Spis treści Karta tytułowa Prolog Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV Rozdział XV Spis miar, wag i terminów trudnych Książki Michała Gołkowskiego Fabryka Słów poleca Karta redakcyjna Okładka
Z duż ym i podz iękow an iam i dla T om ka Jasiń skiego, m ojego kolegi i kon kaben ta w n iełatw ym fachu sym ultan ki, bez którego św ięty Zygm un t n ie kląłby po starogerm ań sku. Fuccan þīn e scitte :-)
Prolog
ewnego dnia Apokalipsa zapukała też do moich drzwi. Wyjrzałem przez wywierconą w stalowej płycie dziurkę, na wszelki wypadek wymacałem w kieszeni pistolet. – Kto tam? – zawołałem przez drzwi do stojącego na klatce schodowej nieznajomego w turbanie. – Dzień dobry. Nazywam się Azrael i zastanawiam się, czy nie znalazłby pan czasu, aby porozmawiać ze mną o swoim życiu. Widywałem już wcześniej Wysłanników, wiedziałem, jak się zachowują i jak ich oszukać. Ten od samego początku był... inny. Wytarł buty przed wejściem, wręczył żonie kwiaty, córeczce podał lekko sfatygowanego pluszowego misia, którego zgubiła, gdy kilka dni wcześniej przedzieraliśmy się przez ruiny supermarketu. Przedstawił się, ale sam nie pytał o imiona ani nie próbował oznaczać nas krwią Baranka. Nie robił nic z tych głupot, które tak bardzo antagonizowały nas wobec przedstawicieli Jedynej Słusznej Religii Miłości i Pokoju. – Bardzo tu u państwa ładnie – zagadnął, gdy usiedliśmy na rozkompletowanych fotelach przy zbitym z desek stole. – Staramy się w miarę możliwości. – Żona się uśmiechnęła. – Rozumie pan, nie jest łatwo... – Ależ oczywiście – zgodził się uprzejmie Azrael. Na chwilę zapadła cisza. Tykał pokazujący losową godzinę zegar, poskrzypywały sprężyny siedzisk. Przez okno wpadał purpurowy blask słońca, od nie wiem jak dawna wiszącego nieruchomo w tym samym miejscu ponad martwym horyzontem. Żona w końcu ledwo dostrzegalnym ruchem puknęła mnie w ramię, po czym zwróciła się do nieoczekiwanego i niewyczekiwanego gościa: – Może herbaty ziołowej? Mam akurat gorącą wodę... – Jest pani aż nazbyt gościnna. Poproszę, jeśli to nie kłopot. Wyszła i zaczęła krzątać się po kuchni, córeczka zagadywała ją o coś konspiracyjnym
P
szeptem. Zostaliśmy we dwóch, siedząc tak chwilę w lekko krępującym milczeniu. Przynajmniej dla mnie, bo on cały czas z ciekawością rozglądał się po pokoju. – Widzę Wezwanie. – Chciał pokazać palcem, ale zmitygował się; widać było, że dopiero uczy się zasad dobrego zachowania. Nie było sensu kłamać, bo faktycznie wypisane na glinianej tabliczce pismo leżało tam, gdzie je rzuciłem na półkę jakiś czas temu. – Tak. – Mogę zapytać, czemu nie stawiliście się państwo na miejsce zbiórki? – Niestety, obowiązki nie pozwoliły. – Uśmiechnąłem się kwaśno. – Rozumie pan, życie zajmuje nam w zasadzie cały dostępny czas. Trudno wykroić nawet kwadrans na poddanie się eksterminacji. Apokryficzni próbowali uczyć się na swoich błędach i naszej historii, nie do końca jednak rozumiejąc kontekst i implikacje przyczynowo-skutkowe; w związku z tym w ramach projektu pilotażowego zorganizowali coś w rodzaju obozów dobrowolnej zagłady. Od czasu do czasu ogłaszano wielkie zbiórki, człowiek mógł stawić się w wyznaczonym miejscu, po czym – otrzymawszy niewielkie wynagrodzenie w brzęczących monetach srebrnych szekli – w mniej lub bardziej humanitarny sposób rozstać się z życiem. Oczywiście wszystko w majestacie prawa, z wypisem z Ewidencji i wydaniem oficjalnego certyfikatu. Podobno tu i ówdzie działały też samoobsługowe szubienice, ale z jakiegoś powodu nie cieszyły się szczególnym powodzeniem. Anioł popatrzył na mnie uważnie, potem w jego matowych, lekko metalicznych oczach coś błysnęło. Pokiwał głową i uśmiechnął się ze zrozumieniem. – To był sarkazm, prawda? – Tak – potwierdziłem znów. Azrael przez chwilę nie mówił nic, tylko patrzył na mnie, jakby analizując reakcję. – Uważa pan zapewne, że obecne metody działania są mało efektywne. – Nigdy bym nie śmiał krytykować Ustroju – zastrzegłem od razu. – Cóż, podobne przekonanie panuje też w co poniektórych kręgach zbliżonych do samej Góry. Muszę jednakże zdradzić panu, że podjęto decyzję o intensyfikacji działań. Poprawiłem się na fotelu, jednocześnie muskając koniuszkami palców wsadzony pomiędzy siedzenie a podłokietnik samopał nabity srebrną kulą. – I co w związku z tym? Żona weszła do pokoju, postawiła tacę z filiżankami, w których bełtał się mętny napar. Azrael ostrożnie ujął spodeczek, dwoma palcami złapał za uszko i wysiorbał łyk. – Doprawdy, wyborne. Jest pani ozdobą i klejnotem swego domu, dokładnie tak, jak mówi Pismo: „Koroną męża jest dzielna żona”. A wracając do naszej rozmowy, panie... – Spojrzał na mnie uważnie, potem machnął ręką. – Zresztą nie wdawajmy się w personalia, na to jeszcze przyjdzie czas. Mam dla pana propozycję pracy. Przedstawił mi ofertę. Wysłuchałem. Zadałem kilka pytań. Spojrzałem na żonę, która ledwo dostrzegalnie kiwnęła głową: bierz! Pełna nietykalność, wynagrodzenie płatne w twardej walucie Talentów, dodatkowe pełnomocnictwa... marzenie! Tymczasem przyszła córka ze swoim misiem i władowała się Aniołowi na kolana, przerwała mu bezceremonialnie i oświadczyła, że Pan Misio jest mu bardzo wdzięczny, że przyprowadził go z powrotem do domu, i że on, to znaczy Azrael, ma za to dostać całusa.
Lekko zdziwiony Anioł nastawił policzek, a gdy karminowe usteczka musnęły jego brodę, to jakby zawiesił się na kilka chwil, zamierając w bezruchu z półprzymkniętymi oczami. Potem wzdrygnął się, zmierzwił jej płowe włoski i popatrzył na mnie. – Oczywiście przyjęcie oferty zakłada wybór nowego imienia, które od tej pory wpisane zostanie oficjalnie do Księgi. Ma pan może jakieś upatrzone? Spojrzałem na żonę, ona wzruszyła ramionami i rozłożyła ręce. Mój wzrok prześliznął się po pustych ścianach, zatrzymał na stojącej w kącie przeszklonej szafce, w której trzymaliśmy kolekcję nikomu już niepotrzebnych płyt DVD. Był kiedyś ten film o dwóch gościach ściągających od czarnej gówniarzerii długi... – Ezekiel – wypaliłem. – Doskonale. Imię jest już wpisane, zatem... Ezekiel Siódmy, wedle kolejności zgłoszeń. Czyli rozumiem, że zgadza się pan na moją ofertę i przyjmuje pracę? – Tak. – Wyciągnąłem rękę. – Przyjmuję. Dłoń Anioła była twarda i zimna jak u marmurowej figury. – Doskonale. A zatem, Ezekielu Siódmy, od tej chwili wstępujesz oficjalnie w obowiązki Komornika na usługach Góry, wykonującego Zlecenia wedle jej zamówień. Zostaniesz wyposażony w zestaw minimalny, pozwalający skutecznie wypełniać przypisane obowiązki, oraz przydzielona zostanie ci oddzielna teczka w Ewidencji. Oczywiście całość obecnej dokumentacji wraz z powiązanymi aktami osobowymi zostanie poddana procesowi wykreślenia, wraz ze wszystkimi wynikającymi konsekwencjami. Zamrugałem, niepewny, co Anioł może mieć na myśli. Dopiero po chwili przerażające zrozumienie wwierciło mi się w mózg, zalewając lodem rdzeń kręgowy. – T-tak, oczywiście. A co do mojej rodziny, to rozumiem, że przywileje rozciągają się... – Rodziny? – Azrael przechylił głowę, niczym pustynny sokół wpatrujący się w jaszczurkę. – Mojej rodziny, tak. – Nie posiadasz rodziny, Ezekielu Siódmy. Żona westchnęła i zakryła usta dłonią, popatrzyła na mnie wielkimi oczami. Córeczka nie zwracała na to wszystko uwagi, gadając coś do Pana Misia. Trzymający ją na kolanach Anioł Śmierci pokiwał poważnie, uśmiechnął się i pogładził ją po główce.
Rozdział I
Później. Trudno powiedzieć ile, ale później.
szedłem na trzymający się wyłącznie na zbrojeniach, potrzaskany wiadukt i przystanąłem na chwilę, kontemplując rozciągający się wokół pejzaż. Po lewej i prawej miałem idealnie równą, prostą wstęgę asfaltu obwodnicy, zapełnionej szczelnie gigantycznym korkiem samochodów, w których utkwili próbujący wydostać się z miasta ludzie. Duża część wraków – odartych z lakieru przez ogień pożaru, pozbawionych szyb i kół, przykrytych warstwą sadzy i kurzu – wyglądała niemalże jednakowo, mimo że kiedyś, jeszcze Przed, musiały pysznić się swoją różnorodnością i kolorami, typem alufelg, takimi czy innymi światłami, tapicerką... Dziś to wszystko równo, pod jedną miarę ścięły wspólnymi siłami Śmierć i Czas, zamieniając zarówno ludzi, jak i ich wytwory w nierozróżnialne, niczym
W
niewyróżniające się zewłoki. Nieco ku północy stały karnymi rządkami puste, wypalone pudełka nowoczesnych osiedli mieszkaniowych, teraz poobdzieranych z płyt ocieplenia, w niektórych miejscach jak gdyby ponadgryzanych wielkimi szczękami jakiegoś nienazwanego monstrum. Na jednej ze ścian ktoś wydrapał w tynku gigantyczną gwiazdę Dawida, pod którą wyrósł las zaimprowizowanych z byle czego krzyży. Zapewne kolejny doraźny cmentarz, jedno z tysięcy, a może i milionów miejsc pochówku, powstałe jeszcze wtedy, gdy ktokolwiek przejmował się takimi drobiazgami, jak cudze i własne doczesne szczątki. Dalej przede mną, tam, gdzie kiedyś był wschód, wznosiły się ku idealnie czystemu i pustemu niebu wieżowce i budynki biurowe Miasta. Jedynego, które jeszcze zasługiwało na taką pisownię, kiedyś faktycznie największego, bądź co bądź stolicy... Ech, szkoda gadać. Większość miejsc nawet nie miała już swoich nazw, bo i tak nie było komu ich używać. Panorama dachów, kiedyś dumna i równa, teraz strzępiła się i skakała jak krzywo urwana kartka. Mozaika powybijanych, popękanych i wciąż całych szyb odbijała refleksy zachodzącego słońca, układając się w przedziwne wzory, które zdawały się przesuwać i tańczyć przy najmniejszym nawet poruszeniu głowy. Wrażenie było jednak złudne: wokół panował idealny, martwy bezruch. Cisza aż dzwoniła w uszach. Nie lubiłem Miasta. W zasadzie to nie lubiłem go nigdy, nawet w czasach Przed, gdy miało jeszcze cokolwiek do zaoferowania; było zbyt głośne, ludne i krzykliwe, nachalne i kolorowe. Teraz królowała tu szarość osiadającego nieustannie popiołu i kurzu, kroki odbijały się echem od popękanych ścian i nikły gdzieś w pustych zaułkach. Gdy przystawałem kilka razy, aby rozejrzeć się na skrzyżowaniach, to aż wstrzymywałem oddech; zdawało się, że moje wciąż żywe, bijące serce dudni i łomocze jak młot. Znałem rozkład ulic, potrafiłem wymienić po kolei wszystkie dzielnice w dowolnym porządku, ale teraz nie miało to znaczenia. Nawet więcej: potrafiło być potencjalnie niebezpieczne. Wysłannicy byli diabelnie wyczuleni na wszelkie niekoszerne myśli, a należało zakładać, że emanacja technogeniczna Miasta jest wciąż na tyle silna, że któryś z nich mógł zapętlić się w swoim idiotycznym algorytmie i nadal krążyć po uliczkach, usiłując znaleźć nieistniejące źródło zakłóceń w idealnie poprawnym świecie. Poza tym mogły tu być też inne niebezpieczeństwa, może bardziej trywialne, ale nie mniej przez to zabójcze. Kilka razy mijałem parki i skwery, zamienione w prymitywne ogródki i poletka uprawne, a więc muszą – musieli – być tutaj ludzie. Co prawda na wszystkich grządkach stały już tylko suche, pożółkłe wiechcie, sypiące się przy najlżejszym dotknięciu, co sugerowało, że ich właściciele od dawna nie żyją albo odeszli... Ale mogli też przerzucić się na inną, bardziej kaloryczną dietę. Nie musiałem podchodzić do popiołów ogniska, bo już na pierwszy rzut oka zidentyfikowałem leżące w nim kości: ludzkie. Patrząc po kolorze, musiały już jakiś czas tak leżeć, ale i tak należało zachować ostrożność, bo głupio byłoby naciąć się akurat teraz na bandę neokanibali. Akurat teraz, gdy nareszcie zdołałem złapać trop Dłużnika, który wymykał mi się przez ostatnie... no, przez zbyt długo. Tym razem nie odpuszczę. Nie skrewię na finiszu. Nie będę
kombinował z lepszymi opcjami dojścia. Jak tylko uświadomiłem sobie, że Jonasz może być tam, na wschodzie, rzuciłem wszystko inne i ruszyłem z kopyta, najkrótszym szlakiem. Prosto przez martwe, spopielone serce Miasta. Przyznam się wam, że im głębiej wchodziłem pomiędzy wieżowce śródmieścia, tym mniej pewnie się czułem. Megality z betonu i stali zasłaniały niebo, rzucając głęboki, chłodny cień na ulice; samochody osobowe i ciężarówki piętrzyły się pozostałościami po karambolach, mocno zawężając i tak skąpy widnokrąg. Tu i ówdzie stały pozbierane z mebli, betonowych płyt i wraków barykady, pod nogami chrzęściło przemieszane z rdzewiejącymi łuskami szkło.
Kierunek kierunkiem, ale wypadałoby się zorientować, co w okolicy piszczy. Zatrzymałem się na chwilę w pozostałościach betonowego pawilonu, przysiadłem na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i przymknąłem powieki. Poczułem, jak świadomość odpływa ode mnie w kontrolowanym dryfie, jak zacierają się kontury otaczającego świata, a na ich miejsce pojawia się delikatnie żarzący się purpurą, wielowymiarowy, falujący obraz... Coś było nie tak. Otworzyłem oczy, potrząsnąłem głową. Diabli, co jest? Jeszcze raz, wyrównać oddech, spowolnić bicie serca... To samo. Wyrzucało mnie na powierzchnię, jak tylko zaczynałem stroić się do płaszczyzny astralnej, ale – ale było tam jeszcze coś. Wyraźny, płonący niemal żywym ogniem punkt, a w zasadzie sfera, powoli przemieszczająca się wzdłuż niedalekiej ulicy. Westchnąłem sobie ciężko, od serca. Dokładnie tak, jak się spodziewałem: gdzieś tutaj, w centrum, kręcił się Wysłannik. Nie było sensu próbować go obejść, bo straciłbym zbyt dużo cennego czasu i energii. Poza tym tamten pewnie i tak robił optymalnie obliczone rundki, więc prędzej czy później miałem się z nim spotkać. Jedyną radą było wygaszenie wszystkich niepotrzebnych myśli, wbicie wzroku w ziemię i przekradnięcie się po cichu, utrzymując swą obecność na poziomie emanacji tła. Ruszyłem jeszcze wolniejszym tempem, trzymając się jak najbliżej ścian i uważnie obserwując wszystko dookoła. Nie wiedziałem, z czym mogę mieć do czynienia, ale ślad astralny wskazywał na coś dużego. Musiało się tu kręcić coś kalibru Żniwiarza albo Serafina. W każdym z tych dwóch przypadków miałem przerąbane, bo w tych warunkach... Przylgnąłem do muru, gdy wielki, latający kształt wyłonił się zza rogu i zupełnie bezszelestnie przedryfował w powietrzu za budynek obok. O, cię choroba...! Blisko było, ufff. Uspokoiłem nagle trzepoczące w piersi serce, poczekałem, aż wyrówna się oddech, przygotowałem się do przeskoku. Nie powinno być najmniejszego problemu. Odczekałem jeszcze kilka chwil, a potem puściłem się biegiem, wyskakując ze zrujnowanego sklepu jak wyrzucony z procy kamień. Zerknąłem przez ramię na majestatycznie przepływającego środkiem ulicy Wysłannika. Zauważy mnie czy nie zauważy? Pokrak lewitował sobie spokojnie, sunąc jakieś trzy sążnie nad poziomem popękanego asfaltu. Nie zauważył, zasraniec jeden. Widziałem już dokładnie swój cel – ciemny prostokąt futryny w zrujnowanym bloku, coraz bliższy i wyraźniejszy z każdym krokiem. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale spojrzałem za siebie raz jeszcze – jedno ze skrzydeł zwisało smętnie, poszarpane i poczerniałe, a w skołtunionej gęstwinie płowożółtych włosów ziały powyrywane placki, niczym po ostrzale z działka. Weteran, jego mać. Musiał oberwać jeszcze wówczas, gdy... I dokładnie wtedy, gdy byłem już te kilka kroków od upatrzonego schronienia, groteskowo wielka głowa dziecka o zimnobłękitnych oczach zwolniła i zatrzymała się, po czym międląc powietrze trzema parami nieproporcjonalnie małych skrzydeł, powoli zaczęła obracać się w moją stronę.
To gnój. Nie mógł mnie przecież widzieć, ale musiał wyczuć. Tak to bywa, jak sobie człowiek w niewłaściwym momencie pozwoli na tę jedną jedyną niekoszerną myśl... A potem jest już tylko gorzej. Asfalt za mną eksplodował fontanną odłamków i gejzerem smoły, unoszącej się z rykiem kaskadą bryzgających na wszystkie strony płonących kropel. Wtuliłem głowę w ramiona, skoczyłem szczupakiem w ciemne drzwi, modląc się tylko, żeby zaraz za nimi nie było dziury albo, co gorsza, po prostu ściany. Wpadłem w atramentową ciemność, osłaniając głowę, potoczyłem się po zasłanej gruzem i szkłem podłodze, odpychając rękami i nogami, popełzłem dalej, głębiej w nieznany budynek. Futryna dosłownie zniknęła, rozpylona na atomy w oślepiającym bryzgu, gdy strumień płynnego ognia wdarł się do wnętrza, przeorał rozżarzoną bruzdę w rumowisku i potem zgasł równie gwałtownie, jak się pojawił. Wstrzymałem oddech. Syczał i bulgotał roztopiony kamień, strzelały i trzaskały pękające od żaru cegły, jęczał schładzający się w zimnym powietrzu metal. Kilka pełgających po zbutwiałych deskach ogników zamigotało i zgasło. Zapachniało smołą i gorącym żużlem; siwy, gryzący w oczy dym unosił się kłębami pod sufitem i wysączał na zewnątrz przez na wpół zasypane otwory okienne. Flap-flap-flap... Miarowe, ciężkie uderzenia skrzydeł usiłujących pokonać opór powietrza i przepchnąć wielką, nadmuchaną głowę dziecka ku mojemu schronieniu. Za szczeliną w drugich drzwiach coś się przesunęło, wydawało mi się, że w odblasku zachodzącego słońca mignęła gęsta, płowa czupryna. Lada chwila Cherubin miał dotrzeć do wyłomu w murze i zajrzeć do środka... Sięgnąłem do pasa, zaciskając dłoń na rękojeści idealnie koszernego, wykutego już w czasach Po gladiusa. Własnoręcznie strugane drewno i garbowana skóra, klinga wykuta z przetapianej na węglu drzewnym stali, prymitywny ornament zdobienia głowicy. Wszystko jak należy, broń idealna, stworzona na miarę czasów. Wolałbym nie posuwać się do aż tak ostatecznych środków, jak użycie przydziałowego miecza. Jeśli do tego dojdzie, będę miał tu naprawdę niezłą rozróbę i na sto procent odwołają mnie, żeby wezwać na dywanik. A wtedy witaj, smutku, bo niedokończoną fuchę zapewne po raz kolejny szlag trafi. Ale mogę też nie mieć wyboru. Zamknąłem oczy, koncentrując się na Absolutnym Niczym. Nie ma mnie, nic tu nie ma, jest wyłącznie ta koszerna stal, skóra i kości... Chwila ciszy i cały czas to samo, miarowe łopotanie poszarpanych skrzydeł i szorowanie twardych jak szczotka ryżowa blond loczków o upstrzony dziurami po kulach beton. Widziałem przesuwającą się przy fasadzie budynku ogromną twarz, od czasu do czasu mignęła mi poświata lodowato zimnego oka, próbującego zajrzeć do środka i wypatrzyć cokolwiek w chaosie śmierci i zniszczenia. Zafiksował się, skubaniec, i teraz już nie odpuści. Nie chciałem z nim walczyć, bo to tylko ściągnęłoby innych Wysłanników. Nie mogłem też pozwolić na to, żeby przez resztę zleconej mi roboty powoli, nieubłaganie, z bezdusznym uporem lazła za mną sążniowej średnicy latająca głowa dziecka. Nie teraz, gdy byłem tak blisko celu, który wymykał mi się przez... No, przez długo. Z ciężkim westchnieniem wypuściłem powietrze z płuc. Niemal poczułem, jak węszący na zewnątrz Cherubin ożywił się: skrzydła załopotały żywiej, zadudnił głucho i zarezonował echem
zbrojony beton konstrukcji, gdy tamten stuknął i naparł na ścianę czołem, próbując wcisnąć się przez zbyt małe drzwi. Nie było wyjścia, musiałem użyć jednego z Talentów. Sięgnąłem do paska, rozprułem wewnętrzną kieszonkę i wyłuskałem cienki krążek miedzianej blachy. Poczułem pod palcami wytłoczone prymitywną sztancą znaki: Severius. No, do cholery jasnej, akurat ten! To był ten, który dostałem za Severiusa, za moją najlepiej przeprowadzoną, niemal flagową Egzekucję. No cóż, jak zwykle ślepy traf zadecydował. Ścisnąłem krążek w dłoni z całej siły. Talent od razu nagrzał się, zmiękł i stracił kształt, a potem przeciekł mi pomiędzy palcami i wyparował jak kamfora na wietrze. Dobijający się do mojego schronienia Cherubin zapewne zamarł w bezruchu, bo łomotanie na dworze nagle ucichło. Podniosłem się z ziemi, otrzepałem spodnie i kurtkę z brudu; no, to teraz sobie pogadamy jak równy z równym. Przedarłem się przez rumowisko, po zalegających wszędzie hałdach gruzu i złomu wspiąłem na pierwsze piętro dawnego sklepu z zabawkami. Potrzaskane cegły i skruszony beton zgrzytały pod nogami, jęczało uginające się, przerdzewiałe żelazo i aluminium. Od czasu do czasu suchy, nieprzyjemny trzask potwierdzał to, czego nieodmiennie się obawiałem i do czego już dawno się przyzwyczaiłem: wszędzie zalegały kości. Ludzkie kości, bo jakie niby inne. W końcu dożywaliśmy swych dni na wielkim cmentarzu. Przeszedłem pomiędzy stelażami, z których wciąż zwieszały się resztki nikomu już niepotrzebnych ubranek dla dzieci. Minąłem plastikową Myszkę Miki z wypalonymi oczami, której jakiś dowcipniś-idiota wsadził w ręce wielki, wykuty z żelaza krzyż, potem przecisnąłem się pomiędzy wygiętymi drzwiami i wyszedłem na coś, co kiedyś musiało być biegnącym na wysokości piętra balkonem. Panorama miasta spowitego krwawą łuną wiecznego zachodu nieodmiennie robiła na mnie wrażenie, ale od razu opuściłem głowę, patrząc tylko pod nogi. Wieżowce, biurowce i bloki, centra handlowe i hotele, paskudny budynek w centrum, wyznaczający niegdyś oś mojego świata – wszystko to było tam nadal, nieruchome i milczące, puste i zimne, od nie wiem jak dawna w tych samych barwach, perspektywie i oświetleniu terminalnego stasis. Nie to jednak zajmowało w tamtej chwili moje myśli. Cherubin spłynął z góry, ustawiając się w powietrzu wprost przede mną. Oczy wielkości płyt kompaktowych patrzyły z zupełną obojętnością, przelewający się w nich falami lazur okazjonalnie rozświetlały rozbłyski plazmy i wyładowań elektrycznych. Rzeczywiście, Wysłannik musiał mieć za sobą niejedno: połowa pulchnej, pyzatej twarzyczki była osmalona i pokryta zwęglonymi plamami, postrzępione skrzydła pracowały nierówno, nie trzymając rytmu. – OOO – powiedział Cherubin. Nie tyle może „powiedział”, ile w zasadzie „wydał z siebie dźwięk”. Jeśli naprawdę takimi tonami wyśpiewywały chwałę Stwórcy chóry anielskie, to musiało to brzmieć jak fajrant w fabryce, odgrywany naraz na wszystkich syrenach parowych. Nie dziwota, że Tamten w końcu rzucił to wszystko w cholerę i sobie poszedł. Założyłem ręce na piersi, spojrzałem na Wysłannika wyzywająco: – Zek... To znaczy Ezekiel Siódmy. Komornik na usługach Góry. W obecnej chwili podczas wykonywania Zlecenia. Cherubin milczał, patrząc na mnie tym swoim pustym wzrokiem.
