przytrzymywała. - Pewnie bałaś się, że znów cię uderzę...
Na korytarzu za ich plecami odbiło się echem bardzo głośne uderzenie. - Oho! Dotarli do następnych schodów. - Idziemy dalej, tak? - usłyszał Hadrian pytanie Royce'a. - Ten grobowiec jest na samym dole? - Tak - odparł Myron. - Imperialna krypta znajduje się na najniższym poziomie. Właściwie to pałac zbudowano na grobie Novrona jako świątynię wysławiającą jego pamięć. Długo potem stał się pałacem rządzących. Doszli do kolejnych schodów i zbiegli po nich. Po pokonaniu każdego odcinka Magnus wydawał z siebie pomruk. Korytarze na dnie były niższe i węższe. Posuwali się więc gęsiego. Gaunt z trudem podskakiwał. Zatrzymali się przy rozwidleniu, skąd spoglądały na nich trzy posągi długobrodych mężczyzn stojących przy trzech korytarzach i trzymających tarcze. - Co teraz? - spytał Royce mnicha. - W tym miejscu mapa była przedarta - odparł przepraszająco. - Reszta to puste miejsce. - Wspaniale - podsumował Melborn. - Ale powinniśmy być blisko. Brakowało niewielkiego fragmentu, więc to musi być... Patrzcie!
Mnich wskazał na ścianę po prawej stronie korytarza, gdzie widniały wydrapane inicjały E.H. - Miejmy nadzieję, że Ghazelowie nie umieją czytać - rzekł Royce, ruszając szybko naprzód. - Nie muszą. Mają dobry węch - dodał Hadrian. Biegli szybko za podskakującą latarnią. Za plecami słyszeli coraz wyraźniejsze odgłosy pościgu, co znaczyło, że Ghazelowie się do nich zbliżali. Mijali drzwi po obu stronach korytarza, które Royce ignorował, pędząc przed siebie. Niektóre były uchylone i Hadrian usiłował zobaczyć, co jest za nimi, ale w środku panowała ciemność. Usłyszeli echo bębnów i dźwięk rogu. Gaunt znów krwawił. Hadrian zauważył ciemne krople na podłodze. Jeśli nawet wcześniej Ghazelom wyśledzenie uciekinierów sprawiało trudności, teraz nie mogli z tym mieć żadnych problemów. Znów przystanęli, tym razem na rozwidleniu w kształcie litery T. Na środku znajdowały się duże kamienne drzwi, obok których stał kamienny stół. Wszyscy zobaczyli napis głęboko wyryty nad łukowatym wejściem. - Myron, przetłumacz - rozkazał Royce. - To tu - powiedział w podnieceniu mnich. - „Stąpajcie wszyscy z lękiem i czcią, gdyż wkraczacie do komnat, w których spoczywają imperatorzy Elanu, władcy świata". Zanim Myron skończył czytać, Hadrian usłyszał przerażające stukanie pazurów o kamień. - Nadchodzą! Royce miał kłopot z otwarciem wrót. Hadrian i Mauvin przepchnęli się naprzód. Razem chwycili za krawędź drzwi i odciągnęli je przy akompaniamencie zgrzytu ciężkiego kamienia. Stukot setek ośmiocentymetrowych pazurów przybierał na sile i pojawiło się ognistoczerwone światło, które stale się powiększało. Wędrowcy prześlizgnęli się przez wąskie przejście i wspólnie zamknęli drzwi. Hadrian zdążył jeszcze spojrzeć przez szczelinę i zobaczył gigantyczną przygarbioną, ognistą postać, która kroczyła korytarzem w ich kierunku. - Nie można ich zaryglować! - krzyknął Alric. - Z drogi! Krasnolud padł na kolana, wyciągnął młotek i uderzył nim w zawiasy. Rozległ się odgłos pęknięcia. - To ich spowolni.
Przed nimi były kolejne wąskie schody prowadzące w dół. Tutaj kamień wyglądał inaczej. Miał niebieskawy odcień i opływowe kształty. Bum! Ghazelowie dotarli do drzwi i w nie grzmotnęli. - Biegnijcie! - zawołał Hadrian i Royce po kilku sekundach znalazł się u dołu schodów, czekając na pozostałych. Bum! Hadrian spojrzał przez ramię na Myrona, który pomagał Gauntowi zejść. Zza drzwi dobiegł okropny odgłos i najemnik wyobraził sobie pazury drapiące kamień. Magnus wciąż klęczał, zbierając połupane kamienne kliny i wbijając je w szczeliny, żeby wzmocnić drzwi. Bum! Przez szpary przedostawał się czerwony blask. Języki płomieni wślizgiwały się jak długie palce, sięgając w głąb, szukając. - Drzwi ich nie powstrzymają - stwierdziła Arista. Hadrian dostrzegł wyraz napięcia na jej twarzy. - I nie możemy bez przerwy uciekać. W końcu nas dopadną. Muszę jakoś ich powstrzymać. Odejdź. - Już próbowałaś - powiedział do niej Hadrian surowym tonem. - Wtedy tego nie rozumiałam. Tym razem pójdzie mi lepiej. Oddychała szybko. Bez mrugnięcia spoglądała na drzwi, zaciskając dłonie w pięści i otwierając je. - Ich jest trzech, a ty tylko jedna. I mają ten ognisty wytwór. Ty... - Idź! - krzyknęła. - To jedyny sposób! Bum! Na powierzchni drzwi pojawiły się rysy. Odpryski kamienia posypały się na głowę krasnoluda. - Idźcie wszyscy! Przymknęła oczy i zaczęła mamrotać. Myron i Gaunt dotarli w końcu na sam dół. Magnus podążył szybko za nimi, przeskakując po kilka schodów naraz. Mauvin i Alric zawahali się w połowie drogi, ale Hadrian pozostał - nie chciał opuścić Aristy. Bum!
Drzwi popękały i palce płomieni rozcapierzyły się, uczepiając się mocno kamienia i go drapiąc. Białe światło, jakim błysnęła szata Aristy, rozjaśniając schody, było takie silne, że wszyscy osłonili oczy. Bum! Drzwi się wypaczyły. - Nie, nie przejdziesz! - zawołała Arista, przekrzykując zgrzyt kamienia. Białe światło pomknęło do drzwi, okrążając je, wypełniając szczeliny i odpychając czerwony ogień. Płonące palce wzdrygnęły się, stawiając opór. W miejscu zwarcia się światła z ogniem posypały się iskry. Z oddali dobiegł do wędrowców nieziemski ryk bólu, który wstrząsnął trzewiami kamienia. Ściany pękły z hukiem i ogniste światło zgasło, jakby księżniczka zdmuchnęła świeczkę. Arista pozostała na podeście. Spocona i z uniesionymi rękami poruszała palcami w powietrzu, jakby grała na niewidzialnej harfie. Kamienne drzwi jarzyły się na niebiesko, rozjaśniając się i ciemniejąc jak pulsujące serce. Zaczęła wykonywać szybsze ruchy, a jej dłonie drżały. - Nie! - chrząknęła i wykrzyknęła jakby na znak trwogi. Wokół niej podniósł się wiatr. Włosy jej zatrzepotały, a szata się nadęła, migocząc niczym powierzchnia jeziora skąpanego w świetle księżyca. - Arista?! - zawołał do niej. - Oni są... Oni są... Widać było, że księżniczka z czymś się zmaga, walczy... Światło, które rozjaśniało drzwi, zaczęło pulsować coraz szybciej. Arista wrzasnęła i tym razem jej głowa odskoczyła na bok. Zrobiła krok do tylu i po kolejnym chrząknięciu usiłowała przenieść ciężar ciała do przodu. - Walczą ze mną! - wykrzyknęła ponownie i Hadrian poczuł potężny powiew wiatru przelatującego przez drzwi. Oboje się zachwiali. Najemnik położył rękę na ścianie, żeby się nie przewrócić. - Jest ich więcej niż trzech! - powiedziała. - Dobry Mariborze! Nie mogę... Napięła mięśnie twarzy i zacisnęła szczęki. Po policzkach spłynęły jej łzy. - Nie mogę ich zatrzymać. Uciekaj! Uciekaj! Drzwi eksplodowały. Odłamki kamienia odbiły się od ścian i podniósł się obłok pyłu. Arista upadła na podłogę. Jej światło prawie zgasło. Szata ledwie jarzyła się na fioletowo. - Nie! - wrzasnął Hadrian.
Podniósł księżniczkę w chwili, gdy przez drzwi wpadła horda goblinów. Ghazelowie przebiegli przez chmurę pyłu z obnażonymi zębami i płonącymi oczami. Zaatakowali z wysoko uniesionymi sachelami, miotając przekleństwa i śliniąc się w oczekiwaniu na zdobycz. Alric dobył miecza Tolina Essendona. - W imię Novrona i Maribora! - krzyknął wściekle, wbiegając po schodach. Tuż za nim pędził Mauvin, wysuwając z pochwy lśniące ostrze hrabiego Pickeringa. - Z powrotem! - zawołał król. - Precz do Uberlina, parszywe bestie! Hadrian zbiegl po schodach, przyciskając księżniczkę do piersi. Za plecami wciąż słyszał przeklinającego goblinów Alrica, szczęk mieczy i wrzaski Ghazelów. Gdy dotarł na sam dół, Arista się poruszyła i otworzyła oczy. Blackwater podał ją Myronowi. - Pilnuj jej! Odwrócił się, wyjął miecze i wbiegł po schodach. Tuż za nim popędził Royce. Hadrian zobaczył ciemną krew pryskającą na ściany i spluwającą po schodach. Na półpiętrze już leżał stos ciał. Hadrian nie dotarł jeszcze do podestu, gdy Alric krzyknął i upadł. - Alric! - zawołał Mauvin. Odwrócił się w stronę leżącego króla w momencie, gdy napastnik wyjmował z jego ciała miecz. Mauvin zawył z bólu, ale zdołał ściąć głowę goblinowi. - Przesuń się, Mauvin! - krzyknął Hadrian, przestępując nad Alricem. Stojąc ramię przy ramieniu, obaj blokowali cały korytarz i walczyli jak jeden człowiek z czterema ramionami. Ich miecze wirowały w niewiarygodnym tempie i po trzech próbach gobliny się zawahały. Ghazelowie powstrzymali atak i znieruchomieli za wyłamanymi drzwiami, gapiąc się na przeciwników ponad stosem ciał swoich pobratymców. - Mauvin, weź Alrica i odejdź! - rozkazał Hadrian, oddychając ciężko. - Sam ich nie powstrzymasz - odparł Mauvin. - Krwawisz. Mogę ich powstrzymać dostatecznie długo. Odnieś swojego króla. Mauvin spojrzał piorunującym wzrokiem na obnażone zęby wrogów. Hadrian zobaczył dwóch oberdazów leżących twarzą do ziemi na kamiennym stole i pomyślał: zrobiła, co mogła. - Zabierz go, Mauvin. Masz obowiązek wobec niego. Alric może jeszcze żyć. Zabierz go do Aristy.
Mauvin schował miecz do pochwy, pochylił się, podniósł Alrica i zszedł po schodach. Gobliny zrobiły krok do przodu, po czym jeszcze raz się zawahały, gdy obok Hadriana pojawił się Royce. - Paskudne małe dranie - ocenił twarze za progiem. Gobliny posuwały się niechętnie naprzód pchane przez jakąś siłę za plecami. - Kiedy przypomną sobie, że mają łuki? - spytał szeptem. - Nie grzeszą inteligencją, zwłaszcza gdy są przerażone - wyjaśnił Hadrian. Pod wieloma względami przypominają stado zwierząt. Jeśli jedno wpada w panikę, pozostałe idą w jego ślady, ale na pewno w końcu do tego dojdą. Przypuszczam, że mamy kilka minut. Wygląda na to, że jednak powinniśmy zająć się wytwarzaniem win, hę? - Szybko na to wpadłeś - zestrofował go Royce. - Siedzielibyśmy teraz w domku przy ciepłym ogniu. Próbowałbyś naszych wyrobów i narzekał, że nie są dość dobre, a ja bym spisywał listę na wiosnę. - Nie - zaprzeczył Royce. - Jest piąta rano. Wciąż byłbym w łóżku z Gwen. Ona leżałaby zwinięta w kłębek, a ja patrzyłbym, jak śpi, i zachwycałbym się jej włosami leżącymi na policzku, jakby sam Maribor je tam położył w ten sposób dla mnie. A w łóżeczkach właśnie budziliby się mój syn Elias i córka Mercedes. Hadrian zobaczył, jak jego przyjaciel uśmiecha się po raz pierwszy od śmierci Gwen. - Zejdź do pozostałych i zostaw mnie tutaj - powiedział Royce. - Może dotrzecie trochę dalej, trochę bliżej grobowca. Może tam są kolejne drzwi, z zamkiem. Już nieraz widziałeś, jak to robię. - Nie zostawię cię tutaj - odparł Hadrian. - Czemu nie? - Są lepsze sposoby na umieranie. - Może taki mój los, nagroda za moje życie? Żałuję, że tych drani nie było wtedy na moście albo że przynajmniej Merrick nie walczył lepiej. Teraz żałuję, że zginął z mojej ręki. Mówił prawdę. To nie on zabił Gwen. Chyba moja lista rzeczy, których w życiu żałowałem, wydłuży się i o tę pozycję. Idź. Zostaw mnie. - Royce! Hadrian! - zawołał do nich Myron z dołu. - Uciekajcie! - Nie możemy... - zaczął odpowiadać Hadrian, gdy dostrzegł białe światło powiększające się pod nimi i poczuł podnoszący się wiatr. - Do diaska... Schody zadrżały i skała pękła. Odłamki kamienia poleciały na wszystkie strony, uderzając ich jak żądlące pszczoły. Hadrian chwycił Royce'a i zeskoczył bez
namysłu ze schodów. Nad nimi rozległ się ryk, gdy gobliny wrzasnęły i zawalił się sufit. *** - Hadrian! - wykrzyknęła Arista. Jej szata się rozjaśniła i Myron podniósł wysoko latarnię, ale nic nie było widać przez kurtynę pyłu. Księżniczka zatoczyła się, oszołomiona i zamroczona. Nogi miała jak z waty, a w głowie mętlik. Kołysząc się z wyciągniętymi rękami, żeby utrzymać równowagę, wpatrywała się w ciemny obłok wirującego kurzu. Czuła, jak serce jej łomocze. - Boże, nie pozwól, żeby zginęli! - Czy trochę nie przesadziłaś? - usłyszała z mroku głos Hadriana. Najemnik i złodziej wyłonili się z chmury pokryci warstwą czegoś, co wyglądało, jak kreda. Machali rękami przed twarzami i kaszleli, przechodząc po gruzach, żeby dołączyć do pozostałych wędrowców w wąskim korytarzu. Droga za nimi była zamknięta. Royce spojrzał przez ramię. - Cóż, to na pewno jedna z metod na odgrodzenie się od nich. Niezbyt dobra, ale zawsze... - Nie wiedziałam, co robić. Nie wiedziałam, co robić! - powiedziała, nerwowo zaciskając i otwierając dłonie. Czuła, że za chwilę może stracić panowanie nad sobą. Była wycieńczona i przerażona. - Świetnie się spisałaś - zapewnił ją Hadrian, ujmując delikatnie jej ręce, a następnie spojrzał na Mauvina i spytał: - Co z nim? - Niedobrze - odparł hrabia drżącym głosem. - Ale jeszcze żyje. Młody Pickering klęczał, trzymając króla w ramionach i odgarniając włosy z jego twarzy. Alric był nieprzytomny. Na ziemi wokół niego powstała duża kałuża ciemnej krwi. - Głupiec - powiedział Mauvin. - Podniósł rękę do bloku, jakby trzymał tarczę, bo zawsze z nią ćwiczył. Ostrze rozcięło mu ramię od barku do łokcia. Kiedy próbował się odwrócić, rozpłatali mu brzuch. - Mauvin starł łzy z oczu. - Ale walczył dobrze, naprawdę dobrze. Lepiej niż kiedykolwiek, lepiej niż myślałem, że potrafi. To było prawie jak... jakbym znów walczył u boku Fanena. - Łzy spływały po jego policzkach szybciej, niż mógł je ścierać. Pierś Alrica unosiła się z trudem. Przy każdym chrapliwym oddechu z jego gardła dochodził straszny bulgot.
- Podajcie mi latarnię. Hadrian szybko pochylił się nad królem i rozerwał mu koszulę, odsłaniając ranę. Gdy tylko ją zobaczył, znieruchomiał i powiedział: - Dobry Novronie. - Pomóż mu - powiedziała do niego Arista. - Nie jestem w stanie nic zrobić - odparł. - Miecz przeszedł na wylot. Już widziałem takie rany... Po prostu nie można nic... Krwawienie nie ustanie, nie w jego przypadku... Nie mogę... Do diabła, przykro mi. - Zacisnął usta i przymknął oczy. - Nie - powiedziała Arista, kręcąc głową. - Nie! Padła na kolana i przybliżyła się do boku brata. Położyła rękę na jego czole i poczuła, że jest gorące i spocone. Nie - powtórzyła. - Nie dopuszczę do tego. - Aristo? - usłyszała Hadriana, ale już przymknęła oczy i zaczęła mruczeć. Wyczuła matowe, lite bryły starych ścian, brud i kamień, powietrze między nimi, ich ciała i wypływającą na ziemię krew Alrica. Widziała ją w myślach pod postacią srebrnej rzeki, której lśniący blask zanikał. - Aristo? - głos Hadriana rozbrzmiał echem, lecz był słaby, jakby dochodził z oddali. Zobaczyła pasek ciemności, który przyjął kształt łzy, ciemnego rozdarcia w tkaninie świata. Wyciągnęła rękę i poczuła krawędzie szczeliny. Rozszerzyła je tak, że mogła wejść przez otwór. Wewnątrz było ciemno - ciemniej niż w nocy, ciemniej niż w pokoju po zgaszeniu świeczki. To była ciemność nicości. Spojrzała głęboko w tę pustkę badawczym wzrokiem. Alric tam był, przed nią. Oddalał się jakby niesiony prądem jakiejś ciemnej rzeki. Arista popędziła za nim. - Alricu! - zawołała. - Arista? - usłyszała jego głos. - Aristo, pomóż mi! Zobaczyła z przodu światło, pojedynczy biały punkt, który migotał. - Próbuję. Zatrzymaj się i poczekaj na mnie. - Nie mogę. - To ja pójdę po ciebie - oświadczyła i ruszyła energicznie naprzód. - Nie chcę umierać - rzucił Alric. - Nie dopuszczę do tego. Mogę cię uratować. Arista szła naprzód, ale nie było jej łatwo. Rzeka, która zabierała Alrica, odpychała ją i sprawiała, że nogi jej się płatały. Księżniczka walczyła, brnąc pod prąd, podczas gdy Alric sunął płynnie po
powierzchni. Ale mimo trudności przybliżała się do brata. Alric spojrzał na nią z wyrazem przestrachu na twarzy. - Przepraszam - powiedział. - Przepraszam, że nie byłem lepszym bratem, lepszym królem. Aristo, to ty powinnaś rządzić, a nie ja. Zawsze byłaś bystrzejsza, silniejsza, odważniejsza... A ja... byłem zazdrosny. Przepraszam. Wybacz mi, proszę. Wyciągnęła rękę i prawie go chwyciła. Koniuszki ich palców na chwilę się zetknęły, lecz potem Alric znów się oddalił. Patrzyła, jak jego ciało nabiera prędkości. Prąd zrobił się bardziej wartki, odpychając od niej brata, kradnąc go Ariście. Światło z przodu się przybliżyło i przybrało na sile. Księżniczce wydawało się, że widzi w jego wnętrzu postaci, które się poruszają. - Alricu, musisz spróbować zwolnić, poruszasz się zbyt szybko. Nie mogę... Nie mogę cię chwycić Alricu, ty przyspieszasz! Alric, podaj mi rękę! Alric! Alric! Dała nura do przodu, ale jej brat odpłynął w stronę światła tak szybko, że nie mogła go dogonić. Patrzyła, jak robi się coraz mniejszy, aż zatopił się w blasku. - Nie! Nie! - krzyknęła, ruszając do przodu, oślepiona bielą. - Aristo - usłyszała głos, który nie należał do Alrica, ale brzmiał znajomo. Aristo. Twój brat jest teraz tutaj z nami. Już wszystko dobrze. - Tatuś? - Tak, kochanie, to ja. Przepraszam, że teraz nie mam dla ciebie żadnej szczotki do włosów, ale tutaj czeka na ciebie znacznie więcej. Przyłącz się do nas. - Ja... nie powinnam - odparła, choć nie była pewna dlaczego. Światło nie raziło jej w oczy, ale widziała jedynie niewyraźne sylwetki, zamglone i rozmazane, jakby poruszały się po drugiej stronie matowej szyby. - Już wszystko dobrze, skarbie - powiedział ojciec. - I nie tylko my czekamy. Są tu twoi inni przyjaciele, którzy cię kochają. - Moje oparzenia zniknęły - oznajmił Hilfred. - Chodź zobaczyć. Zobaczyła przed sobą ich nieostre zarysy, które robiły się coraz wyraźniejsze. Prąd już jej nie wstrzymywał i zaczynała nabierać prędkości. Musiała się zatrzymać, musiała wrócić, było coś, co... - Aristo, kochanie. - Tego głosu nie słyszała już od bardzo dawna i jej serce mocniej zabiło na jego dźwięk. - Mama? - Chodź do mnie, słonko, chodź do domu. Czekam na ciebie.
Grała cicha i łagodna muzyka. Światło narastało wokół Aristy tak, że zniknęła ciemna pustka. Księżniczka data się ponieść prądowi, który wiódł ją naprzód coraz szybciej. - Aristo! - zawołał inny głos, słaby i odległy, dochodzący gdzieś zza jej pleców. Prawie rozpoznała twarze w świetle. Było ich wiele i uśmiechały się szeroko, a ich właściciele wyciągali ręce. - Aristo, wracaj. - Głos nie dochodził ze światła, wołał do niej z ciemności. Aristo, nie odchodź! To był krzyk, rozpaczliwa prośba, i rozpoznała głos. - Aristo, proszę, nie odchodź. Proszę, wróć. Pozwól mu odejść i wróć! To był Hadrian. - Aristo! - zawołała jej matka - Wróć do domu. - Dom - powiedziała księżniczka i się zatrzymała. - Dom - powtórzyła i poczuła ucisk w żołądku, gdy światło przygasło. - Zawsze będę na ciebie czekać - usłyszała oddalający się głos matki. - Powodzenia! - zawołał Alric prawie niedosłyszalnie. Poczuła, że leci do tyłu, a potem... otworzyła gwałtownie oczy. Leżała na kamieniu, dysząc ciężko. Zaczerpnęła głęboko powietrza, ale wciąż nie mogła złapać tchu. Świat wokół niej wirował - ciemny, z wyjątkiem słabej fioletowej poświaty. W tej mgiełce zobaczyła Hadriana, który kucał przy niej, i poczuła, że Blackwater ściska jej ręce. Jej dłonie drżały. Nagle wyraz napięcia na jego twarzy zastąpił wybuch radości. - Żyje! Patrzcie! Rozgląda się! - krzyczał Mauvin. - Słyszysz mnie? - spytał Hadrian. Chciała odpowiedzieć, ale nie mogła mówić. Zdołała jedynie skinąć lekko głową i spostrzegła Alrica. - Nie żyje - powiedział ze smutkiem Hadrian. Znów skinęła nieznacznie głową. - Na pewno nie ci nie jest? - Bardzo... zmęczona - wyszeptała, przymykając oczy, i zasnęła. ***
Podczas gdy Arista i Gaunt spali, Hadrian opatrywał Mauvina. Bok hrabiego był przesiąknięty krwią. Pickering miał rozcięty mięsień za kością ramienną, ale tamował ranę drugą ręką bez słowa skargi, toteż Hadrian nie zauważył tego dopóty, dopóki Mauvin się nie zatoczył. Razem z Magnusem zaszył ranę Mauvina przy świetle latarni trzymanej przez Myrona. Musiał wepchnąć mięsień do środka, ale młody hrabia nie krzyknął i niebawem stracił przytomność. Zrobili wszystko fachowo i udało im się powstrzymać krwawienie, choć Hadrian wiedział, że Mauvin już nigdy nie odzyska dawnej siły w tej ręce. Następnie Blackwater sprawdził, co z nogą Gaunta, i też zmienił mu opatrunek. I później w zupełnej ciszy grobowców, w przyćmionym świetle latarni, wszyscy zasnęli.
Gdy Hadrian się zbudził, czuł każdy siniak, każde rozcięcie, zadrapanie i naciągnięty mięsień. W świetle latarni, które paliła się obok niego, znalazł bukłak z wodą. Leżeli wszyscy razem w wąskim korytarzu, bezładnie, jak polegli po bitwie. Wypił mały łyk, żeby przepłukać usta, i zauważył, że brakuje Royce'a. Podniósł latarnię i spojrzał na stos gruzów w miejscu dawnych schodów. Przejście zagradzało kilka ton kamienia. - Domyślam się, że tamtędy nie poszedłeś - szepnął do siebie. Odwróciwszy się, zauważył, że korytarz wygina się ostro w lewo. Na ścianach dostrzegł niewyraźne upiorne obrazy wyryte w polerowanym kamieniu niczym delikatne wzory na szkle. Układały się w opowieść. Na początku korytarza była dziwna scena: grupa ludzi wędrowała na wielkie zgromadzenie w lesie, gdzie władca siedział na tronie stanowiącym część drzewa, ale żaden z tych ludzi nie miał głowy - wszystkie były zdrapane. W następnej scenie król i mężczyzna z przybyłej grupy walczyli jeden na jednego - i znów nie mieli głów. Hadrian uniósł latarnię i starł ręką pył, przyglądając się dokładniej obrazom walczących. Przesunął koniuszkami palców po broni, którą trzymali w rękach - dziwnych tyczkach z wieloma ostrzami. Nigdy takiej nie widział, mimo to ją znał. Potrafił wyobrazić sobie jej ciężar, a także sposób, w jaki by ją trzymał, i jak machnąłby dolnym ostrzem, żeby górne dwa przecięły powietrze. Ojciec nauczył go posługiwać się tym drągiem, którego nazwy nie znał. W kolejnej scenie król triumfował i wszyscy mu się pokłonili - z wyjątkiem jednego człowieka. Stał obok i trzymał w ramionach ciało poległego wojownika. Tu też wszystkim starannie wydrapano głowy. Na ziemi leżały kawałki odłupanego kamienia i biały pył.
Hadrian znalazł Royce'a na końcu korytarza, przed zamkniętymi, budzącymi respekt drzwiami z kamienia. - Zamknięte na klucz? - spytał najemnik. Royce skinął głową, przesuwając dłonie po powierzchni wrót. - Jak długo tu jesteś? Złodziej wzruszył ramionami. - Od kilku godzin. - Nie ma dziurki od klucza? - Są zamknięte od wewnątrz. - Od wewnątrz? To mnie przyprawia o gęsią skórkę. Od kiedy to nieboszczycy zamykają się na klucz we własnych grobach? - Tam jest jakaś żywa istota - oznajmił Royce. - Słyszę ją. Hadrian poczuł dreszcz na plecach, kiedy dokładnie rozważył, co może kryć się za drzwiami. Kto bowiem wiedział, co starożytni mogli włożyć do grobu, aby chronić swoich królów: duchy, widma, strażników zombi, kamienne golemy? - Nie możesz otworzyć? - Jeszcze nie znalazłem sposobu. - Próbowałeś pukać? Royce spojrzał z niedowierzaniem przez ramię. - Przecież by nie zaszkodziło. Złodziej się rozluźnił. Po chwili namysłu wzruszył ramionami, cofnął się i wskazał na drzwi. - Proszę bardzo. Hadrian wyjął miecz i postukał trzy razy głowicą w kamień. Czekali. Nic się nie wydarzyło. Blackwater ponownie zastukał trzy razy. - Warto było... Zazgrzytał kamień, przesunął się rygiel, po czym nastała cisza. Rozległ się trzask i kolejny rygiel został cofnięty. Kamienna płyta zadrżała. Royce i Hadrian spojrzeli nerwowo na siebie. Hadrian podał latarnię wspólnikowi i wyjął miecz bastardowy. Royce pchnął drzwi do środka. Wewnątrz panowała ciemność i Hadrian uniósł latarnię w lewej ręce, wysuwając miecz na oślep do przodu. W świetle ukazało się małe kwadratowe pomieszczenie z wielkim posągiem bez głowy na środku. W licznych otworach w ścianach piętrzyły się zrolowane zwoje, z których kilka było podartych i porozrzucanych po
podłodze. Po przeciwnej stronie znajdowały się kolejne kamienne drzwi, szczelnie zamknięte. Hadrian widział duże śruby, które przytrzymywały je mocno na miejscu. Na ziemi walały się także gliniane garnki, części garderoby, koce i ogarki. Niedaleko od wejścia jedyny lokator tego pomieszczenia zajmował z powrotem miejsce na kocu. Gdy mężczyzna się odwrócił, Hadrian od razu go rozpoznał. - Thranic? - spytał oszołomiony. Wartownik Dovin Thranic poruszał się powoli, z wielkim trudem. Był wychudzony. Jego zazwyczaj blada twarz była wymizerowana i upiornie biała. Ciemne włosy, które zawsze zaczesywał starannie do tyłu, zwisały luźno wokół jego twarzy. Z niegdyś wąskiego wąsa i krótkiej koziej bródki zrobiła się pełna zaniedbana broda. Wciąż nosił czarne i czerwone jedwabie, które teraz były cieniem dawnej świetności, podarte i brudne. Wartownik zdobył się na uśmiech, gdy ich rozpoznał, mrużąc oczy. - Co za obrzydliwość, że to właśnie ty mnie odnalazłeś - skupił uwagę na Roysie. - Przybyłeś, żeby się wreszcie zemścić, elfie? Royce zrobił krok naprzód. Spojrzał na Thranica, a potem rozejrzał się po pomieszczeniu. - Czy mógłbym wymyślić coś lepszego? Zamknięty żywcem w skalnym grobowcu. Żałuję tylko, że nie miałem w tym żadnego udziału. - Co się wydarzyło? - spytał Hadrian. Thranic zakaszlał i zabrzmiało to niedobrze, jakby jego klatka piersiowa rozdzierała się od środka. Ułożył się na chwilę w pozycji półleżącej, usiłując oddychać. - Bulard osłabł. Stary sprawiał kłopot i zostawiliśmy go w bibliotece. Levy... Levy został zabity. Bernie uciekł... Zdezerterował. Thranic przesunął się niespokojnie i Hadrian zauważył zakrwawiony opatrunek na jego lewym udzie. - Jak długo tu jesteś? - Od kilku miesięcy - odparł. Zerknął na stos małych humanoidalnych kości po drugiej stronie pomieszczenia i się skrzywił. - Zrobiłem to, co było konieczne, żeby przeżyć. - Dopóki nie odniosłeś rany - dodał Hadrian. Wartownik skinął głową. - Nie mogłem już podkradać się do nich niepostrzeżenie. Royce dalej się w niego wpatrywał.
- Śmiało - powiedział Thranic. - Zabij mnie. To już nie ma znaczenia. To już koniec i tobie nie pójdzie lepiej. Nikt nie może zdobyć rogu. Po to tu przyszliście, prawda? Po róg Novrona? Róg Gylindory? On tam jest. - Wskazał na wrota po drugiej stronie. - Za tymi drzwiami jest duża sala, Krypta Dni, która prowadzi do grobowca samego Novrona, ale nigdy do niego nie dotrzecie. Nikomu się to nie udało... I nie uda. Spójrzcie. - Wskazał na przeciwległą ścianę, na której widniały wydrapane litery. - Widzicie E.H.? Do tego miejsca dotarł Edmund Hall, po czym zawrócił i uciekł z tej plugawej dziury, bo miał olej w głowie. Ja zostałem, bo pomyślałem, że jakoś zdołam rozwiązać zagadkę, jakoś znajdę sposób, żeby przejść przez Kryptę Dni, ale tego się nie da zrobić. Próbowaliśmy. Levy poruszał się najwolniej. Nie pozostały po nim nawet szczątki. Potem Bernie nie chciał tam w ogóle wejść. - Dźgnąłeś go w plecy - oświadczył Royce. - Odmówił wykonania rozkazu. Odmówił wykonania ponownej próby. Znaleźliście go? - Martwego. Thranic nie okazał żadnych emocji, lecz jedynie skinął głową. - O co chodzi z tą Kryptą Dni? - spytał Hadrian. - Czemu nie można przez nią przejść? - Sam zobacz. Hadrian ruszył na drugą stronę pomieszczenia i Thranic go powstrzymał. - Niech zrobi to elf. Liczysz, że coś tam zobaczysz oczami człowieka? Royce spojrzał na wartownika. - Co to za sztuczka? - To mi się nie podoba - oznajmił Hadrian. Royce podszedł do drzwi i starannie je obejrzał. - Wyglądają w porządku. - I tak jest. Ale to, co znajduje się po drugiej stronie, już nie jest w porządku. Royce dotknął drzwi i przyjrzał im się po bokach. - Cóż za brak zaufania - powiedział Thranic. - Nic ci się nic stanie, jeśli otworzysz drzwi, dopiero gdy wejdziesz do środka. Odsunął powoli rygle. - Uważaj, Royce - przestrzegł przyjaciela Hadrian. Royce powoli pchnął drzwi do środka i zerknął przez szczelinę. Spojrzał w lewo i w prawo, po czym zamknął wrota i zasunął rygle.
- O co chodzi? - spytał Hadrian. - Ma rację - odparł Royce ponuro. - Nikt nie przejdzie. Thranic uśmiechnął się i zaczął kiwać głową, aż dostał kolejnego ataku kaszlu i zgiął się z bólu. - O co chodzi? - powtórzył Hadrian. - Nie uwierzysz. - Co takiego? - Tam jest... to coś. - Jakie coś? - No wiesz, to coś. Hadrian spojrzał na niego zdziwiony. - Gilarabrywn - wyjaśnił Thranic.
Rozdział 19. Zamknięcie bramy. Renwick stał na czwartym piętrze imperialnego pałacu. Przed nim rejestrator przekładał i rolował pergaminy, od czasu do czasu mamrocząc coś do siebie i drapiąc się po karku długimi chudymi palcami, których koniuszki były poplamione na czarno. Mały mężczyzna o króliczej twarzy, z bystrymi oczami i dużą luką między przednimi zębami siedział za ogromnym biurkiem i coś gryzmolił. Dźwięk przesuwanego po pergaminie pióra przypominał Renwickowi odgłos gryzienia drewna przez mysz. Członkowie pałacowego personelu mijali Renwicka w pośpiechu, znikając za wieloma drzwiami wokół niego. Niektórzy odwracali głowy w jego stronę, ale tylko na chwilę. Przynajmniej w skrzydle administracyjnym na czwartym piętrze nie było uchodźców. Pozostała przestrzeń zamku wydawała się zajęta przez nich do ostatniego centymetra. Ludzie siedzieli na korytarzach przy ścianach, podciągając kolana, żeby nie blokować przejścia, lub spali na boku, opierając głowy na tobołkach i obejmując się ramionami. Renwick domyślał się, że w zawiniątkach mieli resztki swojego dobytku. Ilekroć ktoś wchodził na korytarz, podnosili brudne, przestraszone twarze. Przeważnie były to rodziny - gospodarze z, gromadkami podobnie wyglądających dzieci - które przybyły ze wsi, porzucając swoje domostwa. Renwick postukał jedną stopą o drugą i stwierdził, że drętwota w końcu ustępuje. Skryba, słysząc hałas, podniósł z rozdrażnieniem głowę. Młodzieniec uśmiechnął się, ale rejestrator zrobił chmurną minę i wrócił do pracy. Giermek wciąż czuł pieczenie twarzy od zimnego wiatru. Jechał bez przerwy z Amberton Lee do Aquesty i przekazał wiadomość bezpośrednio kapitanowi Evertonowi, dowódcy obsady południowej bramy. Następnie, zziębnięty i wygłodniały, poszedł do kuchni, gdzie Ibis uprzejmie dał mu resztki zupy. Po powrocie do sali sypialnej zastał trzyosobową rodzinę z Fallon Mire śpiącą w jego łóżku - matkę z dwójką synów, których ojciec utopił się w Galewyrze rok wcześniej przy próbie przejścia przez Bród Wicenda podczas wiosennych roztopów. Zwinął się więc w kłębek w pustym narożniku korytarza, żeby się przespać, gdy chwycił go Bennington, jeden z głównych strażników. Mężczyzna powiedział jedynie, że Renwick ma się niezwłocznie zgłosić do biura kanclerza, i złajał chłopaka za to, że połowa zamku szuka go od wielu godzin. Z zachowania Benningtona wynikało, że napytał sobie biedy, a gdy w końcu uświadomił sobie, że opuścił Amberton Lee bez rozkazu, upadł na duchu. Oczywiście imperatorka i sztab już wiedzieli o marszu elfów. Wszystkie drogi i przejścia obserwowali liczni zwiadowcy. Postępowanie Renwicka było aroganckie i krótkowzroczne.
Ukarzą go. Renwick był pewny, że znów zostanie paziem i będzie musiał czyścić stajnię i rąbać drewno. Pierzchły marzenia o zyskaniu statusu prawdziwego giermka. W wieku siedemnastu lat już osiągnął szczyt kariery, służąc przez tydzień Hadrianowi - fałszywy giermek na usługach fałszywego rycerza. Myślał, że to koniec jego smutnego i nieszczęsnego życia i teraz już nie może liczyć na nic lepszego. Bez wątpienia zostanie też wychłostany, ale gorszych konsekwencji nie będzie. Lecz gdyby wciąż rządzili Saldur i Ethelred, kara byłaby surowsza. Kanclerz Nimbus i imperialna asystentka mieli dobre serca, przez co jego porażka była tym trudniejsza do zniesienia. Dłonie zaczęły mu się pocić, gdy wyobraził sobie... Otworzyły się drzwi do biura kanclerza. Lord Nimbus wystawił głowę. - Czy nikt nie znalazł... - Jego wzrok spoczął na Renwicku. - Do diaska, chłopie! Czemu nam nie powiedziałeś, że on tu jest? Skryba zamrugał niewinnie. - Ja... ja... - Nieważne. Wejdź, Renwick. Giermek doznał szoku, widząc w komnacie samą imperatorkę Modinę. Siedziała na parapecie, przygarbiona i z podkurczonymi nogami, przez co suknia się wokół niej nadymała. Miała rozpuszczone włosy, które spływały jej na ramiona. Wydawała się osobliwie ludzka - dziwnie dziewczęca. Po jednej stronie komnaty stał kapitan Everton, wyprostowany jak świeca, z hełmem pod pachą. Na jego stalowej zbroi jeszcze było widać krople wody po stopniałym śniegu. W przeciwnym narożniku stał kolejny mężczyzna, który nosił lżejszy strój z szorstkiej skóry i wełny. Był wysoki i szczupły. Włosy miał rozczochrane, a gęstą brodę spłataną. Lord Nimbus zajął miejsce przy biurku i skinął na Renwicka. - Trudno cię znaleźć, młodzieńcze - powiedział. - Proszę, powiedz nam dokładnie, co się wydarzyło. - Jak już mówiłem kapitanowi Evertonowi, Mince - to jeden z chłopców z mojej grupy - zobaczył oddział elfów przekraczających Bernum. - Tak, kapitan Everton nam to powiedział, ale... - Powiedz nam wszystko - wtrąciła imperatorka. Miała piękny głos i Renwick nie mógł wyjść ze zdumienia, że zwróciła się bezpośrednio do niego. Zmieszał się i język stanął mu kołkiem w gardle. Nie potrafił myśleć, a tym bardziej mówić. Otworzył usta i słowa posypały się bezładnie:
- Ja... aa... każdy... mm... - Zacznij od początku, od chwili, kiedy stąd wyjechałeś - pomogła mu Modina. Opowiedz nam o wszystkim, co się wydarzyło. - Musimy poznać przebieg misji - wyjaśnił Nimbus. - Och... Ach... W porządku, cóż, pojechaliśmy na południe do Ratiboru - zaczął, usiłując przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów, ale trudno mu było skupić się pod spojrzeniem imperatorki. Mimo to jakimś cudem udało mu się zrelacjonować podróż do Amberton Lee, zejście grupy do szybu i dni, które spędził z kolegami w śniegu. Opowiedział im o Mince i zauważeniu elfów, o swojej długiej ciężkiej podróży na północ i staraniach, żeby wyprzedzić awangardę elfów. - Przepraszam, że nie zostałem na posterunku. Nie mam wytłumaczenia na opuszczenie stanowiska i chętnie poddam się wszelkiej karze, jaką uznasz dla mnie za stosowną. - Karze? - spytała imperatorka z nutą rozbawienia w głosie, schodząc z parapetu. - Dostaniesz nagrodę. Wieści, które przywiozłeś, podejmując się śmiałej podróży, dają mi nadzieję, której szukałam. - W rzeczy samej, chłopcze - dodał Nimbus. - Wieści o przebiegu misji są bardzo pokrzepiające. - Bardzo pokrzepiające - powtórzyła imperatorka i odetchnęła z ulgą, jakby dzięki tej wiadomości mogła wziąć jeszcze jeden oddech. - Przynajmniej wiemy, że zeszli bezpiecznie pod ziemię. Modina podeszła do giermka, który stał nieruchomo, cały spięty. Ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała go najpierw w jeden policzek, a potem w drugi. - Dziękuję - szepnęła i Renwick miał wrażenie, że widzi w jej oczach łzy. Nie potrafił oddychać ani odwrócić wzroku i przyszło mu do głowy, że za chwilę umrze. Ale myśl o tym, że padnie przy jej nogach i wyzionie ducha, nie martwiła go w najmniejszym stopniu. - Chłopak za chwilę się przewróci - zauważył to Everton. - Ja... ja po prostu... nie miałem... - Nie miał kiedy odpocząć - wyręczył go Nimbus. Renwick przymknął usta i skinął głową. - To zapewnij mu, czego potrzebuje - powiedziała. - Bo dzisiaj jest moim bohaterem. ***
Modina już dawno nie była w tak dobrym nastroju. Znaleźli wejście! Nimbus miał rację: wciąż była nadzieja - wątła jak nitka, maleńka jak kropla, ale tak to zawsze bywało z nadzieją. Modina żyła bez niej tak długo, że już zapomniała, jak smakuje, i aż zakręciło jej się w głowie. Po raz pierwszy od lat zdawało jej się, że patrzy w przyszłość bez lęku. Tak, elfy nadchodziły. Tak, nie zatrzymały się w zimowych kwaterach. Tak, zaatakują miasto w najbliższym tygodniu. Ale grupa była bezpieczna i imperatorka wiedziała, gdzie wróg uderzy. Istniała nadzieja. Dotarła do schodów i westchnęła. Ludzie zajmowali wszystkie stopnie. Rodziny zbiły się w gromadki po bokach jak gałązki na brzegu rzeki, aż zaczęły blokować przejście. Nie można było dalej na to pozwalać. - Sierżancie! - zawołała do zamkowego strażnika na głównym piętrze, który spierał się z mężczyzną trzymającym kozę. Najwidoczniej właściciel zwierzęcia nie dopuszczał do siebie myśli, że nie może trzymać go w pałacu. - Wasza Imperialna Mość? - odparł, wartownik podnosząc wzrok. Po tych słowach ludzie umilkli i odwrócili głowy. Zaczęli szeptać, głośno wzdychać i wskazywać palcami imperatorkę. Modina już przestała przechadzać się po zamku. Po wydaniu edyktu w sprawie udzielenia schronienia uchodźcom powróciła do starego nawyku przebywania w odosobnieniu. Mieszkała w swoich komnatach i odwiedzała biura na czwartym piętrze oraz salę tronową tylko raz dziennie, a nawet wtedy szła tam tylnymi schodami. Jej widok na tych korytarzach należał więc do rzadkości. - Dopilnuj, żeby na tych schodach nikogo nie było - powiedziała, a jej głos rozbrzmiał głośno w przestronnym holu. - Nie chcę, żeby ktoś z nich spadł. Poszukaj dla tych zacnych ludzi miejsca gdzie indziej. Na pewno znajdą się dla nich odpowiedniejsze kwatery. - Tak, Wasza Imperialna Mość, próbuję, ale oni... boją się, że się zgubią w pałacu, więc gromadzą się w miejscach, skąd widać drzwi. - A co tu robi ta koza? Cały żywy inwentarz miał być przekazany kwatermistrzowi i opisany przez ministra obrony miasta. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby rodziny trzymały świnie i krowy na pałacowym dziedzińcu. - Tak, Wasza Imperialna Mość, ale ten człowiek mówi, że ta koza jest członkiem jego rodziny. Mężczyzna spojrzał na nią z przerażoną miną, przytrzymując kozę za kark. - To moja jedyna rodzina, Wasza Wielkość. Proszę, nie zabierajcie mi jej. - Oczywiście, że nie, ale ty i twoja... rodzina... będziecie musieli przebywać w oborze. Znajdź mu tam miejsce.
- Natychmiast, Wasza Imperialna Mość. - I zabierz ludzi z tych schodów. - Thrace? - Słowo to dobiegło ze środka tłumu, prawie zagłuszone przez ogólny harmider. - Kto to powiedział? - zapytała ostro. W holu zapadła cisza. Jedna osoba zakaszlała, inna kichnęła, ktoś zaszurał nogami, a koza stuknęła kopytami o posadzkę, ale nikt się nie odezwał przez minutę. W końcu imperatorka zobaczyła, jak ktoś unosi nad tłumem rękę i macha nią lekko. - Kim jesteś? Wystąp - rozkazała. Jakaś kobieta przepchnęła się przez ciżbę w holu wejściowym. Modina nie potrafiła jej rozpoznać ze schodów. Za kobietą ruszyło kilka innych osób, przeciskając się między ludźmi, obchodząc koce i tobołki. - Podejdź tutaj - poleciła. Gdy kobieta dotarła do stopni, siedzący na nich ludzie wstali i odsunęli się na bok, umożliwiając jej przejście. Była chuda i miała jasnobrązowe włosy ścięte równo na wysokości uszu, co nadawało jej chłopięcy wygląd. Nosiła żałośnie wyglądającą podartą suknię z lichej szorstkiej wełny, poplamioną i zwisającą jej z ramion jak worek, a w pasie przewiązaną kawałkiem szpagatu. Ale kogoś przypominała Modinie... Jej sposób chodzenia, ta zwieszona głowa, przygarbione ramiona, powłóczenie nogami... Imperatorka ją znała. - Lena? - spytała cicho. Kobieta przystanęła i podniosła głowę. Miała ten sam piegowaty nos i piwne oczy, nad którymi nie było widać brwi. Spojrzała na Modinę z nadzieją, a zarazem ze strachem. - Lena Bothwick?! - zawołała imperatorka. Lena skinęła głową i zrobiła krok do tyłu, gdy Modina pobiegła w jej stronę. - Lena! Władczyni zarzuciła jej ramiona na szyję i mocno ją przytuliła. Kobietą wstrząsały dreszcze, a po jej policzkach spływały łzy. - Co się stało? - Nic - odparła Lena. - Po prostu... nie wiedziałam, czy będziesz nas pamiętała. Za jej plecami stali Russell i Tad. - A gdzie bliźniaczki? Lena zmarszczyła czoło. - Zmarły zeszłej zimy.
- Bardzo mi przykro. Skinęła głową i znów się objęły. Russell podobnie jak Lena był chudy i miał na sobie postrzępioną, lichą koszulę, która sięgała mu do kolan i była przewiązana w pasie kawałkiem sznurka. Jego twarz wyglądała starzej, niż ją pamiętała, i pokrywała ją większa liczba zmarszczek, a włosy miał bardziej siwe. Tad był od niego wyższy i szerszy w ramionach, ale i tak wyglądał biednie i mizernie jak ojciec. - Imperatorka! - stwierdził Russell. - Nieodrodna córka swojego ojca, a jakże! Uparta jak muł i silna jak wół! Elfy są głupie, skoro choćby pomyślały o tym, żeby zadrzeć z kimś z rodziny Woodów z Dahlgrenu. - Witaj w moim domu - powiedziała i go uściskała. *** - Kilka miesięcy temu przyjechał tu z nami Dillon McDern na zimonalia. Oglądaliśmy pojedynek Hadriana - wyjaśniał Russell. Zaprowadziła ich do swojej sypialni, gdzie usiadła z Leną na łóżku, podczas gdy Russell, który nigdy nie siadał w trakcie opowiadania historii, stał przed nią. Tad podziwiał widok z okna. - To był wspaniały dzień - ciągnął, ale w jego głosie słychać było żal. Próbowaliśmy się z tobą zobaczyć, ale oczywiście odesłano nas spod bramy. Kto by wpuścił takich jak my na spotkanie z imperatorką? Tak więc wróciliśmy do Alburnu. Po opuszczeniu Dahlgrenu Vince poszukał nam wszystkim działki na ziemi lorda Kimble'a. Z początku bardzo się cieszyliśmy, ale potem okazało się, że to nie był dobry pomysł. Kimble zabierał nam większość zbiorów i pobierał opłaty za ziarno i narzędzia. Wcielił synów Dillona do swojego wojska i obaj zginęli. Kiedy przyszedł po Tada, nie widziałem powodu, żeby dłużej tam zostawać. Jednego wieczoru Dillon i ja piliśmy i on mi powiedział: „Rus, gdybym mógł zacząć od nowa, tobym zwiał". Wiedziałem, o co mu chodzi, i pożegnaliśmy się, jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Spakowaliśmy się tej samej nocy i uciekliśmy. Ale zrobiliśmy to tylko dlatego, że nie chcieliśmy, żeby wcielono Tada do armii Kimble'a. Przy moście Stockton usłyszeliśmy o najeździe elfów na Alburn. Dowiedzieliśmy się, że spaliły wszystko. Dillon, Vince, a nawet lord Kimble nie żyją, jak sądzę. Przyszliśmy tu, bo nie wiedzieliśmy, gdzie mamy się podziać. Ale nie spodziewaliśmy się, że spotkamy tu ciebie. Drzwi do sypialni otworzyły się gwałtownie i do środka wparowały dziewczynki oraz Pan Prążek. Na widok Bothwicków wszyscy troje stanęli jak wryci. Modina
wyciągnęła rękę w geście zaproszenia i dziewczynki przesunęły się niespokojnie w jej stronę, a szop wspiął się na ramię Mercy, gdzie czuł się bezpiecznie. - To Mercy i Allie - przedstawiła je Modina. Lena uśmiechnęła się dziwnie do obu dziewczynek, a potem spojrzała na spiczaste uszy Allie. - Czy ona jest... Modina nie pozwoliła jej dokończyć pytania. - Są mi drogie jak córki. Ojciec Allie uczestniczy w bardzo ważnej misji i obiecałam mu, że będę jej pilnować do czasu jego powrotu. A Mercy to... zawahała się na chwilę. Nigdy wcześniej nie mówiła tego w obecności dziewczynki. - Jest sierotą, pochodzi z północy i należy do pierwszych świadków ataku elfów. - À propos elfów... - podjął wątek żony Russell. - Tak, Allie ma elfickie pochodzenie. Jej ojciec uchronił ją przed rejsem do Calisu na statku niewolników. - I tobie to nie przeszkadza? - spytał Russell. - A czemu miałoby? Allie jest uroczą dziewczynką. Bardzo się polubiłyśmy. Prawda? Dziewczynka skinęła głową i się uśmiechnęła. Modina odgarnęła luźny kosmyk jej włosów za spiczaste ucho. - Być może jej ojciec będzie musiał ze mną walczyć o nią po powrocie. Uśmiechnęła się do obu dziewczynek. - A gdzież to się podziewały moje dwie psotnice? - Bawiłyśmy się z Redem w kuchni. Modina uniosła brew. - Z Panem Prążkiem? - Świetnie się dogadują - odparła Mercy. - Choć... - Co takiego? Mercy się zawahała, więc wystąpiła Allie. - Mercy próbuje nakłonić Reda, żeby pozwolił Panu Prążkowi jeździć na swoim grzbiecie. Ale nie jest to takie łatwe. Pan Thinly wygonił nas po tym, jak Red przewrócił stos garnków. Modina przewróciła oczami. - Jesteście nie do zniesienia.
Lena zaczęła płakać i objęła Russella, który ją przytulił. - O co chodzi? - spytala Modina, podchodząc do Leny. - To nic takiego - odpowiedział Russell za żonę. - Dziewczynki... No wiesz... Tęskni za bliźniaczkami. Omal też nie straciliśmy Tada, prawda, synu? Młodzieniec, który wciąż wyglądał przez okno, odwrócił się i skinął głową. Nie odezwał się słowem, a Thaddeus Bothwick, jakiego znała Modina, nigdy nie należał do milczków. - Przeżyliśmy te wszystkie straszne noce w Dahlgrenie - powiedziała Lena, szlochając - ale życie w Alburnie zabrało mi dziewczynki. A teraz... A teraz... - Wszystko będzie dobrze - pocieszyła ją Modina. - Ja tego dopilnuję. Russell spojrzał na nią, kiwając z wdzięcznością głową. - Niech mnie kule biją, jeśli nie jesteś nieodrodną córką swojego ojca. Theron byłby naprawdę dumny z ciebie, Thrace. Naprawdę dumny. *** Renwick nie miał pojęcia, co robić. Trzeci dzień z rzędu był zdezorientowany i czuł się nieswojo. Chciał wrócić do Amberton Lee, ale imperatorka mu zabroniła w tej chwili drogę musiała już zajmować armia elfów. Próbował wrócić do obowiązków pazia, tyle że go nie chciano, i znów przyczynił się do tego edykt wydany przez imperatorkę. Najwidoczniej nie przewidziano dla niego żadnych zadań. Miał nową tunikę, znacznie ładniejszą od wszystkich, które nosił do tej pory, spożywał cudowne posiłki i sypiał na łóżku pod sir Elgarem oraz naprzeciwko sir Gilberta z Lyle w sali sypialnej rycerzy. - Wkrótce będziesz miał mnóstwo roboty, chłopcze - powiedział do niego Elgar. On i sir Gilbert siedzieli przy stole i rozgrywali partię szachów, w której Gilbert z łatwością zmierzał do zwycięstwa. - Gdy przyjdą elfy, będziesz miał okazję zarobić na utrzymanie. - Nosząc kubły z wodą żołnierzom przy bramie - stwierdził Renwick posępnie. - Nosząc wodę? - spytał Elgar. - To robota dla pazia. - Jestem paziem. - Ha! A śpisz w łóżku pazia? Nosisz tunikę pazia? Jesz posiłki pazia? Sprzątasz w stajniach? Byłeś paziem, ale teraz imperatorka ma cię na oku. - Co to oznacza? - Że jesteś w jej laskach i nie będziesz nosił wody.
- Ale co... - Umiesz władać mieczem, chłopcze? - spytał Gilbert, przestawiając piona do przodu, co sprawiło, że Elgar przesunął się niespokojnie na swoim miejscu. - Tak sądzę. - Tak sądzisz? - Sir Malness nigdy mi nie pozwalał... - Malness? Toż to był idiota - warknął Elgar. - Prawdopodobnie dlatego skręcił sobie kark, kiedy spadł z konia - orzekł Gilbert. - Pił - zauważył Renwick. - Był idiotą - powtórzył Elgar. - Nieważne - zakończył spór Gilbert. - Gdy dojdzie do bitwy, będziemy potrzebowali wszystkich ludzi zdolnych do walki. Może wczoraj byłeś paziem, ale jutro będziesz żołnierzem. A skoro imperatorka ma cię na oku, walcz dobrze, to może otrzymasz godność rycerza. - Nie pakuj mu do głowy zbyt wielu bzdur - powściągał kompana Elgar. - Nie jest nawet giermkiem. - Służyłem jako giermek sir Hadriana. - Hadrian nie jest rycerzem. Rozbrzmiał dźwięk rogu i wszyscy trzej szybko opuścili salę sypialną i popędzili do holu, mijając po drodze tłumy uchodźców. Przecisnęli się na dziedziniec i spojrzeli na strażników na wieżach. - O co chodzi?! - zawołał Elgar do Bentona. Strażnik na wieży usłyszał jego pytanie. - Wrócił sir Breckton z armią. Imperatorka wyszła ich powitać. - Breckton - powiedział Gilbert ponuro. - Chodź, Elgar, mamy partię do dokończenia. Odwrócili się plecami do dziedzińca i wrócili do środka, ale Renwick minął podwórze i przebiegł przez miasto do południowej bramy. Gdy dotarł na miejsce, krata była już podniesiona i przez bramę wjeżdżał legion Brecktona ze sztandarem w niebiesko-złotą szachownicę. Słychać było bębny uderzające w rytm kroków żołnierzy. Gdy marszałek jechał na czele swojej armii, od jego jasnej zbroi odbijały się promienie słońca. Przy jego boku podążała lady Amilia opatulona ciężkim futrzanym płaszczem, który spływał na bok i tył jej wierzchowca. Renwick rozpoznał inne twarze: króla Armanda,
królową Adeline, księcia Rudolfa i jego młodszego brata Hectora, a także Leo, księcia Rochelle, i jego żonę Genevieve, którzy byli ostatnimi szlachcicami z Alburnu. Ich przyjazd stanowił oficjalne potwierdzenie tego, że wschodnie prowincje uległy. Wśród ciężkiej kawalerii dostrzegł sir Murthasa, sir Brenta, sir Andiersa i kilku innych, których znal z list rycerzy. Za nimi maszerowały starannie uformowane szeregi piechurów. W następnej kolejności jechały wozy z zapasami i szli ludzie - kolejni uchodźcy. Modina podbiegła do Amilii, żeby ją objąć, gdy ta zsiadła z konia. - Udało ci się! - powiedziała, ściskając asystentkę. - A twoja rodzina? - Jest na wozach - wyjaśniła Amilia. - Przyprowadź ich do wielkiej sali. Jesteś głodna? Skinęła z uśmiechem głową. - No to spotkam się z nimi i zjemy. Są tu ludzie, z którymi ty też musisz się zobaczyć. Nimbus! - zawołała Modina. - Wasza Imperialna Mość. Kanclerz przybiegł do niej i Amilia objęła tyczkowatego mężczyznę. Gdy ulica wypełniła się żołnierzami, Renwick nie mógł już nic więcej zobaczyć. Podszedł do muru i wspiął się po schodach na szczyt bramy, gdzie kapitan Everton znów stał na swoim posterunku i obserwował powrót żołnierzy. - Sir Breckton robi wrażenie, prawda? - odezwał się do niego kapitan, gdy patrzyli z parapetu na kolumnę. - Jeśli o mnie chodzi, to będę dziś spał spokojniej, wiedząc, że on tu jest. I podejrzewam, że przybył w porę. - To znaczy? - Nie podoba mi się niebo. Renwick podniósł głowę i zobaczył na niebie dziwną mieszankę ciemnego brązu i żółci - mdłą gęstwinę chmur, które kotłowały się jak wywar jakiejś wiedźmy. - To mi nie wygląda na naturalne zjawisko - oświadczył Everton. - I zrobiło się cieplej - dodał młodzieniec, uświadamiając sobie, że jest na dworze bez płaszcza, a wcale nie drży. Z jego ust nie wydobywała się też para. Podbiegł do krawędzi parapetu i spojrzał na południowy wschód. Chmury w oddali były jeszcze ciemniejsze i Renwick dostrzegł niesamowity zielony odcień nieba. - Nadchodzą. - Zadąć w róg! - rozkazał Everton, gdy wewnątrz znajdowali się już wszyscy żołnierze i wozy. - Zamknąć bramę!
Rozdział 20. Krypta Dni. Gdy biegła korytarzami, słyszała szczęk stali i krzyki ludzi. Odegrała swoją rolę, wywiązała się z zobowiązań. Zeszła do grobowców i wkroczyła do Krypty Dni. Imperator leżał na podłodze, podczas gdy jego ostatni rycerze ginęli od mieczy ludzi wiernych Venlinowi. Kiedy przemówiła, wrzała w niej wściekłość. Sala zadrżała pod wpływem jej donośnego głosu i niedoszli zabójcy imperatora - dziesięciu Teshlorów - wrzasnęli, gdy ich ciała zostały rozerwane na kawałki. Padła na kolana. - Imperatorze! - wykrzyknęła. - Jestem tu! Nareion łkał, trzymając w ramionach martwe ciała żony Amethes i ich córki Fanquili. - Musimy iść - nalegała. Imperator pokręcił głową. - A róg? - zapytał. - Jest już w grobowcu. - Mój syn? - Jest z Jerishem. Wyjechali z miasta. - Zatem zakończymy to tutaj. - Nareion wyjął miecz. - Wyczaruj na nim osnowę z liter. Wiedziała, co imperator zamierza uczynić. Chciała powiedzieć mu, by tego nie robił. Chciała zapewnić go, że istnieje inny sposób, ale nawet gdy kręciła głową, położyła rękę na klindze i wypowiedziała słowa, po których ostrze zamigotało i pojawiły się na nim litery. Poruszały się i przesuwały, jakby nie były pewne, gdzie powinny się usadowić. - A teraz idź na spotkanie z nim. Zadbam o to, żeby nigdy nie wszedł do grobowca. - Władca spojrzał na martwą rodzinę i skrzący się miecz. Dopilnuję, żeby nikomu innemu też się to nie udało.
Skinęła głową i wstała. Popatrzyła jeszcze raz na tę smutną scenę - imperatora opłakującego stratę swojej rodziny - po czym opuściła Kryptę Dni. Już nie pędziła. Czas stał się nieistotny. Imperator był martwy, ale to nie Venlin go zabił. Przegapił okazję. Venlin wygra bitwę, ale przegra wojnę. - Zatem nie żyje - usłyszała znajomy głos. - A ty chcesz mnie zabić? - Tak - odparła. Znajdowała się na korytarzu tuż za salą tronową, a jego, głos dochodził ze środka. - I sądzisz, że zdołasz? Oto fantazja młodości. Nawet stary Yolric nie jest taki głupi, żeby rzucać mi wyzwanie. A ty, najmłodszy członek rady, szczenię, śmiesz przeciwstawiać mi swój brak doświadczenia i mierną znajomość sztuki? To ja jestem sztuką, to moja rodzina ją wynalazła. Mój brat nauczył jej Cenzlyora. Cała rada ma swoje źródło w umiejętnościach i wiedzy Miralyithów. Wiele zniszczeń jest twoim dziełem. Nie podejrzewałem cię. Jerish był oczywisty, ale ty?! Twoim pragnieniem była władza, zawsze władza. Wszyscy jej chcieliście. Nienawidziliście Teshlorów bardziej niż ktokolwiek inny. A ja sądziłem, że mogę liczyć na twoje wsparcie. - To było przed Avemparthą, przed moim odkryciem, kim jesteś. Mordercą. Nie dopniesz swego. - Już mi się udało. Imperator nie żyje, wiem o tym. Pozostaje jeszcze tylko jedna sprawa, którą muszę załatwić. Powiedz mi, gdzie jest Nevrik. - Prędzej umrę. - Są gorsze rzeczy od śmierci. - Wiem - odparła. - Dlatego wybieram śmierć. Śmierć dla mnie, śmierć dla ciebie... Spojrzała wzdłuż korytarza do miejsca, gdzie wpadało światło słoneczne. Wciąż słyszała odgłosy defilady przed wiwatującymi tłumami.
