KOMORNIK Zrujnowany, osmalony kościół stał pośród ogromnego pustkowia gruzów niczym wrak Arki Noego wyrzucony na brzeg przez ostatnią falę Potopu: nie...
10 downloads
28 Views
644KB Size
KOMORNIK Zrujnowany, osmalony kościół stał pośród ogromnego pustkowia gruzów niczym wrak Arki Noego wyrzucony na brzeg przez ostatnią falę Potopu: niegdyś wielki, niosący nadzieję i ratunek w czasach próby, teraz nikomu już niepotrzebny i zapomniany. Powoli wyjrzałem zza podziurawionego, zmiętego jak aluminiowa puszka wraku autobusu szkolnego. Otaksowałem wzrokiem okolicę: cicho, pusto, ani jednego dźwięku. Zero dynamiki, jak okiem sięgnąć widać tylko terminalny bezruch zawieszonego w formalinie świata. Nieruchome słońce wisiało jak zawsze, o cal ponad horyzontem, powietrze ledwo dostrzegalnie falowało przy nagrzewających się od nie wiadomo jak dawna wrakach samochodów osobowych. Zsunąłem się z powrotem w wykrot, który już dłuższą chwilę był moim roboczym schronieniem. Wyciągnąłem z pochwy przy pasie gladius, sprawdziłem, czy klinga jest dobrze naostrzona: jak brzytwa, zresztą inaczej być nie mogło. Przewiązałem jeszcze raz sandały, poprawiłem cholernie niewygodną przepaskę biodrową pod wełnianą tuniką z krótkim rękawem. Byłem w stu procentach gotowy pod względem przygotowania fizycznego i sprzętowego. Tylko że zupełnie nie miałem pomysłu, jak się do tego zabrać. Jeszcze raz wysunąłem głowę zza cielska maszyny, pokrytego wszechobecnym, szarym kurzem. Kościół stał, gdzie stał, nic się nie zmieniło w pejzażu. Czarne cienie nadal kładły się długimi pasmami po apokaliptycznym pejzażu, słońce ani drgnęło. Niebo było tak samo jak zawsze idealnie czyste i martwe, niczym przesolona woda. – A, w dupie z tym... – mruknąłem, wstając i otrzepując kolana. Zrobi się to dokładnie tak, jak wchodziło się kiedyś do frajerów: na rympał. Zgrzytając podkutymi sandałami o cegły, zszedłem z hałdy gruzu i pomiętej stali, która zapewne była kiedyś jakimś supersamem albo innym urzędem gminy. Wyminąłem szerokim łukiem ustawione w okrąg, krzywo wbite w ziemię stalowe rury. Z każdej z nich, niczym wykałaczki w drinku, zwieszał się bury łachman zasuszonych resztek ciała. A może raczej należałoby to porównać do koreczków na imprezie? Chleb, ser i oliwka na uciętej zapałce. Tylko że tutaj zamiast jedzenia ktoś nanizał na rury całe rodziny: po dwie, po trzy, miejscami pięć osób. Dorośli na zmianę z dziećmi, każdy odwrócony w inną stronę. Musieli się przyłożyć, żeby zrobić taką instalację, wymagało to przecież sporo czasu i wysiłku. Kiedyś to wszystko lepiej było robione, pomyślałem. Teraz na łapu–capu, na chybcika, bez przemyślenia i planu. Minimalny nakład środków, ciągłe oszczędności i cięcia na budżecie. Do dupy to wszystko zmierza. – Zalecałbym więcej szacunku, Ezekielu Siódmy, jeśli już koniecznie musisz komentować rzeczywistość. Nieostrożne myśli potrafią ściągnąć niespodziewane kłopoty. Zatrzymałem się w pół kroku, zacisnąłem oczy. Szlag... musiał mnie akurat obserwować. – Przepraszam. Ta nieostrożność już się nie powtórzy – rzuciłem półgłosem w przestrzeń, rozluźniając mięśnie. Nie spuszczałem wzroku z kościoła, ale kątem oka obserwowałem przycupniętego na przewróconym spychaczu Anioła Śmierci. – Musisz nauczyć się kontrolować, Ezekielu Siódmy. Twoja pozycja nie pozwala na