– Nie potrafisz pomóc, to chociaż nie przeszkadzaj. – Wydąłem pogardliwie wargi, pokazałem kierunek ręką. – Więc spierdalaj. Cherubin nadal milczał, a ja i tak nie spodziewałem się, że cokolwiek powie. Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem ku zejściu na dół, myślami wracając już ku wciąż niewykonanemu Zleceniu... – UUU – zabuczało mi za plecami. Zamarłem w pół kroku, a potem rzuciłem się na łeb na szyję w bok. Strumień ognia przeorał korytarz, rozbryznął się o ścianę w miejscu, gdzie przed chwilą stałem, spłynął w dół po zawalonej klatce schodowej – ale ja leciałem już wtedy po rumowisku, na poły zbiegając, na poły staczając się niekontrolowanie i wrzeszcząc wściekle: – Jestem Zek!! Ezekiel, ty cholerna latająca głowo! Komornik! Komoorniiik!!! Moje wycie zginęło jednak w ryczącym inferno ognia, wlewającego się w budynek przez każdą szczelinę, każdą jedną dziurę i zalewającego górne piętra płomieniami, które potem w ognistych kaskadach przesączały się przez sufity i skapywały wokół kroplami rozżarzonego kamienia. Przytrzymując kapelusz ręką, popędziłem na chybił trafił w przeciwległą od rozszalałego Wysłannika stronę: byle tylko zyskać dystans, wyjść poza jego zasięg... Rumor i huk walącej się ściany obwieściły mi nader dobitnie, że Cherubin złapał więź mentalną i korzystał z niej w pełnej rozciągłości. Wysłannik, który raz uprze się na cel, będzie za nim lazł choćby na drugi koniec świata, zwłaszcza że ta tępa, latająca głowa nie musiała zawracać sobie... eee... no, nie musiała przejmować się oblatywaniem kwartału bloków dookoła, skoro mogła się przez niego po prostu przebić najkrótszą drogą, prosto ku mnie. Na jego miejscu pewnie zrobiłbym tak samo. – Komornik! – wrzasnąłem jeszcze raz, wypadając z budynku i skręcając ostro za róg. Rozżarzona struga przemknęła mi za plecami, zamieniając fragment ulicy w dekorację do Quo vadis i Nerona palącego Rzym, potem uderzyła w węgieł i wypaliła w nim dziurę wielkości pralki – ale ja już pędziłem dalej, wiedząc, że tym razem walczę o coś więcej niż tylko życie. Oj tak. Dużo więcej. Ale to wyjaśnię przy okazji. Teraz brak tchu. Wpadłem w wyrwane podwójne drzwi, przeleciałem przez pokryty potrzaskanymi marmurowymi płytami hol, minąłem zakurzoną recepcję i przeskoczyłem rząd obrotowych bramek, których ramiona ze stali nierdzewnej były teraz gustownie przyozdobione ponasadzanymi na nie czerepami. Przeleciałem pod tablicą, na której niegdyś wisiały buńczuczne nazwy mieszczących się w budynku korporacji i kancelarii prawnych. Tu gdzieś powinny być schody na górę, byle tylko... – UUU – zabuczał Cherubin, a potem zamienił całą fasadę budynku w piekło. Nie patyczkował się, sukinsyn. Pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło, żeby mnie Wysłannik nie rozpoznał. Ba, więcej! Żeby pozornie rozpoznał, a potem próbował zdradziecko usmażyć, jak już odchodziłem. Snujący się po umierającym świecie posłańcy Góry nie grzeszyli bystrością ani inteligencją – w ogóle jej nie posiadali, o ile się orientowałem – no ale to przechodziło już ludzkie pojęcie. I nie tylko ludzkie zresztą. Musiał nieźle oberwać wcześniej, myślałem sobie, przesadzając po trzy schodki na górę. Czy to możliwe, żeby poharatać Wysłannika na tyle, żeby tamtemu się pomieszało we łbie?
A może artyleria – no bo to pod jej ogień musiała trafić moja latająca głowa – uszkodziła mu uszy, więc ta wielka kukła mnie po prostu nie usłyszała? Wszystko to nie miało znaczenia. Nie miało znaczenia, bo tak czy inaczej, Cherubin nie zamierzał odpuścić. A ja, chcąc nie chcąc, musiałem coś z tym zrobić. Wbiegając na trzecie piętro, wyszarpnąłem z pochwy gladius. Klinga powoli, jakby niechętnie nabiegała purpurową poświatą, więc ponagliłem ją wysiłkiem woli: no już! Dawaj, działaj, jak należy, stary złomie! Ja wiem, że to nie ta pora i nie właściwy cel, ale skoro ten tutaj łamie zasady, to i my je trochę nagniemy! Szybciej...! Zamknąłem w biegu oczy, błyskawicznie czyszcząc głowę ze wszelkich myśli: byłem tylko ja, mój miecz i zadanie. Dobiegłem do krawędzi i skoczyłem. Pode mną rozpościerał się pejzaż zniszczonej, zasłanej gruzem i ledwo widocznymi wrakami samochodów ulicy. Długie cienie kładły się w poświacie wiszącego tuż nad horyzontem słońca, krwistopomarańczowa łuna nadawała scenie wrażenie fantasmagorycznej nierzeczywistości. Podobnie zresztą jak lewitująca kilka sążni niżej ogromna, skrzydlata głowa dziecka. Spadłem dokładnie na niego i wbiłem miecz prosto w ciemiączko. Cherubin szarpnął się i zawył jak syrena okrętowa, gdy klinga wgryzła się w materię jego cielesnej powłoki. Nie wątpię, że zdążył już poznać, czym są uszkodzenia fizyczne, ale teraz zapewne po raz pierwszy odczuł prawdziwy ból; w czym jak w czym, ale w zadawaniu bólu nie mieliśmy sobie my, Komornicy, równych. Szarpnąłem ostrzem w dół, potem wyrwałem je i z zamachu ciąłem po jednym ze skrzydeł, jednocześnie przeskakując na bok, kiedy stwór przekręcił się, próbując mnie zrzucić. Niedoczekanie twoje! Złapałem za pukiel złotych, twardych jak stalowa lina włosów, wybiłem się i skoczyłem w dół, siłą rozpędu i bezwładności zawijając się wokół latającej głowy. Minąłem gigantyczny policzek, usteczka jak pięć wiader malin, zadarty perkaty nosek wielkości muszli klozetowej... Gdy znalazłem się dokładnie przed twarzą Wysłannika, jego oczy dziko błysnęły budzącą się niszczycielską energią. Zobaczyłem, jak w ich głębi narasta i zbliża się fala, która zaraz zmiecie mnie z powierzchni ziemi. – Komornik, ty gnoju! – wrzasnąłem dziko i wbiłem gladius po rękojeść w oczodół Cherubina w tej samej chwili, gdy rzygnął z niego płynny ogień. Potem był ogłuszający trzask i oślepiająco biały błysk, rękę jakby ktoś oblał mi płynnym ołowiem, a potem tylko leciałem... i leciałem... i leciałem... Aż w końcu uderzyłem o coś plecami i pochłonęła mnie miłosierna ciemność.
Rozdział II
ate, chyba budzi się on... – Cichaj, głupia. Nie może jeszcze, spać powinien. – Tate, otwiera oczy on... – Cicho, bo naprawdę obudzisz! – Gdzie... gdzie jestem? – dałem radę wyartykułować zapytanie. Słowa nie chciały układać się na spierzchniętych wargach, gardło jakby ktoś przeciągnął mi szmerglem. – Sara, zabieraj dziecko! Ale już, w te pędy! Zatupały chodaki po deskach podłogi. Obróciłem głowę na dźwięk; wiedziałem, że rozchyliłem już powieki, ale nadal nie widziałem nic. Zupełnie nic... Spróbowałem się poruszyć, a wtedy prawe ramię odezwało się bólem. Zagryzłem zęby, żeby nie jęknąć.
T
– Niech leży spokojnie – odezwał się ten sam stonowany, męski głos. – Gdzie jestem? – powtórzyłem, próbując unieść się na łokciu. Czułem ciężar puchowej kołdry, lekko gryzący w szyję wełniany pled, wypchany trawą siennik pod plecami. Zamrugałem, ale wokół mnie nadal była tylko zielonkawo-czerwona ciemność. – Wśród swoich. Niech się napije trochę. Ktoś przystawił mi do ust gliniany kubek, strużka zimnej, czystej wody pociekła po brodzie, łaskocząc w szyję. Woda była idealna, chyba najświeższa, jaką dane mi było pić od... odkąd po raz ostatni piłem naprawdę świeżą wodę. Przełyk nie nadążał, aż w końcu zakrztusiłem się, rozkasłałem, opadłem znów na poduszki. – Jak długo...? – zapytałem niemal odruchowo i od razu pożałowałem nieostrożności. I tak nikt nie ryzykowałby podania tego w jednostkach wymiernych. – Mniej niż rok. Odpowiedź przyszła tak spokojna i pewna, że aż zmroziła mnie do szpiku kości. Kimkolwiek był mój rozmówca, nerwowa reakcja nie mogła ujść jego uwadze, bo zaraz dodał: – Taką zmianę na dzieciach się jeszcze widzi. Chociaż coraz mniej, coraz mniej... – Córka musiała urodzić się niedługo Przed. – Uśmiechnąłem się słabo. – Tak, dokładnie... równe cztery lata – potwierdził mężczyzna. – To straszna chwila, żeby wychowywać dziecko. A jednak człowiek robi, co tylko może. – Znaleźliście mnie – stwierdziłem raczej, niż zapytałem, tylko żeby zmienić temat. – Syn znalazł was na ulicy, panie. Nie odzywałem się przez chwilę, dając sobie samemu czas na przemyślenie tego, co właśnie usłyszałem. A więc musiałem tak leżeć, gdzieś obok mnie pewnie spoczęło wypalone truchło Cherubina. Oni najwidoczniej widzieli z daleka dym z ulegającej dekompozycji głowy Wysłannika, przyszli sprawdzić teren. Kim mogli być? Próbującymi przeżyć na ruinach cywilizacji zbieraczami czy może ostatnimi, powoli wymierającymi rolnikami? Hodowcami padającego masowo bydła? Nieważne. Ważne było to, że mnie znaleźli. Wciąż tliła się we mnie iskierka życia, więc zamiast obszukać, obedrzeć i pochować albo zostawić na ulicy, ściągnęli mnie do domu, opatrzyli i odkurowali... Tak po prostu, nie zadając pytań. – Dlaczego zwracasz się do mnie w taki właśnie sposób? – w końcu zdecydowałem się na najprostszy i najbardziej oczywisty wariant. – Gość zasługuje na najwyższy szacunek. Nigdy nie wiadomo, kogo przyjmuje się pod swój dach. – I wy przyjęliście mnie, nie wiedząc? – Syn was znalazł, panie, ale nie zorientował się. Ja domyśliłem się od razu. Uniosłem lewą rękę, dotknąłem czoła i przejechałem palcami po liniach wypalonego aż do kości znamienia. – I mimo to pomagacie mi? Skrzypnęło drewno, strzeliły artretyczne kolana, stuknęła o podłogę laska – to mój gospodarz wstał z niskiego zydla. – Gość w dom, Bóg w dom – skwitował filozoficznie. – Odpoczywajcie, panie. Potem córka przyniesie wam polewki.
– Bóg... Bóg wam zapłać – powiedziałem, nie wiedzieć czemu. Tamten już prawie wyszedł z pokoju, ale zatrzymał się, chyba obrócił ku mnie i patrzył przez chwilę, a potem powiedział: – Wolałbym jednak nie, panie.
Wzrok wracał mi stopniowo. Z początku, gdy wyprowadzali mnie na dwór, zacząłem odróżniać jaśniejszą plamę wiszącego nad horyzontem słońca; potem pojawił się ogień w starej żeliwnej kuchence, kaganek ćmiący w moim pokoiku... Siłą rzeczy nie wiem, ile to trwało; na pewno było osiem snów, ale to o niczym nie świadczy. – Szybkoście wydobrzeli, panie – powiedział do mnie Szlomo, gdy uśmiechnąłem się, widząc nareszcie jego twarz. – Po takich poparzeniach... – Nie dość szybko – mruknąłem, taksując zamglonym spojrzeniem wnętrze chaty. – Muszę odpłacić się wam za waszą dobroć, panie gospodarzu. Szlomo pokręcił siwą głową, przeciągnął dłonią po brodzie. – Nie brałem was pod dach dla nagrody, panie. – Mam kilkanaście szekli... – Wiem, panie. Leżą wszystkie co do jednego pod waszym siennikiem, nawet ten ułamany. Mówiłem, że nie dla srebra wam pomogliśmy. Fakt: gdyby chodziło im o pieniądze, toby mnie obrobili od razu i zarżnęli jak prosiaka... Albo po prostu zostawili, żebym zdechł. Bo i po co się męczyć niepotrzebnie? – Zatem niech to będzie wyrazem mojej wdzięczności. – Wysupłałem i położyłem na blacie stolika Talent. Cholera. Przedostatni Talent, jaki mi został. Jeśli szybko nie ogarnę tej roboty, to wyjdę na zero, a wtedy moje szanse spadną drastycznie. – Życie za życie. Oczy mojego gospodarza rozszerzyły się zauważalnie. – Panie, ja jestem skromny, prosty człowiek... – Załamał dłonie. – Nie mogę przyjąć... Uciszyłem go ruchem ręki: – Możecie. I przyjmiecie, bo ja tak mówię. Nie dla siebie, a dla córki swojej. – Tate, co to jest? – Może jedenastoletnia dziewczynka wysunęła główkę zza futryny drzwi. Musiała słuchać już wcześniej, a teraz zwabiona dziecięcą ciekawością nie wytrzymała, gdy usłyszała o rzekomym prezencie. Szlomo wyrzucił ręce nad głowę w teatralnym geście. – Sara! Sara, no co ja mówiłem tobie! Dzieci zabierz, kiedy mężczyźni rozmawiają! Żona wpadła do pokoju niczym kraciasty huragan, porwała ze sobą córkę i w chmurze usprawiedliwień i narzekań zaciągnęła małą do drugiej izby. – Dla niej weźcie. To druga szansa może być. – Druga szansa... Po co komu ona, panie? Kiedy przecież... – Bo każdy chce przeżyć jeszcze trochę – przerwałem mu sucho.
Opuściłem ich nieduże gospodarstwo po jeszcze jednym śnie. Pożegnali mnie całą rodziną, niemal jak domownika: Szlomo, Sara, ich syn i córka. Zauważyłem, że unikali podawania mi imion dzieci, ale nie mogłem mieć do nich o to żalu. Na ich miejscu sam wolałbym, żeby imion nie znał nikt powiązany z Górą. – Dziękuję wam, panie gospodarzu. – Podałem mu rękę na pożegnanie. – Obym nigdy więcej nie zawitał w wasze progi. Szlomo uśmiechnął się smutno. – Niezbadane są wyroki Boże. – Jeśli przyjdzie tu ktoś z... – zająknąłem się. – Jeśli okaże się, że będą chcieli... – Bóg dał, Bóg zabrał. Pochwalone niech będzie Imię Pańskie. Poprawiłem zawiązaną na głowie chustę, zarzuciłem na ramię zszytą z kawałków skór torbę i skinąłem im na pożegnanie. Nie wiem, jakim cudem dali radę nieść mnie albo ciągnąć nieprzytomnego i półżywego taki kawał drogi przez ruiny Miasta. Poszarpane, poszczerbione wieżowce znajdowały się daleko; przycupnięty w ruinach dawnego kompleksu hotelowego domek moich wybawców leżał jakieś sześć, może osiem mil na południe od miejsca, w którym natknąłem się na Cherubina. Od bardzo, bardzo dawna nie zdarzyło mi się, żeby ktoś bezinteresownie mi pomógł. Dostałem od nich nową kurtę, bo poprzednia nie nadawała się nawet na szmaty, znaleźli mi też torbę i pled, który przerzuciłem sobie przez ramię. Mój stary plecak i wszystko w nim szlag trafił, ramię jeszcze odzywało się bólem i nie mogłem patrzeć w kierunku słońca, ale z każdym krokiem czułem, jak wraca we mnie energia i wigor; organizm przekroczył pewną granicę, regeneracja szła coraz szybciej. Poprawiłem pochwę z gladiusem wyciągniętym z rumowiska, na które odrzuciła mnie eksplozja. Musiałem tylko na szybko dorobić nową oprawę, bo rękojeść spaliło na popiół; na razie okręciłem trzpień kawałkami rzemienia. Nie wyróżniałem się niczym szczególnym, wyglądając jak każdy inny włóczęga, przemierzający ohydę spustoszenia, w którą zamienił się nasz niegdysiejszy świat. I dobrze. Nie zamierzałem ryzykować powrotu w to samo miejsce, gdzie spiąłem się z Cherubinem; na pewno roiło się już tam od Wysłanników, a ja zwyczajnie nie miałem ochoty użerać się z tą całą czeredą, tłumaczyć, wyjaśniać... Nie. Więc nie było wyboru, trzeba było nadłożyć drogi i podjąć trop w innym miejscu. Nie znałem za dobrze tej okolicy, miałem tylko jakie takie pojęcie o tym, co było tutaj Przed. Zresztą tu i ówdzie spod suchego piachu wystawały jeszcze tablice z nazwami nieistniejących już ulic i drogowskazy ku dawno zrównanym z ziemią miastom, w ruinach wciąż dało się dostrzec niegdysiejszy układ urbanistyczny i od biedy wyobrazić sobie, gdzie człowiek się znajduje na dawno nieaktualnych mapach. Wspiąłem się na urwaną w połowie estakadę dwupasmowej ulicy, z której rozciągał się
doskonały widok na panoramę ruin przedmieść ongiś wielkiego miasta. Tu i ówdzie spod warstwy pyłu wyzierał fragment wybetonowanego placu, w pozostałościach murów można było dopatrzyć się zarysu ulic, na których w niemających początku ani końca korkach tłoczyły się jeszcze wypalone wraki samochodów. Długie, czarne cienie ciągnęły się po wyjałowionej ziemi od wciąż stojących ścian budynków i umierających powoli drzew, w krwawej łunie słońca lśniła blacha na wieży jedynego ocalałego w zasięgu wzroku budynku – lokalnego kościoła parafialnego, architektonicznego potworka z przełomu tysiącleci bezpowrotnie minionej ery. No proszę, musieli mieć jednego z nielicznych uczciwych proboszczów... Ciekawostka, która nigdy nikogo już nie zaciekawi. Uszedłem już dobry farsang, więc zdecydowałem, że pora na nieduży odpoczynek. Po prostu ułożyłem się na nieznacznie ogrzanym asfalcie, pod głowę podkładając sobie koc, w który wsunąłem miecz. Wyćwiczony organizm od razu wyrównał oddech i bicie serca; poczułem, jak odpływam w płytką drzemkę.
Nie lubiłem spać. Naprawdę, autentycznie nie lubiłem. Bo wtedy wracała do mnie przeszłość. Przeważnie przypominały mi się pierwsze dni i miesiące Po, świat powoli, dzień po dniu zapadający się w sobie i na naszych oczach rozłażący w szwach. Ostatnie reportaże z zamieszek i masowej grabieży, jeszcze zanim przestała nadawać telewizja. Wszechobecne, odbijane na chałupniczych prasach drukarskich ogłoszenia o pielgrzymkach i zbiorowych modlitwach. Żółknące w oczach liście drzew i umierająca trawa. Pierwsza wielka epidemia grypy. Nic nie wyszło tak, jak powinno było. Nawet koniec świata.
Obudziła mnie rozmowa. Dwóch... nie, trzech ludzi. Musieli stanąć na dole, zaraz pode mną. Jeśli nie liczyć betonu i asfaltu, to byliśmy nie dalej jak kilka sążni od siebie w linii prostej. – ...dojdziemy prędko, ale co z tego? – perorował najgłośniejszy z nich. – Nie mamy żadnej gwarancji, że po wszystkim miejscowi też będą zainteresowani! – Każdy będzie zainteresowany, a na pewno zostanie nam drobnica. Ludzie kupują to, co im pokażesz, wierzą w to, co im powiesz – wyższy, nieco piskliwy głos. – A jeśli nie? – spokojny, miarowy ton, słowa jakby pisane pod linię. – Jak to nie?
– Zwyczajnie nie – powtórzył z naciskiem niewidoczny rozmówca. Leżałem na szorstkim asfalcie estakady i słuchałem, próbując wyobrazić sobie, jak mogli wyglądać. Jeden postawny i masywny, drugi chudy i żwawy, ten trzeci... starszy? Dystyngowany? – Wtedy podłoży im się znajdkę, a potem wróci... Od razu inaczej zaśpiewają – zarechotał tubalnie ten pierwszy. Z tego jednego zdania domyśliłem się wszystkiego: kim byli ci na dole, czym się trudnili i co zamierzali zrobić. Handlarze relikwii. Chyba nic nie było aż tak stanowczo zakazane i bezlitośnie tępione przez Górę, jak właśnie handel relikwiami. Oczywiście, większość towaru krążącego po rynku stanowiły lepszej bądź gorszej jakości podróbki i fałszywki, które koło prawdziwych relikwii nawet nie leżały, ale dla Wysłanników nie miało to najmniejszego znaczenia. Wiarę w cudowne właściwości przedmiotu, faktyczne bądź domniemane, traktowali oni dokładnie jednakowo, a więc jako bluźnierstwo. Co robiono z bluźniercami w naszym nowym, pięknym, wspaniałym świecie – możecie się już chyba domyślać. Siłą rzeczy, siłą morału jednej z najstarszych opowieści, w których występuje człowiek: jeśli coś jest surowo zakazane, to musi być naprawdę, ale to naprawdę niezłe. Więc cena relikwii nie miała granic, i to niezależnie od tego, czy chciałeś ją kupić, czy też nie. Bo jeśli nie chciałeś, to złośliwy i nieuczciwy handlarz mógł podrzucić ci zbezczeszczoną fałszywkę. Ot, wykopać dziurę przy fundamencie twojej chaty, wrzucić tam fałszywy ząb świętego i – no cóż, zwyczajnie potem na niego nasikać. Albo coś gorzej, jeśli był szczególnie wredny. A potem powiadamiał Górę bądź po prostu odchodził na bezpieczną odległość i czekał, aż na sobie tylko wiadome sygnały zlecą się Wysłannicy. A kiedy było już po wszystkim, na spokojnie zjawiał się na gruzach twojego domu jeszcze raz. Zjawiał się z wyrazami współczucia oraz z równie korzystną i uczciwą propozycją, której naprawdę nie powinieneś po raz drugi odrzucać. I jeszcze raz, jeśli nadal nie byłeś przekonany. I znów... W zasadzie to powinienem był od razu tam na miejscu ich wykończyć, a potem zebrać premię. Dlaczego zdecydowałem, że zrobię inaczej? Ano, ich było trzech, a ja jeden, do tego poharatany i osłabiony. Poza tym cholera wie jaką mogli mieć przy sobie broń – jak ktoś handluje zakazanym towarem, to raczej do reszty praw też się nie stosuje. Ponadto było tylko jedno miejsce, do którego mogli iść w tej okolicy, a towarzystwo nie zaszkodzi. No i w końcu – jeśli po drodze napatoczy się Wysłannik, to zawsze mogę załatwić ich z jego pomocą, a premię zgarnąć sam. – Hop, hop, panowie! – Wychyliłem się poza krawędź wiaduktu i pomachałem ręką, a potem od razu schowałem. Dobrze ich wyczułem, drani spod ciemnej gwiazdy... Ten chudy błyskawicznie sięgnął pod płaszcz, więc musiał mieć tam pistolet albo i co gorszego. Poza tym jeszcze dwaj, tak jak zakładałem – gruby i stary – a pomiędzy nimi wyładowana wszelkim śmieciem dwukółka, do której ten drugi skoczył na dźwięk mego głosu. Czyli coś jeszcze musieli tam ukrywać. – Ktoś ty? Wyłaź z rękoma za głową! – dobiegł mnie z dołu głos. Oho, panowie, czyli naprawdę macie tam coś poważnego, skoro tak otwarcie grozicie bliźniemu swemu. Nieładnie, nie powiem, nieładnie...
– Zek jestem! – odkrzyknąłem z góry. – Podróżnik, jak i wy! Chwila ciszy. Albo się naradzają, albo rozśrodkowują, żeby mieć lepszą pozycję taktyczną. – Co tam robiłeś? – Spałem! – odkrzyknąłem zgodnie z prawdą. Kłamstw nie należy niepotrzebnie komplikować. – Zdawało mi się, że ktoś gada; wyglądam, a tam stoicie wy! Nie odpowiedzieli nic, więc po prostu się podniosłem i zacząłem schodzić na dół. Akurat będą mieli czas mi się przyjrzeć, przemówić, zastanowić... A jeśli będą chcieli mnie zastrzelić, co też nie jest wykluczone, to podpuszczą bliżej, na pewniaka. Słowem – same korzyści, bo nawet jeśli oni coś zaczną, to ja już na pewno to skończę. – Czego chcesz? – odezwał się ten gruby, gdy stanąłem jakieś dziesięć kroków od nich. Jakby co, to nieopodal miałem wrak ciężarówki i podpierające wiadukt filary, więc było gdzie się schować. – Ja? – udałem głupiego. – A nic. Przywitać się chciałem tylko z bliźnimi, jak Pismo nakazuje. Wymienili spojrzenia. Tak, od razu było widać, że mózgiem operacji jest starszy z kozią bródką, trzymający się nieco z tyłu. Chorobliwie otyły – zastanawiające zwłaszcza w czasach, gdy większość ludzi nie miała co do garnka włożyć – stał po jego prawej, ściskając w dwóch rękach nabitą hufnalami i zaostrzonymi podkładkami maczugę. Chudy ulokował się nieco z boku, opierając się na drzewcu długiej włóczni. Albo mańkut, albo trzymał ją lewą ręką tylko dla niepoznaki, żeby prawą wyciągnąć prawdziwą broń zza pleców. – Gdzie idziesz? Wzruszyłem ramionami, zrobiłem nieokreślony gest ręką. – Do wioski. Podobno już do niej niedaleko, ale ja drogi nie znam, nietutejszy jestem. Można z wami? – Coś za jeden? – zapytał tym razem chudy. Westchnąłem, demonstracyjnie przewróciłem oczami. – Zek jestem, mówiłem przecież. Do wioski idę, zajęcia szukam. Widzieliście? Nadal ani pół słowa poza prawdą. Zresztą nie powinni mieć powodów, żeby mi nie ufać; w otrzymanych z łaski ciuchach wyglądałem jak ostatni oberwaniec, zupełnie niegroźny typ. Z drugiej strony całe życie wyglądałem jak niegroźny oberwaniec. A pozory potrafią mylić. – Niech będzie – odezwał się w końcu starszy. – Pociągniesz wózek. – Dobra. – Ochoczo kiwnąłem głową, od razu podchodząc do dyszla i zaczynając zakładać półszorek. Celowo zaplątałem się w nim, uśmiechnąłem przepraszająco, przeciągnąłem nie w tę stronę. W końcu chudy spojrzał pytająco na szefa, podszedł i pomógł mi zapiąć uprząż. – Jeszuda jestem. – Kiwnął głową, pokazał na grubego i starego. – A to Jezachar i Mikaja. Aha, już wam uwierzyłem. Trzech gości o imionach tak absurdalnych, że nawet ja nie jestem pewien, w której Księdze występują. No nic, poczekamy... A potem każdemu wedle zasług. – Ładny gladius – zauważył gruby, gdy schyliłem się, żeby poprawić paski. Spojrzałem na niego, zamrugałem, konsekwentnie udając przygłupiego. – Że co?