- Śmierć dla wszystkich. Tu nastąpi koniec, a Nevrik wróci na tron. Pora wreszcie pogrzebać zmarłych. Jeszcze raz spojrzała na słońce na zewnątrz i pomyślała o Elinyi. - Zabierz i mnie, i ją, Mariborze - powiedziała i przymknąwszy oczy, zaczęła wypowiadać zaklęcia. *** - Udało mu się. Arista obudziła się zlana potem, a serce jej łomotało. Leżała w niewielkiej ciemnej klitce, której mroki rozświetlała tylko pojedyncza latarnia. Cienki koc oddzielał ją od zimnego podłoża, drugim była przykryta, a pod głową miała torbę. Kwadratowe pomieszczenie, niewiele większe od jej dawnej sypialni w wieży, miało sufit sklepiony gwiaździście. Po przeciwnych ścianach klitki znajdowały się drzwi. Jedne wychodziły na korytarz, drugie były szczelnie zamknięte. W przesłoniętych mosiężnymi kratkami niszach, które wykuto w ścianach, leżały stosy starannie ułożonych zwojów pożółkłego pergaminu. Wiele z tych drzwiczek było otwartych; kilka zwojów walało się po podłodze, a niektóre były podarte na kawałki. Na środku pomieszczenia stał posąg. Rozpoznała go. Była to jedna z wielu wersji, wielokrotnie widzianych przez nią w kościołach i kaplicach, przedstawiająca Novrona, tyle że tej rzeźbie znowu brakowało głowy. Jej szczątki leżały potrzaskane i starte na pył na podłodze. Twarz Hadriana była pierwszą, jaką zobaczyła, ponieważ Blackwater siedział przy jej boku. - Wreszcie się obudziłaś - powiedział. - Zaczynałem się martwić. Po lewej stronie zobaczyła Myrona. Znajdował się najbliżej światła, siedząc pośród stosu zwojów. Podniósł głowę, uśmiechnął się i kiwnął ręką. - Dobrze się czujesz? - spytał najemnik z troską w głosie. - Jestem tylko wycieńczona. - Przetarła oczy i westchnęła. - Długo spałam? - Pięć godzin - odparł Royce, ale nie widziała go, ponieważ znajdował się gdzieś poza kręgiem światła. - Pięć? Naprawdę? Mam wrażenie, że mogłabym jeszcze przespać dziesięć powiedziała, ziewając.
Dostrzegła w kącie nieprzyjemnie wyglądającego mężczyznę, który był blady i wysuszony, jak niezdrowa wrona z postrzępionymi piórami. Siedział przygarbiony i obserwował ich groźnie ciemnymi szklanymi oczami. - Kto to? - Wartownik Thranic - odparł Hadrian. - Ostatni żyjący członek poprzedniego zespołu. Przedstawiłbym cię, ale poniekąd się nienawidzimy, jako że zeszłej jesieni strzelił do Royce'a z kuszy, niemal go zabijając. - I wciąż żyje? - spytała Arista. - Nie patrz na mnie. Ja go nie powstrzymywałem - odpowiedział Hadrian. Głodna? - Zważywszy na okoliczności, trudno mi to powiedzieć, ale umieram z głodu. - Myśleliśmy, że naprawdę umarłaś - wyznał Mauvin. - Przestałaś się poruszać, a nawet bardzo długo nie oddychałaś. Hadrian uderzył cię kilka razy, ale bez skutku. - Znów mnie uderzyłeś? - Potarła policzek i poczuła ból. Spojrzał na nią z miną winowajcy. - Bałem się. Poza tym ostatnim razem podziałało. Dostrzegła opatrunek na ramieniu Mauvina. - Jesteś ranny? - Raczej zażenowany. Ale tak to jest, kiedy Pickering walczy przy boku Hadriana. Wcale tak bardzo nie boli, naprawdę. - Hm, zobaczmy. - Usłyszała, że Hadrian przetrząsa plecak. - Chciałabyś soloną wieprzowinę... lub może... sprawdźmy... Co powiesz na soloną wieprzowinę? spytał z uśmiechem, podając jej zapakowaną porcję mięsa. Rozdarła torebkę drżącymi rękami. - Na pewno dobrze się czujesz? - spytał i zdziwiło ją zatroskanie w jego głosie. - Jestem tylko osłabiona... Jakbym dostała gorączki. Hadrian nie dał po sobie znać, czy rozumie, ale siedział i obserwował ją, jakby za chwilę mogła paść trupem. - Czuję się świetnie, naprawdę - zapewniła. Ugryzła kawałek mięsa. Mocno posolona i przesuszona wieprzowina była rajem dla jej podniebienia i połknęła ją prawie bez przeżuwania. - Alric? - zapytała. - Jest na korytarzu - odparł Hadrian.
- Jeszcze go nie pochowaliście, prawda? - Jeszcze nie. - To dobrze, bo chciałabym zabrać go do Melengaru i złożyć w grobowcu jego przodków. Pozostali członkowie grupy odwrócili w milczeniu głowy, ale zobaczyła, jak na twarzy Thranica wykwita niepokojący uśmiech. Wartownik wyglądał upiornie w świetle latarni. Jego złośliwość ją zmroziła. - O co chodzi? - spytała. - Raczej nie wrócimy do Melengaru - odparł Hadrian. - Nie ma tu rogu? - Wygląda na to, że jest za tymi drzwiami, ale nie zdołaliśmy jeszcze... - Za tymi drzwiami czai się śmierć - oświadczył Thranic świszczącym i chrapliwym głosem. - Śmierć dla wszystkich dzieci Maribora. Ostatni opiekun imperatora pilnuje Krypty Dni i nie pozwoli, żeby ktoś przez nią przeszedł. - Opiekun? - spytała. - Gilarabrywn - wyjaśnił Hadrian. - I to wielki. - Cóż, oczywiście, że jest duży, jeśli to gilarabrywn. Hadrian się uśmiechnął. - Nie rozumiesz. Ten jest naprawdę duży. - Jest miecz? Musi być miecz, którym można go zabić, prawda? Hadrian westchnął. - Royce twierdzi, że po drugiej stronie są kolejne drzwi. Może właśnie tam jest. Nie wiemy. Poza tym nie ma powodu, żeby taki miecz w ogóle tu był. - Musimy to sprawdzić. Musimy... Miecz. - O co chodzi? - spytal Hadrian. - Czy ten gilarabrywn jest większy od tamtego w Avemparcie? - Znacznie większy. - To by się zgadzało - powiedziała, przypominając sobie sen. - I miecz jest po drugiej stronie pomieszczenia. - Skąd wiesz? - Widziałam to... A przynajmniej widział Esrahaddon. To sam imperator Nareion stworzył tego gilarabrywna. Esrahaddon wyczarował nazwę na klindze miecza króla i Nareion powołał do istnienia bestię. Tylko że przypłacił to życiem. Poświęcił
się, dodając moc gilarabrywnowi i przydzielając mu zadanie pilnowania grobowca, w którym Esrahaddon ukrył róg. Wartownik spojrzał na Aristę z zaciekawieniem. - Patriarcha nie wiedział o istnieniu bestii i my też nie, dopóty, dopóki nieotworzyliśmy tych drzwi. Żadne zaklęcie, żaden podstęp, żadna armia ani pobożneżyczenia nie umożliwią nikomu przejścia do następnego pomieszczenia. W tymmiejscu kończą się poszukiwania rogu. - I ktoś zablokował wyjście - przypomniał jej Gaunt. Leżał, opierając się o plecak. Jego podbity futrem houppelande, który podciągnął sobie pod brodę, był podarty i poplamiony. Fałdy pomiętego chaperona zaś opadały mu na uszy, a ogona w ogóle nie było. I dopiero wtedy Arista zorientowała się, że czarny materiał z nakrycia głowy Gaunta został wykorzystany jako opatrunek na ramię Mauvina. - A to oznacza, że jesteśmy uwięzieni w tej klitce, aż umrzemy z głodu lub pragnienia. Ten drań przynajmniej zdołał wyżywić się goblinami. A my co zrobimy, pozarzynamy się wzajemnie? - Ostrożnie z tym optymizmem, panie słońce - powstrzymał go Mauvin. Możesz za bardzo rozbudzić nasze nadzieje, a potem doznamy rozczarowania. - Musimy podjąć jakąś próbę - oznajmiła Arista. - I podejmiemy - zapewnit ją Hadrian. - Royce i ja nie mamy zwyczaju tak łatwo się poddawać, wiesz o tym, ale zanim cokolwiek zrobimy, musisz odpocząć. Możesz być nam potrzebna. À propos, co miałaś na myśli, mówiąc: „Udało mu się"? - Słucham? - Tak powiedziałaś, gdy się obudziłaś. Odniosłem wrażenie, że chodziło o coś ważnego. Kolejny z twoich snów? - Ach, to... Tak - odparła ciągle lekko zdezorientowana. Usiłowała sobie przypomnieć sen, ale wspomnienie już się zacierało. - Chodziło o Esrahaddona. - Co mu się udało? - To wszystko - odrzekła, podnosząc palec i kręcąc nim w kółko. - Zniszczył miasto. Tak jak powiedzieli. Przypominasz sobie, co zrobiłam przy schodach? Cóż, on dysponował trochę większą mocą. Spowodował, że całe miasto runęło, zapadło się, zostało pogrzebane. - A więc nie żartował, kiedy powiedział, że mając ręce, mógł zrobić więcej zauważył Royce. - A ludzie? - spytał Mauvin.
- Obchodzili Święto Założyciela. W mieście byty tłumy, wszyscy dygnitarze, rycerze i cenzarowie... No i tak, zabił wszystkich. - Naturalnie, że tak! - krzyknął Thranic jak najgłośniej. - Sądziliście, że Kościół kłamie? Esrahaddon zniszczył imperium! - Nie - zaprzeczyła księżniczka. - Próbował je ocalić. To patriarcha Venlin zdradził imperatora. To on stał za tym wszystkim. Jakoś przekonał Teshlorów i cenzarów, żeby przyłączyli się do niego. Chciał obalić imperatora i zabić go z całą rodziną. Sądzę, że zamierzał zostać nowym władcą. Ale Esrahaddon go powstrzymał. Umożliwił synowi imperatora, Nevrikowi, ucieczkę, a potem zniszczył miasto. Przypuszczam, że chciał zmiażdżyć wszystkich wrogów Nevrika za jednym zamachem. Spodziewał się, że zginie razem z nimi. - Ale przeżył - stwierdził Hadrian. - I Venlin też - dodała Arista. - Nie wiem, w jaki sposób. Może Yolric lub nie... Może Venlin coś zrobił... Rzucił jakieś zaklęcie. - Patriarcha był czarnoksiężnikiem? - spytał Hadrian. Skinęła głową. - Przypuszczam, że potężniejszym od Esrahaddona. - To bluźnierstwo! - rzucił oskarżycielsko Thranic, po czym dostał atak kaszlu, po którym opadł z sił. - Był taki potężny, że Esrahaddon nigdy nawet nie rozważał podejmowania z nim walki. Wiedział, że przegra, chociaż był zdolny do zniszczenia całego miasta i prawie wszystkich ludzi, którzy w nim przebywali - Arista urwała i odwróciła głowę w kierunku, z którego przyszli. - Ludzie stali po bokach ulicy. Chyba odbywała się defilada. Wszyscy śpiewali, wiwatowali, jedli słodycze, tańczyli, pili drżączkę, cieszyli się wiosenną aurą. I wtedy wszystko się skończyło. Wciąż wyczuwam użyte przez Esrahaddona struny - głęboko brzmiące, jak te, których dotknęłam na statku tuż przed tym, zanim mnie uderzyłeś. Ale ja ledwie je musnęłam, a Esrahaddon grał na nich głośno. Serce mu pękało, gdy to robił. W mieście mieszkała kobieta, którą kochał, kobieta, którą zamierzał poślubić. Nie zdążył jej stąd wyprowadzić. To ważniejsze od twojej straty! Ważniejsze od straty stu królów i tysiąca ojców. Myślisz, że sprawiło mi to przyjemność? Zapominasz, że ja też straciłem życie. Miałem rodziców, przyjaciół i...
Arista w końcu zrozumiała to, czego Esrahaddon nie powiedział podczas ich ostatniego spotkania w ratuszu w Ratiborze. Dotknęła materiału szaty, przypominając sobie sposób, w jaki potraktowała Esrahaddona. Nie miała pojęcia. Czarnoksiężnik musi rozumieć, że nie wolno mu kierować się osobistą zemstą i zyskiem ani szukać uznania, sławy czy bogactwa. Czarnoksiężnik musi dążyć do poprawy wszechrzeczy - i zawsze wymaga to poświęceń. Wpatrywała się w podłogę, przypominając sobie sen i wspominając przeszłość, trapiona smutkiem i poczuciem straty. Obok niej Hadrian zaczął nucić prostą melodię, a potem zaśpiewał cicho starą pieśń:
Świąteczne przerwano obchody, choć nikt na to nie dał swej zgody. Na zawsze ich w mrok obleczono, zginęli, a mur przewrócono. Pradawne na wzgórzu kamienie, minione widzimy wspomnienie, gdy ongiś stąd ład wprowadzono, lecz przepadł, a mur przewrócono.
- W młodości myślałem, że to bzdury, dziecięce wymysły. Chwytaliśmy się za ręce, stawaliśmy w szeregach i śpiewaliśmy, a wybrana osoba próbowała przewrócić pozostałych albo rozerwać łańcuch. Jeśli jej się to udało, mogła zająć zwolnione miejsce. Nie mieliśmy pojęcia, że krył się w tym jakiś sens. - Kłamstwa! Same kłamstwa! - krzyknął Thranic, dźwigając się z trudem na kolana. Trząsł się, ale Arista nie umiała powiedzieć, czy ze słabości, czy wściekłości, może i z tego, i z tego. - Nie sądzę - zaoponował Myron spośród stosu zwojów. - Nie powinieneś ich czytać - warknął wartownik. - Kościół zakazał czytania całej literatury, która tu się znajduje. To zabronione! - Rozumiem dlaczego - odparł Myron.
- Już samo dotykanie tych zwojów to występowanie przeciwko Kościołowi Nyphrona! - Na szczęście nie jestem jego członkiem. Zakonnicy Maribora nie mają takiego kanonu. - To ty podarłeś te zwoje - domyślił się Hadrian. - Są złe. - Co w nich było? Co takiego strasznego? To ty spaliłeś też bibliotekę. Co próbujesz ukryć? - Hadrian zastanawiał się przez chwilę, po czym wskazał na posąg. - O co chodzi z głowami? To też twoja sprawka. Nie tylko tutaj, ale w całym mieście. Dlaczego? Gdy Thranic milczał, Blackwater zwrócił się do Myrona. - Czego się dowiedziałeś? - Wielu rzeczy. Najważniejsze odkrycie jest takie, że elfy nie były nigdy niewolnikami w imperium. - Co takiego? - zdziwił się Royce. - Ze wszystkich źródeł, które zdążyłem przeczytać, wynika, że elfy nie były nigdy niewolnikami. istnieją niezbite dowody na to, że były równoprawnymi obywatelami, a nawet je czczono. - Żądam, żebyś przestał! - krzyknął Thranic. - Sprowadzisz na nas wszystkich gniew Novrona! - Ostrożnie, Myron - odezwał się Mauvin. - Nie chcielibyśmy, żeby sprawy przybrały zły obrót. - Bluźniercy! Żałosni głupcy! To dlatego nie należało pozwalać, aby ludzie spoza kręgów Kościoła uczyli się starej mowy. To dlatego patriarcha kazał uwięzić Edmunda Halla i odciąć go od świata, bo wiedział, co może się stać. To dlatego spadkobierca musiał umrzeć, bo pewnego dnia przyszlibyście tutaj. Nie udało mi się dotrzeć do rogu, ale i tak mogę wypełnić swój obowiązek wobec wiary! Thranic skoczył z prędkością, jakiej nikt się po nim nie spodziewał, przed siebie, wyciągnął rękę i chwycił latarnię. I zanim nawet Royce zdążyli zareagować, rzucił nią w Myrona. Szkło pękło z trzaskiem i olej opryskał pergaminy, podłogę i mnicha, a płomienie pognały naprzód. Ich niebieskie języki prześlizgiwały się po lśniącej powierzchni kałuży i błyskawicznie wspięły się po nogach i torsie Myrona, sięgając twarzy mnicha. A potem zgasły. Rozlegli się wyraźny trzask i w pomieszczeniu zrobiło się ciemno. - To nie było miłe - powiedziała Arista.
Jej szata się rozjarzyła i księżniczka spojrzała piorunującym wzrokiem na wartownika. Pulsujące niebieskie światło nadawało jej groźny wygląd. - Jesteś cały, Myronie? Mnich skinął głową. Siedział i ścierał olej z twarzy. - Trochę mi tylko ciepło - odparł. - I chyba już nie mam brwi. - Ty draniu! - krzyknął Mauvin do Thranica, sięgając po miecz. - Mogłeś go zabić! Mogłeś zabić nas wszystkich! Nawet Gaunt się podniósł, ale Thranic nie zwrócił na to uwagi i nie wykonał żadnego ruchu. Opierał się niedbale o ścianę, dziwnie skręcony. Miał otwarte oczy i gapił się w sufit, ale nie oddychał. - Co mu się stało? - spytał Gaunt. Mauvin wyciągnął rękę. - On... nie żyje. Wszyscy obrócili głowy. - Ja tylko zgasiłam płomienie - wyjaśniła Arista. Wszyscy znów spojrzeli w stronę wartownika. Royce siedział w innym miejscu niż przed chwilą, a z cienkiej czerwonej linii na szyi Thranica ciekła krew. Mauvin opuścił miecz i usiadł. - Na pewno nic ci nie jest, Myron? - Wszystko w porządku, dziękuję. Mnich wstał, podszedł do zwłok wartownika i uklęknął. Zamknął oczy Thranica, chwycił jego rękę, pochylił głowę i zaśpiewał cicho:
Mariborowi polecam cię i w ręce boga wysyłam cię. Daj mu pokój, błagam cię, i spoczynek, proszę cię. Niech ludzi bóg cię chroni w podróży twej.
- Jak możesz to robić? - spytał Gaunt. - Usiłował cię zabić. Chciał spalić cię żywcem. Jesteś taki ciemny, że tego nie rozumiesz? Myron zignorował jego słowa i pozostał przy Thranicu z pochyloną głową i przymkniętymi oczami. Po krótkiej ciszy złożył ręce wartownika na piersi i wstał.
Przystanął przed Gauntem. - „Wartościowsze od złota, cenniejsze od życia jest miłosierdzie okazane temu, kto nie poznał jego delikatnego pocałunku", Girard Hily, Przysłowia duszy powiedział, po czym wyjął drugą latarnię z plecaka Mauvina. - Zaczynają nam się kończyć - oświadczył, sięgając po hubkę. - Lepiej ja to zrobię - zaproponował Hadrian. - Mógłbyś się zapalić od iskry. Myron podał mu latarnię i spojrzał na pozostałych. - Ktoś mi pomoże go pochować? Degan zaśmiał się i odszedł, kuśtykając. - Ja ci pomogę - zaofiarował się Magnus, który siedział po drugiej stronic pomieszczenia. - Możemy wykorzystać kamienie z zapadliska. Hadrian wstał bez słowa i podniósł ciało Thranica, które zgięło się w połowie jak gruby koc. Ręce wartownika opadły, białe i bezwładne. Arista patrzyła na szlak, który ciemne krople krwi utworzyły na zakurzonym kamieniu. Spojrzała z powrotem na bałagan w narożniku, w którym wcześniej leżał wartownik: garnki, kubki, podarte kawałki tkaniny, pobrudzone koce, śmieci... Nasunęły jej się skojarzenia z mysią norką. Jak długo tu przebywał? Jak długo leżał sarn w tej klitce, czekając na śmierć? Jak długo my tu będziemy? Wstała, odwróciła się od śmieci i kałuży krwi i ruszyła w stronę zamkniętych drzwi. Dotknęła kamienia i metalowych rygli. Drzwi były zimne. Położyła dłonie płasko na ich powierzchni i przysunęła do nich głowę. Nic nie słyszała. Przypomniała sobie, że to nie było żywe stworzenie i nie znało zniecierpliwienia. Poczuła moc, która napierała na nią jak ten sam biegun magnesu. Konfrontacja z oberdazami wyczuliła Aristę na magię - nowy zapach, który przed pałacem zbił ją z tropu, już nie stanowił zagadki. Za drzwiami czaiła się magia, ale nie taka zmienna jak oberdazów. Ghazelscy znachorzy jawili się w jej umyśle jako skaczące i wirujące cienie, które pulsowały nieregularnie, ale to... To było coś większego. Moc po drugiej stronie była wyraźna, intensywna i zdumiewająca. Arista dostrzegała w niej elementy zdolne do kształtowania rzeczywistości. Wyczuwała, że tworzyło je coś więcej niż tylko magia. Zaklęcie dominował i obdarzał niewiarygodną siłą ukryty smutek. Pojedyncze włókno nadziei łączyło niepojęty ból z siłą poświęcenia. Aristę to przerażało, ale zarazem dostrzegała w tym piękno. Na korytarzu słyszała odgłos układanych na stos kamieni. Hadrian wrócił, wycierając ręce o rzeczy, jakby próbował usunąć zarazki. Usiadł obok Royce'a w cieniu, z dala od pozostałych. Księżniczka przeszła na drugą stronę pomieszczenia. Gdy uklękła przed nimi i usiadła na piętach, suknia rozpostarta się wokół niej na ziemi.
- Macie jakieś pomysły? - spytała, kiwając głową w stronę zamkniętych drzwi. Royce i Hadrian wymienili spojrzenia. - Kilka - odparł Royce. - Wiedziałam, że mogę na was liczyć. - Rozpromieniła się. - Zawsze nam pomagaliście, cudotwórcy Alrica. Hadrian się skrzywił. - Nie rób sobie zbyt wielkich nadziei. - Ukradliście skarb z Wieży Koronnej, a następnej nocy odłożyliście go na miejsce. Włamaliście się do Avemparthy, więzienia Gutaria i Drumindoru dwukrotnie. Czy może być coś trudniejszego? - Wiesz tylko o sukcesach - odparl Royce. - A były jakieś niepowodzenia? Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się smutno, po czym przytaknęli. - Ale żyjecie. Wydawało mi się, że porażka... - Nie wszystkie kończą się śmiercią. Na przykład kradzież miecza DeWitta z zamku Essendonów. Trudno ją nazwać sukcesem. - Ale nie było żadnego miecza. To była pułapka. I wszystko dobrze się skończyło. Nie nazwałabym więc tego porażką. - Ale w Alburnie tak - powiedział Royce i Hadrian skinął energicznie głową. - W Alburnie? - Spędziliśmy ponad rok w lochu króla Armanda - wyjaśnił najemnik. - Kiedy to było? Sześć, siedem lat temu? Zaraz po tamtej surowej zimie. Może ją pamiętasz, było wtedy naprawdę zimno. Galewyr zamarzł po raz pierwszy za ludzkiej pamięci. - Przypominam sobie - odrzekła księżniczka. - Ojciec chciał urządzić wielkie przyjęcie z okazji moich dwudziestych urodzin, tylko że nikt nie mógł dojechać. - Przez całą zimę byliśmy w Medfordzie - dodał Royce. - W bezpiecznym i przytulnym gniazdku. Było miło, ale wyszliśmy z wprawy. Zrobiliśmy się zwyczajnie niezdarni. - Gdyby nie Leo i Genny, wciąż siedzielibyśmy w tamtym lochu - dodał Hadrian. - Leo i Genny? - spytała Arista. - Chyba nie książę i księżna Rochelle? - Owszem. - To wasi przyjaciele? - Teraz tak - odparł Royce.
- To zlecenie załatwił nam Albert, który przejął je od innego pośrednika. Typowa robota: my nie znamy klienta, a on nas. Ale okazało się, że klientami byli książę i księżna. Albert złamał zasady i powiedział im, kim jesteśmy, a oni przekonali Armanda, żeby nas wypuścił. Wciąż nie jestem pewny, jak tego dokonali. - Bali się, że będziemy mówić - zasugerował Royce. Hadrian rzucił mu chmurne spojrzenie, po czym przewrócił oczami. - O czym? Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, kto nas wynajął. Royce wzruszył ramionami, a Hadrian spojrzał na Aristę. - Tak czy owak, mieliśmy szczęście, że Armand nie pokwapił się nas stracić. A więc nie zawsze wygrywamy. Nawet kradzież w Wieży Koronnej okazała się katastrofą. - Bo byłeś głupi i wróciłeś - powiedział Royce. - Co się wydarzyło? - spytała Arista. - Dwaj strażnicy przyboczni patriarchy złapali Royce'a, kiedy odkładał skarb na miejsce. - Tacy jak ci na naradzie? - Właśnie. Może ci sami. - Mógł uciec - wyjaśnił Royce. - Droga była wolna, ale zamiast tego idiota wrócił po mnie. Po raz pierwszy widziałem, jak walczy, i muszę przyznać, że robił to imponująco. A strażnicy znali się przecież na rzeczy. - I to bardzo dobrze - dodał Hadrian poważnym tonem. - Prawie nas zabili. Royce'a mocno poturbowali i zranili w ramię, a mnie dźgnęli w udo i przejechali mi ostrzem po klatce piersiowej. Wciąż mam bliznę. - Naprawdę? - spytała Arista zdumiona. Nie mogła sobie wyobrazić, żeby ktoś zdołał pokonać Hadriana w walce. - Udało nam się uciec, ale podniesiono już alarm. Ukryliśmy się na wozie druciarza, który jechał na południe. Wszyscy nas szukali, a my strasznie krwawiliśmy. Wylądowaliśmy w Medfordzie. Żaden z nas wcześniej tam nie był. Wyczołgaliśmy się z wozu w środku nocy. Lało jak z cebra i byliśmy bliscy śmierci. Zaszliśmy chwiejnym krokiem do Dzielnicy Dolnej, szukając pomocy - kryjówki. Ale w mieście gruchnęła wieść o złodziejach z Wieży Koronnej i żołnierze znaleźli wóz. Wiedzieli, że tam jesteśmy. Twój ojciec wysłał strażników miejskich, żeby nas poszukali. Nikogo nie znaliśmy. Wszędzie kręcili się żołnierze. Byliśmy tacy zdesperowani, że waliliśmy do drzwi na chybił trafił, mając nadzieję, że ktoś nas wpuści. To tamtej nocy spotkaliśmy Gwen DeLancy.
- Wciąż nie mogę zrozumieć, czemu wtedy wróciłeś - wyznał Royce. - Nie byliśmy nawet przyjaciółmi, a właściwie to byliśmy wrogami. Wiedziałeś, że cię nienawidzę. - Z tego samego powodu, dla którego przyjąłem zlecenie DeWitta - odparł Hadrian - i poszedłem szukać Gaunta. - Spojrzał na Degana po drugiej stronie pomieszczenia i pokręcił głową. - Zawsze marzyłem o prawych uczynkach, ratowaniu królestwa, zdobyciu serca dziewczyny i statusie bohatera. Potem wróciłbym do Hintindaru, gdzie ojciec byłby ze mnie dumny, a lord Baldwin zaprosiłby mnie do swojego stołu. Ale... - Co takiego? - spytała Arista. - To było tylko chłopięce marzenie - stwierdził ze smutkiem. - Zostałem mistrzem w Calisie. Walczyłem na arenach, na których oklaskiwały mnie setki ludzi. Skandowali moje imię - a przynajmniej to, które mi nadali - ale nigdy nie czułem się bohaterem. Raczej jak zbrukany nikczemnik. Chyba od tamtej pory chciałem po prostu zetrzeć z siebie krew, oczyścić się z brudu. O to właśnie chodziło wtedy w wieży. Uciekłem od ojca, z Avrynu, a nawet z Calisu... I miałem już dość uciekania. Wciąż zresztą tak jest. Siedzieli przez chwilę w ciszy, po czym Arista spytała: - A więc jaki jest plan? - Wyślemy Gaunta - odparł Royce. - Co takiego? - Spojrzała na Degana, który leżał zwinięty w kłębek na kocach. - Sama mówiłaś, że musi iść z nami. Ale dlaczego? - spytał Hadrian. - Przez całą drogę jedynie utrudniał nam życie. Wszyscy w naszej grupie mają określone zadania, tylko nie on. Powiedziałaś, że jest bezwzględnie konieczny, jeśli ta misja ma się zakończyć sukcesem. Dlaczego? - Bo jest spadkobiercą. - Właśnie. Lecz co to daje nam? - Sądzę, że to on musi użyć tego rogu. - To jest oczywiste, ale nie wyjaśnia, po co jest nam potrzebny tutaj. Moglibyśmy przynieść mu róg. Czemu musiał iść z nami? Uważamy, że jako spadkobierca może przejść przez to pomieszczenie - podsumował Hadrian. - A jeśli się mylicie? - spytała. - Musi także zadąć w ten róg. Jeśli więc zginie... - Nie zadmie w róg, jeśli nie będzie go miał - przerwał jej Royce. - I tu się zaczyna twoja rola - powiedział Hadrian. - Musisz zapewnić mu ochronę, tak na wszelki wypadek. Zdołasz to zrobić'?
- Być może - odparła zupełnie bez przekonania. - W moim przypadku wszystko okazuje się dopiero w praniu. Macie jakieś inne pomysły? - Tylko jeden - odrzekł Royce. - Ktoś tam wejdzie i odwróci uwagę gilarabrywna, a reszta w tym czasie pogna ile sił w nogach na drugą stronę, licząc, że przynajmniej jedna osoba zdąży dobiec. Może zadęcie w róg powstrzyma bestię. - Mówicie poważnie? Skinęli głowami. Zerknęła przez ramię. - Powiem mu. *** - Wykluczone! - oświadczył Degan Gaunt, wstając. Nakrycie głowy miał przekrzywione i rozpłaszczone z jednej strony. Po powrocie Myrona i Magnusa Arista zebrała grupę wokół latarni i przedstawiła szczegóły planu, podczas gdy oni posilali się oszczędnie resztkami zapasów. - Musisz - powiedziała księżniczka. - Nawet jeśli się zgodzę, nawet jeśli mi się uda, co to da? Jesteśmy w pułapce! - Tego nie wiemy. Nikt do tej pory nie przeszedł przez to pomieszczenie. Po drugiej stronie może być inne wyjście lub moc rogu umożliwi nam ucieczkę. Nie wiemy, ale niewiadoma jest lepsza od niechybnej śmierci. - To głupota! Bez dwóch zdań. Głupota! - Spójrz na to z innej strony - zaproponował Hadrian. - Jeśli ci się nie uda i bestia cię pożre, zginiesz ot tak, w jednej chwili. - Pstryknął palcami. - Jeżeli zaś tego nie zrobisz, będziesz umierał tu całymi dniami z głodu. - Albo się udusisz - wtrącił Royce. Wszyscy spojrzeli na niego, więc przewrócił oczami. - Powietrze robi się stęchłe. Mamy ograniczoną jego ilość. - Jeśli masz umrzeć, czemu nie zrobić przy tym czegoś szlachetnego? przekonywał go Hadrian. Gaunt pokręcił nieszczęśnie głową. - No właśnie - powiedział Mauvin z niesmakiem. Trzymał się za ranę z grymasem bólu na twarzy. - Hadrianie, oto masz dowód. Gaunt nie jest szlachetny. Nawet nie wie, co to znaczy. Chcesz wiedzieć, jaka jest prawdziwa różnica między
tobą, Degan, a Alricem? Naigrawałeś się i mówiłeś okropne rzeczy o szlachectwie, o błękitnej krwi i nieudolności, ale choć w twoich żyłach może płynie krew imperatora, musi być rozwodniona do takiego stopnia, że właściwie nic z niej nie zostało. Twój ród już dawno zatracił swoją wielkość, rządzą tobą niepodzielnie gorsze instynkty. Twojej nieposkromionej żądzy nie powściągają wyższy cel ani honor. Alric może nie był najlepszym królem, ale nie można mu odmówić odwagi i honoru. Myśl o przejściu przez te drzwi, o stawieniu czoła śmierci musi cię przerażać. Jakie to musi być dla ciebie straszne: poświęcić życie, kiedy nie wykorzystałeś nigdy okazji, żeby je przeżyć. Jaki musisz się czuć oszukany, tracąc pieniądz przed jego wydaniem. Czego możesz się trzymać i odczuwać dumę? Niczego! Alric zaś mógłby przejść przez te drzwi nie dlatego, że był królem, a nawet nie dlatego że był szlachetnie urodzony, ale z powodu tego, kogo sobą reprezentował. Nie należał do ideałów, popełniał błędy. Ale nigdy celowo, nigdy z zamiarem wyrządzenia komuś krzywdy. Przeżył swoje życie najlepiej, jak umiał. Zawsze robił to, co uważał za słuszne. Możesz powiedzieć o sobie to samo? Gaunt milczał. - Nie możemy cię do tego zmusić - odezwała się Arista. - Ale wtedy stanie się to, o czym mówi Hadrian: wszyscy zginiemy, bo nie ma powrotu, a bez ciebie nie możemy iść naprzód. - Mogę przynajmniej dokończyć posiłek, zanim odpowiem? - Oczywiście - odparła. Przeczesała ręką włosy i głęboko zaczerpnęła powietrza. Wciąż była bardzo zmęczona, wycieńczona, a teraz wszystko wydawało się trudne. Wiedziała, że będą problemy z przekonaniem Gaunta, ale co gorsza, nie miała pojęcia, co powinni zrobić, jeśli Degan spróbuje i poniesie porażkę. Gaunt podniósl jedzenie do ust, po czym znieruchomiał i zmarszczył brwi. - Straciłem apetyt - powiedział i spojrzał na sufit. Powieki mu opadały, warga drżała, oddychał głośno przez nos. - Wiedziałem, że do tego dojdzie. - Z roztargnieniem podniósł rękę do szyi, jakby czegoś szukał. - Odkąd go straciłem, odkąd mi go zabrali, wszystko się zmieniło. - Co zabrali? - spytała. - Talizman szczęścia, który matka dała mi w dzieciństwie. Piękny srebrny medalion. Odpędzał zło i przynosił mi niesamowite szczocie. To było cudowne. Gdy go miałem, wszystko uchodziło mi na sucho. Siostra zawsze mówiła, że mam zaczarowane życie, i tak było. Ale on mi go zabrał. - Kto, Guy? - spytała Arista.
- Nie, ktoś inny. Nazywał się lord Marius. Wiedziałem, że potem już nic nie będzie wyglądało tak samo. Nie musiałem się nigdy martwić, a teraz spadają na mnie wszystkie nieszczęścia. - Spojrzał na drzwi do Krypty Dni. - Jeśli tam wejdę, zginę. Ja to wiem. Hadrian wyjął spod koszuli łańcuszek i zdjął go przez głowę. Gdy wojownik wyciągnął rękę, Gaunt otworzył szeroko oczy. - Ten medalion, tak jak twój, został zrobiony przez Esrahaddona. I podobnie jak ty dostałeś swój od matki, ten dal mi mój ojciec. Jestem pewny, że są takie same. Jeśli zgodzisz się tam wejść i spróbować przejść przez tamto pomieszczenie, oddam ci go. - Pokaż! Hadrian podał mu naszyjnik. Gaunt uklęknął przy latarni i zaczął badawczo mu się przyglądać. - Rzeczywiście jest taki sam - orzekł. - A więc? - spytał Hadrian. - Dobrze - odparł Gaunt. - Zrobię to, mając go przy sobie... Ale potem go zatrzymam, zgoda? Od teraz jest mój na zawsze, tak? Inaczej nic z tego. - Oddam ci go, ale pod jeszcze jednym warunkiem: Modina zatrzyma koronę. Gaunt spiorunował go wzrokiem. - Podrzyj umowę, którą z nią spisałeś. Jeśli zgodzisz się, żeby pozostała imperatorką, możesz go zatrzymać. Gaunt potarł medalion między palcami, wodząc spojrzeniem na wszystkie strony. W końcu popatrzył na drzwi do krypty i westchnął. - W porządku - powiedział i z uśmiechem na twarzy włożył łańcuszek przez głowę. - Umowa... Gaunt się nachmurzył, po czym wyjął pergamin zza pazuchy i podał go Hadrianowi, który podarł zwój, dorzucając kawałki do stosu na podłodze. - Jak się czujesz? - spytał Hadrian Aristę. - Jestem jeszcze trochę zmęczona, ale już nie będę spać. Najemnik wstał i podszedł do drzwi. - Myron, może chciałbyś się pomodlić? Mnich skinął głową. - Degan! - zawołała Arista.
Gaunt podniósł głowę znad swojego nowego naszyjnika poirytowany. - Po dotarciu na drugą stronę - poinstruowała go - poszukaj rogu w grobowcu. Nie wiem, gdzie będzie. Nawet nie wiem, jak będzie wyglądał, ale tam jest. - Jeśli go nie znajdziesz - powiedział Hadrian - rozejrzyj się za mieczem z napisem na głowni. Można nim zabić gilarabrywna. Trzeba dźgnąć bestię. Wszystko jedno gdzie. Po prostu wepchnij w jej cielsko wyryte na klindze słowo. - A gdyby coś poszło nie tak, wracaj biegiem, a ja spróbuję cię ochronić dodała Arista. Hadrian podał Gauntowi latarnię. - Powodzenia. Gaunt stał przed nimi blady, ściskając w rękach swój nowy medalion i latarnię. Jego długi postrzępiony płaszcz leżał na ziemi, a chaperon był pomięty i przekrzywiony. Gdy Hadrian i Royce chwycili za zasuwy, metal zaskrzypiał niepokojąco. Najemnik kopnął drzwi, które otworzyły się z głuchym odgłosem sugerującym ogromne rozmiary komory. Gaunt zrobił krok, uniósł latarnię i zajrzał do środka. - Nic nie widzę. - On tam jest - szepnął Royce, który stał za nim. - Na środku pomieszczenia. Śpi. - Śmiało, Degan - zachęcała go Arista. - Może zdołasz się przekraść. - Tak... Mam się przekraść - odparł i zrobił następny krok. Arista i Royce stali obok siebie w wejściu, a Hadrian spoglądał ponad ich ramionami. - Przestań oddychać tak ciężko - warknął Royce. - W najgorszym razie oddychaj ustami. - Dobrze - odrzekł i zrobił kolejny krok. - Rusza się? - Nie - odpowiedział Royce. Gaunt zrobił jeszcze trzy kroki. Latarnia zaczęła podzwaniać, gdy ramię zaczęło mu się trząść. - Czemu nie krzyknie: „Chodź mnie zjeść!"? - syknął sfrustrowany złodziej. Arista obserwowała, jak latarnia podskakuje. Światło nie sięgało ani ścian, ani sufitu, a rozjaśniało tylko jeden bok Gaunta, kiedy Degan wkraczał w coś, co wydawało się otchłanią nicości. - Jak duże jest to pomieszczenie? - spytała. - Olbrzymie - odparł Royce.
Usiłowała przypomnieć sobie sen. Pamiętała niejasno imperatora na podłodze dużej komnaty z malowidłami na ścianach i szeregiem posągów przedstawiających wszystkich poprzednich imperatorów, to było w sali pamięci. - Całkiem nieźle sobie radzi - zauważył Hadrian. - Jest w połowie drogi - relacjonował Royce. - Idzie bardzo wolno. - Chyba widzę - powiedziała Arista. Latarnia w końcu oświetliła wielką bryłę przed Gauntem. -To on? To jego... Dobry Mariborze, to tylko jego noga? - Mówiłem, że jest duży - przypomniał jej Royce. Gdy Gaunt jeszcze się przybliżył, światło latarni ukazało gigantycznego stwora. Noga z pazurami miała nie więcej niż trzy metry długości, ale ogon ginął w ciemności. Dwa wielkie skrzydła były złożone i wyglądały jak niebotyczne namioty wykonane ze skóry rozciągniętej na szponiastych tyczkach. Olbrzymi łeb z długim pyskiem, stojącymi uszami i zębami jak kły leżał między przednimi łapami, dzięki czemu gilarabrywn wyglądał niewinnie jak śpiący pies - tylko że nie spał. Gaunta obserwowało bez mrugnięcia dwoje oczu, każde większe od koła wozu. Gdy stwór uniósł łeb, Degan przystanął. Nawet z daleka słyszeli jego ciężki, przyspieszony oddech. - Nie uciekaj! - zawołała Arista, wchodząc do pomieszczenia. - Powiedz mu, kim jesteś. Powiedz, że jesteś spadkobiercą. Każ mu cię przepuścić. Gilarabrywn wstał, rozpościerając skrzydła, i rozległ się dźwięk podobny do grzmotu. We trójkę poczuli podmuch powietrza. - Gaunt, powiedz mu! - Ja... Ja... jestem... jestem Degan Ga... Gaunt, spadkobierca Novrona, i ja... - Do diabła! - Royce popędził naprzód. Arista też to zauważyła - bestia uniosła łeb i otworzyła pysk. Księżniczka przymknęła oczy i wytężyła zmysły. Oczyma duszy zobaczyła ogromne rozmiary potwora i jego obezwładniającą moc i była to magia w czystej postaci. Słyszała jej muzykę, czuła jej drgania i wszystko mówiło jej, że gilarabrywri zamierza zabić Degana. - Uciekaj! - krzyknął Hadrian. W tej samej chwili Aristę ogarnęła panika. Nie mogła nic zrobić, bo stwór wydawał się ulotny jak dym. Nie mogła go pochwycić, pchnąć, spalić lub zranić. To była magia i próba wpływania na nią magią odniosłaby podobny skutek do dmuchania na wiatr lub plucia na jezioro.
Otworzyła oczy. - Nie mogę go powstrzymać! Potwór wygiął grzbiet w łuk, żeby zaatakować. Szata Aristy gwałtownie rozbłysła jaskrawym światłem, które zalało wszystkie zakamarki wielkiej krypty i odbiło się w złotych i srebrnych przedmiotach, oślepiając i oszałamiając obserwatorów. Nawet księżniczka nic nie widziała, ale usłyszała jęk bestii i wyczuła, że potwór się cofa. Światło zgasło równie szybko, jak się pojawiło. Arista usłyszała szybko zbliżające się kroki, które przemknęły obok niej, i została wyciągnięta przez drzwi. Szybko mrugając, żeby odzyskać zdolność widzenia, dostrzegła jeszcze, jak Hadrian zasuwa rygle i oddziela ich od komory z bestią. Za drzwiami rozległ się ryk, który wstrząsnął murami, a potem nastała cisza. Royce i Gaunt leżeli zdyszani na podłodze. Hadrian padł przy drzwiach. Arista osunęła się przy ścianie na kolana i do oczu napłynęły jej łzy. Pomyślała, że to koniec. Thranic miał rację. Nikt nie zdoła przejść przez to pomieszczenie - nigdy.
Rozdział 21. Poświęcenie. Hadrian uniósł latarnię i spojrzał na zwalisko. Potrzaskane skały i popękane kamienie utworzyły masywną ścianę, która zagrodziła korytarz i wchłonęła schody. Nąjemnik zerknął na Magnusa, który stał obok niego. - No i? Krasnolud pokręcił głową z grymasem niezadowolenia. - Gdybym miał miesiąc, może dwa, zdołałbym wykopać tunel. - Mamy jedzenia na sześć, może siedem dni i wody na być może trzy - odrzekł Hadrian. - I nie wiemy, na jak długo wystarczy nam powietrza. Domyślam się także, że Wyatt i EIden odpłyną z powrotem mniej więcej za pięć dni. - No i nie zapominaj o Ghazelach - przypomniał mu Magnus. - Jak sądzisz, ilu ich już może tu być? Pięciuset? Tysiąc? Dwa tysiące? Ilu jeszcze sprowadzili oberdazów, żeby poradzić sobie z księżniczką? Chyba przez pewien czas będą obserwować drugie wyjście. Hadrian westchnął. - To nie wygląda dobrze, prawda? - Tak - odparł ze smutkiem Magnus. - Przykro mi. Gdy wrócili do komory, Arista wciąż siedziała sama w kącie. Po próbie przejścia przez Kryptę Dni wiele spała i Hadrian zastanawiał się, czy nie szuka odpowiedzi właśnie w swoich snach. Mauvin leżał na podłodze, nie zadawszy sobie wcześniej trudu, żeby rozłożyć koc na kamieniu. Gapił się w sufit niewidzącym wzrokiem. Gaunt zwinął się w kłębek w narożniku naprzeciwko Aristy. Miał zamknięte oczy i ściskał oburącz amulet. Royce i Myron siedzieli przy ostatniej latarni i rozmawiali. Hadrianowi wydawali się surrealni. Myron siedział po turecku na podłodze i mówił z ożywieniem, przeglądając stosy pergaminów, które zebrał wokół siebie. Z każdego zwoju starannie starł olej. Royce zaś, zdjąwszy wcześniej buty, opierał się wygodnie o ścianę, trzymając nogi na plecaku Gaunta. Można by pomyśleć, że znajdują się w ciemnym pokoju w „Róży i Cierniu” lub innej przytulnej gospodzie. - Ghazelowie podbili Calis - mówił Myron. - Przybyli na statkach ze wschodu i zaatakowali. Ani ludzie, ani krasnoludy ich wcześniej nie widzieli. Ludzie nazywali ich pomiotem Uberlina, a krasnoludy nadały im nazwę Ba Ran Ghazelowie, czyli morskie gobliny. Najechali na Calis i wypędzili klany ludzi na zachód do Avrynu, natomiast krasnoludy powróciły pod ziemię. Elfy ostrzegły ludzi, żeby nie przekraczali rzeki Bernum, a gdy ci to uczynili, elfy wypowiedziały im wojnę.
Gdy podeszli Hadrian i Magnus, Myron przerwał i razem z Royce'em spojrzał na nich wyczekująco. - A więc nic z tego? - spytał Royce, bez trudu odczytując wyraz twarzy przyjaciela. - Niestety - odparł Hadrian z westchnieniem. Miał przygarbione ramiona i zwieszoną głowę. Czuł się pobity, pokonany przez kamień, pył i brud. Wycieńczony położył się i podobnie jak Mauvin zaczął gapić się w sufit. - Nie ma stąd wyjścia. Magnus skinął głową i wyjaśnił: - Użyli twardego kamienia, a księżniczka też wykonała świetną robotę. Zwalisko jest głębokie na kilkadziesiąt metrów. Sądzę, że zawaliły się całe schody i spory odcinek korytarza za nimi. Może z ekipą dwudziestu krasnoludów i miesiącem na przeprowadzenie prac zdołałbym usunąć gruzy, wstawić podpory i zbudować nowe schody, ale w obecnej sytuacji zginiemy, zanim zdołam wykopać tunel szeroki na pół metra. - Usiadł pośród zwojów, podniósł jeden i zerknął na niego. - Umiesz czytać teksty napisane w starej mowie? - spytał Myron. - To mało prawdopodobne - odparł Magnus. - Wśród krasnoludów nie ma uczonych nawet we własnym języku. Kończysz opowieść? O tym, jak krasnoludy ocaliły ludzkość? - Aa... Cóż, tak przypuszczam. - Opowiadaj dalej. Podoba mi się ta historia. - Jak mówiłem, po przybyciu goblinów ludzie zostali wygnani na zachód. Nie mieli wielkiego wyboru, a rzekę przekroczyły głównie kobiety i dzieci, które uciekały przed nagonką goblinów. Z tego, co przeczytałem, wynika, że elfy o tym wiedziały i niektóre były za tym, żeby pozwolić ludziom tam zostać. Ale w grę wchodziły jeszcze inne względy. Elfy już wcześniej zawarły z ludźmi umowy, które okazały się katastrofalne w skutkach. Problem polegał na tym, że ludzie żyli tylko kilkadziesiąt lat i układ zawarty z jednym wodzem plemienia szedł w zapomnienie zaledwie po kilku stuleciach. Jeszcze ważniejsza jednak była szybkość rozmnażania się. Elfy miały tylko jedno dziecko w całym swoim życiu, które trwało setki, a czasami tysiące lat. Ludzie zaś rozmnażali się jak króliki i król, podówczas wódz Miralyithów, uważał, że zdominują świat i rozplenią się bardziej od mrówek. Postanowiono więc wytępić ludzkość do ostatniej kobiety i dziecka, zanim rozmnożą się do takiego stopnia, że nie będzie można ich powstrzymać. W owym czasie Ghazelowie atakowali wschodnie wybrzeże Avrynu i południowe Erivanu, przejmując kontrolę nad morzem, które obecnie znamy pod nazwą Morza Goblinów. - Skąd się o tym wszystkim dowiedziałeś? - spytał Hadrian.
Myron wyjął księgę oprawną w czerwoną skórę. - Nosi tytuł Migracja ludów i została napisana przez księżniczkę Farilane, nawiasem mówiąc, córkę imperatora Nyriana, który rządził od roku tysiąc dziewięćset dwunastego do tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego według imperialnego kalendarza. Są tu wspaniale mapy pokazujące, jak różne klany ludzi migrowały z Calisu do Avrynu. Z początku istniały trzy główne klany. Bulard snuł teorie, że te grupy, różne pod względem zarówno tradycji, jak i podstaw językowych - tymczasowo ujednolicone przez imperium - dały początek etnicznym podziałom i położyły podwaliny pod trzy królestwa, które powstały po upadku imperium. - A więc w tych księgach nie ma nic na temat rogu? Myron przytaknął i dodał: - Ale jeszcze nie skończyłem czytać. - À propos językoznawstwa... - zaczął Royce. - Nazwiska, które znalazłeś w domu gildii Teshlorów, Techylor i... Jak brzmiało to drugie? - Cenzlyor? - Właśnie. Znalem kiedyś bardzo mądrego człowieka, który powiedział mi, że słowa tego typu, a także podobne - na przykład Avryn i Galewyr - są pochodzenia elfickiego. - Naturalnie - odparł Myron. - Techylor to po elficku „wprawna ręka", a Cenzlyor to „wprawny umysl". - Czy to możliwe, że Techylor i Cenzlyor byli elfami? - spytał Royce. - Hm. - Mnich zastanawiał się przez chwilę. - Nie wiem. Zanim tu dotarliśmy, nawet nie wiedziałem, że to nazwiska. - Spojrzał na Magnusa. - Naprawdę nie można przekopać się przez te gruzy? Chętnie wróciłbym do tamtej biblioteki. Skoro pan Bulard znalazł te książki, to może jeszcze jakieś przetrwały pożar. - To dlatego chcesz się stąd wydostać?! - wykrzyknął Gaunt, siadając i odrzucając koc. - My tu umieramy, a twój książkowy móżdżek chyba nie jest aż taki ciemny, żebyś tego nie wiedział, co? Niedługo będziemy leżeć tu martwi, a ty myślisz tylko o książkach? Oszalałeś! - To zabrzmi naprawdę dziwnie - zaczął Mauvin - ale w tej sprawie muszę zgodzić się z jego spadkobierczością. Jak możesz w takiej chwili paplać o starożytnej historii? - W jakiej chwili? - spytał Myron. Nawet Arista była skonsternowana. - Myronie, my tu umrzemy. Rozumiesz to, prawda?
Mnich rozważał to przez chwilę, po czym wzruszył ramionami. - Być może. - To cię nie niepokoi? Myron się rozejrzał. - A powinno? - Co takiego?! - Gaunt wybuchnął śmiechem. - On zwariował! - Czym ten dzień różni się od pozostałych? Wszyscy spojrzeli na niego z niedowierzaniem i Myron westchnął. - Zanim przyjechali imperialiści i spalili opactwo, poranek zapowiadał śliczny jesienny dzień. Niebo było błękitne, a powietrze zaskakująco ciepłe. Natomiast noc, gdy poznałem króla Melengaru, Royce'a i Hadriana, którzy otworzyli mi oczy na niewysłowione cuda, była strasznie zimna i wilgotna. Kiedy przedzierałem się przez zaspy śniegu na południe z wiadomością o pannie DeLancy, nie miałem pojęcia, że ta podróż uchroni mnie przed elfickimi najeźdźcami. Widzicie zatem, że nie można przewidzieć, co Maribor trzyma dla nas w zanadrzu. Piękny dzień może przynieść katastrofę, a taki, w którym człowiek z początku jest uwięziony w starożytnym grobowcu, może okazać się najlepszy w życiu. Skoro nie porzuca się nadziei w przyjemne dni, czemu to robić w te, które zaczynają się niepomyślnie? - Prawdopodobieństwo śmierci jest tutaj trochę większe niż zwykle, Myronie zauważył Magnus. Mnich skinął głową. - Zaiste, możemy tu umrzeć, to prawda. Ale i tak wszyscy umrzemy, czy ktoś może temu zaprzeczyć? Kiedy się pomyśli o wszystkich ewentualnych sposobach zejścia z tego świata, można śmiało stwierdzić, że to miejsce nie jest gorsze od innych, prawda? - rzekł. - Chodzi mi o to, że zakończenie życia w otoczeniu przyjaciół, w wygodnym, suchym pomieszczeniu, w którym jest sporo książek do czytania... nie wydaje się aż takie okropne... Jaką korzyść przynoszą strach, żal lub przygnębienie, gdy ma się za chwilę umrzeć? Stary opat zwykł mawiać: „Życie jest cenne, tylko pod warunkiem że chcesz, aby takie było". Patrzę na nie jak na ostatni kęs cudownego posiłku i dla mnie pytanie brzmi: delektować się nim czy też świadomość, że to już koniec, powinna zaprawić go taką goryczą iż nie sprawi człowiekowi przyjemności? - Mnich rozejrzał się, ale nikt mu nie odpowiedział. Jeśli Maribor życzy sobie mojej śmierci, to kim jestem, żeby się z nim spierać? Przecież to on dał mi życie. Dopóki nie zadecyduje, że nadeszła moja pora, dopóty każdy dzień będzie dla mnie podarunkiem, który zmarnowałbym, gdybym go spędził nierozsądnie. Poza tym wiem z doświadczenia, że dla mnie ostatni kęs jest często najsmaczniejszy.
- To bardzo piękne - zachwyciła się Arista. - Nigdy nie byłam religijna, ale być może, gdybym miała za nauczyciela ciebie, a nie Saldura... - Nie powinno mnie tu w ogóle być - utyskiwał Gaunt. - Jak się w to wplątałem? Nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Czy jeszcze komuś ciężko się oddycha? Położył się z powrotem, nasunął koc na głowę i jęknął. Nastała cisza. Myron wstał i rozejrzał się za następnymi nierozwiniętymi zwojami, które tkwiły w wielu otworach. - Kto cię nauczył elfickiego? - spytał Magnus Royce'a. - Słucham? - Przed chwilą powiedziałeś, że jakiś człowiek opowiedział ci o elfickich słowach. Kto to był? - Ach, o to ci chodzi - stwierdził Royce, poruszając palcami u nóg. - Poznałem go w więzieniu. To był prawdopodobnie pierwszy prawdziwy przyjaciel, jakiego w życiu miałem. Te słowa zwróciły uwagę Hadriana. Royce nigdy wcześniej nie opowiadał o swoim pobycie w Manzancie, a ponieważ znał każdego, kogo Royce kiedykolwiek nazwał przyjacielem - z wyjątkiem jednego - spróbował zgadnąć, o kogo chodzi. - To on ci dał Alverstone'a. - Tak - potwierdził Royce. - Kto to był? - spytał krasnolud. - Jak go zdobył? Był strażnikiem? - Nie, takim samym więźniem jak ja. - Jak przemycił sztylet? - Zapytałem go o to samo - odrzekł Royce. - Powiedział, że go nie przemycił. - Co takiego? Znalazł go? Odkrył ten skarb w kopalni soli? - Być może, ale nie to mi powiedział, a nie należał do tych, co kłamią. Powiedział, że sam go zrobił dla mnie. Powiedział, że będę go potrzebował. Royce odwrócił głowę w zamyśleniu. - W więzieniu przysiągłem sobie, że już nigdy nikomu nie zaufam. Wtedy go spotkałem. Inaczej umarłbym przed upływem miesiąca. To dzięki niemu przeżyłem. Nie musiał mi pomagać - nie miał ku temu absolutnie żadnego powodu - ale pomógł. Nauczył mnie różnych rzeczy: jak przetrwać w kopalni, gdzie kopać, a gdzie nie, kiedy spać, a kiedy udawać, że się śpi. Nauczył mnie matematyki, czytania, historii, a nawet trochę elfickiego. Nie poprosił o nic w zamian. Pewnego dnia zabrano mnie do Ambrose'a Moora, żebym poznał starego człowieka o imieniu Arcadius, który mienił się czarnoksiężnikiem. Zaproponował, że kupi mi wolność, jeśli zrobię dla niego coś szczególnego. Jak
się okazało, chodziło o kradzież w Wieży Koronnej. - Spojrzał na Hadriana. Powiedziałem, że zrobię to, jeśli zapłaci także za uwolnienie mojego przyjaciela. Ale Arcadius odmówił. Udałem, że się zgadzam, tylko po to, żeby stamtąd wyjść, a przyjacielowi obiecałem, że po wyjściu z więzienia poderżnę starcowi gardło, ukradnę mu pieniądze i wrócę, żeby go wykupić. - Czemu zmieniłeś zdanie? - spytał Hadrian. - Kazał mi obiecać, że nie zabiję Arcadiusa i Ambrose'a Moora. To była jedyna rzecz, o jaką mnie poprosił. To właśnie wtedy dał mi Alverstone'a i się pożegnał. - I już nigdy tam nie wróciłeś? - Wróciłem. Po roku miałem mnóstwo pieniędzy i zamierzałem go wykupić, ale Ambrose powiedział mi, że umarł. Wrzucili jego ciało do morza tak jak innych. Wygiął palce. - Nie miałem nigdy okazji, żeby mu podziękować. *** Mijały godziny. Podobnie jak pozostali Hadrian leżał na ziemi i na przemian zasypiał i się budził. Śniło mu się, że stoi przy boku ojca i walczy z tajemniczymi stworzeniami, usiłującymi zabić imperatora, który trochę przypominał z wyglądu Alrica. W innym śnie siedział w spalonej gospodzie „Róża i Cierń” i czekał z Gwen i Albertem na Royce'a, ale ten się spóźniał, bardzo spóźniał. Gwen bała się, że stało się coś strasznego, i Hadrian uspokajał ją, że Royce sobie poradzi. „Nic", powiedział do niej, „absolutnie nic nie jest w stanie zatrzymać Royce'a z dala od ciebie, nawet śmierć". Zbudził się oszołomiony i zmęczony, jakby w ogóle nie spał. Od leżenia na zimnej podłodze zesztywniały mu mięśnie. Powietrze zrobiło się duszne, a przynajmniej tak się Hadrianowi wydawało. Nie miał trudności z oddychaniem, ale czuł się tak, jakby spał z głową pod kocem. Ile z tego jest prawdą, a ile wytworem wyobraźni? Czy płomień w latarni maleje? Wszyscy spali. Gaunt w swoim narożniku, Magnus przy ścianie. Nawet Myron zasnął pośród zwojów. Księżniczka leżała zwinięta w kłębek blisko środka pomieszczenia. Też spała, z zamkniętymi oczami i głową opartą na rękach. Już nie wyglądała na młodziutką dziewczynę. W świetle latarni widać było, że twarz ma bardziej pociągłą, policzki mniej zaokrąglone, a wokół ust i oczu drobne zmarszczki. Poza tym miała ubrudzoną twarz, popękane wargi i podkrążone oczy. W dawno nieczesanych włosach porobiły się kołtuny. Wtedy pomyślał, że jest piękna - nie pomimo tych mankamentów, ale właśnie z ich powodu. Gdy na nią
patrzył, czuł się okropnie. Wierzyła w niego, liczyła na niego, a on ją zawiódł. Podobnie jak zawiódł Thrace i jej ojca. Obiecał przecież Theronowi, że będzie pilnował jego córki i zapewni jej bezpieczeństwo. Zawiódł nawet własnego rodzica, który dał mu ostatnią szansę, by znalazł w swoim życiu jakiś sens. Westchnął i w tym samym momencie zauważył, że Royce'a nie ma wśród śpiących. Nie było go nawet w komorze. Hadrian wstał i wyszedł na korytarz. Jego wspólnik siedział w ciemności, niedaleko stosu kamieni ułożonych na ciele Thranica. Hadrian ledwie go widział, ponieważ przesączało się tu niewiele światła. Oparł się plecami o ścianę i zsunął powoli na podłogę, by usiąść obok przyjaciela. - W końcu do tego doszedłem - odezwał się Royce. - Jaki zawód będzie dla nas najlepszy? Mam nadzieję, że nie zwiedzanie jaskini. Royce spojrzał na niego i uśmiechnął się z wyższością. Hadrian widział przyjaciela jedynie w pojedynczej smudze światła, padającej na mostek jego nosa i lewy policzek. - Nie. Dotarto do mnie, że kluczem jesteś ty. Nie możesz umrzeć. - Na razie mi się podoba. Nie mam pojęcia, o czym mówisz, ale zaczyna się świetnie. - Zastanów się. To nie może być koniec, bo nie możesz umrzeć. W tym tkwi sedno sprawy. - Ale zamierzasz powiedzieć coś sensownego? - Chodzi o Gwen. Przypominasz sobie? Powiedziała, że muszę cię uratować, tak? Stanowczo przy tym obstawała. Tyle że ja tego nie zrobiłem. Odkąd wysłała nas na poszukiwanie Merricka, ani razu nie uratowałem ci życia. Tak więc albo była w błędzie, albo czegoś nie dostrzegamy. A jak wiesz, Gwen nigdy się nie myliła. Musieliśmy czegoś nie widzieć i teraz wiem czego. To tutaj mam ci uratować życie. - Cudownie, tylko powiedz, proszę, jak zamierzasz to zrobić. - Nasz drugi plan: odwrócę uwagę gilarabrywna. - Co takiego? - Hadrian poczuł się tak, jakby Royce go uderzył. - Przyciągnę uwagę bestii, podobnie jak to zrobiła Millie w Dahlgrenie, a ty pobiegniesz, weźmiesz miecz i zabijesz potwora. Sam nie wiem, czemu wcześniej na to nie wpadłem. To zupełnie logiczne. - Pamiętasz, co się stało z Millie, prawda? - Tak - odparł po prostu i slowo to zabrzmiało w ciemności jak werdykt. - Ale nie rozumiesz? Właśnie to mam zrobić. Nawet zastanawiałem się, czy to nie dlatego zginęła. Może Gwen wiedziała wszystko. Wiedziała, że nie możemy wyjechać i
zacząć wspólnego życia, bo musiałem znaleźć się w tym miejscu, żeby się poświęcić. Może dlatego była wtedy na moście... Może zginęła dla mnie - lub raczej dla ciebie i wszystkich innych - po to, żebym miał siłę oddać za ciebie życie. - Strasznie dużo tu wątpliwości, Royce. - Być może - odparł. Nastąpiła pauza. - Ale tak musi być - ciągnął po chwili Melborn. - Wiemy, że miała dar jasnowidzenia. Wiemy, że znała przyszłość. Wiemy, że uwzględniała ją w swoich planach i powiedziała, że ocalę ci życie. Wiedziała, że beze mnie zginiesz, a twoja śmierć spowoduje coś strasznego. Jeżeli zatem ocalę cię teraz, wciąż będziemy mieli szansę na zdobycie rogu. - A jeśli przyszłość się zmieniła? Jeśli gdzieś po drodze zrobiliśmy coś, co ją zmieniło? - Nie sądzę, żeby to tak działało. Nie sądzę, żeby można było zmienić przyszłość. Bo w takim razie Gwen by to zobaczyła. - Sam nie wiem - odparł Hadrian, któremu z trudem przychodziło racjonalne omawianie zalet samobójstwa Royce'a. - W porządku, ujmę to inaczej - powiedział Royce. - Widzisz inny sposób wydostania się stąd? Hadrianowi zaczęło się robić trochę niedobrze. Oddychanie też sprawiało mu większą trudność. - A więc twój plan zakłada, że odciągniesz uwagę potwora, a ja pobiegnę po miecz? -Tak, weźmiesz broń i go zabijesz. Przypuszczam, że mogę ci zapewnić co najmniej dwie minuty, ale liczę na pięć. Dłuższy czas to marzenie ściętej głowy. Po pięciu minutach umykania przed bestią będę zmęczony, a ona tak sfrustrowana, że zionie ogniem. Mimo to nawet dwie minuty powinny wystarczyć na przebiegnięcie przez pomieszczenie i znalezienie miecza. - A jeśli następne pomieszczenie jest zamknięte na klucz? - Nie jest. Widziałem je, gdy pobiegłem po Gaunta. Drzwi są otwarte. Hadrian, wiesz, że mam rację. Poza tym myślę nie tylko o tobie. Jest tu jeszcze pięć osób, które zginą, jeśli tego nie zrobię. Przyznaję, że ich życie niewiele dla mnie znaczy, ale wiem, że dla ciebie tak. - I jesteś pewny, że chcesz to zrobić? - Chcę to zrobić dla Gwen. Po cóż innego miałbym żyć? Pozostaje mi jedynie spełnienie jej ostatniego życzenia. To wszystko. Później...