pochopne ani lekkomyślne traktowanie wykonywanych obowiązków. Owionął mnie zapach mirry i kadzidła, gdy istota znalazła się zaraz za mną. – To ostatnie ostrzeżenie. – Tak – wykrztusiłem, a potem Anioł po prostu zniknął. Odetchnąłem ciężko, czując, jak po plecach ścieka mi strużką pot. To skurwiel, nie miał się kiedy pojawić i prawić mi morałów... Wiedziałem już, że wdrożony przez Górę system był idiotyczny i nielogiczny, ale to już jakiś szczyt. No i chuj. Jeśli oni tak to traktują, to co ja mam się przejmować? Odruchowo splunąłem na ziemię, ale w ostatniej chwili zreflektowałem się i złapałem plwocinę w locie, zlizałem wilgoć z dłoni. Wody było coraz mniej, nie ma co bez sensu marnować płynów ustrojowych. Wytarłem resztkę wilgoci o twarz, ruszyłem w kierunku ciemnego wejścia do świątyni. To właśnie tutaj, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, urywał się trop, którym szedłem tak długo. Gdzieś tu, w tych ruinach, dokonało się coś, co wedle wszelkich wykładów i instrukcji Góry nie mogło mieć miejsca... A mimo to chyba miało. Śmiertelny człowiek dał radę zgładzić Wysłannika. Miejsce, owszem, było idealne – pojedyncza budowla pośród oceanu pustki, wokół pełno budulca, żelaza i stali, z samochodów i maszyn dałoby się wyciągnąć wszystko. Jakby pokopać w gruzach, to też można pewnie odkopać niejedno, bo miasto musiało zostać zniszczone wkrótce Po. Idealne miejsce, żeby zastawić pułapkę na ścigającą cię istotę rodem z kart Apokalipsy. Sam bym tak zrobił, gdybym tylko... I wtedy, gdy wchodziłem w cień rzucany przez portal neogotyckiego kościoła, zrozumiałem, gdzie tkwił błąd w moim rozumowaniu. Dotarło do mnie, co mnie niepokoiło ten cały czas. Owszem: Wysłannik, którego śladem szedłem, ewidentnie sam tropił człowieka. Jak po sznurku, idealnie prostą linią, poprzez zgliszcza i pustkowia parł przed siebie, czasem tylko korygując kurs, gdy jego cel kluczył i próbował go zwodzić. Nieustannie, tym samym tempem, cały czas naprzód, nie potrzebując snu ani odpoczynku. Nie powiem, było to męczące, bo ja mimo wszystko spać musiałem, więc utrzymanie odpowiedniej odległości stawało się czasem ryzykowne. Musiałem to wybiegać naprzód, to doganiać nieustannie kuśtykającą w tym samym tempie, pokraczną Chimerę, która na szczęście nie zwracała na mnie uwagi. Zafiksowała się na tamtym i szła jak po sznurku... A potem przepadła. Po prostu zniknęła i nie byłem w stanie jej wyczuć, mimo wszystkich szkoleń i treningów. Zniknęła – więc musiała zginąć. Zarówno odległość, jak i azymut wskazywały na to, że człowiek zdołał ją zarąbać właśnie tu, w tym opuszczonym kościele. Miejscu odległym i pustynnym, gdzie śmierć jednego Wysłannika nie powinna ściągnąć innych. Jak to się już rzekło, idealnym na zasadzkę. Wszystko było jasne i proste, za wyjątkiem jednej rzeczy. Nie miałby kiedy tego przyszykować. A zatem od samego początku prowadził Chimerę w zawczasu przygotowaną pułapkę... W którą teraz nieopatrznie wlazłem i ja. – Stój! Ani kroku dalej! – głos odbił się echem pośród murów. – Stój! Posłusznie stanąłem, uniosłem ręce nad głowę. No to wpadłem, jak gówno w wentylator. – Dwa kroki w tył! Cofnąłem się, próbując zgadnąć, gdzie mógł się przyczaić. Skubany, widział mnie już