– Miecz. – Pokazał palcem. – A! – ucieszyłem się. – Znaleziony, uwierzycie? Tylko muszę dorobić ten, no... uchwyt, rączkę, znaczy się. Chcesz zobaczyć? Tłuścioch nieufnie wziął broń, obejrzał z tej i z drugiej strony, machnął niewprawnie kilka razy na próbę. Patrzyłem na to, cierpiąc w milczeniu, gdy swoimi tłustymi paluchami jeździł i w tę, i we w tę po wypolerowanej i nienagannie utrzymanej klindze. W końcu zawyrokował z miną znawcy: – Źle wyważony. – No wiem, ale co zrobić... – zgodziłem się, pokornie odbierając swoją własność i jednocześnie poprzysięgając sobie, że pewnego dnia wbiję mu ten gladius w rozwarte gardło. Tylcem. – To co, ruszamy? – Hola, hola. Masz czym zapłacić? – przyhamował mnie chudy. Patrzcie ich, to świnie pazerne! Pociągnę ich manatki, a oni jeszcze chcą, żebym dopłacał. Niedoczekanie. – Trochę mięsa suszonego się znajdzie. I wodą mogę się podzielić... – Wystarczy.
Wózek nie był szczególnie ciężki, ale za to cholernie niewygodny. Nienaoliwione piasty skrzypiały, koła szły ciężko i opornie, całość przeciążono na lewą stronę... Mimo to nie narzekałem, twardo grając swoją rolę naiwniaka, którego można do woli wykorzystywać. Moi towarzysze w końcu rozluźnili się trochę i przestali cały czas trzymać mnie na oku, następnie zaczęli gadać ze sobą półgłosem, aż w końcu chyba zapomnieli o mojej skromnej osobie w ogóle. Nie mogłem tylko pozbyć się wrażenia, że wszyscy trzej się spieszą. Od czasu do czasu chudy wybiegał naprzód, wypatrywał czegoś w oddali i ponaglał resztę ruchem ręki, a wtedy gruby popędzał mnie niewybrednymi słowami. – Daleko jeszcze? – jęknąłem po raz kolejny, mając nadzieję, że tym razem któryś z nich nie wytrzyma i powie coś konkretniejszego. – Już prawie jesteśmy – odezwał się stary. Podczas krótkiego postoju na drzemkę zauważyłem, że nigdy nie rozstawał się z wypchaną torbą z niewyprawionej skóry. W ogóle widać było, że z nich trzech on akurat zna zasady i potrafi je stosować: wyłącznie koszerne ubranie, wetknięta za pas proca, okuty spiżem pielgrzymi kostur... Dwaj pozostali nie byli aż tak dobrze przygotowani, więc prawdopodobnie musieli stanowić dla niego aktywa nabyte i zbywalne. Ciekawe w takim razie, na jakiej pozycji plasowało to mnie? Wioska rozłożyła się po wschodniej, a zatem ciemniejszej stronie Miasta, dosłownie na skraju cienia rzucanego przez wieżowce śródmieścia. Dobre miejsce, nie ma co: cokolwiek idącego ze wschodu miałoby wiszące nad horyzontem słońce prosto w ślepia, a od zachodu raczej żaden rozsądny człowiek nie będzie próbował podejść.
Raz, że musiałby przedrzeć się przez Miasto, co i mnie się w zasadzie nie udało; dwa, wejść potem w pasma mroku, ciągnącego się w naszą stronę od budowli. Prostokątne cienie wieżowców miały dobre trzy mile długości każdy, więc mogło kryć się w nich już niejedno. Dodatkowo jeden z nich wyciągał się dalej, w zasadzie odgradzając osadę od północy ciemnym pasem do połowy uschłych drzew i szarej ziemi. Tutejsi musieli widzieć nas już z daleka, bo wyszli naprzeciw: pięciu ponurych, żylastych mężczyzn w trudnym do określenia wieku. – Czego chcecie? – odezwał się najroślejszy. Poczułem swego rodzaju déjà vu: dopiero co trzej handlarze indagowali tak mnie, teraz sami byli przepytywani... Stary wystąpił dwa kroki naprzód, wdał się w rozmowę, tłumacząc, że jesteśmy tylko prostymi, uczciwymi przekupniami. Słuchałem go jednym uchem, jednocześnie taksując wzrokiem okolicę. Dostrzegłem jakieś pół tuzina zamieszkałych chat i lepianek, więc musiało tam przemieszkiwać około trzech, może czterech dziesiątków ludzi. Porozgradzane działki wokół zrujnowanych domków jednorodzinnych przerobiono na minipoletka uprawne, w pobliżu kilka chuderlawych zwierząt skubało resztki trawy, wciąż jeszcze rosnącej na zachodnim stoku niewysokiej górki. Nic wyjątkowego, osada jakich wiele. Ale to właśnie gdzieś tutaj miał ukrywać się mój cel. Tak, być może wypadałoby o tym tutaj wspomnieć: istniało kilka kategorii celów, jakie mogły trafić się w razie Egzekucji. Po pierwsze, byli to zwykli, niczego niepodejrzewający ludzie, którzy nawet nie mieli pojęcia o tym, że w wyniku takich czy innych wołających o pomstę do Nieba grzechów podpadli Górze, albo uważali, że ich postępki były tak dawno/tak nieistotne/tak utajnione, że nikt się tym nie przejmie. Z tymi szło stosunkowo łatwo, chociaż czasem potrafiło zrobić się... no, nazbyt uczuciowo. Drugą grupę stanowili przestępcy, którzy o swych wykroczeniach doskonale wiedzieli i liczyli na to, że ujdzie im to na sucho; za tymi trzeba się było czasem naganiać, ale przeważnie na dłuższą zabawę z Komornikiem nie starczało im wytrwałości i popełniali jakiś błąd. No i w końcu istniał typ trzeci, czyli grzesznicy zatwardziali i zapieczeni w swych błędach. Ci przeważnie żyli w wyniesionym jeszcze z czasów Przed mylnym przekonaniu, że są na tyle cwani i bezwzględni, że zdołają w nieskończoność uciekać przed karzącą ręką Sprawiedliwości, albo – o zgrozo! – dadzą jej takimi czy innymi sposobami odpór. Ta właśnie kategoria wymagała od Komornika prowadzącego Egzekucję najwięcej przygotowań, cierpliwości i umiejętności... Ale też dawała najlepszy procent zysku. Tak się złożyło, że Jonasz należał akurat do tych ostatnich, więc to, że się ukrywał, było zabiegiem celowym i przemyślanym. No dobrze – istniała też kategoria czwarta. Ale to temat na odrębną opowieść. – Ja śpię w gospodzie, wy w stodole. – Mój niedawny szef pokazał ruchem głowy na budynki. – A ty sobie rób, co chcesz. Wieś już widzisz, więc jesteś wolny. Aha, czyli to koniec naszej przyjaźni biznesowej. Popatrzyłem na niego beznamiętnie, odpiąłem półszorek i zrzuciłem z siebie uprząż; dyszel walnął o ziemię tak, że na wózku aż coś zadźwięczało przeraźliwie, posypało się szkło. Gruby skoczył ku mnie, zaczął wrzeszczeć i wygrażać pięściami, ale tylko wzruszyłem ramionami: niedoczekanie twoje, sam sobie dalej ciągnij. Albo pchaj, jak ci wygodniej.
Ruszyłem pomiędzy domki, zostawiając za sobą kłócących się handlarzy. Miejscowi chcieli chyba zastąpić mi drogę, ale z niewiadomych dla siebie samych powodów zrezygnowali. Może wyczuli po prostu, że nie ma sensu się ze mną handryczyć? Albo naprawdę wyglądałem na aż takiego ciecia... Przeszedłem się uliczkami pomiędzy dawno opuszczonymi domkami jednorodzinnymi i willami o pustych, wypalonych oknach. Zajrzałem na kilka podwórek, gdzie zamiast pysznych altanek ogrodowych i garażów na luksusowe samochody stały teraz rudery, posklecane byle jak z desek i wszelkiego śmiecia. Pachniało suchą ziemią, starą pleśnią i wszechobecnym kurzem. Brud, smród i apatia, jak i wszędzie; mimo że obok stały dwu- i trzypiętrowe murowane budynki, nauczeni bolesnym doświadczeniem ludzie woleli gnieździć się w prymitywnych chatynkach. Zaskakujący poziom pragmatyzmu, nawet jak na te czasy. Kilka twarzy śledziło nieufnie moje przejście, jakiś mężczyzna wyszedł na podwórko i demonstracyjnie założył ręce na piersi. Już myślałem, że nie znajdę nic ciekawego, ale w pewnej chwili stanąłem w pół kroku, obróciłem się w kierunku wejścia do jednej z hacjend. Było w niej coś... trudno powiedzieć co, ale w mojej pracy nauczyłem się ufać instynktowi. Przymknąłem oczy, próbując wyłapać wahania aury w otoczeniu, ale domek był pusty. Nie to, że nikt w nim nie pomieszkiwał: był pusty, jakby ktoś wziął nóż i wyciął z jego tła astralnego cały środek. Do wysokości okien i ścian było normalnie, a potem nagle – nic. Poluzowałem gladius w pochwie i zanurkowałem w ciemne wejście. W środku pachniało pyłem, betonem, rdzewiejącym metalem i szczurami. Na podłodze zalegały drobne kamyczki i pokruszony tynk, który teraz chrzęścił pod nogami. Wszystko, co dało się stąd wymontować i przetworzyć, dawno już zabrano. Nawet przewody elektryczne ktoś wypruł ze ścian: no tak, miedź i mosiądz miały swoją cenę. Wszedłem po schodach na piętro – i aż gwizdnąłem przez zęby. Na całej podłodze przestronnego salonu rozciągała się idealnie wykuta w betonie i wypełniona ciemnoczerwoną farbą Sefer Jecira. Nie chodzi o to, że w świecie Po symbole kabalistyczne były czymś niespotykanym; bynajmniej. Co drugi człowiek biegał z takim czy innym amuletem, wspomniane już relikwie też były może nie popularne, ale w każdym razie zdarzały się tu i ówdzie. Natomiast właściwie wyrysowana Gwiazda Porządku Stworzenia... No, no, no. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to chyba kolor barwnika, ale purpura nie jest najłatwiejszym do uzyskania pigmentem, więc ktokolwiek wykreślił ten symbol ochronny, zapewne posiłkował się tym, co akurat miał pod ręką. „Ktokolwiek”, ha! Nie miałem cienia wątpliwości, że na coś takiego mógł poważyć się tylko jeden człowiek, którego obecności tutaj akurat mogłem się spodziewać. Natomiast... Przechyliłem się i ostrożnie, żeby tylko nie naruszyć spójności znaku, samymi koniuszkami palców dotknąłem wyżłobionych w betonie podłogi linii. Zdążyło się zgromadzić w nich trochę kurzu, olejna farba tu i ówdzie popękała, zaczynała odchodzić płatami. Wedle starych miar czasu – musiała mieć jakiś rok, może dwa lata. Sefer Jecira to jeden z potężniejszych symboli, a wykreślony w tej skali pozwoliłby zapewne ukryć się przed wzrokiem Wysłannika nawet wtedy, gdy ten patrzył wprost na ciebie.
Jego twórca miał zatem powody przypuszczać, że ktoś po niego przyjdzie, a jednocześnie nie bał się podjąć ryzyka, jakie niósłby ze sobą dowolny popełniony podczas kreślenia błąd; tylko dlaczego zostawiłby swoje dzieło na zmarnowanie? Wątpię, żeby Jonasz pozwolił sobie na taką nieostrożność i dał Gwieździe się niekontrolowanie zestarzeć; uszkodzenie spójności linii równałoby się degeneracji delikatnej równowagi sił, a więc zakłóceniu działania samego symbolu i nieodmiennie ściągnęłoby tutaj Wysłanników. Podszedłem do okna, rozejrzałem się po okolicy. Do najbliższej zamieszkanej chaty było kilkadziesiąt kroków, po drodze gęstwina uschłych zarośli i parę pasem cienia od wyższych budynków. Ten domek wybrano nieprzypadkowo, bo chyba nawet miejscowi omijali go bokiem. Doskonała nora, żeby przyczaić się i przeczekać, ale raczej nie kryjówka główna. Co najwyżej punkt obserwacyjny, z którego jak na dłoni widać całą, cokolwiek smętną okolicę. O, a to co? Przysłoniłem oczy od słońca, wpatrując się w purpurowy krajobraz. Tak, ku wsi wyraźnie zbliżało się jeszcze kilka postaci, pomiędzy którymi widać było charakterystyczną sylwetkę jucznego osła, obładowanego pakunkami i obwieszonego torbami. Kolejni kupcy zdążający w to samo odosobnione, nikomu niepotrzebne i zapomniane miejsce? No proszę, cóż za przypadkowy zbieg okoliczności. Wróciłem w bardziej zamieszkałe rejony osady, przeszedłem się jeszcze ulicami. Dwukółka moich handlarzy stała na placyku przed czymś w rodzaju lokalnej gospody. Pilnujący dobytku grubas siedział na ławie przy nasłonecznionej ścianie i popijał z glinianego dzbana. Ciekawe, czy wiedzą już, że nie są jedynymi, którzy będą próbowali wmawiać miejscowym, jak bardzo są im niezbędne wszystkie te proponowane nad i pod ladą towary? Obszedłem wioskę dookoła, przyglądając się obejściom i oceniając je fachowym okiem, aż w końcu wybrałem jedną z chat. Zastukałem do drzwi. – Noclegu szukam, matko. Otwórzcie – odezwałem się. – Coś za jeden? – zaskrzeczał stłumiony przez deski głos. – Człowiek, jako i wy. Dach nad głową mi potrzebny, przy obejściu pomóc mogę. Szczęknął rygiel, drzwi uchyliły się. W wąskiej szczelinie błysnęło głęboko osadzone oko, otoczone pajęczyną zmarszczek. – Ot, patrzajcie go, jaki bystry. A skąd wiesz ty, że ja jedna jestem, ha? Może mnie pomoc niepotrzebna. – Podwórze wygląda jak opuszczone, a kwiaty w doniczkach bliżej domu jeszcze jakoś się trzymają. I do grobów ścieżka wydeptana, widzę też, że krzewy tam przycinacie. – Wskazałem ręką za siebie. – Ale z wiekiem już coraz ciężej. A ja pomogę chętnie. Drew naniosę, wody ze studni naciągnę do beczki. Na dwa tygodnie wam potem starczy, mateczko. Drzwi otworzyły się nieco szerzej, staruszka otaksowała mnie wzrokiem, pokręciła głową. – Marnyś coś, jak na parobka, synku. Niewiele ode mnie wyższy, a i w barach nie szerszy. Uśmiechnąłem się nieudawanie. Babcia sięgała mi nieledwie do ramienia i wyglądała, jakby ktoś sklecił ją z patyków. Na oko musiała mieć ze sto lat. Przerąbane: przeżyć dwie wojny na świecie tylko po to, żeby dożyć do jego końca. – Dam sobie radę, matko. Topór macie?
Kobiecina popchnęła skrzydło nogą, wyciągnęła do mnie rękę z siekierką, którą do tej pory ukrywała za drzwiami. Bojowa babulinka, nie ma co; nos po raz kolejny mnie nie zawiódł. Wyrąbałem kilka kolczastych krzewów głogu, który rozplenił się pomiędzy komórkami, pociąłem na małe kawałki, powiązałem suchą trawą w gotowe do spalenia pęczki i poukładałem przy ścianie domku. Pościnałem co większe gałęzie, które zaczęły już nachodzić nad trzy zapadnięte kopczyki mogił, dokładnie obrałem je z liści, poodcinałem zielone pędy, a zdrewniałe konary porąbałem na równe odcinki. Odgarnąłem nawarstwioną przy drzwiach ziemię, ściągnąłem mech ze wschodniej ściany, poprawiłem koślawy płotek, ustawiłem na zawiasach drzwiczki do wygódki. – Niepozornyś, ale robotny, synku – odezwała się staruszka, która już dłuższy czas obserwowała mnie z ławeczki przy zachodniej ścianie. W dłoni ściskała postronek, na którym przywiązana była wychudzona, stara koza. Zwierzak skubał zebrane przeze mnie do skrzynki pędy i zielone liście, od czasu do czasu przegryzając zerwaną z pni korą. – Każdemu zapłata wedle zasług. – Puściłem do babci oko, ona zarechotała sucho. – To może i mleka się trochę znajdzie, jak takiś hardy. Wody jeszcze uciągnij i wystarczy na dziś... – Skończę najpierw, co zacząłem, matko. W końcu usiedliśmy we dwoje przy rozchwierutanym, omszałym stoliku pod starym kasztanem za domem. Ławka ledwo się trzymała, więc przycupnąłem na samym brzeżku, czując, jak zadry z nieheblowanego drewna wbijają mi się w gołe uda pod tuniką. Jak zwykle w czasie długiego marszu już się nieźle poobcierałem, tylko patrzeć, jak dostanę pęcherzy na nogach. Podniosłem wzrok, kontemplując resztkę niegdyś imponującej korony drzewa: teraz było prawie zupełnie łyse, tylko od zachodu trzymały się na nim jeszcze cherlawe, zbrązowiałe liście. – Ale swoje jeszcze rodzi – westchnęła babcia. – Kartofli już nie ma, to chociaż kasztany w ogniu upiec można. Żeby tak jeszcze masłem okrasić... Jęknąłem w duchu. Kasztany... nasze kasztany, w zasadzie jeśli nie trujące, to w najlepszym razie niejadalne. Pokłosie głupich stereotypów i kultury masowej z czasów Przed. Z drugiej strony, jadało się teraz gorsze rzeczy. Na przykład ludzi. – Śnicie na jawie, matko. – Niewiele co innego ludziom pozostaje, synku. Śnić, póki wieczny sen oczu nie zamknie... A co dalej, to strach nawet myśleć. Pokiwałem głową, przeżuwając twardy jak podeszwa, zupełnie niesłony ser. – Ciężko u was? – zagadnąłem. – Jak to wszędzie, synku, jak to wszędzie... Ale nie ma co narzekać, gdzie indziej gorzej bywa. – Nie niepokoją was tutaj Wysłannicy? – O, jakie słowo ładne, patrzcie go! – zachichotała babula. – My ich inaczej tu zwali, aż mówić wstyd... Ale ostatnie czasy, odpukać, spokojnie było. Wcześniej, rozumiesz, to kłębiło się to cholerstwo, przewalało, ale potem jakby nożem ktoś uciął. Aż zrobiło mi się gorąco. Przełknąłem kęs, spłukałem gardło mętną, pachnącą błotem wodą.
– Poszczęściło się wam zatem. Babulina chciała coś powiedzieć, ale zakrztusiła się plackiem, więc skoczyłem ją ratować. Ciężko kogoś tak chudego klepnąć po plecach, żeby kręgosłupa nie przetrącić; w końcu dała radę odkaszlnąć, przeżuć i drugi raz przełknąć zbyt duży kęs, ale potem długi jeszcze czas chrychała i pokasływała, więc to ja przejąłem inicjatywę. – Słyszałem, matko, że czasem bywa tak, że obcy ludzie szczęście ze sobą przynoszą. Nie było tak, że ktoś się we wiosce zjawił, a Wysłannicy przestali was gnębić? Pasowałoby to idealnie. Jonasz był doświadczonym, żeby nie powiedzieć niebezpiecznym typem już przy naszym ostatnim spotkaniu, a należało zakładać, że od tamtej pory jego umiejętności tylko się rozwinęły. Kto wie jakie jeszcze symbole porozstawiał wokół wsi. Staruszka błysnęła okiem, ale pokręciła tylko przecząco głową, rozłożyła ręce: ona nic nie wie. Ot, jaka tajemnicza się znalazła. Zagrałem va banque. – A ten u was, co znał się na urokach... zapomniałem, jak mu było, ale podobno był taki ktoś. Musi, że to on odstraszył skrzydlatych, jak przyszedł. – Pod lasem ten, co mieszkał? – wychrypiała babcia. Bingo, pomyślałem, ale nie dałem nic po sobie poznać, tylko wzruszyłem ramionami. – Czy pod lasem, czy gdzie indziej, nie wiem. Nietutejszy ja, słyszałem tylko co nieco. Podobno to i owo potrafił... – Pod lasem, o tam. – Staruszka wskazała kierunek. – Ale ja już go długi czas nie widziała, może i zmarło mu się. Odludek taki, swoimi drogami chodził. Pokiwałem głową, potem plasnąłem się ręką w czoło. – O, przypomniałem sobie! Jonem go zwali, prawda? – Jon, jako żywo – przytaknęła babcia. – Ech, tyle żyć już się przewinęło... Pogadaliśmy jeszcze jakiś czas o tym i owym, narzekając na coraz trudniejsze czasy i ciągłe zimno, na brak deszczu i na złych ludzi, aż w końcu podziękowałem za poczęstunek, podniosłem się. – Pójdę ja, matko, za waszym pozwoleniem przejść się jeszcze. Dobytek u was zostawię, wrócę przecież z zapracowanego noclegu skorzystać. Wiecie co? To zaskakujące, jak to człowiek potrafi nieopatrznie coś chlapnąć w niewłaściwej chwili i zapeszyć. Ale nie wyprzedzajmy biegu wypadków. Druga karawana handlarzy dotarła już do wsi i teraz rozkładała swój kram na placyku. Z kolei po przeciwległej stronie, za pomnikiem ze skutą twarzą, stała dwukółka, wokół której kłębił się nieduży tłumek. Chudy dwoił się, troił i nadskakiwał oglądającym, głośno zachwalając towary i zerkając w kierunku stanowiska konkurentów, również uwijających się jak w ukropie, żeby zdążyć uszczknąć chociaż trochę z puli klientów. Popatrzyłem chwilę na tę scenkę rodzajową, od niechcenia podszedłem do jednego i drugiego stoiska, poprzekładałem wyłożone barachło; chudy spiorunował mnie wzrokiem, ale nie powiedział nic, twardo uśmiechając się do wszystkich wokół samymi ustami. Jego odpowiednik przy drugim straganie był nieco bardziej komunikatywny, o coś zagadał, zasugerował dobry pasek z ośmioma oczkami. Oczywiście cena była z kosmosu, więc podziękowałem mu ruchem ręki: nie potrzeba. Swoją drogą ciekawe, dlaczego zostawili go samego z tym rozkładaniem? Może poszli negocjować ze starym, który też jakby zapadł się pod
ziemię? Wieś była nieduża, więc wyniosło mnie kilkadziesiąt kroków poza obręb zamieszkałej części. Wszedłem między opuszczone domki i pokryte suchymi badylami podwórka, gdzie zmatowiałe wraki niegdyś luksusowych maszyn, stojące na wyłożonych poprzerastaną kostką granitową podjazdach, patrzyły na mnie pustymi oczodołami wybitych reflektorów. Idę o zakład, że w części baków jeszcze dałoby się znaleźć zwietrzałą benzynę i rozwarstwiony olej napędowy. W normalnym, szanującym się świecie ludzie rozmontowaliby te samochody na części pierwsze, spuścili paliwo i olej, wypruli miękkie fotele, zrecyklingowali przewody, rozkręcili i rozszabrowali wszystko – a tak stało to tylko i nawet nie rdzewiało, a po prostu pokrywało się kurzem. Jaka Apokalipsa, taka i postapokalipsa, pomyślałem sobie. Ciemna ściana martwego lasu stała cicha i idealnie nieruchoma; co poniektóre drzewa jeszcze zieleniły się na samych czubkach, wyciągając się jak najwyżej mogły ku promieniom słońca, ale walka ta była przecież przegrana. Szary, betonowy płot z segmentów bielał na ich tle jak wyrwany z innego krajobrazu. Część przęseł już rozebrano, ale większość jeszcze stała, zwieńczona tandetnym paskiem czerwonej dachówki; wywalona w kosmos brama w kształcie łuku tryumfalnego wyglądała wyjątkowo smętnie z tylko jednym skrzydłem z kutej stali. Ktoś musiał kupić zaraz Przed kilka hektarów zieleniny, pewnie zaczął budowę i nigdy nie skończył. Może to i lepiej, bo i bez tego niedoszłego popisu architektury potworności nam nie brakowało. Chatynka stała na ogrodzonym terenie nieopodal wjazdu; pewnie obudowano ją wokół domku ciecia mającego z założenia pilnować luksusowej posiadłości, która utknęła na etapie połowy parteru. Krzywe ścianki zbite z dranic, dziurawy dach kryty prymitywną strzechą, okna poskładane z kawałków szyb... I wiszące w powietrzu wrażenie pustki, opuszczenia. Ostrożnie popchnąłem drzwi ręką, zerknąłem do środka. Ktokolwiek tu mieszkał, musiał wynieść się dłuuugi czas temu, bo nawet we wpadającym przez okienko pojedynczym promieniu czerwonego światła widać było zalegającą na sprzętach warstwę kurzu. Rozbabrane, skołtunione posłanie zdążyło osiąść, kołdra zetlała i rozeszła się na szwach, zostawione w misce jedzenie zamieniło się w szarobury pył. Nie licząc na nic wielkiego, zaparłem się jednak nogami, pociągnąłem i odsunąłem łóżko od ściany. Mebel wyorał półokrągłą bruzdę w klepisku, a moim oczom ukazało się wpuszczone w grunt i zalane ołowiem Drzewo Życia. No tak. Nie miałem cienia wątpliwości, że i to, i Gwiazdę we wsi wykonał ten sam czarownik – a jedynym na tyle zdolnym i zdesperowanym w tej okolicy musiał być właśnie Jonasz. Chata nie wyglądała jednak na zostawioną celowo, a raczej gwałtownie opuszczoną: nic nie było spakowane, pęczki wyschniętych na pieprz ziół zbierały kurz pod sufitem, cynowa miska i kubek stały na stole. Albo musiał uciekać, albo... Taaak. Zapadnięty kopczyk mogiły znalazłem przy zacienionej ścianie domku. A więc faktycznie wyniósł się, ale bynajmniej nie w inne miejsce, a do innego świata. Uciekł na Drugą Stronę przed karzącą prawicą Sprawiedliwości. Wziął, skubaniec, i prysnął. – Albo tak ci się przynajmniej wydaje, kutasiarzu – mruknąłem z mściwą satysfakcją. Pogrzebałem trochę po chatce, w końcu znalazłem szpadel na ułamanym stylisku i zacząłem kopać.