Hadrian przymknął oczy. Gdy uderzył głową o ścianę, rozległ się głuchy odgłos. Czuł nacisk za oczami i pulsowanie w czaszce. - Wiesz, że mam rację - nie ustępował Royce. - Czego chcesz? Mam powiedzieć: „Hura, dzięki, stary, że nas ocaliłeś"? - Chcę tylko, żebyście przeżyli, nawet Magnus i Gaunt. To coś, co mogę ci zaofiarować, i jedyna rzecz, jaką mogę zaofiarować Gwen. Jeśli zdołam cię uratować, a ty zdobędziesz ten głupi róg i wszyscy zostaną ocaleni, jej śmierć będzie coś znaczyła. Przypuszczam, że moja też. To więcej niż mogliśmy oczekiwać. Prostytutka i bezwartościowy złodziej ocalający świat: niezłe epitafium. Widzisz, że mam rację, prawda? Hadrian oparł głowę o ścianę i zapatrzył się w ciemność. - Nie nudzi cię to, że zawsze masz rację? - Tworzyliśmy zgrany zespół, prawda? - odrzekł Royce. - Arcadius nie był taki głupi, że nas spiknął. - Mów za siebie. - Uważaj. Niedługo umrę, żeby ratować twój tyłek, więc bądź miły. - À propos, dzięki ci za to. - Tak, cóż, będziesz zadowolony, że się mnie pozbyłeś. Wrócisz do kowalstwa w Hintindarze i zaczniesz wieść spokojne, szczęśliwe życie. Wyświadcz mi tylko przysługę i ożeń się z jakąś ładną wiejską dziewczyną. I wyszkol syna tak, żeby dał popalić imperialnym rycerzom. - Pewnie - odparł Hadrian. - A przy odrobinie szczęścia zaprzyjaźni się z cynicznym włamywaczem, które będzie go nieustannie gnębił. - Przy odrobinie szczęścia. - Tak - potwierdził Hadrian. - Przy odrobinie szczęścia. Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Hadrian słyszał chrapanie Gaunta. - Lepiej się pośpieszmy - powiedział Royce. - Zanim zabraknie powietrza i dopóki macie dość jedzenia i picia, żeby się stąd wydostać, nie uważasz? -Tak przypuszczam. - Wiesz... Gdy umrę i bestia zginie - zakładając, że coś ze mnie pozostanie - nie miałbym nic przeciwko, żebyś złożył mnie w grobie Novrona. Trudno o lepszą kwaterę. I każ Myronowi powiedzieć coś miłego, coś poetyckiego. Coś o Gwen i o mnie. ***
- Co takiego? Nie! - krzyknęła Arista. Stała przy ścianie z kocem zarzuconym na ramiona. Ściskała ciemną wełnę tak mocno, że aż palce jej pobielały. Jej powolne kręcenie głową przypominało ruch wahadła zegara. Po obu stronach miała Magnusa i Mauvina. Ale żaden nie odezwał się słowem, gdy Royce przedstawiał szczegóły planu. Hadrian dostrzegł w ich oczach wyraz zatroskania, lecz również rezygnacji. Gaunt stał i spoglądał z nadzieją, a jego wzrok lśnił po raz pierwszy, od kiedy weszli do komory. - To jedyny sposób - zapewniał ją Royce, siadając na swoim plecaku, na którym wcześniej zostawił buty. - I to zadziała. Wiem, że tak będzie. - Zginiesz! - krzyknęła. - I nie będę mogła cię ocalić. Royce włożył buty. - Oczywiście, że zginę, i nie chcę, żebyś mnie ratowała - odrzekł, zrobił krótką pauzę, po czym dodał: - To wszystko się skończy. Nareszcie. - Nie, obaj zginiecie, ja to wiem. - Spojrzała na Hadriana z takim samym przerażeniem na twarzy. - Nie róbcie tego. Proszę. Hadrian odwrócił się i odpiął pas z mieczami. Bez nich mógł biec szybciej. - W którą stronę pobiegniesz, Royce? - Chyba w prawo - odparł złodziej, zrzucając płaszcz. - Dzięki temu będę po lewej stronie bestii. Może jest praworęczna. Postaram się jak najdłużej zaprzątać jej uwagę, ale przekonamy się, jaka jest szybka. Spróbuję przekraść się jak najdalej w stronę prawego narożnika, zanim przyciągnę jej uwagę, więc poczekaj, dopóki nie krzyknę. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, będziesz miał wolną drogę. - Zamierzacie to zrobić w tej chwili? - Księżniczka kręciła głową szybciej. Hadrian oparł się o ścianę i rozciągnął mięśnie nóg, a potem potruchtał przez kilka sekund w miejscu. - Nie ma sensu zwlekać - odparł. - Proszę - powiedziała Arista niewiele głośniej od szeptu. Zrobiła krok w kierunku Hadriana i wyciągnęła rękę, po czym znieruchomiała. Royce podszedł do Magnusa, który cofnął się o krok. Złodziej sięgnął pod płaszcz i wyjął Alverstone'a w pochwie. Podał sztylet krasnoludowi. - Zastanawiałem się, czy mógłbyś mi go przypilnować. - Mówisz poważnie? - spytał krasnolud. Royce skinął głową. Powoli, ostrożnie Magnus dotknął broni obiema rękami, obejmując ją jak noworodka.
- Naprawdę zamierzasz to zrobić? - spytał krasnolud, kiwając głową w stronę Krypty Dni. - To jedyna możliwość. - Ja... ja mógłbym pójść - powiedział Magnus, wciąż spoglądając na sztylet. Mógłbym wziąć latarnię... - Z twoimi krótkimi nogami? - Royce wybuchnął śmiechem. - Skutek byłby tylko taki, że Hadrian by zginął. Magnus podniósł głowę, ściągając brwi. Jego usta poruszały się na boki, jakby coś przeżuwał. - Powinienem być ostatnią osobą... - nie dokończył zdania. - Powiedzmy, że po ostatnich wydarzeniach uświadomiłem sobie, iż zrobiłem wiele rzeczy, których nie powinienem zrobić. Złych rzeczy. Gorszych, jak sądzę, od tych, które ty zrobiłeś. W tej chwili żywienie do ciebie nienawiści wydaje się... głupie - zakończył i się uśmiechnął. Krasnolud przytaknął. - Ja... przechowam go dla ciebie, zaopiekuję się nim, ale tylko do czasu, gdy znów będziesz go potrzebował. Royce skinął głową i ruszył do drzwi. Odsunął rygle. - Zaczynamy, wspólniku? - Do zobaczenia po drugiej stronie, stary. Hadrian objął złodzieja i nieoczekiwanie poczuł, że Royce odwzajemnia uścisk. Melborn uśmiechnął się po raz ostatni, otworzył drzwi pchnięciem i zniknął w ciemnościach Krypty Dni. Hadrian czekał przy wejściu. Nic nie widział i nie słyszał, ale wcale na to nie liczył. - Chcesz latarnię? - szepnął Myron. - Nie - odparł najemnik. - Bez niej pobiegnę szybciej, ale może księżniczka mogłaby tu stanąć i rozjaśnić szatę, gdy zacznę biec - powiedział to, nie odwracając się i nie spoglądając na Aristę. - No... pewnie - stwierdziła, a głos uwiązł jej w gardle. Wszyscy czekali, wpatrując się w czarną przestrzeń, nasłuchując uważnie. Hadrian zerknął w ciemność, usiłując odgadnąć, gdzie znajduje się bestia i gdzie jest Royce. - Hadrianie, ja... - odezwała się szeptem Arista poczuł lekki dotyk jej ręki na krzyżu.
- Tutaj, potworze! - krzyknął Royce, a jego głos odbił się echem od odległych ścian. - Złap mnie, zanim znajdę miecz z twoim imieniem i wbiję ci go w twoją nędzną namiastkę serca! *** Royce obserwował, jak szata Aristy rozjarza się, zalewając pomieszczenie białym światłem, które wprawdzie nie było takie jasne, jak wcześniej, ale wystarczające, żeby ujrzeć przeciwległą ścianę, otwarte drzwi i wielką bestię na środku pomieszczenia. Gilarabrywn patrzył wprost na niego. Złodziej zebrał siły, usiłując domyślić się, czy potwór zaatakuje paszczą, czy nogą ze szponami. Jaki jest szybki? Jak szybko może pokonać dzielącą nas odległość? Royce znajdował się tak daleko, że nawet ogromna bestia musiałaby zrobić co najmniej dziesięć kroków, żeby do niego dotrzeć. Zastanawiał się, czy z powodu rozmiarów człapałaby z trudem. Przypomniał jednak sobie, że to nie jest prawdziwe stworzenie, lecz wytwór magii, i być może obowiązywałyby go inne zasady. Możliwe że potwór potrafił pędzić jak jaszczurka albo skakać jak wąż. Royce przenosił ciężar ciała raz do przodu, raz do tyłu, czekając na atak. - Dalej! - krzyknął. - Jestem w twojej wszawej norze. Przecież chcesz mnie dopaść. Bestia zrobiła powoli krok w jego kierunku, a potem następny. - Ruszaj! - prowokował Royce. Hadrian wybiegł przez drzwi. Zdążył zrobić zaledwie pięć kroków, a potwór odwrócił się w jego stronę. Najemnik pędził dalej i rzucił się na ziemię, gdy stwór ze zdumiewającą prędkością obracał gigantyczny łeb w jego kierunku, kłapiąc zębiskami. - Wracaj! - zawołała Arista. Royce pobiegł naprzód. - Tutaj, ty głupi stworze! - wrzasnął, machając rękami nad głową. Gilarabrywn jednak zignorował Royce'a i natarł na Hadriana, który umykał z powrotem do światła szaty Aristy. - Gilarabrywnie! - zawołał Royce. Bestia przerwała pościg. - Tutaj, ty głupi stworze! A co? Nie podobam ci się? Jestem za chudy?
Bestia spojrzała w stronę Royce'a, ale nie odsunęła się od drzwi. - Na Mara! - wykrzyknął sfrustrowany Melborn. - Minith Dar-powiedział gilarabrywn, a jego głos rozbrzmiał w komorze jak grzmot. - Przemówił - stwierdził osłupiały Royce. - Zgadza się. Znają starą mowę - wyjaśniła Arista. - Co powiedział? - Nie jestem pewna. Nie znam dobrze tego języka. Chyba powiedział: „Brakuje zrozumienia", ale nie mogę ręczyć - odparła. - Ja wiem - rozległ się głos Myrona. - Powiedział: „Nie rozumiem". - Czego nie rozumie? - Royce nie słyszy wzruszenia ramion, Myronie - zauważył Hadrian. - Nie wiem - odparł więc mnich. - Zapytaj go - zaproponowała Arista. Nastąpiła pauza, po której Myron powiedział: - Binith mon erie, minith dar? Stwór zignorował Myrona i dalej patrzył na Royce'a. - Może cię nie usłyszał. Myron krzyknął głośniej, ale bestia wciąż go ignorowała, wpatrując się w elfa. - Na Mara - powiedział Royce ponownie. - Minith Dar - powtórzył gilarabrywn. - No właśnie! - krzyknął Myron. - Bimar! „Bimar" znaczy „głodny" w starej mowie. - Zgadza się - potwierdziła Arista. - Ale wydaje się, że on słyszy tylko Royce'a. - Jest elfem - powiedział Hadrian. - Być może... - Oczywiście! - krzyknęła księżniczka. - Jak w Avemparcie! Powiedz coś do niego w starej mowie, zadaj mu pytanie. Powiedz: Ere en kir abeniteeh? - Ere en kir abeniteeh? - powtórzył Royce. - Mon bir istanirth por bon de havin er main - odparł gilarabrywn. - Co powiedziałem i co odpowiedział? - Zapytałeś go o imię i odpowiedział... - Arista się zawahała i zastąpił ją Myron: - Powiedział: „Moje imię jest napisane na stworzonym przeze mnie mieczu". - Możesz z nim rozmawiać, Royce! - wyjaśniła Arista.
- Cudownie, ale czemu mnie nie pożera? - Dobre pytanie - odparła księżniczka. - Ale nie zadawajmy go. Nie ma sensu podsuwać mu pomysłów. Royce wystąpił. Gilarabrywn się nie poruszył. Melborn zrobit następny krok, a potem jeszcze jeden i stanął na śródstopiu. Wiedział, że bestia jest inteligentna, i to mógł być jej wybieg. Zrobił jeszcze dwa kolejne kroki. Był w polu rażenia potwora, ale gilarabrywn wciąż się nie ruszał. - Uważaj, Royce - ostrzegł go Hadrian. W końcu znalazł się kilka centymetrów od ogona jaszczura. - Ciekaw jestem, co robi, jak się go za niego pociągnie. Royce wysunął rękę przed siebie i dotknął ogona. Gilarabrywn nadal się nie ruszał. - Co mu się stało? Myronie, jak się mówi „odsuń się"? - Vanith donel. Royce stanął przed gigantycznym stworem i rozkazał silnym głosem: - Vanith donel! Gilarabrywn się cofnął. - Ciekawe - stwierdził elf. Przybliżył się do bestii i powtórzył: - Vanith donel! Gilarabrywn znów się odsunął. - Spróbuj wyjść - powiedział Royce. Gdy Hadrian postawił nogę za drzwiami, gilarabrywn ruszył ponownie naprzód. Najemnik wycofał się do komory. - Jak się mówi „stój"? - Ibith! Royce rozkazał bestii się zatrzymać i stwór znieruchomiał. - Myronie, jak się mówi: „Nie rób nikomu krzywdy"? Myron odpowiedział i Royce powtórzył zdanie. - A jak się mówi: „Pozwól im przejść przez to pomieszczenie"? - Melentanaria, en venau brenith dar vensinti. - Naprawdę? - spytał Royce zaskoczony. - Tak, a dlaczego? - Znam to wyrażenie.
Esrahaddon nauczył go Melentanaria, en venau w Avemparcie. Royce jeszcze raz powtórzył słowa Myrona i Hadrian po raz trzeci wyszedł z komory do Krypty Dni. Tym razem gilarabrywn się nie ruszył. - Vanith donel! - krzyknął Royce i gilarabrywn się cofnął, umożliwiając im przejście. - To zdumiewające - powiedziała Arista, wchodząc z Hadrianem do krypty. - On cię słucha. - Szkoda, że nie wiedziałem tego w Avemparcie - stwierdził Royce. - Bardzo by mi się to przydało. Royce odgonił gilarabrywna pod przeciwległą ścianę. Ogromna bestia cofała się przed drobnym złodziejem, spoglądając nań groźnie, ale nie okazując agresji. - Alminule znaczy „zostań" - podsunął Myron. - Alminule - powtórzył Royce i się cofnął. Gilarabrywn pozostał na miejscu. - Przechodźcie. Zachowajcie odstęp między sobą tak na wszelki wypadek. Po kolei przebiegli przez kryptę. Arista stała obok Royce'a, żeby oświetlać drogę, aż Gaunt, ostatni w kolejce, znalazł się na drugiej stronie.
Rozdział 22. Novron Wielki. Kamienne drzwi po drugiej stronie Krypty Dni były uchylone. Hadrian wziął latarnię od Myrona i wszedł przez nie pierwszy. Wewnątrz zobaczył wysokie sklepienie wsparte na strzelistych kolumnach. Powietrze w pomieszczeniu było stęchłe. Wzdłuż ścian stały duże malowane garnce, urny, kufry i misy, jak również naturalnej wielkości posągi, żarowniki i figurki różnych zwierząt. Niektóre łatwo rozpoznał, innych natomiast nigdy wcześniej nie widział. Po obu stronach biegły kolumnady z łukami obrabiającymi wejścia do nisz, w których stały kamienne sarkofagi. Nad łukami wyryto napisy, a nad nimi widniały wizerunki postaci. Hadrian usłyszał głośne westchnięcie Aristy za plecami, gdy w świetle latarni ukazała się podłoga na środku pomieszczenia - leżały na niej trzy szkielety, dwa dorosłych ludzi i jeden dziecka, a obok nich dwie korony i miecz. - Nareion - wyszeptała - i jego żona oraz córka. Musiał je tu przyprowadzić po tym, jak Esrahaddon poszedł na spotkanie z Venlinem. Hadrian przetarł klingę kciukiem, odsłaniając drobny napis. - To ten miecz, prawda? Arista skinęła głową. - W której trumnie leży Novron? - spytał Mauvin. - W największej - domyślił się Gaunt. - I pewnie stoi na końcu, prawda? Arista wzruszyła ramionami. Myron uniósł głowę i przeczytał napisy na ścianach nad łukami, poruszając przy tym nieznacznie ustami. - Wiesz, który to? - spytał Gaunt. Mnich pokręcił głową, ale po chwili wskazał tekst na suficie. - Tam jest napisane, że to grobowiec wszystkich imperatorów. - To wiemy. Lecz gdzie spoczywa Novron? - Grobowiec wszystkich imperatorów, ale... - Myron spojrzał na sarkofagi, odliczając je palcem wskazującym. - Tu jest tylko dwanaście grobowców. Imperium zaś istniało przez dwa tysiące sto dwadzieścia cztery lata. Powinny ich być setki. Hadrian chodził po komnacie, oglądając sarkofagi. Wykonano je z wapienia i ozdobiono pięknymi rzeźbami, przy czym każdy był inny. Na kilku przedstawiono szczegółowo sceny polowania i walki, natomiast na innym jedynie piękne jezioro otoczone drzewami i górami. Kolejny pokazywał krajobraz miejski i wznoszone budowle. Kilka wnęk było pustych.
- Może ich przeniesiono? - spytał Hadrian Myrona. - Być może. Mimo to jest tu tylko dwadzieścia nisz. Dlaczego tak mało? - Prawdopodobnie reszta jest za tymi drzwiami - podsunął Magnus, który znajdował się na drugim końcu krypty; na tle wielkich filarów i posągów wydawał się jeszcze mniejszy niż zwykle. - Tam jest napis. Pozostali zbliżyli się do ściany z pojedynczymi drzwiami, nad którymi widniało zdanie w jednej linijce. - Co tu jest napisane, Myronie? - spytał Royce. - „Tu spoczywa Nyphron Wielki, pierwszy imperator Elanu, wybawca świata ludzi". - No właśnie - powiedział Magnus. - W środku jest pierwszy imperator. Royce ruszył naprzód. Drzwi były wycięte ze skały, a blokowały je kamienne rygle. W zagłębieniu w ścianie z boku zwisała dźwignia. Złodziej złapał za uchwyt i przesunął go w górę, uruchamiając zasuwy, które głośno zazgrzytały. Następnie pchnął lekko drzwi, otwierając grobowiec Novrona. Hadrian uniósł latarnię wysoko, gdy wszyscy ustawili się za Royce'em, który wszedł pierwszy. Hadrian od razu podążył za nim wraz z Aristą, której szata pomogła oświetlić komnatę. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył Blackwater, była para gigantycznych ciosów słonia stojących po obu stronach wejścia i skierowanych zakończeniami do siebie. Cztery narożniki krypty wspierały się na słupach z czarnego marmuru, a przestrzeń między nimi wypełniały skarby: złote krzesła i stoły, wielkie kufry i gabloty. Po jednej stronie stał rydwan w całości ze złota, po drugiej - misternie wyrzeźbiona łódź. Na jednej ścianie wisiały włócznie, na innej szereg tarcz. Odlane ze złota i srebra posągi ludzi i zwierząt, obwieszone klejnotami, nasuwały skojarzenia z milczącymi strażnikami. Na podwyższeniu na środku komnaty spoczywał wielki sarkofag z alabastru. Na jego bokach widniały sceny podobne do tych, które wyryto na ścianach - historia narady, bitwy i wojny. Nigdzie nie było sceny przedstawiającej Maribora przekazującego koronę. Hadrian uznał to za dziwne, ponieważ był to charakterystyczny motyw, znajdujący się w każdym kościele. - To tutaj - wymamrotał z nabożną czcią Mauvin. - Znaleźliśmy kryptę samego Novrona. - Hrabia dotknął rydwanu i uśmiechnął się szeroko. - Sądzicie, że był jego? To nim jechał na bitwę? - Wątpię - odparł Hadrian. - Złoto jest ciężkie, koniom byłoby trudno uciągnąć taki rydwan. Arista chodziła po krypcie, rozglądając się bacznie.
- Jak ma wyglądać ten róg? - spytał Royce. - Nie wiem dokładnie - odrzekła. - Ale sądzę, że jest w trumnie. A właściwie ja to wiem. Esrahaddon włożył go tam dla Nevrika. Musimy ją otworzyć. Magnus wcisnął ostrze dłuta pod wieko, a Hadrian, Gaunt oraz Mauvin ustawili się wokół kamiennej pokrywy. Myron trzymał latarnię wysoko, gdy krasnolud uderzył młotkiem w tępy koniec narzędzia. Następnie zdjęli wieko. Wewnątrz leżała wykuta z litego złota trumna w kształcie człowieka, z wyrzeźbioną twarzą, rękami i strojem. Wszyscy wpatrywali się w postać szczupłego mężczyzny o skośnych oczach i wystających kościach policzkowych, która miała na głowie kunsztowny hełm. - Nie rozumiem - powiedział Gaunt. - Co... co to jest? - To tylko ozdobna skrzynia - wyjaśnił mu Mauvin. - Ją też musimy otworzyć. Krasnolud poszukał zręcznymi palcami zatrzasków i je poodpinał, po czym razem zdjęli wieko trumny. Po raz kolejny zajrzeli do środka. Przed nimi leżały szczątki Novrona Wielkiego. Hadrian spodziewał się stosu kruchych, spróchniałych kości, a może nawet pyłu, lecz znaleźli kompletne ciało, ze skórą, włosami i ubraniem. Poszarzała i zgniła tkanina zaczęta łuszczyć się pod wpływem ich oddechów. Skóra była w nienaruszonym stanie, ale sucha i ciemna jak wędzona wołowina. Poza pustymi oczodołami zwłoki zachowały się w nadzwyczaj dobrym stanie. - Jak to możliwe? - spytał Gaunt. - Zdumiewające - skomentował Myron. - Rzeczywiście - przyznał Magnus. - Nie do wiary - orzekł Mauvin. Hadrian spojrzał na twarz, zafascynowany. Podobnie jak na rzeźbionym wieku była wyraźnie zarysowana i delikatna. Novron miał skośne oczy i spiczaste uszy. Jego długie i cienkie eleganckie palce wciąż zdobiły trzy pierścienie: zloty, srebrny i wykonany z czarnego kamienia. Trzymał ręce równo złożone na metalowej skrzyneczce, na której widniały słowa: DLA NEVRIKA OD ESRAHADDONA - Ostrożnie - powiedział Royce, przyglądając się bacznie rękom. - Tam coś jest - zauważyła Arista. - Wyczuwam magię.
- Nic dziwnego, jeśli w środku jest róg, prawda? - spytał Hadrian. - Nie chodzi o róg, ale o coś na szkatułce. Jakieś zaklęcie. - Prawdopodobnie zabije każdego, z wyjątkiem spadkobiercy - domyślił się Magnus. Wszyscy spojrzeli na Gaunta. - Nie mogę na przykład szturchnąć go kijem? - spytał. - Esrahaddon nie zrobiłby niczego, co mogłoby wyrządzić ci krzywdę - zwróciła się do niego Arista. - Weź szkatułkę. Zostawił ją dla ciebie, mniej więcej. Gaunt chwycił i potarł swój medalion, po czym wyciągnął rękę i wyjął pudełko z dłoni Novrona. Z lichtarzy na ścianach buchnęły niebieskie płomienie, wokół grobowca przeleciał zimny wiatr i Gaunt upuścił szkatułkę. - Witaj, Nevriku, przyjacielu mój stary - odezwał się głos. Wszyscy obrócili się na pięcie i zobaczyli przed sobą obraz stojącego Esrahaddona. Nosił tę samą szatę, którą miała na sobie Arista, tyle że nieskazitelnie białą. Wyglądał tak samo jak ostatnim razem, kiedy Hadrian widział go w Ratiborze. - Jeśli twe uszy tym słowom zaświadczają, cień grozy ulotnił się i jesteś imperatorem. Żal mi jeno, iż nie wiem, czy Jerish u twego boku stoi. Jeśli przypadkiem sny w sferze doczesnej trwają, ofiaruję mu to, czego w życiu poskąpiłem - mą wdzięczność, mój podziw i mą miłość. Krew niewinnych na mych rękach mą duszę piętnuje taką zbrodnią, iż wybaczenie, gdyby mogło, zgrozą by zdjęte było. To mój grzech strzaskał kamień i rozdarł ciało. Jam to spustoszył nasz ukochany dom. Choć teraz o tym mówić zdaje się szaleństwem, gdyż iskrę już skrzesano. Mimo to zobowiązany jestem. Gdyż ni oddechem, ni serca biciem obdarować się nie da ni jednego cenzara lub Teshlora, gdy ranek nadejdzie. Ich zło z sobą wezmę, groźbę zażegnując, mrok nocy rozpraszając, byś kroczyć mógł pod słońcem lepszego dnia. Przekonany stoję tu, w tych uświęconych komnatach twego ojca rozrachunku i ich uroczystego spoczynku, pewien, że Mawyndulë wciąż żyje. Ich szepty przechodzą w lament, gdy oczy me spoglądają na morderstwo przez dwa milenia niepomszczone. Podły jest duch, co ścianom tym spokoju nie daje, gdyż poza wyobrażeniami są czeluście, do których jego deprawacja dąży. Wiedzieliśmy zaledwie połowę! Przez róg i boga jednako wyklęty, w mym przekonaniu zamiarem wroga jest przetrwać prawo. Szczelinę znalazł i ją rozciągnął, by żadne ograniczenie drogi mu nie zagradzało, gdyby po trzech mileniach przy życiu zdołał pozostać. Idę teraz dopilnować, by nie pozostał. Choć mistrzostwem w sztuce mnie przewyższa, ma sztuka kres jego życiu położy. By zabić wroga, wrogiem stać się muszę. Morderca tysięcy - zbrukany będę i
przyjmuję to jako cenę za zduszenie płomienia, co do strawienia wszystkiego dąży. Róg należy do ciebie. Zapewnij mu bezpieczeństwo. Przekaż go dzieciom, przestrzegając, by w dniu wyzwania okazały go w Avemparcie. Traktuj Jerisha jak mistrza - tajniki Instaryajów pozostają nitką, na której wszelka nadzieja jest zawieszona. Bywaj zdrów, synu imperatora, mój imperatorze, mój uczniu, mój przyjacielu. Wiedz, iż idę teraz stawić czoło Mawyndulë, zaszczycony oddać życie, byś ty mógł żyć. Spraw, bym w dumę urósł. Bądź zacnym władcą. Obraz Esrahoddona zniknął równie szybko, jak się pojawił. Płomienie w lichtarzach zgasły i znów od ciemności odgradzało ich jedynie światło latarni. - Ktoś zapamiętał jego słowa? Szkoda, że nie mogłem tego zapisać - powiedział Hadrian, a potem dostrzegł Myrona i się uśmiechnął. - Niepotrzebnie się martwię. Royce uklęknął i zbadał szkatułkę. Nie miała zamka i złodziej uniósł ostrożnie wieko. W środku znajdował się barani róg - zwykły, bez złota, srebra, kamieni szlachetnych czy aksamitu. Ozdabiały go jedynie liczne znaki na całej powierzchni, litery w języku, którego Royce nie umiał rozczytać, ale który rozpoznał. - Nic szczególnego, prawda? - zauważył Magnus. Royce odłożył róg do szkatułki. - Co to wszystko znaczy? - spytał Mauvin, który siedział na złotym krześle pośród skarbów. Miał smętną minę i przenosił wzrok z jednej osoby na drugą, licząc na odpowiedź. - Novron był elfem - oznajmił Royce. - Elfem czystej krwi. - Pierwszy prawdziwy imperator, wybawiciel ludzkości, nie był nawet człowiekiem? - wymamrotał Magus. - Jak to możliwe? - zdziwił się Mauvin. - Przecież toczył wojnę z elfami. Novron je pokonał! - Legendy mówią o tym, że zakochał się w Persefonie. Może zrobił to z miłości? - zasugerował Myron, obchodząc pomieszczenie i przyglądając się różnym przedmiotom. - A więc Techylor i Cenzlyor byli elfami? - spytał Hadrian. - Może nawet byli rodzonymi braćmi Novrona. - To tłumaczy małą liczbę sarkofagów - zgodził się Myron. - Pokolenia żyły dłużej. Aha, i stara mowa nie jest wcale stara. To elficki, ojczysty język pierwszego imperatora. Kto by pomyślał... Język Kościoła nie jest podobny do elfickiego... To jest elficki. - Dlatego Thranic odrąbywał głowy posągom - domyślił się Royce. - Dokładnie odwzorowywały imperatorów i być może Cenzlyora i Techylora.
- Ale jak mogło do tego dojść? - spytał Mauvin. - Jak elf mógł być imperatorem? To musi być nieporozumienie! Novron jest synem Maribora, który wysłał go, żeby uratował nas przed elfami... Elfy są... - Tak? - spytał Royce. - Sam nie wiem - wycofał się Mauvin, kręcąc głową. - Ale to nie tak ma być. - Kościół nie chciał, żeby to wyszło na jaw - stwierdził Royce. - Dlatego zamknięto Edmunda Halla pod kluczem. Wiedzieli. Saldur wiedział, Ethelred wiedział, Braga wiedział... - Braga! - wykrzyknęła Arista. - Właśnie to miał na myśli! Przed śmiercią powiedział, że Alric i ja nie jesteśmy ludźmi, i dodał coś o plugawych rządach. Myślał, że jesteśmy elfami! Lub że mamy w żyłach domieszkę ich krwi. Gdyby Essendonowie byli spadkobiercami Novrona, tobyśmy ją mieli. Oto tajemnica. Dlatego poszukiwali spadkobiercy. Kościół usiłuje zniszczyć ród Novrona, żeby elfy już nie rządziły ludźmi. To właśnie próbował osiągnąć Venlin. W taki sposób przekonał gildię Teshlorów i radę cenzarów, żeby zjednoczyły się przeciw imperatorowi - w imię większego dobra ludzkości, w celu uwolnienia jej od władzy elfów. - Instarya - wymamrotał Myron z narożnika, gdzie spoglądał na sfatygowaną tarczę zawieszoną w honorowym miejscu. - O czym mówisz? - spytat Hadrian. - Chodzi o znaki na tarczy - odparł. - Wskazują na elfów z plemienia Instaryajów, to znaczy wojowników. Novron pochodził z klanu Instaryajów. - Dlaczego Novron walczył przeciw własnemu ludowi? - spytała Arista. - To wszystko nie ma znaczenia - wtrącił Gaunt. - Jesteśmy w pułapce. Chyba że ktoś z was zauważył drzwi, które przeoczyłem. Ten wypełniony skarbami grobowiec jest ślepym zaułkiem, chyba że oczywiście pomoże dmuchnięcie w to coś. - Spojrzał na róg. - Nie, czekaj! - krzyknęła Arista, ale było za późno. Wszyscy skulili się, gdy Gaunt podniósł róg do ust i zadął w niego. *** Nic się nie wydarzyło. Nie rozległ się nawet dźwięk. Gaunt jedynie poczerwieniał na twarzy, wydymając policzki, jakby naśladował trębacza. Spojrzał sfrustrowany na róg. Przystawił oko do ustnika i zajrzał do środka. Włożył mały palec do otworu i
poruszał nim wkoło, po czym znów dmuchnął, a następnie jeszcze kilka razy, aż w końcu rzucił instrument ze wstrętem na podłogę, bez słowa podszedł do rydwanu i usiadł przy nim, opierając się plecami o złote koło. Arista podniosła instrument i obróciła go w rękach. Był to najzwyklejszy róg, długi na trzydzieści kilka centymetrów i ładnie wygięty. Przy wąskim końcu był ciemny, prawie czarny, a ku szerokiemu wylotowi przechodził w biel. Wokół niego wyryto linijki drobnych znaczków. Nie było w nim nic szczególnego poza tym, że wyglądał na bardzo stary. - Myronie?! - zawołała i mnich podniósł głowę znad skarbów. - Umiesz coś z tego przeczytać? Myron przysunął róg do latarni i go obejrzał. - To stara mowa, czyli elficki, jak przypuszczam, prawda? Zmrużył oczy, marszcząc usta i nos, i jednocześnie obracał róg w palcach. - Ach! - O co chodzi? - Tu jest napisane: „Wydaj mój dźwięk, synu Ferrola, gdy w sporze jesteś z panem swym, wyzwanie rzucisz moim głosem, już nigdy więcej mieczem swym". - Co to znaczy? - spytał Mauvin. Myron wzruszył ramionami. - To wszystko? - zapytał Arista. - Nie, jest więcej tekstu:
Darem jestem ręki Ferrola, co prawo ma utrzymać tu. Czy umrze król, czy zginie tyran, dźwięk groźny sprawi tylko mój. Rękę przeklętą skrytobójcy, co braciom daje zgubny los, ciemność i światło niech ocenią, i taki niechaj będzie koszt.
Oddech na mych ustach ogłasza o tron królewski żywy spór i wszyscy mogą się zgromadzić, a nikt nie musi bać się już. Raz jedynie na trzy tysiące, jeśli nie zmieni tego śmierć, rywal wyzwanie rzucić może i starym rządom położyć kres. Słońce po dźwięku zajdzie w mroku, a gdy nazajutrz wstanie znów, walka rozpocznie się i potrwa, aż tylko jeden przetrwa z dwóch. Więzi pomiędzy rywalami chroni Ferrola ręki moc, krzywdy nie może nikt im zrobić, do nich należy obu los. Jeśli któryś mistrza wyznaczy, Ferrol ochronę swą mu da. Mistrza zaś przemóc wtedy może ten tylko, z którym walczyć ma. Bitwa to koniec dla jednego, drugi zaś słyszy wszystkich śpiew, bo po zmaganiach konkurentów zwycięzca królem nowym jest.
- To nie żadna broń - stwierdził Hadrian. - Róg, którego dźwięk jest wyzwaniem do walki o przywództwo. Jak rzucenie rękawicy czy spoliczkowanie kogoś. Myronie, przypominasz sobie, jak opowiadałeś nam, że w dawnych czasach elfy miały kłopoty z walkami między klanami? W taki sposób rozwiązywały spory. Tak rozstrzygały, kto ma rządzić. Tu jest powiedziane, że wolno im rzucić wyzwanie tylko raz... Jak powiedziałeś? „Na trzy tysiące"? - Sądzę, że to znaczy co trzy tysiące lat. - Zgadza się, cóż, Novron musiał użyć rogu, żeby wyzwać króla elfów na pojedynek, i zwyciężył, kładąc kres wojnie i zostając królem zarówno elfów, jak i ludzi. - Nie rozumiem, w czym to ma nam pomóc - wtrącił Gaunt. - Po co tu przybyliśmy? Jak ma to powstrzymać armię elfów? - Gdy Gaunt zadął w róg, ogłosił, że rzuca wyzwanie, ubiega się o prawo do rządzenia nimi - oznajmiła Arista. - „I wszyscy mogą się zgromadzić, a nikt nie musi bać się już". Według mnie muszą teraz powstrzymać się od działań wojennych i poczekać na wynik walki jeden na jednego między Gauntem a swoim królem. - Co takiego? - Gaunt podniósł głowę zaniepokojony. - Tyle że Gaunt nie zadął w róg - zauważył Hadrian. - Wygląda na to, że instrument jest zepsuty albo coś w tym guście. - A więc róg nie pomoże nam się stąd wydostać? - spytał Degan. - Nie pomoże - potwierdziła ze smutkiem Arista. - Cóż, przekonajmy się zatem, co potrafi krasnolud - odezwał się Magnus, wyjmując swój młotek. Zaczął opukiwać ściany, przykładając do nich ucho, a nawet lizać kamień. Okrążył grobowiec Novrona, po czym wyszedł do większej krypty królów. Pozostali chodzili po komnacie, oglądając zgromadzone w niej przedmioty, natomiast Hadrian przetrząsał tobołki. - Są tu prawdopodobnie tysiące kilogramów złota - stwierdził Gaunt, podnosząc wazę, i spoglądał na nią żałośnie, jakby kpiła sobie z niego już tylko z racji swojego istnienia. - I jaki z tego pożytek? - W tej chwili zamieniłbym to wszystko na talerz szarlotki Elli - wyznał Mauvin. Nie miąłbym nawet nie przeciwko jej gulaszowi, a nigdy mi specjalnie nie smakował. - Nigdy nie jadłem jej gulaszu, ale pamiętam szarlotkę - wtrącił Myron, który kucał przy ścianie i wciąż oglądał róg. - Była wspaniała.
Przez pewien czas wszyscy słuchali w ciszy pukania młotka krasnoluda w sąsiedniej komnacie. Ciche stuki działały Ariście na nerwy. - Kiedy pracowałam w pałacu, udawałam Ellę - powiedziała. - Ale tylko szorowałam podłogi, nie gotowałam. Ona piekła świetną szarlotkę. Czy ona... Mauvin pokręcił głową. - Została zabita podczas ucieczki. - Och. - Arista skinęła głową. - Jak sądzicie, co to jest? - spytał Gaunt, unosząc posążek, który wyglądał na skrzyżowanie byka z krukiem. Księżniczka wzruszyła ramionami. - Ładny - ocenila. - Ile? - spytał Mauvin, gdy Hadrian usiadł na kole rydwanu. - Trzy dni - odrzekł -jeśli będziemy oszczędzać. Pukanie młotka ucichło i Magnus wrócił. Smętna mina krasnoluda mówiła wszystko. Usiadł na stosie złotych monet, które wesoło zadźwięczały. - Mogliśmy zostać zakopani w gorszym miejscu, jak sądzę. - Alric - powiedziała nagle Arista. - Uważam, że powinniśmy go należycie pochować. - Tak będzie - zgodził się Myron. - Spocznie w grobowcu króla. Skinęła głową, udając, że to ją pocieszyło. - Royce i ja pójdziemy po niego - zaproponował Hadrian. - Uważam, że też powinienem iść - powiedział Mauvin i wyszedł za nimi. Wrócili z ciałem i ułożyli je delikatnie na złotym stole. Arista przykryła brata kocem i pozostali utworzyli krąg. - Dobry Mariborze, nasz wiekuisty ojcze - zaczął Myron - zebraliśmy się tutaj, żeby pożegnać naszego brata Alrica Essendona. Prosimy, abyś o nim pamiętał i przeprowadził go przez rzekę do krainy świtu. Spojrzał na Aristę, w której oczach pojawiły się łzy. - Alric był moim bra... - urwała, nie mogąc opanować płaczu. Hadrian objął ją ramieniem. - Alric był moim najlepszym przyjacielem - podjął Mauvin. - Zawsze mówiłem, że trzecim bratem. Był moim rywalem w staraniach o niewieście serca, wspólnikiem w planowaniu przygód, moim księciem i moim królem. Został koronowany przedwcześnie, ale wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jak mało zostało mu czasu. Rządził w czasach terroru i robił to dobrze. Do samego końca wykazywał się
stosownym dla króla męstwem i odwagą. - Zrobił pauzę, spojrzał na przykrytą kocem postać i położył rękę na piersi Alrica. - Korona już zdjęta, Alricu. W końcu się od niej uwolniłeś. - Starł łzy z twarzy. - Czy ktoś jeszcze... - zaczął Myron, ale przerwał, gdy Gaunt wystąpił i wszyscy spojrzeli ostrożnie w jego stronę. - Chciałem tylko powiedzieć - powiedział i zawiesił na chwilę głos - że myliłem się co do ciebie. - Wahał się przez kilka sekund, jakby chciał coś jeszcze dodać, po czym zerknął nieporadnie na pozostałych i się cofnął. - To wszystko. Myron znów spojrzał na Aristę. - Jest mu dobrze - powiedziała po prostu, kiwając głową. - Przynajmniej tyle wiem. - Tak więc, panie - ciągnął Myron z pochyloną głową - żegnamy naszego króla, brata i dobrego przyjaciela. Niech światło nowego brzasku wzejdzie nad jego duszą. Następnie mnich zaczął nucić pieśń ostatniego błogosławieństwa i wszyscy, nawet Magnus, się do niego przyłączyli:
Mariborowi polecam cię i w ręce boga wysyłam cię. Daj mu pokój, błagam cię, i spoczynek, proszę cię. Niech ludzi bóg cię chroni w podróży twej.
Mauvin wyszedł z grobowca do krypty i wrócił z zakurzoną koroną, którą położył na piersi Alrica. - Czasami ceną marzeń jest ich spełnienie - powiedział. Arista nie mogła dłużej zostać. Miała wrażenie, jakby się dusiła. Wyszła do krypty, gdzie skryła się za sarkofagiem i przykucnęła w jednej z nisz. Podciągnęła kolana pod brodę i zaczęła płakać. Trzęsła się tak bardzo, że uderzała plecami o ścianę. Po twarzy spływały jej łzy. Nie powstrzymywała ich, pozwalając, by kapały jej na szatę, która pociemniała i w końcu zgasła. Chciała wierzyć, że gdy Gaunt zadął w róg, elfy się zatrzymały, że być może usłyszały dźwięk i szły, żeby ich odkopać. Łudziła się, ponieważ nie można było już
na nic liczyć, nie mogła spodziewać się niczego poza rozpaczą. W ciemności położyła głowę na ramionach i płakała, aż zasnęła.
Rozdział 23. Zawirowanie nieba. Grzmot dalej wstrząsał murami i ziemią pod ich stopami, podczas gdy stary kowal wbijał w jego hełm ostatni nit. Mężczyzna miał twarz pobrużdżoną głębokimi zmarszczkami, częściowo ukrytymi przez gęstą siwą szczecinę, której nie miał czasu zgolić. - Gotowe, chłopcze. Lepszego hełmu nie znajdziesz. Będzie troszczył się o ciebie. Dobrze ochroni tę twoją mózgownicę. Zbliża się wojna, chłopcze, ale nie się nie martw, słyszysz tylko grzmot. - To ich grzmot - odparł Renwick. Kowal patrzył na niego przez chwilę z zaciekawieniem, po czym Renwick zobaczył strach na jego twarzy, kiedy składał części hełmu. - To ty nas ostrzegłeś, prawda? To ty przygalopowałeś przed armią elfów. Widziałeś ich, co nie? Renwick pokręcił głową. - Nie ja, ale mój przyjaciel. - Powiedział ci, jak te diabły wyglądają? Według plotek, kto zobaczy elfa, zamienia się w kamień. - Nie, ale nie słuchałbym ich muzyki. - Jesteś teraz giermkiem Brecktona, hę? Adiutantem marszałka? Renwick wzruszył ramionami. - Nawet nie wiem, co to jest adiutant. Stary kowal zachichotał, ścierając pot z twarzy brudną szmatą, gdy akurat w górze rozległ się szczególnie głośny grzmot. Renwick poczuł drgania w piersi. - Oficer przyboczny - wyjaśnił mu kowal. Renwick znów wzruszył ramionami. - To coś w rodzaju kamerdynera, posłańca i giermka w jednym, tyle że jesteś bardziej asystentem niż służącym, co oznacza, że będziesz się cieszył pewnym szacunkiem. - Ale co mam robić? - To, co ci każe, chłopcze... Wszystko, co ci każe. Renwick włożył hełm. Przylegał mu wygodnie do czoła, a gruba listwa zabezpieczająca była miękka i sprężysta. Uderzył się w głowę nasadą dłoni, a hełm zamortyzował cios. Renwick prawie nic nie poczuł.
- Jest dobrze zrobiony. - Nic ci się nie stanie. A teraz wracaj do Brecktona. Mam jeszcze wiele do zrobienia, podobnie zresztą jak ty.
Na zewnątrz ulice były mokre. Cieplejsze powietrze roztopiło część śniegu. Z sopli kapała woda i brzmiało to, jakby padał deszcz, podczas gdy niebo zawirowało i zadudniło po raz kolejny. Skoczył przez dużą kałużę, ale nie uwzględnił dodatkowego ciężaru zbroi - nigdy żadnej nie nosił. Miał tylko napierśnik i hełm, ale doliczając tarczę i miecz, wystarczyło to, żeby stracił równowagę. Spadł na środku bajorka, w lodowatej wodzie. Poczuł się głupio, trzymając tarczę, jakby lada chwila spodziewał się ataku. Pozostali żołnierze swoje nosili przewieszone przez plecy. Przystanął na ulicy, sprawdzając rzemyki i próbując odkryć, jak ją przełożyć, gdy po niebie przeleciała błyskawica i usłyszał straszny trzask. Przechodnie skryli się w budynkach, spoglądając na niebo. To skłoniło go do ruszenia w dalszą drogę i pobiegł truchtem na plac Imperialny. Na otwartej przestrzeni tłoczyli się ludzie. Żołnierze i rycerze siedzieli na suchych fragmentach bruku lub stali w kałużach. Renwick wcisnął się między nich, starając się nie uderzyć nikogo tarczą czy mieczem. Mężczyźni z brakującymi zębami i poznaczonymi bliznami twarzami piorunowali go wzrokiem, kiedy przedzierał się przez tłum. Czuł, że się wyróżnia. Jego ciało zalała fala gorąca, a na twarzy wykwitł rumieniec wstydu, gdy uświadomił sobie, jak absurdalnie musi wyglądać. Wiedział, że tu nie pasuje, i oni też to wiedzieli. - Renwick! Tutaj, chłopcze! - usłyszał znajomy głos i zobaczył sir Elgara, który machał do niego ręką na środku placu. Nigdy wcześniej tak się nie ucieszył na jego widok. - Miejsce! - ryknął Elgar, kopiąc sir Gilberta i sir Murthasa, aż się przesunęli. Renwick szybko usiadł, usiłując zniknąć z widoku innych. - Patrz, chłopcze. - Elgar wziął jego tarczę. - Noś ją w ten sposób. - Wyciągnął rękę i nasunął sobie długi rzemień na ramię. - Tak jest o wiele łatwiej. - Dzięki - powiedział młodzieniec, sprawdzając, czy miecz leży mu płasko na plecach i nie przeszkadza innym. Poczuł nagły wstrząs, gdy Elgar uderzył go w piersi pięścią jak młotem. Zakołysał się do tyłu i podniósł głowę, osłupiały. - Dobra zbroja! - Rycerz wyszczerzył zęby w uśmiechu i skinął głową.
Chwilę później Murthas wyjął sztylet i uderzył Renwicka mocno rękojeścią. Rozległ się brzęk i giermek znów się zakołysał, zaskoczony, ale nie odniósł szwanku. - Doskonale - orzekł rycerz. - Przestańcie! - krzyknął Renwick, spoglądając na nich ze strachem. Obaj ryknęli śmiechem. - To tradycja, chłopcze - wyjaśnił mu Elgar. - Sprawdzenie nowej zbroi przez przyjaciół przed wrogami przynosi szczęście. Dziękuj Novronowi, że siedzimy! - Właśnie! - potwierdził Gilbert. - Jak ja dostałem swój pierwszy hełm, sir Biffard zdzielił mnie tak, że zemdlałem, ale ocknąłem się pod opieką lady Bethany, więc mogę zaświadczyć, że solidny cios w nową zbroję rzeczywiście przynosi szczęście! Rycerze znów wybuchli śmiechem. - Co to za młokos? - spytał mężczyzna siedzący naprzeciwko Renwicka. Jasne włosy opadały mu prawie do ramion, a oczy miał jasne jak szafiry. Nosił zbroję ozdobioną złotymi inkrustacjami w kształcie bluszczu i róż. Ramiona przykrywała mu peleryna z fioletowego atłasu, spięta broszą z litego złota. - To Renwick, wasza wysokość - odparł Murthas. - Nie wiem, czy ma jeszcze jakieś nazwisko. Do niedawna był paziem w pałacu, a teraz jest adiutantem sir Brecktona. - Ach! Nieustraszony jeździec! - domyślił się arystokrata. - W rzeczy samej, wasza wysokość, to właśnie on. - Wyświadczyłeś nam wielką przysługę, Renwick. Będzie mi miło walczyć przy twoim boku. - Aa... dziękuję... aa... - Nie wiesz, kim jestem, prawda? - Mężczyzna zachichotał i reszta poszła w jego ślady. - To książę Rudolf z Alburnu, syn króla Armanda - wyjaśnił mu Murthas. - O! - odparł Renwick. - Jestem zaszczycony, wasza wysokość. - I powinieneś być - oznajmił Murthas. - Ostatnio niewielu książąt chce walczyć u boku swoich rycerzy, a tym bardziej posiedzieć z nami przed bitwą. - Ha! - Rudolf się roześmiał. - Nie schlebiaj mi, Murthasie. Jestem tu tylko dlatego, żeby uciec od denerwującej paplaniny kobiet i dzieci. Obecnie w zamku panuje duszna atmosfera. Uchodźcy tłoczą się na wszystkich korytarzach jak
śledzie w beczce. Nie można się nawet wysikać w spokoju. I nie potrafią docenić wykwintnego trunku! Książę wyjął kryształową karafkę bursztynowego płynu i wesoło nią zakręcił. Wziął pierwszy łyk i oblizał głośno usta, po czym podał naczynie sir Elgarowi po prawej stronie. - Z prywatnych zapasów imperatorki - szepnął teatralnie. - Ale słyszałem, że ona nie pije, i na pewno dziś nie pożałuje swoim rycerzom odrobiny na rozgrzewkę. Elgar pociągnął łyk i podał butelkę Renwickowi, który ją wziął, ale się nie napił. - Ha, ha, ha! - zaśmiał się Elgar, spoglądając na świeżo upieczonego adiutanta. - Chłopak boi się upić przed pierwszą Walką! Śmiało, młodzieńcze. Gwarantuję, że nie będzie z tym żadnego problemu. Mógłbyś osuszyć dwie takie butelki, a ogień w żołądku spaliłby trunek, zanim zdążyłby pójść ci do głowy. Renwick przechylił karafkę, wziął łyk i poczuł pieczenie w przełyku. - Brawo! - pochwalił go Elgar. - Zrobimy dziś z ciebie mężczyznę, to pewne! Podał butelkę Murthasowi. Olbrzymie czarne chmury zawirowały nad ich głowami i niebo pociemniało, aż wydawało się, że w południe zapadł zmierzch. Resztka światła miała niesamowitą zieloną barwę. Nadal błyskało i grzmiało, ale Renwick czuł się bezpieczny, siedząc w grupie mężczyzn, czując zapach ich potu, słuchając ich beztroskiego śmiechu, beknięć, przekleństw i sprośnych żartów. Alkohol go rozgrzał, rozluźnił. Młodzieniec położyli rękę na rękojeści swojego nowego miecza i zacisnął na niej palce. Pomyślał, że mogą wygrać tę bitwę. Poczuł, że ją wygrają, a on będzie stał w szeregach zwycięzców. - Chować butelkę! - krzyknął książę i sir Gilbert wsunął ją pod swoją tarczę z komicznym wyrazem twarzy, gdy sir Breckton podszedł do nich i stanął w środku kręgu. - A więc tu jesteś! - powiedział, dostrzegając Renwicka. - Widzę, że już masz zbroję i miecz. To świetnie. - Uniósł ręce, żeby uciszyć tłum. - Żołnierze! Wezwałem was tu w imieniu imperatorki. Uklęknijcie na jedno kolano! Rozległy się głośne szurania nogami i szczęk mieczy. Renwick zobaczył drobną, szczupłą postać ubranej na biało imperatorki Modiny, która wkroczyła między tłum mężczyzn niczym płatek śniegu spadający na kopiec z błota i popiołu, a potem weszła na skrzynię ustawioną na środku i rozejrzała się z uśmiechem. Kilku wojowników skłoniło głowy, ale Renwick nie mógl - trudno mu było oderwać od niej oczy. Była najpiękniejszą istotą, jaką widział w życiu, i wciąż czuł na policzkach jej pocałunki. Przed tamtym dniem widział ją tylko raz, gdy przemawiała z balkonu do mieszkańców miasta. Podobnie jak inni stał i patrzył na nią z podziwem. Była
imponująca i roztaczała wokół siebie aurę potęgi. Teraz jednak, tak jak w biurze na czwartym piętrze, widział przed sobą kobietę - uosobienie niewinności w dziewiczo białej sukni, która oblekała jej ciało, jakby imperatorka była skąpana w świetle. Modina nie miała na sobie peleryny ani płaszcza. Rozpuszczone włosy, które opadały jej na ramiona, połyskiwały niczym złoto. Wydawała się bardzo młoda, niewiele starsza od niego, ale wyraz jej oczu świadczył o latach bólu, którymi okupiła swą mądrość. - Nadchodzą elfy - zaczęła. Z powodu szumu wiatru jej głos brzmiał cicho i słabo. - Meldunki mówią o armii zdążającej drogą od południa, ale nikt jeszcze nie podał dokładnej czy choćby przybliżonej liczby ich żołnierzy. - Spojrzała na niebo i głęboko zaczerpnęła powietrza. - Jesteśmy ostatnim bastionem ludzkości. Jesteście ostatnią armią, ostatnimi wojownikami, ostatnimi obrońcami naszej rasy. Jeżeli elfy zdobędą miasto... - zawahała się i kilka osób podniosło głowy. Spojrzała ponownie na żołnierzy, jakby próbowała zapamiętać każdą twarz. - Żaden z was mnie nie zna - powiedziała nieoficjalnym tonem. - Może niektórzy widzieli mnie na balkonie albo na korytarzu. Inni słyszeli, że jestem boginią i córką Novrona, waszą wybawicielką. Ale nie znacie mnie. - Rozłożyła ramiona i powoli się obróciła. Jestem Thrace Wood z wioski Dahlgren, córką Therona i Addie. Byłam ubogą wieśniaczką. Mój brat Thaddeus miał być bednarzem, ale pewnego wieczoru, gdy poszłam szukać ojca, zostawiłam drzwi mojego domu otwarte. Światło... zawahała się i Renwick poczuł, jak coś ściska go za serce -...padające na zewnątrz światło przyciągnęło uwagę potwora elfów. Bestia zniszczyła mój dom i zabiła moją rodzinę. Zabiła też chłopca, którego chciałam kiedyś poślubić. Zabiła moich najlepszych przyjaciół, ich rodziców, a nawet zwierzęta w gospodarstwie. A potem zabiła mojego ojca, ostatni powód, dla którego postanowiłam żyć. Ale mnie nie zabiła. Przeżyłam, choć nie chciałam, bo straciłam rodzinę, życie... - Spojrzała na nich i Renwick widział, jak napina mięśnie twarzy, zgrzytając zębami. - Ale potem znalazłam nową rodzinę, nowe życie. - Wyciągnęła ręce w ich stronę, a w jej oczach zalśniły łzy, mimo że jej głos brzmiał donośnie. - Teraz wy jesteście moją rodziną, moimi ojcami, braćmi, synami. I nigdy więcej nie zostawię drzwi otwartych. Nie wpuszczę bestii. Nie pozwolę, żeby znów zwyciężyła! Zabrała zbyt dużo mnie, wam, nam wszystkim! Zniszczyła Dunmore, Ghent, Melengar, Trent i Alburn. Wielu z was straciło swoje domy, swoją ziemię, swoje rodziny... I oto przychodzi teraz tutaj. Ale dalej nie pójdzie! Tutaj ją powstrzymamy! Tutaj będziemy walczyć! Tutaj stawimy czoło wrogowi i nie będziemy uciekać, cofać się, ustępować. Tutaj stawimy opór i tutaj ją zabijemy! Rycerze wiwatowali, żołnierze wstali i uderzali mieczami o tarcze. - Nadchodzi wróg, sir Brecktonie! - przekrzyczała wrzawę. - Podnieś alarm!
Breckton dał znak ręką; ludzie na dachach wstali i zagrali fanfary na długich mosiężnych trąbach. Sygnał rozległ się w całym mieście, powtórzony przez pozostałych trębaczy. Niebawem Renwick usłyszał dźwięk kościelnych dzwonów. Przechodnie szybko zareagowali na ostrzeżenie i poszli się schronić. - Na mury, żołnierze! - rozkazał Breckton i wszyscy wstali. Znów uderzył piorun. Tym razem Renwick zobaczył, jak zakrzywiona błyskawica trafia w silos zbożowy przy alei Coswall. Buchnął płomień i na dachu wybuchł pożar. *** - Wszyscy do lochu! - krzyknęła Amilia, stojąc na koźle wozu na środku dziedzińca, gdy na niebie mignęła błyskawica i eksplodowały dachy wież. Zaledwie kilka minut wcześniej piorun uderzył w coś niedaleko za nią w mieście. Poczuła dziwne mrowienie na skórze i smak metalu w ustach, a potem włosy jej się podniosły jakby za sprawą kilkudziesięciu niewidzialnych palców i po oślepiającym rozbłysku rozległ się ogłuszający grzmot. Coś wybuchło, niemal zrzucając ją z wozu. Trzęsąc się jak ptaszek na skale na środku rwącej rzeki, krzyczała do tłumu wychodzącego z pałacu. Pokazała wszystkim, żeby skierowali się do północnej wieży i wejścia do starego lochu. Na twarzach wszystkich malował się wyraz konsternacji i grozy. Biedni i bogaci, wieśniacy i arystokraci przepychali się i tłoczyli, spoglądając na niebo, kuląc się przy każdym błysku, krzycząc przy każdym grzmocie. - Do wieży! Idźcie na lewo! Nie pchajcie się! Sfrustrowana, wykonała zagarniający ruch rękami, jakby to miało skierować tłum tam, dokąd chciała. Atak nastąpił nagle. Spodziewali się usłyszeć trąby. Spodziewali się usłyszeć bębny. Spodziewali się zobaczyć armię maszerującą drogą. Spodziewali się, że będą mieli mnóstwo czasu na ewakuowanie mieszkańców pod ziemię. A tutaj takie coś! Przynajmniej rodzina Amilii już zeszła do lochu. Teraz jednak dziewczyna martwiła się o Modinę i Brecktona. Wiedziała, że imperatorki nie będzie dosyć krótko, lecz Breckton miał pójść walczyć. Czuła ból od chwili, gdy ją opuścił, i przez cały czas martwiła się o jego bezpieczeństwo. Nawet kiedy byli razem, nawet kiedy stał przed jej ojcem i prosił o jej rękę, dostrzegała jakiś cień, jakiś strach ostrzegający ją o czekających go niebezpieczeństwach, w których nie będzie jej wolno mu pomóc. Los robił z takich ludzi jak on bohaterów, a bohaterowie nie umierali spokojnie w łóżku, trzymając żonę za rękę po długim i szczęśliwym życiu.
Trzask! Skuliła się, oślepiona rozbłyskiem. Srebrny naszyjnik - prezent zaręczynowy od sir Brecktona - zabzyczał wokół jej szyi jak żywe stworzenie, a potem eksplodował dach południowej wieży. Na podwórze spad deszcz odłamków, a wieża zamieniła się w pochodnię Zewsząd dobiegły do Amilii wrzaski ludzi, którzy rozbiegli się lub padli na kolana, wyrzucając ręce nad głowę i kierując lamenty w stronę nieba. Asystentka patrzyła, jak popychany w tłumie młody chłopiec się przewraca. Kobieta, uderzona w twarz dachówką, zalała się krwią. W całym mieście uderzały pioruny, jak by sami bogowie wypowiedzieli im wojnę. Unoszący się dym i płomienie przeraziły ludzi, którzy usiłowali dotrzeć do bezpiecznych miejsc. - Amilio! To na nic! - zawołał do niej Nimbus, przedzierając się z eskortą pod prąd rzeki uciekinierów. - W lochu nie ma już miejsca! - Jak to możliwe? Jesteś pewny? - Tak, nie wzięliśmy pod uwagę, że będzie tylu uchodźców. Cele i korytarze są całkowicie zapełnione. Musimy odesłać resztę z powrotem do pałacu. - Dobry Novronie - powiedziała i zaczęła machać rękami nad głową. Słuchajcie! Zatrzymajcie się i mnie posłuchajcie! Musicie wrócić do środka! Nikt nie zareagował. Może jej nie usłyszeli lub nie miało to dla nich znaczenia, gdy dalej niosła ich fala ludzka. Znów głośno zagrzmiało i wszyscy zaczęli się jeszcze bardziej przepychać. Przy wieży i stajniach zrobił się duży ścisk. Amilia zobaczyła, jak kobiety i starcy zostają przygnieceni do kamiennych murów. - Przestańcie! Przestańcie! - zawołała, ale motłoch nie słuchał. Ludzie pchali się naprzód jak stado owiec. Jakiś mężczyzna usiłował się wysforować, wdrapując się na plecy kobiety przed nim. Został zrzucony i już się nie podniósł. Ciała naparły na boki wozu z Amilią i pojazd się zatrząsł. Asystentka zachwiała się i chwyciła bocznej poręczy przestraszona. Ktoś złapał ją za nadgarstek. - Pomóż mi! - zawołała starsza kobieta z zadrapanym do krwi policzkiem. Rozległy się dźwięki trąbki i bębna. Amilia obróciła się na pięcie i spojrzała na bramę. Ujrzała białego konia, a na nim Modinę w równie białej sukni. Imperatorka wyglądała jak duch. Jechała wyprostowana, a jej włosy i suknia falowały. Z gąszczu ciał wyciągały się ręce i wskazywano ją palcami, a Amilia usłyszała, jak ludzie wolają: „Imperatorka! Imperatorka!". - W lochu nie ma więcej miejsca! - krzyknęła do niej Amilia i zobaczyła, jak Modina kiwa spokojnie głową, poganiając wierzchowca, przed którym tłum się rozstępował. Uniosła rękę.