wcześniej... – A teraz drzwiczkami po lewej i potem przeciśnij się pod zawaliskiem. Dasz radę, do grubych nie należysz. – Hę? – zgłupiałem z deka. Posłusznie zrobiłem jeszcze te kilka kroków w tył, zajrzałem w półuchylone, wąskie wejście. Raz kozie śmierć. Gdy wychynąłem po drugiej stronie, on już czekał przy niedużym ognisku. – Kebaba? – Wyciągnął w moją stronę nanizane na szpikulec, dymiące mięso. – Chleb by się przydał, ale na bezrybiu i Chimera ryba. Spojrzałem, cokolwiek wstrząśnięty, na potężne truchło Wysłannika. – Przecież ona... – zająknąłem się, urwałem. Zapach pieczonej jagnięciny drażnił w nozdrza, ślinianki gwałtownie przypominały sobie, do czego służą. Mój gospodarz wzruszył obojętnie ramionami, zestrugał nożem kilka płatków na talerz z kołpaka samochodu. – Tak, przynajmniej teoretycznie nie powinna posiadać ciała. Przynajmniej nie w naszym rozumieniu. Jak widać jednak coś w produkcji poszło nie tak i dzięki temu po raz ostatni możemy zakosztować uroków kuchni Bliskiego Wschodu. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać... Masz jakieś imię? Podszedłem bliżej, nie mogąc zdecydować się, czy patrzeć na zmasakrowane, czterogłowe monstrum, czy na siedzącego przy ogniu oberwańca. Nie miał przy sobie nawet widocznej broni, a mimo to przerobił Chimerę na kotlety. Dosłownie. – Ezekiel... ale wolę Zek. – Jonasz jestem. – Pokazał mi ręką na ustawioną naprzeciwko cegłę. – Siadaj. Już myślałem, że nie wyleziesz stamtąd nigdy. Też ją chciałeś stuknąć, co? – Tak – skłamałem na szybko. – Ale nie wiedziałem, że da się zjeść... Miałem zamówienie na rogi. Mam, to jest. Chyba że... Machnął ręką, po raz kolejny podał mi szpikulec z mięsem. Wziąłem, wymamrotałem jakieś podziękowania. Kościół robił przygnębiające wrażenie: wielka, na poły zrujnowana katedra z czerwonej cegły tylko cudem utrzymywała poprzedni kształt, w każdej chwili grożąc zawaleniem. Większość tynku odpadła od ścian, ale tam, gdzie jeszcze się trzymał, widać było wydrapane krzyże. Setki, tysiące krzyży, małych i dużych. Ludzie bali się modlić na głos, więc masowo wrócili do symboli i znaków. Niewiele to pomagało, bo Wysłannicy i tak kosili wszystkich, jak leci. Jonasz dożuł kawałek, otarł usta i pokazał ręką na Chimerę. – Bierz, co chcesz, mnie niepotrzebna. Wytnę tylko, co się da, dużo tego nie ma, a potem zabieraj ją choćby w całości. – Dzięki. – Wgryzłem się w mięso. Jeeezu... Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłem coś takiego. Jonasz popatrzył, pokiwał głową ze zrozumieniem. – Dobre, co? Tak to jest, że trzeba wiedzieć, jak się do rzeczy zabrać. Rach–ciach, i myśliwy staje się zwierzyną. Drgnąłem, ale on chyba tego nie zauważył, zajęty swoim szaszłykiem. Jadł spokojnie, jakby nie przejmując się zupełnie moją obecnością. Aż nazbyt pewnie. – Mieszkasz tutaj? – zaryzykowałem. – Mieszkam? Niee... Ale to moje miejsce, owszem. O ile w tym cholernym świecie można jeszcze coś takiego mieć w ogóle. Gdzie się nie obrócisz, ktoś cię chce zabić. Góra nie daje nam spokoju, co? Cały czas się na ręce patrzą.