Czwarta kategoria Zleceń była dość specyficzna z tego powodu, że część Dłużników potrafiła zwyczajnie nie dożyć poprawnie przeprowadzonej Egzekucji i z takich czy innych powodów umierała wcześniej. Ba! Zdarzyło mi się nawet raz mieć Zlecenie na typa, któremu zmarło się niedługo po... no, nieważne po czym. Dość powiedzieć, że na długo, ale to długo Przed. I takich delikwentów należało wyciągnąć zza grobu – w znaczeniu zarówno przenośnym, jak i dosłownym. Niełatwo było ich znaleźć, bo mało kto pamiętał o pojedynczej mogile w świecie, który sam z siebie przypominał mauzoleum, ale zaletą było to, że taki Dłużnik miał ograniczoną mobilność. Pod warunkiem że... Łopata zgrzytnęła o wieko trumny, więc zacząłem okopywać zbite z desek drewniane pudło. Nieszczególnie głęboko go pochowali, ale też nie ma się co dziwić; pewnie zanim go znaleźli, zdążył się nieco posunąć. Ze słów babuli wynikało, że i o przyjaciół szczególnie nie zabiegał, więc i tak miał szczęście, że komuś się chciało. W końcu odkryłem całą skrzynię, zmiotłem warstwę ziemi z powypaczanego, poczerniałego już wieka. Wbiłem ostrze pod deski. – Witaj znów wśród żywych, gnoju. Pobudka! – zawołałem, szarpnięciem odrywając pokrywę. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie na widok pustej trumny. Zapachniało ozonem. – O ja pierdolę – zdążyłem tylko jęknąć, a potem błyskawicznie rzuciłem się w bok. Trzask i huk uderzającej błyskawicy zlały się w jedno, piorun uderzył prosto w miejsce, gdzie przed chwilą stałem, rozrywając drewnianą skrzynię na kawałki i rozrzucając wszędzie wokół płonące szczapy. Przeturlałem się po ziemi, a kolejne wyładowanie przeorało suchą trawę, zostawiając dymiącą i skwierczącą bruzdę. Poderwałem się na nogi i cisnąłem na oślep ułamanym szpadlem.
Mój przeciwnik zasłonił się ręką i uchylił, co dało mi minimum czasu na postawienie bariery ochronnej, o którą ułamek sekundy później rozprysnął się rój lecących prosto we mnie czarnych punkcików antymaterii. Popchnąłem tarczę naprzód, wyszarpując gladius z pochwy i skacząc jednocześnie długim susem, żeby zmniejszyć dystans; teraz wokół niego zamigotała sfera, ale ciąłem na odlew płonącym purpurą ostrzem. Bryznęły iskry, bariera opadła, a mój oponent zawył z bólu. – Jonasz!! – ryknąłem, uderzając mieczem na krzyż. Tamten zasłonił się szeroką, krótką szablą, ale musnąłem tylko jego zastawę i ściągnąłem klingę w dół, tnąc po palcach i nadgarstku. Powinien był po tym wypuścić broń, ale nawet nie zwolnił, jak gdyby nie przeszkadzały mu w ogóle poharatane ścięgna – a potem owionął mnie iście trupi odór, przelotnie mignęła jego na wpół zmumifikowana twarz i już wszystko wiedziałem. No właśnie. Część tych skurwysynów nie czekała kulturalnie, aż odkopie ich Komornik, a wyłaziła z grobu wcześniej. I jeszcze na domiar złego potrafiła się przygotować. Znów niewłaściwe myśli w niewłaściwym czasie. Musiałem na krótką chwilę stracić koncentrację, a Jon wykorzystał bezlitośnie moją nieuwagę: wyrzucił przed siebie lewą rękę, wykrakał kilka słów, a mnie jakby ktoś walnął młotem w pierś. Poleciałem w tył, huknąłem plecami o deski chatynki, rozłożywszy szeroko ręce, ześliznąłem się po ściance. Przyznam, że aż mnie przymroczyło. – Przylazłeś w końcu, komorniczyno?! – zaskrzeczał żywy trup. – Grób już sobie wykopałeś, będziesz miał kwaterę jak należy! Podniosłem się na nogi, otarłem krew z ust. Popękane żebra bolały jak nie daj Boże, ale już czułem, że zaczynają się zrastać. Wymacałem ostatni Talent w pasku, wystawiłem przed siebie pałający ogniem gladius. – Jonaszu, opór jest bezcelowy. Ezekiel Siódmy, legalnie działający Komornik na usługach Góry, przybywa wykonać na tobie... Jon machnął pogardliwie ręką, wydął pokryte plamami rozkładu policzki. – Wiem, wiem! Słyszałem to już od ciebie ostatnio, a wcześniej od... no, od tego pajaca, którego przysłaliście na początku. Wy byliście parką, co, dziewczynki?! Zagryzłem zęby. Czyli to taki los spotkał Ozjasza... Nie dziwota, że nie chcieli mi w Ewidencji powiedzieć. – Mam tu gdzieś jego kawałek... o! – Jon odczepił od paska skórzaną sakiewkę. – Prochy Komornika, absolutny unikat! A jak sobie z tego kreskę ustawić i wciągnąć, to nie uwierzysz, co można zobaczyć! – ...przybywa wykonać na tobie, Jonaszu Dwudziesty Drugi, prawomocną Egzekucję. Zaspokojenie na aktywach doczesnych i wiecznych w wymiarze stu procent – dokończyłem przepisową formułkę, ujmując wygodniej miecz. Co dziwne jednak, on ani nie atakował, ani nie uciekał. Zupełnie jak gdyby na coś... Huk wystrzału targnął powietrzem, a mnie jakby ktoś podciął sznurki. Noga załamała się w kolanie, straciłem równowagę i krwawiąc ze strzaskanego stawu, poleciałem na ziemię. Stoczyłem się do rozkopanej mogiły, walnąłem o osmaloną trumnę, która zatrzeszczała i do
końca pękła pod moim ciężarem. Kilka ostrych szczap wbiło mi się w plecy, szyja uwięzła między deskami jak w kleszczach. Szarpnąłem się raz i drugi, ale na darmo – a potem na skraju wykopu pojawił się Jonasz. – Ha, ha, ha! – Klasnął w ręce, jakkolwiek w związku z niemalże odciętą prawą dłonią wyszło mu to średnio spektakularnie. – Właściwy człowiek na właściwym miejscu, nie ma co! No to teraz sobie pogadamy... – Nie ma sensu marnować czasu, Jon. – W moim polu widzenia pojawili się moi niedawni, o ironio, towarzysze podróży: gruby i stary. Mówił ten drugi. I trzymał w rękach dymiącą, skróconą dwururkę, patrzącą mi teraz prosto w twarz. – Załatwimy typa i dobijmy targu. – Nieee, mój drogi Faedrosie, nie! – roześmiał się Powróceniec. – W żadnym razie! Ja mam z nim do pogadania, nie odpuszczę sobie takiej okazji. Choleraaa... A ja nie byłem w stanie się poruszyć! Gladius wypadł mi z dłoni i leżał dosłownie tuż obok moich palców, tylko że nie mogłem przesunąć ręki! Zacząłem zbierać siłę woli w lewej pięści, żeby posłać im kinetyka... – Dość mam twoich gierek, Jon. – Stary zeskoczył do wykopu, stanął nade mną okrakiem. Lufa strzelby spojrzała mi prosto w czoło. – Nie! – wrzasnął Jonasz, robiąc krok, żeby go powstrzymać. – Nie rozumiesz! On przecież jest Komo... A potem stary ściągnął język spustu i, kolokwialnie rzecz ujmując, odstrzelił mi łeb.
Rozdział III
a pocz ątku m iało być in acz ej: św ietliste kręgi, chóry i stopn ie abstrakcji... Ale n ie udało się oddz ielić dokładn ie ciała od dusz y. Przez te wszystkie lata – bo to lata już musiały minąć, odkąd Przed zamieniło się w Po – nie udało mi się znaleźć trafniejszego opisu dla całokształtu sytuacji. Cytat z zasłyszanej nie wiem jak dawno temu piosenki natrętnie dźwięczał w uszach, nie dawał spokoju i nieustannie irytował swą trafnością. Koniec nadszedł tak, jak ponoć zawsze pisane mu było nadejść: zupełnie niespodziewanie. Oczywiście można by się kłócić i dowodzić, że przegapiliśmy pierwsze siedem pieczęci. No bo było wszystko, czarno na białym: Chrystus pokonał Szatana, była wojna, głód, śmierć od stali, zarazy i z ręki człowieka, prześladowania i dręczenie mężów Bożych. Ba, nawet Babilon upadł. I to niejeden, i to nieraz. I znamię Bestii
N
też sami wymyśliliśmy i nałożyliśmy na siebie, a jednak wszystko to jakoś nam umknęło w wirze codziennych obowiązków i walki o lepsze, spokojniejsze i bardziej dostatnie jutro. Można powiedzieć, że wręcz przyzwyczailiśmy się do życia w czasach powszedniej, codziennej Apokalipsy. Tak bardzo, że przyjęliśmy ją jako coś zupełnie naturalnego. Aż pewnego dnia gwiazdy zaczęły spadać z nieba. Ot tak, po prostu – spadać. Nie to, że wybuchać, gasnąć czy cokolwiek, ale po prostu spadać. Jak dojrzałe ulęgałki. Widać było, jak odrywały się od firmamentu niebieskiego i wirując jak uschłe liście na wietrze, zlatywały gdzieś na dół, a potem znikały. Naukowcy starali się, rzecz jasna, wyjaśnić ten fenomen, ale potem okazało się, że pojawiły się bardziej naglące problemy. Najpierw wszyscy myśleli, że to zegarki zaczynają przyspieszać. Jak zwykle bywa, rzeczywistość okazała się o wiele bardziej przewrotna. Bo to Ziemia zaczynała zwalniać. Zwalniała tak i zwalniała, kręcąc się coraz bardziej i bardziej leniwie, a wszyscy panikowali: co to będzie? Jak to możliwe? Przecież grawitacja, pogoda, cykle dnia i nocy, pory roku, efekt Coriolisa, pływy mórz! Cała nasza nauka, geografia, kosmologia i inne! Przecież jeśli planeta stanie, to... No i nie zdążyli uzgodnić co, bo w końcu po prostu stanęła. Pewnego nieskończenie długiego dnia słońce dopełzło w swym ślimaczym ruchu do horyzontu, cmoknęło jego czarną linię – i tak już zostało. Tego samego wieczora spadł deszcz ognia pomieszanego z krwią. No, w zasadzie nie tyle krwią, ile niedużymi skrzepami, które spadały wszędzie z takim ohydnym „pac! pac! pac!”; a sam ogień to była raczej siarka, w większości spalająca się jeszcze zanim dotknęła ziemi, więc i zniszczenia nie były straszne. Ale wtedy dotarło do nas, że chyba coś się święci. I to „święci” w bardzo dosłownym znaczeniu. Gdy w sam środek Atlantyku przypieprzyła wielka płonąca góra, a fala powodziowa zmyła kilkaset przybrzeżnych miast, to w zasadzie mieliśmy już pewność: zaczęło się. Potem woda zamieniła się w piołun, część rzek zabarwiła się na czerwono, następnie ikony zaczęły płakać krwią, cudowne obrazy poruszać ustami, a rzeźby schodzić z postumentów i nawoływać do pokuty. W konsekwencji przez świat przetoczyła się fala zamieszek, rewolucji obyczajowych i spektakularnych nawróceń – aż w końcu rozwarła się Otchłań, a na naszym świecie pojawili się Wysłannicy. Zaczęło się od Szarańczy pojawiającej się tam, gdzie spadały na ziemię gwiazdy. Wtedy jeszcze jako tako funkcjonowały co poniektóre państwa, wciąż okazjonalnie bywał prąd i nadawała telewizja, więc pamiętam te reportaże: gigantyczne zasieki, najeżony lufami karabinów i dział kordon wojska, a na horyzoncie powoli zbliżająca się masa lśniących w światłach rac i jupiterów chitynowych pancerzy... Następnie nadeszły Cherubiny, Serafini i cała reszta tego popapranego tałatajstwa. Skoro nie dało się zabić ich ogniem karabinów, sięgnęliśmy po rakiety. Gdy one nie zadziałały, zdecydowaliśmy, że użyjemy czegoś mocniejszego. I jeszcze mocniejszego. Rzuciliśmy przeciwko pierwszej fali Wysłanników wszystko, co tylko mieliśmy na składzie, ale co z tego? Nasza ostatnia deska nuklearnego ratunku tylko spowolniła impet ich pierwszego natarcia. Ponoć właśnie w ogniu eksplozji termojądrowych pojawili się na świecie Aniołowie Zagłady: po jednym na każdy odpalony ładunek. Jako pierwszy i najpotężniejszy zstąpił sam Abaddon, a potem w przeciągu zaledwie kilku dni wszystko trafił dokumentny i ostateczny
szlag. Zrodzeni z ognia Jeźdźcy ruszyli w świat, niosąc śmierć i pożogę. W łunie pożarów miast, smrodzie masowych grobów, pośród chrzęstu kości kruszonych przez rydwany Aniołów nasz świat w zasadzie przestał istnieć. Potrzebne było raptem kilka miesięcy, żeby wszystko, co osiągnęliśmy i zbudowaliśmy, wzięła cholera. A najgorsze w tym wszystkim, że to wcale nie był koniec, a dopiero początek. Bo czas płynął, armie Armagedonu szalały, a my wciąż jeszcze żyliśmy. Państwa upadły, ale pozostały lokalne społeczności, jako tako funkcjonowały jeszcze pomniejsze miasta i rejony wiejskie. Chociaż na wschód od nas była tylko wieczna noc i chłód śmierci, a na zachodniej części kontynentu ziała rozpalona skwarem wiecznego południa pustynia, to my w strefie przedwieczora jakoś dawaliśmy radę. Siedzieliśmy w pustych mieszkaniach, słuchając tykania nikomu niepotrzebnych zegarów, i powoli docierała do nas straszna myśl, że wszystko to było rozpaczliwie... siermiężne. Paździerzowe. Kartonowe i przaśne, jak dekoracja do tanich, wsiurskich jasełek. Być może gdybyśmy jako ludzkość nie spanikowali, to jeszcze jakoś by się to ułożyło; ale gdy w końcu zorientowaliśmy się, co się dzieje, było już zwyczajnie za późno. Tyle że najwyraźniej scenariusz naszej Apokalipsy napisano pod dwieście z hakiem milionów, a nie prawie siedem miliardów statystów. I to napisano go w czasach, gdy szczytem możliwości technologicznych była wielka kusza miotająca strzały o grotach z brązu, a nie rakiety balistyczne – więc nawet Jeźdźcy Apokalipsy, wybaczcie moją dosłowność, popierdalali na rydwanach rodem ze starożytnego Rzymu, paradując w spiżowych pancerzach i władając orężem tak przerażającym, jak na przykład włócznia. Albo miecz. Albo łuk. W związku z czym przed nadjeżdżającymi w chmurze pyłu i do wtóru grzmotu trąb Aniołami co bardziej zapobiegliwi uciekali na rowerach... A nawet gdy w końcu Wysłannicy wtoczyli się na główny plac miasta, to w większości przypadków wystarczało zacząć biec w różne strony; owszem, za kimś na pewno by podążyli, ale tylko za jednym naraz. Okazało się, że przyzwyczajoną do masówki i zbiorówki ludzkość oczekiwała zagłada indywidualna. Jeden po drugim mieliśmy oczekiwać na naszą osobistą, prywatną, spersonalizowaną śmierć. Dlatego też tego pamiętnego dnia, gdy nagle na niebiosach zagrzmiały spiżowe surmy, a blask niesamowity rozświetlił udręczoną ziemię, wszyscy wylegli przed domy i spojrzeli z nadzieją w górę. Na jeden dzień cały świat zamarł w oczekiwaniu na Tego, Który Nadejdzie i położy kres naszym cierpieniom, na Koniec Terminalny, na Sąd prawdziwie Ostateczny. Gdy w końcu otwarły się podwoje obłoków, a jasność ogromna zalśniła na wysokościach, ludzie popadali na kolana, szlochając i bijąc się w piersi, świadomi, że to już, że za chwilę będzie po wszystkim... I tak trwaliśmy w oczekiwaniu. I trwaliśmy. Aż wreszcie blask zgasł, trąby umilkły, a niebo zamknęło się. I wtedy dotarło do nas, że On nie przyjdzie. Rozumiecie? Dwa tysiące lat wcześniej ktoś poprzydzielał wszystkie role w tej wielkiej gali, wynajął orkiestrę, opłacił aktorów, zatwierdził menu, zaaranżował światła, dymy i całą oprawę. Zostawił nam dokładny, minuta po minucie rozpisany plan: kiedy kto wchodzi, co mówi i jak się zachowuje – a potem sam nie uznał za stosowne pojawić się na główne wystąpienie. Może zapomniał, a może miał coś ważniejszego do roboty. Ot, znalazł sobie ciekawszy świat
i nie chciał się już pokazywać tutaj, bo przecież ta cała Ziemia i ludzie są tacy passé, co innego się nosi w tym sezonie. A może po prostu umarł. Dość, że On nie przyszedł, a my zostaliśmy w tym na wpół rozjebanym gównie. Gdy pogasły światła niedoszłej rewii, Wysłannicy podjęli swój mozolny trud pojedynczego eksterminowania ludzkości dokładnie tak, jak im polecono. Ale nawet pomimo tego, że odkąd Przed zamieniło się w Po, nie rodziły się dzieci, to i tak szło im to... no, w najlepszym razie opornie. Nie trzeba było geniusza matematycznego, żeby podliczyć, że w tym tempie zwyczajnie nie zdążą wszystkich zabić – bo większa część ludzi umrze własną śmiercią, zanim nadejdzie ich kolej. Zwłaszcza że okazało się, że Wysłannicy są tak bardzo głupi i naiwni, jak tylko pozbawiony własnego „ja” posłaniec być potrafi. Gdy przed twoimi drzwiami stawał jeden z Jeźdźców, to na pytanie o personalia wystarczyło odpowiedzieć: nie, to nie ja. Sorry, taki tutaj nie mieszka. Albo podać na szybko zmyślone imię. Wtedy tamten odwracał się i odchodził. Widać było, że kłamstwo i oszustwo – najbardziej ludzkie z możliwych rzeczy – były dla nich nawet nie to, że obce, a zupełnie niepojęte. Aniołowie okazali się nie tylko zwyczajnie bezduszni, ale też bezdusznie głupi. Na naszych oczach z założenia epicka Apokalipsa zamieniała się w smętną tragifarsę.
Pierwszą rzeczą po wszechogarniającej ciemności było odczucie spadania, a potem ból uderzenia o gruz. Jęknąłem i zwinąłem się w małą, embrionalną kulkę cierpienia, czując, jak chłód nieskończonego zmierzchu wgryza się w moje nagie ciało. – Strasznie zjebałeś sprawę, Zek – usłyszałem miękki, niemalże atłasowy głos z lekkim arabskim akcentem. – Spierdalaj – warknąłem przez zaciśnięte zęby. Że też musiał i tym razem na mnie czekać... – Mówię zupełnie poważnie, Zek. Naprawdę, ale to naprawdę zjebałeś. Westchnąłem ciężko, przekręciłem się na plecy i otworzyłem oczy. Siedział tam, gdzie zwykle, przycupnięty na osmalonym gruzie ruiny, która kiedyś była moim domem. – Spierdalaj – powtórzyłem. Anioł Śmierci przekręcił głowę na bok ptasim ruchem, popatrzył na mnie z zaciekawieniem. – Nie przestajecie mnie zadziwiać jako gatunek. – A ty nie przestajesz mnie zadziwiać jako upierdliwy kozojebca, który lubi patrzeć na nagich facetów – sarknąłem opryskliwie. Miałem wyjątkowo paskudny humor, nawet jak na nieszczególnie przyjemne chwile zaraz po Re-Kreacji. Poza tym w uszach cały czas dźwięczał mi huk wystrzału. – Świniożerny białas – odparował z tym samym uśmiechem Azrael. Muszę przyznać, że
zaskoczył mnie tym popisem obraźliwej elokwencji tak bardzo, że aż podniosłem się do pozycji siedzącej i pokiwałem głową z aprobatą. – Uczysz się, Azi... Jeszcze trochę, a zaczniesz się ślinić na widok kobiet. – Ten epizod mamy już za sobą, Zek. Jeśli przypomnisz sobie Księgę Henocha... – Nie praw mi morałów, znam lektury. Poza tym to ty nie możesz tego pamiętać, nie było cię wtedy nawet w planach. Napisali cię parę tysięcy lat później. Wiedziałem, że ten tekst go zaboli. Bolał go za każdym razem, o ile można mówić o zrobieniu na złość istocie z założenia pozbawionej duszy. – To nie do końca prawda – wyniośle odparł Anioł Śmierci. – Nasz byt jest transcendetny, a zatem istnieliśmy w każdym okamgnieniu całej wieczności. Nasza esencja była częścią Wszechrzeczy nawet wtedy, gdy... – ...gdy nie istnieliście – dokończyłem ze złośliwym uśmieszkiem. – Nie kłóćmy się o to teraz, Azi. Ty masz swoją wersję wydarzeń, ja mam swoją i mimo wszystko wydaje mi się, że to ja mam rację. Zresztą nie ma to najmniejszego znaczenia. Gdzie sprzęt? – Leży tu gdzieś w okolicy, poszukaj sobie. Czyż jestem stróżem brata mego? – Brodaty Anioł rozciągnął twarz we wrednym grymasie, odsłaniając lekko pożółkłe zęby.
Gdy Apokalipsa zabuksowała i na dobre już ugrzęzła w błocie codzienności, ktoś na Górze doszedł do wniosku, że trzeba coś na to zaradzić. Stało się oczywistym dla obydwu stron, że prowadzenie całej akcji w tym stylu i tymi siłami mija się z celem, przynajmniej jeśli idzie o ramy czasowe. Wysłannicy mogli górować nad nami pod względem swej nieśmiertelności i niewrażliwości na uszkodzenia fizyczne, ale nie mieli pojęcia o psychice człowieka, zdolnego oszukiwać ich dosłownie na każdym kroku. Wtedy też (chociaż Azrael miał swoją teorię) powołano do życia Aniołów Apokryficznych: tych nie–do–końca–tak–bardzo–kanonicznych, którzy może niekoniecznie przewijali się na kartach Starego Testamentu i innych Bardzo Ważnych Ksiąg, ale z racji takich czy innych uwarunkowań znaleźli swoje miejsce w obowiązującym panteonie. Tych, którzy powstali w wyobraźni ludzi (kolejny punkt moich niekończących się debat z Aniołem Śmierci), wymyślonych na nasz obraz i podobieństwo (ta-ak), a więc mogących przynajmniej w pewnym zakresie pojąć sposób naszego myślenia. Wbrew tym jakże skomplikowanym podstawom ich stworzenia postawione przed Apokryficznymi zadanie było nad wyraz proste: wstąpić w obowiązki syndyka masy upadłościowej, którą stała się nasza Ziemia. Jak najszybciej opisać, skatalogować i ogarnąć tak zwany stan zastany rzeczy. Uprzątnąć powstały burdel. Powyciągać brudy z kątów. Zorganizować szybki i efektywny proces dla zarządzania okresem przejściowym, a docelowo wymieść wszystko do czysta, pogasić światła, zapieczętować drzwi i oddać klucz na portierni.
Cóż zatem zrobili Apokryficzni, myślący w pewnym zakresie podobnie do ludzi? Tak jest. Od razu rozejrzeli się za sposobem jak najszybszego i najmniej męczącego odwalenia powierzonej im fuchy po jak najniższym koszcie. Słowem – powodowani czysto ludzką spychologią zdecydowali o konieczności kaskadowania obowiązków, a w logicznej konsekwencji wynajęli podwykonawców. W ten właśnie sposób utworzono instytucję Komorników.