- Ci, którzy mnie słyszą: nie bójcie się, nie wpadajcie w rozpacz! Wróćcie spokojnie do zamku. Idźcie do wielkiej sali i czekajcie tam na mnie. Amilia patrzyła ze zdumieniem, jaki magiczny skutek wywarły jej słowa. Niemal poczuła zbiorowe westchnienie ulgi na dziedzińcu. Fala zmieniła kierunek i ludzie ruszyli z powrotem do pałacu. Szli wolniej, a niektórzy nawet przystawali, żeby pomóc innym. - Ty też powinnaś wrócić do środka - powiedziała Modina do Amilii. Żołnierze pomogli imperatorce zsiąść z wierzchowca, a Amilii zejść z wozu. - Breckton? Czy on... - Wykonuje swoje zadanie - odparła imperatorka, podając wodze chłopcu - a my musimy wykonać swoje. - A co to za zadanie? - W tej chwili musimy zaprowadzić wszystkich do środka i zadbać o spokój. A co potem, zobaczymy. - Jak ty to robisz? - Amilia klepnęła się po bokach sfrustrowana. - Jak? - Co takiego? - spytała Modina. - Jak możesz być taka spokojna, taka niewzruszona, gdy świat się kończy? Modina uśmiechnęła się z wyższością. - Już raz widziałam koniec świata. Za drugim razem nie robi już takiego wrażenia. - Naprawdę sądzicie, że zbliża się jego kres? - spytał Nimbus, gdy we troje ruszyli, zdaniem Amilii o wiele za wolno, w stronę drzwi do pałacu, gdzie znikała reszta tłumu. - Dla nas być może tak - odparła Amilia. - Tylko spójrz w niebo! Widziałeś kiedyś, żeby chmury tak wirowały? Jeśli potrafią kontrolować pogodę, wywoływać pioruny i zamrażać rzeki, to czy możemy mieć nadzieję, że przeżyjemy? - Możemy mieć zawsze nadzieję - odrzekł Nimbus. - Ja jej nigdy nie tracę, a już widziałem, jak iskierka działa cuda. *** Burza z piorunami, która przetoczyła się przez miasto, ustała. Nawet wiatr ucichł, jakby wstrzymał oddech. Renwick stał na blankach południowej bramy między kapitanem Evertonem a sir Brecktonem, na środku szeregu żołnierzy w
zbrojach, które pobłyskiwały w smugach światła przesuwającego się po murze. Stali odważnie ze srogimi minami, trzymając tarcze i miecze. - Spójrz na nich, chłopcze - odezwał się sir Breckton, kiwając głową w stronę żołnierzy. - Są tutaj z twojego powodu. Każdy człowiek na tym murze jest przygotowany dzięki twojemu ostrzeżeniu. - Położył rękę na ramieniu młodzieńca. Obojętne, co jeszcze dziś zrobisz, pamiętaj o tym. Pamiętaj, że już jesteś bohaterem, który dał nam szansę stanąć do walki. Renwick spojrzał na wzgórza i pola w oddali. W lewej ręce ugniatał kawałek wosku, zeskrobany ze świecy przy śniadaniu, które w tym momencie wydawało mu się tak odległe, jakby zdarzyło się co najmniej miesiąc wcześniej. Wciąż czuł na języku smak alkoholu, wciąż czuł jego zapach, ale po cieple nie było już śladu. Świat poza miastem topniał. Droga była ciemnobrązowa, mimo że wzgórza pozostawały białe. W ciszy słyszał kapanie wody. Po kamieniu ściekały strużki, które wsiąkały w ziemię. W zagłębieniach utworzyły się strumyczki, w których woda bulgotała przyjaźnie, wesoło. Na czubkach drzew powiększyły się pąki. Nadchodziła wiosna - cieplejsze dni, trawa, kwiaty, deszcz... Mniej więcej za miesiąc powitają pierwsze karawany, które przyjadą do miasta z nowymi ludźmi i nowymi opowieściami. Kilka tygodni później sprzedawcy otworzą stragany na skwerach, a gospodarze zaorzą pola. Wiatr przywieje ostry i ziemisty zapach obornika. Dziewczyny odłożą ciężkie płaszcze i znów będą chodzić w jasnych sukienkach. Ludzie będą rozmawiać o zbliżających się jarmarkach, nowych modach i potrzebie zatrudnienia większej liczby robotników do usunięcia resztek pozostałych po zimie gruzów. Renwick zdziwił się, że do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo uwielbia wiosnę. Nie chciał umrzeć tego dnia, nie teraz, kiedy miał przed sobą bardzo obiecujące perspektywy. Znów spojrzał na szereg żołnierzy. Czy wszyscy myślimy o tym samym? Otuchy dodawała mu liczba wojska, pocieszała go świadomość, że nie jest sam. Jeśli poniosą porażkę, gospodarze nie zaorzą pól, dziewczyny nie będą śpiewać na ulicy i nie będzie więcej jarmarków. I choć wiosna nadejdzie, to tylko dla kwiatów i drzew. Wszystko inne, co kocha, zniknie. Pomyślał o Elbrighcie, Brandzie, Mince'u i Kinie w norze pod ostrokrzewem. Czy zastanawiają się, co się z nim stało? Co zrobią, gdy Aquesta przestanie istnieć? Gdy ja zginę razem z nią? Będą mnie pamiętać? Ruch na południu przerwał mu rozmyślania i Renwick spojrzał na drogę. Kolumna jeźdźców zbliżała się powoli jak na defiladzie - nie, jak w orszaku żałobnym. Dostrzegł niebiesko-złote postacie na białych koniach, częściowo przesłonięte przez ciemne drzewa i szare kamienie. Jechali przy akompaniamencie muzyki.
- Zatkać uszy woskiem! - krzyknął Breckton. Rozkaz przekazano dalej i wszyscy, w tym Renwick, włożyli sobie do uszu miękką substancję. Breckton odwrócił się do młodzieńca, skinął głową i uśmiechnął się porozumiewawczo. Renwick odwzajemnił uśmiech. Oddział elfów wyłonił się na polu i ustawił półkolem przed południowym murem. Mince miał rację. Elfy były olśniewające. Każdy jeździec miał złoty hełm w kształcie głowy wilka i złotą włócznię. Ci na przodzie trzymali też srebrne sztandary na drzewcu. Nosili dziwną zbroję: koszule z blaszek, które wyglądały na lekkie i elastyczne, oraz nagolenniki wykonane z czegoś, co przypominało atłas. Wszystkie elementy ich rynsztunku lśniły w świetle słonecznym, którego snop za nimi podążał. Dosiadali zwierząt, które Renwick nazywał końmi, ponieważ nie znal innego określenia, ale były one zupełnie niepodobne do wszystkich, jakie w życiu widział. Te szlachetne stworzenia raczej tańczyły, a nie szły. Poruszały się zgodnie i z takim wdziękiem, jakby miały na celu zahipnotyzowanie i oczarowanie obserwatora. Ich uzdy i czapraki ze złota i jedwabiu połyskiwały, jakby wykonano je z wody i lodu. Jeźdźcy ustawili się w szyku i czekali. Tylko ich chorągwie się poruszały i Renwick zastanawiał się, czy to nie elfy wywołały wiatr właśnie w tym celu. Może wygrały wszystkie bitwy, usypiając wrogów. Serce zabiło mu szybciej, ale gdy próbował spojrzeć im w oczy, dostrzegł kolejny ruch na drodze. Zbliżała się następna kolumna - piechurzy w cięższych kolczugach, z długimi zakrzywionymi tarczami, które błyszczały jak lustra, i z włóczniami z dziwnymi haczykowatymi ostrzami. Ich hełmy miały kształt głowy niedźwiedzia. Te oddziały maszerowały równym krokiem. Żołnierze wykonywali manewry w idealnej harmonii jak ławica ryb lub stado ptaków. Renwick nigdy nie widział, by ludzie poruszali się z taką gracją. Zajęli pozycje, po czym znieruchomieli i żaden nawet nie poprawił hełmu ani nie zakaszlał. Stali w trzech rzędach wzdłuż muru i wciąż dochodzili następni. Nowe oddziały, w lekkich zbrojach podobnych do rynsztunku kawalerzystów, miały łuki z końcami zakręconymi niczym wąsy bluszczu, a ich cięciwy połyskiwały niebiesko, gdy padało na nie światło słoneczne. Ci żołnierze nosili hełmy w kształcie głowy jastrzębia. Wciąż podchodziły następne elfy i Renwick czuł w klatce piersiowej drgania powstałe od stąpania żołnierzy. Pojawiły się duże stwory, jakich adiutant sir Brecktona jeszcze nigdy nie widział. Te potężne zwierzęta byty wielkości dwóch byków lub wołów i miały na głowie rogi. Ciągnęły wielkie, wysokie na dwa i trzy piętra machiny zbudowane z białych, srebrnych i zielonych tyczek oraz dźwigni. Dziesięć takich machin wyłoniło się spomiędzy brązowych, nagich gałęzi drzew, by zająć pozycję na tyłach.
Gdy ostatni oddział znalazł się na miejscu, przed murem czekało co najmniej dwa tysiące elfów. Następnie zjawili się kolejni jeźdźcy. Było ich nie więcej niż dwudziestu, ale Renwickowi wydawali się najbardziej przerażający. Jechali na czarnych koniach, bez zbroi. Ubrani byli jedynie w skrzące się szaty, które zmieniały kolor, i maski w kształcie pająków. Za nimi pojawiło się dwudziestu następnych - ze złotymi napierśnikami i powłóczystymi pelerynami w intensywnie fioletowym kolorze. Ich hełmy były w kształcie głowy lwa. Gdy Renwick obserwował przybyłe wojska, elfy na czarnych koniach podniosły równocześnie ramiona i wykonały identyczne, skomplikowane ruchy, które przypominały taniec rąk. Stał więc i patrzył zafascynowany na ich płynne gesty. Taniec nagle się urwał, gdy dwadzieścia elfów klasnęło w dłonie i Renwick pomimo wosku w uszach usłyszał huk. Ziemia zatrzęsła się i mur zadrżał. Renwick poczuł, jak ściana się kołysze, i zobaczył, że ludzie obok niego się chwieją. Powstały pęknięcia, utworzyły się szczeliny i odprysły kawałki kamienia. Za murem drzewa się zatrzęsły, jakby ożyły, i ziemia się rozstąpiła. Wzgórza oddzieliły się od siebie -jedno się uniosło, drugie opadło. Pojawiły się przepastne wąwozy, które rozerwały ziemię i popędziły w ich stronę. Mur znów się zatrząsł. Renwick poczuł, jak kamień się rozrywa. Nogi mu zadrżały i zaszczękał zębami. Powstały kolejne pęknięcia, a potem wstrząsy i zawalił się mur obronny między czwartą a piątą wieżą. Ludzie wrzasnęli, spadając wraz z pięćsettonowymi blokami i ginąc w chmurze eksplodującego pyłu. Wieża po lewej stronie południowej bramy zachwiała się i runęła, zasypując kilkunastu żołnierzy gradem gruzów. Ale wstrząs, minąwszy mur, przemieszczał się dalej przez miasto jak fala. Budynki się zawalały, ulice rozpadały, a drzewa przewracały. Plac Imperialny się rozpołowił - podwyższenie, na którym niedawno stała imperatorka, wchłonęła poszczerbiona rozpadlina. W oddali wieża katedry imperialnej popękała i po chwili runęła. Wstrząsy ustały, ale elfy pozostały na miejscu. Nie ruszyły naprzód. - Musimy w tej chwili zastawić wyrwę w tym strzaskanym murze! - krzyknął sir Breckton, sięgając po swoją trąbkę. Jego głos był przytłumiony, brzmiał tak, jakby Renwick słyszał go spod wody. - Pomachać czerwoną flagą! Renwick odwrócił się i zobaczył, że kapitan Everton nie żyje, przygnieciony kamiennym blokiem. Bez namysłu więc podniósł z ziemi flagę i pomachał nią nad głową, a obok niego Breckton zadął w trąbkę. W oddali ktoś pomachał flagą, odpowiadając na sygnał.
Chmura pyłu dopiero zaczęła opadać, a Renwick już usłyszał krzyk, przed którym nie mogła chronić jego uszu żadna ilość wosku. Skrzek dobiegł z góry i młodzieniec poczuł silny podmuch powietrza, gdy po ziemi przesunął się wielki cień. Podniósł głowę i zobaczył przerażający widok, który zmroził mu krew w żyłach. Nad jego głową przelatywała wielka wężowata bestia z długim ogonem i skórzastymi skrzydłami. Stwór przefrunął nad murem i zanurkował, rozdrapując pazurami dachy i ściany, a potem niczym jaskółka dymówka wzleciał i zawisł w powietrzu, by po chwili zionąć ogniem, który ogarnął domy i sklepy. Potwór nie był sam, Renwick dostrzegł kolejne. Kilkadziesiąt skrzydlatych węży wyłoniło się z wirujących chmur i zaatakowało miasto. Podobnie jak stado nietoperzy pikowały, przechylały się gwałtownie na bok i dalej nurkowały, roztrzaskując i paląc budynki. Po kilku minutach wszystko płonęło. Renwick poczuł łzy na policzkach. Dym wypełnił mu nozdrza i pomimo zatkanych uszu słyszał wrzaski. Breckton chwycił go brutalnie i pchnął mocno do tyłu. Chłopak krzyknął, ale było za późno. Stracił równowagę i spadł z blanki, przelatując przez kryty strzechą dach stajni przy kordegardzie. Uderzył plecami o miękką, pokrytą ciepłym nawozem ziemię i stracił całkowicie oddech. Nie mógł się poruszyć. Wosk wypadł mu z uszu i głowę zalała mu fala dźwięków. Najgłośniejsze były uderzenia kopyt i rżenie koni. Z dalszej odległości dobiegały do niego krzyki, trzaski, odgłosy pękającego drewna i strzelającego ognia, a także nieustanny skrzek latających bestii. W końcu udało mu się wykonać kilka płytkich oddechów. Znów mógł poruszać rękami i nogami i obrócił się ostrożnie na bok. Czuł pulsowanie w głowie, bolały go kark i plecy. Ale gdy dźwignął się na kolana, dach stajni został zerwany i dwa wielkie szpony porwały trzy konie z boksów. Ruszył biegiem, uważając, żeby się nie przewrócić. Wszędzie się paliło. Spoglądał w stronę bramy, szukając sir Brecktona i jego placówki, ale cała południowa brama zniknęła. Pozostały jedynie gruzy i drzazgi. Pod stosem zobaczył ręce i stopy. Nie było już kamiennego muru otaczającego miasto. Renwick patrzył na oddziały elfów i czuł się bezbronny. Następnie łucznicy w przednim szeregu naciągnęli luki i niebo pociemniało od roju strzał. Gdy chłopak zdejmował tarczę z pleców, miał wrażenie, że jego ciałem steruje ktoś inny. Wsunął przedramię pod rzemyki i uniósł osłonę nad głowę. Rozległ się odgłos podobny do gradu - to strzały zasypały ziemię, odskakując od bruku i wbijając się w drewniane elementy budynków. Trzy przebiły tarczę, nie wyrządzając Renwickowi krzywdy, lecz jedna przeszła przez grzbiet jego dłoni. Najpierw ją zobaczył, a dopiero później poczuł ból. Krew opryskała mu twarz. Gapił się na promień strzały wystający z jego dłoni, jakby to była cudza ręka.
- Żyjesz! - krzyknął sir Elgar, którego zwalista postać rzucała cień na Renwicka. - Brawo! Ale rusz tyłek. Nie pora na odpoczynek. - Moja ręka! - wrzasnął chłopak. Sir Elgar zerknął pod tarczę i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Bez słowa odłamał grot i wyjął promień strzały. Pod wpływem bólu nogi ugięły się pod Renwickiem i adiutant Brecktona stracił oddech. Upadł na kolana. - Wstawaj, chłopcze! - ponaglił go Elgar. - To tylko draśnięcie. Choć wydawało się to niedorzeczne, Renwick skinął głową, wiedząc, że Elgar ma rację. Zdumiewało go to, że czuje niewielki ból. Wsparł się na krawędzi tarczy, z której wciąż wystawały cztery promienie strzał z białymi lotkami, i wstał. W tarczy Elgara były dwie podobne ozdoby. Kolejna tkwiła w ramieniu rycerza i Renwick skrzywił się, gdy ją zobaczył. - Ha, ha, ha! To tylko ukąszenie pszczoły - roześmiał się Elgar. Z głębokiego rozcięcia wzdłuż jego prawej kości policzkowej płynęła krew. - Murthas, Rudolf, Gilbert, wszyscy nie żyją. Nie ma już muru. Musimy wracać do pałacu. Pozostało nam tylko jedno zadanie, jedna obrona. - Breckton? - Żyje. - Gdzie? Muszę... - Rozkazał, żeby bronić imperatorki. - Elgar wyszczerzył zęby w uśmiechu i wyciągnął miecz. - Wyrwij ze mnie ten patyk, dobrze? *** Wszyscy w wielkiej sali siedzieli i obserwowali pęknięcie na suficie, które zaczynało się na wschodniej stronie i szybko przesuwało nierównym zygzakiem na zachód. Najpierw odpadały płatki tynku, a potem zlatywały całe stropy i ludzie odskakiwali na bok, gdy bryły roztrzaskiwały się na marmurowej posadzce, rozsypując kredę na wszystkie strony. Modina nie patrzyła na sufit. Szła powoli w tłumie, zwracając uwagę na każdą osobę, na każdą twarz, spoglądając ludziom w oczy i uśmiechając się do nich uspokajająco. Były tam przeważnie kobiety i dzieci. Kilka wiejskich rodzin, takich jak Bothwickowie, siedziało na podłodze w zbitych grupkach. Ludzie kołysali się i modlili, szeptali i łkali. Wszyscy ci, dla których zabrakło miejsca w lochu, zebrali się wokół wielkiej komnaty, gdzie zaledwie kilka miesięcy wcześniej rycerze i damy jadali uczty podczas zimonaliów. Stoły, na których kiedyś podawano sarninę i
kaczki dla królów, teraz zapewniały szewcom, akuszerkom i sprzątaczkom ochronę przed spadającym gruzem. Pod jednym z nich znalazł sobie miejsce nawet mężczyzna z kozą. Gdy zaczęły się wstrząsy, przyszli tu także strażnicy zamkowi, służący i pracownicy kuchni. Rycerze i żołnierze, w podartych ubraniach, zakrwawieni i osmaleni, opowiadali o zniszczeniach i ucieczce. Wicehrabia Albert Winslow i mężczyzna, którego nazywano Brice Naganiacz, wnieśli na noszach księcia Leo z Rochelle. Położyli go przed księżną, która chwyciła rękę męża i pocałowała go w wysokie czoło, mówiąc: - Zabawiłeś się, a teraz zostań ze mną. Słyszysz mnie, staruszku? To jeszcze nie koniec. Brice ze łzami w oczach przepchnął się przez tłum do swojej rodziny, która kuliła się przy posągu Novrona. Jego żona podniosła głowę, rozglądając się po tłumie. Napotkała wzrok Modiny; ale to nie jej szukała. Pickeringowie - Belinda, Lenare i Denek - siedzieli z Alendą i jej służącą Emily, jak również Julianem, szambelanem Melengaru. Nieco dalej, przy wschodniej ścianie, pod gobelinem przedstawiającym powracające z rejsu statki, zajęli miejsca Cosmos DeLur i jego ojciec Cornelius. Obaj tłuści mężczyźni mieli na sobie wykwintne stroje i nosili na palcach pierścienie z klejnotami. Otaczał ich zastęp tyczkowatych służących, którzy kucali przy nich jak zaniepokojone psy przy nogach swojego pana podczas burzy z piorunami. Modina przeszła obok grupy kobiet w sukniach z dużymi dekoltami. Spływające łzy pozostawiły ciemne smugi na ich mocno przypudrowanych policzkach. Jedna podniosła głowę z zaciekawieniem i trąciła koleżankę, która się nachmurzyła i pokręciła głową. Dopiero po kilku kolejnych krokach Modina przypomniała sobie twarze Clarisse i Maggie z lupanaru „Frywolne Tyłeczki” w Colnorze. Wróciła do Allie i Mercy, które siedziały w kręgu utworzonym przez Amilię, Nimbusa, Ibisa, Corę, Geralda i Annę. Pan Prążek schronił się na ramieniu Mercy, podczas gdy elkhund Red siedział przy Ibisie, wielkim kucharzu, który go przytulał. - Czy mnie też zabiją? - spytała Allie. - Nie wiem - odparła Anna. - Nie chcę zginąć - powiedziała dziewczynka, kładąc głowę na kolanach Anny. Weszli sir Elgar i Renwick. Obaj ranni. Amilia dostrzegła ich i wstała, spoglądając na drzwi. - A sir Breckton? - spytała, gdy podeszli. - Czy on... - Kiedy go ostatnio widziałem, żył, milady - odparł Elgar. - Nie ma już muru, linia obrony została przerwana, Wasza Imperialna Mość - zwrócił się do Modiny. -
Trąba powietrzna rozpędziła kawalerię na skrzydle, którą Breckton ukrył na północy. Widziałem, jak podmuch cisnął dwutonowym kamieniem niczym piórkiem. Potem przyszły elfy. Poruszały się jak sarny i atakowały jak węże. Machały mieczami tak szybko, że oko za nimi nie nadążało. Potyczka trwała ledwie kilka minut. Zabiły nawet konie. Następnie nadleciały bestie i strzały. Nasze oddziały są zdziesiątkowane. Ci, którzy przeżyli, poszli w rozsypkę, ranni, oślepieni przez dym, odcięci przez ogień. Elfy już zdobyły miasto. Teraz przyjdą tutaj. Modina nic nie powiedziała. Chciała usiąść, paść, ale dalej stała. Musiała stać. Wszyscy patrzyli na nią, sprawdzając, czy wciąż jest z nimi, czy nadal nie czuje strachu. Ale ona się bała. Nie o siebie. Nawet przez myśl jej nie przeszło własne dobro. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz przejmowała się własnym bezpieczeństwem. Martwiła się o nich. Już raz przeżyła coś podobnego. Chciała chronić rodzinę, ale nie mogła. Ciężar, który czuła teraz w piersi, utrudniał jej oddychanie. Na zewnątrz rozległ się huk, a po nim wrzaski. Ludzie ze strachem odwrócili głowy w stronę okien. W pewnym momencie po drugiej stronie sali, przy kominku, w którym żarzył się ogień, starsza siwa kobieta w podartej sukni zaczęła nucić kołysankę. Modina od razu rozpoznała tę melodię, choć nie słyszała jej już od wielu lat. Była to popularna wśród ubogich ludzi, często śpiewana dzieciom pieśń żałobna matki. Imperatorka pamiętała jej słowa i podobnie jak pozostali przyłączyła się do śpiewu:
W zimnej nocy, w ciemności na wzgórze wdarli się. Do domów się włamują, przynoszą z sobą śmierć. Cienie do drzwi kołaczą groźnie, wzbudzając strach. Zwróć się do Maribora, wiarę mu swoją daj. Fale biją o burty, żagle rozdziera wiatr,
statek na morzu jęczy, nikła jest szansa twa. Cienie w kadłub łomoczą groźnie, wzbudzając strach. Zwróć się do Maribora, wiarę mu swoją daj. W mrocznym wędrujesz lesie, to lekkomyślność twa. Kroki się przybliżają. Biegniesz, lecz sil ci brak. Cienie na ścieżce tupią groźnie, wzbudzając strach. Zwróć się do Maribora, wiarę mu swoją daj. Ludziom w pilnej potrzebie Novron ratunek dał. Przystał go nam bóg z góry, Racząc wysłuchać nas. Cienie we wrota grzmocą groźnie i blisko nas. Gdy wierzysz w Maribora, nie musisz już się bać.
Nastąpił kolejny wstrząs i marmurowa posadzka pękła jak kruche ciasteczko jedna połowa uniosła się pod ostrym kątem, a druga się obsunęła. W sali wybuchły wrzaski. Służąca, Emily z Glouston, zaczęła spadać w powstającą
przepaść. Lenare Pickering i Alenda Lanaklin zdołały chwycić ją w ostatniej chwili za nadgarstki. Ale sala znów się zatrzęsła i wszystkie trzy zsunęły się na krawędź rozpadliny. Tad i Russell Bothwickowie rzucili się naprzód, łapiąc dziewczyny za kostki i wciągając je z powrotem. - Na litość Novrona, trzymajcie się razem! - krzyknęła księżna Rochelle. Powiał zimny wiatr, Modina poczuła go na policzku. Wielka szczelina rozpołowiła tę część sali, w której były okna. Ściana zachwiała się jak pijany mężczyzna. - Odsuńcie się! - rozkazała władczyni, machając rękami. Ludzie rzucili się do ucieczki, a ściana działowa runęła pośród wrzasków i krzyków, które przeraźliwie szybko ucichły. Posypały się fragmenty sufitu, roztrzaskując się na podłodze, w której powstały dalsze pęknięcia. Modina zatoczyła się, widząc, jak trzydziestu ludzi zostaje zmiażdżonych na śmierć. Ci, którzy znajdowali się najbliżej, wyciągali rannych spomiędzy gruzów. Modina zobaczyła rękę. Ruszyła naprzód i zaczęła odrzucać kamienie na bok. Rozpoznała go po poplamionych atramentem palcach. Uniosła bezwładną głowę skryby do piersi, zastanawiając się z przykrością, dlaczego rozpoznała go po ręce, a nie twarzy. Nie oddychał, a z nosa i oczu spływała mu krew. - Wasza Imperialna Mość - zwrócił się do niej Nimbus. - Modino?! - zawołała Amilia trzęsącym się głosem. Imperatorka odwróciła się i zobaczyła, że wszyscy na nią patrzą. W sali panowała cisza. Na twarzach ludzi widziała strach, a w oczach - błaganie. Wstała powoli, jakby znajdowała się pośrodku stada ptaków. Niewiele brakowało do wybuchu paniki. Wszędzie wokół słyszała gwałtowne oddechy, krzyki dzieci, płacz kobiet i pomruki mężczyzn, którzy kołysali się do przodu i do tyłu. Zaczerpnęła głęboko powietrza i wytarła krew skryby o suknię, pozostawiając na niej rozmazany odcisk dłoni. Potem zwróciła się w stronę brakującej ściany i zaczęła iść tak, jak kiedyś nauczyli ją Nimbus i Amilia - z podniesionym czołem i wyprostowanymi plecami. Kroczyła pośród obserwujących ją ludzi, jakby brodziła w stawie z mętną wodą. Tylko jej widok sprawiał, że opanowywali strach. Była ostatnim filarem podtrzymującym niebo, ostatnią nadzieją w miejscu, z którego nadzieja się już wyprowadziła. Dotarła do dziedzińca i przystanęła. Zniknęła połowa sali, ale podwórze całe było w gruzach. Wieże i frontowa brama leżały porozrzucane jak klocki. Piekarnia i kaplica runęły wraz z jednym bokiem spichlerza - na ziemi walał się rozsypany jęczmień. Dziwnym trafem stos drewna przy kuchni pozostał nienaruszony. Jako że nie było już zewnętrznego muru, Modina widziała miasto. Wszędzie unosiły się słupy ognia. Czarny dym i popiół kłębiły się nad zdewastowanym
krajobrazem. Ludzie leżeli martwi lub umierający. Widziała na ulicach ciała żołnierzy, rycerzy, kupców i robotników. W panoramie, którą tak dobrze znała, powstały luki po brakujących budynkach - zniknęli starzy przyjaciele, których kiedyś obramiało jej okno. Inne domy stały krzywo, częściowo zburzone. W ciemnym powietrzu krążyły znajome kształty. Widziała, jak skręcają, zataczają kręgi, przechylają się jak jastrzębie i zbliżają w jej kierunku. Nad dziedzińcem rozległ się ogłuszający skrzek i w miejscu, gdzie dawniej był ogród warzywny, usiadł wielki skrzydlaty gilarabrywn. Spojrzała za siebie. - Wierzycie we mnie? - spytała po prostu. - Wierzycie, że mogę was uratować? Panowała cisza, ale kilka osób skinęło głowami, między innymi Amilia i Nimbus. - Jestem córką ostatniego imperatora - powiedziała donośnym, czystym głosem. - Jestem córką Novrona, córką Maribora. Jestem imperatorką Modiną Novrońską! To moje miasto, moja kraina, a wy jesteście moim ludem. Elfy was nie zabiją! Patrzyła na ludzi w wielkiej sali. Russell Bothwick obejmował ramionami Lenę i Tada, a Nimbus Amilię, która spojrzała na Modinę i zaczęła płakać.
Rozdział 24. Podarunek. Cicho jak w grobie, pomyślał Hadrian, siedząc w ciemności. Ostatnia latarnia zgasła jakiś czas temu, podobnie jak ucichła ostatnia rozmowa. Nawet Royce przestał wypytywać Myrona o niuanse językowe. Znajdował się w grobowcu Novrona, miejscu spoczynku wybawiciela ludzkości. Uważano je za mit, bajkę, legendę, mimo to Hadrian tu był, jako jeden z pierwszych ludzi od tysiąca lat. Był to prawdziwy wyczyn, zdumiewające osiągnięcie. Opierał się o ścianę, a jego ręka spoczywała na urnie, której wartość prawdopodobnie sięgała dziesięciu tysięcy tenentów. Nogi trzymał na posągu barana z litego złota. Przynajmniej umrze jako zamożny człowiek. „Patrz, do czego doszedłeś", usłyszał w myślach głos ojca, głęboki i silny, jaki pamiętał z dzieciństwa. Niemal widział, jak ojciec stoi nad nim, spocony, w skórzanym fartuchu, z kleszczami w ręce. „Wykorzystałeś wszystko, czego cię nauczyłem, i roztrwoniłeś to dla sławy i pieniędzy. Co ci z tego przyszło? Masz u stóp więcej bogactw niż król i wciąż na wschodzie skandują «Galenti!», ale czy teraz, gdy twoje życie dobiega końca, uważasz, że było wartościowe? Do tego dążyłeś po opuszczeniu Hintindaru? Takiej pragnąłeś wielkości?". Hadrian zdjął rękę z urny i nogi z barana. „Powiedziałeś mi, że zostaniesz wielkim bohaterem. No to mi pokaż. Pokaż mi jedną rzecz wartą życia, które wiodłeś. Jedną rzecz, którą stworzyłeś. Jedną, którą zdobyłeś. Jedną, na którą sobie zasłużyłeś. Jedną, której się nauczyłeś. Istnieje taka rzecz? Możesz się czymś pochwalić?". Hadrian przechylił głowę i spojrzał w stronę krypty. Zobaczył w oddali przyćmiony niebieski blask. Patrzył nań przez pewien czas, ale w ciemności nie umiał powiedzieć, jak długo. Światło się lekko rozjaśniało i ciemniało - w rytm jej oddechu, jak się domyślił, chociaż nie miał pojęcia, czy zmiana ta odbywała się za sprawą księżniczki, czy szaty. Czy mogę się czymś pochwalić? - zadał sobie pytanie. Wstał i wyciągając ręce przed siebie, poszedł przy ścianie do wejścia do krypty. W środku była tylko Arista. Siedziała w niszy za sarkofagiem z płaskorzeźbami pejzaży. Obejmowała rękami podciągnięte pod brodę nogi i opierała głowę na kolanach. Gdy usiadł przy niej, szata lekko pojaśniała i Arista uniosła głowę. Miała na policzkach smugi od łez. Zamrugała i wytarła oczy. - Cześć - odezwała się. - Witaj - odparł. - Śniłaś coś? Arista przez chwilę milczała, po czym pokręciła ze smutkiem głową.
- Nie. Ciekawe, co to znaczy. - Chyba z nami już koniec. - Tak przypuszczam. - Skinęła głową. - Wszyscy są w grobowcu. Czemu tu przyszłaś? - Sama nie wiem - odpowiedziała. - Chyba chciałam być sama. Zastanawiałam się nad swoim życiem. Myślałam o wszystkich rzeczach, których żałuję. O tym, czego nigdy nie zrobiłam, a co powinnam była zrobić. A także o tym, co zrobiłam, mimo że nie chciałam. No wiesz, o takich zabawnych rzeczach. Takie przemyślenia najlepiej wychodzą w samotności. A ty? O czym rozmyślałeś? - O podobnych sprawach. - Tak? I do jakich wniosków doszedłeś? - Cóż - odparł i odchrząknął. - Dziwne, że pytasz. Żałuję wielu rzeczy, które zrobiłem, ale... okazuje się, że żałuję jednej rzeczy, której nie zrobiłem. Uniosła brwi. - Naprawdę? Jesteś szczęściarzem. Prawie takim jak Myron. - Ha - odparł ze skrępowaniem. - Co to za rzecz, której nie zrobiłeś? - Chodzi o to, że prawdę mówiąc, teraz zazdroszczę Royce'owi. Nigdy nie sądziłem, że to powiem, ale taka jest prawda. Royce miał takie życie, jakim matki straszą dzieci, jeśli nie będą grzeczne. Jakby bogowie uwzięli się na niego już w dniu narodzin. Trudno się dziwić, że potem stał się taki. Przy pierwszym spotkaniu robił straszne wrażenie. - Robił? - Teraz jest już inny. A wtedy był naprawdę przerażający. Z rodzaju tych, do których lepiej nie odwracać się plecami. Ale Arcadius zobaczył w nim coś, czego nie widział nikt inny. Przypuszczam, że czarnoksiężnicy potrafią zaglądać w cudze dusze. Zauważają w człowieku to, czego nie dostrzega reszta świata. - Hadrian zmienił niespokojnie pozycję, czując chłód kamiennej podłogi. Skrzyżował nogi i pochylił się lekko do przodu. - Długo trwało, zanim Royce zaczął komukolwiek ufać. Szczerze mówiąc, nie jestem nawet pewny, czy mi wierzy, ale jej naprawdę ufał bezgranicznie. Gwen zmieniła Royce'a. Dokonała niemożliwej rzeczy, uszczęśliwiając go. Nawet teraz szczera radość Royce'a jest jak... sam nie wiem... śnieg padający latem albo owca śpiąca pośród wilków. Sama sympatia do dziewczyny to za mało, żeby mężczyzna tak się zmienił. Łączyło ich szczególne, głębokie uczucie. Był z nią niedługo, ale przynajmniej wie, jak to jest. Rozumiesz, o czym mówię?
- Tak, rozumiem - odparła. - Tego właśnie żałuję. - Nie możesz tego żałować - zaoponowała, niemal wybuchając śmiechem. - Jak możesz żałować, że nie znalazłeś nigdy prawdziwej miłości? To tak, jakbyś żałował, że nie urodziłeś się geniuszem. Ludzie nie mają wpływu na takie sprawy. Albo to się zdarza, albo nie. To dar, podarunek, którego większość nigdy nie dostaje. Kiedy się nad tym dobrze zastanowić, przypomina to cud. Najpierw musisz znaleźć tę osobę, a następnie ją poznać, żeby wiedzieć, ile ona dla ciebie znaczy. Już samo to jest absurdalnie trudne. A potem... - przerwała na chwilę, patrząc przed siebie - ta osoba musi czuć to samo do ciebie. To jak szukanie konkretnego płatka śniegu... Ale nawet znalezienie go to jeszcze za mało. Trzeba mieć drugi do pary. Jakie są na to szanse? Sądzę, że Hilfredowi się udało. Kochał mnie. - A ty go kochałaś? - Nie tak, jak tego chciał. Nie tak jak on mnie. I żałuję tego. Uważam, że powinnam go kochać bardziej, a traktowałam go raczej jak brata. Podobnie było z Emerym. Chciałam, żeby był szczęśliwy, tak jak pragnęłam tego samego dla Alrica. Ale widzisz, właśnie o tym mówię. Większość ludzi nigdy nie znajduje prawdziwej miłości lub, jeśli tak, to uczucie jest jednostronne. I być może to jeszcze smutniejsze, niż nigdy nie znaleźć miłości. Świadomość, że radość jest tuż poza twoim zasięgiem, to swego rodzaju tortura. Tak więc widzisz, jeśli nie masz kontroli, jeśli to nie twój wybór, nie ma co żałować, że się nie znalazło ukochanej osoby... - W tym właśnie sęk. Znalazłem ją, ale nigdy jej nie powiedziałem, co czuję. - Och, to rzeczywiście straszne - powiedziała, a po chwili zreflektowała się i zakryła ręką usta. - Przepraszam. Zachowałam się okropnie. Nie dziwnego, że byłam taką marną ambasadorką. Jestem uosobieniem taktu, prawda? Tutaj twoja... Och! - wykrzyknęła nagle, a na jej twarzy pojawił się wyraz zrozumienia. Wiem, o kogo chodzi. Hadrianowi zrobiło się raptem gorąco. Po skórze przebiegły mu ciarki. - Nawiasem mówiąc, jest bardzo ładna. - Aa... - Hadrian wpatrywał się w nią zdezorientowany. - Ma na imię Emeralda, prawda? Słyszałam, jak ktoś się tak do niej zwraca. - Emeralda? Myślisz, że mówię o... - A nie? - Wydawała się zakłopotana i dodała ostrożnie: - Widziałam, jak cię całowała, gdy wyjeżdżaliśmy.
Hadrian zachichotał. - Naprawdę nazywa się Falina i jest miłą dziewczyną, ale to nie o niej mówię. Kobieta, o której mówię, jest zupełnie niepodobna do niej. - Och - westchnęła księżniczka. - A dlaczego nigdy jej nie powiedziałeś o swoich uczuciach? - Mam tu gdzieś listę powodów. - Poklepał się rękami po koszuli, usiłując zażartować, ale czuł się głupio. Uśmiechnęła się do niego. Lubił patrzeć na jej uśmiech. - Pytam serio. Dlaczego? - Ja nie żartuję. Naprawdę mam listę, tyle że nie spisaną. Dodaję do niej kolejne pozycje. Obecnie jest na niej mnóstwo powodów. - Podaj kilka. - Cóż, przede wszystkim jest szlachetnie urodzona. - Rozumiem - odparła poważnie - ale to nie jest przeszkoda niemożliwa do pokonania. Wszystko zależy od dziewczyny oczywiście, ale już się zdarzało, że szlachcianki wychodziły za mąż za prostych ludzi. - Może za bogatych kupców. Ale ile znasz dam, które uciekły z pospolitym złodziejem? - Nie jesteś pospolitym złodziejem - zestrofowała go surowo. - Ale chyba rozumiem twój punkt widzenia. Masz rację, że niewiele szlachcianek potrafiłoby pominąć proste pochodzenie i niechlubną profesję. Na przykład Lenare Lanaklin. To nie ona, prawda? - Arista lekko się skuliła. - Nie, nie chodzi o Lenare. - To dobrze. - Westchnęła, udając, że ściera pot z czoła. - Nie zrozum mnie źle, kocham Lenare jak siostrę, ale ona nie jest dla ciebie odpowiednia. - Wiem. - Niektóre kobiety jednak, nawet szlachcianki, pociągają mężczyźni wyjęci spod prawa. Słyszą opowieści o odważnych czynach i nie mogą się oprzeć intrydze. Już to widziałam. - A zobowiązania? Nawet gdyby chciała, nie mogłaby zaniechać swoich obowiązków. W grę wchodzą tytuły i majątki ziemskie. - Kolejna słuszna uwaga. - To dlatego ty nie wyszłaś za mąż? - spytał. - Ja? Dobry Mariborze, nie. - Uśmiechnęła się gorzko. - Jestem pewna, że właśnie z tego powodu Alric chciał mnie wydać za mąż za niejednego znaczącego
sojusznika. Gdyby mój ojciec nie został zabity, na pewno byłabym teraz żoną księcia Rudolfa z Alburnu. - Wzdrygnęła się gwałtownie dla zwiększenia efektu. Na szczęście Alric zachował się wobec mnie życzliwie, czego nigdy bym się po nim nie spodziewała, gdy byliśmy młodsi. Nie znam wielu, którzy postąpiliby jak on. - A więc dlaczego? - Nie wyszłam za mąż? - Zaśmiała się trochę niespokojnie. - Może będzie ci trudno w to uwierzyć, Hadrianie, zważywszy na moją nadzwyczajną urodę i tak dalej, ale Emery pierwszy okazał mi zainteresowanie. Przynajmniej pierwszy coś do mnie powiedział. Nie jestem taka, jak Lenare czy Alenda. Nie pociągam mężczyzn i ta cała opinia wiedźmy też mi nie pomaga. Emery był pierwszy i jestem szczerze przekonana, że gdyby poznał mnie lepiej, zmieniłby zdanie. Nie zdążył zrozumieć, że to było tylko zauroczenie. Tak samo było z Hilfredem. - Zrobiła pauzę i odwróciła wzrok, smutniejąc. - Pewnie powinnam się cieszyć, że tak niewielu się mną interesowało, bo miałabym więcej krwi na rękach. - Nie rozumiem. - Tylko Emery i Hilfred wyznali mi uczucia - zawahała się na chwilę - i obaj zginęli po niespełna tygodniu. - To nie była twoja wina. - To ja zorganizowałam rewoltę, która doprowadziła do śmierci Emery'ego, i to z powodu mojego planu uwolnienia Gaunta zginął Hilfred. Moje plany... Zawsze moje plany. - Gdyby nie ty, Emery zginąłby na placu. - A Hilfred? - spytała. - Sam dokonał wyboru, tak jak ty. Jestem pewny, że zdawał sobie sprawę z ryzyka. To nie była twoja wina. - I tak czuję się przeklęta. Jakbym nie miała nigdy zaznać szczęścia. Takiego szczęścia. Hadrian myślał, że Arista będzie mówić dalej, więc czekał, ale siedzieli w milczeniu przez kilka minut. Patrzył, jak księżniczka przymyka oczy, i po raz kolejny głęboko zaczerpnął powietrza. Było mu ciężej, niż się spodziewał. - Jeśli mam być uczciwy wobec siebie - podjął, a własny głos brzmiał mu dziwnie i fałszywie - to tak naprawdę nie powiedziałem jej nigdy dlatego, że się boję. Obróciła lekko głowę, żeby spojrzeć na niego z ukosa. - Boisz się? Ty? Serio?
- Chyba obawiałem się, że będzie się ze mnie śmiała. Albo jeszcze gorzej: wpadnie w złość i mnie znienawidzi. To najgorsza rzecz, jaką mogę sobie wyobrazić: jej nienawiść do mnie. Nie jestem pewny, czy potrafiłbym z tym żyć. Widzisz, jestem w niej bardzo zakochany i od jej nienawiści wołałbym, żeby wypruto ze mnie wnętrzności i mnie poćwiartowano. Patrzył, jak opadają jej ramiona. Odwróciła wzrok od jego twarzy i zacisnęła usta. - Szczęśliwa kobieta. Szkoda, że jej tu nie ma. Teraz już nie masz wiele do stracenia. Mógłbyś zdobyć się na odwagę i jej powiedzieć, wiedząc, że jeśli cię znienawidzi, nie będziesz musiał znosić tego bólu zbyt długo. Hadrian uśmiechnął się i skinął głową. Arista westchnęła i wyprostowała się nieco. - Znam ją? - Znów się skuliła, jakby oczekiwała uderzenia. Hadrian westchnął ciężko. - O co chodzi? - spytała. - Znam ją, prawda? Inaczej już byś mi wyjawił jej imię. Daj spokój. W tym momencie nie warto robić żadnych tajemnic. - Właśnie o to chodzi - powiedział. - Zacząłem myśleć o tym wszystkim dlatego, że... - zrobił pauzę i spojrzał jej w oczy. Wyglądały jak jeziora, do których szykował się wskoczyć, nie znając temperatury wody. - To, czego żałuję najbardziej w życiu, mogę jeszcze zmienić, zanim będzie za późno. Arista spojrzała na niego spod przymrużonych powiek. Przechyliła lekko głowę jak pies po usłyszeniu dziwnego dźwięku. -Ale jak zamierzasz... - przerwała. Zamknęła usta i patrzyła na niego w milczeniu. Hadrian nie był pewny, czy jeszcze oddycha. Ale powoli dolna warga Aristy zaczęła drżeć, a on obserwował, jak to drżenie przenosi się na szyję, a następnie na ramiona księżniczki, aż owładnęło całym jej ciałem. Bez najmniejszego ostrzeżenia po jej policzkach spłynęły łzy. Wciąż milczała i siedziała nieruchomo, ale emitowane przez szatę światło zmieniło kolor z niebieskiego na jasnofioletowy i objęło ich oboje. Co to znaczy? - Aristo? - szepnął przestraszony. Nie potrafił odgadnąć wyrazu jej twarzy. Strach? Szok? Wyrzuty sumienia? Co to jest? Rozpaczliwie chciał się dowiedzieć. Dopiero co rzucił się z urwiska i nie widział dna przepaści. - Jesteś zdenerwowana? - spytał. - Nie wściekaj się. Nie czuj do mnie nienawiści. Nie chcę umierać ze świadomością, że mnie nienawidzisz. To właśnie dlatego nigdy nic nie powiedziałem. Obawiałem się, że...
Przyłożyła palce do jego ust i delikatnie je zamknęła. - Cii - zdołała powiedzieć i dalej płakała, nie spuszczając oczu z jego twarzy. Ujęła jego ręce i je uścisnęła. - Nie czuję do ciebie nienawiści - wyszeptała. - Ja tylko... ja... - Przygryzła dolną wargę. - Powiedz! Hadrian był zdesperowany. Otworzył szeroko oczy, szukając jakiejś wskazówki. Celowo go dręczyła - wiedział to. - To zabrzmi naprawdę głupio - odrzekła, powoli kręcąc głową. - Nieważne. Po prostu powiedz! - Ja... - Zaśmiała się krótko. - Nigdy wcześniej w całym swoim życiu nie byłam taka szczęśliwa jak w tej chwili. Teraz z kolei on gapił się na nią zaskoczony. Otworzył usta, ale umysł nie potrafił podsunąć mu żadnych słów. Zatopił się w jej oczach i uświadomił sobie, że znów może oddychać. - Gdybyś wiedział, że ja... Jaką miałam nadzieję... - Opuściła głowę i włosy zasłoniły jej twarz. - Nigdy nie sądziłam, że widzisz we mnie kogoś więcej poza... zleceniodawczynią. - Podniosła głowę i pociągnęła nosem. - A sposób, w jaki ty i Royce rozmawialiście o arystokratach... Hadrian zorientował się, że jego serce znów bije, a właściwie to wali mu w piersi. Pomimo chłodu w krypcie jego koszula była przesiąknięta potem, a ręce mu drżały. - Umrzemy tutaj - powiedziała i nagle zaczęła się śmiać. - Ale już mi to nie przeszkadza. Nigdy nie myślałam, że mogę być taka szczęśliwa. Hadrian też się roześmiał. Ulga i radość, które czuł, odurzały go bardziej od alkoholu. Był jak pijany, zamroczony i - bardziej niż kiedykolwiek - pełen życia. - Czuję się... Czuję się tak... - Znów się roześmiała, sprawiając wrażenie zażenowanej. - Jak? - spytał, wyciągając rękę i ścierając lzy z jej policzków. - Jakbym już nie była pogrzebana w krypcie. Jakbym właśnie wróciła do domu. - Po raz pierwszy - dodał. - Tak - potwierdziła i znów się rozpłakała. Wyciągnął ręce. Przytuliła się do niego i objął ją ramionami. Wydawała mu się teraz bardzo mała, a przecież zawsze emanowała z niej taka siła, że nie wyobrażał sobie nigdy, by mogła być taka delikatna, krucha. Teraz mógł umrzeć.
Oparł głowę o ścianę i głęboko westchnął, rozkoszując się tym cudownym uczuciem, a głowa Aristy przesuwała się na jego ramieniu lekko do góry i na dół. Wtem usłyszeli, jak skały zaczynają pękać z trzaskiem. *** Nikt nic nie widział. Zebrali się więc wokół kręgu światła rzucanego przez szatę Aristy, gdy księżniczka i Hadrian wyszli z niszy. Jasnofioletowa barwa zmieniła się w białą i widać było wszystkie twarze - wyglądały upiornie. - Co się dzieje? - spytał Hadrian, gdy znów rozległ się ogłuszający hałas rozdzierania. Dobiegał od strony Krypty Dni i odbijał się echem od kamiennych ścian. - Nie wiem. Może Ghazelowie kopią tunel? - odparł Mauvin, po czym spojrzał na Aristę przymrużonymi oczami. - Dobrze się czujesz? - Ja? - odparła z uśmiechem księżniczka. - Wspaniale. Mauvin wyglądał na zdezorientowanego, ale wzruszył ramionami. - Powinniśmy się zabarykadować? - Co to da? - odrzekł Hadrian. - Jeśli zdołają przedostać się przez gruz, nie powstrzyma ich kilka złotych krzeseł. - Co zrobimy? - spytał Gaunt. Hadrian spojrzał po kolei po twarzach obecnych. - Gdzie Royce? W kręgu światła rzucanego przez szatę Aristy nie było Melborna. Najemnik odwrócił się i ruszył w stronę dźwięku. Za nim podążyli pozostali. Po dotarciu do Krypty Dni przystanął i razem z Aristą wszedł ostrożnie do komnaty. - Gdzie to coś jest? - Pytanie nie było skierowane do konkretnej osoby. - Co masz na myśli? - spytał Mauvin. - Stwora. Nie ma go już w narożniku. - Nie? - odezwał się przestraszony Gaunt. - Pożarł Royce'a! - Nie sądzę - stwierdził Hadrian i biorąc Aristę za rękę, przeprowadził wszystkich przez kryptę. W połowie drogi w powietrzu unosił się pył. Chmura przesłaniała drzwi jak mgła. Odgłosy kruszenia skał przybrały na sile.
Gdy znaleźli się po drugiej stronie, zobaczyli, że brakuje drzwi do komnaty z pergaminami, jak również sporego fragmentu ściany oddzielającej oba pomieszczenia. Sala ze zwojami też była zniszczona. Kamienie z rozbitej przeciwległej ściany piętrzyły się na podłodze. Tam, gdzie kiedyś znajdował się korytarz prowadzący do zawalonych schodów, był teraz gigantyczny tunel, z którego dochodziły ogłuszający hałas i chmury pyłu. Zastali Royce'a siedzącego na plecaku. Nogi wysunął przed siebie, nadal opierał się o ścianę. - Zastanawiałem się, jak długo to potrwa - przywitał ich. Hadrian patrzył przez chwilę na wspólnika, po czym ruszył w stronę tunelu. - Nie wchodź tam - przestrzegł go Royce. - Nie patrzy, gdzie rzuca kamienie. - Na brodę Maribora! - wykrzyknął Hadrian i ryknął śmiechem. - Na Drome'a! - dodał Magnus. - Myśleliśmy, że to Ghazelowie się przebijają - wyjaśnił Mauvin, machając ręką przed twarzą i próbując rozpędzić obłok pyłu. - Na pewno tak zrobią - odrzekł Royce. - No właśnie! - zgodził się Mauvin. - W grobowcu są zbroje, tarcze. Powinniśmy... - Nie ma powodu do zmartwień - pocieszył go Royce. - Powiedziałem Gilarkowi, żeby tym też się zajął. Hadrian znów się roześmiał, co wywołało radość na twarzy Royce'a. - Nie zdziwią się, jak zobaczą, co wychodzi im naprzeciw? - złodziej zachichotał. - Wydostaniemy się stąd? - spytała Arista zaskoczona. - To całkiem możliwe. - Royce skinął głową. - Opanowanie właściwych wyrażeń zabrało mi trochę czasu, ale jak już zdołałem go rozruszać, stary Gilarek ruszył z kopyta. - Gilarek? - spytał ze śmiechem Hadrian. - Zwierzątko musi mieć imię, prawda? Później zamierzam nauczyć go „aportuj" i „połóż się na plecach", ale na razie wystarczy „kop" i „bierz ich". Na podłogę spadły z hukiem kolejne kamienie, a z sufitu posypał się tynk. Wszyscy się wzdrygnęli. Z tunelu buchnęła kolejna gęsta chmura pyłu. - Aż strach, kiedy się tak do tego przykłada - powiedział Royce. - Zaczekajcie tu, a ja sprawdzę, jak daleko zaszedł. Złodziej wstał, owinął szal wokół twarzy i wszedł w ciemną chmurę. Ziemia ciągle się trzęsła, a hałas był przerażający, jakby w sąsiednim pomieszczeniu
walczyli bogowie. - Jak ten stwór mieści się w korytarzu? - spytał Myron. - Na pewno robi nowy - odparł Magnus. - Lepiej się spakujcie - oznajmił Royce po powrocie. - Gilarek wpadł w rytm, więc nie potrwa to długo. Pozbierali swoje rzeczy i wrócili do grobowca, gdzie Arista schowała róg do swojego plecaka. Położyli wieko na grób Novrona. Gaunt, Mauvin i Magnus wzięli kilka drobnych skarbów na pamiątkę, ale ku zaskoczeniu Hadriana Royce nie tknął niczego, nie zabrał nawet garści złotych monet. Po prostu czekał na nich. Wszyscy pożegnali się po raz ostatni z Alricem, a następnie wrócili do tunelu. Hadrian, który wychodził z grobowca ostatni, dostrzegł niewielki przedmiot na podłodze, tuż zanim zgasła szata Aristy. Podniósł go i schował do plecaka, a następnie pobiegł, żeby dołączyć do pozostałych. Gdy Royce przeprowadzał ich przez tunel, pył już opadł, a dotychczasowy korytarz zamienił się w szerokie przejście przypominające norę monstrualnego królika. Był okrągły i szeroki co najmniej na trzydzieści metrów. Jego ściany tworzyły skała i kamienie, które przylegały ściśle do siebie. Przejście biegło poziomo przez kilka metrów, po czym wyginało się ku górze. Nie było śladu po gilarabrywnie, ale z przodu dobiegły do ich uszu znajome uderzenia w bębny. - Ghazelowie... Jak miło - rzucił ponuro Hadrian. - Czekali. Tunel kończył się przy wielkim holu ze zbrojami i płaskorzeźbami, przez który przechodzili wcześniej. Choć pomieszczenie było tak szerokie, że gilarabrywn mógł w nim swobodnie iść, stwór gdzieś zniknął. - Gdzie twój pupilek, Royce? Złodziej wzruszył ramionami. - Może muszę sprawić mu smycz. - Co mu kazałeś zrobić? - spytał Mauvin. - W tym sęk... Nie wiem dokładnie. Mam nadzieję, że kazałem mu usunąć gruzy i odpędzić intruzów poza plac przed pałacem, ale kto wie, co naprawdę powiedziałem? Może kazałem mu obalić mury i wpuścić intruzów z placu do pałacu. Magnus i Mauvin zachichotali. Nawet Hadrian się uśmiechnął. - On nie żartuje - odezwał się Myron. - To właśnie powiedział za pierwszym razem, kiedy powtarzał przede mną zdanie. Poza tym oczywiście zakładamy, że ułożyłem polecenie poprawnie.
W pustym holu rozległy się skowyty i okrzyki. Hadrian i Mauvin wyciągnęli miecze. Czekali przez chwilę, ale znów zaległa cisza. Royce wzruszył ramionami i poprowadził grupę dalej, idąc przez cały czas kilka metrów przed nimi. Rozglądał się przy tym na boki i tak jak zawsze, gdy miał się na baczności, przypominał Hadrianowi wiewiórkę. Minęli wejście do sali tronowej. Ozdobne drzwi wciąż pozostawały zamknięte. Royce przystanął, podniósł rękę i przechylił głowę. Pozostali też to usłyszeli. Z przodu dolatywały do nich dźwięki trąby i bębnów, wrzaski i okrzyki - słabe i przytłumione. - Krew. - Royce wskazał palcem przed siebie. Gdy Arista podeszła do przeciwległej ściany, zobaczyli niepokojące rozpryski wyglądające jak upiorne malowidło, wciąż ociekające czerwienią. Na ziemi leżało kilkanaście strzał, jak gałęzie opadłe po burzy. Poszli dalej, aż do końca korytarza, gdzie kolejny tunel o rozmiarach gilarabrywna biegł w górę. Poczuli świeże słone powietrze i zaczęli wspinaczkę. Gdy dotarli do końca, Royce wystawił głowę na zewnątrz, po czym kiwnął ręką, żeby pozostali doń dołączyli. Stanęli na placu między cenzarium a tym, co po akcji Aristy pozostało z domu gildii Teshlorów. Na środku, w miejscu dawnej fontanny, gilarabrywn leżał na płytkim jeziorze krwi, przesuwając leniwie ogon z boku na bok i uderzając nim z plaśnięciem o ziemię. Na całym skwerze walały się zwłoki Ghazelów, tworząc kopce podobne do ciemnych zasp ciągnących się poza zasięg światła Aristy. Miecze, łuki, czapraki, dłonie z pazurami i głowy składały się na makabryczny kolaż śmierci. - Tu muszą być setki ciał - szepnął Mauvin. - A to są ci, których stwór nie pożarł - dodał Magnus. - Nie zrobi nam krzywdy? - spytał Hadrian Royce'a, spoglądając na gilarabrywna. - Nie powinien. - Nie powinien? Royce uśmiechnął się do niego złowrogo. - Gdyby chciał, już byśmy nie żyli - domyśliła się Arista. - No właśnie - potwierdził Royce. Wyszli na środek placu. Kiedy stawiali kroki w krwawej kałuży, ich buty plaskały. Okrążyli powoli bestię, która leżała cicho i nieruchomo, stukając tylko ogonem nieustannie o ziemię.
- Przypuszczam, że dopadł ich wszystkich - oznajmił Hadrian. - Ghazelowie zawsze zabierają swoich poległych, jeśli mogą. - Szkoda, że nie mam kostki cukru albo czegoś w tym guście - stwierdził Royce, spoglądając na gilarabrywna z sympatią. - Spisał się na medal. *** Dotarli do morza szybciej, niż Hadrian się spodziewał. Szli prostszą drogą, nie musząc unikać Ghazelów, a poza tym oczywiście drogi powrotne zawsze wydawały się krótsze. Nikt nie przystawał, żeby oglądać miasto, nikt nie miał ochoty go eksplorować. Już nie spowalniał ich lęk przed nieznanym. Pośpiech kazał im iść bez przerwy. Pomimo szeregu lekcji językowych z Myronem Royce nie potrafił nakłonić Gilarka do opuszczenia miasta. Stwór nie zgodził się wyjść poza lwy i Royce nie miał innego wyboru, jak tylko pozostawić swojego nowego pupilka. Odesłał go więc z powrotem do Krypty Dni, żeby pełnił tam swoje obowiązki, ale nie powiedział, dlaczego tak zrobił. - Tylko spójrzcie! - wykrzyknął Hadrian, gdy zobaczył „Zwiastuna". Statek znajdował się w osłoniętej zatoczce, w której go zostawili, ale nie wyglądał tak samo. Miał nowy maszt i piękny żagiel zwinięty na nowej rei. Wzdłuż kadłuba, przy linii jarzącej się na zielono wody widać było nowe deski i szczeliwo, a części kabiny także podreperowano. - Wyatt i Elden nie próżnowali. - Zdumiewające! - zachwycał się Magnus. - I zrobili to tylko we dwójkę. - Z Eldenem to tak, jakby ich było trzech i pół - sprostował Hadrian. - I spójrzcie - powiedział krasnolud, biegnąc do szeregu desek powiązanych liną i wspartych na pływających beczkach. - Zbudowali nawet trap. Świetna robota, zwłaszcza że mieli tak mało czasu. Magnus wszedł pierwszy na pokład, za nim Mauvin, a następnie Hadrian z Aristą. Royce pozostał na skałach i z kwaśną miną obserwował kołyszący się statek. - Wyatt! Elden! - zawołał Hadrian. Statek był w doskonałym stanie. Maszt, reling i kolumnę steru pobielono na nowo, a pokład dokładnie wyszorowano. - Skąd wzięli farbę? - spytała Arista.
Hadrian spojrzał do góry. - Wciąż jestem pod wrażeniem tego masztu. Jak go ustawili? Nie znalazłszy ich na pokładzie, skierowali się do kabiny. W podziemnym świecie bez pór dnia możliwe było, że obaj spali. Magnus wszedł pierwszy i gwałtownie się zatrzymał, wydając z siebie dziwny dźwięk podobny do czknięcia. - Magnus? - spytał Mauvin. Krasnolud nie odpowiedział. Upadł, gdy ze środka wyskoczyło około dziesięciu goblinów, wrzeszcząc i biegnąc jak kraby. Mauvin cofnął się i wyciągnął miecz, jednocześnie ścinając gowę nacierającemu Ghazelowi. Hadrian pchnąl Aristę za siebie i stanął obok Pickeringa, który przesunął się w jego stronę. Pięciu Ghazelów szło naprzód, dzierżąc zakrzywione szable i okrągłe tarcze, ozdobione trójkątnymi symbolami namalowanymi palcami oraz frędzlami z ptasich piór i kości. Szli w szeregu i syczeli. Zza kabiny wynurzyło się kolejnych czterech: trzech miało łuki, a czwartego, znacznie mniejszego od pozostałych, ozdabiało kilkadziesiąt wielokolorowych piór. Mały Ghazel tańczył i coś nucił. Jednego brakowało. Hadrian był pewny, że widział, jak piąty goblin wychodził z kabiny, i nie był to ani wojownik, ani oberdaza. - Gaunt, Myron i Arista, zejdźcie na ląd - polecił, natomiast on sam i Mauvin rozstąpili się, żeby zagrodzić drogę Ghazelom. Mauvin pomachał mieczem w powietrzu, żeby się rozgrzać, i Hadrian zauważył, że brakuje mu szybkości, bo zranione ramię nie pozwalało mu się poruszać tak jak trzeba. Myron cofnął się, ale Arista i Gaunt nie chcieli zejść ze statku. - Nie - powiedział Degan. - Daj mi swój duży miecz. - Umiesz walczyć? - Ha! Byłem przywódcą nacjonalistycznej armii, nie pamiętasz? Hadrian zrobił wypad, ale to była finta. Uskoczył w lewo i wykonał pełen obrót wokół własnej osi. Jeden z goblinów połknął przynętę, popędził naprzód i znalazł się w odpowiednim miejscu, gdy Hadrian zakończył obrót z mieczami. Zginął z dwoma ostrzami wbitymi w ciało. Hadrian wyjął je gwałtownie i ryknął na pozostałych przeciwników. Gdy Ghazelowie się zawahali, nadepnął na leżący sachel martwego i przesunął bułat za siebie, w stronę Gaunta. Ryknął ponownie i kopnął także tarczę do tyłu. - Galenti! - usłyszał głos jednego Ghazela i pozostali zaczęli od razu szwargotać między sobą.