Dogryzłem, przełknąłem. Czy mógł widzieć moją rozmowę z Aniołem? Chyba nie... A może? – Tak. – No to dobrze, że się zgadzamy. Chcesz jeszcze? Pokręciłem głową, zastanawiając się, jak dam radę sięgnąć po gladius. Siedziałem niewygodnie, nisko, rękojeść broni była przesunięta w tył... – Paskudna rzecz, taki umierający świat – ciągnął Jonasz. – Żyjesz sobie normalnie, nie wadzisz nikomu, masz pracę na etacie, obracasz dwie dupy na mieście... I nagle jeb, wszystko się kończy i przyłażą Wysłannicy. Wszystkie te dziwolągi, które do tej pory widziałeś tylko na polichromiach w kościele, ożywają i chcą cię zabić. I to jeszcze wmawiają ci, że to dla twojego dobra. – Góra to fiuty – zgodziłem się lakonicznie, mając w skrytości ducha nadzieję, że Anioł Śmierci ma do roboty coś ważniejszego, niż pouczanie mnie o dobrych manierach. – Jak udało ci się zatłuc Chimerę? Jonasz popatrzył na cielsko Wysłannika, wzruszył ramionami. – Są sposoby. A ty jak ją chciałeś dopaść? – Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Wolę improwizować. Zresztą, czasy do tego skłaniają, co nie? – Ano. Wszystko na pokaz, po kosztach. Paździerz i dykta, jak wsie potiomkinowskie. Nawet to... – Wskazał martwą Chimerę. – Na szybko z kawałków składane. Ot, wzięli lwa, wołu, baranka i... i cholera wie co jeszcze. – Człowieka chyba – nieśmiało zaproponowałem. Chwilę patrzył na pokraczny korpus o trzech głowach, potem kiwnął. – Może i człowieka. Miejmy tylko nadzieję, że ta odrobina mięsa to jagnię, a nie ludzina. Chociaż dopóki smaczne... Puścił do mnie oko, a ja o mało się nie zakrztusiłem. Akurat do kanibalizmu nie mogłem się przekonać... Jeszcze. – Co robiłeś Przed? – zagadnął ni z tego, ni z owego. – Różne rzeczy – odparłem wymijająco. – Miało się lepsze okresy i gorsze. – Ile lat? Pytanie na tyle rzeczowe, że nie było sensu kłamać. Popatrzyłem na tatuaże na kostkach dłoni, uśmiechnąłem do wspomnień. – Trzy pełne, bez warunku. Osiemnaście na sto pięćdziesiąt osiem. Pokiwał głową z uznaniem, potem skrzywił się. – Aż dziw, że tak łatwo ci się pozwolili wywinąć... Kilku was pewnie było? – Tak... – Pobicie grupowe bez skutku śmiertelnego, ale pełny wymiar kary bez prawa do apelacji. Musieliście umieć bić i mieć dobry powód... Taki jak długi. Nie dziwota, że dałeś się zwerbować. Patrzył na mnie chwilę, czekając, żeby znaczenie słów do mnie dotarło. „On wie”, przemknęło mi przez myśl. Sięgnąłem po gladius, wyszarpnąłem z pochwy ostrze, które strzeliło iskrami i zajęło się błyskawicznie purpurowym płomieniem, ale było już za późno. – Grakh – zdołałem wykrztusić, patrząc na sterczący mi z gardła szaszłyk i chlustającą na tunikę krew. Chciałem sięgnąć ręką i wyrwać pręt, ale Jonasz kopnął mnie w pierś i
poleciałem w tył, na gruz. – Ty gnido – skonstatował, przygniatając mi ciężkim butem rękę, w której wciąż płonął ogniem miecz. – To ja cię zapraszam do siebie, dzielę się swoim żarciem, a ty mnie chcesz sprzedać, jak Judasz? Niedoczekanie twoje... Schylił się i zerwał mi z głowy przepaskę, odsłaniając Znamię. Pokiwał z ponurą satysfakcją głową. – Zatem to prawda, co ludzie mówią... Mamy na Ziemi szmalcowników, za garść srebrników chętnych polować na własnych braci i siostry. I co ci za to obiecali? – Hrh... bhrakghh... Usiłowałem sięgnąć lewą ręką do krtani, złapać za żelazo, ale było już za późno. Świadomość zaczęła odpływać, zrobiłem się dziwnie lekki. Nawet ból ustąpił, a ja zacząłem wznosić się coraz wyżej i wyżej. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszałem, był głos Jonasza: – Jednego mniej. No cóż, zobaczymy, ilu was jeszcze po mnie przyjdzie. Zgasłem jak iskierka na tle czarnego, zimnego nieba.