Lekko przykurzony gladius leżał w załomie ściany, podobnie jak pas z podstawowym zestawem przywieszek i podróżną sakwą. Zajrzałem do środka, skrzywiłem się z dezaprobatą. – Spleśniały chleb i suszony ser? Serio? Może jeszcze mi powiesz, że znów dajecie skwaśniałe wino? Azrael jakby leniwie rozprostował zastane skrzydła, machnął nimi na próbę raz i drugi, po czym zeskoczył na ziemię. – Czasy są ciężkie, Ezekielu Siódmy. – Co ty nie powiesz – mruknąłem, próbując ubrać się w cholernie niewygodną bieliznę. Nie wiem, o czym myśleli Apokryficzni, decydując o obowiązkowym krochmaleniu przepasek biodrowych. Chyba nie chcę wiedzieć. Azrael wygrzebał z rumowiska i podał mi bukłak z koziej skóry. – Przyjęto jednak rozporządzenie o poprawieniu waszych przydziałów, więc od dziś dostajecie napoje wyłącznie najwyższej jakości. Wszystko świeże. – Woda – stwierdziłem raczej, niż zapytałem. – Woda – przytaknął brodaty anioł z widoczną złośliwą satysfakcją. Przepaska ni cholery nie chciała się zawiązać, wrzynając mi się coraz bardziej w rowek. Poczułem, jak narasta we mnie wściekłość, w końcu zmiąłem materiał i pizgnąłem na ziemię. Usiadłem gołym tyłkiem na zwalonym kawale zbrojonego betonu. – Pierdolę. Nigdzie nie idę, nic nie robię. Mam to w dupie. Znajdujący się już zupełnie gdzie indziej Anioł spojrzał na mnie uważnie, przykucnął na gałęzi uschłego drzewa, które kiedyś rosło pomiędzy dwoma pięciopiętrowymi blokami. – Ezekielu Siódmy, twoje obowiązki jako Komornika obligują cię... – Zmuś mnie. – Rzuciłem mu wyzywające spojrzenie. – No i co mi zrobisz, zabijesz mnie? Powodzenia. Będziesz torturować? Tylko czekać, jak Góra się zainteresuje, co tu tak długo robisz. – Mogę pozwolić ci zdechnąć z głodu, Zek. A potem wskrzesić i znów dać ci skonać w męczarniach. I robić tak bez końca, aż wypalą się gwiazdy. Ziewnąłem demonstracyjnie, podrapałem się po odrastających włosach na głowie. I na nogach. I nie tylko tam. – Stare, niemodne i zgrane. Ten tekst to nawet ja pamiętam, Azi... Postaraj się trochę
bardziej, a nie mi tu cytujesz stare filmy. Zresztą kto was tego nauczył? Ten numer z siadaniem jak kwoka na grzędzie jest naprawdę pretensjonalny, wiesz? Anioł Śmierci popatrzył na mnie z ciekawością. Uczy się, skurwiel, uderzyła mnie nagła myśl. Z każdą rozmową, z każdą kłótnią Azrael był coraz bardziej cięty, coraz bystrzej odpowiadał na pytania, trudniej było go zagiąć albo wyprowadzić z równowagi. I coraz trafniej odgadywał niewypowiedziane intencje. – Czego chcesz zatem, Ezekielu? – odezwał się w końcu. – Daj mi normalne ubranie. Żarcie na tydzień, i to nie to przydziałowe gówno. – Rzuciłem sakwą pod jego drzewo. – Konia, bo muszę nadrobić straconą drogę. I co najmniej jeden dodatkowy Talent, bo będę potrzebować lepszej broni. – Konia nie dostaniesz, nie przeceniaj naszych możliwości – zastrzegł od razu Azrael. – I tak budżet trzeszczy w szwach, ledwo już dajemy radę związać koniec z końcem. Możesz sobie jakiegoś we własnym zakresie poszukać. Zobaczymy, co da się zaaranżować. Uczył się. Autentycznie się uczył.
– Fundusze na broń – powtórzyłem z naciskiem. Anioł pokręcił głową, sfrunął niżej i przysiadł w wypalonym oknie. – Jak widzę, ostatnio przepieprzyłeś dwa Talenty na próżno. Nie dam ci kolejnego, Zek. Nie ma szans. – Wezmę drugie Zlecenie równolegle – podbiłem stawkę. – Jonasz to grubsza ryba, zawieś go na razie, ale nie oddawaj nikomu. Dorwę kutasiarza, ale najpierw muszę się odkuć i przygotować. – Jonasz zostanie oddany Geriaszowi. Popatrzyłem na niego, pokręciłem głową z niedowierzaniem. – Geriaszowi? No, to naprawdę musicie być zdesperowani... Chyba że chcecie się tego buca po prostu pozbyć, to wtedy powiedz. Ja go załatwię na czysto, nie będzie tak, jak Jon zrobił z Ozjaszem. Swoją drogą jesteś kędzierzawym, obrzezanym fiutem, że mi nie powiedziałeś, Azi. – Jonasz zostanie oddany... – Biorę Jonasza i cokolwiek innego mi dasz. Każde gówno. Za to dostaję ubranie i prowiant, a ponadto talon na wejście do Stratilaty. Anioł spojrzał na mnie, po czym parsknął śmiechem. Autentycznie się zaśmiał; pierwszy raz coś takiego widziałem. – Stratilata nawet cię nie przyjmie, Zek. – Śmiech urwał się nagle niczym ucięty nożem. Jak źle domontowany efekt dźwiękowy. – Przyjmie. A jeśli nie, to moja strata i twoja wygrana. Chcę tylko talon. Umowa stoi? Wyciągnąłem rękę. Wysłannik przez chwilę jakby się wahał, ale potem zeskoczył ze swojego siedziska, uścisnął mi prawicę. – Stoi. Talon dostaniesz po wykonaniu dodatkowego Zlecenia, szczegóły wkrótce. Zagryzłem tylko zęby; nie było sensu się dłużej targować, nawet cierpliwość Aniołów miała swoje granice. Nawet tolerancyjny Azrael potrafił się czasem wkurwić. Skoro jednak nie mogłem urwać nic więcej, to przynajmniej... – Powiedz mi, Azi – zagadnąłem, gdy Anioł już odchodził – skąd pomysł na fizjonomię? Bo wiesz, że to naprawdę niestosowne, prawda? Azrael zatrzymał się w pół kroku, odwrócił. Pogładził długą, przeplecioną dwoma pasmami siwizny brodę, uśmiechnął nieco zbyt wydatnymi ustami. Mógłby być handlarzem słodyczami z bazaru w Kabulu, gdyby nie to, że po pamiętnym wrześniu na przełomie tysiącleci tę pozornie dobroduszną, śniadą twarz w idealnie białym turbanie poznali i zapamiętali chyba wszyscy ludzie na planecie. – Decyzja Góry, Zek. – Anioł Śmierci rozłożył ręce. – Podobno gdy ogłoszono przetarg, były dogłębne badania, szerokie pozycjonowanie brendu i grupy fokusowe. Wyłoniono dwie propozycje, ale jedna miała konotacje związane, hm, z Rewersem. Nawet nie wnikaj: jakieś zaszłości, coś z waszymi wojnami, medycyną i satanistyczną muzyką. Wyszło na to, że na zadanym terytorium wyjściowym ta miała największą rozpoznawalność przy odpowiednich skojarzeniach. A co, coś nie tak?
– Nie. – Westchnąłem ciężko. – Może tylko skróć trochę brodę, będziesz wyglądać na młodszego. Po co się sztucznie postarzać... Anioł Śmierci zastanowił się chwilę, potem pokazał na mnie palcami wskazującymi obydwu rąk, opuścił kciuki na podobieństwo kurków pistoletów i uśmiechnął się szeroko.
Ocknąłem się wtedy, czując coś mokrego na twarzy. Leżę bokiem na podłodze, a to, co kapie mi na twarz, to krew... krew z podwieszonego pod sufitem dokładnie nade mną ciała. Pamiętam to jak dzisiaj: mrugam, nie mogąc złapać ostrości, a z góry kropla po kropli kapie na mnie krew. I widzę to wszystko, widzę skołtunione włosy i sukienkę w kwiatki, widzę na palcu naszą obrączkę ślubną, i nijak mi się to nie układa: że ta bezkształtna masa, pełna zwisających ścięgien i żył, chaotycznie sterczących na wszystkie strony kości i mięśni, drgająca jeszcze i pulsująca skurczami, mogła być kiedyś kobietą. Niby widzę kawałki twarzy, dłonie i skórę, a jednak... I wtedy w czaszkę wwierca mi się krzyk. Podrywam się, nie do końca rozumiejąc, co ani dlaczego robię, ślizgam się we krwi i potykając, łapię wystrzelony samopał leżący na podłodze. Chcę biec do pokoju obok. Nogi mnie nie słuchają, zataczam się i wpadam na ściany, ale ten krzyk rozlega się znów i znów, desperacki, bezsilny i błagający, rozrywający duszę tak bardzo, jak tylko dusza rodzica potrafi być rozdarta. Przebiegam przez korytarz, wpadam do pokoju córki i celując Aniołowi Śmierci w plecy, ściągam spust. Nie dzieje się nic, więc ściągam go jeszcze raz. I jeszcze, i znów... Ale strzeliłem do niego już wtedy, na fotelu, więc pusta broń milczy. On odwraca się i coś mówi tym swoim idealnie spokojnym, zimnym i wyważonym głosem, patrząc na mnie nijakimi, pustymi oczami jak zwierciadła. A ja nic nie słyszę, bo widzę w nich odbicie wątłego, chudego ciałka, które trzyma w rękach. Zaczynam się z nim szarpać, próbując rozewrzeć palce jak imadła, ale on odtrąca mnie jednym, lekkim ruchem – tak jak człowiek strąca muchę ścierką ze stołu. Lecę na podłogę, przewracam krzesło i zastygam bez ruchu. Chyba mam pęknięty kręgosłup. Śnieżnobiała szata Azraela pokrywa się bryzgami i chlapnięciami szkarłatu. Słyszę chrzęst rwanych stawów i suchy trzask pękających kości. Mlaskając, ustępuje delikatna, mleczna skóra, spod której wyłania się siateczka fioletowych żył i pejzaż mięśni. Miękka, parująca masa splątanych rurek i pęcherzy wypływa na podłogę i rozlewa się czerwoną kałużą. Chcę zamknąć oczy, ale nie mam kontroli nad własnym ciałem. Nie mogę nawet płakać. Patrzę, jak Anioł Śmierci odbiera mi jedyną osobę na świecie, którą kochałem bezwarunkową, czystą, prawdziwą miłością.
Nienawidziłem Re-Kreacji. Nienawidziłem tego, że zawsze musiało się to dziać właśnie tam, w pustce na wysokości drugiego piętra. Dokładnie tam, gdzie kiedyś był mój dom. Nienawidziłem każdego kamienia, każdej potrzaskanej cegły i osmalonej belki rumowiska, na które spadałem zupełnie nago, za każdym razem obijając sobie i siniacząc inną stronę ciała. Nienawidziłem tego wszystkiego, bo za każdym razem musiałem przypomnieć sobie tamte wydarzenia. Pozbierałem wytargowane od Anioła wyposażenie, ubrałem się w gryzącą, szorstką koszulę z szarego materiału, która nieodmiennie kończyła mi się dwa palce przed nadgarstkiem i piła pod pachami. Co za debilne czasy, ubrania bez podkroju rękawa... Do tego również wełniane skarpety i przydziałowe wojskowe sandały, w których czułem się jak dresiarz, obcierająca ramiona bura tunika i kocopłaszcz z zapinką w kształcie podkowy. Jak zwykle odnotowałem z ponurą, fatalistyczną satysfakcją, że zimne powietrze wpada pod tunikę od spodu i liże mnie po gołych udach. Muszę jak najszybciej skołować sobie spodnie, bo skisnę tutaj w tym przepisowym wdzianku legionisty. Na razie jakoś sobie poradzę, przynajmniej nie wykończy mnie hipotermia. Nie od razu, ma się rozumieć; byle tylko się na wejściu nie przechłodzić, bo organizm nie ma nawet z czego pobierać rezerw. Przewiesiłem pochwę z gladiusem przez ramię, zatknąłem za pas toporek-kilof, przejrzałem zawartość sakwy podróżnej: krzesiwo, hubka, ostrzałka, cynowy kubek i miska... to palant skrzydlaty, drugi raz dał mi ten sam czerstwy chleb. Od razu wywaliłem w cholerę dwa kijki, na których miałem to wszystko w teorii targać, wprawnym ruchem przewlokłem rzemień przez ucha w materiale i podpiąłem torbę do pasa. Nie było to szczególnie wygodne, ale gdybym miał nieść to regulaminowo na ramieniu, na podobieństwo starorzymskiego piechura, to w mniej przyjaznych częściach świata miałem wpierdol gwarantowany. Nadgorliwcy naśladujący narzuconą przez Górę modę nie cieszyli się szczególną popularnością, a już Komornicy... Ech. Nie oglądając się ani razu na gruzy domu, odwróciłem się dupą ku purpurowej tarczy słońca, wiszącego nieruchomo na idealnie czystym, fioletowosinym nieboskłonie, i ruszyłem przed siebie. Jak okiem sięgnąć wszędzie stały martwe, bezlistne drzewa, ścieliła się łanami zwiędła trawa. Po prawej minąłem ruiny wypalonego sklepu osiedlowego, dalej w krzakach po lewej znajdowały się bezimienne groby, w których grzebaliśmy kiedyś, niedługo Po, ludzi z sąsiedniego bloku. Wybetonowany placyk parkingu, na którym wciąż stał wrak land rovera sąsiada z drugiej klatki. Tak się cieszył i puszył, taki był dumny, ledwo zdążył go z Zachodu ściągnąć, wszystkim pokazywał i zachwalał. Dosłownie dwa dni później wszystko pieprznęło, nawet blach nie zmienił. I tak to stało teraz, nikomu niepotrzebne. Skrzywiłem się, widząc na ścieżce ślady podkutych butów. Moje ślady. Odciski moich własnych butów, tylko jeszcze poprzednich. Nieruchome słońce oznaczało też brak odczuwalnego przy ziemi wiatru, a więc i padającego w naszej strefie deszczu – stałe passaty niosły wilgoć z nagrzanego oceanu wysoko i daleko, na zimny wschód, gdzie mało kto mógł się nią cieszyć.
Odciski były tylko nieco wygładzone przy krawędziach, ale poza tym świeże. W chwilach słabości czasami bałem się, że kiedyś na całej Ziemi zostanie tylko ten cholerny, szary pył, a w nim ślady moich butów... Porównałem: takie same, nawet nit przy palcach prawej nogi ukruszony w identyczny sposób. Cholerny świat, cholerny jego koniec i każdorazowa powtórka przy Re-Kreacji. Czułem się jak kartka zbyt wiele razy odbita na ksero. Potrząsnąłem głową: dość tych sentymentów. Straciłem sporo czasu, nim doczesne prochy mojej powłoki zebrały się w całość, a potem organizm załapał, że ma znów żyć. Przede mną był naprawdę spory kawał drogi w okolice, gdzie zastała mnie bynajmniej nie spodziewana śmierć. Nie liczyłem na to, że Powróceniec usiądzie i będzie tam czekał, ale musiałem gdzieś podjąć trop.
Rozdział IV
oń stał sobie spokojnie na zboczu pagórka i skubał rzadką, rachityczną trawkę. Ciężko byłoby nazwać go rumakiem czy nawet wierzchowcem; nie miałem jednak wątpliwości, że na pewno jest to koń, jakkolwiek lata świetności miał już za sobą. Podobnie zresztą jak cała reszta otaczającej mnie rzeczywistości. Gdy podszedłem bliżej, podniósł łeb i zastrzygł uszami, patrząc prosto na mnie. Wielkie, czarne oczy zdawały się nienaturalnie okrągłe i głębokie, jak u pełnokrwistego araba – tyle że tutaj zapadnięte boki i smukła sylwetka nie wynikały z czystości rasy, a raczej ubóstwa diety. – Dzięki – mruknąłem, podnosząc oczy ku niebu. Azrael może i był bezdusznym, brodatym złamasem, ale słowa dotrzymywał.
K
Zwierzak nie spłoszył się nawet szczególnie, gdy podszedłem bliżej i wyciągnąłem rękę. Starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, pogładziłem go między oczami, przesunąłem palcami po miękkich, delikatnych chrapach, drugą dłonią lekko poklepałem po karku. Był trochę nieufny, musiał czuć jeszcze sterylne ubranie i złuszczającą się płatami jałową skórę, ale na szczęście byłem już dwa marszodni w trasie i zdążyłem nieco przesiąknąć zwyczajnym, codziennym zapachem. – No i co, mały – szepnąłem czule. – Pojedziemy? Zarzucił grzywą, przestąpił z nogi na nogę. Nie czekając, przytrzymałem się ręką karku, zamachnąłem nogą i wskoczyłem jednym susem na grzbiet; zatańczył niespokojnie i zrobił kilka nerwowych kroków, ale zaraz potem uspokoił się. Delikatnie sprawdziłem, czy reaguje na łydkę, przejechałem palcami po sierści pachnącej lekko drażniącym w nosie potem – i pojechaliśmy. Człowiek jadący wierzchem może i nie rozwija średniej prędkości wiele szybszej od dobrego marszu, ale powiem wam tylko jedno: komfort. Komfort tego, że nie musisz bez końca na zmianę podnosić to jednej, to drugiej nogi i stawiać nieskończenie małego kroku, komfort tego, że nie czujesz przez cienką, skórzaną podeszwę każdego kamienia, korzenia i nierówności. Tak, średnia może i nie jest oszałamiająca. Ale jak się od czasu do czasu przytnie... – Hya! – wrzasnąłem dziko i puściłem konia w galop. Lecieliśmy po prostu przed siebie, a na drodze z przodu wyciągał się długi, przeskakujący po martwych krzewach i zrujnowanych domostwach cień. Za nami podnosił się suchy, skłębiony tuman, powoli osiadający na wszystkim dookoła i grzebiący umierający świat pod kolejną warstwą pyłu, po lewej i prawej migały kolejne krajobrazy zagłady i spustoszenia... A ja przez ten krótki czas nie myślałem zupełnie, ale to zupełnie o niczym, pozwalając się ponieść tak bardzo pierwotnej więzi człowieka i zwierzęcia. Zwolniłem w kłus, potem przeszedłem w stępa, żeby niepotrzebnie nie męczyć mojego nowego przyjaciela i nie narobić sobie przedwcześnie otarć na tyłku. Nie miałem pojęcia, co mógł wcześniej przejść i w jakim był stanie, a poza tym zwyczajnie nie było potrzeby ani konieczności się spieszyć. Zresztą to się tak tylko wydaje: koń zje byle co, jakoś się naje, poradzi sobie. Prawda była taka, że taki czworonóg potrzebował... mówił mi o tym kiedyś znajomy, dyrektor naszego prowincjonalnego muzeum – dwóch? trzech kilo sieczki dziennie? Więc utrzymanie go na chodzie będzie niezłym wyczynem, ale warto spróbować. Poza tym co ja się przejmuję? Góra dała, to niech się o niego Góra martwi. Skręciłem w bok, gdzie pas jeszcze zieleniących się drzew dawał nikłą, ale mimo wszystko jakąś nadzieję na czystą wodę. Faktycznie, nieduży strumyk ciurkał sobie pośród chciwie wyciągających się ku wilgoci trzcin, mchów i splątanych gałęzi. Zsunąłem się z końskiego grzbietu, przytrzymując wierzchowca na skleconym naprędce postronku, nachyliłem się pierwszy, umoczyłem i oblizałem palce. Lekko metaliczny, słonawy posmak starej krwi, ale poza tym chyba nadawała się do picia. Zaczerpnąłem nieco więcej w dłoń, przepłukałem usta, gotów wypluć wszystko przy pierwszym niepokojącym objawie, ale było w porządku. Napiliśmy się obydwaj ile wlezie, potem umyłem jeszcze i napełniłem
przydziałowy bukłak; od przybytku głowa nie boli. Dawno nie bywałem w tej okolicy, więc zostawiłem konia przywiązanego na dole i wdrapałem się na drzewo, żeby rozejrzeć się w terenie. W zasadzie nie liczyłem na szczególne zmiany, ale nigdy nic nie wiadomo – pozbawiona siły odśrodkowej i pola magnetycznego planeta potrafiła zachowywać się dziwnie, tektonika, nieprosta już Przed, całkiem zwariowała, skorupa potrafiła przesuwać się i pękać w zupełnie absurdalnych miejscach, podnosząc się i opuszczając jak kra na zamarzającej rzece. No tak, moje obawy się potwierdzały – tam, gdzie ostatnio widziałem tylko niewysoki uskok, teraz ziała kilkusążniowej szerokości szczelina, rozdzielająca krajobraz na pół niczym nożem. Na wprost się nie da, trzeba będzie szukać objazdu; może ktoś zbudował przez nią most... A może i nie. Wiedziałem, że po raz kolejny tracę odległość i czas, a Jonasz pewnie już dawno zebrał swoje manele i wyniósł się z chatki pod lasem. Na pewno znów ucieknie i zaszyje się gdzieś, a ja będę go szukał. No ale z drugiej strony, co miałem innego robić? Trudno, poszukam. Bez pośpiechu. Będę szukał, aż w końcu znajdę. I wykończę. Swoją drogą właśnie to prędzej czy później załatwiało Dłużników: nieuniknioność i nieuchronność kary. Owszem, mogli się ukrywać, uciekać i kluczyć. Zacierać ślady, jeździć sobie konno, rowerami, a nawet nielicznymi działającymi samochodami. Pokonywać dziennie odległość pięcio- albo i dziesięciokrotnie większą niż ja, podróżujący własnym tempem piechotą. Ale doskonale wiedziałem, że za każdym razem, każdego dnia budzą się i rozglądają nerwowo, wypatrują oczy w horyzont i podskakują ze strachu, słysząc czyjeś kroki. Tak się w końcu dochodziło każdego Dłużnika: spokojnie i systematycznie. Zlazłem z drzewa, sprawdziłem, czy już ugotowały się wyciągnięte dzień wcześniej z ruin sklepu konserwy. Tak, puszki wybrzuszyły się, powinno być w porządku. Otworzyłem je gladiusem, dorzuciłem trochę liści i kory dla smaku, po czym, starając się nie myśleć o tym, co jem, przyjąłem dawkę składników odżywczych i coraz trudniej dostępnych witamin. – Ty bierzesz pierwszą wartę – rzuciłem do konia, moszcząc się w rozwidleniu konarów drzewa i zawijając w pled. Prześpię się, a potem...
Stałem na potężnych, wykutych w granicie schodach, prowadzących do osadzonych w litej skale wrót. Po lewej i prawej w ogromnych misach buzował ogień, rzucający tańczące cienie na kamienne płaskorzeźby, wyobrażające procesje ofiarne i bitwy ku czci Jedynego. Zdawało mi się, że postaci z reliefów żyją i poruszają się, szepcząc ledwo słyszalnymi głosami o chwale Przedwiecznego... Westchnąłem ciężko. – Azi, kończ z tym przedstawieniem. Wiesz dobrze, że po tylu razach nie robi to na mnie
należytego wrażenia. Anioł Śmierci po prostu zmaterializował się przede mną; bez błysku, huku czy innych niepotrzebnych efektów specjalnych zwyczajnie zespawnował się na zadanych koordynatach. – Ezekielu Siódmy, zostałeś wezwany celem przekazania ci oficjalnego Zlecenia w ramach wykonywanych obowiązków w charakterze Komornika – wyklepał przepisową formułkę, uśmiechając się do mnie nieszczerze. – A tak w ogóle to mógłbyś okazać trochę szacunku dla powagi chwili i miejsca. Akurat mamy dziś wizytację. – To nie żadne „miejsce”, a zwykła dekoracja. Przecież tak naprawdę to śpię tam na dole. – Wzruszyłem ramionami. Anioł podszedł bliżej, rozpostarł skrzydła na całą szerokość, potem majestatycznie zafalował nimi; miałem wrażenie, że robi to wyłącznie po to, żeby odciągnąć uwagę obserwujących od mojej miny. – Tym bardziej mógłbyś zachowywać pozory. – Pokiwał, wyciągając do mnie zwój Zlecenia. – Masz, zapoznaj się, zapamiętaj szczegóły. – Jasne, wiem, ten pergamin ulegnie samospaleniu za pół klepsydry – sarknąłem. Nie wiem dlaczego, ale Azrael zawsze mnie irytował. Niby idealnie uładzony i grzeczny, a jednak było w nim coś, co budziło we mnie same najgorsze odruchy. – To rodzaj testu na osobowość, pozwala wyłonić osobników z predyspozycjami do zawodu – odezwał się Anioł. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że odnosił się do moich niewypowiedzianych myśli. Powinienem to przewidzieć: tutaj pewnie były dla niego równie czytelne jak mowa. – Owszem. Ale tylko dla mnie. – To znaczy? – zainteresowałem się, spychając na dno jaźni kolejną narastającą falę złości i jadu. – Tamci mnie nie słyszą? – Słyszą i rozumieją, ale nie pojmują znaczenia. To dość skomplikowane. Przeczytałeś? – Ta. – Puściłem kartę, która po prostu rozsypała się w proch. – Więc teraz zaczynamy ścigać staruszków? Co będzie następne, małe dziewczynki sprzedające lemoniadę? – Raczej nie, Ezekielu. Wiem, że nie miał nic złego na myśli, ale i tak wkurzyła mnie jego odpowiedź. Odwróciłem się i zacząłem schodzić po schodach, ale potem przypomniałem sobie. – Aha, dzięki za konia! Anioł patrzył na mnie bez wyrazu. Mruknąłem pod nosem coś bardzo brzydkiego i schowałem się w siwą mgłę.
Leżałem na podłodze domu, a coś we mnie łkało bezgłośnie. Wiem, że musiało to być tylko wrażenie, bo chyba nawet nie oddychałem: nie czułem rąk ani nóg, nic. Został tylko wzrok. I jej płowe, lekko kręcone włoski powoli nasiąkające krwią.
Azrael przykucnął nade mną, zasłaniając widok. Co ciekawe, jego szata znów była śnieżnobiała. Uśmiechnął się i odezwał, ale widziałem tylko, jak porusza ustami. – A teraz, Ezekielu Siódmy, przystąpisz do wykonywania obowiązków służbowych – doleciał do mnie jego głos, jak przez grubą watę. – Innymi słowy: zaczniesz zabijać ludzi na chwałę Pana. Kałuża krwi rozlewała się coraz szerzej, podpełzając ku mnie szkarłatną plamą.