- Tak! - powiedział po tenkińsku. - Wynoście się z mojego statku albo wszyscy zginiecie! Arista i Mauvin spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Nikt nie poruszył się po obu stronach, z wyjątkiem Gaunta, który podniósł tarczę i szablę. - Znany ty jesteś, ale odejść nie. Nasz statek. Pożyczony na pewien czas, ale znów nasz. Zostaw go. Nie walczyć więcej, wy i my. Ja, Drash z Klune'ów, ja też walczę na arenie. Wszyscy walczymy. - Wskazał na martwych na pokładzie. - Oni nie. To narybek, nie rekiny. - Wskazał na Gaunta, Myrona i Aristę. - Narybek i sztuka rozpłodowa. Jak ci, których tu znaleźliśmy. Też narybek. Dobra strawa. Ty nie chcieć walczyć. Ty odejść. Hadrian uderzył mieczami o siebie i rozległ się szczęk. Uniósł je skrzyżowane wysoko nad głową i spojrzał groźnie na wodza goblinów. Wszyscy Ghazelowie zrobili krok do tyłu. - Widziałeś mnie na arenie - powiedział Hadrian. - Znasz te miecze. Przychodzę ze starego miasta, gdzie nie biją bębny Ghazelów, nie gra trąba. Wszyscy nie żyją. Ja to zrobiłem. - Wskazał ręką za siebie. - My to robimy. Wy opuścicie teraz mój statek. Wódz zawahał się i Hadrian domyślił się podstępu zbyt późno. Przeciwnik przesunął wzrok na coś za jego plecami. W tym momencie Blackwater zrozumiał swój błąd: dał wykańczaczowi dość czasu na zajęcie pozycji. Brakujący Ghazel znajdował się za nim. Nie, pomyślał, nie za nim. Wykańczacz nie zabije przywódcy klanu, lecz poszuka oberdazy, znachora. Aristy! Usłyszał jej krzyk za plecami. Obrócił się na pięcie, wiedząc, że się spóźnił. Zatrute ostrze pewnie już tkwiło w jej plecach. Podobnie jak Esrahaddon Arista była bezradna wobec ciosu, którego nie widziała. Wódz od razu rzucił się do ataku. To był dobry plan i Hadrian o tym wiedział. Wszyscy trzej siepacze wycelowali w niego i posłali strzały w chwili, gdy usłyszeli krzyk Aristy. Trzy pociski trafiły Hadriana w plecy i poczuł lekkie uderzenia. Dwa wylądowały między jego łopatkami, a jeden w pobliżu nerek, ale nic nie bolało. Odwrócił się i zobaczył, że strzały leżą ze stępionymi grotami na pokładzie. Wódz gapił się na niego zaskoczony i przez chwilę Hadrian był równie skonsternowany, dopóki nie poczuł ciężaru, gdy się poruszył. Miał przewieszoną przez plecy tarczę Jerisha, która była tak lekka, że o niej zapomniał. Cienki metal zatrzymał strzały jak kamienny blok. Zabili Aristę! Zabili Wyatta i Eldena! Hadrian poczuł pulsowanie krwi w uszach i jego miecze poszły w ruch bez udziału świadomości najemnika. Trzech Ghazelów
zginęło po kilku sekundach, w tym wódz. Gdzieś obok Hadriana walczył Mauvin, ale Blackwater nie zwracał na to uwagi, tylko parł naprzód, siekąc opętańczo mieczami, przedzierając się przez szeregi wrogów i zabijając ich po drodze. Poleciał kolejny grad strzał w jego stronę. Wiedział, że bez tarczy i czasu, żeby się odwrócić, zginie. Spodziewał się, że za chwilę poczuje groty wbijające się w jego pierś i szyję. Ale strzały nie dotarły do niego. Wybuchły płomieniem i zamieniły się w popiół tuż po opuszczeniu łuków. Hadrian rozpłatał łuczników. Pozostał mu tylko oberdaza. Za każdym razem, gdy próbował zbliżyć się do maga, buchała między nimi wysoka ściana ognia. Pieśń tańczącego ghazelskiego znachora przeobraziła się w krzyk grozy, gdy ściana cofnęła się gwałtownie w jego stronę. Płomienie zaatakowały swojego pana jak zbyt często bite psy i oberdazę pochłonął słup ognia, który po chwili zgasł, pozostawiając jedynie poczerniałe miejsce na pokładzie i obrzydliwy zapach w powietrzu. Arista? Hadrian odwrócił się i zobaczył, że księżniczka stoi cała i zdrowa w jarzącej się szacie. Wykańczacz leżał martwy na pokładzie z kawałkiem sznura na szyi. Obok Aristy stał Royce. Mauvin, a nawet Gaunt czekali w gotowości z zakrwawioną bronią. Degan miał usmarowaną twarz i ciemną plamę na piersi, a jego ramiona i ręce ociekały krwią. - Nic ci nie jest? - spytał Hadrian. Gaunt skinął głową z wyrazem zaskoczenia na twarzy. - Walczą nawet z jedną ręką - odrzekł lekko oszołomiony. - Magnus! - krzyknęła Arista, pędząc naprzód. Leżał w kałuży krwi twarzą do ziemi. Ostrożnie obrócili go na plecy. Z rany w brzuchu wypływała obficie ciemna krew. Krasnolud był przytomny i przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. Ręka mu drżała, gdy gmerał nią przy pasku. Zdołał odpiąć Alverstone'a, który spadł na pokład. - Dajcie... Roy... ce'owi... cu... dow... ne... ostrze. Przymknął oczy. - Nie! - krzyknęła Arista. Usiadła, położyła mu rękę na piersi i zaczęła mruczeć. - Aristo, co robisz? - spytał Hadrian. - Sprowadzam go z powrotem - odparła. - Nie! Nie możesz! Ostatnim razem... Chwyciła jego rękę. - Po prostu trzymuj mnie i nie puszczaj.
- Nie! Aristo! - krzyknął, ale było za późno. Widział, że już jest nieobecna. Aristo! Uklękła z zamkniętymi oczami i wydała z siebie łagodny pomruk, jakby była kocicą. Hadrian ujął jej drobną dłoń w swoje ręce, usiłując nie ściskać jej zbyt mocno, ale pilnując, żeby mu nie umknęła. Nie miał pojęcia, co to daje, ale ponieważ kazała mu jej nie puszczać, przysiągł sobie, że tylko śmierć może poluźnić jego palce. - W pobliżu nie ma niczego - usłyszał głos Royce'a. - Jakąś milę stąd cumuje przy brzegu statek Ghazelów, ale nie zauważyłem tam żadnego ruchu. Nie żyje? - Tak sądzę - odparł Mauvin. - Arista próbuje przywrócić go do życia. - Tylko nie to - jęknął Royce ponuro. - Czy to jej prawie nie zabiło ostatnim razem...? - Przymknij się, dobrze? - warknął Hadrian. - Obaj po prostu się zamknijcie! Hadrian patrzył na twarz księżniczki, obserwując, jak jej głowa opada coraz niżej, jakby Arista zapadała w sen. Co to oznacza? Przegrywa? Oddala się? Umiera? Ogarnęła go frustracja. Poczuł ucisk w dołku i napiął wszystkie mięśnie. Ramiona Aristy opadły i przechyliła się na bok. Chwycił ją wolną ręką i przysunął do siebie, przykładając jej bezwładną głowę do swojej piersi. Wciąż mruczy. Czy to dobry znak? Pomyślał, że tak. Obejmował ją lewym ramieniem, natomiast prawą ręką, coraz bardziej spoconą, wciąż ściskał mocno jej dłoń. Arista wykonała gwałtowny ruch głową, jakby śniła. Zrobiła to jeszcze raz, przestała mruczeć i coś wymamrotała. - O co chodzi? - spytał. - Nie dosłyszałem. Co powiedziałaś? Znów coś wymamrotała, ale zbyt cicho i niewyraźnie. Po raz kolejny wzdrygnęła się i sprawiała wrażenie, jakby chciała coś krzyknąć. Hadrian trzymał ją mocno, gdy jej ciało sflaczało, a głowa opadła. - Arista? - powiedział. Przestała oddychać. - Arista! Potrząsnął nią. - Arista! Glowa księżniczki zwisała luźno, a jej włosy kołysały się do przodu i do tyłu. - Aristo, wracaj! Wróć do mnie! Do diabła! Wracaj! Nie zareagowała. Opierała się o niego bezwładnie, wiotka jak lalka. Przytulił ją mocno.
- Proszę - szepnął. - Proszę, wróć do mnie. Błagam. Nie mogę cię stracić. Nie teraz. Uniósł jej głowę. Wydawało się, że księżniczka śpi. Wyglądała tak samo jak wiele razy, kiedy widział ją podczas snu. Z jej twarzy emanowało piękno, którego nie potrafił nigdy wyjaśnić, spokojna łagodność - tylko że teraz nie spała. Nie widział, żeby jej pierś się unosiła, nie czuł jej oddechu na twarzy. Pocałował ją, ale jej usta były nieruchome, zwiotczałe, bez śladu życia. Gdy cofnął głowę, wciąż zwisała bezwładnie w jego ramionach. Miał nadzieję, że być może zdoła ją zbudzić swoją wewnętrzną siłą, jak w bajce. Że pocałunek ich pierwszy pocałunek - przywoła ją z powrotem. Ale nie się nie wydarzyło. Nie poczuła pierwszego - ostatniego - zetknięcia się ich ust. - Proszę - wymamrotał, a po policzkach zaczęły spływać mu łzy. - Dobry Mariborze, błagam, nie rób tego. Sam oddychał szybciej, czując ucisk w piersi, jakby dostał cios mieczem w brzuch i umierał. Obejmował mocno Aristę, przyciskając jej ciało do swojego, jej policzek do swojej twarzy, jakby trzymanie jej mogło zatrzymać ją przy nim... Ręka księżniczki drgnęła. Hadrian wstrzymał oddech. Poczuł uścisk na palcach. Odwzajemnił go mocniej, niż zamierzał. Ciało Aristy zesztywniało, a głowa odskoczyła do tyłu. Otworzyła szeroko oczy i usta i zaczerpnęła tchu. Nabrała głośno powietrza w płuca, jakby wynurzyła się z wody. Nie mogła mówić i brała szybko jeden oddech za drugim, a jej ciało kołysało się z wysiłku do przodu i do tyłu. Powoli odwróciła się, żeby spojrzeć na Hadriana, i posmutniała. - Ty płaczesz - powiedziała, podnosząc rękę i wycierając mu policzek. - Naprawdę? - odparł, mrugając kilkakrotnie. - To wina morskiego powietrza. - Nic ci nie jest? Hadrian wybuchnął śmiechem. - Mnie? Jak ty się czujesz? - Świetnie. Tylko zmęczona jak zwykle. - On żyje! - krzyknął Mauvin osłupiały. Wszyscy jednocześnie odwrócili głowy w chwili, gdy krasnolud podnosił się oszołomiony. Spojrzał na Aristę i od razu zaczął płakać. - Rana - powiedział Mauvin, kręcąc głową z niedowierzaniem - zniknęła. - Mówiłam, że potrafię to zrobić - szepnęła. ***
Arista obudziła się przy łagodnym kołysaniu i skrzypieniu płynącego statku. Znów czuła, że jest wycieńczona, a jej ciało ociężałe. Gdy uniosła ramiona, zadrżały, podobnie jak ręce. Znalazła swój plecak przy łóżku i włożyła doń rękę, szukając jedzenia. Wyjęła podróżny prowiant i podziękowała w duchu Ibisowi Thinly'emu, jakby był bogiem pożywienia. Podobnie jak wcześniej spałaszowała soloną wieprzowinę, suchary i korniszona, a potem wypiła trzy łyki wody i oparła się na chwilę o ścianę. Jedzenie ją wyczerpało. W ciemności słuchała odgłosów statku, który jęczał i skrzypiał na zasadzie zwrotki i refrenu, unosząc się i opadając na falach. Pozwoliła, by jej głowa kołysała się do tego rytmu. Czuła zbawienne działanie posiłku. Pomyślała o Alricu i zobaczyła w mroku jego młodą, ale dziwnie pobrużdżoną twarz z tą głupią rzadką brodą - królewską - która mu nigdy nie pasowała, a miała dodawać powagi. Pomyślała o swoim ojcu i szczotkach do włosów, które jej przywoził, wyrażając w ten sposób swoją miłość do córki. Przypomniała sobie okolone rzeźbami łabędzi lustro matki, które zaginęło, gdy zapadła się wieża. Teraz wszystko zginęło, podobnie jak cały Medford, a być może Melengar. Wciąż słyszała głos matki i pamiętała, jak dobiegał do niej spoza kręgu światła. Co to za miejsce? Zbliżyła się do niego już dwa razy. W przypadku Magnusa było łatwiej - nie widziała swoich ukochanych, lecz tylko jego bliskich. Mówili do niej w języku krasnoludów. Nie rozumiała słów, ale ich znaczenie było jasne: życzliwość, wybaczenie, miłość. Co to za miejsce? Jak jest wewnątrz? Wyczuła spokój i wygodę i wiedziała, że to będzie dobre miejsce na odpoczynek. Potrzebowała go, ale jeszcze nie teraz. Wzięła resztę orzechów i wyszła na pokład. Miała przed sobą cały statek oświetlony zielonym blaskiem morza. Royce, który przemieszczał się pośród lin na górze, miał zbolałą minę. Hadrian stał przy sterze i zaciskał zęby, wpatrując się bacznie w fale. Myron i Degan pracowali razem na dziobie, napinając luźną linę, przez którą łopotał kliwer. Gaunt wybrał szot żagla, a mnich go przywiązał. Magnus siedział na śródokręciu i zwijał linę. Wyglądał jak brodate dziecko bawiące się na podłodze. - Śpiąca księżniczka się obudziła! - zawołał Mauvin z rei. Arista podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego, a on pomachał jej ręką. - Nie zajmuj się nią! - warknął złodziej. - Idź na koniec rei! Arista podeszła do krasnoluda. Włożyła kolejny orzech do ust. - Dobrze się czujesz? - spytała.
Magnus skinął głową, nie patrząc na księżniczkę. - To świetnie. Usiadła obok niego. Ciepły wiatr od morza przewiewał jej włosy i odświeżał twarz. Podniosła głowę i zobaczyła, że Hadrian odwrócił na chwilę uwagę od steru, żeby spojrzeć na nią i pomachać jej ręką z uśmiechem. Ona też pomachała do niego, ale najemnik już skupił się na problemach morza. Rozejrzała się po pokładzie, po czym podniosła głowę i przyjrzała się badawczo takielunkowi. Na wszystko padało od dołu niesamowite światło, nadając całemu statkowi upiorny wygląd. - Gdzie Wyatt i Elden? - spytała Magnusa. - Nie żyją - odparł krasnolud oziębłym tonem. - Och - powiedziała, poruszona suchą odpowiedzią. Lubiła tych obu żeglarzy i żałowała, że tak mało z nimi rozmawiała, ale przypuszczała, że jedynie Myron zamienił więcej słów z Eldenem. Wyjęła z kieszeni wyrzeźbioną przez wielkoluda figurkę i potarła ją kciukiem. - Biedna Allie - powiedziała, kręcąc ze smutkiem głową, a potem przyszła jej do głowy pewna myśl. - Na pewno nie żyją? Może gobliny tylko ich zabrały? Czy ktoś widział... - Znaleźliśmy ich częściowo zjedzonych - warknął Magnus. - Wyatt był bez rąk i nóg, a klatkę piersiową miał otwartą, wygryzioną w środku jak indyk przygotowany do nadziewania. Eldenowi zostało jedynie pół twarzy. Z jednej strony skóra mu zwisała i miał ślady po ugryzieniach na... - Wystarczy! - przerwała mu, zakrywając twarz dłońmi. - Rozumiem! Nie musisz być taki... taki drobiazgowy! - Zapytałaś - odparł ostro. Wpatrywała się w niego. Zignorował ją. Prychnął, wstał i zaczął odchodzić. - Magnus - powiedziała, zatrzymując go. - Co się stało? - Co masz na myśli? - spytał, ale się nie odwrócił. Spoglądał ponad burtą na fosforyzujące fale. - Zachowujesz się, jakbyś był na mnie zły. Mruknął pod nosem coś po krasnoludzku, wciąż nie chcąc stanąć twarzą do niej. Wiatr nadal trzepotał kliwrem. Myron i Gaunt przerwali pracę i gapili się na nich. Royce krzyczał do Mauvina o sztagach grotmasztu i rejach. - Magnus? - nie ustępowała. - Czemu to zrobiłaś? - wyrzucił z siebie krasnolud.
- Co zrobiłam? W końcu obrócił się na pięcie, rzucając Ariście oskarżycielskie spojrzenie. - Dlaczego uratowałaś mi życie? Nie wiedziała, co powiedzieć. - Co cię obchodzi, czy umrę! - warknął do niej, a jego oczy ciskały pioruny. - Co za różnica! Ty jesteś księżniczką, a ja tylko krasnoludem! Zmusiłaś mnie do tej podróży. Nie chciałem jechać. Zabrałaś mi połowę brody. Wiesz, co dla krasnoluda znaczy broda? Oczywiście, że nie wiesz, widzę to po twoich oczach. Nic o nas nie wiesz! - Chwycił palcami końcówki obciętych baczków i wywinął je w jej stronę. Masz wszystko, czego potrzebowałaś. Masz nawet ten przeklęty róg! I wiesz, jak się stąd wydostać. Już mnie nie potrzebujesz. A więc dlaczego? Czemu to zrobiłaś? Dlaczego ty... dlaczego ty... - Zacisnął zęby, zamknął mocno oczy i odwrócił głowę. Arista była zdumiona. - Dlaczego ryzykowałaś własne życie, żeby ocalić moje? - zapytał, ale teraz jego głos był niewiele silniejszy od szeptu. - Hadrian powiedział, że prawie umarłaś. Przestałaś oddychać podobnie jak wtedy, gdy umierał Alric. Myślał, że tym razem na pewno nie żyjesz. Ale Alric był twoim bratem! - krzyknął. - A ja...? Ja zamordowałem twojego ojca! Zapomniałaś o tym? To ja uwięziłem cię w wieży. Ja zamknąłem drzwi przed tobą i Royce'em i odciąłem wam drogę ucieczki w lochu pod Aquestą, pozostawiając was na śmierć z głodu. To wszystko wyleciało ci z pamięci? Teraz Alric nie żyje. Nie masz już rodziny. Twoje królestwo przepadło. Zostałaś bez niczego, a Royce... - Wyjął połyskujący sztylet. - Czemu mi go dał? Chciałem go obejrzeć, tak! Byłem gotowy zostać niewolnikiem elfa, żeby tylko mieć okazję pooglądać Alverstone'a przez tydzień. A on mi go zwyczajnie oddał. Nie wziął go z powrotem ani nawet nie odezwał się słowem. To... to najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem. Warta więcej od góry złota, więcej od wszystkich skarbów w tamtym grobowcu. A on mi go dał, ot tak. Po tym, co zrobiłem... powinien mnie nim zabić! Wciąż powinien to zrobić. I ty też. Oboje powinniście śmiać się i śpiewać, gdy ja... - Przyłożył rękę do brzucha i przygryzł dolną wargę tak mocno, że aż mu się najeżyły resztki brody. - A więc dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego? - Patrzył na nią zdesperowany, z wyrazem takiego bólu na twarzy, jakby Arista go torturowała. - Nie chciałam, żebyś umarł - odrzekła po prostu. - O niczym innym nie myślałam. Umierałeś, a ja mogłam cię uratować, więc to zrobiłam. - Ale mogłaś sama przy tym umrzeć, prawda? Wzruszyła ramionami.
Magnus spiorunował ją wzrokiem, jakby za chwilę miał albo na nią napaść, albo wybuchnąć płaczem. - Dlaczego to taki problem dla ciebie? Nie cieszysz się, że żyjesz? - Nie! - krzyknął. Ponad jego ramieniem zobaczyła Myrona i Gaunta, którzy wciąż na nich patrzyli, ale teraz z niepokojem na twarzach. - Powinnaś pozwolić mi umrzeć. Wszystko ułożyłoby się świetnie, gdybyś tylko pozwoliła mi umrzeć. - Dlaczego? - spytała. - Czemu tak byłoby lepiej? - Bo nie zasługuję na to, żeby żyć. A teraz... - Zasępił się i znów spojrzał na morze. - Co? Co się teraz stanie? - Właśnie o to chodzi, że nie wiem. Już nie wiem, co robić. Tak długo pałałem nienawiścią... - Do mnie? - spytała zaskoczona. - Co zrobiłam... - Do wszystkich ludzi. Woda zalała jaskinie, więc przyszliśmy do was po pomoc. Nie po jałmużnę, ale z uczciwą propozycją: praca za zapłatę. Zgodziliście się, i to na godziwą cenę. A potem zagnaliście nas do getta Barak w Trencie. Prowadziliśmy prace górnicze w łańcuchu Dithmar i płaciliście nam uczciwie, ale potem nałożyliście na nas podatki. Podatki od życia w waszych obskurnych budach, podatki na to, co kupowaliśmy i sprzedawaliśmy, podatki na uzyskane przez nas plony, podatki od tego, że nie należeliśmy do Kościoła Nyphrona. Podatki od tego, że jesteśmy krasnoludami. Podatki tak wysokie, że część z nas odwróciła się od Drome'a, żeby czcić waszego boga, ale wciąż nas nie akceptowaliście. Odmawialiście nam przywileju noszenia broni, jeżdżenia konno... Harowaliśmy w dzień i w nocy, ale i tak zarabialiśmy za mało, żeby się wyżywić. Wpadliśmy w długi i zrobiliście z nas niewolników. Twoi pobratymcy bili moich, żeby zmusić nas do pracy, i zabijali nas, gdy próbowaliśmy odejść. Nazywali nas złodziejami tylko za to, że chcieliśmy się uwolnić. - Pokręcił ponuro głową. - Moja cała rodzina... klan Derinów... niewolnikami ludzi. - Ostatnie słowa niemal wypluł. Elfy nigdy nie traktowały nas tak niegodziwie. I nie mówię tylko o mojej rodzinie, ale o wszystkich krasnoludach. - Wskazał kciukiem na Myrona. - On wie. Powiedział wam, jak przed wiekami krasnoludy wam pomogły, ocaliły was, gdy byliście w rozpaczliwiej sytuacji. I jak nam odpłaciliście? Powiedz, księżniczko, czy krasnolud może być obywatelem w Melengarze? - Ale nie czekał na jej odpowiedź. - Krasnoludom nigdzie nie przyznaje się obywatelstwa. A bez niego nie można zajmować się handlem. Nie można wstąpić do gildii ani otworzyć interesu. Nie
można pracować legalnie. I nawet w Melengarze umieściliście nas w najnędzniejszych kątach, na końcach pochyłych zaułków, gdzie płyną wszystkie ścieki, chaty gniją, a w ciepły dzień nie sposób oddychać. To właśnie zrobiliście nam, krasnoludom. Mój pradziadek pracował przy Drumindorze! - Wyprostował się dumnie, wymawiając nazwę pradawnej fortecy krasnoludów. - A teraz ludzie bezczeszczą to miejsce. - Już nie - przypomniała mu. - I dobrze, zasługujecie na to, co macie. Położył ręce na relingu i spojrzał w dół. Myron zostawił Gaunta z liną, żeby posłuchać słów krasnoluda. - Jestem ostatnim z klanu Derinów, jedynym, który uciekł. Jestem uchodźcą, banitą, bo wybrałem wolność. Tropili mnie latami. Nauczyłem się znikać. O tym też się przekonałaś, prawda? Twoi ziomkowie hańbili i zabijali moich. Nie robili nigdy niczego, co nie przynosiło im zysku, ale to o nas mówicie „chciwi"! Słyszałem wasze opowieści o złych krasnoludach porywających i zabijających ludzi. Ale to właśnie wy tak robiliście. Po co krasnolud miałby uprowadzać księżniczkę albo kogokolwiek innego? To wy zrobiliście z nas wymówkę dla własnych grzechów. Co kilka lat do gett przychodzili rycerze i puszczali je z dymem. Ci tak zwani obrońcy prawa i obyczajności przychodzili w środku nocy i w ciemności podkładali ogień pod nasze nędzne chałupy. Zawsze w zimie. - Odwrócił się do księżniczki. - Ale ty... - westchnął i już nie piorunował jej spojrzeniem, lecz patrzył zdumionym i znużonym wzrokiem - narażałaś się i uratowałaś mi życie. To nie ma sensu. - Usiadł wycieńczony. - Nienawidziłem cię tak długo, a ty robisz coś takiego... Ukrył twarz w dłoniach i zaczął kołysać się do przodu i do tyłu. - Być może... - odezwał się Myron, podchodząc od tyłu do krasnoluda i kładąc mu rękę na plecach - być może Magnus rzeczywiście umarł. Krasnolud podniósł głowę i zmarszczył brwi. - Może powinieneś pozwolić mu umrzeć - dodał mnich. - Niech nienawiść, strach i gniew odejdą razem z nim. To szansa, żeby zacząć wszystko od nowa. Księżniczka dała ci nowe życie. Możesz je przeżyć, jak tylko zechcesz, począwszy od tej chwili. Krasnolud przestał patrzeć gniewnie. - To straszne wyobrażać sobie inne życie, prawda? - spytał Myron. - Ja też się bałem, ale możesz to zrobić. - Myron ma rację - stwierdziła Arista. - To mógłby być nowy początek. - Wkrótce się o tym przekonamy - odparł Magnus i wstał. - Royce! - krzyknął. Zejdź na chwilę.
Złodziej wyglądał na poirytowanego, ale zsunął się lekko po linie na pokład. - O co chodzi? Nie mogę zostawiać Mauvina samego na górze i ja też nie czuję się zbyt dobrze. Magnus wyciągnął Alverstone'a. - Weź go z powrotem. Royce zmrużył oczy. - Myślałem, że go chcesz. - Możesz go potrzebować szybciej, niż ci się wydaje. Royce wziął sztylet, spoglądając podejrzliwie na krasnoluda. - Co się dzieje? Magnus popatrzył na Aristę i Myrona, a następnie na Gaunta, który w końcu zabezpieczył kliwer i podszedł do nich. - Przed opuszczeniem Aquesty dobiłem targu z patriarchą. - Jakiego targu? - spytał Royce. - Miałem zabić Degana po odnalezieniu rogu, ale przed wyjściem z jaskini. Zostałem wynajęty do jego zamordowania i zwrócenia rogu Jego Ekscelencji. - Zamierzałeś nas zdradzić? Znowu? - spytał Royce. - Tak. - Zamierzałeś mnie zabić? - spytał Gaunt. Royce patrzył na Magnusa, a potem spojrzał na sztylet. Myron i Arista obserwowali go bacznie, czekając w napięciu. - Dlaczego mi to mówisz? Krasnolud wahał się przez chwilę. - Bo... Magnus umarł, zanim zdążył urzeczywistnić ten plan. Royce wpatrywał się w krasnoluda, obracając sztylet w palcach i zaciskając usta. Zerknął na Aristę i Myrona, po czym skinął głową. - Wiecie, nigdy nie lubiłem tego małego sukinsyna. - Wyciągnął Alverstone'a. Proszę, nie sądzę, żebym go potrzebował. Magnus przez kilka minut jedynie gapił się na sztylet. Wyglądało na to, że ma kłopoty z oddychaniem. W końcu się wyprostował. - Nie - powiedział, kręcąc głową. - Gdy dałeś Magnusowi ten sztylet, sądził, że to najcenniejszy podarunek, jaki mógł otrzymać. Był w błędzie. Royce przytaknął i schował Alverstone'a pod płaszczem. Chwycił linę i zaczął się wspinać. Przez chwilę Magnus wyglądał na zagubionego.
- Nic ci nie jest? - spytał Myron. - Nie wiem. - Spuścił wzrok na pokład. - Skoro Magnus umarł, to kim jestem? - Kim tylko chcesz - odparł mnich. - To cudowny podarunek. *** - Jak daleko jesteśmy? - spytała Arista, siadając obok Hadriana przy sterze. Najemnik wciąż zmagał się ze statkiem, usiłując utrzymać żagle w równowadze. - Nie jestem pewien, ale sądząc po poprzednim rejsie, powinniśmy ujrzeć ląd za godzinę, chyba że Royce i ja pomyliliśmy kurs albo rozbiję tę krypę. W wydaniu Wyatta żeglowanie wydawało się łatwizną. - To prawda, co powiedział mi Magnus? Naprawdę ich znaleźliście? Hadrian przytaknął. - Wyatt był dobrym człowiekiem. Elden też. Wciąż myślę o Allie. Byli jej jedyną rodziną. Co się z nią teraz stanie? Arista skinęła głową. Tyle razy oglądała śmierć, tyle razy przytłaczał ją smutek, że czasami była o krok od pogrążenia się w rozpaczy. Żagle łopotały jak prześcieradło rozkładane przez pokojówkę na łóżku. Metalowe okucia luwersów obijały się z brzękiem o drzewce, fale uderzały o kadłub. Arista patrzyła na Hadriana przy sterze. Stał z podniesionym czołem i wyprostowanymi plecami i obserwował wodę. Wiatr odgarnął mu włosy, odsłaniając całą twarz - pokrytą bruzdami, ale nie surową. Rękawy miał podwinięte do łokci i widać było wyraźnie zarysowane mięśnie przedramion. Zauważyła kilka blizn. Dwie wyglądały na nowe - były zaczerwienione i nabrzmiałe. Dłonie miał duże i szerokie, a skórę na nich tak ogorzałą, że na jej tle odcinały się jaśniejsze paznokcie. Był przystojny, ale Arista zauważyła to dopiero teraz. To nie jego wygląd ją pociągał, lecz serdeczność, życzliwość, pogodne usposobienie i poczucie bezpieczeństwa, jakie jej dawał, gdy siedziała obok niego podczas zimnej ciemnej nocy. Musiała jednak przyznać, że jest przystojny - nawet w postrzępionym ubraniu z szorstkiej tkaniny i niegarbowanej skóry. Zastanawiała się, ile kobiet to dostrzegło i ile ich Hadrian w życiu poznał. Spojrzała za siebie krypta imperatorów wydawała się bardzo odległa. - Wiesz, po wydostaniu się z pałacu nie mieliśmy okazji porozmawiać. Spojrzała na fale rozbijające się o dziób. - Powiedziałeś tam kilka rzeczy, których być może w innych okolicznościach byś nie powiedział. Oboje myśleliśmy, że umrzemy, a ludzie w takich sytuacjach potrafią...
- Wszystko mówiłem poważnie - oznajmił stanowczo. - A ty tego żałujesz? Uśmiechnęła się i pokręciła głową. - Gdy się obudziłam, myślałam, że być może to był piękny sen. Nigdy nie uważałam się za kobietę, jakiej pragną mężczyźni. Jestem ambitna, lubię dyrygować ludźmi, wtrącam się tam, gdzie nie powinnam, i mam zawsze coś do powiedzenia na tematy, którymi kobiety nie powinny się interesować. Nigdy też nawet nie zadałam sobie trudu, żeby wydawać się atrakcyjniejsza. Unikałam tańców i nie pokazywałam się z włosami upiętymi do góry i dekoltem. Nie umiem flirtować - westchnęła i przeczesała ręką splątane włosy. - Nigdy wcześniej nie dbałam o swój wygląd, ale teraz... Po raz pierwszy chciałabym być ładna... dla ciebie. - Uważam, że jesteś piękna. - Jest ciemno. - Zaczekaj. - Sięgnął po plecak. - Zamknij oczy. - Po co? - Po prostu zamknij oczy i wyciągnij ręce. Zrobiła tak, jak kazał. Czuła się trochę niezręcznie, gdy Hadrian przetrząsał plecak, a potem nastąpiła cisza. Po chwili poczuła coś w ręce. Zacisnęła palce i wiedziała, co trzyma, jeszcze zanim otworzyła oczy. Rozpłakała się. - Co się stało? - spytał z nagłym przestrachem. - Nic takiego - odparła, wycierając łzy. Było jej głupio. Musiała przestać ciągle ryczeć, bo Hadrian uzna ją za beksę. - To dlaczego płaczesz? - Wszystko dobrze. Jestem szczęśliwa. - Naprawdę? - spytał sceptycznie. Skinęła głową, uśmiechając się do niego, podczas gdy po policzkach nadal spływały jej łzy. - Wiesz, nie ma się czym tak ekscytować. Wszystkie inne przedmioty tam były złote i wysadzane klejnotami. Nawet nie jestem pewny, czy to prawdziwe srebro. Szczerze mówiąc, byłem taki zawiedziony, że już nie chciałem ci tego dawać. Ale po tym, co powiedziałaś... - To dla mnie najcudowniejszy podarunek... Hadrian wzruszył ramionami. - Tylko szczotka do włosów. - Tak - powiedziała. - Rzeczywiście.
Rozdział 25. Przybycie. Modina stała przed gilarabrywnem. Czekała, aż bestia zaatakuje, zabije ją i resztę jej rodziny. Ale potwór tego nie zrobił. Gapił się przez chwilę na imperatorkę, po czym rozłożył skrzydła, wzniósł się w powietrze i odfrunął. Wszyscy spoglądali przez otwór pozostały po brakującej ścianie. - Konie - odezwał się ktoś i niebawem Modina też usłyszała tętent kopyt. Dwunastu elfów jechało na białych wierzchowcach. Nosili długie fioletowe peleryny, układające się w fałdy na zadach koni i hełmy w kształcie lwiej głowy, które zdjęli równocześnie. Mieli długie białe włosy, ostro zakończone uszy, skośne brwi oraz oczy fosforyzujące na zielono, jakby płonął w nich magiczny ogień. Ich przywódca rozejrzał się po ruinach zamku. Obrócił głowę z zaskakującą nieziemską gracją i już po samym tym ruchu nietrudno było zrozumieć, dlaczego kiedyś elfy uważano za bogów. Jego wzrok spoczął na Modinie i Amilia zastanawiała się, jak imperatorce udaje się wytrzymać jego spojrzenie. - Er un don Irawondona fey Asendwayr. Susyen vie eyurian Novron fey Instayria? - odezwał się. Jego głos brzmiał jak brzęk kryształu. Modina dalej wpatrywała się w przybysza. Nimbus wstał i podszedłszy do Modiny, odparł: - Er un don Modina vie eyurian Novron fey Instayria. Elf patrzył na Modinę przez długi czas, po czym zsiadł z wierzchowca. Poruszał się płynnie, jak jedwab falujący na wietrze. Amilii wydawało się, że na jego twarzy maluje się wyraz pogardy, ale nic nie wiedziała o elfach. - Co powiedzieliście? - spytała Modina. - Przedstawił się jako lord Irawondona z plemienia Asendwayr. Powiedział, że gilarabrywn usłyszał, za kogo się podajesz, i przyjechał zapytać, czy rzeczywiście jesteś córką Novrona. Powiedziałem, że tak. - Vie eyurian Novron un Persephone, cy mor guyernian fi hyliclor Gylindora dur Avempartha sen youri? Uli Vermar fie veriden ves uyeria! Ves Ferrol boryeten. - Pyta, czy jesteś córką Novrona i Persefony i dlaczego nie okazałaś rogu na znak wyzwania w Avemparcie? Mówi, że Uli Vermar dobiegł końca jakiś czas temu i nieokazanie rogu jest naruszeniem prawa wobec Ferrola. - Vie hillin jes lineia hes filhari fi ish tylor balian. Sein lori es runyor ahit eston. - Mówi, że wskutek nieokazania rogu twoje pogwałcenie prawa zwalnia ich z obowiązku dotrzymania wszelkich traktatów i umów oraz podporządkowania się twoim rozkazom.
- Powiedz mu, że staram się odzyskać róg. Nimbus przemówił w melodyjnym języku i lord elfów odpowiedział. - Upiera się, że musisz okazać go w tej chwili. Po kolejnych słowach Nimbusa elf odwrócił się i zamienił kilka słów z jednym ze swoich jeźdźców. - Wyjaśniłem, że róg był w starożytnym mieście Percepliquis i wkrótce zostanie tu przywieziony. Mam nadzieję, że nie przekroczyłem swoich... Modina ujęła twarz kanclerza w dłonie i pocałowała go w usta. - Kocham cię, Nimbusie. Kanclerz wyglądał na zdezorientowanego. Cofnął się i sprawdził, czy nie przekrzywiła mu się peruka. - Wraca - ostrzegła ich Amilia. Nimbus znów zajął się rozmową. Wydawało się, że wywiązał się drobny spór. Elf spojrzał ponad ramieniem Nimbusa na dziewczynki siedzące na podłodze, po czym skinął głową. Powiedział coś ugodowym tonem, wsiadł na wierzchowca i opuścił wraz ze swoimi jeźdźcami dziedziniec. - Na czym stanęło? - spytała Modina. - Postanowili nie czekać. Pojadą do Percepliquisu i jeżeli powiedziałaś prawdę, tam urządzą ceremonię wyzwania. Jeśli kłamiesz, Irawondona zażąda przyznania mu prawa do rządzenia z powodu niedotrzymania zobowiązania. Przypuszczam, że oznacza to, iż będą dalej uwalniać świat od ludzi. Tak czy owak, musisz z nimi jechać. - Kiedy? - Sądzę, że masz czas jedynie na zabranie czegoś na przebranie. Próbowałem uzyskać zgodę na niewielki orszak, ale odmówili. Udało mi się jednak załatwić, żeby dziewczynki mogły pojechać. Allie zasługuje na to, żeby być z ojcem po jego powrocie, a Mercy pocieszy ją, jeśli ojciec nie wróci. Powiedziałem mu, że to twoje córki. - Dziękuję, Nimbusie. Bardzo możliwe, że ocaliłeś nam wszystkim życie. - Obawiam się, że to może być tylko zawieszenie wykonania wyroku. - Nie, jeśli Ariście się uda, a każdy dzień przedłuża na to nadzieję. *** Mince wyszedł z nory. Włożył kaptur i ziewnął.
Koledzy obudzili go kopnięciami, ponieważ nadeszła jego kolej na doglądanie koni. W ich grupie obowiązywała zasada, że jedzą ci, którzy pracują - zasada prosta, niedająca pola do interpretacji. Ale w zimny wczesny poranek, gdy chłopiec był okutany w koce i na wpół śpiący, myśl o wychodzeniu na zewnątrz, gdzie wiał wiatr i leżały zaspy śniegu, wypierała z głowy nawet proste zasady. W końcu uległ, wiedząc, że zaczną kopać go mocniej. Wstał i przeciągnął się jak każdego ranka, myśląc o tym, jak się starzeje. Było jeszcze wcześnie i słońce dopiero wynurzało się zza drzew, rzucając na ziemię ukośne promienie, w których połyskiwały kryształki lodu. Mince doszedł do wniosku, że sprawę pogarszała wilgoć. Gdy było zimno, powietrze, a nawet śnieg stawały się przynajmniej suche. Podszedł do koni czekających na niego w szeregu. Znał je wszystkie po imieniu, a one rozpoznawały jego. Zwierzęta odwróciły łby, nastawiając uszy w jego stronę. Miały szczęście. Przenikliwy chłód nagle ustąpił i wszystkie przeżyły, nawet ten, który w przekonaniu Mince'a przestał oddychać. - Dzień dobry, panie i panowie - przywitał je jak co dzień, kiwając głową i machając ręką. - Jak się miewamy w tę marną namiastkę dnia, hę? Co mówisz, Poczciwiec? Nie zgadzasz się? Uważasz, że mamy piękny dzionek? Jest znacznie cieplej niż wczoraj rano? Nie wiem, czy mogę się z panem zgodzić. Co tam mówisz, Myszka? Zgadzasz się z Poczciwcem? Hm, sam nie wiem. Jest zbyt cicho... O wiele za cicho. Mince stał nieruchomo w chlapie i nasłuchiwał. Nie docierał do niego szum wiatru ani żaden inny dźwięk. Cisza była absolutna, jakby cały świat był martwy. Może tak jest. Kto wiedział, co się stało na północy czy też na południu, jeśli o to chodzi. A jeśli wszyscy już nie żyją? A jeśli zostało tylko nas czterech? Na pobliskim drzewie zakrakała wrona. Odosobniony krzyk ptaka sprawił, że cisza wydawała się jeszcze bardziej złowroga. W powietrzu wyczuwało się atmosferę pustki i straty. Mince chwycił postronek, upewniając się, czy jest dobrze przywiązany, a następnie otworzył worki z paszą. Zwykle zwierzęta rozpychały się, próbując wepchnąć nosy do środka, ale tego ranka coś odwróciło ich uwagę. Strzygąc uszami, spoglądały wielkimi oczami w lewą stronę. - Ktoś się zbliża? - szepnął Mince do Księżniczki. Podrzuciła głową, co wprawiło chłopca w osłupienie, ale potem także potrząsnęła szybko łbem. Po chwili usłyszał tętent końskich kopyt i pobiegł do nory, żeby obudzić kolegów. - Kto to jest? - szepnął Brand.
- Skąd mam wiedzieć? - odparł Mince, wślizgując się do środka. - Na pewno nie Hadrian z grupą - zauważył Elbright. - Zostawili nam konie. - Może wraca Renwick? - zasugerował Kine z nadzieją w głosie i pozostali pokiwali głowami, uznając to za możliwe. - Jeden z nas powinien sprawdzić - oświadczył Elbright władczym tonem, podnosząc się na kolana i wkładając płaszcz. - Ja nie - odrzekł Mince. - Niech Brand to zrobi. To on jest ten śmiały. - Cii - warknął Elbright. - Idę. Odsunął lekko brezentową zasłonę i wyjrzał. - Widzisz ich? - spytał Kine. - Nie. - Może oni... - Sza! - Elbright podniósł rękę. - Posłuchajcie. W ciszy zimowego poranka doleciały do nich słabe głosy.
- Zeszli tutaj - powiedział głos. - O rany! To wygląda dość nieprzyjemnie. Czy Wasza Ekscelencja jest pewny? - Całkowicie. - Nie mówią jak elfy - szepnął Kine. - Akurat ty wiesz, jak rozmawiają elfy - zadrwił Mince. - Na Renwicka to też nie wygląda - stwierdził Brand. - Zamknijcie się! - syknął Elbright i uderzył Kine'a otwartą dłonią w głowę. - Jest tak głęboko, że nie widać dna - odezwał się ponownie głos. - Rzeczywiście bardzo głęboko. - Nie ma śladów w pobliżu. - Są wciąż w środku, wciąż na dole, wciąż odkrywają tajemnice i odgrzebują stare wspomnienia, ale nadchodzą. Są już blisko i mają róg. - Skąd wiesz? - Nazwij to... intuicją starego człowieka. - To dobrze, prawda? Że mają róg? - O tak, doskonale.
Młodzieńcy słyszeli coraz wyraźniej chrzęst śniegu. - Idą tutaj - stwierdził Elbright. - Widzisz ich? - spytał Kine. - Cztery osoby. Kapłan w czarnym habicie, dwóch żołnierzy i starzec z długimi białymi włosami w kolorowym stroju. Żołnierze wyglądają dość dziwnie. - Co tu robią? - spytał Brand. - Ich konie - powiedział głos na zewnątrz, ale już znacznie bliżej. Chłopcy słyszeli chlupot rozmokłego podłoża. - Możecie wyjść, młodzieńcy. Popatrzyli na siebie nerwowo. - Renwick, Elbright, Brand, Kine, Mince... Chodźcie, zjemy śniadanie. Elbright wyszedł pierwszy, wynurzając się ostrożnie zza brezentowej zasłony. Spojrzał najpierw na lewo, potem na prawo. Za nim podążyli pozostali, mrużąc oczy w słońcu. Zgodnie z opisem Elbrighta na polance stało czterech mężczyzn, zupełnie niepasujących do tego miejsca. Człowiek z długimi białymi włosami wspierał się na lasce i miał na sobie fioletowo-czerwono-złote szaty, podobnie jak jego żołnierze spodnie. Każdy ze strażników miał też na sobie złoty pancerz, hełm oraz trzymał włócznię i nosił miecz przy boku. Jedynie duchowny wyglądał normalnie w tradycyjnym czarnym habicie kaplana Nyphrona. - Kim jesteście? - spytał Elbright. - To Jego Ekscelencja Patriarcha Kościoła Nyphrona - wyjaśnił kapłan. - Aha - odrzekł Elbright, potakując głową. Mince widział, że jego przyjaciel udaje, iż wie, o kim mowa. Elbright zawsze starał się sprawiać wrażenie bardziej obytego w świecie, niż był w rzeczywistości. - To jego strażnicy przyboczni, a ja jestem monsinior Merton z Ghentu. - Nas już chyba znacie - powiedział Elbright. - Co tu robicie? - Czekamy - odrzekł patriarcha. - Tak jak wy czekamy, aż wyjdą z tej jamy i zmienią oblicze świata na zawsze. Nie możecie żałować nam chęci zajęcia miejsc w pierwszym rzędzie. Starzec spojrzał na strażników i żołnierze odeszli. - Co z Renwickiem? - spytał Mince. - Dotarł do Aquesty? - Przykro mi - odparł monsinior Merton życzliwie. - Podróżowaliśmy drogą morską do Vernesu, a potem jechaliśmy powozami. Wyruszyliśmy dość dawno temu, więc całkiem możliwe, że przybył tam po naszym wyjeździe. To wasz przyjaciel?
Mince skinął głową. - Pojechał do Aquesty z wiadomością, że elfy szykują się do ataku od południowego wschodu - wyjaśnił Brand. - Przemaszerowały tuż obok nas. - Przykro mi, ale nie umiem nic więcej powiedzieć - odparł kapłan. - Macie tu przyjemne gniazdko - zauważył starzec, rozglądając się dookoła. - To miło, że rozbiliście obóz pod ostrokrzewem. Podoba mi się odrobina zieleni w taki dzień jak dzisiaj, kiedy wydaje się, jakby pozbawiono świat wszystkich kolorów. To była długa mroźna zima, ale niedługo dobiegnie końca. Niebawem rozkwitnie nowy świat. Mince usłyszał muzykę w oddali i momentalnie zakrył uszy rękami. - Czy to...? - spytał Elbright zaniepokojony i uniósł ręce, gdy Mince skinął głową. - Uspokójcie się, chłopcy - powiedział patriarcha. - Ta melodia nie jest zaczarowana. To Ibyn Ryn, erivański hymn. - Ale to elfy! - wykrzyknął Elbright. - Nadchodzą! - Tak. - Patriarcha zerknął na wzgórze, a potem na jamę. - Jesteśmy świadkami wyścigu.
Rozdział 26. Powrót. - Uwielbiam tę grotę - powiedziała Arista, gdy rozłożyli koce na tej samej płaskiej skale co wcześniej. Nad nimi pobłyskiwały i mrugały świetliki i księżniczka po raz pierwszy uświadomiła sobie, jak bardzo brakuje jej widoku nieba. Magnus jeszcze raz zebrał skały na środku. - To nic w porównaniu z cudami, które widziałem jeszcze głębiej. Dziadek zabrał mnie kiedyś w góry do tylko jemu znanego miejsca w łańcuchu Dithmar w Trencie. Powiedział mi, że muszę wiedzieć, skąd pochodzę. Poprowadził mnie w głąb rozpadliny do miejsca, gdzie rzeka spływała pod ziemię. Zniknęliśmy na kilka tygodni. Po powrocie moi rodzice byli wściekli. Nie chcieli, żeby do głowy przychodziły mi jakieś pomysły. Oni już się poddali, ale mój dziadek nie... On wiedział. - Magnus uderzył kamieniem o kamień. - Pokazał mi zdumiewające rzeczy: groty sto razy większe od tej, wykonane z połyskującego kryształu, który pod wpływem jednego światła mógł rozjaśnić wnętrze jak w dzień, kamienne katedry z filarami i wodospady tak wysokie, że nie było słychać huku wody w dole. Wszystko było takie ogromne i szerokie, że czuliśmy się niezmiernie mali. Czasami trudno wierzyć w Drome'a, widząc, co się stało z jego ludem, ale w takich miejscach, a na pewno w grotach podobnych do tych, które pokazał mi dziadek, można odnieść wrażenie, że ogląda się bezpośrednio oblicze boga. Arista rozłożyła koc obok Hadriana. - Co tam kombinujesz, Magnus? - spytal Hadrian. - Próbuję uzyskać trochę światła. Tu jest sporo kamieni tego rodzaju. Dziadek pokazał mi, jak je rozpalić, a właściwie sprawić, żeby się tliły. - Pomogę ci. Arista wykonała nieznaczny ruch i płomienie objęły trzy skały. Krasnolud zmarszczył brwi. - Nie, nie, przestań. Sam sobie poradzę. Arista klasnęła i ogień zgasł. - Chciałam tylko pomóc. - Tak, cóż, tak nie jest naturalnie. - A zapalanie skał poprzez uderzanie ich o siebie jest normalne? - spytał Hadrian. - Tak, jeśli jest się krasnoludem.
Magnus rozjarzył kamienie i reszta zebrała się wokół nich, żeby się posilić. Mieli ostatnią porcję jedzenia i liczyli na to, że nazajutrz wyjdą na powierzchnię, w przeciwnym razie bowiem groziło im, że ostatni etap podróży spędzą z pustym żołądkiem. - Aha! - odezwał się Myron, który rozłożył już swoje książki przy rozżarzonych skałach, uszczęśliwiony, że ma dostatecznie dużo światła do czytania. - Odkryłeś prawidłową wymowę jakiegoś nazwiska? - spytał Hadrian. - Czy Degan w rzeczywistości nazywa się Gwyant? - Hm? Nie, znalazłem Mawyndulë. To ten, o którym wspominali Antun Bulard i Esrahaddon. - Znalazłeś go? - Tak, w tej księdze. Odkąd przeczytałem ostatnie słowa Bularda, próbowałem znaleźć informacje na jego temat. Doszedłem do wniosku, że Antun krótko przed śmiercią musiał na coś trafić. A skoro miał w bibliotece tylko te księgi, było oczywiste, że w jednej z nich musiało być Mawyndulë. Uwierzyłbyś, że znalazłem to w ostatnim tomie, który czytam? W Migracji ludów księżniczki Farilane. To bardzo nieobiektywny opis sposobu, w jaki klan Instaryajów przejął kontrolę nad imperium elfów. Ale autorka wspomina w nim o Nyphronie, rogu i Mawyndulë. - Co mówi? - spytała Arista. - Różne plemiona elfów toczyły nieustanne wojny z okrutnymi i porywczymi ludźmi dopóty, dopóki nie zdobyły rogu. - Co mówi o Mawyndulë? - Och. - Myron wyglądał na zakłopotanego. - Jeszcze nie wiem. Dopiero zobaczyłem jego imię. - Zatem my posiedzimy w ciszy, a ty czytaj. Wszyscy milczeli, wpatrując się w mnicha, kiedy zapoznawał się z treścią księgi. Arista zastanawiała się, czy to nie rozprasza Myrona, ale on szybko przewracał gęsto zapisane kartki, doszła więc do wniosku, że z książką w rękach mnich zapomniał o całym bożym świecie. - Och - odezwał się w końcu. - To znaczy? - spytała Arista. - Wiem, dlaczego z rogu nie wydobył się żaden dźwięk, kiedy Degan w niego dmuchnął. - Tak? - dopytywał się Hadrian. Mnich podniósł głowę.
- Miałeś rację, mówiąc, że to róg do ogłaszania wyzwania. - No i? - Degan już jest królem. Nie może sam sobie rzucić wyzwania, więc nie było żadnego dźwięku. - Co to wszystko ma wspólnego z Mawyndulë? - spytała Arista. Myron wzruszył ramionami. - Jeszcze nic skończyłem czytać. Mnich znów skierował uwagę na księgę. - Jutro powinniśmy wyjść, tak? - spytała księżniczka Hadriana, który skinął głową. - Jak długo byliśmy pod ziemią? Najemnik wzruszył ramionami i spojrzał na Royce'a. Zakończywszy obchód po obrzeżu obozu, złodziej dołączył do pozostałych wędrowców i wyjął z plecaka prowiant. - Co najmniej tydzień - orzekł. - Co tam zastaniemy? - rzuciła księżniczka w przestrzeń. - A co, jeśli się spóźnimy? - A więc Uli Vermar to panowanie króla - powiedział Myron. - Zwykle trzy tysiące lat, średnia długość życia elfa, jak się zdaje. - Naprawdę? - spytał Mauvin i spojrzal na Royce'a. - Ile masz lat? - Nie jestem taki stary. - Przypominacie sobie imperatorów w grobowcu? - spytała Arista. - Zmieszanie krwi elfów i ludzi skraca długość życia. - Tak, ale on i tak przeżyje nas wszystkich. Może z wyjątkiem Gaunta, zgadza się? - Dlaczego mnie? - Gaunt, który dziobał ponuro resztki swojego posiłku, podniósł głowę. - Ty też jesteś elfem. Gaunt wykrzywił twarz. - Jestem elfem? - Jesteś spokrewniony z Novronem, prawda? - Ale... ja nie chcę być elfem. - Przyzwyczaisz się. - Royce posłał mu uśmieszek. - Znalazłem - odezwał się Myron. - Mawyndulë należał do Miralyithów i przed Novronem to oni rządzili. - Zrobił pauzę, po czym podniósł głowę i dodał: - W
przeciwieństwie do nas elfy nie dziedziczą tytułów szlacheckich. Plemię, z którego pochodzi król, rządzi innymi tylko przez jedno pokolenie, czyli okres Uli Vermar. Potem podejmują wyzwanie i jeśli tron przejmie ktoś nowy, jego plemię staje się nową rządzącą elitą. - Ale założę się, że nie każdy może stanąć do walki o godność króla powiedział Gaunt. - W plemionach obowiązuje hierarchia, prawda? Zawsze tak jest. - Chociaż raz muszę przyznać mu rację - stwierdził Royce. - Ludzie mogą stwarzać pozory, że oddają władzę, ale w rzeczywistości się to nie zdarza. - Formalnie rzecz biorąc, sądzę, że każdy może rzucić wyzwanie - wyjaśnił Myron. - Ale to prawda, tradycyjnie robi to przywódca danego plemienia. On jednak jest wybierany przez przywódców klanów. - Ciekawe - rzekł Mauvin. - Społeczeństwo bez arystokracji, w którym wybiera się przywódców. Widzisz, Gaunt? Naprawdę jesteś elfem. - A więc ktoś dmucha w róg, walczy, zwycięża w pojedynku i zostaje królem podsumowała Arista. - Ma rządzić przez trzy tysiące lat. Ale jeśli tak się nie zdarzy? Jeśli na przykład zginie w wypadku...? Wtedy koronę przejmuje ktoś z jego najbliższej rodziny? Ale co się dzieje, jeśli król umiera i nie ma krewnych? Co wtedy? - To by również oznaczało koniec Uli Vermar - powiedział Myron. - I wtedy nowym królem zostaje ten, kto pierwszy zadmie w róg. Następnie ta osoba okazuje go i każdy może rzucić jej wyzwanie. Wydaje się, że właśnie to się stało. - Myron postukał w stronę księgi. - Po bitwie o Avemparthę, gdy Nyphron był gotowy do najechania na własną ojczyznę... - Chwileczkę - wtrącił Mauvin. - Nyphron i Novron to ta sama osoba? - Tak - odpowiedzieli jednocześnie Myron, Arista i Hadrian. - Podobnie jak Teshlor to zniekształcone imię elfickiego wojownika Techylora, Novron to zniekształcona forma Nyphrona. Tak więc, jak powiedziałem, Nyphron był gotowy do najechania na własną ojczyznę, gdy Uli Vermar dobiegł końca i wysoka rada elfów okazała róg Novronowi, czyniąc go królem i kładąc kres wojnie. - Akurat wtedy skończył się Uli Vermar? To wygodne - stwierdził Royce. Domyślam się, że król nie umarł z przyczyn naturalnych. Myron spojrzał na stronę i przeczytał głośno: - „I stało się w nocy po dniu trzeciego przełomu, iż wysłano Mawyndulë z plemienia Miralyithów. I przez radę został zobowiązany do..." - Myron przestał czytać, ale przebiegł oczami po stronie.
- O co chodzi? - spytała Arista, ale zakonnik uniósł palec, żeby pozwoliła mu dokończyć. Wszyscy obserwowali, jak Myron przewraca następną kartkę, otwierając szeroko oczy i unosząc brwi. - Na Mara, mnichu! - wybuchnął Magnus. - Przestań czytać i nam powiedz! Myron podniósł głowę ze zdumioną miną. - Mawyndulë zamordował króla elfów. - I jeśli miał dzieci, je też zamordowano, prawda? - Nie - zaprzeczył Myron, zaskakując Royce'a. - Jego jedyny syn przeżył. - Ale to nie ma sensu - orzekła Arista. - Jeżeli jego syn przeżył, to dlaczego nie został królem? Dlaczego Uli Vermar się skończył? - Ponieważ - odparł Myron - jego synem był Mawyndulë. Dopiero po chwili zrozumieli, co to znaczy. - A więc Mawyndulë nie mógł zostać królem, bo dopuścił się morderstwa? spytał Hadrian. - Królobójstwa - sprostował Myron. - W społeczeństwie elfów to znacznie gorsza zbrodnia, ponieważ podkopuje fundament ich cywilizacji i stwarza zagrożenie dla pokoju, który zapewnił im podarowany przez Ferrola róg. Wskutek tego Mawyndulë został skazany na banicję i przeklęty przez Ferrola, a tym samym pozbawiony możliwości dostąpienia Alysinu, elfickiego życia pozagrobowego. - A więc dlaczego to zrobił? - spytała Arista. - Prawdę mówiąc, księżniczka Farilane tego nie wyjaśnia. Być może tego nikt nie wie. - Tak więc Novron zadął w róg i został królem. I to położyło kres wojnie podsumował Hadrian, dokończył posiłek i zwinął swój tobołek. - Na pewno taki był plan - odrzekł Myron. - Po Novronie nikt nie miał zadąć w róg. Nikt nie miał kwestionować jego rządów. Bo zgodnie z prawami, jeśli w ciągu jednego dnia po jego okazaniu nie zadmie w niego żaden konkurent, wówczas król zatrzymuje koronę. - Ale ktoś rzucił wyzwanie? - Mawyndulë - odparł Myron. - Tak się składa, że nie ma ograniczeń co do osoby, która może zadąć w róg, poza tym, że w jej żyłach musi płynąć elfia krew. Nawet wyrzutek, nawet ktoś przeklęty przez Ferrola może rzucić wyzwanie. I jeśli zwycięży... - ...wraca do gry - dokończył Royce. - Tak.
- Ale przegrał, prawda? - spytał Mauvin. - Novron był zaprawionym w boju weteranem długiej wojny - odrzekł Hadrian - a Myron powiedział, że Mawyndulë był jeszcze dzieckiem. - Tak - przytaknął mnich. - To była szybka i upokarzająca porażka. - Ale to nie ma sensu - odezwała się Arista. - Esrahaddon powiedział nam, że w jego przekonaniu Mawyndulë żyje. - Nyphron nie zabił Mawyndulë. Choć walka kończy się zwykle śmiercią jednego z przeciwników, Nyphron darował mu życie. Może dlatego, że rywal był taki młody, a może, że był wyrzutkiem i nie stanowił zagrożenia. Wiadomo tylko, że Mawyndulë zostal skazany na wygnanie i już nigdy więcej nie mógł wrócić do Erivanu. - A więc jak zginął Novron? - spytał Mauvin. - Został zamordowany. - Przez kogo? - Nikt nie wie. - Ja bym postawił na Mawyndulë - oznajmił Royce. - Hm... -Arista chwyciła palcami dolną wargę, pogrążając się w zadumie. - O co chodzi? - spytał Royce. - Myślę o tym, co Esrahaddon powiedział przed śmiercią. Ostrzegł, że kończy się Uli Vermar, i kazał mi zabrać spadkobiercę do Percepliquisu, żeby odnaleźć róg. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Patriarcha... jest taki sam...". Zawsze zakładałam, że nie udało mu się dokończyć zdania, ale co, jeśli powiedział wszystko, co zamierzał? Myronie, ilu było patriarchów? - Dwudziestu dwóch, w tym patriarcha Nilnev. - Tak, a ile ma lat? - Nie przypominam sobie, bym natrafił na wzmiankę o jego narodzinach, ale jest patriarchą od sześćdziesięciu lat. - Myronie, jak brzmią nazwiska innych patriarchów? - Przed patriarchą Nilnevem był patriarcha Evlinn, przed nim - Lenvin, a jeszcze wcześniej... Arista otworzyła szeroko oczy. - Czy to możliwe? - Co takiego? - spytał Royce. Księżniczka uklękła.
- Czy ktoś ma coś do pisania? - Ja mam białą kredę - powiedział Myron i wyjął ją z torby. - Nilnev, Evlin, Lenvin, Venlin... - Arista napisała imiona na płaskiej skale. - W Evlinn są dwa „n" - skorygował mnich. Arista podniosła głowę i się uśmiechnęła. - Oczywiście. Muszą być. Nie rozumiecie? Esrahaddon miał rację. Zmienił nazwisko i wygląd. Musiał znaleźć miejsce w Wielkiej Radzie Cenzarów imperatora Nareiona, co było łatwe, zważywszy na jego biegłość w sztuce. Esrahaddon wiedział, że Venlin i Nilnev to ta sama osoba. Prawdę mówiąc, każdy patriarcha od samego początku był tą samą osobą: Mawyndulë. - To by wyjaśniało, dlaczego Kościół tak bardzo chciał odnaleźć spadkobiercę stwierdził Hadrian. - Gdyby zgładzili ród Novrona, Uli Vermar skończyłby się wcześniej. - I to by się świetnie składało, gdyby Mawyndulë miał róg. Tylko dzięki temu, że go nie miał, nie zabili Gaunta, kiedy przetrzymywali go w lochu. To tłumaczy, dlaczego patriarcha wysłał tutaj tyle ekip. Nie wiedział jednak, że do objęcia tronu potrzebny jest spadkobierca. Esrahaddon przedsięwziął środki ostrożności. To dlatego powiedział mi, że spadkobierca musi tu przyjść. Nie jestem pewna, co zrobił, ale odważę się powiedzieć, że każdy, kto poza Gauntem dotknąłby szkatułki z rogiem, zostałby uśmiercony. - To także tłumaczy, dlaczego patriarcha wynajął Magnusa do zamordowania Gaunta. Po śmierci spadkobiercy jeden dźwięk rogu uczyniłby Nilneva królem z powodu niedotrzymania zobowiązania, podobnie jak miało to się odbyć w przypadku Novrona - dodał Hadrian. - Tak, ale jeśli patriarcha zadmie w róg, a Gaunt będzie wciąż żył, nie obejmie pustego tronu, lecz rzuci wyzwanie, prawda? - Arista spojrzała na Myrona, który skinął głową. - Tak więc jeśli Gaunt zwycięży, zostanie królem elfów i będą musieli zrobić wszystko, co im każe. I jeśli każe im wrócić na drugi brzeg Nidwaldenu i zostawić nas w spokoju, tak uczynią. - Teoretycznie - zgodził się Myron. - Musimy zatem jedynie postarać się, żeby patriarcha myślał, że mu się powiodło - orzekł Hadrian. - Powiemy mu, że Gaunt nie żyje, i ukryjemy go do chwili, gdy patriarcha zadmie w róg. Wtedy uruchomimy pułapkę. - Zapomniałeś o walce na śmierć i życie? - Z tym nie będzie problemu - uspokoiła go Arista. - Jest stary, nawet jak na elfa. Mógłby go zabić silniejszy podmuch wiatru. Nie chce z tobą walczyć.
Panicznie się tego boi. Dlatego chce twojej śmierci. Gaunt siedział w milczeniu, a jego oczy biegały w różne strony. - To jak myślisz, Degan? - spytała Arista. - Chciałeś być imperatorem. A jak ci się podoba godność króla elfów? *** Arista wyszła na powierzchnię i położyła się na ziemi wycieńczona. Oślepiające poranne słońce świeciło jej w oczy i opromieniało jej skórę. Tak bardzo stęskniła się za nim, że leżała z rozpostartymi ramionami, pławiąc się w jego cieple. Świeże powietrze było takie cudowne, że łykała je, jakby było chłodną wodą odkrytą po przejściu przez suchą pustynię. Przez pewien czas wydawało jej się, że może nie dać rady wydostać się z jamy i wrócić do Amberton Lee. Mimo że była obwiązana sznurem, trzymała się kurczowo skał, trzęsąc się zarówno z wyczerpania, jak i strachu. Hadrian przez cały czas dodawał jej otuchy, wołał do niej, namawiał do większego wysiłku. Ale w kilku miejscach, na szczególnie trudnych odcinkach, razem z Royce'em musiał podciągać ją na linie, więc księżniczka posuwała się w górę w dość powolnym tempie. Nawet Mauvin, z rannym ramieniem, wspinał się szybciej. Teraz jednak była dumna ze swojego osiągnięcia, a w nagrodę słońce ogrzewało jej twarz. Z zamyślenia wyrwały ją ciche słowa Magnusa: - On tu jest. Uniosła się i zobaczyła czterech mężczyzn, którzy zmierzali szybko w ich kierunku. Po bokach patriarchy szli dwaj strażnicy, a za nimi podążał monsinior Merton, którego kiedyś Arista spotkała w Ervanonie. Gdy schodzili po nierównym zboczu, z dolnymi częściami strojów przemoczonymi wskutek wleczenia ich po topniejącym śniegu, wyglądali naprawdę dziwnie. Księżniczka wraz z Hadrianem, Mauvinem, Magnusem i Myronem oddaliła się od wlotu do szybu i przecisnęła przez gąszcz rozkwitających forsycji. Hadrian chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie. - Oddajcie mi róg, szybko - odezwał się patriarcha, wyciągając rękę, a potem, zerkając przez ramię w stronę szczytu wzgórza, dodał: - Przybyly elfy. Arista zdjęła plecak i wyjęła szkatułkę. - Gaunt zmarł, zanim zdążył w niego zadąć. Patriarcha uśmiechnął się do niej z wyższością, odbierając skrzyneczkę. Gdy wyjął i uniósł róg, nie mógł oderwać od niego oczu.