– Zawiodłem się na tobie, Komorniku Ezekielu Siódmy. Głos Anioła Śmierci był jedyną rzeczą, jaka istniała na całym świecie. Poza tym było czarno i pusto. – To chwilowa niedoskonałość naszego systemu. Powinieneś widzieć teraz fasadę bram Raju i wrota do niego w całej ich imponującej chwale, ale niestety mamy do dyspozycji tylko kanał dźwiękowy. – Ja... umarłem? – zadałem pytanie tak oczywiste, że aż zrobiło mi się wstyd. To jest, zrobiłoby, gdybym miał jeszcze ciało. – Technicznie rzecz biorąc, tak, Ezekielu Siódmy. Ale to stan przejściowy. – Jak to... Nie dokończyłem pytania, bo nagle coś szarpnęło mnie z powrotem w dół.
Obudzenie się po niedawnej śmierci to niemiła rzecz – szczególnie gdy w gardle nadal tkwi ci szaszłyk na zardzewiałym pręcie. To idiotyzm, żeby próbować regenerować i wskrzesić ciało nie mające szans przeżycia... Ale kimże jestem, aby oceniać decyzje i procedury ustanowione przez Górę? Zdążyłem złapać za pręt i wyciągnąć go do połowy, nim znów wykrwawiłem się na śmierć.
Za drugim razem wyjąłem sobie z gardła całe żelastwo i przeczołgałem kilka kroków, zanim organizm się poddał. Jako ostatnia myśli mignęło mi tylko proste, krótkie życzenie: żeby mnie coś nie zeżarło, jak będę tak leżał.
Trzecie przebudzenie po regeneracji było spokojniejsze, bez kasłania skrzepami, wymiotów krwią i całej reszty. Doprowadziłem się do porządku, obejrzałem ślady obozowiska – ognisko dawno już zgasło, popiół ostygł. Jonasz dał drapaka, zabierając sobie wszystko, w tym moje buty i sakwę z jedzeniem... Na całe szczęście nie połasił się na miecz, bo Anioł Śmierci nie byłby zadowolony, że zgubiłem przydziałową broń. Odpocząłem, pozwalając, żeby organizm nadrobił stracone siły. Dojadłem zostawione przez Jonasza resztki, zdrzemnąłem się trochę. Dopiero kiedy poczułem, że jestem gotów ruszać dalej w pościg, skierowałem się ku wyjściu z ruiny. – Postaraj się bardziej, Ezekielu – odezwał się z otworu okiennego Anioł Śmierci. – Wiesz co, Azrael... Bujaj się, naprawdę. Przecież robię chyba, co mogę, nie? – Twoje zlecenie na wykonanie Egzekucji... – Obowiązuje – przerwałem Aniołowi lekko poirytowany. – Dłużnik zostanie odnaleziony, zgodnie z przekazanymi mi wytycznymi. Mam zły humor, więc nie pouczaj mnie, dobrze? – Jak sobie życzysz, Ezekielu Siódmy. – Dziękuję – sarknąłem i wyszedłem na zewnątrz. Słońce, jak zwykle, wisiało ciut ponad horyzontem. Nie zmieniło się nic... tylko ja spieprzyłem sprawę, pokpiłem pierwszą samodzielną Egzekucję. A miało być tak, cholera, pięknie! Ruszyłem przez ponure pustkowie świata, zdecydowany jak najszybciej załatwić zaległą sprawę. Tak bardzo zdecydowany, że nie zauważyłem stojących na zaśmieconym asfalcie ludzi, dopóki praktycznie na nich nie wszedłem. – Ej, ty! Zakrwawiony! – zachrypiał najchudszy z nich, profilaktycznie chowający się za plecami osiłka z dwiema maczetami. – Oddawaj wszystko, co masz, to może puścimy cię żywo. – Chłopcy... – rozciągnąłem się w uśmiechu. – Samo Niebo mi was chyba zesłało. Dziękuję wam, że jesteście. Popatrzyli po sobie, zdziwieni. Ja po prostu sięgnąłem po gladius i strzepnąłem w dół klingą, która buchnęła purpurowymi płomieniami. Zaczęło się słabo, ale może nie będzie tak źle.