Zaczerpnąłem gwałtownie powietrza, potrząsnąłem głową, żeby szybciej się obudzić. Koń stał kawałek dalej ze spuszczoną głową i chyba drzemał. – Miałeś pilnować – powiedziałem z wyrzutem, zbierając swoje skromne legowisko. Popatrzył tylko na mnie lekceważąco, potrząsnął łbem i przestąpił z nogi na nogę: pora ruszać. Przerwałem składanie obozowiska i wbiłem wzrok w wierzchowca na tak długo, aż odwrócił łeb. – Nie będziesz mi mówił, co mam robić. Westchnąłem ciężko: jak ja nie cierpiałem, gdy przychodził do mnie Azrael. W dodatku za każdym razem, gdy nawiedzał mnie we śnie, przyprowadzał ze sobą wspomnienia. On sam oczywiście twierdził, że to nie jego wina. Podobno nie był w stanie zmyć sygnatury emocjonalnej, którą sam uwarunkowałem sobie w podświadomości czy jakoś tak... Nienawidziłem go. Nienawidziłem tak, jak nienawidzi się szefa w pracy. Jak nie cierpi się upierdliwego kolegi z pokoju, który jest siłą okoliczności naszym towarzyszem doli i niedoli. Jak pała się zawiścią i niechęcią do czegoś, czego nie ima się głód, chłód i ogień, co drwi z praw normalnego świata. Nienawidziłem go za jego opanowanie i brak emocji. Nienawidziłem go – bo tylko to mi pozostało. Wszystko inne we mnie umarło tamtego dnia. Pozostała tylko bezsilna nienawiść. Upchnąłem rzeczy do sakwy, wymacałem na dnie przekazany mi przez Anioła zwój. Zabawna rzecz, taka mechanika Góry: zwój ze Zleceniem po prostu się przy sobie miało. I już, bez wyjaśnień. Pamiętam, jak dawno, dawno temu, kiedy jeszcze wydawało nam się, że cała sytuacja jest zabawna, prześcigaliśmy się przy winie w ich wyciąganiu z co bardziej idiotycznych miejsc... Wygrał, oczywiście, ten stary kawalarz Jechsza, zawsze miał farta w grach losowych. A kilka marszów później źle skalibrowany Serafin przypadkiem przeciął go na pół i musieliśmy Jechszę dobić. O, i od razu kilka Wezwań mi Azrael podrzucił, dowcipniś zasrany. Jakbym nie miał co robić, tylko próbować nakłonić ludzi, żeby z własnej nieprzymuszonej woli przyszli na jakieś pustkowie i dali się zabić. Wystawione na okaziciela, ale dołączona też lista imion i rejonów... Przeleciałem oczami przybliżone lokalizacje, większość od razu z automatu skreśliłem: już wiedziałem, że to wszystko gówno prawda, tabliczkę można było wcisnąć komukolwiek, nikt tego nie sprawdzał.
Dopiero potem wczytałem się w opis głównego Zlecenia. Informacje wskazywały dość precyzyjnie, dokąd miałem się udać, więc zarzuciłem dotychczasową trasę i pojechaliśmy w kierunku, który kiedyś był północą. Trochę takie koło wyjdzie, jeśli będę miał potem wracać do Miasta i tam szukać Jonasza, ale to nic. W zasadzie sam się przekonałem do tego jakże prostego założenia: czasu mam aż nadto, a on może uciekać choćby na koniec świata – i tak go kiedyś dojdę. Krajobraz zmieniał się jak w kalejdoskopie: ledwo widoczne prostokąty jałowych pól, ruiny miasteczek i wsi, zasłane wrakami samochodów drogi, połacie wypalonych lasów... Ludzie trafiali się tylko z rzadka, przeważnie chowając się na sam mój widok. Nie to, że byłem jakiś szczególnie straszny, ale tak się przyjęło, że nie rozmawia się z nieznajomymi na szlaku; nigdy nie wiadomo, kto może się trafić. Mimo że rzekomo byliśmy zaledwie o krok od bram Raju, jedzenia było coraz mniej, a zdziczenie obyczajów postępowało w zatrważającym tempie. Minąłem w oddali opuszczony punkt rekrutacyjny, na którym wciąż wisiały wypłowiałe slogany, wypisane wielkimi, białymi wołami na płachtach niegdyś czerwonego materiału: „Przyjdźcie do mnie wszyscy” i „Bóg rozpozna swoich”. O ile to pierwsze było w miarę politycznie poprawne, o tyle drugie niejasno kojarzyło mi się z rzezią jakiegoś zupełnie niegroźnego miasta na południu trzynastowiecznej Francji... Chociaż, wróć, wtedy to nie była Francja, ale jakie to ma znaczenie? Dziś cały tamten region wyglądał jak jedna wielka spalona przez słońce pustynia, po której snują się żądne świeżej krwi i mięsa upiory. Cały czas miałem po prawej to węższą, to szerszą szczelinę uskoku tektonicznego. Kilka razy mijaliśmy po tej i po tamtej stronie wyludnione miasteczka. W którymś momencie pęknięcie przecięło na pół stojące wzdłuż ulicy domki, więc na naszym brzegu został asfalt, płotki z bramami i puste ściany fasadowe, a kilkanaście sążni dalej, za ziejącą dziurą przepaści, widać było połówki otwartych jak ostrygi skorup: łazienki wyłożone popękanymi kafelkami, wytapetowane salony, sypialnie z firankami, pokoje dzieci... W jednym z nich siedział i grzał się przy ognisku brodaty oberwaniec, który na mój widok oderwał się od ogryzania trzymanej w ręku kości i wbił we mnie złe, uporczywe spojrzenie. Oglądałem się na niego kilka razy, a on wciąż patrzył i patrzył. Potem brzegi rozpadliny zaczęły się powoli zbliżać, ale dla odmiany w powietrzu pojawił się cierpki, drażniący zapach krwi. Koń zaniepokoił się, więc zsunąłem się z grzbietu i prowadziłem go dalej za ogłowie, szepcząc uspokajająco: – To nic, nic. Nie denerwuj się, to nieprawdziwe, tylko tak ci się wydaje. Nikt tu nie umarł... I hałasu też się nie bój. Nic nam się nie stanie. Dźwięk zaczął się jako ledwo słyszalny szelest, potem wzrastał stopniowo do szumu, aż wreszcie, gdy doszliśmy do miejsca, gdzie rozpadlina zwężała się i znikała, podniósł się do dudniącego w uszach ryku. Ciężki opar unosił się tumanem ponad szczeliną, osiadając na poszarpanych krawędziach, spływając ciężkimi soplami brunatnych zacieków i skapując długimi skrzepami w dół – tam, gdzie w czarnych trzewiach samej Ziemi huczał spadający w pozornie pozbawioną dna otchłań wodospad krwi. Gęsta, brunatnoczerwona rzeka leniwie toczyła swój plugawy nurt, ledwo zauważalnie przyspieszając już przy samym urwisku, a potem waląc się w dół gęstą, lepką kaskadą, rozbijającą się o skalne progi na tysiące małych, szkarłatnych kropel i lecącą w różowej pianie
coraz niżej i niżej. Koń kwiknął i szarpnął się w tył, więc przytrzymałem go za łeb, przysłoniłem zwierzęciu oczy chustą i poprowadziłem wzdłuż brzegu, w kierunku widocznej prowizorycznej przeprawy. Kiedyś znajdował się tu normalny mostek, ale teraz zostały po nim tylko poszarpane betonowe główki, pomiędzy którymi leżał zardzewiały wrak wagonu kolejowego. Nie mam pojęcia, kto ani kiedy mógł go tutaj przyciągnąć, ale wyglądało to teraz absolutnie groteskowo. Smród krzepnącej krwi aż zatykał dech, czułem, jak burzy mi się żołądek, ale wyboru nie było: musiałem dostać się na drugą stronę, tamtędy biegła najkrótsza droga do miejsca wykonania świeżo przydzielonego Zlecenia. Ostrożnie, krok za krokiem zaczęliśmy przesuwać się po nierównej, przerdzewiałej podłodze, przez okna po lewej widząc meandrującą czerwoną rzekę, a po prawej mając tylko czarną otchłań uskoku. Żelazne płyty skrzypiały i jęczały pod nami, koń nie chciał iść, robił nerwowe kroki w bok, uderzając kopytami o rezonujące echem żelazne mocowania siedzeń. Wodospad huczał i ryczał, w powietrzu unosiła się szkarłatna mgiełka, osiadająca na ściankach wagonu lepkim, śliskim nalotem. – Już, już... jeszcze kawałek i przejdziemy. Nic się nie stanie – szepnąłem do zwierzęcia, a wtedy podłoga pode mną jęknęła i rozerwała się jak papier. Noga poleciała w dół, wrzasnąłem i szarpnąłem wierzchowca, ten kwiknął przerażony i odskoczył w tył, pociągając mnie za sobą. Straciłem równowagę i zamiast po prostu przerzucić ciężar ciała na drugą nogę i jakoś z tego wybrnąć, całym ciężarem zwaliłem się aż po pachwinę w dziurę w pordzewiałej blasze. Poczułem, jak trzeszczą mi ścięgna, bo zrobiłem prawie szpagat... – Cśśś, ćśśś... – wydyszałem przez zaciśnięte z bólu zęby, trzymając postronek samymi opuszkami palców. Koń chrapał i drobił w miejscu, jeszcze krok i go puszczę, a wtedy o własnych siłach ciężko będzie mi się stąd wydostać; nawet teraz czułem, jak krawędzie blachy wrzynają mi się w mięso, podrapana skóra na całej nodze piekła i szczypała, pod spodniami już ciekły strużki krwi. – Chodź, chodź bliżej, mały... Pode mną wszystko skrzypiało i jęczało, bałem się nawet poruszyć. Zwierzak zrobił kroczek ku mnie, potem jeszcze jeden. Zebrałem postronek i okręciłem wokół dłoni, dopiero wtedy zaryzykowałem przesunięcie drugiej ręki, żeby zbadać sytuację w okolicach słabizny... Oj, niedobrze było, nie-do-brze. Dużo krwi, mocno bolało. Zagryzłem wargi i spróbowałem palcami wygiąć blachę bardziej w dół, żeby zrobić chociaż trochę luzu dla nogawki, skóry i mięska, w które z takim zapałem wgryzał się metal. Cholera, jeśli tu utknę, to po mnie. Wykrwawię się na śmierć jak kto głupi. – No, to teraz... hya! – huknąłem na konia, który kwiknął i rzucił się w tył. Postronek naprężył się, ale wytrzymał, więc złapałem go drugą ręką, podciągając się na rzemieniu. Rumak przestraszył się nie na żarty, zaparł czterema kopytami i zaczął ciągnąć w tył, powoli, cal za calem wyciągając mnie z żelaznej pułapki, rwąc materiał spodni, zdzierając skórę z wewnętrznej strony uda i orząc głębokie bruzdy w ciele. Krew pociekła szerszą strugą, przesączając się do buta i skapując w nurt czerwonej rzeki poniżej. – Jeszcze kawałek... jeszcze... tak! – jęknąłem w końcu, gdy noga w całości wynurzyła się z dziury. Nawet nie chciałem na nią patrzeć, nie było po co. – No już, już, przepraszam cię, już
dobrze... Chodź, idziemy. No chodź. Sycząc z bólu, przekuśtykałem na drugi koniec wagonu, pilnując tylko, żeby koń sam nie wpadł w wyrwę. W pierwszej chwili myślałem, że zemdleję od razu, jak tylko poczułem pod nogami twardy, stabilny beton, ale zebrałem się w sobie, zacisnąłem palce w znak odporności i brnąłem dalej. Potem zdjąłem opaskę z łba zwierzaka, wsparłem się ciężko na jego szyi, wczepiłem ręką w grzywę i szedłem tak długo, aż przed oczami zaczęły latać mi mroczki. Gdzieś w oddali była kępa drzew na szczycie wzgórza, ale pejzaż płynął i falował, czułem, jak krew chlupie i mlaska mi na podeszwie... – T ata. – Córeczka wyciągnęła do mnie rękę. – Tatuś, chodź do mnie. Pokręciłem tylko głową, łapiąc spazmatycznie powietrze. Zaczepiłem postronek o cokolwiek, co dałem radę wymacać, po omacku rozwiązałem i odwinąłem rzemień z nadgarstka, okręciłem wokół uda i zacisnąłem z całej siły. A potem po prostu przewaliłem się na bok, ale ziemi nie było tam, gdzie powinna, a ja spadałem, spadałem coraz niżej...
– T ata. Była wiosna, w naszym ogródku kwitły bzy. Siedziałem w cieniu domu, patrząc na przystrzyżoną trawkę i rozwijające się kwiaty. – Tata, co tu robisz? Spojrzałem w bok. Żona podniosła głowę znad grządki, poprawiła kapelusz i pogroziła palcem bujającej się na ogrodowej huśtawce córeczce. – Nie przeszkadzaj tatusiowi. Widzisz przecież, że jest zmęczony. – Tata, co robisz? – nie ustawała mała. Zeskoczyła z krzesełka, podbiegła i oparła się o moje nogi. – Co robisz, tatuś? Chciałem otworzyć usta, powiedzieć jej, że ją kocham, dotknąć policzka – ale nie byłem w stanie nawet się poruszyć. Patrzyłem tylko na nią i czułem, jak łkam do środka, a gardło ściska mi przerażający, wszechogarniający żal. Córeczka nachyliła się bliżej. – Nie martw się, tato. Czekamy na ciebie z mamą. Szybkim ruchem doskoczyła bliżej, cmoknęła mokrymi usteczkami w policzek, odwróciła się i pobiegła w gęstwinę krzewów.
Ocknąłem się od dotyku, a może puknięcia. Noga ciągnęła potwornie, ale miałem w niej czucie... to już pół sukcesu. Koń po raz kolejny trącił mnie łbem, wilgotne chrapy przesunęły mi się po twarzy, złapały za włosy i podszczypały w ucho. – Już, już – wymamrotałem. Wydawało mi się, że wciąż czuję zapach kwitnących bzów, ale nie było takiej możliwości. Wokół znajdowały się tylko martwe krzewy, obłupione z kory drzewa i place pożółkłej, suchej trawy, a wszystko to pokryte kurzem, w który zamieniała się wyjałowiona, pozbawiona wody ziemia. Ostatni deszcz spadł... nawet nie pamiętam kiedy, ale dawno temu. Bardzo dawno. Podniosłem się i rozejrzałem dokoła. W oddali widać było puste szkielety kilkupiętrowych bloków, wokół nich porozrzucane bezładnie niższe zabudowania, wszystko to przecinała biegnąca znikąd i donikąd wstęga asfaltowej drogi. Może tam znajdzie się jakaś zapomniana apteka, bo przecież nie miałem nawet czym opatrzyć poharatanej nogi. No właśnie, udo. Krzywiąc się z bólu, podciągnąłem kończynę bliżej i ją obmacałem; rana goiła się powoli, ale i tak do środka dostało się sporo brudu i rdzy, nie mówiąc już o radośnie mnożących się w wodospadzie krwi mikrobach i drobnoustrojach. Żarty żartami, ale bez bandaża i chociażby podstawowych medykamentów nie miałem szans dojść do siebie w jakimkolwiek rozsądnym tempie. Normalnie bym się bez problemu wylizał, ale od Re-Kreacji minęło zbyt mało czasu: nie miałem na sobie ani grama tłuszczu, systemy odpornościowe jeszcze się nie utrzęsły, większość energii traciłem na zupełnie niepotrzebne rzeczy, takie jak odrastające włosy. Zawsze można było pokombinować, pozbierać ziół i coś uwarzyć, ale jak na złość cała okolica była jedną wielką, szarą pustynią. – A ty jak, bawiłeś się dobrze? – odezwałem się do konia, który popatrzył na mnie i potrząsnął łbem. Postronek ciągnął się luźno po ziemi, ale zwierzak nie odszedł, najwidoczniej kręcił się w okolicy i ogryzał ostatnie zielone listki. Musiałem leżeć tu dobre kilka godzin, nim regeneracja przechyliła szalę kruchej równowagi sił organizmu na stronę życia, bo mój nowy przyjaciel znudził się wyraźnie i jakimś sposobem dobrał do chleba w torbie, więc na następny posiłek miałem okruszki. Super, na pewno od tego szybciej zagoi mi się udo. Nie ma co tu zostawać, trzeba ruszać dalej, znaleźć jakiś antybiotyk; regeneracja to fajna rzecz, ale nawet jej czasem trzeba pomóc. Podniosłem się do pionu, próbując nie myśleć o tym, jak cholernie boli mnie udo, dokuśtykałem do wierzchowca i wgramoliłem mu się na grzbiet. Nie wiem tylko, jak będę skręcał z jedną nogą niesprawną. – No już. – Cmoknąłem. Zjeżdżaliśmy już ze wzgórza, gdy wydało mi się... – Uu-huu. – Wstrzymałem konia. Do wodospadu krwi zbliżało się kilka figurek. Ot, podróżni jak podróżni, ale było w nich coś takiego, że aż pochyliłem się na grzbiecie, żeby za bardzo nie rzucać się w oczy. Podchodzili zbyt ostrożnie, jeden przodem i sprawdzał drogę, pozostali podsuwali się za nim, zachowując równe odstępy. Ostatni ewidentnie zamykał grupę i pilnował tyłów, poza tym... Ech. No inaczej trzyma się włócznię, a inaczej sztucer. Zresztą nawet z tej odległości widziałem, że mieli pozaczepianą na pasach ogromną ilość rzeczy, ergo – byli obładowani niekoszernym sprzętem. I szli dokładnie moim śladem. Oczywiście na pewno było dla tego prostego faktu milion wytłumaczeń – ale jakoś żadne
nie przychodziło mi do głowy. Nie podobało mi się to. Wykręciłem i schowałem się za stok, mając nadzieję, że żaden nie spojrzy w moją stronę.
Bloki okazały się dużym rozczarowaniem: nie było tam w zasadzie nic, mieszkańcy musieli się ewakuować w pierwszych dniach Po, unosząc ze sobą większość wartościowych rzeczy. Niestety... to jest, niestety dla mnie, stety dla nich – chociaż pewnie i tak niewiele im to dało. Zebrałem tylko kilka drobnych fantów, po czym porzuciłem pachnące śmiercią, puste pokoje. Niewiele tu i tak było, poza tym nie chciałem tracić za dużo czasu na przeszukiwanie wszystkich mieszkań, bo ryzykowałem, że dogonią mnie widziani przy moście ludzie. Znów nie wiedzieć czemu, ale założyłem, że dalej będą szli moim tropem. Kolejny postój wypadł szybciej, niż planowałem, bo znów zaczęło mi się robić ciemno przed oczami. Noga narywała i ciągnęła, po zaczerwienieniu i obrzęku wokół rany nietrudno było zgadnąć zakażenie. Dotknąłem czoła: gorące. Niedobrze, cholera. Doszło do tego, że raz i drugi ocknąłem się na grzbiecie konia, który albo po prostu zatrzymywał się i stał, albo szedł w losowym kierunku. Nie chciałem ryzykować, że zwyczajnie spadnę i skręcę sobie kark, więc zatrzymaliśmy się na obrzeżach kolejnego spalonego miasta. Wybrałem pierwszy z brzegu dom, wprowadziłem konia na podwórko, a sam osunąłem się po ścianie. W głowie wirował mi huragan myśli i wspomnień, ręce na zmianę robiły się lekkie i cienkie, to znów wielkie i masywne niczym kłody drewna. Swąd wciąż wisiał w nieruchomym powietrzu, wysączał się przez okopcone okna i powypaczane drzwi, spływał kaskadami po osmalonych ścianach: ciężki, duszący zapach śmierci. Nie wiem, jak długo spałem, gorączka rozmywała nawet to mętne poczucie czasu, jakie udawało mi się normalnie zachowywać. Koń wyraźnie się znudził, bo znów trącał mnie pyskiem, a ja ledwo podniosłem się na nogi. Połatałem poszarpaną nogawkę, zdrapałem i zmyłem zaschniętą krew, żeby na domiar złego nie dostać jeszcze odparzeń. Było mi minimalnie lepiej, temperatura spadła, ale i tak głowę miałem mokrą od potu, a telepało mną tak, że z trudem stałem. Potrzebowałem antybiotyku. Koszerność koszernością, a jednak niegdysiejsza, inwazyjna, niezważająca na całościową równowagę organizmu, za nic mająca naturalne przepływy energii ciała medycyna świata Zachodu nie miała sobie równych. Tutaj jednak nie było nawet czego szukać; przejechałem kawałek zasłaną czarnymi płatami sadzy ulicą, ale w końcu zawróciłem. Wszystko spalone na popiół. Nawet jeśli znajdę w ruinach żelazne pudełko apteczki, to w szklanych buteleczkach po lekach będzie już tylko bezużyteczny proszek.
Skierowałem się ku lasowi, który Przed rozciągał się pomiędzy miejscem, gdzie kiedyś stał mój dom, a korytem Rzeki na północy. Kiedyś piękna, szeroka i wielka, Rzeka była chlubą i dumą kraju, który tak ją kochał, że uczył dzieci w przedszkolach wierszyków na jej temat. Teraz stanowiła wielki, cuchnący ściek, niosący do martwego morza na północy tylko trupy i popioły z obozów zagłady. Nie miałem zamiaru ryzykować wjeżdżania w labirynt martwych drzew, ale na jego skraju przynajmniej powinno znaleźć się cokolwiek, co da radę zjeść mój wierzchowiec. Gdzie zaś roślinność, tam i ostatnie zwierzęta, a zatem i ja będę miał szansę upolować sobie jakiś posiłek. W oddali widać już było nierówną ścianę gołych, nieruchomych kikutów wyciągających nagie gałęzie ku pustemu niebu. Skręciłem jeszcze ku słońcu, żeby dodatkowo ugrzać bok wierzchowca; nadłożymy kawałek drogi, ale i tak nam się nie spieszy. Przybliżoną lokację nowego Dłużnika znałem, nie powinien się raczej nigdzie ruszać. Mieliśmy czas. Przed nami znajdowały się pierwsze zarośla i krzewy, po lewej widziałem drogę prowadzącą do ruin kolejnego miasta. Można będzie się tam zatrzymać, jeśli... – Łaaaa! Nie dokończyłem myśli, bo w tej samej chwili z krzaków przede mną wyskoczył osiłek i zamierzył się trzymanym oburącz trójzębem z ewidentnym zamiarem pchnięcia mnie w brzuch. Zerwałem wierzchowca, który zakwiczał i stanął dęba, wymachując w powietrzu kopytami; zbir odskoczył, ja sięgnąłem po gladius. Kątem oka zdążyłem zarejestrować ruch po prawej, a potem drugi napastnik huknął mnie w pierś obuchem osadzonej na długim trzonku siekiery i dosłownie zmiótł z końskiego grzbietu. Poleciałem na ziemię z gracją worka kartofli, upadek wybił resztkę tchu z płuc. Na chwilę zrobiło mi się czarno przed oczami. Przekręciłem się na bok, odkaszlnąłem krwią. Przed sobą widziałem nogi podchodzącego rozkołysanym krokiem zbójcy. – Szybko poszło! – zadudnił basem osiłek. – A tak się martwiliście, że... Nie zważając na ból znów połamanych żeber, poderwałem się z ziemi i czując, jak otwiera się rana na nodze, skoczyłem naprzód; uderzyłem mieczem, którego udało mi się nie wypuścić z dłoni. Przeciwnik raczej nie spodziewał się, że w ogóle się jeszcze poruszę, ale zdołał zasłonić się drzewcem, pchnął nisko w nogi... Nie był pierwszym lepszym cieciem, dobrze wywijał swą potrójną włócznią, tylko że trafiła kosa na kamień: był zbyt wolny, nieprzyzwyczajony do walki z wyszkolonym szermierzem. Ten drugi obiegł mnie z tyłu, chcąc rozwalić łeb swoim toporem, ale przetańcowałem na bok, przepuściłem żeleźce ponad głową i pchnąłem jego kolegę gladiusem na wysokości mostka. – Ghy...! – sapnął osiłek, wypuszczając trójząb. Szarpnąłem ku górze, płonące purpurą ostrze przerżnęło kości i mięso niczym masło, wyskakując przez obojczyk w fontannie szkarłatu i strzępów ciała. Mężczyzna kaszlnął krwią, przechylił się do tyłu i poleciał jak kłoda, rozchlapując wokół parującą w zimnym powietrzu juchę. Dysząc wściekle przez zaciśnięte zęby, odwróciłem się do tego z siekierą. Facet zrobił krok do tyłu i rozejrzał się, szukając pomocy. Obraz płynął i falował, nie mogłem złapać ostrości:
za bardzo się wysiliłem, nie trzeba było aktywować gladiusa, ale to już nieważne. Zebrałem ostatki siły w lewej dłoni, szykując się do posłania mu prosto w twarz krótkiego pioruna... – Dość! – szczęk przeładowywanej broni i głos zlały się niemal w jedno. Gdyby chcieli mnie zastrzelić, już by było po mnie, a chwila spokoju nie zawadzi. Opuściłem miecz, zamknąłem oczy i zgiąłem wpół z bólu, gdy żebra zaczęły wskakiwać na miejsce. Straszny niefart na tej Re-Kreacji, ledwo pojawiłem się na świecie, najpierw zaliczyłem wypadek, a teraz łomot. Długo tak nie pociągnę, nie ma co. – Powiedziałem dość! Podniosłem głowę i popatrzyłem z dezaprobatą na gościa z toporem. Cwaniaczek chciał chyba skorzystać z okazji i rozwalić mi łeb, bo podszedł bliżej i zaczął brać zamach, ale teraz grzecznie przyjął postawę „spocznij”. Gulgotanie i charkot konającego powoli cichły, krew błyskawicznie wsiąkała w suchy pył ziemi, a ja nadal nie wiedziałem, kto wydawał te rozkazy. – Pokaż się! – Wyprostowałem się i zatoczyłem mieczem krąg. Może wyglądało to trochę zbyt teatralnie, ale miałem swoje powody, bo przy okazji postawiłem wokół siebie tarczę; teraz moje szanse wzrosły, przynajmniej jeśli naprawdę mają broń palną. Z wykrotu po prawej podniósł się rosły mężczyzna w kurtce z ponaszywanymi płatami skóry i pistoletem w ręku. To jego widziałem ze wzgórza. Przy pasie miał chyba ze sześć toreb i sakw, do tego miecz o szerokim ostrzu... Wydąłem pogardliwie usta. – Chcę rozmawiać z waszym przywódcą, nie z pionkami. Chyba że mam was wszystkich pozabijać? Dobry blef nigdy nie jest zły. Jako że żaden nie zareagował tak, jak bym chciał, to zrobiłem krok ku oportuniście z toporem. Tamten cofnął się, popatrzył gdzieś wyżej na stok pagórka. A-ha. Jeszcze chwila i dokładnie tam, gdzie się tego spodziewałem, pojawił się kolejny mężczyzna, ale ten już wyglądał poważniej: solidny skórzany płaszcz, lekko wyświechtane bryczesy, kapelusz... I kałasznikow w rękach. Sukinsyny, nie boją się, pomyślałem sobie. Dawno nie widziałem tak bardzo niekoszernej ekipy, a coś mi mówiło, że to bynajmniej nie szczyt ich bezczelności. – Nie ma takiej potrzeby – odezwał się ten nowy. Silny, władczy głos człowieka posługującego się stwierdzeniami. Tak, to właśnie mógł być ich szef. – Dajcie mi odjechać, a nikomu więcej nie stanie się krzywda. – Pokazałem ręką na rozpłatanego jak wieprzek napastnika. Koń stał kawałek dalej, łowiąc powietrze szeroko rozdętymi chrapami i kładąc po sobie uszy. Kilkanaście kroków – za daleko. Nie dam rady dobiec i wskoczyć na grzbiet, zdążą wsadzić mi co najmniej dwie kule. Tym bardziej że jeszcze jeden z nich wyszedł na drogę po lewej, kolejny pewnie ukrywał się za zwalonym drzewem. Już czterech, pewnie jeszcze ktoś ubezpiecza z góry. Sporo. Ten z kałaszem pokręcił głową, schodząc powoli na dół. – Niestety, odjechanie nie wchodzi w grę. – Nie oddam wam konia – wycedziłem przez zaciśnięte zęby. Organizm nie nadążał z wydajnością, ale musiałem zebrać resztkę sił, bo zaraz mnie tu zatłuką i będę musiał znów zaczynać goły i wesoły. – Zastrzel go, Mael – odezwał się ten z siekierą. – Po prostu zastrzel złodzieja i miejmy
to z głowy. Zobacz, co skurwiel zrobił Eutychosowi. Właściciel karabinu podszedł jeszcze bliżej, ale zatrzymał się w bezpiecznej odległości. Lufa wciąż spoglądała mi w okolice kolan. – Dokładnie dlatego nie ma się co głupio spieszyć – stwierdził. – Mogę zapytać: dlaczego nie oddasz nam konia? – Bo jest mój. Uśmiechnął się kwaśno, zgrzytnął bezpiecznikiem i zarzucił broń na ramię. – No właśnie nie, nie do końca w każdym razie. To mój koń. Spojrzałem najpierw na zwierzę, potem na człowieka. Na jego jeździeckie spodnie i kowbojski płaszcz. Pokiwał głową. – Aha. Jak nie wierzysz, ma wypalone znamię na prawej tylnej. O takie. – Odchylił tunikę, pokazując wytatuowany podwójny krzyż. – A sto kroków stąd leży kulbaka, którą chłopcy musieli całą tę drogę targać na zmianę na plecach. Przymierzymy? Cholera jasna. Koń faktycznie miał na zadzie znak, było widać, że jest jeżdżony... – Jak więc widzisz, powstał pewien problem. Ukradłeś mi konia i zabiłeś jednego z moich ludzi. Może i nie najlepszego, ale też nie najgorszego. – Zastrzel chuja, Mael. Przecież on zaraz tu zaciągnie jakąś smętną gadkę – powtórzył typek z siekierą. – Koń stał sam, na łące. Nikogo nie było w okolicy – mimo wszystko próbowałem się usprawiedliwić, chociaż miałem świadomość, że niewiele to pomoże. Azrael, jednak jesteś tym śmierdzącym, ciapatym kozojebcą, za jakiego cię miałem. Herszt popatrzył na mnie badawczo, potem zwrócił się do mojego oskarżyciela: – Mikha, to prawda? – Gówno prawda! – wybuchnął tamten. – Byłem przy nim cały czas, na krok nie odstąpiłem! Jak ten przybłęda wyskoczył, to ledwo po broń zdążyłem sięgnąć, ale bez walki konia nie oddałem! Mówiłem przecież! Westchnąłem ciężko. Spojrzałem wymownie na herszta, potem na rozciętego na pół gościa od trójzębu. – Spałeś, Mikha – skonstatował przywódca bandy. – Znów spałeś, jebany leniu, zamiast pilnować mojego konia. – Nie! Ja naprawdę nie! Przecież walczyłem z nim i nawet... Urwał, bo dopiero teraz doszło do niego, co zrobiłem z jego towarzyszem z zasadzki. I to po ciosie obuchem w żebra, do tego z zakażeniem powoli wżerającym się w tętnicę udową. – Pogadaliście już, chłopcy? – Otarłem z czoła zimny pot. – Bo ja bym chciał wiedzieć, czy będziemy się zabijać, czy co... Trochę mi słabo, rozumiecie. Ten stojący na drodze uśmiechnął się, mruknął coś do stojącego obok kolegi. Nie wiem, czy imponowała im moja postawa, szczerze mówiąc, gówno mnie to obchodziło. Fakt, zachowywałem się jak ktoś, kto nie boi się śmierci – bo faktycznie po tylu Re-Kreacjach się jej nie bałem. Śmierć była czymś, co się zdarza, ale nie końcem ostatecznym. Niestety nie. – Uznajmy to za nieporozumienie – zadecydował w końcu lider. Ten z drzewcówką aż podskoczył, poczerwieniał z wściekłości. – Co?! Jak możesz puścić mu to płazem, skoro...