- Wreszcie - powiedział i przysunął go do ust. Gdy dmuchnął weń, powietrze przeciął długi czysty dźwięk o złowieszczym brzmieniu, który nie był melodyjny, lecz, przypominał wrzask - krzyk nienawiści i odrazy. Wszyscy odruchowo zrobili kilka kroków do tylu, aż Arista poczuła na plecach ukłucie gałązek forsycji. Starzec opuścił ręce z uśmiechem na twarzy. - Spisaliście się wyśmienicie. Na szczycie wzgórza rozległ się głośny tętent. Wszystkich zdumiały gracja i elegancja elfickich lordów odzianych w złoto i błękit, którzy nosili hełmy w kształcie lwiej głowy. Wraz z nimi nadjechały Modina z Mercy i Allie. Dziewczynki wyglądały na wycieńczone. Jeden z jeźdźców zsiadł z wierzchowca, zdjął hełm i podszedł do grupy. Wskazał na róg i przemówił szybko po elficku. Arista nie zrozumiała wszystkich stów, ale wychwyciła, że elf przedstawił się jako Irawondona z Asendwayrów, pełniący obowiązki namiestnika Erivanu. A potem zapytał, kto zadął w róg. Patriarcha stanął przed elfickim lordem i uniósł ramiona. W tej samej chwili zmienił się jego wygląd. Twarz mu się wydłużyła, nos zwęził, brwi pochyliły ukośnie, a uszy zrobiły spiczaste. Oczy iskrzyły mu teraz fosforyzującą zielenią. Nie zmieniły się jedynie białe, prawie fioletowe włosy. - Oto ja, Mawyndulë z Miralyithów, niebawem król Erivanu, imperator Elanu, władca świata. Słowa te zostały wypowiedziane powoli, z rozwagą, i nawet Arista wszystkie zrozumiała. Odrzucił głowę do tyłu, wyciągnął ramiona na boki i obrócił się powoli wokół własnej osi, prezentując się obecnym. Wszyscy, w tym elfy, gapili się na niego oszołomieni tą transformacją. Mawyndulë i Irawondona zamienili ze sobą szybko kilka zdań, podczas których elf wskazał na Modinę. Arista wychwyciła jedynie strzępy informacji, ale podupadła na duchu, gdy usłyszała, jak Myron mówi półgłosem „Oo", po czym dodaje: - Mawyndulë wie o Gauncie. - Co takiego? - zdziwiła się. - Właśnie powiedział Irawondonie, że zadął w róg, a elficki lord odrzekł, iż przyprowadził jego przeciwniczkę. Ale Mawyndulë powiedział, że Modina nie jest spadkobierczynią, tylko Degan, i że Degan ukrywa się w jamie za naszymi plecami. Mawyndulë odwrócił się do nich twarzą. - Znam wasz plan. Wasz opiekun powinien bardziej zważać na ostrzeżenia Esrahaddona. A może zwyczajnie zapomniałeś, co ci powiedział podczas waszego ostatniego spotkania?
Arista spojrzała pytająco na Hadriana. - Powiedział wiele rzeczy. - Wyjaśnił - ciągnął Mawyndulë - że nie może ci nic powiedzieć, bo wszystkie jego rozmowy są podsłuchiwane. - Podsłuchiwałeś? - spytała Arista. - Zwracałem baczną uwagę na Esrahaddona do chwili jego śmierci. A podczas waszej podróży kontrolowałem krasnoluda. W jego przypadku sztuka nie działała aż tak dobrze, ale wystarczyło. - Spojrzał na Magnusa. - Zajmę się tobą po koronacji. Tymczasem możecie dać znać Royce'owi, żeby przyprowadził Gaunta. Jest całkiem bezpieczny. Teraz, gdy mamy błogosławieństwo Ferrola, nikt nie może zrobić krzywdy ani jemu, ani mnie. Możemy tylko sami wyrządzić sobie nawzajem krzywdę podczas pojedynku. Tak więc ostatni potomek rodu Novrona jest bezpieczny do jutrzejszego świtu. Tu rządzą zasady i musimy ich przestrzegać. Szelest w zaroślach oznajmił nadejście dwóch osób od strony wylotu szybu. Z przodu powłóczył nogami Degan, a za jego plecami szedł Royce. Gaunt wyglądał na chorego, był blady i tak spocony, że grzywka przykleiła mu się do czoła. Mawyndulë odwrócił się do lorda Irawondony i wskazał na Gaunta, mówiąc po elficku: -To jest spadkobierca Nyphrona. Elficcy lordowie i stary elf w hełmie w kształcie sowy spojrzeli sceptycznie na Gaunta. Taksowali go wzrokiem przez kilka minut, po czym wdali się w długą rozmowę z Mawyndulë. Po jej zakończeniu elfy wraz z Mawyndulë weszły z powrotem na zbocze, pozostawiając resztę w śniegu. - Co się stało? - spytał Hadrian. - Wyzwanie zostanie rzucone jutro o wschodzie słońca - wyjaśnił Myron. *** Elfy rozbiły obóz na grzbiecie wzgórza. Reszta zebrała się przed norą skrytą pod ostrokrzewem mniej więcej w połowie wysokości zbocza. Hadrian rozpalił ognisko i poprosił chłopców, żeby przynieśli więcej drewna. Młodzieńcy spełnili jego prośbę, ograniczając obszar poszukiwań do terenu biegnącego do podnóża wzgórza. Zbieranie szło im wolno, ponieważ co rusz spoglądali przez ramię na szczyt wzniesienia. Modinie i dziewczynkom pozwolono przyłączyć się do swoich i imperatorka znalazła dla Mercy i Allie miejsce przy ognisku, a sama ruszyła do Aristy, unosząc
dla wygody skraj ciemnej bogatej sukni. - Co się dzieje? - spytała imperatorka. Arista chwyciła jej rękę. - Wszystko będzie dobrze. Degan jako ostatni potomek Novrona będzie jutro walczył. Jeśli zwycięży, zostanie władcą elfów i będą musiały go słuchać. Twarz Modiny pokrywały zmarszczki ze zmartwienia. Imperatorka spojrzała na ludzi zebranych wokół ogniska. - Jeśli Degan przegra, nie będzie dla nas nadziei. Nie masz pojęcia, do czego są zdolne elfy. Zniszczyły Aquestę w kilka minut. Mury runęły, a wszystkie domy niewzniesione z kamienia spłonęły. Boję się nawet szacować liczbę śmiertelnych ofiar. Próbowałam, próbowałam wszystkiego, ale... One pokonały nas prawie bez wysiłku. Jeżeli Degan poniesie porażkę... - Nie poniesie porażki - odezwał się Hadrian. - Arista ma plan. - Nie mogę sobie go przypisywać - odrzekła. - To pomysł Esrahaddona. Sądzę, że taki miał zamiar od chwili ucieczki z Gutarii. - Na czym polega ten plan? - spytała imperatorka. Arista i Hadrian wymienili spojrzenia. - Nie mogę ci powiedzieć - odparła Arista. Modina uniosła brwi. - Patriarcha jest elfem i potężnym czarnoksiężnikiem. Rzucił wyzwanie Deganowi. Najwidoczniej potrafi podsłuchiwać takie rozmowy jak ta. Modina skinęła głową. - Zatem nic nie mów. Ufam ci. Nigdy mnie nie zawiodłaś. - Jak się czują dziewczynki? - spytała Arista. - Są przestraszone. Allie pyta o ojca i Eldena. Zakładam, że oni... - Tak, zostali zabici. Tak jak mój brat. Modina skinęła głową. - Przykro mi. Jeśli mogę cokolwiek... - Głos uwiązł jej w gardle i przerwała. Wytarła oczy. - Dobry, kochany Mariborze, przysięgam, że jeśli tylko Gaunt zwycięży, może zasiąść na tronie, a ja do końca życia będę pracować na gospodarstwie i nie będę się skarżyć nawet na przymieranie głodem. Chcę, żebyście wiedzieli, że wszyscy mamy u was dług wdzięczności za to, co zrobiliście, za ofiarę Alrica, Wyatta i Eldena. Obojętne, co jutro się wydarzy, dziś wszyscy jesteście bohaterami.
Hadrian, Royce i Mauvin wzięli Gaunta na stronę, żeby udzielić mu ostatnich wskazówek przed walką. Arista skupiła uwagę na szczycie wzgórza, gdzie przy akompaniamencie pradawnych pieśni rozbijano kolorowe namioty. Wokół ogniska wyczuwało się napięcie. Z wyjątkiem Gaunta najbardziej zaniepokojony wydawał się monsinior Merton. Siedział na odwróconym kuble i wpatrywał się w ogień. Wkrótce przysiadł się do niego Myron i obaj wdali się w długą rozmowę. Myron jedyny zachowywał optymizm. Po rozmowie z Mertonem przyłączył się do chłopców, by dowiedzieć się, jak zbudowali norę i jak poradziły sobie konie, gdy wędrowców nie było. Powiedzieli mu o trzaskaniu plwociny w zimnym powietrzu i mnich zachwycał się ich historiami. Pomógł im ugotować wyborny obiad i zajmował ich różnymi innymi pracami porządkowymi. Słońce zaszło i spowiła ich ciemność, którą rozpraszało jedynie światło ogniska. Ariście przypomniała się podobna noc, kiedy niecały rok wcześniej siedziała przy podobnym ogniu i bardzo blisko tego miejsca - może trochę wyżej na zboczu - z Rytownikiem. Amberton Lee było teraz innym miejscem. Z członkiem Czarnego Diamentu czuła się zagubiona na odludziu. Teraz była w centrum świata.
Pradawne na wzgórzu kamienie, minione widzimy wspomnienie, gdy ongiś stąd ład wprowadzono, lecz przepadł, a mur przewrócono.
Ona też była inna. Może wszyscy się zmienili. - Idź z dziewczynkami położyć się spać w jamie - zaproponował Hadrian Modinie, kiedy zobaczył, że dzieci ziewają. - Nie macie nic przeciwko, chłopcy, prawda? Pokręcili głowami, gapiąc się już od dłuższego czasu na imperatorkę. - Gdzie będzie spał Degan? - spytała Modina, widząc, jak Gaunt po drugiej stronie ogniska też ziewa. - Przypuszczam, że przy ogniu z nami - odrzekł Hadrian. Imperatorka powiedziała głośniej do Gaunta: - Degan, będziesz dziś spał ze mną w jamie? Przewrócił oczami.
- Dziękuję za propozycję, naprawdę, ale to nie jest noc na... - Musisz być wypoczęty. Los naszej rasy zależy od twojego jutrzejszego zwycięstwa. W jamie jest najwygodniej. Będziesz tam spał, rozumiesz? Skinął głową, a wyraz jego twarzy świadczył o braku ochoty na spory. Modina wstała i spojrzała na Aristę, po czym objęła ją i pocałowała. - Jeszcze raz dziękuję. Obeszła ognisko, ściskając wszystkich po kolei. Następnie wytarła sobie twarz i weszła do nory. - Sądzisz, że to się uda? - spytała Arista Hadriana, który uśmiechnął się z wyższością. - Przepraszam. Po prostu się denerwuję. W końcu to był mój pomysł. - I to piekielnie dobry. Czy już ci mówiłem, jaka jesteś bystra? Rzuciła mu chmurne spojrzenie. - Nie jestem aż taka bystra. Po prostu zaślepia cię miłość. - To źle? Wyraz jej twarzy złagodniał. - Nie. Usiadł, opierając się plecami o drzewo, a ona ułożyła się w jego ramionach. Kiedy ją objął, poczuła, jak robi jej się lżej na sercu, i rozkoszowała się ciepłem i bezpieczeństwem jego bliskości. Powędrowała wzrokiem do gwiazd. Chciała powiedzieć im, żeby nie odchodziły, rozkazać słońcu, żeby nigdy nie wzeszło, ponieważ w tej jednej chwili wszystko było idealne. Mogła tak zostać, zostać w ramionach Hadriana i zapomnieć o tym, co miało nadejść. - Jednym z wielkich minusów takiego długiego życia jest to, że kiedy przychodzi chwila triumfu, nie ma z kim jej dzielić - powiedział Mawyndulë, wkraczając w krąg blasku ognia i spoglądając na nich z przyjemnym uśmiechem. Jego strażnicy podstawili mu krzesło i Mawyndulë usiadł, ignorując ich gniewne spojrzenia. Arista przymknęła oczy i użyła delikatnie swoich zdolności. Wyczuła moc czarnoksiężnika. W jej umyśle magia jawiła się jako światło w ciemności. Oberdazowie migotali jak pochodnie, lecz Mawyndulë płonął jak słońce. Oddaliła się od niego i skupiła uwagę na strażnikach. Nie byli ani ludźmi, ani nawet elfami. Zaliczali się do takich samych istot jak gilarabrywny - wytworów czystej magii. - Trochę chłodno, prawda? - zagaił stary elf. - I cóż to za marne ognisko. Klasnął w dłonie i płomienie zrobiły się wysokie i jaskrawe. Chłopcy odskoczyli przestraszeni. Monsinior Merton wstał i zrobił kilka kroków do tyłu, otwierając szeroko oczy. Stary człowiek wyciągnął ręce w stronę chwiejących się płomieni i potarł dłonią o dłoń.
- Tak jest znacznie lepiej. Moje stare kości już nie znoszą zimna tak dobrze jak kiedyś. - Magia - szepnął Merton - jest zakazana przez Kościół. - Oczywiście. Nie chcę, żeby mieszańcy uprawiali moją sztukę. To uwłaczające. Podobałoby ci się, gdybym nosił twoje rzeczy? Gdybym wyjął je, pobrudził i wystawił na publiczne pośmiewisko? Naturalnie, że nie, i ja nie pozwolę, żeby ludzie bezcześcili to, co jest moje. - Jakim prawem magia jest... twoja? - spytał Royce. - Odziedziczyłem ją. Moja rodzina wynalazła tę sztukę, więc jest moja. Nędzni złodzieje ją ukradli, dlatego ją odebrałem. Esrahaddon był ostatnim z nich. Wykorzystał magię do zniszczenia Percepliquisu. - Starzec spojrzał niewidzącym wzrokiem w dal. - Zabił ich wszystkich. Zrobił to, żeby mnie powstrzymać, ale mu się nie udało. Nie tylko przeżyłem, ale jego także zdołałem utrzymać przy życiu. Rozumiecie? Musiałem dowiedzieć się, gdzie jest chłopak. Myślałem, że w miarę upływu czasu ulegnie. I w końcu tak zrobił, choć nieświadomie. - Stary człowiek uśmiechnął się z wyższością i spojrzał na nich. - Czy jeszcze ktoś jest głodny? Wypowiedział nieznane Ariście słowa i wykonał ruch palcami, a po chwili pojawił się przed nimi stół z jedzeniem: szynki, kaczki i przepiórki przypieczone na idealny brąz i otoczone warzywami, kandyzowanymi orzechami i jagodami. - O co chodzi, Merton? - spytał czarnoksiężnik, nie zadając sobie trudu, żeby spojrzeć na kapłana, na którego twarzy malował się wyraz przerażenia. - Jesteś zdumiony? Oczywiście, i nie bez powodu, ale częstuj się, proszę. Jedzenie jest pyszne, a ja naprawdę nie cierpię jeść sam. Zapraszam wszystkich do skosztowania potraw. Czarnoksiężnik nie czekał na nich i zaczął odrywać kawałki szynki. Na stole pojawiły się szklane kielichy, które napełniły się bordowym płynem. Patriarcha podniósł jeden i go osuszył, żeby popić szynkę. Zanim zdążył odstawić czarę na stół, znów się napełniła. Nikt inny nie tknął jedzenia. - Gdzie on jest? - spytał Mawyndulë. - Gdzie jest mój czcigodny adwersarz? Chyba nie uciekł, prawda? Zasady jasno mówią, że jeśli się nie zjawi, wygrywam z powodu niedotrzymania zobowiązania. - Śpi - oświadczył Hadrian. - Ach, pokrzepia się nocnym snem. Bardzo mądrze. Jeżeli chodzi o mnie, to nigdy nie śpię przed takimi wydarzeniami. Gaunt wdał się w swojego przodka. Nyphron też spał w noc poprzedzającą jego upadek. Znałem go, no wiecie, waszego ukochanego Novrona. Ach, ale tak, już to odkryliście. Powiem wam coś,
o czym nie napisano w książkach. Był osłem. Wszystkie opowieści o tym, że ocalił ludzkość z powodu miłości do córki gospodarza, to wierutne brednie. Nie różnił się od innych i podobnie jak wszyscy inni pragnął władzy. Jego plemię było małe i słabe, więc wykorzystał was wszystkich w charakterze mięsa armatniego w swoich bitwach. Instaryajowie to oczywiście najlepsi wojownicy. Nie mogę im tego odmówić. To ich sztuka i on nauczył jej waszych rycerzy. Mimo to ludzie nie odnieśliby zwycięstwa, gdyby nie Cenzlyor, który nauczył ich także mojej sztuki. Novron był bardzo arogancki, bardzo pewny siebie. Odegrał mądrego, wyrozumiałego zdobywcę w Avemparcie i ci, którzy byli u władzy, ochoczo się przed nim pokłonili. Wszyscy zachowywali się jak przestraszone dzieci u jego stóp, chłopca z gorszego klanu. Wasz wspaniały bóg był mściwym bachorem żądnym zemsty. Starzec wbił zęby w nogę kaczki i rozsiadł się z kieliszkiem wina w drugiej ręce. Wsparł się na poręczy krzesła i spojrzał do góry na gwiazdy. Po kaczce zjadł świeżą truskawkę i wpadł w uniesienie. - Musicie spróbować jednej z nich. Są doskonałe. Na tym właśnie polega problem z naturalnymi rzeczami - nie można nigdy znaleźć ideału. Są albo za duże, albo za małe, albo za cierpkie, albo za słodkie. Muszę przyznać, że szczycę się tworzeniem idealnych truskawek. Oblizał palce i spojrzał na nich. Nikt się nie poruszył. - Chodziło o ciebie - odezwał się wreszcie Merton. - Kiedy mówiłeś w katedrze o pradawnym wrogu, który steruje wszystkim, miałeś na myśli siebie. - Oczywiście - potwierdził starzec. - Mówiłem ci, że jeśli się dobrze zastanowisz, domyślisz się, prawda? - Tym razem wziął winogrono, ale gdy je rozgryzł, wykrzywił twarz. - Tych nie umiem tak dobrze tworzyć. Są za kwaśne. - Jesteś zły. - Co wiesz o złu? - spytał ostrym tonem Mawyndulë. - Nic. - Ja coś wiem - odezwał się Royce. Mawyndulë spojrzał na złodzieja i skinął głową. - No to wiesz, że zło się nie rodzi, lecz jest tworzone. Zostałem tak ukształtowany. Rada mi to zrobiła. Kazali mi wierzyć w to, co powiedzieli. Włożyli mi sztylet do ręki i wysłali mnie ze słowami błogosławieństwa. Starszyzna, którą czciłem, którą szanowałem i której ufałem jako najmądrzejszym przedstawicielom mojego ludu, powiedziała mi, co trzeba zrobić. Uwierzyłem im, kiedy zapewniali, że los naszej rasy spoczywa w moich rękach. W tamtych czasach byliśmy tym, czym wy teraz - migoczącym płomieniem na nasilającym się wietrze. Nyphron zajął Avemparthę. Rada przekonała mnie, że jestem ostatnią nadzieją naszego narodu.
Powiedzieli mi, że mój ojciec jest zbyt uparty, by się ugodzić, i że przez niego wszyscy zginiemy. Dopóki oddychał, dopóki był królem, dopóty byliśmy skazani na zagładę. Nikt nie śmiał występować przeciwko niemu, ponieważ morderca zapłaciłby najpierw w tym życiu, a potem w następnym. - Wziął do ręki kolejną truskawkę, ale zawahał się przed jej zjedzeniem. Kulał ją między palcami. Dziesięciu kapłanów Ferrola przysięgło, że zostanę rozgrzeszony. Jako że w grę wchodziło istnienie rasy elfów, przekonali mnie, że Ferrol potraktuje mnie jako wybawiciela, a nie mordercę. Rada zgodziła się wesprzeć mnie, nagiąć prawo. Jej członkowie wydawali się bardzo szczerzy, a ja byłem... bardzo młody. Kiedy mój ojciec umierał, widziałem, jak płacze - nie nad własnym losem, lecz nad moim... - Dlaczego tu przyszedłeś? - spytała Arista. Wydawało się, że Mawyndulë dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę z ich obecności. - Słucham? - Zapytałam, dlaczego tu przyszedłeś. Elfy nie chcą wpuścić cię do swojego obozu? Wciąż jesteś wyrzutkiem? Mawyndulë spojrzał przez ramię. - Jak zostanę królem, przyjmą mnie. Zrobią wszystko, co każę. Przesunął się na siedzisku i pogładził długą poręcz krzesła, które miało nietypowy kształt, ale wyglądało dziwnie znajomo. Dopiero gdy czarnoksiężnik zmienił pozycję, Arista uświadomiła sobie, że widziała podobne krzesła w Avemparcie. Patriarcha przywiózł z sobą własne - nie z Aquesty, nie z Ervanonu, ale z domu. Nie dotknął niczego poza tym krzesłem. Wyobraziła sobie Mawyndulë zamkniętego w Wieży Koronnej, żyjącego w odosobnieniu, otoczonego elfickimi meblami, starającego się ze wszystkich sil odizolować. Patriarcha spojrzał na Magnusa. - Wywiązałbym się z naszej umowy, krasnoludzie. Twój lud mógłby odzyskać Delgos. Nie potrzebuję tej skały. Ale teraz będę musiał cię zabić. Jeżeli chodzi o pozostałych, to wyświadczyliście mi ogromną przysługę, odnajdując róg, i mam wielką ochotę, żeby darować wam za to życie. Mógłbym z was uczynić niewolników dworskich. Będziecie cudowną atrakcją - ostatni ludzie! Szkoda, że umieracie tak szybko, ale przypuszczam, że mógłbym was hodować. Księżniczka wygląda na dość zdrową. Mógłbym wyhodować domowe stadko. Występowalibyście na ucztach. Nie patrzcie z taką rozpaczą. To lepsze od śmierci. Mauvin przybrał kamienny wyraz twarzy. Arista zauważyła, że zaciska dłoń na rękojeści miecza, i rzuciła mu surowe spojrzenie. Spiorunował ją wzrokiem, ale się rozluźnił.
- Jaki jest sens w tworzeniu nowego imperium tylko po to, żeby je zniszczyć? spytała szybko księżniczka. - Przerwałem zaklęcie Esrahaddona i uwolniłem gilarabrywna z Avemparthy, żeby pokazać moim braciom, jaki słaby jest ludzki świat, i zachęcić ich do wyruszenia w drogę po zakończeniu się Uli Vermar. Inni postanowili skorzystać z okazji, żeby realizować własne cele. Ja wykorzystałem błędy Saldura, Galiena i Ethelreda, żeby domagać się tępienia mieszańców. Choć moje decyzje jako króla nie będą kwestionowane, po objęciu przeze mnie tronu zabijanie każdego, kto ma w żyłach choćby niewielką domieszkę krwi elfów, może nie cieszyć się popularnością wśród moich pobratymców. A nie mogę pozwolić, żeby żywili do mnie odrazę. To ja rozpuściłem pogłoskę, że elfy były niewolnikami w starym imperium. To ułatwiło sprawę - nietrudno nienawidzić tych, których uważa się za gorszych. - Jesteś taki pewny siebie - stwierdził Mauvin. - Ta ochrona Ferrola to jakieś religijne błogosławieństwo, którym obdarzył cię twój bóg. Gwarantuje, że poza Gauntem nikt nie może wyrządzić ci krzywdy, prawda? Ale tydzień temu Novrona też uważano za boga. Okazało się, że to było zwykłe kłamstwo. Historyjka zmyślona po to, żeby sprawować nad nami kontrolę. A jeśli z tą ochroną jest podobnie? Jeśli Ferrol, Drome i Maribor to zwyczajny wymysł? Wtedy mógłbym wyjąć miecz i poderżnąć ci gardło, i zaoszczędzić wszystkim masy kłopotów. - Mauvin, nie rób tego - ostrzegła go Arista. Mawyndulë zachichotał. - Typowy Pickering. Śmiało, drogi hrabio, chwytaj za miecz. - Nie rób tego - powtórzyła Arista stanowczym tonem. Po oczach Mauvina widać było, że się zastanawia, ale nie wykonał żadnego ruchu. - Mądrze robisz, że słuchasz swojej księżniczki. - Mawyndulë zrobił pauzę. Och, byłbym zapomniał... Jesteś jego królową, prawda? Król Alric nie żyje. Zostawiłeś go pod ziemią, porzuciłeś, żeby zgnił. Ależ kiepsko mu się przysłużyłeś. - Mauvin, proszę. Daj spokój. Jutro zginie. - Naprawdę tak sądzisz? Mawyndulë pstryknął palcami i olbrzymi kamienny blok należący do ruin wybuchnął, wzniecając chmurę pyłu. Wszyscy podskoczyli. Starzec roześmiał się i powiedział: - Nie zgadzam się z twoją oceną. Uważam, że moje szanse są zdecydowanie większe. Szkoda jednak, że zostanie was tak niewielu. - Zrobił pauzę, żeby im się
przyjrzeć. -Tylko tylu przeżyło? Królowa, hrabia, złodziej, Teshlor i... - Spojrzał na Myrona. - A kim właściwie ty jesteś? - Mam na imię Myron - powiedział zakonnik z typowym dla siebie uśmiechem. Jestem mnichem Maribora. - Mnich Maribora, zaiste. Heretycki kult. Jak śmiesz czcić kogoś innego poza elfem? Nie słyszałeś przed chwilą swojego przyjaciela? Maribor to mit, bajka, żebyś myślał, że życie jest sprawiedliwe, albo łudził się nadzieją. Człowiek stworzył go ze strachu, a ambitni ludzie wykorzystali ten strach. Wiem, o czym mówię. Stworzyłem cały Kościół. Stworzyłem boga Novrona ze zdrajcy Nyphrona i religię z ciemnoty i nietolerancji. Myron nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego. Słuchał uważnie, w zamyśleniu, a potem zacytował: - „Erebus, ojciec wszystkiego stworzenia, twórca Elanu, w którym rozdzielił morza i niebo, wydał na świat czworo bogów: Ferrola najstarszego, mądrego i inteligentnego, Drome'a - krzepkiego i przebiegłego, Maribora - śmiałego i żądnego przygód, i Muriel - pogodną i piękną". - Nie przytaczaj mi tekstu z pism obowiązujących w twoim kulcie - powiedział Mawyndulë. - Wcale tego nie robię - odrzekł Myron. - To z pisma twojej religii. Rozdział pierwszy, ustęp ósmy Księgi Ferrola. Znalazłem ją w grobowcu Nyphrona. Przepraszam, jeśli przekręciłem któreś ze słów. Nie jestem biegły w elfickim. Uśmiech zniknął z twarzy Mawyndulë. - Ach tak, teraz przypominam sobie twoje imię. Jesteś Myron Lanaklin z Wichrowego Opactwa. Pozostawiono cię jako świadka, podczas gdy pozostałych mnichów spalono żywcem, prawda? To była sprawka Saldura. Miał obsesję na punkcie palenia rzeczy. Ale ty też jesteś nie mniej winny. Zmusiłeś go do tego, bo nie chciałeś wyjawić, co wiesz. Jak ci się żyje z poczuciem winy? - Zdaje mi się, że lepiej niż tobie z twoją nienawiścią - odciął się Myron. - Tak sądzisz? - spytał Mawyndulë i pochylił się do przodu. - Ty niedługo zostaniesz niewolnikiem, a ja koronowanym królem świata. Próba zastraszenia nie wywarła żadnego wrażenia na mnichu, który - ku zdumieniu Aristy - pochylił się naprzód i zapytał: - Ale na jak długo? Jesteś bardzo stary, nawet jak na elfa. Jak krótkotrwałe będzie twoje zwycięstwo? I jakim kosztem osiągniesz to, co uważasz za takie wspaniałe? Co musiałeś znosić cierpliwie, żeby dotrwać do tej chwili? Zmarnowałeś swoje długie życie na osiągnięcie celu, którego urzeczywistnieniem nie zdążysz się nacieszyć. Gdybyś nie dopuścił do tego, by rządziła tobą nienawiść, mógłbyś przeżyć te wszystkie lata w zadowoleniu i miłości. Mógłbyś...
- Już się tym cieszę! - krzyknął Mawyndulë. - Tyle rzeczy uleciało ci z pamięci. - Myron westchnął z wyraźnym politowaniem. -,,Zemsta to słodko-gorzki owoc, po którym pozostaje nieprzyjemny posmak żalu"; patriarcha Venlin, orędzie Perditha do Doliminów, około dwa tysiące sto trzydziestego pierwszego. - Jesteś sprytny, co? - spytał Mawyndulë. - „Sprytne są dzieci Ferrola, a ich los rychły, pewny i mroczny"; Nyphron z Instaryajów. - Przymknij się, Myron - warknął Hadrian. Arista też dostrzegła błyski w oczach elfa, ale mnich zdawał się ich nie zauważać. Ku uldze księżniczki Mawyndulë nie zaatakował. Zamiast tego wstał i odszedł. Dwaj strażnicy ruszyli za nim z krzesłem. Stół zniknąl, a płomienie zgasły i pozostały jedynie żarzące się węgielki. - Oszalałeś? - złajał Hadrian Myrona. - Przykro mi - pokajał się mnich. - A mnie nie. - Mauvin klepnął zakonnika w plecy, szczerząc zęby w uśmiechu. Jesteś moim nowym bohaterem.
Rozdział 27. Wyzwanie. Dźwięk trąbek ogłosił pojawienie się szarego światła zwiastującego świt. Elfy przez noc odmieniły wygląd Amberton Lee. Na grzbiecie wzgórza, gdzie kiedyś znajdowały się tylko opuszczone szczątki pradawnych murów i na wpół zakopane filary, teraz stało siedem wielkich namiotów, nad którymi powiewały błyszczące sztandary. W mgiełce unoszącej się nad topniejącym śniegiem niskie ogrodzenie ze splecionych ciernistych krzaków wyznaczało obszar areny, wokół której rozmieszczono pochodnie płonące niebieskawym płomieniem. Po fanfarze uderzono w bębny w złowieszczym rytmie bicia serc pradawnego ludu. Degan drżał na zimnie. Wyglądał jeszcze gorzej niż poprzedniego wieczoru. Hadrian, Royce i Mauvin dali mu kawy, która parowała niczym magiczna mikstura. Ale chociaż Gaunt ściskał kubek oburącz, trząsł się tak mocno, że mógł w każdej chwili rozlać napój. Arista stała w śniegu. Każdy mięsień jej ciała był napięty, gdy czekała. Wszyscy czekali. Poza trzema ostatnimi instrukcjami przekazanymi Gauntowi szeptem na ucho nikt się nie odzywał. Wszyscy milczeli jak kamienie na wzgórzu Lee, niechętni świadkowie zdarzeń. Modina czekała z dziewczynkami, gotowa stawić czoło być może ostatniemu wschodowi słońca w jej życiu, a chłopcy w szeregu wraz z Magnusem i Myronem, zaledwie kilka metrów dalej. Z ramionami skrzyżowanymi na piersiach patrzyli na Degana. Siedzący na swoim krześle Mawyndulë wydawał się odprężony. Nogi trzymał wysunięte do przodu i skrzyżowane, a oczy miał przymknięte, jakby drzemał. Pozostałe elfy zbiły się w grupki, rozmawiając przyciszonymi głosami pełnymi czci. Arista domyśliła się, że jest to dla nich święte wydarzenie, choć dla osób z jej grupy było to tylko przerażające przeżycie. Odwróciła się, gdy usłyszała, jak monsinior Merton mówi: - Wiem, że masz uzasadniony powód... Z początku myślała, że kapłan przemawia do niej, ale gdy go dostrzegła, miał oczy zwrócone ku górze. -...ale musisz zrozumieć, że jestem tylko ciemnym głupcem, którego stworzyłeś. Oczywiście nie mówię tego, żeby cię obrazić. Co to, to nie. Kim jestem, żeby oceniać twoje stworzenie? Mimo to mam nadzieję, że podobały ci się nasze rozmowy. Przynajmniej jestem zabawny, prawda, panie? Nic chciałbyś tego stracić, prawda? Wielu z nas ma tę zaletę i szkoda by było, gdyby wszyscy razem zniknęli. Zastanawiałeś się, jak mogłoby ci nas brakować? - Zrobił pauzę, jakby słuchał, po czym skinął głową.
- Co odpowiedział? - spytała Arista. Merton spojrzał na nią zaskoczony. - To, co zawsze. Czekała, ale monsinior nie udzielił jej dalszych wyjaśnień. Bębny zabiły głośniej i w szybszym tempie. Niebo stopniowo się rozjaśniało i ptaki, które niedawno wróciły na północ, zaczęły śpiewać. Gdy na arenę wszedł kapłan Ferrola z trybularzem, w którym paliło się kadzidło z agaru, twarze ludzi i elfów spoważniały. Kapłan zaczął cicho śpiewać po elficku. Gaunt przyłożył rękę do piersi, potarł nią koszulę i szepnął coś do siebie. Arista skuliła się, a Hadrian skarcił Degana ostro, ale niezbyt głośno, i ten natychmiast cofnął rękę. Arista spojrzała na Mawyndulë. Podejrzewała, że stało się. Stary elf zerknął na przeciwnika spod zmrużonych powiek. Wstał i podszedł do Gaunta. Spojrzał na horyzont na wschodzie i powiedział: - Już niedługo. Chciałem tylko życzyć ci powodzenia. Dawny patriarcha wyciągnął rękę. Gaunt spojrzał na nią z wahaniem, ale uścisnął czarnoksiężnikowi dłoń. Mawyndulë szybko i zwinnie rozerwał Gauntowi kołnierzyk, odsłaniając medalion zawieszony na szyi. Degan zatoczył się, gdy Hadrian i Royce odciągnęli go do tyłu. Mawyndulë uśmiechnął się szyderczo i spojrzał na Aristę, potem na Hadriana, a na końcu na Myrona. Rozejrzał się nerwowo. - Już niedługo - przypomniał mu Royce. - I jak sobie poradzisz, gdy twoja magia będzie bezużyteczna? Mawyndulë uśmiechnął się, a potem roześmiał z zaciśniętymi zębami. - Muer wir ahran dulwyer! - krzyknął nagle. Wszystkie elfy odwróciły się przodem do niego. Pozostali spojrzeli na Myrona. - Przytacza prawo mistrza - wyjaśnił mnich. - Co to oznacza? - spytał Royce. - Prosi, aby ktoś inny walczył zamiast niego. - Może tak zrobić? - spytała Arista. - Tak - odparł Myron. - Przypomnijcie sobie napis na rogu: „Jeśli któryś mistrza wyznaczy, Ferrol ochronę swą mu da. Mistrza zaś przemóc wtedy może ten tylko, z którym walczyć ma". Jeśli mistrz zwycięży Mawyndulë zostanie królem. - Byrinith con duylar ben lar Irawondona! - wrzasnął Mawyndulë i wśród elfów rozległ się głośny pomruk, gdy wszyscy odwrócili się w stronę elfickiego lorda.
- Do diabła - zaklął Hadrian. - Musiał wybrać dryblasa. Jestem pewny, że umie walczyć. Lord Irawondona wystąpił naprzód w pobłyskującej zbroi i powiedział coś, czego nie dosłyszeli. W odpowiedzi Mawyndulë skinął głową. Lord Irawondona podniósł ręce i krzyknął: - Duylar e finis dan iskabareth ben Mawyndulë! - Zgodził się - przetłumaczył Myron. Gaunt, który kręcił głową, wybuchnął: - Nie będę z nim walczył. Mam walczyć ze starym, a nie z tym drągalem. - Myronie. - Arista obróciła mnicha, żeby stanął twarzą do niej. - Czy Gaunt może zrobić to samo? Może wybrać mistrza? - Aa... Tak. Tak przypuszczam. Miałoby to sens, bo rywalizacja ma być uczciwym pojedynkiem przeciwników. Patrzyła, jak lord Irawondona zdejmuje płaszcz. Nawet z daleka prezentował się imponująco. - Tylko Hadrian ma szansę zwyciężyć. Mianuj go mistrzem. Myronie, powiedz Gauntowi, jakie ma wypowiedzieć słowa. - Nie było ich na rogu. - Przed chwilą je usłyszałeś - przypomniał mu Royce. - Powtórz to, co powiedział Mawyndulë, i to szybko. - Dobrze. Muer wir ahran dulwyer - powiedział mnich. - Degan, powiedz to! Głośno! - Muer wir... aa... ahran... aa... - wyjąkał Gaunt i się zawahał. - Dulwyer - szepnąl Myron. - Dulwyer! - krzyknął Gaunt. Elfy odwróciły głowy. - Teraz kolejne zdanie i zastąp Irawondonę moim imieniem - polecił Hadrian. Myron podał słowa i Gaunt je wyrecytował. Elfy przez chwilę wyglądały na zdezorientowane, a Gaunt wskazał na Hadriana. Myron podał najemnikowi następną linijkę. Arista kręciła głową, gdy Hadrian wypowiadał głośno elfickie słowa, przyjmując rolę mistrza Gaunta. - Degan - powiedziała. - Oddaj Hadrianowi medalion. - Ale powiedział... - Wiem, co powiedział, i odda ci go po walce, Ale teraz potrzebuje wszelkiej możliwej pomocy. Daj mu go w tej chwili!
Degan zdjął gwałtownie łańcuszek z szyi i podał go Ariście. - Chłopcy! - krzyknął Hadrian. - Przynieście mi tobołek, który leży przy moim kocu, i tarczę! Czterech młodzieńców zbiegło po zboczu. - Potrafisz go pokonać, prawda? - spytała Arista, wkładając mu łańcuszek przez głowę. - Pokonasz go dla mnie, prawda? - dodała, drżąc. - Nie możesz mnie zostawić tak, jak Emery i Hilfred. Wiesz, żebym tego nie zniosła, prawda? Wiesz o tym. Musisz zwyciężyć. - Dla ciebie wszystko - powiedział, przytulił ją i mocno pocałował. Chłopcy wrócili i otworzyli tobołek, w którym znajdowała się lśniąca zbroja Jerisha Grelada. - Pomóżcie mi ją włożyć - poprosił Hadrian i wszyscy, w tym Degan i Myron, starali się ułatwić najemnikowi zadanie. Podszedł do nich elf z jedną z dziwnych halabard, które widzieli na ścianach w Percepliquisie. Podał ją Hadrianowi. - Wiesz, jak się tym posługiwać? - spytała Arista. - Nigdy nie miałem takiej broni w ręku. - Coś mi się zdaje, że on miał - powiedziała, gdy po drugiej stronie pola lord Irawondona podniósł swoją halabardę szeroko rozstawionymi rękami i przytrzymał poziomo nad głową jak drąg z dwoma ostrzami. Zakręcił nią z taką prędkością, że ostrza zaświszczały w powietrzu. - Pewnie masz rację. Hadrian zaczerpnął powietrza i odwrócił się do Aristy. Ich oczy spotkały się w chwili, gdy słońce wynurzyło się zza drzew, rzucając promienie na ich twarze. Hadrian prezentował się pięknie w pobłyskującej złotej zbroi. Przypominał starożytnego boga, który odrodził się w świecie ludzi. Kapłan Ferrola krzyknął coś i Myron nie musiał tego tłumaczyć. Nadeszła pora. Arista z trudem oddychała i miała nogi jak z waty, gdy obserwowała, jak Hadrian wchodzi na okolony pochodniami ring. Stanął na środku w rozkroku i czekał na ubitym śniegu, przesuwając ręce po dziwnej broni. Teraz spojrzała na Mawyndulë i zobaczyła, że czarnoksiężnik już się nie uśmiecha - na jego twarzy malował się niepokój, kiedy Irawondona wszedł na arenę. Niebieskie pochodnie buchnęły jasnym płomieniem i elficki lord chodził po ringu swobodnym krokiem świadczącym o jego pewności siebie. - Hadrian jest najlepszy na świecie, Aristo - szepnął do niej Mauvin. - Lepszy od każdego Pickeringa, lepszy od Bragi, lepszy od...
-...lepszy od elfickiego lorda? - spytała ostrym tonem. - Prawdopodobnie uczył się władać tą bronią już od dziecka. Czyli półtora tysiąca lat lekko licząc! Jeszcze raz zabrzmiały uderzenia w bębny i dźwięki rogów - tak głośno, że aż zabolały ją uszy. Usiłowała przełknąć ślinę, ale miała ściśnięte gardło. Serce jej łomotało i przyłożyła rękę do piersi, próbując się uspokoić. Hadrian czekał z zakłopotaniem, jakby nie był pewny, czy walka już się rozpoczęła. Irawondona zataczał koło, przechodząc obok płonących na niebiesko pochodni. Zakręcił włócznią młynka, położył ją na karku, przetoczył z jednego barku na drugi, stoczył po ramieniu i obrócił wokół nadgarstka, szczerząc się do tłumu. Gdy wyrzucił broń do góry, zawirowała mu nad głową z taką prędkością, że rozległ się odgłos podobny do trzepotu skrzydeł lecących ptaków. Złapał halabardę i się roześmiał. - Jaki jest dobry? - spytała Arista Mauvina. - Potrafisz ocenić po jego ruchach? - Jest dobry. - Bardzo dobry? Walczyłeś z Hadrianem. Może go pokonać? - Jest naprawdę dobry. - Przestań to powtarzać i odpowiedz na przeklęte pytanie! - Nie wiem - przyznał hrabia. - Mogę tylko powiedzieć, że jest naprawdę szybki. Przypuszczam, że nawet szybszy od Hadriana. - A co sądzisz o tym całym wywijaniu włócznią? - To nic takiego. Próbuje przestraszyć przeciwnika. - Cóż, na mnie to robi wrażenie. Hadrian stał nieruchomo i czekał. Irawondona dalej kręcił włócznią młynki. - Muszę pochwalić cię za to, że przynajmniej umiesz trzymać ule-da-var powiedział do niego elf. - Ale nie umiem tak ładnie wywijać nim w powietrzu - odrzekł Hadrian. - To coś daje czy tylko niepotrzebnie męczą się mięśnie? Irawondona ze zdumiewającą szybkością zmniejszył odległość między nimi i zamachnął się na Hadriana. Jeden cios poszedł ukośnie z góry, a drugi z dołu do góry. Hadrian uskoczył przed pierwszym i sparował drugi w ostatniej chwili. - To było świetne - szepnął Mauvin. - Już bym nie żył. - Po pierwszym ataku? - spytała Arista. - Wbrew powszechnemu przekonaniu walka na miecze nie trwa długo, w najlepszym razie kilka minut. Obserwowałem jego stopy i dałem się zwieść. Jest bardzo dobry.
Irawondona spróbował dźgnąć przeciwnika, ale Hadrian odbił ostrze. Potem były kolejne pchnięcia i Hadrian za każdym razem parował ciosy. - Bardzo ładnie - pochwalił Irawondona. - Teraz sprawdźmy, jaki naprawdę jesteś dobry. Elf uderzył otwartą dłonią w trzon włóczni i rozległ się głuchy świst, a ostrze zadrżało. Znów wykonał pchnięcie, tym razem zbyt szybko, by Arista mogła je zobaczyć. Hadrian zablokował cios i przytrzymał broń przeciwnika, ale wtedy Irawondona wykonał obrót. - Schyl się! - krzyknął Mauvin. - O nie! Hadrian schylił się, wbijając dolne ostrze w śnieg. Wtedy jeden koniec halabardy elfa przeszedł nad głową Blackwatera, ale po chwili drugi przeciął powietrze z góry na dół. Zanim jednak dosięgnął celu, Hadrian pociągnął za swoje drzewce i przesunął się na kolanach po śniegu. Broń Irawondony uderzyła o ziemię. Obaj zrobili pauzę, ciężko dysząc. - To było doskonałe! - wykrzyknął Mauvin. - Nie poruszasz się jak człowiek - stwierdził Irawondona. - A ty walczysz zadziwiająco dobrze jak na gadającego brideetha. Reakcja na twarzy elfa była natychmiastowa. Uśmiech szczęścia zszedł mu z ust. Arista spojrzała na Myrona. - Nie znam tego słowa - powiedział mnich. - Nic dziwnego - wyjaśnił Royce. - Ja go tego nauczyłem. Irawondona znów przypuścił gwałtowny atak. Poruszał się z oszałamiającą szybkością, kręcąc halabardą w taki sposób, że oba ostrza błyskały w coraz jaśniejszym słońcu, i tylko pozostawiane przez nie smugi światła dowodziły ich ruchu. Arista słyszała świst noży w powietrzu, Hadrian zaś odskakiwał do tyłu, nie mając pewności, jak bronić się przed gradem ciosów. Co rusz robił uniki, gdy ostrza śmigały blisko jego głowy i nóg. Elficki lord zapędził go do ściany z zarośli, gdzie machnął dolnym nożem od dołu w stronę piersi Hadriana. Blackwater jednak obrócił się zwinnie, uderzając napastnika łokciem i równocześnie podcinając mu nogi drzewcem. Lord Irawondona wykonał szybko salto. Na jego twarzy malowało się zdumienie. - Walczysz jak... - nie dokończył zdania. Oddychał ciężko i patrzył na Hadriana z niepokojem. Teraz Hadrian ruszył do przodu. Tym razem ostrza się zderzyły. Na szczycie wzgórza rozbrzmiewały dźwięki staccato, gdy drzewca halabard uderzały o siebie w różnych pozycjach. Pomiędzy
kolejnymi ciosami rozlegały się odgłosy podobne do bzyczenia pszczół. Irawondona zepchnął Hadriana do tyłu, usiłując go przewrócić. Hadrian potykał się i zataczał, a elficki lord błysnął uśmiechem i atakował zaciekle dalej, ale w pewnym momencie Hadrian wykonał nieoczekiwany skręt ciała i przejechał ostrzem po boku Irawondony, od szyi do nogi. Elficki lord natychmiast się cofnął, wstrząśnięty. Dotknął swojego boku z wyrazem strachu na twarzy, a Hadrian spojrzał na swoją broń - ani tu, ani tu nie było krwi. Przez chwilę patrzyli zdezorientowani, a potem Irawondona otrząsnął się z szoku i ponownie przyjął postawę bojową. Już nie silił się na popisy. Okrążali się ostrożniejsi niż wcześniej. Obaj markowali ciosy i szybko się cofali, szukając słabego punktu przeciwnika. Irawondona znów zaatakował i jeszcze raz ostrza zderzyły się z przerażającym szczękiem, jakby brzytwa trafiła na brzytwę. Już od tych dźwięków Ariście robiło się słabo. Hadrian znów upadł i Irawondona wykonał pchnięcie, tym razem tak szybko, że Blackwater musiał odturlać się na bok. Lord próbował go dopaść, ale nie zdążył i Hadrian zdołał wstać, a potem zablokować cios elfa w powietrzu. Irawondona zbyt powoli cofnął broń i Hadrian przeciął mu odsłoniętą łydkę. - Ha, ha, ha! - roześmiał się najemnik. - Zabrakło ci szybkości! A teraz jesteś... Nie było śladu krwi. Jeszcze raz spojrzeli na czyste ostrze i nienaruszone ciało i na twarzy Irawondony powoli wykwitł uśmiech. - Dobry Mariborze! - wykrzyknęła Arista. - Tylko nie znowu, błagam. - O co chodzi? - spytał Mauvin. - Co się stało? - Hadrian nie może go zranić. Nie rozumiem. Popełniliśmy jakiś błąd przy wyznaczaniu go na mistrza? Elficki lord, uśmiechając się z pewnością siebie, zaatakował ponownie, tym razem śmielej. Hadrian zrobił unik i przeprowadził kontratak, trafiając Irawondonę w szyję. Długie ostrze przecięło mu odsłonięte gardło od dołu do góry. Głowa elfa odskoczyła do tyłu, ale znów nie było rany. Elficki lord wybuchnął śmiechem. - Jestem bogiem - powiedział i zaczął nacierać na Hadriana bez strachu. - Nie! - krzyknęła Arista. Spojrzała rozpaczliwie na pozostałych, a do oczu napłynęły jej łzy. - Royce, zrób coś. Uratuj go! Błagam, musisz go uratować! *** Royce spojrzał na Hadriana, gdy jego przyjaciel wycofywał się, zasypywany gradem ciosów Irawondony. Elficki lord nie dawał mu wytchnąć. Hadrian mógł
jedynie robić uniki albo odbijać ciosy. To już nie mogło trwać długo. Wyjął Alverstone'a z pochwy. Jeszcze nie natrafił na nic, czego sztylet nie zdołałby przeciąć. Hadrian oślepił nim nawet gilarabrywna, a potwór miał być odporny na wszelką broń, z wyjątkiem miecza z jego imieniem. Na ringu Irawondona wyprowadzał wściekłe ciosy znad głowy. Hadrian podniósł halabardę poziomo, żeby zablokować uderzenie, i długie ostrze trafiło w drzewce. Halabarda pękła na pół z głośnym trzaskiem. Ostrze elfa uderzyło Hadriana w pierś, ale dzięki zbroi nie wbiło się w jego ciało. Royce jednak usłyszał odgłos pękania i Hadrian krzyknął. Mimo to najemnik zdołał przewrócić Irawondonę na ziemię. Ciężko dyszał i twarz miał wykrzywioną z bólu. Wypluł krew i się zatoczył. - Przepraszam, Aristo, tak mi przykro. - Pożegnaj się ze swoim mistrzem, Gaunt - odezwał się Mawyndulë. - Teraz zostanę królem zgodnie z przeznaczeniem. Royce ruszył biegiem do starego elfa. Przez chwilę Mawyndulë wyglądał na rozbawionego, ale potem zaskoczonego. Jego strażnik wystąpił, lecz Royce w ostatniej chwili zrobił krok w bok i rzucił się na elfa. Pchnął sztylet w pierś starca. Krzesło przewróciło się i obaj upadli na śnieg. Podnieśli się jednocześnie. Mawyndulë nie odniósł żadnej rany. - Chroni mnie błogosławieństwo Ferrola, głupcze! Nie możesz mnie zranić, ale ty nie masz takiej ochrony! Machnął ręką i wokół Royce'a wystrzeliły w górę płomienie, ogarniając całe jego ciało. - Royce! - krzyknęła Arista. Uniosła ręce, żeby odeprzeć zaklęcie, ale zanim zdążyła to zrobić, złodziej wyszedł z płomieni. Wszyscy znieruchomieli. Nawet Irawondona zrobił pauzę. Płomienie powoli zgasły. Royce nie doznał szwanku. - To niemożliwe - zdumiał się Mawyndulë, a po chwili otworzył szeroko oczy i krzyknął: - Irawondona! Zostaw tamtego! Zabij tego. Zabij Royce'a Melborna! Elficki lord spojrzał zdziwiony na Hadriana, który upadłszy na kolana, usiłował złapać oddech. Najemnik miał ramię i nogi zakrwawione. - Gaunt nie jest spadkobiercą! Hadrian nic nie znaczy! - krzyknął Mawyndulë. To Royce Melborn jest spadkobiercą Novrona. Zabij go. Natychmiast! Royce był nie mniej zdumiony od innych. Irawondona zostawił Hadriana i ruszył w stronę Royce'a i Mawyndulë. - Myron! Mauvin! - krzyknęła Arista. - Przynieście wodę i bandaże, natychmiast! Weszła na arenę, objęła ramionami i położyła Hadriana. - Royce? - spytał Hadrian. - Royce jest spadkobiercą?
- Tak! - odparła, polewając wodą jego rany, a następnie obwiązując je ciasno płótnem. - Czemu tego nie widziałam? Arcadius nie spiknął was przez przypadek. Wiedział. Doprowadził do spotkania spadkobiercy z opiekunem. Esrahaddon też musiał wiedzieć. Gaunt miał jedynie odwrócić uwagę. Kiedy błagał mnie, żebym pomogła mu odnaleźć spadkobiercę, nie powiedział „Degana Gaunta", tylko „spadkobiercę"! To dzięki niemu zdołaliśmy dotrzeć do rogu. Esrahaddon wiedział, że tylko prawdziwy spadkobierca będzie mógł przejść obok gilarabrywna. Przez cały czas spadkobierca i opiekun byli razem! - Ale dlaczego Esrahaddon nam nie powiedział? - Żeby nie narażać go na niebezpieczeństwo. Dlatego zaprowadził wszystkich do Gaunta. Czy Royce zdoła pokonać Irawondonę? Hadrian pokręcił głową. - W życiu. - To musimy się pospieszyć. Masz jeszcze walkę, którą musisz wygrać. - Ale nie mogę go zranić. - Tylko dlatego że to nie prawdziwy spadkobierca wyznaczył cię na mistrza. Gdy zrobi to Royce, uda ci się. Będziesz walczył i tym razem musisz zwyciężyć. Wstała i krzyknęła: - Royce! Nie walcz. Daj mi trochę czasu, a potem wyznacz Hadriana na swojego mistrza. Następnie zajęła się ranami Blackwatera. - Aristo, nie mogę. - Hadrian leżał na plecach, z trudem łapiąc powietrze. Policzek miał umazany krwią, która także tworzyła coraz większą kałużę wokół niego. - Możesz go pokonać - powiedział Myron, drąc pasy płótna na kolejne opatrunki. - Nie, nie mogę... - Nie rozumiesz - przerwał mu mnich. - Nie twierdzę tak, bo wierzę w ciebie, ale na podstawie faktów. Jesteś rycerzem Teshlor. Techylor był najlepszym wojownikiem na świecie i przywódcą plemienia wojowników Instarya. Irawondona pochodzi z plemienia myśliwych, nie umie walczyć. - Wierz mi, umie. - Nie tak jak ty. - Dobrze, ale nie bierzesz pod uwagę, że nie mogę się ruszać. Mam połamane żebra. Nie mogę nawet wstać. - Ja się tym zajmę - powiedziała Arista i zaczęła mruczeć.
*** Irawondona porozmawiał krótko z Mawyndulë po elficku, gdy Royce powoli oddalił się od nich, wchodząc między namioty, a następnie schodząc po ośnieżonym zboczu. - Po prostu go zabij! - zażądał Mawyndulë, gdy jego strażnicy pomagali ustawić prosto krzesło. Royce zatrzymał się i przykucnął, wbijając stopy w śnieg i ważąc Alverstone'a w ręku. Słyszał, co Arista krzyczała, i spojrzał w stronę Hadriana. Jego przyjaciel był w kiepskim stanie, ale księżniczka już pogrążała się w jednym ze swoich transów. - Chodź tu, mały książę - zadrwił Irawondona, idąc w jego kierunku. Royce zdziwił się, że elf zna apelański. - Kolej na nasz taniec. Wykręcił młynka halabardą, tak jak to robił podczas walki z Hadrianem. Royce spojrzał jeszcze raz na Aristę, po czym odrzucił Alverstone'a. Irawondona się uśmiechnął. - A więc zamierzasz mi to ułatwić, tak? - Raczej nie - odparł Royce. - Po prostu nie chcę cię przez przypadek zranić. - Chyba nie rozumiesz zasad, mały książę. - Wręcz przeciwnie, to chyba ty się pogubiłeś. - Po prostu zabij go i skończ z tym, idioto! - rozkazał Mawyndulë. Irawondona zaczął zbiegać po zboczu i zaatakował. Royce zrobił unik i odsunął się bardziej do tyłu. - Szybki jesteś - ocenił Irawondona. - Ale przecież jesteś potomkiem jednego z nas. Elficki lord zrobił jeszcze jednego młynka włócznią, ruszył naprzód i zaatakował. Przy każdym zamachu Royce uchylał się i cofał w dół zbocza po wschodniej stronie Lee, zbliżając się do miejsca, w którym Arista kiedyś zabiła dwóch rycerzy Sereta. - Przestań uciekać, mały książę, pogódź się z losem. To koniec rządów ludzi. Oczywiście wolałbym sam nosić koronę, ale nawet Miralyith jest lepszy od mieszańca. Pora, żeby ludzkość opuściła Elan na zawsze. - I wtedy wy będziecie żyli długo i szczęśliwie?
- W rzeczy samej. Będziemy wędrować po świecie jak dawniej. Zgładzimy gobliny i wówczas znów pozostaną tylko krasnoludy i my, a w końcu... tylko my. Wtedy Erivan znów będzie rządził Elanem. Gdy nadejdzie ten dzień, Ferrol ponownie będzie chodził między nami. - Naprawdę sądzisz, że Mawyndulë dotrzyma umowy, którą z tobą zawarł? Nienawidzi cię bardziej niż nas. To twój lud go zdradził. Przekonali go, żeby zabił własnego ojca. Chce zostać waszym królem, żeby móc zemścić się na tych, którzy skrzywdzili go najbardziej. - Łżesz. - Tak? Przez trzy tysiące lat szukał zemsty. Zabij mnie, a na tronie zasiądzie tyran, który w pierwszej kolejności każe cię zabić. - Jest elfem. Lepiej, żeby rządził on niż taki mieszaniec jak ty. - Po wszelkich jego więzach pokrewieństwa nie ma już dawno śladu. - Mimo to, nawet jeśli mnie zabije, nawet jeśli ceną jest moja śmierć i śmierć przywódców wszystkich klanów, niech tak będzie. Pozbędziemy się takich jak ty twoich pobratymców. Zaatakował i Royce zrobił jeszcze jeden unik. Tym razem jednak zbyt późno uświadomił sobie swój błąd. Irawondona przewidział jego ruch - zobaczył fintę i zatoczył koło długim ostrzem. Trafił w Royce'a. Metal wszedł w jego ciało z zaskakująco cichym sykiem. Gdy Irawondona wyjął halabardę, Royce zobaczył zakrwawiony czubek. Melborn upadł. - Royce! - usłyszał krzyk Hadriana. - Zrób to, zrób to teraz! Elficki lord uniósł ponownie broń. - Żegnaj, synu Nyphrona. Royce zaczerpnął powietrza. - Byrinith con... duylar ben... Hadrian Blackwater - powiedział najgłośniej, jak zdołał. - Duylar e finis dan iskabareth ben Royce Melborn! - odparł szybko Hadrian, gdy Irawondona już opuszczał halabardę. Czubek długiego ostrza uderzył w pierś Royce'a, ale Melborn tego nie poczuł. Błysnęła iskra i rozległ się trzask, gdy nóż rozpadł się na kawałki. Irawondona stał nad Melbornem, osłupiały. Royce zakaszlał i wymamrotał: - Mój przyjaciel cię zabije.