O czym jest Komornik w kilku słowach Komornik jest o tym, że nadchodzi Koniec. Ale taki w cholerę prawdziwy, biblijny i w ogóle job twaju mać. Ziemia zatrzymuje się, gwiazdy spadają, woda zamienia się w krew. Umarli wstają z grobów, otwiera się otchłań, płonąca gwiazda o imieniu Piołun spada w morze. Państwa upadają, brat powstaje przeciw bratu, a dzieci podnoszą rękę na rodziców. Widać, że lada chwila świat spłonie. Tylko że coś w systemie nie zaskoczyło. Generalnie, zasadniczo i pobieżnie: zamiast bomby termojądrowej wychodzi fajerwerk. Bo ludzi jest dużo za dużo, o wiele więcej, niż gdy święty Jan spisywał ostatnie wersety swego dzieła. Technologia poszła mocno naprzód, więc przed rydwanem jeźdźca Apokalipsy można uciec, pedałując na rowerze. O dziwo, w ogóle nikt nie chce umierać, nawet jeśli plakaty i ulotki reklamowe obiecują Życie Wieczne w jaskrawych barwach pasteli. System miał być doskonały, ale tylko na papierze – głównym problemem okazują się być sami ludzie. Ludzie, którzy potrafią kłamać, oszukiwać i zwodzić, więc przychodzący po ich dusze Wysłannicy nierzadko odchodzą z kwitkiem, wystrychnięci na dudka. I tak to zostaje – na wpół rozbabrana Apokalipsa, snujący się po świecie Aniołowie Zagłady, powoli umierająca Ziemia. Stan agonii, który może trwać przez trudny do przewidzenia okres czasu. Jak wtedy, kiedy masz dość życia i fikniesz z okna trzeciego piętra – tylko zamiast się zabić, kończysz jako warzywo. Komornik jest o tym, że w końcu ktoś na Górze decyduje, że trzeba ten burdel ogarnąć. Powołani zostają do życia Aniołowie Apokryficzni. Jest to, owszem, jeszcze jedno odstępstwo od Doktryny, ale z założenia już ostatnie. Postawione zostaje przed nimi proste zadanie: jak najszybciej i najskuteczniej rozporządzić masą upadłościową, w którą zamieniła się nasza Ziemia. Mają dokonać inwentaryzacji, zdecydować co zrobić ze stanem zastanym, zlikwidować środki trwałe, upłynnić aktywa, wymieść brudy, zgasić światło i oddać klucz na portierni. Co robią natomiast Apokryficzni, przez ludzi wymyśleni, przez ludzi napisani i myślący częściowo jak ludzie? Najkrócej mówiąc decydują, że mają to w dupie. Że nie mają kompetencji i im się nie chce, a w ogóle to należy kaskadować obowiązki do subjednostek organizacyjnych, które znajdą odpowiednio wykwalifikowanych podwykonawców. Zwalają czarną robotę na ludzi. Na ziemię zstępują Komornicy.