– Ano mogę. I puszczę – warknął mężczyzna. – Uznamy to za nieporozumienie. Wszystko, poczynając od twojego spania na warcie, aż do śmierci Eutychosa. Śmierci z twojej winy zresztą, bo to ty nas okłamałeś i zupełnie niepotrzebnie naszczułeś na tego tu rębajłę. Masz z tym problem, Mikha? Chcesz może poddać pod głosowanie? – Nie... – No więc morda w kubeł. A tyś w ogóle co za jeden? – zwrócił się do mnie. – Ezekiel. Może być Zek. Podszedł, po prostu wyciągnął rękę. Nie miał w oczach ani cienia strachu; mimo że nic by teraz swoim karabinem nie zdziałał, a ja mogłem mu jednym ruchem odrąbać głowę, zwyczajnie podał mi dłoń. – Mael jestem. Ten twój miecz to tak zawsze? – Nie, tylko kiedy potrzeba – skwitowałem krótko. Nie lubiłem, jak obcy zagadywali mnie o gladius. – Mikhę już znasz. – Pokazał na feralnego wartownika z siekierą. – Ten tutaj to Walerian, tam na górze Abszalom, gdzieś jeszcze powinien być Samuel... Sam! – Idę! – rozległo się spomiędzy drzew. To musiał być ten, którego widziałem ze sztucerem przy moście. No tak, najlepsza odwaga to taka poparta zimnym spokojem kolegi, który obserwuje twojego rozmówcę przez krzyż celowniczy lunety. W dowolnych negocjacjach warto mieć odpowiedni dystans i właściwą pozycję. Zebrali się kręgiem wokół mnie i przywódcy. Gdy na nich popatrzeć, nie wyglądali na zbójców, raczej na najemników. Byli zbyt zgrani i mieli za dużo dobrego sprzętu, jak na pospolitych bandziorów. – Słabo wygląda – zawyrokował Samuel, najniższy i najdrobniejszy z całej paczki. – Chory jest, zatrutą krew ma. Nogę pociął na moście... Ale szybko się leczy. Interesujące. O, skubani! Nawet widzącego mieli w składzie. Mael spojrzał na niego uważnie, pokiwał głową w zadumie. – Też tak sądzę, Sam. Bardzo interesujące. I dokąd to jedziesz, Ezekielu? – Na północ. Raczej już „idę”. – Nie wdawajmy się w niepotrzebne technikalia. – Popatrzył na leżącego na ziemi trupa, podkręcił wąsa. – Hm, no właśnie. Chłopcy, zbierzcie sprzęt po Eutychosie, pochowajcie go razdwa, jak należy. Po chrześcijańsku. A my sobie tutaj z Ezekielem pogadamy... Do kogo ja mówię? Mimo że Mael nawet nie podniósł głosu, to tamtych jakby kto batem po nogach chlasnął. Ściągnęli trupa na bok i zaczęli odpinać wyposażenie, Walerian zdjął z pleców szpadel na krótkim trzonku i zaczął kopać płytki grób. Mikha poszedł do konia, a my z przywódcą siedliśmy na zwalonym drzewie. W zasadzie to on usiadł, bo ja się osunąłem, starając się dla zasady zachować pozycję pionową tułowia. – Naprawdę nieszczególnie wyglądasz, Ezekielu. – Cmoknął z przesadną troską. – Korci mnie aż, żeby zapytać, jakim cudem jeszcze stoisz na nogach? Mikha to może i leniwy chujek, ale ze swoim toporem dobrze sobie radzi... – Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. – Uśmiechnąłem się wymuszenie, czując, że chwieję się w przód i w tył. Zauważyłem, że od czasu do czasu wzrok Maela ucieka ku górze,
tam gdzie opaska musiała zsunąć mi się z czoła. Wiedział albo się domyślał, sukinsyn. – Mam dla ciebie propozycję, Ezekielu. Spojrzałem na niego mętnym wzrokiem. Pasma aury wirowały wokół kędzierzawej głowy, strzępki myśli unosiły się niczym para znad garnka, kolory emocji rozbłyskiwały na płacie czołowym mózgu. – Dostaniesz od nas lekarstwo, bez którego prędzej czy później wykończy cię sepsa. Powiem więcej, nakarmimy cię i odżywimy... Ale w zamian za to pomożesz nam w łowach. Straciłem człowieka, rozumiesz? A ty, Ezekielu, będziesz dla niego doskonałym zastępstwem. Pokiwałem tylko, a cały świat zafalował do rytmu. – Co... jest... celem? – wykrztusiłem jeszcze, a potem poleciałem głową naprzód na ziemię. Mael przyklęknął nade mną, poklepał po policzkach. Nic nie czułem, głowa latała jak osadzona na zawiasie kulowym. Gestem ręki przywołał kogoś, ale jeszcze zanim złapały mnie i podniosły ręce, nachylił się i szepnął mi do ucha: – Polujemy na sfinksa.
Rozdział V
sada, do której przybyliśmy, nie należała do największych, ale nie była też bynajmniej mała; jak rzadko gdzie mieli tu nawet w miarę porządną palisadę, dwie studnie i działającą – w każdym razie niezatkaną – kanalizację. W trakcie moich wojaży musiałem mijać ją już kilkukrotnie, ale nigdy nie miałem tu nic do roboty, więc nie zapuszczałem się bliżej, tym bardziej że miejsce leżało nieco z boku od obecnie używanych szlaków. Teraz też nadłożyłem jakieś półtora marszodnia względem zaplanowanej trasy, ale przecież najemnicy mieli lekarstwa, których tak desperacko potrzebowała moja noga. No i było mi jednak trochę głupio za ukradzionego konia. Miejscowi patrzyli na nas z mieszaniną nadziei i podejrzliwości, gdy wchodziliśmy przez drewnianą bramę; jak gdyby nie mogli się zdecydować, czy wznosić okrzyki na cześć wybawców,
O
czy też kazać kobietom i dzieciom chować się do piwnic. Rozłożyliśmy się niedużym obozem w magazynie hurtowni AGD, teraz przekształconym na wspólną stodołę. Pachniało zwierzęcymi szczynami, lekko zatęchłym sianem i kozim gównem, ale przynajmniej było w miarę ciepło. Tutejszy starszy – „mer”, jak go szumnie nazywano – przyjął nas w ruderze pełniącej funkcję ratusza. W środku było w miarę czysto i porządnie, mieli nawet wyrysowaną na ścianie mapę, na której naniesiono obecny rozkład gospodarstw w miasteczku. Przez zakratowane okna z kawałków brudnych szyb wpadał purpurowy blask słońca, trzaskały i syczały nierówno palące się knoty lampek. Zgromadzeni na sali ludzie pokasływali i szurali nogami, w powietrzu powoli zagęszczała się woń potu i niemytych ciał. – No więc, ekhem – odchrząknął mer. Widać w nim było urzędnika państwowego z czasów Przed, doskonale obeznanego z występami publicznymi: nawet tych kilka prostych słów musiał wyskrobać na woskowej tabliczce, a teraz z trudem odcyfrowywał własne gryzmoły. – Pragniemy powitać szacownych... eee, szanownych gości, którzy zechcieli przy... przydy... – Przybyć – mruknął ktoś z tłumu. – ...przybyć do nas na wezwanie. Jesteśmy pewni, że siłą ich orzę... orżnię... – Orężnego ramienia – dopowiedział ten sam sufler. Źle oceniłem mera: musiał być kiedyś jakąś większą szychą, skoro nie tylko nie umiał nic powiedzieć od siebie, ale też nie potrafił sam napisać sobie prostego tekstu. Ani później go odczytać. – Przecież wiem, co tu pisze! – zirytował się lokalny przywódca. – No więc jesteśmy pewni, że siłą ich orężnego ramienia nasza osada będzie obroniona, a ludzie żyć będą spokojnie. Dziękujemy i powodzenia! Żyć będą, aż nie zdechną. A ty dawaj znać wcześniej, bo nie mam czasu pisać dla ciebie tych głupot. Dziecko ma sraczkę, a krowa ledwo... Że co?! Ktoś na sali parsknął śmiechem, ktoś inny plasnął dłonią o czoło i pokręcił głową z politowaniem. Mój podziw dla mera rósł gwałtownie. – Co żeś ty mi tu napisał?! – wydarł się burmistrz. – To ja tutaj gości witam, nagrodę szykuję! O wasze wspólne dobro się troszczę, a ty mi tutaj...! – Uspokójcie się, panie merze – opanowany, równy głos Maela uciął pieniacką tyradę. – Za ciepłe przyjęcie dziękujemy. Na nagrodę przyjdzie czas po robocie. Póki co dajcie nam kogoś, kto drogę pokaże. Ludzie zaszemrali, cofnęli się o pół kroku. – No więc co się przewodnika tyczy... – zaczął mer, ale Mael przerwał mu gestem. – Rozumiem, damy sobie radę. Zatem chociaż wytłumaczcie, plany wyrysujcie. – A, to już, już... Ezera, chodź no tutaj! Pokaż panom na mapie, jak to tam... Podeszliśmy bliżej do ściany z rysunkiem. Jedna z miejscowych dziewczyn, brzydka jak noc i chuda jak patyk, zaczęła nosowym głosem wyjaśniać, co i jak. – Bywałem tu kiedyś, jeszcze Przed, w dwa tysiące ósmym roku – mruknął Abszalom, nachylając się do mnie. – Kobitę tu miałem. Niezła dupa była. Głupia jak but, ale w ten-teges... O, człowieku. Ale akrobatka. Uniosłem brwi. Przyznaję, że ta ekipa nie przestawała mnie zadziwiać; nie przejmowali się koszernością swojego sprzętu, bez skrępowania operowali nazwami miejscowości z czasów Przed, a już Abszalom cały czas opowiadał o mijanych miejscach takie rzeczy, że aż strach było
słuchać. Że też jeszcze nie ściągnęli w ten sposób na swoje głowy jakiegoś grubszego nieszczęścia... – Kiedyś przychodzę do niej, rozumiesz, i spod okna już jęki słyszę. Zajrzałem, a ta kurwa z innym się przewala. Pomyślałem: o, kochana. Odczekałem, aż ten pójdzie, i do niej. A ona, wiesz, jak to kobiety: a ciu-ciu, kochanie, to wcale nie tak... Dobrze, mówię, nie ma sprawy. A ona tyłkiem do mnie, i tak się przystawia, i zaczepia. No to ja mówię: idź, umyj się, zaraz przyjdę. Ona poszła, a ja sobie tabletek całą garść łykłem. Zdrowiem ryzykowałem, ale trzeba dziwkę ukarać, co nie? I do niej. I osiem godzin non stop, rozumiesz? Całą noc! A nad ranem się spakowałem, ona ledwo iść może, ale za mną: kochanie, no co ty? A ja jej: ja jestem człowiek, z suką mieszkać nie będę. O tak! Słuchałem go jednym uchem, starając się raczej skoncentrować na planie miasteczka. Antybiotyki pomagały, zakażenie powoli ustępowało, ale wciąż byłem słaby jak dziecko. Nadzieja w tym, że tam, dokąd idziemy, mogło się znaleźć coś ciekawego. Jeśli naprawdę było tak, jak mówili miejscowi, to faktycznie mogliśmy spodziewać się góry skarbów. – A dlaczego nikt nie wszedł tam wcześniej? – rzuciłem. Kobieta urwała, popatrzyła na mera pytająco. Ten znów odchrząknął, potarł policzek. – No więc, dobry panie... Jak się dopiero wszystko zaczynało, to jeden człowiek do nas do miasta przyszedł... – Święty człowiek – dorzucił ktoś z tłumu. – ...święty człowiek, może i tak – zgodził się mer. – No i mówił innym, żeby tam nie wchodzić. Żeby nie ruszać, bo co nie nasze, tego się dotykać nie godzi. Że kradzież i grzech ciężki. Próbował powstrzymać, ale ludzie nie posłuchali. Kilku mieszkańców osady pospuszczało głowy. Pewnie i oni uczestniczyli w tamtych wydarzeniach albo może po prostu stali i przyglądali się... W zasadzie domyślałem się już reszty, ale Mael kiwnął. – Mówcie dalej, panie merze. – No więc nie posłuchali ludzie i wdarli się do środka. On ich chciał powstrzymać, zaczęli się szarpać, ktoś go uderzył. I następny, i jeszcze jeden... Aż zamęczyli człowieka. – Ukrzyżowali – mruknął stojący najbliżej staruszek. – Ano, ukrzyżowali. Krzyczał strasznie, jak mu wbijali gwoździe w ręce. Zaczęły się z ciała wyrywać, więc któryś przyniósł taki zszywacz przemysłowy... – Stapler – po raz kolejny ten sam głos. – Za całą skórę na bokach go do ściany przyszyli – westchnął staruszek. – Co za ludzie, co za czasy. A on cały czas krzyczał i krzyczał... – Przecież bym sam powiedział! – żachnął się mer. – Zamęczyli człowieka świętego, już mówiłem. A potem zaczęli między sobą walczyć o łupy, pozabijali się. Mówią, że część nie dla zdobyczy, a dla krwi tam poszła, i tak zaczęło się. No i do dziś tam jest, jak by to powiedzieć... – Ciemne miejsce – dokończył Samuel i wzdrygnął się. – Ano tak, takie ciemne miejsce. Plugastwo wszelkie tam zaczęło ciągnąć albo i samo się lęgło, więc ludzie się nie pchali. No i stało tak na uboczu, aż w końcu bestia się zjawiła. Kilkoro miejscowych przeżegnało się, splunęło zabobonnie na ziemię. Mer chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Mael podniósł dłoń.
– O bestii nie musicie nam mówić. Dajcie tylko plan miejsca i kogoś, kto opowie, jak tam było kiedyś. – Panie, ale to ja już mówiłem przecież, jak było. Że był ten człowiek święty, zamęczyli go, no i od tamtej pory... – Rozkład korytarzy, gdzie jakie sklepy, którędy idą schody i windy. Gdzie jakie sklepy były? – No więc, panie... My są ludzie proste, nie chcemy tutaj... – Dobrze, więc opowiedzcie o tym, jak tam jest teraz. Dacie sobie radę chociaż z tym, merze? – głos Maela był tak samo spokojny i grzeczny, ale wyczułem w nim nutki irytacji. Burmistrz pokiwał energicznie głową, zaczął wymachiwać rękoma i kreślić palcami w powietrzu estakady i klatki schodowe, ale szybko przestałem go słuchać. Zresztą jaki pożytek Po z wiedzy o tym, co było Przed? Pozbawione oświetlenia elektrycznego, zdewastowane i pokryte warstwą kurzu, każde miejsce wyglądało teraz zupełnie inaczej: ponuro, tajemniczo i groźnie. To, do którego się wybieraliśmy, było też właśnie takie – ponure, tajemnicze i bardzo, ale to bardzo groźne. – Pierdoli głupoty dziad – półgłosem zauważył Abszalom. – Wcale nie tak to wyglądało. Garaże pomylił z piętrami, tam wcale nie ma trzech poziomów, tylko dodatkowa galeryjka idzie górą. – Widziałeś to? – zainteresowałem się; zawsze to informacja z pierwszej ręki. Mężczyzna wzruszył ramionami, skrzyżował ręce na piersi. – Widziałem, jak jeszcze budowali, najpierw fundamenty, a potem ściany. Poszliśmy kiedyś tam z tą moją na górę, z nami sześciopak jasnego, ćwiarteczka i kocyk. Ech, kiedyś to były fajne babki, nie to co teraz... Ale po ciemku wszystkie takie same, co? – Tylko jakby włochate bardziej – dorzucił Walerian, po czym obydwaj zarechotali. Poczułem, że robi mi się duszno. Wszędzie dokoła stali ludzie, serca biły, skóra oddawała pot, płuca wciągały powietrze i wyrzucały dwutlenek węgla. A roślin coraz mniej, żeby go z powrotem zamieniać w tlen. Choć ludzi też coraz mniej, bo wszyscy żyją na kredyt, w pożyczonym czasie. Przepchnąłem się do wyjścia, wytoczyłem na dwór, oparłem o nagrzaną przez słońce ścianę ratusza i osunąłem na kamienną podmurówkę. Patrzyłem tępym wzrokiem na placyk otoczony przez liche chatynki i krzywe zabudowania gospodarcze. Pod postawionym na samym środku osady krzyżem klęczało kilka brudnych, umorusanych i zaniedbanych dzieciaków, powtarzających coś nierównym chórem po stojącej nad nimi... no nie wiem, katechetce? „Nauczycielce” chyba nie, bo nikt nie zawracał już sobie głowy przekazywaniem jakiejkolwiek innej wiedzy poza mniej lub bardziej kanonicznymi pieśniami i modlitwami. „Po-syp-my gło-wy po-pio-łem! Grzmi nie-bo gło-sem su-ro-wem!” – skandowały dzieciaki. Nie wiem, nie chcę wiedzieć, kto i skąd bierze te teksty o krwi, pokucie, biczowaniu i umęczaniu na śmierć. To zaskakujące, że wbrew głoszonym zasadom miłosierdzia i dobroci taka ilość się tego nagromadziła przez lata... A może ludzie czuli podświadomie, że to tylko lukrowana fasada? Teraz nie miało to już znaczenia. Modlitwa była zjawiskiem dobrym i pożądanym; nawet
moje doświadczenie wskazywało, że częste, regularne i żarliwe obrzędy zdawały się powstrzymywać gniew Wysłanników, którzy rzadziej równali z ziemią aktywne ośrodki kultu niż, dajmy na to, salony luksusowych samochodów. Choć oczywiście wszystko to było wyłącznie sposobem doraźnym, bo docelowo i tak każdy miał pójść pod nóż. Spośród grupki wstała dziewczynka – pięcio-, może sześcioletnia. Niesamowicie chuda, sama skóra i kości, tylko wielkie, niebieskie oczy w umorusanej twarzyczce. Podeszła do prowadzącej, pociągnęła ją za rękaw i o coś zapytała. Odpowiedziało jej przyzwalające kiwnięcie głową; dziewczynka zsunęła z ramion tunikę i uklęknęła u stóp krzyża, oplatając rączkami podstawę. Wszystko stanęło w tych czasach na głowie. Pełne przewartościowanie wartości, pomyślałem. Nietzsche byłby z nas dumny... Prawie. Staruszkowi nie chodziło chyba o to, żeby z rezygnacji i braku chęci do życia uczynić cnotę, a dobrowolne wyrzeczenie się go zamienić w jeden z sakramentów. Patrzyłem beznamiętnie, jak reszta dzieci ustawia się w karnym rządku za katechetką, która tłumaczy im coś spokojnym, wypranym z emocji głosem. Potem podeszła do klęczącej, zamachnęła się i z całej siły smagnęła ją po plecach trzymanym w ręku kijem. Głęboko we mnie aż coś się wzdrygnęło na odgłos uderzenia: nie było klaśnięcia o skórę, nie trzasnęło ani nie mlasnęło miękko. Rozległo się tylko głuche, suche i puste uderzenie drewna o żebra i wystający kręgosłup. Dziewczynka pod krzyżem zadrżała, ale nie poruszyła się, nie skuliła i nie uciekła spod razów, nawet gdy pozostałe dzieci zaczęły po kolei podchodzić, przekazywać sobie kij i bić ją z całej siły po głowie, bokach, rączkach... Przy drugiej rundzie osunęła się na ziemię, zalana krwią, ale korowód nie ustawał, a uczestnicy tego okrutnego misterium zdawali się dopiero rozgrzewać, bijąc coraz zacieklej i zajadlej nieruchome ciało. W pewnej chwili ramię leżącej odskoczyło na bok, zobaczyłem jej nieruchomą, pustą twarzyczkę i patrzące prosto we mnie oczy... Odwróciłem wzrok, wbiłem spojrzenie w bezmiar pustki ponad fioletowym horyzontem. W takich chwilach miałem zawsze nadzieję, że zobaczę tam małą, czarną kropkę. Że kropka przybliży się i urośnie, zamieni w plamę, potem widoczne staną się trzy pary skrzydełek i błękitne jamy przepełnionych wściekłą, palącą miłością oczu, a następnie wszystko wokół mnie spowije ogień. Ogień, który w końcu przyniesie spokój i oczyszczenie, zamieni w popiół domy i zabudowania, dobytek i zwierzęta, spowije i otuli ryczącym pandemonium tych wszystkich ludzi razem z ich przekonaniami, myślami i ślepą wiarą. Że nie zostanie nic, tylko powoli osiadający warstwami szarobiały popiół. Gladius zadrżał budzącą się do życia klingą. Poczułem, jak metal pochwy nagrzewa się od tlących się w głębi ostrza płomieni. Smużka dymu podniosła mi się pomiędzy palcami i podryfowała ku górze. Objąłem rękojeść dłonią i przymknąłem oczy. Naprawdę – marzyłem o tym, aby ten ohydny świat nareszcie spłonął. Na szczęście chwilę potem otwarły się drzwi do ratusza i zaczęli wylewać się z nich ludzie. Jednakowi, brudni, kudłaci ludzie, którzy mimo to powinni przecież być tak bardzo inni, indywidualni i z osobna ciekawi – a ja nie umiałem już ich tak widzieć. Dla mnie byli po prostu
częścią krajobrazu. Powtarzalnego, ogranego, wyświechtanego. Nijakiego. Powoli zamieniającego się w szary pył. Na końcu wyszli łowcy nagród, a razem z nimi mer, który poprowadził grupę z powrotem ku stodole, więc i ja podniosłem się i powlokłem ich śladem. – A ty co sądzisz, Ezekielu? – odwrócił się do mnie Mael. Wzruszyłem ramionami. – Nic. Kątem oka widziałem, że placyk opustoszał. Został tylko wyniosły, milczący krzyż i leżące pod nim ciało. – Uważasz, że to zły plan? – Uważam, że żaden plan nie jest dobry, jeśli tam w środku naprawdę siedzi to, co nam się wydaje. – Wskazałem ręką na ciemniejący ponad dachami budynków masyw zrujnowanego centrum handlowego. Nie mam pojęcia, kto wpadł na pomysł, żeby na obrzeżach prowincjonalnego miasteczka zbudować coś aż tak ogromnego. Dwa poziomy sklepów, supermarket na dole, piętrowy parking... Galeria była naprawdę imponująca, w latach swej świetności musiał to być kawał pięknej, nowoczesnej architektury. Teraz ze ścian łuszczył się tynk, z kolorowych wywieszek odłaziły litery, a wiszące smętnie strzępy banerów reklamowych bardziej przypominały chorągwie pogrzebowe niż zachęty do radosnego wysiłku na rzecz konsumpcjonizmu. Na parkingu milczącymi rzędami stały wypalone wraki samochodów, wszędzie zalegało potłuczone szkło, skrzące się miriadą pomarańczowych refleksów. Wszystko to widzieliśmy jak na dłoni z dachu domu, na który wdrapaliśmy się w ramach wizji lokalnej. Samuel odsunął lornetkę od oczu, podał Maelowi. – Trupy leżą. – Pokazał palcem. – O, tam, w ciemnym paśmie. Porozrywane na części. Mael popatrzył, skrzywił się. Splunął. – Próbowali go podejść ze słońcem. Potem musieli wejść w cień i wtedy ich dygnął... Stąd zresztą kmiotki we wsi mają tyle fantów na nagrodę, poprzednie ekipy musiały u nich zostawiać sprzęt... Nie jesteśmy pierwsi, panowie. – Mało kto jest – rzucił Abszalom, trącił Waleriana w bok i zaśmiał się ochryple. – Nie ma z czego żartować, Abe. Schodzicie na dół, odpoczywacie, szykujecie broń. Wysrać się porządnie, zrobić rozgrzewkę. Ruszamy na mój znak. Zostaliśmy sami. Mael patrzył wciąż na centrum handlowe, jak gdyby chcąc przebić wzrokiem beton i wypatrzyć kryjącą się w środku bestię. W końcu wyciągnął z kieszeni pudełko, wytrząsnął i zapalił papierosa. – Możesz nie pochwalać tego, co i jak robimy, Komorniku. – Nie muszę. – Uśmiechnąłem się półgębkiem, czując zapach dymu tytoniowego. Ciekawe, skąd brał szlugi? Sam kiedyś też ostro paliłem, ale okazuje się, że śmierć oducza wielu jakże przyjemnych nałogów. – W jaki sposób zdobyliście akredytację Góry? Mael przeciągnął się, aż trzasnęły mu stawy. – Ja zdobyłem, nie „my”. Kosztowało to sporo trudu i krwi, nie przeczę... ale było warto. – I co, dali ci immunitet w komplecie? Długą chwilę nie mówił nic. Staliśmy tak po prostu, patrząc na popękane tafle okien i powoli kruszący się od zachodu beton. W końcu Mael westchnął, zaciągnął się głęboko. – Nie do końca. – Wydmuchnął obłoczek dymu, który zawisł w nieruchomym powietrzu. –
Ale powiedzmy, że można z tymi i owymi na Górze się dogadać. Ręka rękę myje, Ezekielu. Pokiwałem głową. – Ludzie od brudnej roboty. – Tak. – Pstryknął niedopałkiem. – Dokładnie tak.