Irawondona spojrzał na niego, zdezorientowany, ale Royce już nie zwracał uwagi na elfickiego lorda. Leżał i patrzył na błękitne niebo. - Miałaś rację, Gwen. Naprawdę. *** Elficki lord spojrzał przez ramię i zobaczył zabandażowanego Hadriana, który stał na środku areny. Wypowiedział coś, co brzmiało jak przekleństwo, splunął na Royce'a, spiorunował wzrokiem Mawyndulë i wrócił na ring. - Twoja broń jest zniszczona - powiedział elf współczującym głosem, wskazując na złamaną halabardę. - Wcale nie. Hadrian sięgnął za głowę i wyjął wielki miecz. Irawondona zawahał się, ale potem odrzucił włócznię i wyjął własny miecz, który błyszczał podobnie jak rapier Mauvina. Obaj wyszli na środek ringu. Irawondona zaatakował pierwszy; obracając się wokół własnej osi i robiąc wymach. Hadrian chwycił przednią część głowni wolną ręką i zablokował cios podobnie, jakby to robił za pomocą drąga. Następnie obrócił się na pięcie, zataczając mieczem koło, ale elf się cofnął. Irawondona skontrował niezwłocznie, lecz Hadrian zatrzymał jego cios jelcem. Posypały się iskry i przeciwnicy odskoczyli od siebie. Tym razem obaj sapali. Irawondona znów zaatakował, markując cios. Hadrian odkrył podstęp i ruszył, żeby wykonać cięcie, ale wtedy elf wyskoczył w powietrze i fiknął koziołka. Uniósł się nad ziemią tak zwinnie, że wydawało się, iż frunie. Miecz Hadriana napotkał pustą przestrzeń. Gdy Irawondona wylądował na ziemi, uderzył Hadriana w plecy głowicą, przewracając Blackwatera ponownie na ziemię. Hadrian leżał, gdy Irawondona znów na niego natarł. Jeszcze raz najemnika ocalił refleks. Blackwater przetoczył się na bok i kopnął lorda w kolano, dzięki czemu elf zatoczył się do tyłu i Hadrian zdążył wstać. *** Arista, Mauvin, Magnus i Myron podbiegli do Royce'a, który leżał na zboczu wzgórza i usiłował złapać oddech. Arista nie znała się na medycynie, ale Royce wyglądał źle. Ziemia wokół niego już była nasiąknięta ciemną krwią. Klatka piersiowa i boki Melborna były lepkie i lśniące i poruszały się gwałtownie, gdy
starał się zaczerpnąć powietrza. Oczy miał wywrócone i widać było jedynie ich białka. - Nie umieraj, Royce - powiedziała do niego Arista. - Słyszysz mnie? Musisz żyć! Royce wymamrotał coś i z okropnym bulgotaniem wciągnął powietrze w płuca. - Uratowałem... uratowałem go. - Nie, jeszcze nie. To jeszcze nie koniec! Royce, posłuchaj mnie. - Arista chwyciła jego ręce. - Nie możesz umrzeć, rozumiesz? Słyszysz mnie? Wzdrygnął się, a głowa mu zadrżała. - Do diabla! - przeklęła, położyła mu ręce na piersi, przymknęła oczy i zaczęła intonować. Od razu poczuła opór, jakby oddzielał ich mur. Ręka Ferrola nie pozostawiła szczelin ani rys. Tarcza była idealna i nieprzenikliwa. Arista otworzyła oczy. - Nie mogę mu pomóc - powiedziała do nich. - Hadrian! Pospiesz się! On umiera! *** Na dźwięk jej głosu Irawondona się uśmiechnął. - Nie muszę nawet walczyć, żeby zwyciężyć. Jestem szybszy od ciebie. Mogę trzymać się z dala od ciebie, aż on umrze. Wtedy Mawyndulë zostanie królem. Ale bądź pewny, że później cię zabiję. Będziesz pierwszy, potem zabiję twoją kobietę, tę imperatorkę, a w następnej kolejności wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci w Elanie. Hadrian skinął głową. - Mógłbyś tak zrobić. A kiedy twój syn i wnuk zapytają o ten dzień, będziesz mógł powiedzieć im, że w decydującej o wszystkim walce nic nie zrobiłeś. Postanowiłeś uciekać, bo bałeś się, że w uczciwej walce człowiek cię zabije - w walce nakazanej przez twojego boga Ferrola. Dowiedzą się, że twoja rasa zdobyła panowanie z powodu tchórzostwa i że ludzkość była w rzeczywistości wspanialszą rasą. Irawondona patrzył piorunującym wzrokiem. - Śmiało, przyznaj się, że się mnie boisz - prowokował Hadrian, a potem podniósł głos: - Boisz się mnie, a jestem tylko człowiekiem. Nie jestem nawet szlachcicem czy rycerzem. Wiesz, kim jestem? Złodziejem. Tak jak Royce. -
Hadrian wskazał na przyjaciela. - Jesteśmy parą pospolitych złodziei. Mój ojciec był prostym kowalem. Pracował w nędznej wiosce niedaleko stąd. - Hadrian się roześmiał. - Sierota i syn kowala, dwóch złodziei, którzy przerażają niezwyciężonych elfickich lordów. Jakie to żałosne. - Nie boję się żadnego człowieka. - Dowiedź tego. Nie czekaj, aż on umrze. Nie bądź tchórzem. Walcz ze mną. Irawondona nie wykonał żadnego ruchu. - Tak myślałem - powiedział Hadrian i odwrócił się plecami do elfa. Nie było żadnego dźwięku. Hadrian wiedział, że nie będzie. Nauczył się tego po latach spędzonych z Royce'em. Zorientował się po wyrazie twarzy obserwatorów, że Irawondona się poruszył. Hadrian już wcześniej zmienił uchwyt na dwuręcznej rękojeści wielkiego miecza. Rozsunął palce tak, jak nauczył go ojciec. Ugiął kolana i przygarbił ramiona. Wyobraził sobie, że jest za kuźnią w Hintindarze, a ojciec wykrzykuje do niego wskazówki. „Nie patrz!" - rozkazał Danlury, zawiązując mu oczy. „Zaufaj instynktowi. Ale nie zgaduj. Wiedz, co przeciwnik zrobi. Uwierz w to. Działaj na tej podstawie!". Hadrian wyciągnął rękę w prawą stronę. Promień porannego słońca padł na wielki miecz Jerisha Grelada i sfatygowane ostrze zajaśniało na krótką chwilę. „To coś więcej niż tylko walka, Haddy", powiedział Danbury. „To świadczy o tym, kim jesteś, o tym, kim będziesz - kim musisz być. Zaufaj temu". Hadrian padł kolanami na śnieg, wyrzucając w powietrze kryształki lodu. Teraz widział cień Irawondony pędzący na niego od tyłu. Pokonując ciężar miecza, zaczął się obracać. To był atak na ślepo. „Nie musisz widzieć przeciwnika, żeby go zabić", wyjaśnił mu ojciec. „Musisz tylko wiedzieć, gdzie będzie. To klucz do wszystkiego. A skoro wiesz, to co dają oczy? Co daje widzenie? Zaufaj temu, czego cię nauczyłem, a trafisz napastnika". Hadrian podniósł jedno kolano i skręcił tułów, wkładając całą siłę w zamach. Nie patrzył. Nie musiał. Wiedział. Wiedział dokładnie, gdzie Irawondona jest i gdzie będzie. Poczuł, jak metal zwiera się z metalem, gdy elficki lord próbował odparować cios. Ale ciężar dwuręcznego miecza i siła włożona w uderzenie sprawiły, że broń była nie do zatrzymania. Metal zadźwięczał, lecz ostrze nie zadrżało, przedzierając się przez słabą obronę, wytrącając miecz z ręki Irawondony i lecąc dalej. Hadrian prawie nie poczuł oporu, gdy trafiło w bok elfa. Ciało Irawondony stawiło jeszcze
mniejszy opór od jego miecza. Blackwater zakończył uderzenie, jakby ćwiczył sam na tyłach kuźni. Jedyną różnicą była pryskająca krew. Niebieskie pochodnie rozbłysły jasną bielą, po czym zgasły z trzaskiem. - Ir a wondon - oznajmił kapłan Ferrola, po czym spojrzał na Hadriana i dodał: Dokonało się. - Nie! - wykrzyknął Mawyndulë, unosząc ramiona. Wydawało się, że próbuje coś powiedzieć, ale zakaszlał, a na jego szatach z przodu pojawiła się krew. Jego strażnicy po obu stronach zaczęli wyciągać miecze, lecz zaraz zniknęli z głośnym puknięciem. Mawyndulë upadł twarzą na ziemię. Za nim stał monsinior Merton, który trzymał oburącz zakrwawionego Alverstone'a. Elfy nie poruszyły się ani nie zareagowały. Stały w milczeniu, z poważnym wyrazem twarzy i spuszczonymi oczami. Nikt nie spojrzał na Irawondonę i nikt nie zwracał uwagi na Mawyndulë. Wszyscy patrzyli w stronę Royce'a leżącego niżej na zboczu. - Hadrian! - wrzasnęła Arista. Najemnik przecisnął się przez tłum elfów, a potem minął Modinę, dziewczynki i młodzieńców, docierając do Aristy, która klęczała na ziemi i trzymała Royce'a w ramionach. Śnieg był nasiąknięty krwią, a jego przyjaciel miał oczy zamknięte. - Pomóż mu! - powiedział do niej Hadrian. - Nie mogę! Próbowałam! - wykrzyknęła z wyrazem strachu w oczach. - Ale ja zwyciężyłem! - Spojrzał na Myrona. - Błogosławieństwo już zniknęło, prawda? Mnich skinął głową. - Widzisz? Zrób to, natychmiast! Ściągnij go z powrotem! - Próbowałam! - krzyknęła do niego. - Nie myśl, że nie! Poczekałam, a gdy tylko mur zniknął, weszłam. Ale wciąż nie mogę do niego dotrzeć. Hadrianie... On nie chce zostać uratowany. Sądzę, że chce umrzeć. Hadrian poczuł, że w końcu traci siły w nogach, i upadł na kolana. - Widzi ją, Hadrianie - powiedziała Arista, tuląc głowę Royce'a na kolanach. Widzi ją w świetle. Nawet mnie nie słyszy. Widzi tylko ją i wciąż powtarza, że zrobił to, że cię uratował... Hadrian skinął głową. Do oczu napłynęły mu łzy. Wyciągnął rękę i odgarnął włosy z twarzy przyjaciela. - Do diabła, Royce! Nie zostawiaj mnie, stary. Dalej, chłopie, musisz wrócić. W końcu mi się udało. Zabiłem tego niedobrego, ocaliłem królestwo i zdobyłem
dziewczynę, a ty mi wszystko psujesz... Chyba nie chcesz tego zrobić, co? Proszę, wciąż jesteś nam potrzebny. - Co się stanie, jeśli umrze? - spytał Gaunt, który stał nad nimi. - Elfy będą bez króla - odparł Myron roztrzęsionym głosem. - Pierwszy elf, który zadmie w róg, zostanie królem, chyba że ktoś rzuci wyzwanie i będzie kolejna walka. Tak czy owak, koronę dostanie elf. - Słyszysz, Royce? To jeszcze nie koniec. Musisz żyć, bo wszyscy zginiemy. I wtedy już nie będzie tak, że mnie uratowałeś. Dalej, stary. - Podniósł przyjaciela, tuląc go w ramionach. - Nie możesz teraz odejść. Przyjrzał się twarzy Royce'a, nie było żadnej zmiany. - Już cię tu nic nie trzyma, tak? - Po policzkach najemnika spłynęły łzy. Kocham cię, przyjacielu - powiedział i położył Melborna na ziemi. Wszyscy umilkli. Słyszeli, jak oddech Royce'a robi się coraz płytszy, wolniejszy i słabszy. Gdzieś zaśpiewał ptak, po szczycie wzgórza przeleciał wiatr. - Kto to jest? Hadrian usłyszał cichy głos. - Mercy, cii - powiedziała Modina. - Ma na imię Royce, a teraz już nic nie mów. Hadrian nagle podniósł głowę. - O co chodzi? - spytała Arista. - Gwen - odparł. - Hę? - Gwen powiedziała mi, jak go uratować. - Naprawdę? - Chodziło o... Widziałem ją wtedy po raz ostatni... To była jedna z ostatnich rzeczy, które od niej usłyszałem. Ja... nie zdawałem sobie sprawy... - Z czego? - dopytywała się Arista. - Ona wiedziała. - Co wiedziała? - Wszystko - odrzekł Hadrian. - Pamiętam, że powiedziała mi, jak go uratować, ale wtedy nie rozumiałem. Do diabła, szkoda, że nie mam pamięci Myrona! Hadrian zaczerpnął tchu i spróbował się uspokoić. - Siedziałem z nią przy stole w „Róży i Cierniu”. Royce też tam był... Nie, robił coś w kuchni. Był szczęśliwy... szczęśliwy z powodu... z powodu ślubu! Tak, rozmawialiśmy o ślubie i o tym, jak bardzo Royce się zmienił przez lata. Źle się czułem, zabierając go od niej, ale powiedziała, że musi pojechać albo zginę. - Spojrzał na arenę, na której wciąż
leżało ciało Irawondony. - Chodziło jej o to. Widziała to! Ale wtedy powiedziała coś innego. Powiedziała... Co to było? Usiłował przypomnieć sobie jej słowa: „Widział zbyt dużo okrucieństwa i zdrady. Nie zaznał nigdy litości". To właśnie powiedziała, ale było coś jeszcze, coś, co chciała, żeby zrobił. „Ty musisz to zrobić, Hadrianie. Ty musisz mu okazać litość. Jeśli to zrobisz, wiem, że go uratujesz". - Nie - powiedział zdumiony. - Nie okazać mu litość. O, Mariborze! Chciała, żebym pokazał mu Mercy{1}! Skoczył na równe nogi i chwycił dziewczynkę stojącą obok Modiny. Mercy próbowała się wyrwać, przestraszona. - Uspokój się, kochanie. Nie bój się - powiedział łagodnie. - Powiedz mi, jakmasz na imię. Dziewczynka spojrzała na Modinę, która skinęła głową. - Mercy. - Powiedz imię bez zdrobnienia. - Mercedes, ale nikt mnie tak nie nazywa z wyjątkiem mamy. Przynajmniej dawniej tak do mnie mówiła. - Jak się nazywała twoja mama, kochanie? - spytał Hadrian, a ręce mu drżały, kiedy trzymał dziewczynkę. - Moja mama nie żyje. - Tak, skarbie, ale jak się nazywała? Dziewczynka się uśmiechnęła. - Gwendolyn DeLancy. - Słyszałeś, Royce?! - krzyknąl Hadrian. - Ma na imię Mercedes. Llias lub Sterling, gdyby to był chłopiec, tak?! - krzyczał dalej Blackwater. - Ale tylko jedno imię dla dziewczynki: Mercedes. Dlatego tylko jedno, bo Gwen już je nadała córce! To twoja córka, Royce! To córka twoja i Gwen! He masz lat, słoneczko? Pięć? Sześć? - Sześć - odparła z dumą. - Ma sześć lat, Royce. Tyle lat temu uwięziono nas w Alburnie, przypominasz sobie? Gwen zawiozła dziecko do Arcadiusa. Prawdopodobnie nie chciała, żebyś czuł się usidlony, a może nie chciała, żeby dziewczynka dorastała w domu publicznym. W każdym razie wiedziała, że umrze, zanim zdąży ci ją przedstawić. Dlatego mnie to kazała zrobić. Royce, masz córkę, ty stary draniu! - Wyciągnął rękę i chwycił twarz przyjaciela. - Cząstka Gwen wciąż tu jest! Słyszysz mnie?
- Czy to mój tata? - spytała Mercy, podchodząc bliżej. - Mama powiedziała mi, że kiedyś spotkam tatę i zamieszkam z nim w pięknym miejscu, i zostanę księżniczką z bajki i królową lasu. Powieki Royce'a drgnęły. - Teraz! - powiedział Hadrian do Aristy, ale nie było to konieczne. Już intonowała. Śpiew przeszedł w mruczenie, a potem Arista umilkła. Raptem wzdrygnęła się gwałtownie. Hadrian ją chwycił. Trzymał ich oboje i modlił się do Maribora. Każdy mięsień w ciele Aristy był napięty, a głowa przeskakiwała jej z boku na bok, jakby ktoś ją policzkował. Nagle jej ciałem wstrząsnął dreszcz i zaczęła dyszeć. Czas między zaczerpnięciami powietrza robił się coraz dłuższy, aż w końcu przestała oddychać. Wszyscy wokół nich też wstrzymali oddech. - Royce! - wrzasnął Hadrian do przyjaciela. - To twoja córka! Jeśli umrzesz, będzie sierotą tak jak ty! Zostawisz ją tak, jak ciebie porzucili rodzice? Royce! Oboje podskoczyli równocześnie, łapiąc z trudem powietrze. Arista, zlana potem, oparła głowę o Hadriana. Royce odetchnął głęboko, zamrugał szybko i otworzył oczy. Nie odezwał się, tylko spojrzał na dziewczynkę.
Rozdział 28. Zamknięte koło. Tylne koło wpadło w kolejną dziurę i wóz podskoczył tak mocno, że Arista się obudziła. Odsunęła koc i spojrzała na niebo, mrużąc oczy. Słońce stało nisko nad horyzontem, a ruch wozu wywoływał złudzenie, że las na wzgórzu po prawej stronie maszeruje w przeciwnym kierunku. Kark i plecy ją bolały, mięśnie miała zesztywniałe i wciąż była osłabiona. Uświadomiła sobie, że pomimo podskakiwania pojazdu przespała cały dzień. Teraz czuła ssanie w żołądku z głodu. Wydawało się jej, jakby między zębami miała piasek, a przygnieciona ciałem lewa ręka jej zdrętwiała. Jechała z tyłu wozu, którym powozili Magnus i Degan. Hadrian zrobił jej jak najwygodniejsze posłanie, rozkładając wszystkie koce w miejscu pozostałym po skonsumowanych zapasach. Jechały z nią Modina i dziewczynki. Allie i Mercy spały między nią a imperatorką. Zwinęły się w kłębek, przyciągając sobie kolana do piersi. Modina siedziała z kocem na ramionach i oglądała mijany krajobraz. Płozy zastąpiono kołami. Jechali pokrytą koleinami, błotnistą drogą tworzącą ciemną linię między polami śniegu, na których od czasu do czasu widać było skupiska splątanych chwastów. Ich widok nasunął Ariście pewną myśl. Wytarła kocem twarz i wyjąwszy z plecaka szczotkę do włosów, zaczęła żmudnie rozsupływać kołtuny. Przeciągnęła szczotką po włosach, a potem westchnęła. Modina spojrzała na nią pytająco i Arista w ramach wyjaśnienia pozostawiła szczotkę zwisającą jej z włosów. Modina uśmiechnęła się i przysunęła się do niej na czworakach. - Odwróć się - powiedziała, wzięła szczotkę i zaczęła rozczesywać Ariście włosy z tyłu głowy. - Masz tu istne gniazdo szczurów. - Uważaj, żeby któryś cię nie ugryzł - odcięła się Arista. - Wiesz, gdzie jesteśmy? - Nie mam pojęcia. Niewiele podróżowałam po świecie. - To nie wygląda na drogę do Aquesty. - Zgadza się - potwierdziła Modina, rozplątując szczególnie zbity kołtun. - Jest za późno, żeby jechać tak daleko, i ani ty, ani Royce czy Hadrian nie macie dość sił na taką długą wędrówkę. To był dla was wyczerpujący dzień. - Ale ludzie w... Modina poklepała ją po ramieniu. - Wszystko załatwione. Posłałam Mertona z instrukcjami dla Nimbusa i Amilii, a Royce nakazał, by towarzyszyły mu elfy - cóż, większość z nich. Kilka nalegało, żeby pozostać przy swoim nowym królu. Nie mają po co wracać do Aquesty. Miasto zostało zniszczone. Zarządziłam, żeby pozostałe zapasy rozdzielono
między tych, którzy ocaleli. Ludzie zostaną przeniesieni do Colnory, Ratiboru, Kilnaru i Vernesu, ale w równych grupach, żeby nie przeludniać żadnego miasta. Arista roześmiała się i pokręciła głową, utrudniając pracę Modinie. - Na pewno jesteś tą samą Thrace Wood, którą kiedyś poznałam? - Przypuszczam, że nie - odparła imperatorka. - Thrace była cudowną dziewczyną, naiwną, marzycielską, pełną życia. Przez długi czas myślałam, że umarła i już jej nie ma, ale sądzę... nie... wiem, że jej cząstka wciąż we mnie istnieje. Ja jednak jestem teraz Modiną. - Cóż, i tak jesteś niesamowita. Naprawdę jesteś imperatorką godną rządzić wszystkimi ludźmi. Modina zniżyła głos i powiedziała: - Zdradzę ci tajemnicę: to wcale nie ja. Pewnie czasami przychodzi mi coś mądrego do głowy - i zwykle mnie samą to dziwi - ale prawdziwym geniuszem za moim tronem jest Nimbus. Za jego wynajęcie Amilia zasługuje na wszystko, co może zaoferować jej to imperium. Ten człowiek to istny cud: spokojny, skromny, ale niezwykle błyskotliwy. Gdyby miał taką ochotę, mógłby mnie z miejsca zastąpić. Jestem przekonana, że umiałby zorganizować perfekcyjny zamach stanu, ale nie ma takich aspiracji. Zajmuję się polityką od niedawna, lecz nawet ja widzę, że człowieka takiego zdolnego, a zarazem wolnego od chciwości można ze świecą szukać. Wiesz, że on wciąż sypia w swojej klitce? Przynajmniej tak było dopóty, dopóki nie zburzono zamku. Mimo że był kanclerzem imperium, mieszkał w małej kamiennej celi. On, Amilia i Breckton to moje klejnoty, moje skarby. Nie wiem, jak bym bez nich przetrwała. - Nie zapominaj o Hadrianie - przypomniała jej Arista. - Hadrian? Nie, on nie jest moim skarbem, i ty też nie. - Przerwała czesanie i Arista poczuła na głowie pocałunek Modiny. - Nie ma słowa, które mogłoby opisać, co czuję do was. Może z wyjątkiem „cudotwórcy". *** Zabudowania wioski - drewniane, kamienne i szachulcowe kryte strzechą skupiły się przy głównej drodze. Zaczynały się tuż za drewnianym mostkiem, a kończyły w połowie wzgórza, na którym wzniesiono dwór. Były tam rozpadające się sklepy, domy i budy rzucające długie cienie. Za nimi Hadrian widział ludzi na polach, którzy pracowali na zagonach najbliżej wioski. Na terenach przy rzece nie było prawie w ogóle śniegu i chłopi w wełnianych kapturach zrzucali nawóz z
dużych wozów, używając do tego długich zakrzywionych grabi. W wiosce z kilku kominów unosił się dym, ale nie z kuźni. Konie ogłosiły ich przybycie głuchym stukotem kopyt na mostku. Dwa psy podniosły głowy. Zaskrzypiał poruszony przez wiatr szyld nad szewskim warsztatem, a kawałek dalej drzwi do stajni uderzyły o framugę. Z niewidocznych zagród dochodziło płaczliwe pobekiwanie owieczek. Hadrian i Royce poprowadzili korowód. Za nimi jechały trzy elfy - nowe cienie Royee'a. Teraz, gdy Royce był ich królem, i zważywszy na to, co przytrafiło się Novronowi i jego poprzednikowi, stanowczo obstawali przy jego ochronie. Zmiana w zachowaniu elfów była radykalna. Gdy Royce wstawał, wszystkie klękały. Pogardliwe spojrzenia zastąpił szacunek. Jeżeli udawały, to Hadrian stwierdził, że musiały być nadzwyczajnymi aktorami. Może chodziło o to, że zobaczyły, jak Royce wraca ze świata zmarłych, albo o jakieś magiczne działanie rogu, ale elficcy lordowie nie mogli już okazywać większego oddania Melbornowi. Royce nie sprzeciwiał się swoim nowym obrońcom i niewiele mówił na ich temat, ale Hadrian domyślał się, że przyjaciel im ustępuje, bo jest na razie zbyt zmordowany, żeby się z nimi spierać. Hadrian też myślał tylko o znalezieniu schronienia przed zmrokiem. Skierował się na południe i podążył wzdłuż małego dopływu rzeki Bernum, który znał pod nazwą Południowe Rozwidlenie, doprowadzając karawanę do swojego rodzinnego domu w Hintindarze. Siedzący przed stajnią mężczyzna naprawiał krawędzie kroju pługa, gdy zobaczył przybyszów. Miał czarną szczecinę i brudną dziobatą twarz. Nosił kaptur i sięgającą kolan chłopską tunikę. Przez kilka sekund gapił się na nich zaskoczony, po czym wydał z siebie krótki dźwięk podobny do pisku, podbiegł do dzwonu wiszącego na tyczce na środku ulicy i uderzył w niego pięć razy, a następnie popędził główną ulicą w stronę dworu. - Dziwny człowiek - zauważył Hadrian, zatrzymując konia przy studni. Pozostali jeźdźcy też przystanęli. - Chyba go przestraszyłeś - stwierdził Royce. Hadrian spojrzał przez ramię na elfy w lśniących złotych zbrojach, siedzące w idealnym szeregu na wielkich białych ogierach. Zatrzymał wzrok na środkowym, trzymającym wysoko w górze trzymetrowe drzewce, na którym powiewał długi niebiesko-złoty sztandar, i odrzekł: - Tak, to pewnie mnie się przestraszył. Choć mężczyzna był już daleko, Hadrian wciąż słyszał plaskanie jego stóp po błocie.
- Znasz go? - spytał Royce. Hadrian pokręcił głową. - Po co ten dzwon? - Do sygnalizowania nagłych wypadków, pożarów i podobnych sytuacji. - Domyślam się, że nie zobaczył pożaru. - Robimy tu postój? - spytał Myron, który razem z Mauvinem jechał na wierzchowcu niedaleko za elfami i tuż przed wozem. - Damy chciałyby wiedzieć. - Nic nie stoi na przeszkodzie. Chciałem podjechać do dworu, żeby nas zaanonsować, ale... sądzę, że ktoś już się tym zajął. Hadrian zsiadł z konia, pozwalając zwierzęciu napić się z koryta. Pozostali poszli w jego ślady. Arista i Modina zeszły z wozu - imperatorka wciąż opatulona kocem. Tylko dziewczynki nadal spały pod przykryciem. Hadrian już chciał zapukać do drzwi piekarni, gdy do wioski zaczęli schodzić się mieszkańcy z grabiami, którzy wracali z pól ścieżką dla krów. Kiedy po wejściu na ulicę zobaczyli przybyszów, od razu się zatrzymali. Hadrian rozpoznał większość osób: sołtysa Osgara, krawca Harberta, stolarza Algara i woźnicę Wilfreda. - Haddy! - krzyknęła Armigil. Stara piwowarka przepchnęła się przez tłum, roztrącając ludzi szerokimi biodrami. - Jakżeś ty... Co tu robisz, chłopcze? I kogoś z sobą przyprowadził? - Ja... Tylko tyle zdążył powiedzieć, ponieważ Armigil od razu ciągnęła: - Nie odpowiadaj. Musisz stąd wiać. Weź swoich towarzyszy i w drogę! - Musisz popracować nad swoimi manierami, moja droga - odezwał się Hadrian. - Kiedy ostatnim razem tu przyjechałem, dałaś mi w zęby, a teraz... - Nie rozumiesz, chłopcze. Sytuacja się zmieniła. Nie ma czasu na wyjaśnienia. Musicie stąd odjechać. Zeszłym razem po twoim wyjeździe jego lordowska mość miał duże nieprzyjemności. - Haddy? Do Hadriana podeszli piekarz Dunstan i jego żona, gapiąc się na niego z niedowierzaniem. Oboje mieli na sobie znoszone wełniane rzeczy, a na ich bosych stopach i nogach zasychała warstwa ziemi. - Jak się masz, Dun? - przywitał się Hadrian. - Co robisz na polu? - Orzę - odparł piekarz niewyraźnie, przyglądając się nieznajomym. - W każdym razie próbuję. Ociepliło się, ale ziemia jeszcze niezupełnie zmiękła.
- Orzesz? Jesteś piekarzem. - Pieczemy w nocy. - To kiedy śpicie? - Skończ z tą gadaniną i zmykaj stąd! Sio! - krzyknęła Armigil, machając na niego ręką, jakby był krową, która weszła jej do ogrodu warzywnego. - Haddy, nie rozumiesz. Jeśli cię tu znajdą... - No właśnie! - potwierdził Dunstan, jakby nagle się obudził. - Musisz odjechać. Jeśli zobaczy cię Luret... - Luret? Poseł? Wciąż tu jest? - Nigdy nie wyjechał - odparł Osgar. - Oskarżył lorda Baldwina o nielojalność - wtrącił woźnica Wilfred. - Siward zginął podczas walki - powiedziała ze smutkiem Armigil. - Luret zamknął biednego starego Baldwina w jego własnym lochu i dlatego ty i twoi przyjaciele musicie uciekać! - Za późno - powiedział Royce, patrząc na drogę biegnącą w kierunku dworu. Ze wzgórza schodzi szereg ludzi. - Kto to? Imperialni żołnierze? - spytał Hadrian. - Na to wygląda. Noszą mundury - odparł Royce. - Co się dzieje? - spytała Arista, wychodząc naprzód. Uśmiechnęła się do Dunstana i Arbor. - Och, Erma! - krzyknęła przestraszona Arbor i zaraz umilkła. Arista najpierw się zdziwiła, po czym wybuchnęła śmiechem. - Ojej! - wykrzyknęła Armigil, gdy zobaczyła wóz, na którym Allie i Mercedes przeciągały się i ziewały. Na twarzy piwowarki pojawił się smutny wyraz. - Macie z sobą maluchy? - Jest za późno, żeby je ukryć? - spytała Arbor. - Widzą nas - odrzekł Osgar. Mauvin podszedł do Royce'a, spoglądając na małe sylwetki schodzące ze wzgórza. - Ilu naliczyłeś? - Dwunastu - odparł Royce. - Włącznie z Luretem. - Dwunastu? - spytał Mauvin ze zdziwieniem. - Poważnie? Royce wzruszył ramionami. - Może ten, który tam pobiegł, wspomniał, że są z nami kobiety i dzieci.
- Ale dwunastu? - Właściwie to jedenastu. Mauvin przewrócił oczami i z oburzeniem skrzyżował ramiona na piersiach, obserwując zbliżających się ludzi. - A więc Luret zapędził was wszystkich na pola? - spytał Hadrian, przywiązując konia do słupka. - Ogłupiałeś?! - krzyknęła Armigil. - Po co ta gadanina? Idą, żeby cię aresztować. To znaczy, jeśli będziesz miał szczęście! Wtrącą cię do lochu, zbiją, będą głodzić i prawdopodobnie torturować. Ten Luret ma nie po kolei w głowie. Mince z kolegami zebrali konie i przywiązali je do wozu. Nie omieszkali ukłonić się uprzejmie mieszkańcom wioski. Niebawem usłyszeli tupot stóp żołnierzy maszerujących w ich kierunku w równym tempie. Szli w dwuszeregu, w pierwszym rzędzie pięciu, a w drugim sześciu. Nosili kolczugi i płaskie hełmy. Żołnierze z przodu nieśli włócznie, a ci z tyłu - kusze. Za nimi jechał Luret na bladej nakrapianej klaczy o czarnym łbie i jednym oku w białej obwódce. Poseł wyglądał prawie tak samo jak ostatnim razem, kiedy Hadrian go widział. Wciąż miał ostre rysy twarzy, a w oczach bezwzględność. Strój jednak dobrał już sobie lepszy. Nosił grubą brokatową tunikę i welwetową pelerynę, a do tego ładne długie rękawiczki z elegancko wyhaftowanymi szewronami na nadgarstkach. Całości dopełniały matowe spodnie i skórzane trzewiki z mosiężnymi sprzączkami, w których odbijały się ostatnie promienie zachodzącego słońca. - Aha! Syn kowala! - wykrzyknął w chwili, gdy rozpoznał Hadriana. - Wróciłeś po spadek? A może przyjechałeś tu, żeby się ukryć? I co to za motłoch? - Uśmiechnął się z wyższością i machnął ręką w powietrzu. - To na pewno sami banici. Przerwał, gdy zobaczył elfy, ale po chwili skierował uwagę z powrotem na Hadriana. - Przywiozłeś ich tu na nocleg, co? Myślisz, że możesz ukryć się między starymi przyjaciółmi? - Wskazał na Royce'a. - Ach tak, pamiętam cię. I ciebie też. - Spojrzał na Aristę. - Nie sądzę, żeby tym razem chcieli tak chętnie was przyjąć. Nie po takim laniu, jakie im spuściłem. - Spojrzał na Dunstana, który patrzył na własne stopy. - Dostali nauczkę w kwestii ukrywania zbiegów. Teraz pora, żebyście wy ją dostali. Aresztować ich. Tych dwóch zakuć w kajdany. - Wskazał na Hadriana i Royce'a. Żołnierze zdążyli zrobić zaledwie krok, zanim Hadrian wyciągnął miecze. Reszta poszła w jego ślady. Po lewej stronie Blackwatera wystąpił Degan, a obok niego ustawił się Magnus z młotkiem. Po prawej stronie elfy stanęły przed Royce'em i gdy Melborn to zobaczył, tylko westchnął. Nawet chłopcy wyciągnęli sztylety, z
wyjątkiem Kine'a i Mince'a, którzy - nie mając noży - unieśli pięści. Żołnierze się zawahali. Luret stukał palcami po kuli u siodła. - Powiedziałem: „Aresztować ich"! Jeden z żołnierzy wykonał pchnięcie włócznią w stronę Royce'a, ale najbliżej stojący elf odciął metalowy grot od drzewca. Strażnik cofnął się, ściskając drewniany kij. Nikt więcej się nie poruszył. Luret poczerwieniał na twarzy. - Opieracie się aresztowaniu! Sprzeciwiacie się imperialnemu posłowi i mianowanemu zgodnie z prawem sędziemu pokoju oraz zarządcy tego majątku. Żądam, abyście niezwłocznie się poddali! Poddajcie się albo na mocy nadanej mi przez samą imperatorkę każę was na miejscu zastrzelić! Nikt się nie poruszył. - Nie przypominam sobie, żebym cokolwiek ci nadawała, a już na pewno nie prawo do zabijania członków mojej świty - stwierdziła Modina, wychodząc na przód grupy. Luret osłonił dłonią oczy przed promieniami zachodzącego słońca i spojrzał w jej kierunku. - Kto to powiedział? - spytał. - Nie poznajesz mnie? - zakpiła z niego Modina. - A tak szybko wymieniasz moje imię. Pozwól, że się przedstawię. Może to ci odświeży pamięć. Jestem zabójczynią Zguby Rufusa, wysoką kapłanką Kościoła Nyphrona, Najjaśniejszą Imperialną Imperatorką Modiną Novrońską. - Odrzuciła koc. Kilkoro ludzi w tłumie westchnęło. Arbor zatoczyła się do tyłu i Dunstan musiał ją przytrzymać. Hadrian był pewny, że usłyszał, jak Armigil mówi półgłosem: „Niech mnie diabli". Modina ukazała się wszystkim w swojej bogatej sukni, ozdobionej także długą peleryną z czarnego aksamitu z wyhaftowanym godłem imperium. - To... to niemożliwe! - wymamrotał Luret. - To sztuczka. Sztuczka, mówię! Nie dam się nabrać. Spójrzcie na to dziecko. To oszustka. Odłóżcie wszyscy broń i odejdźcie w pokoju, a ja stracę tylko syna kowala i jego kompana. Jeśli się sprzeciwicie, wszyscy zginiecie! W tym momencie sześciu żołnierzy z kuszami zaczęło pociągać nosem. Zamrugali, a do oczu napłynęły im łzy. Zmarszczyli nosy i zaczęli po kolei kichać, a potem grube cięciwy kusz popękały z głośnym trzaskiem i metalowe bełty spadły bezradnie na ziemię. Hadrian zerknął na Aristę, która uśmiechnęła się do niego psotnie.
- Zanim narobisz sobie jeszcze większych kłopotów - powiedziała Modina do Lureta, który wyglądał już na wyraźnie zaniepokojonego - pozwól, że przedstawię pozostałych członków mojego orszaku. To jest księżniczka, a właściwie teraz królowa Arista z Melengaru, zdobywczyni Ratiboru i nadzwyczajna czarodziejka. - Chyba woli określenie „czarnoksiężniczka" - szepnął Myron. - Przepraszam, czarnoksiężniczka. To jest Royce Melborn, nowo koronowany władca starożytnego królestwa Erivanu. Jak może zauważyłeś, jest z nim trzech jego elfickich lordów. Ten niski jegomość to Magnus, który należy do dzieci Drome'a. Mistrz w dziedzinie kamienia i ziemi. Przy nim stoi Degan Gaunt, przywódca i bohater nacjonalistów, a tam legendarny mistrz miecza hrabia Pickering z Galilinu. To zaś jest markiz Glouston, słynny uczony mnich Maribora. I choć jego właściwie nie trzeba tu przedstawiać, oto przed tobą stoi Hadrian Blackwater, rycerz Teshlor, opiekun spadkobiercy Novrona, mistrz imperium i bohater królestwa. Ci obrońcy imperium wędrowali w podziemnym świecie, walczyli z hordami goblinów, przepłynęli zdradliwe morze, odnaleźli zaginione miasto Percepliquis i dziś zatrzymali niezwyciężoną armię oraz pokonali kogoś, kto dawno temu zamordował naszego wybawiciela Novrona Wielkiego. Ocalili nie tylko imperium, ale także was wszystkich. Zawdzięczacie im życie. Jesteście im winni szacunek i dozgonną wdzięczność. - Przerwała, żeby przyjrzeć się Luretowi, który stał z wybałuszonymi oczami. - A więc, pośle, urzędniku i zarządco, co na to powiesz? Luret rozejrzał się po otaczających go ludziach, po czym spiął konia i odjechał pędem. Nie skierował się do dworu, lecz uciekł na otwarte pola. - Mogłabym zrzucić go z konia - napomknęła Arista, ale Modina pokręciła głową. - Pozwól mu odjechać. - Spojrzała na żołnierzy. - Wy też możecie odejść. - Chwileczkę - powiedział Hadrian. - We dworze jest uwięziony lord Baldwin, tak? Żołnierze skinęli powoli głowami, a na ich twarzach malował się wyraz niepokoju. - Idźcie go natychmiast uwolnić - rozkazała Modina. - Powiedzcie mu, co widzieliście, i że jutro zawitam do niego. Właściwie to powiedzcie mu, że będzie miał zaszczyt gościć mnie i mój dwór do czasu, aż zorganizuję sobie odpowiednią siedzibę. Skinęli głowami, ukłonili się i zrobili kilkanaście kroków tyłem, zanim odwrócili się i pobiegli ulicą.
- Chyba wywarłaś na nich wrażenie - zauważył Hadrian, a potem spojrzał na mieszkańców wioski. Wszyscy stali jak słupy i gapili się na Modinę z rozdziawionymi ustami. - Armigil, wciąż warzysz piwo, prawda? - spytał Hadrian. - Co takiego, Haddy? - odparła oszołomiona, nie spuszczając oczu z imperatorki. - Piwo, no wiesz... jęczmień, chmiel... To taki napój. Przydałaby nam się teraz beczka, nie sądzisz? - Machnął ręką przed Dunstanem. - Może jakieś ciepłe miejsce na odpoczynek. Może coś na ząb? - Pstryknął palcami trzykrotnie. - Halo? - To naprawdę imperatorka? - spytała Armigil. - Tak, i będzie w stanie ci zapłacić, jeśli to cię martwi. To ją wyrwało z oszołomienia. Stara kobieta rzuciła Blackwaterowi chmurne spojrzenie i pogroziła mu palcem. - Przecież mnie znasz, ty wyrośnięty skunksie! Jak śmiesz zarzucać mi niegościnność?! Czy to imperatorkę, czy ulicznicę wyciągniętą z rynsztoka, wiesz, że obie z równą chęcią poczęstowałabym kuflem piwa i talerzem jedzenia w Hintindarze. Przynajmniej teraz, gdy już nie ma Uberlina we własnej osobie. Spojrzała na Dunstana i Arbor. -A wy co tak stoicie i wytrzeszczacie gały? Wrzućcie trochę mąki do pieca. Osgar, Harbert, chodźcie pomóc przy beczce. Algar, zobacz, czy twojej żonie nie zostało jeszcze trochę tego ciasta z nadzieniem bakaliowym, i powiedz Clipperowi, żeby odkroił kawał solonej wieprzowiny z... - Nie! - krzyknęli jednocześnie Hadrian, Arista, Mauvin i Degan, zaskakując wszystkich, po czym wybuchnęli śmiechem. - Proszę, wszystko, tylko nie soloną wieprzowinę - dodał Hadrian. - Czy... może być baranina? - spytał zatroskany postrzygacz Abelard. On i jego żona Gerty mieszkali od lat naprzeciwko Blackwaterów po drugiej stronie ulicy. Postrzygacz był chudym, bezzębnym, łysiejącym mężczyzną, który przypominał Hadrianowi żółwia z powodu tego, jak jego głowa wystawała spod kaptura. Wszyscy z entuzjazmem skinęli głowami. - Baranina będzie cudowna. Abelard uśmiechnął się i ruszył do wyjścia. - I przynieś swoje skrzypki. Powiedz też Danny'emu, żeby wziął piszczałkę! krzyknął za nim Dunstan. - Wygląda na to, że w tym roku wiosna przyszła dość wcześnie, hę? ***
Arista, nauczona doświadczeniem, tym razem ograniczyła się do wypicia tylko jednego kufla piwa Armigil, ale nawet wtedy poczuła się odrobinę zamroczona. Siedziała obok Hadriana na stosie worków na mąkę ułożonych na sosnowej podłodze w piekarni. Podłoga pokryta cienką warstwą białego miału była śliska i dziewczynki z rozkoszą się na niej bawiły. Arista zastanawiała się, czy nie zaoferować Arbor pomocy, ale w ciasnej kuchni już pracowało kilka kobiet, a poza tym po wszystkich niedawnych przeżyciach milo jej było zwyczajnie siedzieć, opierać się o Hadriana i czuć jego ramię obejmujące ją w talii. Dochodził do niej zapach piekącego się chleba i pieczonej jagnięciny. Słuchała cichego gwaru przyjacielskich rozmów i rozkoszowała się ciepłem i wygodą. Zastanawiała się, czy Alric też był tak szczęśliwy po wejściu w światło. Była ciekawa, czy tam też pachniało wypiekanym chlebem. Ale gdy przypomniała sobie chwilę odejścia brata, była prawie pewna, że tak. - O czym myślisz? - spytał Hadrian. - Hm? Och, mam nadzieję, że Alric jest szczęśliwy. - Na pewno. Skinęła głową, a Hadrian chwycił kufel. - Za Alrica - wzniósł toast. - Za Alrica - przyłączył się Mauvin. Wszyscy obecni unieśli szklanki, kufle lub kubki - nawet ci, którzy nigdy o nim nie słyszeli. Arista spojrzała na Allie, która siedziała między Modiną a Mercy i jak ptaszek dziobała kawałek ciemnego chleba. - Za Wyatta i Eldena - szepnęła tak cicho, że nawet Hadrian jej nie usłyszał, i dopiła piwo. - Chciałem powiedzieć, że bardzo mi przykro, Dun - odezwał się Hadrian do przyjaciela, kiedy Dunstan roznosił dokładkę. - Miałeś duże nieprzyjemności po naszym wyjeździe? Piekarz spojrzał w stronę żony. - Arbor miała ciężko - odparł: - Sądzę, że wyglądałem gorzej, niż się czułem. Prawie przez sześć tygodni musiała wszystko tu robić, ale to już historia. Przyzwyczaiłem się, że od czasu do czasu mam rozbitą głowę. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, po czym spojrzał z zaciekawieniem na Hadriana i Aristę, którzy siedzieli blisko siebie. Do piekarni wszedł Royce i Dunstan zerknął na niego nerwowo przez ramię.
- Lepiej uważaj na siebie. On nie wygląda na takiego, który zna się na takich rzeczach - powiedział jeszcze do Hadriana i odszedł. Royce zawahał się przy drzwiach, spoglądając na dziewczynki, które zajęły miejsce u stóp Modiny. Imperatorka była jedną z niewielu osób siedzących na krześle. To nie był jej pomysł, ale piekarz z żoną nalegali. Royce w końcu wybrał dla siebie kąt obok Hadriana. - Gdzie twoje cienie? - spytał przyjaciel. - Wyglądasz na zaniepokojonego. - Jeśli rozpętałeś nową wojnę, chciałbym zawczasu wiedzieć. To wszystko. - Twoje zaufanie do moich zdolności dyplomatycznych jest porażające. - Jakich zdolności dyplomatycznych? Royce zmarszczył brwi. - Zostali na zewnątrz. Porozmawiałem z nimi o swobodzie ruchu - wyjaśnił Royce. - Naprawdę? - Mówią po apelańsku. A ja trochę znam elficki, jeśli pamiętasz. Royce oparł się plecami o nogę stołu i spojrzał na Mercy, która chichotała z czegoś, co Allie szepnęła jej na ucho. - Porozmawiaj z nią - powiedział Hadrian. Royce wzruszył ramionami i zmarszczył czoło, zmartwiony. - O co chodzi? - O nic - odrzekł Melborn i wstał. - Tu jest trochę za ciepło dla mnie. Obserwowali, jak ostrożnie obchodzi siedzących na podłodze ludzi, kierując się do drzwi. Hadrian spojrzał na Aristę. - Idź - poprosiła. - Na pewno? - Oczywiście. Idź. Uśmiechnął się i pocałował ją, po czym wstał i poszedł za Royce'em. Z otwartego kominka zaczęto wyjmować i rozdawać półmiski z parującą zupą jarzynową. Siedzący na odwróconym kuble Abelard smarował smyczek kalafonią i szarpał struny skrzypiec, czekając na Danny'ego, który obok niego kończył jeść porcję mięsa. W piekarni robiło się coraz tłoczniej i zaczynało brakować miejsca do siedzenia. Pomimo ścisku jednak pozostawiono szeroki pas wolnej przestrzeni wokół Modiny, która usadowiła się w narożniku naprzeciwko drzwi. Arista jeszcze
nie widziała, by imperatorka uśmiechała się tak promiennie. Tylko dziewczynki ośmielały się podchodzić do niej na odległość wyciągniętej ręki, ale wszyscy rzucali wielokrotnie spojrzenia w jej stronę. Arista wstała i zobaczyła, że Arbor wsuwa okrągły bochenek do pieca. Żona Dunstana oparła się o ladę i wytarła czoło grzbietem pokrytej mąką dłoni. - Ostatni wsad - oznajmiła i uśmiechnęła się do Aristy. - Martwiłam się o ciebie. Oboje się martwiliśmy. - Naprawdę? - O tak! Wyjechałaś w niezwykłych okolicznościach, w nocy, a potem, gdy przyszli żołnierze... Baliśmy się o ciebie. W wiosce przez cały tydzień panował chaos. Cztery razy przychodzili tu jacyś ludzie i przetrząsali wszystko do góry nogami. Nie wiedziałam, czego od ciebie chcieli... Wciąż nie wiem. - To już nie ma znaczenia - odparła Arista. - Z tamtym już koniec i od teraz wszystko będzie inaczej. Po wyrazie twarzy Arbor poznała, że żona piekarza nie wie, co o tym myśleć. - Słuchaj, masz jeszcze tę suknię, którą ci podarowałam? - O tak! - Spojrzała na strój Aristy. - Będziesz chciała ją z powrotem oczywiście. - Już miała odejść, gdy Arista chwyciła jej rękę. - Nie, to nie dlatego zapytałam. - Nic nie szkodzi. Dobrze o nią dbałam. Nie włożyłam jej nigdy. Tylko kilka razy rzuciłam na nią okiem. - Pomyślałam, że powinnaś ją przymierzyć, bo wydaje mi się, że będziesz jej potrzebowała. - Och, nie, nigdy nie będę potrzebowała takiej wspaniałej sukni. Jak już ci mówiłam, nie ma szans, żebym poszła na wytworny bal albo coś w tym rodzaju. - Właśnie o to chodzi - powiedziała Arista. - Sądzę, że będziesz miała na to okazję... Jeśli się zgodzisz. - Na co? - Chciałabym, żebyś była druhną na moim ślubie. Arbor spojrzała na nią zdezorientowana. - Ale, Ermo, ty już masz męża Vince'a. Teraz Arista spojrzała na nią ze zdziwieniem, a potem wybuchnęła śmiechem. ***
Hadrian dogonił Royce'a przy kładce. Było ciemno, ale księżyc świecił jasno i Blackwater dostrzegł ciemną sylwetkę przyjaciela wychylającą się przez poręcz i wpatrującą się w czarną wodę. - Tłum cię denerwuje? - spytał Hadrian. Royce nie odpowiedział. Nawet nie podniósł głowy. - Co teraz zrobisz? - Nie wiem - odparł cicho. - Jako prawdziwy potomek Novrona jesteś nie tylko królem Erivanu, lecz również imperatorem Apeladornu. Rozmawiałeś z Modiną? - Już mi powiedziała, że ustąpi. - Imperator Royce? - Nie brzmi dobrze, co? Hadrian wzruszył ramionami i oparł się o poręcz. - Po jakimś czasie mogłoby zabrzmieć. Z wyjątkiem piekarni cała ulica była pogrążona w ciemności, choć we dworze paliło się kilka świateł, które z takiej odległości wyglądały jak punkciki - jasnożółte gwiazdki na szczycie wzgórza. - Podobno żenisz się z Aristą. - Od kogo to słyszałeś? - Myron wspomniał, że udzieli wam ślubu. - Zgadza się. Cóż, pomyślałem, że dobrze się spisze, a poza tym żadnemu z nas dwojga nie uśmiecha się ceremonia w Kościele Nyphrona. - Sądzę, że to dobry pomysł. - Royce znów spojrzał na wodę w dole. - I nie czekaj. Bierz z nią ślub i rozpocznij szczęśliwe życie. Lekki wiatr poruszył nagimi gałęziami pobliskich drzew i cicho zaszumiał, przelatując pod mostkiem. Hadrian owinął szyję szczelniej kołnierzem i spojrzał nad poręczą na ciemną wodę w dole. - Będziesz szukał jej mordercy? - spytał Hadrian. - Wiesz, kto ją zabił, prawda? Chcesz, żebym z tobą pojechał? - Nie - odparł Royce. - On już nie żyje. - Naprawdę? Jak się z tym czujesz? Royce wzruszył ramionami. - Wiedziałem, że to nie Merrick - odparł Melborn, rozdzierając liść na pół i zrzucając go z mostku. - Wciąż pamiętam jego twarz, jak patrzył na mnie, mówiąc,
że to nie on ją zabił, wyjaśniając, że nie mógł tego zrobić. Nie mógł tego pojąć. Zaskoczony Merrick - to była moja pierwsza wskazówka. Dziś znalazłem ostatnią. - Jaką? - Imperator Royce... Przerażała go ta ewentualność. Royce Melborn na tronie... Czy mogło być coś straszniejszego? Dlatego nigdy nam nie powiedział. Spiknął nas, mając nadzieję, że zmienię się pod twoim wpływem, ale nie mógł skorygować mojego charakteru. Zbyt długo uczyłem się nienawiści. Przestałem cenić życie. Później dowiedział się o Mercedes. Ja zatraciłem ludzkie odruchy, ale ona była niewinna. Mógł ją wyedukować, uczynić z niej idealną władczynię. - Arcadius? Ale dlaczego zabił Gwen? - To też moja wina. Powiedziałem mu, że zgodziła się mnie poślubić. Wiedział, że przyjedziemy po Mercedes i przepadnie wszystko, co zainwestował w dziewczynkę. Nawet w najśmielszych snach nie przypuszczał, że zdecyduję się na taki krok z Gwen, a kiedy się dowiedział, musiał ją zabić, zanim miałaby okazję powiedzieć mi o mojej córce. - Spojrzał na gwiazdy i przetarł ręką twarz. Gdy znów się odezwał, głos mu drżał: - Powiedziałem Arcadiusowi, że Gwen jest w Wichrowym Opactwie. Wynajął Merricka, żeby ją uprowadził i przywiózł do Colnory. Przybył tam przed spotkaniem i ukrył się z kuszą. - Royce odwrócił się do Hadriana. Miał wilgotne oczy. - Nie mogę jednak zrozumieć tego, że on też ją kochał. Jak zatem mógł nacisnąć na spust? Jak mógł patrzeć, jak Gwen krzyczy z bólu i upada? Jak bardzo musiał być przerażony, żeby to zrobić? Czy ja jestem aż tak przerażający? - Royce. - Hadrian położył mu rękę na ramieniu. - Już nie jesteś. Zmieniłeś się. Ja to zobaczyłem. Arista i Myron też o tym wspomnieli. Royce zaśmiał się z niego. - Zabiłem Merricka, prawda? Nie dałem mu nawet szansy. I gdyby nie Arista, Modina zginęłaby w pożarze, który wznieciłem. Nie mogę być ojcem, Hadrianie. Nie mogę wychowywać... Jestem zły. - Nie zabiłeś Magnusa. Nawet po tym, jak wyjawił ci kolejną zdradę. Nic mu nie zrobiłeś... Wybaczyłeś mu. Dawny Royce nie wiedział, co to litość. Już nim nie jesteś. Jakby... Sam nie wiem... Jakby cząstka Gwen wstąpiła w ciebie po jej śmierci. Ona wciąż w tobie żyje, jest dosłownie twoją lepszą połową. Royce wytarł oczy. - Tak bardzo ją kochałem... Tak bardzo za nią tęsknię. Nic na to nie poradzę, że uważam, że to moja wina, moja kara za życie, jakie wiodłem. - A Mercedes? - To znaczy?
- Jest karą? To twoja córka. Cząstka Gwen, która wciąż żyje. Wiesz, ma twoje oczy... i ten uśmiech. Bogowie nie dają takiego cennego podarunku komuś, kto na to nie zasługuje. - Jesteś teraz moim kapłanem? Hadrian przyjrzał się przyjacielowi. Royce znów spojrzał na strumień w dole. - Nawet mnie nie zna. A jeśli mnie nie polubi? Niewielu ludzi mnie lubi. - Na początku może tak być. Maribor wie, że ze mną było tak samo. Ale z czasem zaczynasz coraz bardziej się podobać. Royce podniósł głowę i się nachmurzył. - W porządku, zapomnij o tym, co powiedziałem. Zdecydowanie trzymajmy się z daleka od kapłaństwa. - Zrobił pauzę, po czym powiedział: - Wygląda jednak jak Gwen, prawda? A jej śmiech... Słyszałeś, jak się śmieje? - Powiedziała mi, że mama jej powiedziała, że tata uczyni z niej księżniczkę z bajki i że ona zamieszka z nim w pięknym miejscu, gdzie będzie królową lasu. - Tak powiedziała? Hadrian skinął głową. - Szkoda by było sprawić jej zawód. A skoro powiedziała jej to Gwen, musi to być prawda. Royce westchnął. - A więc przejmiesz tron od Modiny? - Imperator Royce? Nie sądzę. Ale i tak nie wywinę się od posady króla elfów, prawda? - À propos, jak ci idzie? - Choć zabrzmi to dziwnie, chyba się mnie boją. - Sporo ludzi się ciebie boi, Royce. Wybuchnął śmiechem. - Czuję się, jak facet w cyrku, który tresuje niedźwiedzia za pomocą krzesła i bicza. Zniszczyły połowę Apeladornu bez strat po swojej stronie, a przed dokończeniem dzieła powstrzymują je jedynie ja i ich szalona religia. Elfy naprawdę nienawidzą ludzi, ale są przekonane, że zostałem wybrany na ich władcę przez Ferrola. Nieposłuszeństwo wobec mnie to nieposłuszeństwo wobec ich boga. To dla nich nie do pomyślenia, żeby mnie zabić. Tak więc rządzi nimi człowiek, którego muszą słuchać. Są pewnie przerażone. - Tyle że nie jesteś człowiekiem. - Ani elfem.
- To może pomóc. - Być może. - Wciąż mi nie powiedziałeś, co zamierzasz. Royce wzruszył ramionami. - Skąd mam wiedzieć? Przecież nic o nich nie wiem. Wiem tylko, że napatrzyłem się na okrucieństwa z obu stron i potrafię zrozumieć ich nienawiść. Dawny ja na pewno pamięta to uczucie. - A nowy? Royce pokręcił głową. - Na litość Maribora, przecież przebaczyłem Magnusowi. - Dlaczego? - Chyba z powodu zmęczenia. Zmęczenia zabijaniem. Nie, właściwie nie o to chodzi. Prawdziwy powód jest taki, że w głębi duszy zastanawiałem się, co by pomyślała Gwen. Nie mogę sobie wyobrazić, żeby chciała, abym zabił Magnusa, podobnie jakby nie chciała, abym ukarał elfy za to, co zrobiły. Była szlachetniejsza ode mnie, a teraz, gdy jej nie ma, ja... Hadrian uścisnął jego ramię. - Wierz mi, jest z ciebie dumna. - Odczekał chwilę, po czym powiedział lekkim tonem: - Jak to się stało, że nie mieliśmy nigdy króla i imperatora na liście potencjalnych zawodów? Kiedy się nad tym zastanowić, to o niebo lepsze od produkowania wina, aktorstwa czy łowienia ryb. - Zawsze ci się zdaje, że wszystko jest takie łatwe - odparł Royce, wycierając oczy. - Jestem z tych, co mówią, że szklanka jest do połowy pełna. A jak wygląda ostatnio twoja? - Nie mam pojęcia. Wciąż próbuję przestać się dziwić, że jest taka duża. Hadrian skinął głową. - À propos szklanek... - Usłyszawszy dźwięk skrzypiec i piszczałki, podniósł głowę. Objął Royce'a ramieniem i sprowadził go z mostku. - Co powiesz na kufel piwa Armigil? - Przecież wiesz, że nie cierpię piwa. - Nie jestem pewny, czy to, co ona warzy, można tak nazwać. Potraktuj to bardziej jako... doświadczenie.
Rozdział 29. Z jasnego nieba. Zaskakująco wielu ludzi przeżyło atak na Aquestę i wyszło z podziemnych bunkrów, zastając inny świat. Elfy zniknęły, miasto też. Pozostały jedynie ciała zmarłych i gruzy po niegdyś mocnych murach. W następnych tygodniach zrobiło się ciepło, śnieg stopniał i ludzie wyruszyli na drogi. Wielu udało się na południe lub na wschód do Colnory, która przetrwała nietknięta. Niektórzy rdzenni mieszkańcy północy wrócili do swojej spustoszonej krainy, ślubując, że ją odbudują. Kilku pozostało w Aqueście i usuwało kamienie oraz ziemię. Imperatorka postanowiła nie wracać do miasta. Ogłosiła zamiar zbudowania nowego na miejscu Amberton Lee, które zostanie nazwane Nowym Percepliquis, od pradawnej imperialnej stolicy: Wezwała do przyjazdu wszystkich rzemieślników, konstruktorów, kartografów, kamieniarzy, snycerzy, budowniczych dróg i wielu innych mistrzów. Z powodu utraty pracy, a często i domów, na apel odpowiedziały tłumy. Wśród nich znalazło się zadziwiająco wielu krasnoludów, największa grupa, jaką widziano od stuleci. Nikt nic wiedział, skąd przyszły, ale po ich przybyciu prace ruszyły pełną parą i ludzie przejeżdżający opodal Lee wspominali stukanie młotków nawet w środku nocy. Wraz z ludźmi rozchodziły się plotki. W jednej wersji to nie elfy zniszczyły Aquestę, lecz nacjonaliści, którzy wymyślili kłamstwa o najeźdźcach, żeby wzbudzić powszechny strach. W tych opowieściach Degan Gaunt walczył jeden na jednego z mistrzem Modiny, sir Hadrianem, żeby rozstrzygnąć o losie imperium. Według innych pogłosek to Zguba Rufusa powstała z martwych i spustoszyła krainę, tropiąc swą pogromczynię. Gdy potwór znalazł ją w Aqueście, Modina wyprowadziła go na szczyt wzgórza i jeszcze raz zabiła bez niczyjej pomocy. Powiadano, że bestię pozostawiono w sekretnym miejscu strzeżonym przez kapłanów, którzy pilnowali, żeby znów nie powstała. Najbardziej dziwaczna i niewiarygodna opowieść - a tym samym najpopularniejsza - pełna była zdumiewających przygód, potworów, bohaterów i łotrów. Mówiła o najeździe elfów, których nic nie mogło powstrzymać. W tej wersji imperatorka w swojej mądrości wysłała dziesięcioro bohaterów do wnętrzności Elanu, żeby odzyskali Rhelacan z grobowca Novrona. W skład grupy wchodzili Teshlor, sir Hadrian, książę krasnoludów, z którym zaprzyjaźnili się pod ziemią, pobożny mnich, ostatni olbrzym chodzący po świecie i dobra czarnoksiężniczka Arista, której złą siostrą bliźniaczką była wiedźma z Melengaru. Ten zespół śmiałków przebrnął przez jaskinie, przepłynął jarzące się morza, walczył z hordami goblinów i zabił gilarabrywna. Trzech uczestników wyprawy poległo w bitwie, ale ostatecznie odniosła ona zwycięstwo. Według tej opowieści sir Hadrian, uzbrojony
w Rhelacan, pokonał króla elfów i ocalił imperium. W każdym następnym przekazie rozbudowywano wątki i dodawano nowe postacie, w tym złodzieja, żeglarza i mistrza szermierki. Liczyło się tylko to, że imperatorka żyje i że jest z nią Amilia Ukochana. Nie wszystkie wiadomości jednak przyjmowano z zadowoleniem, na przykład tę o edyktach, zgodnie z którymi krasnoludy i półkrwi elfy miały być uznawane za pełnoprawnych obywateli imperium. Doprowadziło to do wiosennych rozruchów w Colnorze i Vernesie, które sir Breckton stłumił z pomocą kontyngentu imperialnych żołnierzy. Na północy królestwo Melengaru prawie zniknęło. Czego nie zniszczyła imperialna inwazja, zdewastowały elfy. Młody król Alric, który nigdy się nie ożenił i nie miał spadkobierców, nie wrócił, podobnie jak jego siostra. Po ponad siedmiu wiekach ród Essendonów przestał istnieć i zarządcą prowincji został hrabia Mauvin Pickering, obecnie imperialny gubernator. Według wszystkich źródeł był zacnym i sprawiedliwym człowiekiem i niebawem zaczęły krążyć pogłoski o jego ślubie z lady Alendą Lanaklin. Po śmierci Archibalda Ballentyne'a prowincja Chadwick pozostała bez lorda. Wolne miejsce zajął Degan Gaunt, gdy imperatorka nadała mu tytuł hrabiego. W swojej przemowie wyjaśniła, że nadanie tytułu jest nie tylko zasłużone, lecz również stosowne. Niebawem posłańcy w imperialnych mundurach pędzili drogami, przekazując wiadomości i rozkazy Modiny. Pierwsze budynki w Nowym Percepliquisie już stały i imperatorka mogła przenieść się ze swoim dworem na dawne wzgórze Amberton Lee. Zamierzała wykorzystać latonalia do uczczenia przeprowadzki i upamiętnienia tych, którzy oddali życie, żeby ocalić imperium. Turnieje urządzono w nowym mieście, które w dużej części wyznaczały jedynie linie wyrysowane kredą i wytyczone sznurkami. Tysiące ludzi przybyły w nadziei na ujrzenie sir Hadriana lub sir Brecktona na polu, ale żaden z nich nie wziął udziału w turnieju. Najwyższe zaszczyty spadły na sir Renwicka, który w ostatnim pojedynku zrzucił z konia sir Elgara. Główną atrakcją obchodów jednak był ślub sir Brecktona z lady Amilią przy świetle księżyca, którą to ceremonię odprawił patriarcha Merton. W ostatni dzień latonaliów imperatorka Modina zaskoczyła wszystkich oświadczeniem, że zaadoptowała jako córkę i spadkobierczynię dziecko półkrwi elfiej, Allie, która od tej pory będzie znana jako imperialna następczyni tronu Alliena Novrońska. Obchody trwały całe dwa tygodnie, a po ich zakończeniu na drogach pojawiły się wozy wędrowców, których czekała długa, męcząca podróż do domu. Szczyt wzgórza przy Amberton Lee ponownie wypełniły odgłosy pracy młotków, dłut i pił,
na jego południowym zboczu pasły się owce, a na północnym - mleczne krowy. Gdy słońce zachodziło, zapalały się światła w oknach „pałacu" - prostego domu z bierwion o trzydziestu pokojach, zaprojektowanego dla stajennych i gospodarzy terenu, wzniesionego przez krasnoludy, w którym na razie rezydował cały imperialny rząd. Na szerokich frontowych schodach, z których roztaczał się piękny widok, żebrała się grupka osób, by obserwować zachód słońca i przyjazd imperialnego powozu. - Naprawdę ładnie to wszystko idzie - powiedział do krasnoluda Hadrian, który obejmował ramieniem Aristę. Miał na sobie miękką tunikę, a ona wygodną suknię z niebieskiego płótna. - Trudno sobie wyobrazić, że zaledwie cztery miesiące temu tu walczyłem. W zboczu wykonano tarasy, na których miały stanąć budynki, w większości prostokątne, ale niektóre na planie ośmiokąta lub koła. Z kolei jeszcze inne wymykały się wszelkim opisom, ponieważ ich wstępne kontury wydawały się chaotyczne i nietypowe. - Pięknie - zachwycała się Arista. - Ba! To jeszcze nic! - stwierdził Magnus i poklepał się po skroni. - Gdybyś potrafiła zobaczyć, co jest tutaj, wtedy mogłabyś naprawdę to docenić. Przy tym mieście stare pod nami wyda się żenująco prymitywne. - Spojrzał na wzgórze. Ale to potrwa... lata... właściwie to dekady... W końcu jednak będzie pięknie. Z wieczornym letnim wietrzykiem doleciał ich śmiech dzieci. Allie i Mercy goniły świetliki po zboczu, w miejscu, gdzie rósł ostrokrzew, a pięciu chłopców spędziło kiedyś wiele dni w namiocie, który nazwali norą. Powóz się zatrzymał. Otworzyły się drzwi i wysiadł z niego kanclerz Nimbus w białej peruce. Jak zwykle miał na sobie dziwacznie kolorowy strój, a na jego piersi spoczywał masywny urzędowy łańcuch ze złota. Uśmiechnął się do Modiny i Amilii i przywitał ze wszystkimi, wykonując zamaszysty ruch ręką oraz wyszukany ukłon. - Najwyższa pora - odezwała się Modina, wstając na jego powitanie. - Wybacz mi, Wasza Imperialna Mość - powiedział, otrzepując się z kurzu. Było sporo spraw do załatwienia przed zdmuchnięciem ostatniej świeczki w Aqueście. - Jak długo zostaniesz? - spytała Amilia. - Niestety niezbyt długo. Właściwie to przyjechałem tylko zobaczyć, jak tu wygląda, i się pożegnać. - Nie mogę uwierzyć, że nie zostaniesz dłużej. Nie wiem, jak sobie poradzę bez ciebie.
- Niestety, jak już nadmieniłem Jej Imperialnej Mości w liście, naprawdę pora, bym ruszał w dalszą drogę. Macie wszystkie sprawy uporządkowane. Nowe Percepliquis rozwija się wspaniale. Kiedy przyjmowałem ten urząd, oboje wiedzieliśmy, że to było tylko na określony czas. Wyjadę rano. - Naprawdę? - spytała Amilia. - Tak szybko? Myślałam, że będziemy mieli przynajmniej kilka dni dla siebie. - Niestety, pani. Żegnałem się już wiele razy i stwierdziłem, że najlepsze są krótkie pożegnania. - Byłeś cudowny - powiedziała Modina, ściskając mu rękę. - Bez ciebie imperium by nie przetrwało. Każdy obywatel ma wobec ciebie dług wdzięczności. Nimbus zwrócił się do Amilii, wskazując ręką na imperatorkę. - Dobrze sobie z nią poradziliśmy, prawda? Sądzę, że tektura bardzo pomogła. - Tak - zgodziła się Amilia, po czym zbiegła ze schodów, mocno go przytuliła i pocałowała w policzek, co zaskoczyło kanclerza. - Dziękuję... Dziękuję za wszystko. Modina skinęła, żeby Nimbus do niej podszedł, i szepnęła mu coś do ucha. - O tak, nowa para - powiedział kanclerz, spoglądając na Hadriana i Aristę. Gratuluję wam ślubu. Co teraz zrobicie? - Właśnie - podchwyciła Modina. - Po miodowym miesiącu i należytym pasowaniu cię na rycerza sir Hadrianie, jakie masz plany? - Nie patrzcie na mnie. Arista jest szefem. Ja myślałem o powrocie do Medfordu. - No jasne. - Przewróciła oczami. - Już cię widzę jako króla na dworze, który wysłuchuje biadolenia hrabiów i baronów o tym, kto ma prawo do pojenia bydła na północnym brzegu Galewyru, albo rozstrzyga spór z duchownymi w kwestii ich odmowy płacenia podatku od traktów na kościelnych terenach. Tak, wiem, jak to by się skończyło. To ja siedziałabym sama w sali tronowej i załatwiała tuzin skomplikowanych spraw, podczas gdy ty byłbyś na polowaniu albo turnieju. Przykro mi, ale już dość sobie porządziłam. Poza tym wyszłoby to nam tylko na złe. Dlatego oddałam Melengar Mauvinowi. W ten sposób też łatwiej było przyłączyć go do imperium, bo Mauvin nie miał problemu z przyjęciem urzędu gubernatora w przeciwieństwie do korony. Wiecie za to, co nasz zacny rycerz Hadrian porabiał w wolnym czasie? Podczas naszego miesiąca miodowego? Arista trąciła Hadriana ramieniem. - Dlaczego był zbyt zajęty, żeby wziąć udział w turnieju? Wszyscy wyglądali na trochę zaniepokojonych. Arista zrobiła odpowiednią pauzę, żeby dać im czas na rozważenie różnych możliwości, po czym powiedziała:
- Pracował jako kowal w Hintindarze. Magnus zachichotał, Modina uśmiechnęła się nieznacznie, ale Russell ryknął śmiechem. Klepnął się otwartą dłonią w udo, aż jego żona Lena położyła mu rękę na nodze, żeby się uspokoił. - Ale z ciebie romantyk - powiedział przez łzy ze śmiechu. - Zajmować się ogniskiem kowalskim zamiast... - Russell! - wybuchła Lena. - O co chodzi? - spytał, spoglądając na żonę ze zdziwieniem. - Tylko mówię, że pomyliło mu się, co jest ważniejsze. - Cóż, nie siedzę tam przez całą dobę - bronił się Hadrian. - Brakuje im kowala. Grimbald odszedł rok temu, a mają tyle pracy. Są zdesperowani. Nie podoba mi się widok nieczynnej kuźni mojego ojca. Uprawianie pól tępymi narzędziami trwało dwa razy dłużej. - Ale to nie wydaje się najlepszym zajęciem dla ostatniego żyjącego rycerza Teshlor - zauważył Nimbus. - A ty? - Spojrzal na Aristę. - Ostatnia mistrzyni sztuki... Co ty porabiałaś? - Nauczyłam się bardzo dobrze wypiekać chleb. - Na nią też wielu spojrzało ze zdziwieniem, nie wyłączając Modiny, Amilii i Leny. - No nie, ale zrobiłam postępy. Arbor mówi, że jestem gotowa wyrabiać ciasto z żyta i pszenicy. Nimbus zerknął na Modinę, która skinęła głową, pochyliła się do przodu i powiedziała: - Chciałabym was oboje o coś prosić. Lord kanclerz i ja korespondowaliśmy w tej sprawie i uważam, że ma rację. Jest wiele rzeczy do zrobienia. Pojawią się watażkowie, dojdzie do kolejnych zamieszek, takich jak rozruchy tej wiosny. Po powrocie elfów za rzekę gobliny zaczęły znów dokonywać najazdów. No i oczywiście trzeba coś zrobić w kwestii Tur Del Furu. - Popieram - mruknął Magnus. - Już i tak było źle, kiedy ludzie sprawowali kontrolę nad Drumindorem, a teraz panoszą się tam Ghazelowie. - Imperium potrzebuje szlachetnych, silnych i mądrych ludzi, którzy poprowadzą lud i będą go chronić. Ja mogę zapewnić tylko tych. - Wskazała na swoich dworzan. - Królestwo jest olbrzymie i nie możemy być wszędzie. Pozostaje też kwestia stabilności. Dopóki żyję, dopóty imperium będzie silne, ale jak wiadomo, nawet małe królestwa już upadały po śmierci monarchy. A im większe imperium, tym większe zagrożenie. Bez ugruntowanej struktury, bez scalającej nas tradycji imperium mogłoby się rozpaść i pogrążyć w wojnach domowych. - Dwie rzeczy, dzięki którym stare imperium było takie silne, takie spójne wtrącił się Nimbus - to cenzarium i gildia Teshlorów. Ich najlepsi i najświatlejsi
przedstawiciele utworzyli Wielką Radę, utrzymywali ład i mogli rządzić pod nieobecność władcy. Dopóki te instytucje nie zostaną przywrócone - dopóki czarnoksiężnicy i rycerze dawnego porządku nie będą patrolować dróg i wizytować dworów odległych gubernatorów w celu dopilnowania, aby postępowali oni zgodnie z prawem, i dopóki nie będą strzec granie Calisu i Estrendoru - dopóty imperium nie będzie bezpieczne ani scalone. - Wyobraźcie sobie, czego mogłoby dokonać stu Hadrianów i sto Arist powiedziała Modina. - I ty. - Spojrzała na Myrona. - Potrzeba nam nowego uniwersytetu. Sheridanu już nie ma. Nie przychodzi nam na myśl nikt lepszy do pokierowania takim projektem. - Ale ja... - zaczął mnich. - Potraktuj to jako większy klasztor - przerwał mu Nimbus. - Zarządzanie większą trzódką. Będziesz uczył tam filozofii, techniki, języków, w tym elfickiego, i oczywiście przekazywał im wiedzę o Mariborze. Do starego miasta można wysłać ekipy, które sprowadzą wszelkie pozostałe tam księgi. To mogą być ziarna, które pomogą ci szerzyć wiedzę wśród wszystkich chętnych do nauki. - Zbierzemy wszystkie dzieła pod olbrzymią kopułą największej biblioteki, jaką kiedykolwiek zbudowano - dodała Modina. - To rzeczywiście brzmi wspaniale, ale moi bracia mnisi... - Pracy wystarczy dla wszystkich. - Już rozpocząłem kładzenie fundamentów pod skryptorium - powiedział mu Magnus. - Będzie pięć razy większe od tego w Wichrowym Opactwie. - A cenzarium? - Arista spojrzała na krasnoluda. Magnus uśmiechnął się zmieszany. - Mury już rosną. Widać je po lewej stronie. - A więc to już postanowione? - spytała, udając oburzoną. - Choć z pewnością nikt - odparł sprytnie Nimbus - a najmniej wszyscy tu obecni, nie chciałby was oboje już o nic więcej prosić, bo zasłużyliście na długi odpoczynek, byłem pewny, że nie opuścicie swojej imperatorki i imperium, o którego powstanie tak ciężko walczyliście. - Gdzie ma być dom gildii? - spytał Hadrian. Magnus pokazał ręką. - Po drugiej stronie placu, naprzeciwko cenzarium oczywiście. Tak jak w starym mieście. - Przynajmniej będziemy bliskimi sąsiadami - stwierdził Hadrian.
- Będziemy mogli wspólnie jadać obiadki. - Arista uśmiechnęła się szeroko do niego. - A pomiędzy nimi będzie fontanna i pomnik Alrica, Wyatta i Eldena - wyjaśniła Modina. - Co ty na to? - spytał ją Hadrian. Arista zmrużyła oczy i zacisnęła usta. - Zastępujesz siebie nami, prawda? - spytała Nimbusa. - Tak, macie być zalążkiem nowej wielkiej rady. - Przynajmniej jesteś szczery. W porządku - powiedziała, po czym spiorunowała wzrokiem Magnusa. - Ale to ja urządzę wnętrze cenzarium. Znam gust krasnoludów i mogę stwierdzić, że nie sprzyja on sztuce. Magnus mruknął coś drwiąco pod nosem. Otworzyły się drzwi pałacu i wyszedł Royce. - Hadrian, czy wiesz, gdzie... - przerwał zaskoczony w chwili, gdy zobaczył Nimbusa. - Royce? - spytał Hadrian. Melborn nic odpowiedział, lecz dalej gapił się na kanclerza w peruce. - Ach, właśnie - odezwała się Modina. - Nie miałeś jeszcze okazji poznać Nimbusa, prawda? - Owszem... miałem - odparł Royce i podszedł do kanclerza. - Myślałem, że nie żyjesz. - Wciąż żyję, drogi przyjacielu - odrzekł Nimbus. Wszyscy patrzyli na nich zdezorientowani. - Ale jakim cudem? - Czy to ważne? - Wróciłem - oznajmił mu Royce. - Próbowałem cię uwolnić. Próbowałem cię uratować, ale Ambrose mi powiedział... - Wiem, lecz to nie mnie trzeba było uwolnić i nie mnie musiałeś ratować. *** Poranek był jasny i czysty. Złote promienie słońca padały ukośnie na Amberton Lee, rzucając cienie na powstające miasto, które poszerzało się jak nowo zasiane pole nadziei. W dolinie mgiełka podobna do nisko zawieszonej białej chmury
przesłaniała krętą rzekę Bernum i nawet na szczycie wzgórza powietrze było ciche i spokojne. Modina już wstała. Zarzuciła na ramiona pelerynę i wyszła na ganek, gdzie zastała Royce'a. Siedział i obserwował dziewczynki, które zbiegały po pokrytym rosą zboczu, goniąc Pana Prążka. - Wiesz, że zabierasz mi jedną z moich ulubienic? - odezwała się imperatorka. Skinął głową. - Wyznaczyłem lorda Wymarlina z plemienia Eiliwinów na namiestnika i wydałem mu rozkazy, żeby sprawował pokojowe rządy. Zostawiłem jednak ich samych zbyt długo i muszę sprawdzić, jak sobie radzi. - Spojrzał na dziewczynki. - Poza tym nie chcę, żeby dorastała, znając tylko połowę historii. Ja zresztą też muszę poznać tę drugą. Muszę przekroczyć Nidwalden i stanąć tam, gdzie żaden człowiek jeszcze nie postawił stopy, zobaczyć Estramnadon i Pierwsze Drzewo. Trzy tysiące lat wydają się teraz niemożliwie długim okresem, ale pewnego dnia... Uważam, że będzie lepiej, jak obie strony staną się sobie bliższe. Elfy nie są gotowe uściskać ludzi, a ci nie są gotowi, żeby przyjąć je z otwartymi ramionami. Ale z czasem... Być może. Poprosiłem tych, w których żyłach płynie krew i elfów, i ludzi, żeby spakowali swój dobytek i spotkali się ze mną przy Avemparcie. Niewielu nas pozostało - szkoda, bo mogliby być doskonałymi ambasadorami, gdyż stoją każdą nogą w innym świecie, że tak powiem. Mogliby być mostami na przyszłość. Zacznę z nimi tam, a potem odeślę ich tutaj. Być może kiedyś zobaczymy prawdziwy most na rzece Nidwalden, po którym w obie strony będą jeździć wozy. - Wskazał na dziewczynki. - To początek, spadkobierczynie dwóch tronów, goniące wspólnie dużego gryzonia. Na ganek wyszli Hadrian i Arista. Usiedli obok Royce'a i skinęli głowami na dzień dobry. - Tylko dobrze się nią opiekuj - powiedziała Modina. - Wierz mi, dopóki żyję, dopóty temu dziecko nie stanie się żadna krzywda. Hadrian nagle wybuchnął śmiechem i Modina i Arista odwróciły się do niego. - O co chodzi? - spytała Arista. - Przepraszam, ale właśnie pomyślałem o biednych niedoszłych zalotnikach Mercedes. Wyobrażacie sobie, ile odwagi będzie musiał mieć chłopak, żeby poprosić o jej rękę? Wszyscy się roześmiali z wyjątkiem Royce'a, który przybrał ponury wyraz twarzy i wymamrotał: - Zalotnicy? Właściwie to nigdy nie myślałem...
Hadrian klepnął przyjaciela po ramieniu. - Chodź, pomogę ci przy pakowaniu. *** Royce skończył wkładać ostatnią torbę na konia jucznego. Jeszcze raz sprawdził popręg kucyka, na którym miała podróżować Mercedes. Nie zamierzał powierzać bezpieczeństwa córki nikomu innemu. Myron głaskał konie po nosach, wypowiadając nad nimi słowa błogosławieństwa. Gdy zauważył, że Royce go obserwuje, uśmiechnął się i pobłogosławił także nowego króla. - Żegnaj, Royce. Bardzo się cieszę, że cię poznałem. Przypominasz sobie, o czym rozmawialiśmy ostatnim razem w Wichrowym Opactwie? W kącikach ust Royce'a pojawił się uśmiech. - Wszyscy zasługują na odrobinę szczęścia. - Właśnie, nigdy o tym nie zapominaj. Och, i jeśli znajdziesz jakieś książki po drugiej stronie Nidwaldenu, przywieź je przy następnych odwiedzinach. Bardzo chętnie dowiem się więcej o elfach. - A więc to pożegnanie - powiedział Hadrian, gdy on i Arista, trzymając się za ręce, schodzili po schodach pałacu. - W końcu się mnie pozbędziesz - odrzekł Royce. - Wkrótce przyjedziesz w odwiedziny, prawda? - spytała Arista. Skinął głową i się uśmiechnął. - Wątpię, żeby mieli Montemorcey po drugiej stronie rzeki, a mam miejsca tylko na kilka butelek. - Dopilnuję, żeby mieć zawsze zapas pod ręką - zapewniła go Arista, po czym podała mu róg Gylindory. - Jego miejsce jest przy władcy elfów. - Dzięki. - Nie ma eskorty dla króla? - spytał Hadrian, rozglądając się dokoła. - Czekają na mnie u podnóża wzgórza, na rozstaju za lasem. Nie chciałem, żeby widzieli mnie przy naszym pożegnaniu. - Chwycił rękę Aristy i położył na niej dłoń Hadriana. - Oficjalnie przekazuję go tobie. Od tej pory jest twoim problemem. Będziesz musiała na niego uważać, a nie będzie to łatwe. Jest naiwny, łatwowierny, niedojrzały, strasznie prymitywny, ciemny we wszystkich sprawach, o których warto wiedzieć, i idealistyczny aż do przesady. - Zrobił pauzę, udając, że
zastanawia się jeszcze głębiej. - Jest także niezdecydowany, żałośnie uczciwy, nie umie kłamać, a jego prawości nie da się opisać słowami: Wstaje dwa razy w nocy do latryny, nie składa ubrania, tylko rzuca je na kupę, je z otwartymi ustami i mówi z pełną buzią. Ma paskudny nawyk strzelania knykciami codziennie przy śniadaniu i oczywiście chrapie. Żeby temu zaradzić, po prostu włóż mu kamień pod koc. - Ty to robiłeś? Każdej nocy, kiedy obozowaliśmy? - Hadrian wyglądał na zaskoczonego. Arista objęła złodzieja i mocno go uściskała. Royce odwzajemnił uścisk, po czym przez długą chwilę patrzył jej w oczy. - Jest ogromnym szczęściarzem. Uśmiechnęła się i pocałowała go na pożegnanie. Następnie Hadrian objął przyjaciela i poklepał go po plecach. - Uważaj tam na siebie, stary. - Zawsze uważam. Aha, zrób coś dla mnie. Daj go Magnusowi. - Podał mu Alverstone'a. - Zaczekaj, aż wyjadę, i powiedz mu... Powiedz mu, że ten, kto go zrobił, powiedział, że Magnus powinien go dostać. Z pałacu wyszli Modina, Amilia i Nimbus oraz obie dziewczynki. Amilia trzymała na rękach Pana Prążka. lmperatorka ścierała łzy z policzków i usiłowała powstrzymać drżenie ust. Dotarłszy do schodów, pochyliła się i uściskała Mercedes, przytulając ją przez kilka minut. Gdy puściła dziewczynkę, ta zbiegła ze schodów i wyciągnęła rączkę. - Czy to mój kucyk? Royce skinął głową i Hadrian podsadził Mercedes. - Cześć, Allie! - zawołała, głaszcząc kucyka po grzywie. - Wyjeżdżam, żeby zostać księżniczką z bajki. Amilia podała jej szopa. Nimbus miał na sobie podróżne rzeczy, mały plecak na ramionach i znajomą skórzaną torbę przy boku. - Ty też teraz wyjeżdżasz? - Amilia objęła kanclerza. - Z żalem przyznaję, że muszę się pożegnać, jaśnie pani. Pora na mnie. - Jestem pewna, że twoja rodzina w Vernesie ucieszy się na twój widok. Uśmiechnął się i pochyliwszy głowę, zdjął urzędowy łańcuch i dał jej do rąk. - Gdzie twój koń? - spytał Hadrian. - Nie potrzebuję żadnego - odparł Nimbus. - Sądzę, że imperium może przynajmniej tyle ci podarować - powiedziała do niego Modina.
- Jestem pewny, że tak, Wasza Imperialna Mość, ale naprawdę wolę iść pieszo. Znów były uściski, pocałunki, machanie rękami i życzenia bezpiecznej podróży, po czym Royce, Mercedes i Nimbus ruszyli w dół zbocza. Allie pobiegła obok nich do drzew, a następnie pomachała energicznie ręką i zawróciła do Modiny. Nimbus szedł obok nich i Royce uważał, żeby nie jechać zbyt szybko. Zagłębili się w lesie i stracili z widoku pałac, miasto i wzgórze. Podczas drogi milczeli, słuchając porannej symfonii ptaków i pszczół. Mercedes była urzeczona swoim nowym zwierzęciem. - Jak ma na imię mój kucyk? - spytała. - Jeszcze nie ma imienia. Chciałabyś mu je nadać? - O tak... Niech pomyślę... Jak się nazywa twój koń, tatusiu? - Myszka. Tak go nazwała imperatorka. Mercedes zmarszczyła nos. - Nie podoba mi się. Czy mój kucyk to chłopiec, czy dziewczynka? - Chłopiec - odparł Royce. - Chłopiec... No dobrze, hm. - Postukała się palcem w usta z wyrazem zakłopotania na twarzy, po czym zmarszczyła brwi, zastanawiając się głęboko. - Może Elias? - zaproponował Nimbus. - Albo Sterling? Royce spojrzał na byłego kanclerza, który odwzajemnił mu się przyjemnym uśmiechem. - Sterling mi się podoba - odrzekła Mercedes. Las przerzedził się i wyjechali na otwarte pole, gdzie stara droga krzyżowała się z nowymi szlakami, wydeptanymi przez zdążających na świąteczne obchody podróżników i prowadzącymi na zachód do Ratiboru oraz na północ do Colnory. Niedaleko czekała grupka ubranych na złoto-niebiesko jeźdźców na białych wierzchowcach. - Tutaj się rozstaniemy - powiedział Nimbus. Royce spojrzał na chudego mężczyznę w peruce. - Kim ty właściwie jesteś? Nimbus się uśmiechnął. - Już to wiesz. - Gdyby nie ty... - Royce zrobił pauzę. - Zawsze żałowałem, że nigdy ci nie podziękowałem. - A ja chcę podziękować tobie, Royce.
- Za co? - spytał ze zdziwieniem Melborn. - Za przypomnienie mi, że każdy, niezależnie od tego, co zrobił, może znaleźć odkupienie, jeśli będzie go szukał. Chudy mężczyzna odwrócił się i poszedł drogą w stronę Ratiboru. Royce obserwował go przez chwilę, po czym odwrócił się do córki. - Chodźmy odwiedzić elfy, dobrze? - zaproponował. W tym momencie w górze rozległ się grzmot. Ziemia zatrzęsła się, a liście na drzewach zaszeleściły. Royce spojrzał zdezorientowany na czyste błękitne niebo. - Spójrz! - wykrzyknęła Mercedes, wskazując palcem na drogę. Royce odwrócił się i zobaczył Nimbusa, który stał nieruchomo z podniesioną głową. Z góry sfruwało białe pióro, wirując, kołysząc się na wietrze, aż znalazło się tak nisko, że chudy mężczyzna w białej pudrowanej peruce wyciągnął rękę i chwycił je palcami. Pocałował je delikatnie, a następnie wsunął do swojej skórzanej torby, którą zamknął. Ruszył w dalszą drogę, gwiżdżąc wesołą melodię. Przeszedł na drugą stronę pagórka i zniknął.
Słownik. ABNER GALLSWORTH - zarządca Aquesty ADAM - kołodziej z Ratiboru ADELINE - królowa Alburnu, żona Armanda; synowie: Rudolf i Hector, córka Beatrice ADWHITE, SIR - rycerz i poeta, autor Pieśni Beringera ALBURN - królestwo w Avrynie pod rządami króla Armanda i królowej Adeline, część nowego imperium ALENDA LANAKLIN - córka markiza Lanaklina i siostra mnicha Myrona ALGAR - stolarz z Hintindaru ALLIE - córka Wyatta Deminthala, półelf, przez pewien czas zakładniczka Merricka Mariusa ALRIC ESSENDON - władca Melengaru, brat Aristy, syn Amratha ALVERSTONE - sztylet Royce'a ALYSIN - elfickie życie pozagrobowe AMBERTON LEE - wzgórze ze starymi ruinami niedaleko Hintindaru; miejsce, w którym Arista zabiła dwóch seretów AMBROSE MOOR - zarządca więzienia i kopalni soli Manzant AMILIA - asystentka imperatorki, córka powoźnika AMITER - druga żona króla Uritha, siostra Androusa, zabita przez imperialistów AMRATH ESSENDON - poprzedni władca Melengaru, ojciec Alrica i Aristy, zabity na polecenie hierarchów Kościoła Nyphrona AMRIL - hrabina cierpiąca na czyraki po rzuceniu na nią uroku przez Aristę ANDROUS BILLET - wicekról Ratiboru, zamordował króla Uritha, królową Amiter i ich dzieci ANKOROWIE - szczep Ghazelów ANN - królowa Melengaru, żona Amratha, matka Alrica i Aristy; zginęła w pożarze ANTUN BULARD - historyk, autor Historii Apeladornu, pasażer na „Szmaragdowym Sztormie", wynajęty do odnalezienia rogu Gylindory APELADORN - cztery narody ludzi: Trent, Avryn, Delgos i Calis AQUESTA - stolica królestwa Warric, siedziba władz nowego imperium
ARBOR - żona piekarza Dunstana z Hintindaru, pierwsza miłość Hadriana ARCADIUS VINTARUS LATIMER - profesor na uniwersytecie w Sheridanie, opiekun Mercy ARCHIBALD BALLENTYNE - hrabia Chadwick, zwierzchnik sir Brecktona, obiecano mu Melengar za służbę nowemu imperium, zakochany w imperatorce Modinie; zdrobniale imię to Archie ARCHIPELAG BA RAN - wyspy goblinów ARISTA ESSENDON - siostra Alrica, córka Amratha, księżniczka Melengaru, przywódczyni zwycięskiego powstania w Ratiborze, była regentka Rhenyddu, wiedźma z Melengaru, uwięziona w Aqueście po próbie uwolnienia Degana Gaunta ARMAND - władca Alburnu, małżonek Adeline; synowie: Rudolf i Hector, córka Beatrice ARMIGIL - piwowarka z Hintindaru, przyjaciółka Blackwaterów ARVID MCDERN - syn Dillona McDerna z Dahlgrenu ASENDWAYROWIE - plemię elfów, myśliwi AVEMPARTHA - pradawna wieża elfów, dom gilarabrywna, który napadał na Dahlgren AVRYN - najpotężniejszy z czterech narodów Apeladornu, zajmujący obszar między Trentem a Delgosem AYERS - właściciel „Roześmianego Gnoma” w Ratiborze BA RAN GHAZELOWIE - morskie gobliny BALDWIN - lord będący właścicielem m.in. Hintindaru BALLENTYNE - ród rządzący w Chadwick BANNER - członek załogi „Szmaragdowego Sztormu", jeden z niewielu ocalałych BARAK - getto w Trencie, w którym mieszkały krasnoludy BARKEROWIE - rodzina uchodźców mieszkająca w zaułku Brisbane w Aqueście; ojciec Brice, matka Lynnette, synowie: Finis, Hingus i Wery BASIL - kucharz oficerów na „Szmaragdowym Sztormie"; zginął na morzu BEATRICE - córka króla Armanda, księżniczka Alburnu, siostra Rudolfa i Hectora BELINDA PICKERING - niezwykle powabna małżonka hrabiego Pickeringa, matka Lenare, Mauvina, Fanena i Denka BELLA - kucharka w Roześmianym Gnomie w Ratiborze
BELSTRADOWIE - rodzina szlachecka z Chadwick, do której należeli sir Breckton i Wesley BENDLTON - kucharz w odbudowanym Wichrowym Opactwie BENTLEY - sierżant w armii nacjonalistów, awansowany przez Hadriana na adiutanta generała BERNARD GREEN - świecarz z Alburnu mieszkający w Aqueście BERNARD - lord szambelan pałacu imperialnego BERNICE - dawna służąca Aristy; zginęła w Dahlgrenie BERNIE DEPOE - członek obsady marsla na „Szmaragdowym Sztormie", dawny członek gildii złodziei Czarny Diament wynajęty do odnalezienia rogu Gylindory BERNUM - rzeka przepływająca przez Colnorę BERYL - starszy midszypman na „Szmaragdowym Sztormie"; zginął na morzu BISHOP - porucznik na „Szmaragdowym Sztormie"; zginął na morzu BITWA O MEDFORD - potyczka, do której doszło podczas procesu o czary księżniczki Aristy BITWA O RAMAR - krwawa walka, w której uczestniczył Hadrian BITWA O RATIBOR - powstanie przeciwko imperialistom, na którego czele stanęli Emery Dorn i Arista BLACKWATER - nazwisko Hadriana i jego ojca Danbury'ego BLINDEN - zastępca sternika na „Szmaragdowym Sztormie"; zginął na morzu BOCANT - rodzina, która dorobiła się na handlu wieprzowiną, druga najbogatsza rodzina kupiecka w Colnorze BOTHWICKOWIE - Russell i Lena, rodzina chłopska z Dahlgrenu BRAND - ulicznik, przydomek: Brand Śmiały BRECKTON - sir Breckton Belstrad, syn lorda Belstrada, brat Wesleya, dowódca północnej armii imperialnej, rycerz Chadwick uważany przez wielu za najlepszego rycerza Avrynu BRISTOL BENNET - bosman na „Szmaragdowym Sztormie"; zginął na morzu BRODRIC ESSENDON - założyciel dynastii Essendonów BURANDU - władca tenkińskiej wioski Oudorro
CALIAŃCZYCY- ludzie z Calisu o ciemniejszym odcieniu skóry i oczach w kształcie migdałów CALIS - jeden z czterech narodów Apeladornu, zajmujący tereny na najdalszych południowo-wschodnich krańcach i uważany za egzotyczny; w stałym konflikcie z Ba Ran Ghazelami CASWELLOWIE - rodzina chłopska z Dahlgrenu CENZARIUM - siedziba Wielkiej Rady Cenzarów w Percepliquisie CENZAROWIE - czarnoksiężnicy starego novrońskiego imperium COLNORA - największe i najbogatsze miasto Avrynu CORNELIUS DELUR - bogaty przedsiębiorca, o którym krążyły pogłoski, że finansuje nacjonalistów i steruje nielegalnym handlem; ojciec Cosmosa COSMOS SEBASTIAN DELUR - syn Corneliusa, znany także jako Klejnot, przywódca gildii złodziei Czarny Diament CRANSTON - profesor na uniwersytecie w Sheridanie, sądzony i spalony za herezję CZARNY DIAMENT - międzynarodowa gildia złodziei z siedzibą w Colnorze
DAGASTAN - główny i najdalej wysunięty na wschód port handlowy Calisu DAHLGREN - odległa wioska na brzegu rzeki Nidwalden, miejsce ataku gilarabrywna DAKKOWIE - dzicy żeglarze żyjący na wyspie Dakka na południe od Delgosu DANBURY BLACKWATER - ojciec Hadriana DANTHEN - mieszkaniec lasu z Dahlgrenu DAREF, LORD - szlachcic z Warric, wspólnik Alberta WinsIowa DARIUS SERET - założyciel zakonu rycerzy, którzy przyjęli jego imię DAVIS - członek załogi „Szmaragdowego Sztormu"; zginął na morzu DEGAN GAUNT - przywódca nacjonalistów, brat Mirandy, spadkobierca Novrona, uwięziony w Aqueście przez imperialistów DELANCY GWEN - caliska prostytutka, właścicielka „Domu Medford” i gospody „Róża i Cierń” w Medfordzie, ukochana Royce'a Melborna DELANO DEWITT - fałszywe nazwisko używane przez Wyatta Deminthala, kiedy wrobił Hadriana i Royce'a w morderstwo króla Amratha
DELGOS - jeden z czterech narodów Apeladornu, jedyna republika w świecie monarchii DELOKKAN - szlachcic z Calisu DELUNDEN - zwierzchnik Kościoła Nyphrona w Aqueście DELUR - rodzina zamożnych kupców DEMINTHAL WYATT - sternik na „Szmaragdowym Sztormie", ojciec Allie; szantażowany przez Merricka Mariusa, miał dopilnować, żeby Riyria unieszkodliwiła system obronny Drumindoru DENEK PICKERING - najmłodszy syn hrabiego Pickeringa DERINOWIE - klan krasnoludów DERMONT - generał południowej armii imperialnej; poległ w bitwie o Ratibor DERNING JACOB - dowódca obsady grotmarsu na „Szmaragdowym Sztormie", członek Czarnego Diamentu; uwolnił Royce'a i Hadriana z więzienia w Tur Del Furze DEVON - mnich z doliny Tarin; nauczył Amilię czytać i pisać DIAKON TOMAS - kapłan z Dahlgrenu, świadek unicestwienia gilarabrywna; ogłosił Thrace Wood spadkobierczynią Novrona DIGBY - strażnik w zamku Essendonów DIME - członek załogi „Szmaragdowego Sztormu"; zginął na morzu DOLINA RILAN - żyzna ziemia oddzielająca Glouston od Chadwick DOLINA TARIN - rodzinna wioska Amilii DOLNA DZIELNICA - zubożała część Medfordu DOM GILDII TESHLORÓW - budynek w Percepliquisie, w którym mieszkali i szkolili się Teshlorowie „DOM MEDFORD” - dom publiczny prowadzony przez Gwen DeLancy i sąsiadujący z gospodą „Róża i Cierń” DRASII - ghazelski wódz, wojownik walczący na arenach znany jako Drash z Klune'ów DROME - bóg krasnoludów DRUMINDOR - zbudowana przez krasnoludy forteca usytuowana u wejścia do zatoki Terlando w Tur Del Furze, zajęta przez gobliny po unieszkodliwieniu systemu obronnego przez Royce'a i Hadriana DRUNDEL - rodzina chłopska z Dahlgrenu: Mae, Went, Davie i Firth DUBRION ASHE - autor Zapomnianej rasy, historii krasnoludów
DULNAR, SIR - stracił rękę w turnieju podczas zimonaliów DUNLAP PAUL - dawny stangret króla Uritha DUNMORE - najmłodsze i najmniej cywilizowane królestwo w Avrynie pod rządami króla Rosworta; część nowego imperium DUNSTAN - piekarz z Hintindaru, przyjaciel z dzieciństwa Hadriana, mąż Arbor DUR GURON - najdalej na wschód wysunięta część Calisu DZIELNICA SZLACHECKA - bogata dzielnica Medfordu DZIELNICA WZGÓRZ - bogata okolica w Colnorze
ECTON, SIR - najważniejszy rycerz hrabiego Pickeringa, wojskowy generał Melengaru EDMUND HALL - profesor geometrii na uniwersytecie w Sheridanie, który odnalazł Percepliquis, uwięziony w Wieży Koronnej; mąż Sadie, ojciec Ebota i Drama EILIWINOWIE - plemię elfów, budowniczowie ELAN - świat ELBRIGHT - ulicznik, przywódca grupy, do której należeli Mince, Brand i Kine; przydomek: Stary ELDEN - wielkolud, przyjaciel Wyatta Deminthala ELGAR, SIR - rycerz z Galeannonu, przyjaciel Gilberta i Murthasa ELINYA - ukochana Esrahaddona ELLA - fałszywe imię używane przez Aristę, kiedy udawała służącą w pałacu imperialnym ELLA - kucharka w Polach Drondila EMERY DORN - młody rewolucjonista mieszkający w Ratiborze; zakochał się w Ariście; poległ w bitwie o Ratibor ENDEN, SIR - rycerz z Chadwick, uważany za najlepszego po Brecktonie; zginął w Dahlgrenie ERANDABON GILE - Pantera Dur Guronu, tenkiński watażka, szaleniec ERBON - region Calisu na północny zachód od Mandalina EREBUS - ojciec bogów, w ludzkiej postaci znany także jako Kile ERIVAN - imperium elfów
ERLIC, SIR - ocalał po zniszczeniu Dahlgrenu ERMA EVERTON - fałszywe nazwisko używane przez Aristę podczas pobytu w Hintindarze ERVANON - miasto w północnym Ghencie, siedziba Kościoła Nyphrona, kiedyś stolica imperium namiestnikowskiego ustanowionego przez Glenmorgana I ESRAHADDON - czarnoksiężnik, dawny członek rady cenzarów, uznany za winnego zniszczenia starego imperium, skazany na więzienie, przetrzymywany w Gutarii, zabity przez Merricka ESSENDONOWIE - rodzina królewska z Melengaru ESTRAMNADON - stolica lub przynajmniej święte miejsce w imperium Erivanu ESTRENDOR - północne pustkowia ETHELRED LANIS - były król Warrie, współregent nowego imperium, imperialista EVERTON - fałszywe nazwisko używane przez Aristę, Hadriana, a później Royce'a EVLIN - miasto na brzegu rzeki Bernum EXETER - nazwisko rodowe władców Hanlinu
FALINA BROCKTON - prawdziwe nazwisko Emeraldy, kelnerki w gospodzie „Róża i Cierń” FALLON MIRE - miasto, w którym Merton zapobiegł rozprzestrzenianiu się straszliwej zarazy FALQUIN - profesor na uniwersytecie w Sheridanie FAN IRLANU - wizjonerka z Oudorro, jasnowidzka, wróżbitka; przewidziała przyszłość Royce'a, w tym śmierć bliskiej mu osoby FANEN PICKERING - drugi syn hrabiego Pickeringa zabity przez Luisa Guya FARILANE - księżniczka, autorka Migracji ludów FERROL - bóg elfów FESTINOUS KREATORODNUS -święto upamiętniające założenie Percepliquisu FINLIN ETHAN - członek Czarnego Diamentu, właściciel wiatraka FONTANNA ULURIUM - wielka rzeźbiona fontanna na końcu Wielkiej Pary, przed pałacem w Percepliquisie
FORREST - obywatel Ratiboru posiadający doświadczenie w walce, syn złotnika FREDA - królowa Dunmore'u, żona Rosworta FREDRICK - władca Galeannonu, mąż Josephine
GAFTON - imperialny admirał GALEANNON - królestwo w Avrynie rządzone przez Fredricka i Josephine, część nowego imperium GALENTI - caliski przydomek nadany Hadrianowi, oznaczający zabójcę GALEWYR - rzeka wyznaczająca południową granicę Melengaru i północną granicę Warric, wpada do morza w pobliżu wioski rybackiej Roe GALIEN - arcybiskup Kościoła Nyphrona GALILIN - prowincja Melengaru, którą rządzi hrabia Pickering GENEVIEVE HARGRAVE - księżna Rochelle, żona Leopolda, klientka Riyrii; zdrobniale: Genny GERALD BANIFF - główny strażnik przyboczny imperatorki Modiny, przyjaciel rodziny Belstradów GERTY - akuszerka w Hintindarze, która pomogła przyjść na świat Hadrianowi GHAZELOWIE - Ba Ran Ghazelowie, nazwa, którą krasnoludy nadały goblinom; dosłownie: morskie gobliny GHENT - region zarządzany przez Kościół Nyphrona, część nowego imperium GILARABRYWN - bestia wojenna elfów; jedna uciekła z Avemparthy i zniszczyła wioskę Dahlgren, zanim zabiła ją Thrace GILBERT, SIR - rycerz z Maranonu, przyjaciel Murthasa i Elgara GLAMRENDOR - stolica Dunmore'u GLENMORGAN II - syn Glenmorgana. Po przedwczesnej śmierci ojca nowy i niedoświadczony imperator zwrócił się do urzędników kościelnych o pomoc w kierowaniu imperium. Oni z kolei wykorzystali okazję i nakłonili imperatora do nadania szerokich uprawnień Kościołowi i wiernym mu szlachcicom. Ci nie chcieli stanąć w obronie Delgosu przed Ba Ran Ghazelami i Dakkami, argumentując, że groźba najazdu pogłębi zależność Delgosu od imperium GLENMORGAN III - wnuk Glenmorgana. Krótko po przyjęciu godności namiestnika usiłował odzyskać kontrolę nad stworzonym przez dziadka królestwem, prowadząc wojsko przeciw ghazelskim najeźdźcom, którzy dotarli do
południowo-wschodniego Avrynu. Pokonał Ghazelów w pierwszej bitwie o wzgórza Vilan i ogłosił plany pomocy Tur Del Furowi. W obawie przed zdobyciem przezeń zbyt dużej władzy w szóstym roku jego panowania szlachcice zdradzili go i uwięzili w zamku Blythinów. Kościół, zazdrosny o jego popularność i coraz większe wpływy oraz niechętny jego polityce pozbawiania szlachty i kleru władzy, oskarżył go o herezję. Uznano go za winnego i stracono. Zapoczątkowało to szybki upadek tego, co wielu nazywało imperium namiestnika. Kościół później twierdził, że został oszukany przez szlachciców i wielu potępił - większość z nich rzekomo źle skończyła GLENMORGAN - rdzenny mieszkaniec Ghentu, który 326 lat po upadku novrońskiego imperium ponownie zjednoczył cztery narody Apeladornu; założyciel uniwersytetu w Sheridanie; twórca wielkiej drogi północno-południowej; budowniczy pałacu w Ervanonie (po którym pozostała tylko Wieża Koronna) GLOUSTON - prowincja północnego Warric granicząca z rzeką Galewyr, rządzona przez markiza Lanaklina, najechana i podbita przez nowe imperium GNIAZDO SZCZURA - kryjówka członków gildii złodziei Czarny Diament w Ratiborze GNIAZDO - potoczne określenie zarówno Gniazda Szczura, siedziby złodziei z gildii Czarny Diament w Ratiborze, jak i kryjówki czterech sierot w Aqueście „GNOM” - popularna nazwa gospody „Roześmiany Gnom” GRADY - marynarz na „Szmaragdowym Sztormie"; zginał w walce na arenie w Pałacu Czterech Wiatrów GRAVIN DENT, SIR - rycerz z Delgosu GRAVIS - krasnolud, który dokonał aktu sabotażu w Drumindorze GREEN - porucznik na „Szmaragdowym Sztormie"; zginał na morzu GREIG - cieśla na „Szmaragdowym Sztormie", jeden z niewielu ocalałych GRELAD JERISH - rycerz Teshlor, pierwszy opiekun spadkobiercy, obrońca Nevrika GRIMBALD - kowal z Hintindaru; przejął kuźnię po Danburym Blackwaterze GRONBACH - krasnolud, łotr z bajek GRUNION MASON - kowal w Medfordzie, pracował dla Riyrii, zginął w bitwie o Medford GUR EM - najgęstsza część dżungli na wschodnim cyplu Calisu GUTARIA - potajemne więzienie nyphrońskie przeznaczone dla Esrahaddona
GUY LUIS - wartownik Kościoła Nyphrona; zabił Fanena Pickeringa; syn Evone i Jarreda GWYDRYOWIE - plemię elfów, rolnicy
HADDY - przydomek Hadriana z dzieciństwa HADRIAN BLACKWATER - najemnik, członek Riyrii, opiekun spadkobiercy, znany w Calisie jako Galenti HARKON - opat odbudowanego Wichrowego Opactwa HERCLOR MATH - krasnoludzki kamieniarz HESTLE - nazwisko rodowe władców Bernumu HILFRED REUBEN - strażnik przyboczny Aristy zakochany w księżniczce; poważnie poparzony w Dahlgrenie, zabity w Aqueście podczas próby uwolnienia Degana Gaunta HIMBOLT - szlachcic z Melengaru HINGARA - caliski przewodnik, który zginął w dżungli Gur Em HINKLE - mnich sprzątający stajnię w nowym Wichrowym Opactwie HINTINDAR - mała wioska w Rhenyddzie, w której dorastał Hadrian Blackwater HIVENLYN - koń Ryna; nazwa oznacza w elfickim niespodziewany podarunek HOBBIE - stajenny z Hintindaru HOYTE - kiedyś pierwszy oficer Czarnego Diamentu; wmanewrował Royce'a w zabójstwo Nefryt, a potem wysłał go do więzienia Manzant; został zabity przez Royce'a
IBIS THINLY - kuchmistrz w pałacu imperialnym IMPERIALIŚCI - partia pragnąca zjednoczyć wszystkie królestwa ludzi pod wodzą jednego przywódcy, będącego bezpośrednim potomkiem półboga Novrona INSTARYAOWIE - plemię elfów, wojownicy IRAWONDONA - elf, członek plemienia myśliwych
„JASNA GWIAZDA” - statek zatopiony przez Dakków
JASPER - szczur w lochach pałacu imperialnego JENKINS TALBERT - szlachcic w dolinie Tarin JENKINS - główny służący Merricka Mariusa JEREMY - strażnik w zamku Essendonów JERVIS, SIR - zabity podczas zimonaliowego pojedynku z hrabią Harbornu JOQDAN - wódz tenkińskiej wioski Oudorro JOSEPHINE - królowa Galeannonu, małżonka Fredricka JULIAN TEMPEST - szambelan królestwa Melengaru
KARAT - młody członek gildii złodziei Czarny Diament KARCZMA BAILEYA - miejsce, w którym Riyria zwykle zatrzymywała się w Aqueśeie KARMAZYNOWA RĘKA - gildia złodziei działająca poza Melengarem KATEDRA MARES - główna siedziba Kościoła Nyphrona w Melengarze, dawniej zarządzana przez biskupa Saldura KAZ - caliskie określenie osoby, w której żyłach płynie krew elfów i ludzi KENDELL - szlachcic z Melengaru, wierny Alricowi Essendonowi KENG - rodzaj waluty stosowanej w starym imperium KHAROLL - długi sztylet KILE - imię używane przez Erebusa, gdy został wysłany do Elanu; robi dobre uczynki pod postacią człowieka KILNAR - miasto na południu Rhenyddu KINE - ulicznik z grupy Elbrighta, najlepszy przyjaciel Mince'a KLEJNOT - przywódca międzynarodowej gildii złodziei Czarny Diament, znany także jako Cosmos DeLur KLEJNOTOKLUCZ - kamień szlachetny, który otwiera klejnotozamek KLEJNOTOZAMEK - wynalazek krasnoludów, który można otworzyć tylko za pomocą cennego kamienia szlachetnego właściwego rodzaju i o właściwym szlifie KNOB - piekarz w palaczu imperialnym KOSZT - pierwszy oficer gildii złodziei Czarny Diament KOŚCIÓL NYPHRONA - czciciele Novrona i Maribora KRINDEL - prałat Kościoła Nyphrona i historyk
KRIS - sztylet o wężowatej klindze, używany podczas odprawiania magicznych rytuałów KRYPTA DNI - duże pomieszczenie przed grobowcem Novrona KSIĘŻNICZKA - imię wierzchowca Aristy KWARC - członkini gildii złodziei w Ratiborze
LAMBERT IGNATICIS - kanclerz uniwersytetu w Sheridanie LANAKLINOWIE - rodzina rządząca w Glouston, obecnie na wygnaniu w Melengarze, przeciwnicy nowego imperium LANDONER - profesor na uniwersytecie w Sheridanie, sądzony i spalony za herezję LANKSTEER - stołeczne miasto królestwa Lordium w Trencie LAS DŁUŻYCOWY - las w Melengarze LATONALIA - popularne letnie święto, podczas którego urządza się pikniki, tańce, uczty i turnieje rycerskie LAVEN - obywatel Ratiboru, który wydał buntownika Emery'ego Dorna imperialistom LEIF - rzeźnik i pomocnik kuchmistrza w pałacu imperialnym LENA BOTHWICK - żona Russella, matka Tada, z ubogiej rodziny w Dahlgrenie LENARE PICKERING - córka hrabiego Pickeringa i Belindy, siostra Mauvina, Fanena i Denka LEOPOLD HARGKAVE - książę Rochelle, mąż Genevieve, protektor Riyrii, zdrobniałe imię: Leo LINDER - szlachcic zabity przez Gilberta podczas zimonaliowego turnieju LINGARD - miasto stołeczne Relisonu, królestwa w Trencie LINKOY DILLNARD - królewski finansista Melengaru LIVET GLIM - kontroler portu w Tur Del Furze LOTHOMAD ŁYSY - władca Lordium w Trencie; poszerzył terytorium po upadku panowania namiestnika, przedzierając się na południe przez Ghent do Melengaru, gdzie Tolin Essendon pokonał go w bitwie w 2545 roku LOLIDEN - jeden z kilku rycerzy pokonanych przez sir Hadriana podczas zimonaliowego turnieju LURET - imperialny wysłannik do Hintindaru; aresztował Royce'a i Hadriana
MAE - obiekt miłosnych zainteresowań Alberta Winslowa MAGNUS - krasnolud, który zabił króla Amratha, dokonał aktu sabotażu w wieży Aristy i odkrył wejście do Avemparthy; odbudowuje Wichrowe Opactwo; ma obsesję na punkcie sztyletu Royce'a MALNESS - rycerz, któremu służył Renwick MANDALIN - stolica Caisu MANZANT - niesławne więzienie i kopalnia soli w Maranonie; tylko Royce Melborn został z niego zwolniony MARANON - królestwo w Avrynie rządzone przez Vincenta i Reginę; bogate w ziemię uprawną, część nowego imperium MARIBOR - bóg ludzi MAUVIN PICKERING - najstarszy syn hrabiego Pickeringa, zaprzyjaźniony od dziecka z rodziną królewską Essendonów, strażnik przyboczny króla Alrica MAWYNDULË - potężny czarnoksiężnik MCDERN DILLON - kowal z Dahlgrenu MEDFORD - stolica Melengaru MELENGAR - królestwo w Avrynie, rządzone przez Essendonów; jedyne królestwo Avrynu niezależne od nowego imperium MERCY - dziewczynka pod opieką Arcadiusa Latimera i Mirandy Gaunt MERRICK MARIUS - dawny członek Czarnego Diamentu, znany też jako Przecinacz, doświadczony złodziej i skrytobójca, dawniej najlepszy przyjaciel Royce'a, słynący z umiejętności strategicznego myślenia, chłopak Nefryt; zamordował Esrahaddona, zaplanował zniszczenie Tur Del Furu, szantażował Wyatta, żeby Deminthal zdradził Royce'a i Hadriana MERTON - monsinior z Ghentu, wybawiciel Fallon Mire MILFORD - sierżant w armii nacjonalistów MILLIE - koń Hadriana, który zginął w Dahlgrenie MINCE - chłopiec mieszkający na ulicach Aquesty; najlepszy przyjaciel Kine'a, sierota MIR - osoba, w której żyłach płynie krew elfów i ludzi MIRALYITHOWIE - plemię elfów, magowie
MIRANDA GAUNT - siostra Degana Gaunta, pomagająca Arcadiusowi wychować Mercy MISTYCZKA - imię konia Aristy podczas podróży do Ratiboru MODINA - dawniej Thrace Wood z Dahlgrenu, mianowana imperatorką nowego imperium MON EDITH - ochmistrzyni odpowiedzialna za pomywaczki i pokojówki w pałacu imperialnym MONTEMORCEY - wyborne wino importowane przez Vandońską Kompanię Korzenną MORZE GHAZELSKIE - południowy akwen na wschód od Morza Sharońskiego MORZE SHAROŃSKIE - południowy akwen na zachód od Morza Ghazelskiego MOST LANGDON - ozdobiony latarniami w kształcie łabędzi most w rejonie handlowym w Colnorze, łączący brzegi rzeki Bernum MLIKIEL - bogini natury, córka Erebusa, matka Uberlina MURTHAS - rycerz z Alburnu, syn hrabiego Fentina, przyjaciel Gilberta i Elgara MYRON LANAKLIN - mnich Maribora cechujący się doskonałą pamięcią, brat Aleudy MYSZKA - koń Royce'a nazwany tak przez Thrace; siwa klacz NACJONALIŚCI - partia kierowana przez Degana Gaunta, pragnąca rządów przywódcy wybranego z woli ludzi NAKEION - ostatni imperator novrońskiego imperium, ojciec Nevrika NARON - spadkobierca Novrona, który zginął w Ratiborze w 2992 roku NEFRYT - skrytobójczyni w Czarnym Diamencie, dziewczyna Merricka, omyłkowo zabita przez Royce'a NEVRIK - syn Nareiona, spadkobierca, który ukrył się i był ochraniany przez Jerisha Grelada; zdrobniałe imię: Nary NIDWALDEN - rzeka wyznaczająca wschodnią granicę Avrynu i początek królestwa Erivanu NILYNDDOWIE - plemię elfów, rzemieślnicy NIMBUS - nauczyciel imperatorki, pomocnik asystentki imperialnej NIPPER - młody służący przydzielony głównie do pomocy w kuchni pałacu imperialnego NOVRON - wybawiciel ludzkości, półbóg, syn Maribora, który pokonał armię elfów podczas wielkich wojen elfickich, założyciel novrońskiego imperium,
budowniczy Percepliquisu, mąż Persefony NOWE IMPERIUM - drugie imperium jednoczące większość królestw ludzi, rządzone przez imperatorkę Modinę oraz współregentów Ethelreda i Saldura
OBERDAZA - tenkiński lub ghazelski znachor OSGAR - sołtys Hintindaru OUDORRO - przyjazna tenkińska wioska w Calisie PAŁAC CZTERECH WIATRÓW - dom Erandabona Gile'a w Dur Guronie PAŁAC IMPERIALNY - siedziba władzy nowego imperium, pierwotna nazwa: zamek Warric PAN PRĄŻEK - szop pracz, ulubione zwierzątko Mercy PARKER - kwatermistrz, później dowódca armii nacjonalistów, który zginął w bitwie o Ratibor PATRIARCHA - zwierzchnik Kościoła Nyphrona mieszkający w Wieży Koronnej w Ervanonie PERCEPLIQUIS - starożytne miasto i stolica novrońskiego imperium, nazwane od imienia żony Novrona, zniszczone po upadku starego imperium PERCY BRAGA - arcyksiążę i lord kanclerz Melengaru, wuj Alrica i Aristy zabity przez hrabiego Pickeringa; zlecił zabójstwo Amratha PERSEFONA - żona Novrona; od jej imienia nazwano Percepliquis PICKERINGOWIE - rodzina szlachecka z Melengaru panująca w Galilinie. Hrabia Pickering rzekomo używa magicznego miecza PITH - drobna moneta w starym imperium POE - pomocnik kucharza i Merricka na „Szmaragdowym Sztormie" POLA DRONDILA - zamek hrabiego Pickeringa, kiedyś twierdza Brodrica Essendona, pierwsza siedziba władzy w Melengarze POLA HIGHCOURT - kiedyś siedziba najwyższego sądu szlacheckiego w Avrynie, obecnie miejsce urządzania igrzysk zimonaliowych POŁYSK - szef gildii złodziei Czarny Diament w Ratiborze PRASTARE TO MIRAŻE - tajemne bractwo utworzone w celu zapewnienia ochrony spadkobiercy PRZECINACZ - pseudonim używany przez Merricka Mariusa, kiedy był członkiem gildii złodziei Czarny Diament
RATIBOR - stolica królestwa Rhenyddu, rodzinne miasto Royce' a RED - stary elkhund, duży pies, który często przesiaduje w kuchni pałacu imperialnego REGINA - żona Vincenta, królowa Maranonu RENDON - szlachcic z Melengaru RENIAN - przyjaciel z dzieciństwa mnicha Myrona; zmarł w młodym wieku RENKIN POOL - obywatel Ratiboru odznaczający się doświadczeniem w walce RENQUIST - dowódca armii nacjonalistów, mianowany na to stanowisko przez Hadriana RENTINUAL TOBIS - profesor historii na uniwersytecie w Sheridanie; zbudował katapultę do walki z gilarabrywnem RENWICK - paź, którego przydzielono Hadrianowi w roli giermka RHELACAN - wielki miecz, który Maribor przekazał Novronowi, wykuty przez Drome'a, zaczarowany przez Ferrola, użyty do pokonania i ujarzmienia elfów RHENYDD - biedne królestwo w Avrynie rządzone przez króla Uritha, obecnie część nowego imperium RIONILLION - nazwa miasta, które zbudowano na miejscu Aquesty, ale zostało zniszczone podczas wojen domowych, jakie wybvchly po upadku novrońskiego imperium RIYRIA - elficka nazwa oznaczająca dwóch, zespól lub więź, używana w odniesieniu do Royce'a Melborna i Hadriana Blackwatera ROJALIŚCI - partia popierająca rządy niezależnych monarchów ROSWORT - władca Dunmore'u, mąż Fredy ROYCE MELBORN - złodziej, członek Riyrii, półelf „ROZEŚMIANY GNOM” - gospoda w Ratiborze prowadzona przez Ayersa RÓG DELGOSU - punkt orientacyjny wskazujący żeglarzom najbardziej wysunięty na południe cypel Delgosu RÓG GYLINDORY - przedmiot, który według Esrahaddona jest zakopany w Percepliquisie „RÓŻA I CIERŃ” - gospoda w Medfordzie prowadzona przez Gwen DeLancy, wykorzystywana przez Riyrię w charakterze bazy RUDOLF - syn króla Armanda, książę Alburnu, brat Beatrice i Hectora RUFUS - bezwzględny watażka z północy, przewidziany na imperatora nowego imperium, zabity przez gilarabrywna w Dahlgrenie
RUPERT - król Rhenyddu RUSSELL BOTHWICK - gospodarz z Dahlgrenu, mąż Leny, ojciec Tada RYN - półelf, który pomógł uratować Alrica przed baronem Trumbulem RYTOWNIK - członek gildii złodziei Czarny Diament, zdrajca, który oddał Aristę w ręce seretów
SALDUR MAURICE - były biskup Medfordu, dawny przyjaciel i doradca rodziny Essendonów, współregent nowego imperium; zdrobniałe nazwisko: Sauly SAULY - zdrobniałe nazwisko Maurice'a Saldura, używane przez jego najbliższych SERECI - rycerze Nyphrona, zbrojne ramię Kościoła, zakon utworzony przez lorda Dariusa Sereta i podlegający władzy wartowników SET - członek gildii złodziei Czarny Diament w Ratiborze SEWARD - kapitan „Szmaragdowego Sztormu"; zginął na morzu SIWARD - wójt z Hintindaru „SŁONA MAKRELA” - tawerna w dzielnicy portowej Aquesty SPADKOBIERCA NOVRONA - bezpośredni potomek półboga Novrona, który ma rządzić całym Avrynem STANLEY FRANCIS - szlachcic z Harbornu zabity podczas zimonaliowego pojedynku z sir Jervisem STARE IMPERIUM - pierwsze zjednoczone królestwa ludzi, zniszczone przed tysiącem lat po zamordowaniu imperatora Nareiona STAUL - tenkiński wojownik na „Szmaragdowym Sztormie", wynajęty do odnalezienia rogu Gylindory, zabity przez Royce'a w dżungli Calisu STRAŻNICY PRALEONA - strażnicy przyboczni króla w Ratiborze „SZMARAGDOWY SZTORM" - statek nowego imperium dowodzony przez kapitana Sewarda TAD BOTHWICK- syn Leny i Russella z Dahlgrenu TALBERT - zwierzchnik Kośeiola Nyphrona w Ratiborze TEK'CHIN - jedna ze sztuk walki rycerzy Teshlor TEMPLE - master na „Szmaragdowym Sztormie", zastępca kapitana TENENT - najpowszechniejsza międzynarodowa waluta, monety ze złota, srebra i miedzi
TEKLANDO - port Tur Del Furu TESHLOKOWIE - legendarni rycerze novrońskiego imperium, najwięksi wojownicy w historii THERON WOOD - ojciec Thrace, gospodarz z Dahlgrenu zabity przez gilarabrywna THRANIC DOVIN - wartownik Kościoła Nyphrona, półelf wynajęty do odnalezienia rogu Gylindory TIBITH - zmarły przyjaciel Mince'a i Kine'a TOLIN ESSENDON - syn Brodrica, przeniósł stolicę Melengaru do Medfordu, zbudował zamek Essendonów; znany także jako Tolin Wielki TOPE ENTWISTLE - zwiadowca z północy; zasygnalizował marsz elfów TRAMUS DAN - opiekun Narona; później zmienił nazwisko na Danbury Blackwater TRENCHON - egzekutor miejski z Ratiboru TRENT - północne górzyste królestwa, niekontrolowane jeszcze przez nowe imperium TRILON - niewielki łuk używany przez Ghazelów TRUMBUL - baron wynajęty przez Percy'ego Bragę do zamordowania księcia Alrica TUR DEL FUR -przybrzeżne miasto w Delgosie nad zatoką Terlando, zbudowane przez krasnoludy, zaatakowane przez gobliny, gdy Royce i Hadrian unieszkodliwili wulkaniczny system obronny miasta TUR - legendarna wioska; miejsce pierwszej udokumentowanej wizyty Kile'a, mityczne źródło potężnej broni TYGRYS MANDALINA - przydomek nadany Hadrianowi w Calisie
UBERLIN - bóg Dakków i Ghazelów, syn Erebusa i jego córki Muriel ULI VERMAR - niejasne określenie użyte przez Esrahaddona UMALYNOWIE - plemię elfów, kapłani Ferrola UNIWERSYTET W SHERIDANIE - prestiżowa instytucja naukowa w Ghencie URITH - dawny król Ratiboru; zginął w pożarze URLINEUS - ostatnie miasto novrońskiego imperium, które upadło; usytuowane we wschodnim Calisie, nieustannie napadane przez Ghazelów; furtka, przez którą
Ghazelowie wdarli się do Calisu UZLA BAR - ghazelski wódz kwestionujący władzę Erandabona Gile'a nad Ghazelami
VALIN - rycerz z Melengaru znany z waleczności i odwagi, ale nie z umiejętności strategicznych VANDON - miasto portowe w Delgosie, siedziba Vandońskiej Kompanii Korzennej VENLIN - patriarcha Kościoła Nyphrona VERNES - miasto portowe u ujścia rzeki Bernum VIGAN - szeryf Ratiboru VINCE EVERTON - fałszywe nazwisko używane przez Royce'a Melborna w trakcie pobytu w Hintindarze VINCE GRIFFIN - założyciel wioski Dahlgren VINCENT - władca Maranonu, małżonek królowej Reginy VINTU - tubylcze plemię w Calisie
WARRIC - królestwo Avrynu, kiedyś rządzone przez Ethelreda, obecnie część nowego imperium WARTOWNIK - inkwizytor Kościoła Nyphrona, którego zadaniem było wykorzenianie herezji i odnalezienie zaginionego spadkobiercy Novrona WESBADEN - główny port handlowy Calisu WESLEY - syn lorda Belstrada, brat sir Brecktona, młodszy midszypman na „Szmaragdowym Sztormie", zabity podczas walki na arenie w Pałacu Czterech Wiatrów WESTBANK - nowo utworzona prowincja Dunmore'u WESTERLINS - nieznane zachodnie pogranicze WICEND - gospodarz z Melengaru; nazwa brodu na rzece Galewyr WICHROWE OPACTWO - klasztor Maribora, odbudowywany po pożarze przez Myrona Lanaklina z pomocą krasnoluda Magnusa WIDLEY - profesor na uniwersytecie w Sheridanie, sądzony i spalony za herezję
WIELKA PARA- główna aleja w Percepliquisie prowadząca do imperialnego pałacu WIEŻA KORONNA - dom patriarchy i siedziba Kościoła Nyphrona WILBUR - kowal w Aqueście WILFRED - woźnica z Hintindaru WINSLOW ALBERT - wicehrabia bez majątku ziemskiego, pracujący na rzecz Riyrii, zajmując się załatwianiem zleceń od arystokratów WODOSPAD PARTHALOREN - wielkie katarakty na Nidwaldenie w pobliżu Avemparthy WOOD ADDIE - matka Thrace/Modiny, żona Therona; zginęła w Dahlgrenie WOOD THRACE - córka Therona i Addie; regenci zmienili jej imię na Modina WYMAR - szlachcic z Melengaru, członek rady Alrica WYŻYNA SENON - płaskowyż górujący nad Chadwick WZGÓRZA BERNUM - najbogatsza dzielnica mieszkalna w Colnorze
YOLRIC - nauczyciel Esrahaddona
ZAKON FAULDÓW - zakon rycerzy pielęgnujący umiejętności i sztukę walki rycerzy Teshlor ZGUBA RUFUSA - nazwa nadana gilarabrywnowi zabitemu przez Thrace/Modinę ZIMONALIA - główne święto obchodzone w połowie zimy, podczas którego urządza się uczty i organizuje turnieje zręcznościowe ZŁOŚNIK - koń sir Hadriana ZMIATACZ - pseudonim Royce'a, kiedy był członkiem Czarnego Diamentu ZULRON - pokraczny oberdaza z Oudorro „ZWIASTUN" - statek, którym płynęli Dovin Thranic, Antun Bulard, Bernie Defoe i doktor Levy
O autorze.
Urodzony w 1961 roku w Detroit amerykański pisarz fantasy. Debiutował w 2008 roku powieścią Królewska krew, która rozpoczyna epicką serię o przygodach dwóch złodziei: Royce'a Melborne'a i Hadriana Blackwatera. Książka spotkała się z gorącym przyjęciem czytelników (była tłumaczona na sześć języków), co otworzyło Sullivanowi drogę do opublikowania kolejnych tomów. Szósta, a zarazem ostatnia odsłona serii ukazała się w 2012 roku. Historia została tak przemyślana, aby każdy tom stanowił fabularną całość.
{1}
Mercy - (ang.) litość.