Nigdy dotąd nie polowałem na sfinksa. Wiedziałem albo domyślałem się, że coś takiego mogło istnieć gdzieś na dalekim południu, ale nigdy nie słyszałem, żeby którykolwiek zapuścił się w nasze strony. Owszem, trafiały się inne przedziwne kreatury – sam nadziałem się kiedyś na siedzącą w jaskiniach dziwożonę, a ludzie opowiadali, że w głębinie martwego lasu można było spotkać starca z korzeniami w miejsce nóg i korą zamiast skóry, co w zasadzie wyczerpywało podręcznikową definicję leszego czy też dziada borowego z naszych ludowych bajek. Zdarzało się zatem napotkać rzeczy, które nijak nie mieściły się w kanonach ani Starego, ani Nowego Testamentu i musiały być po prostu wynikiem partactwa i prymitywności całego systemu, wedle którego Góra próbowała przeprowadzić postępowanie upadłościowe naszego świata. Jeszcze zanim ludzie zorientowali się, że koniec świata ma wymiar globalny, telewizja zdążyła nadać kilka reportaży o rzekomo mitycznych stworach atakujących miasta z właściwych dla siebie kręgów kulturowych. Patrząc na skalę zjawiska, były to raczej odosobnione przypadki, które zostały pewnie w pierwszej kolejności zlikwidowane przez armie Wysłanników. W końcu powiedziane było jasno, że „nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną”, więc należało dostosować rzeczywistość do zadanych odgórnie wytycznych. Ale sfinks? Prawdziwy egipski sfinks z łapami i ogonem? Coś mi się nie chciało w to wierzyć, mimo że opowieści miejscowych były zaskakująco zgodne. Zresztą wkrótce mieliśmy przekonać się sami. Podchodziliśmy do centrum handlowego z dobrej pozycji, mając słońce po prawej stronie. Ustawiliśmy się tyralierą, więc nasze cienie wyciągały się długimi, ciemnymi pasmami, zlewając się w jeden i – miejmy nadzieję – utrudniając przeciwnikowi dokładne rozeznanie liczebności oddzialiku. Chociaż jeśli naprawdę siedziało tam to, czego się spodziewaliśmy, niewiele mogło to zmienić. – Podobno wyłazi raz na siedem, osiem snów – klarował nam jeszcze po drodze Mael. – Ale reguły nie ma, nie zawsze też go zauważą. Czasem potrafi tylko przelecieć nad nimi i zaatakować jakąś dalszą osadę, a kiedy indziej porywa kogoś z miasteczka. Wracającego z polowania albo samotną kobietę... Nigdy nie atakuje grup. – Jebany tchórz – warknął Mikha. – Nie. Samotny myśliwy – poprawił Sam. – Wybiera ofiarę. Nie spieszy się, obserwuje. Podchodzi.
Popatrzyliśmy na widzącego z zaniepokojeniem. Brzmiało to nie tyle jak przypuszczenie, ile opis kliniczny... – Czujesz go? – zapytał Mael. Samuel kiwnął głową, pokazał w kierunku wyrwanej w murze dziury: tamtędy. Z bliska centrum handlowe wyglądało jeszcze bardziej ponuro: powybijane, pokryte warstwą kurzu i brudu okna, na których wyraźnie odznaczały się od środka ślady rąk, bure zacieki na ścianach, osmalone od góry stropy. Na całej fasadzie i wokół wejścia wydrapano w tynku dziesiątki, setki krzyży: dużych, małych, idealnie równych i koślawych. W powietrzu wisiał ledwo wyczuwalny zapach rozkładającego się mięsa.
Przemykaliśmy ku ścianie pojedynczo, ostrożnie, starając się nie chrzęścić odłamkami szkła i gruzem. Rachityczne krzewy nie dawały żadnej osłony, a masyw budowli był coraz większy i większy, rósł w oczach i przytłaczał swoim milczącym, nieruchomym ogromem. Zdawało się, że każde ze ślepych okien patrzy prosto na nas, że widać w środku poruszające się twarze – ale to tylko suche badyle i uschła trawa przesuwały się w ruchu perspektyw za brudnymi szybami. – Mikha, Wal, naprzód – zakomenderował Mael, wprowadzając nabój do komory karabinu. Dwaj najemnicy wśliznęli się w ciemną wyrwę i zniknęli. Słychać było tylko rozchodzące się echo ostrożnych kroków, od czasu do czasu coś zaszurało, brzęknął cicho metal. – Abe, Zek. Za nimi. Przesadziłem zwał gruzu, przypadłem od razu nisko na nogach i przemieściłem się do prawej, próbując rozeznać się we wnętrzu. I tak widziałem zapewne więcej od nich wszystkich razem wziętych, ale ciemność była... była aż gęsta. Mrok niemal namacalnie otulał wsporniki kolumn i poprzewracane stelaże regałów, wił się wokół biegnących przy sufitach rur, spływał chłodnym tchnieniem z martwych przewodów wentylacyjnych. – Paskudnie tu – mruknął Abszalom. Miałem zbliżone odczucia: miejsce było złe. Złe nawet, jak na wypaczone standardy obecnego świata. Mael i Sam weszli na samym końcu. Ten drugi od razu po przekroczeniu magicznej linii ścian zachwiał się i byłby upadł, ale Walerian podskoczył, złapał go pod ramię. – Już, już dobrze. Poradzę sobie. – Widzący pokazał gestem, że da radę iść sam. Spojrzałem pytająco na Maela, ale on tylko kiwnął głową: zdarza się i tak. Aura opuszczonego centrum handlowego zdawała się dosłownie cisnąć na skronie, starając się wypchnąć intruzów z powrotem ku wyjściu. – Łączność – zakomenderował półgłosem Mael. W pierwszej chwili nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale potem usłyszałem delikatne „klik!” przekręcanego potencjometra. Skubani, mieli radio! – Jak słyszycie? – Głośno i wyraźnie, szefie – w uchu stojącego obok mnie Abszaloma rozległ się skrzypiący szept. Mikha wysforował się już naprzód, więc na głos nakładały się szumy i trzaski, ale zważywszy okoliczności, to był autentyczny high-tech. – Dalej zawał, po prawej schody. Uwaga na butelki. – Znajdź jakąś pełną dla mnie – rzucił w ukryty w pięści nadajnik Abe, po czym pokazał mi gestem: dawaj naprzód i do lewej. Przebiegłem cichym, miękkim krokiem wzdłuż ściany, skręciłem za róg do zdewastowanej drogerii. Na podłodze poniewierały się opakowania po perfumach i kremach, wszędzie leżały dezodoranty i inne nikomu już niepotrzebne rzeczy. Tylko chusteczki i papier toaletowy miejscowi wybrali pewnie co do rolki, sukinsyny... A ja dziś bez mrugnięcia okiem za rolkę papieru toaletowego i puszkę coli wziąłbym i zabił. Potrząsnąłem głową: nie pora na takie myśli. Jedną akcję przez durną nostalgię już koncertowo przesrałem, jak na razie wystarczy. Oczy adaptowały się szybko. Zaczynałem już odróżniać zarysy głębszych korytarzy
i okutanych mrokiem przejść technicznych, podczas gdy ekipa Maela musiała jeszcze radzić sobie z brakiem światła. Chociaż nie zdziwiłbym się, gdyby któryś miał na składzie noktowizor. – Po lewej czysto – rzuciłem półgłosem za siebie i powoli, krok po kroku zacząłem przesuwać się dalej. Trzeba było zachować naprawdę nielichą ostrożność, bo w takich miejscach... No właśnie. Zamarłem w bezruchu, widząc na wprost przed sobą sylwetkę człowieka na środku pustej przestrzeni pasażu głównego: chudy, niczym zbudowany z patyków kształt, wiszące w strzępach jak u stracha na wróble łachmany ubrań, nieład rzadkich, skołtunionych włosów. Powróceniec, jak nic. Ująłem mocniej gladius, pokazałem idącym za mną: stać. Miałem tylko nadzieję, że widzą i zauważą gest. Przekradłem się wzdłuż ściany, chowając za oberwanym z boazerii filarem wspierającym strop. Tamten ani drgnął, stojąc jak przyrośnięty do podłogi. Widziałem go teraz z profilu, jakkolwiek szczątkowe światło nie pozwalało na rozpoznanie żadnych szczegółów. Dzieliło nas raptem pięć, może sześć kroków. Wziąłem głęboki oddech, poprawiłem chwyt na rękojeści miecza i wyszedłem z ukrycia. Krok. Drugi. Trzeci: postać drgnęła, zaczęła sztywno, jakby mechanicznie obracać głowę, ja wzniosłem broń. Czwarty: z trzaskiem pękającej, przesuszonej skóry otwierają się usta, zapadnięte oczodoły patrzą w moją stronę, zaczynam spuszczać ostrze po łuku w dół. Piąty: szponiasta ręka wystrzeliwuje ku mnie, odchylam się w bok, dodając impetu klindze, która leci prosto ku szyi nieumarłego. Chrzęst, zgrzyt i trzask. Gladius rezonuje w nagle zgrabiałych palcach, głowa umarlaka odskakuje na bok i zwisa pod dziwnym kątem, ale nie odpada od ciała. Cały korpus obraca się ku mnie, czuję, jak koścista dłoń zaciska się na rękawie kurtki, druga unosi się, chcąc chwycić mnie za przedramię. Więc unoszę miecz jeszcze raz, szykując się do drugiego ciosu. Niepotrzebnie. Abszalom doskakuje do ożywieńca rysim skokiem, łapie go obiema rękami za głowę i przekręca mocnym ruchem: chrupnięcie kręgów szyjnych i suchy odgłos drącego się pergaminu skóry. – Co za... – mruknął olbrzym, patrząc na wciąż zachowujące pozycję pionową ciało. W pierwszym odruchu zamachnął się i chciał odrzucić trzymaną za włosy głowę, ale potem odłożył ją na podłogę, żeby nie robić niepotrzebnego hałasu. – Co on, kręgosłup ze stali miał? Przeciągnąłem palcem po ostrzu, skrzywiłem się, czując wyraźną, głęboką szczerbę. Taki cios powinien był zmieść czerep z ramion żywego trupa, a tymczasem – no właśnie, tymczasem on wciąż stał! Dotknąłem kikuta ukręconej szyi. – Skurwysyn – skonstatowałem. Trup był dosłownie nanizany na stalowy pręt, który kiedyś musiał być częścią jakiejś konstrukcji: straganu albo kiosku. A sądząc po raczej koszernym ubraniu, nie był to jeden ze zmartwychwstałych. Więc nieszczęśnika nasadzono na ten pal długo, długo Po, i to zapewne żywcem. Musiał się nieźle namęczyć, zanim wykrwawił się na śmierć albo nim tępe krawędzie w końcu uszkodziły jakiś życiowo ważny organ. – Postawił sobie strażnika... Uważajcie, jebaniec jest cwany. – Abszalom nadał komunikat,
raz jeszcze popatrzył na trupa i splunął pod nogi. – Spokojnie, Abe. – Mael pojawił się z ciemności niczym duch, poklepał mojego partnera po ramieniu. – Tylko spokojnie. Sam twierdzi, że tamten może czuć nasze emocje, więc nie unoś się niepotrzebnie. Zachowuj energię na potem, przyda się. – Jest wejście na górę – zaszumiało w jego uchu. – Jak zwykle, powoli naprzód. – Dowódca kiwnął głową. Wspięliśmy się na piętro po niedziałających, zaśmieconych schodach. Tu i ówdzie przez dziury w ścianach wpadały pojedyncze promienie purpurowego światła, w kilku miejscach blask zachodu przesączał się przez zasłonięte warstwą suchych liści świetliki w dachu. W jaśniejszych plamach widać było poniewierające się na podłodze rozczłonkowane manekiny, poprzewracane półki, wyciągnięte na korytarz regały... I kości. Gdziekolwiek się obrócić, wszędzie leżały ludzkie kości. – Ostro się tu działo. – Abe szturchnął mnie w bok, ale miałem wrażenie, że to sobie samemu próbował dodać animuszu. Przymknąłem oczy, próbując zobaczyć astral, ale nie było tu nic szczególnego. Najmocniej wydzielał się z tła Samuel, idący obok mnie Abszalom miał na sobie kilka amuletów, poza tym czysto. Ciekawe, swoją drogą: czy to on niósł mój antybiotyk, czy miał go sam Mael? Wydzielali mi go, cwaniaki, po jednej tabletce, pilnując, żebym nawet nie zorientował się, kto niesie leki. Taka kuracja może i powstrzymywała rozwój zakażenia, ale nie mogła zwalczyć infekcji, więc funkcjonowałem na ich łasce i niełasce, z obietnicą, że po robocie dostanę pełną dawkę na tydzień. – No, szybciej! – ponaglił mnie partner, skręcając za róg. Wyjrzałem ostrożnie w drugą stronę, wsłuchałem się w ciszę. Zamiast tego, co miałem nadzieję wyłowić, usłyszałem masę niepotrzebnego hałasu: szuranie kroków, oddechy, skrzypiącą skórę pasów, czyjś szept. Normalnie poszedłbym na taką robotę sam. Normalnie tobym w ogóle na taką robotę nie poszedł, poprawiłem się w myślach. A teraz musiałem być jednym z kilku i jeszcze udawać, że mi to nie przeszkadza. Nie czułem się nazbyt dobrze w grupie. Nie to, że nie lubiłem ludzi; kiedyś, jeszcze Przed, byłem mocno społeczny i towarzyski... Pewnie aż nadto. Ale od dłuższego czasu prześladowała mnie świadomość tego, że przebywanie z innymi nieodmiennie kojarzy mi się ze spaniem w zagrodzie dla owiec. Jest fajnie, miło, ciepło i miękko, swojsko i bezpiecznie – aż potem przychodzi ranek, a ty przypominasz sobie, że wieczorem wraca gospodarz, który nakazał przygotować wielką ucztę. Więc każdy rusza do swoich obowiązków: najemni robotnicy idą do winnicy pańskiej, panny biorą albo nie biorą oliwę i ustawiają się na drodze... A ty wychodzisz na podwórko i zaczynasz ostrzyć nóż. I wiesz, że twoje preferencje, twój wybór i twoja litość nie mają tak naprawdę znaczenia. Liczy się wyłącznie systematyczność i konsekwencja w pracy, bo przed wieczorem zagroda ma stać pusta. – Zobaczcie to. – Mikha wyjrzał z bocznego korytarza. Podeszliśmy bliżej. Na ziemi leżało coś na kształt pajęczego kokonu, ale przez cienką warstewkę skołtunionych, nierównych nitek widać było wystające od spodu kości. Jak gdyby ktoś
na łapu-capu zawinął w utkaną na domowym kołowrotku nić wszystko, co zostało po sutej wyżerce. – Wypluwka. – Mael jako pierwszy rozpoznał znalezisko. – Co? – nie zrozumiał Abe. – Wypluwka – cierpliwie powtórzył przywódca. – Sfinks zjada ludzi, kozy czy cokolwiek jeszcze upoluje... Ale przecież nie ma raczej układu pokarmowego, więc nie może ich do końca strawić ani wydalić. Leżą mu w brzuchu, aż zgniją, a on potem po prostu wypluwa to, co zostaje. – Skąd wiesz, że nie ma? – zainteresował się Wal, ale Mikha szturchnął go w ramię. – A widziałeś kiedyś, żeby anioł był namalowany z włochatą dupą? No nie. Więc skoro nie był, to teraz też jej nie ma. To samo tutaj: może zjeść człowieka, ale potem nie ma opcji, musi wyrzygać. – Wyrzyguje szkielety... Błeh. – Pożera wszystko, jak leci... Patrzcie, sprzączka od paska. W kokonie widać było też strzęp ubrania, kawałek zardzewiałej lufy, kłębek zoksydowanych przewodów. Ruszyliśmy dalej, kierując się ku najdalszej części centrum handlowego. – Uwaga! – syknął idący zaraz obok mnie Wal. Stanęliśmy w pół kroku, przysiadając powoli na nogach; któremuś strzeliło w kolanie, inny sapnął ciężko. Przez chwilę trwaliśmy tak, wstrzymując oddechy, ale potem Walerian odchrząknął przepraszająco: – Musiało mi się zdawać... – Nie. Ja też widziałem ruch. Obejrzeliśmy się na Maela, który pokazał ręką kierunek: tam. Labirynt dawnych sklepów i stanowisk, wytłuczonych witryn i ścianek działowych zdawał się wciągać, oczarowywać, wabić coraz głębiej i głębiej. Mimo że musieliśmy iść wzdłuż osi głównej alejki piętra, przecież zdawało się, że kluczymy i błądzimy w nie wiadomo jak bardzo skomplikowanej strukturze, wspinając się na zwalone ściany i omijając bokiem dziury w podłodze, lawirując pomiędzy jeszcze trzymającymi się w ramach szybami i szukając tej minimalnej, najmniejszej choćby odrobiny zbawiennego światła. Mael wyciągnął i przyświecał teraz latarką z czerwonym filtrem, której mdły blask rzucał niepokojące cienie na zwalone na podłogę towary. – Słońce – zameldował idący przodem Mikha. Faktycznie, gdy wyszliśmy zza zakrętu, na ścianie daleko przed nami pojawił się nieregularny prostokąt łuny wpadającej przez wielkie, panoramiczne okno. Jeszcze kilkanaście kroków i wkroczyliśmy na niegdysiejszą część gastronomiczną – szeroki, rozległy plac na okolonej balustradą galerii. Po lewej i prawej mieliśmy puste lady i wytłuczone neony reklam, za nimi martwe kasy fiskalne i wyziębione gardziele pieców dawnej pizzerii. Obraz był przygnębiający, a zarazem dziwnie piękny. – Cholerne słońce – warknął Mikha, zsuwając z czoła przydymione gogle. Blask bijącej na wprost czerwonej tarczy rzeczywiście raził tak, że aż musiałem przysłonić oczy ręką. Abszalom zamrugał i odwrócił twarz, Walerian sięgnął do kieszeni po okulary – a ja i Mael popatrzyliśmy na siebie w tej samej chwili, nabierając tchu, żeby krzyknąć ostrzegawczo.
– On tu jest – szepnął pobladłymi wargami Samuel. Słońce zniknęło, przysłonięte przez gigantyczną parę pierzastych skrzydeł. – Padnij! – ryknął Mael. Ale było za późno. Potężny kształt wpadł bezszelestnie pomiędzy naszą szóstkę, niczym sowa w stadko myszy. Ktoś wrzasnął przeraźliwie, chrupnęły miażdżone kości, huknął wystrzał i zaraz po nim drugi, posypało się kaskadą szkło. Coś ciężkiego uderzyło mnie w ramię, poleciałem na plecy, wystawiając tylko przed siebie sztych miecza. – Aaaaaa! – zawył Walerian, waląc nie wiadomo w co kulę za kulą ze swego rewolweru. Błyski wyciągały z ciemności potrzaskane stoliki i leżące w bezładzie krzesła, huk rezonował echem od pustych ścian, dźwięczał w rurach i między resztkami szyb. – Tam jest, tam! Widzę go!! Zaterkotał pistolet maszynowy, posypały się dymiące łuski. Jednocześnie jęknął rozdzierany metal i rwący się jak bibuła karton-gips. Coś ogromnego przeleciało ponad nami, wzbijając machnięciami skrzydeł tumany kurzu. Kilka mokrych i ciepłych kropel chlapnęło mi na twarz. – Zginiemy tu! Wracajmy! – zaskowyczał ktoś. Zadudniły kolejne wystrzały, ciemność przeciął promień latarki, która od razu wypadła właścicielowi z ręki i zleciała na dół, wirując kręcącym się chaotycznie snopem. – Trzymać się razem! – ryknął Mael. – Nie rozdzielać się!! Ale było już za późno. Pozornie silni i przygotowani, poszli w rozsypkę jak przestraszone dzieci. Nakryłem głowę rękami w samą porę, bo dokładnie po mnie przecwałował Abszalom, ryczący ze strachu i wściekłości niczym ranny tur. Ciężka podeszwa wojskowego buciora nadepnęła prosto na rozharatane udo, przed oczami z bólu zrobiło mi się ciemno, zatańczyły zielone i czerwone plamy. Zwinąłem się, potoczyłem po zasłanej potłuczonym szkłem podłodze, próbując wpełznąć w jakieś bezpieczne miejsce. – Razem...! Tutaj...! – nawoływania Maela dudniły i ginęły w labiryntach opustoszałego centrum. Trzasnął sucho raz i drugi pistolet, potem odezwał się donośny bas czegoś większego. Ktoś krzyczał, przejmująco krzyczał, zachłystując się wyciem na najwyższej nucie, a potem nagle ten skowyt urwał się, przez chwilę wibrując mi echem w skroniach. Wcisnąłem palce w małżowiny, zakryłem je dłońmi, usiłując nie słyszeć, nie myśleć o tym, co mogło dziać się teraz na korytarzach. Może i nie obawiałem się śmierci jako takiej, to fakt. Ale strach przed umieraniem pozostał – tym gorszy, że dokładnie wiedziałem, jak to jest. Podłoga aż zatrzęsła się, gdy głęboko w trzewiach budynku coś runęło z chrzęstem i łomotem; znów rozległy się krzyki. Słyszałem paniczne kroki po nierównej podłodze, słyszałem je pomimo tego, że głowa aż pulsowała bólem, tak bardzo ściskałem ją dłońmi – a potem nagle wszystko ucichło. Ucichło. I tylko cisza dzwoniła mi w uszach. Poruszyłem się i wygrzebałem z dziury pod ladą, w którą dałem radę się wcisnąć. Chwiejnie wstałem, widząc, jak przede mną rozwija się mój cień na przeciwległej, zalanej
szkarłatnym światłem słońca ścianie. Na pokrytej kurzem podłodze widać było świeży ślad, jak gdyby coś po niej przeciągnięto... I krew. Mnóstwo krwi. Chwiejnym krokiem ruszyłem z powrotem. Pierwsze ciało wisiało przewieszone przez żelazną barierkę. Wykrzywione nienaturalnie nogi zostały po tej stronie, potem był długi, czerwony strzęp porwanej skóry, jelit i resztek ubrania, a klatka piersiowa, ręce i pozostałości głowy zwieszały się w dół, ku podłodze parteru. Smród treści żołądkowej wyciekającej z rozprutych wnętrzności był zatykający, aż poczułem, jak mój – na razie cały – brzuch burzy się i próbuje zwrócić skromny posiłek. Zakryłem usta dłonią, przyspieszyłem kroku, chcąc się stąd jak najszybciej wydostać. Nie miałem nawet ochoty zastanawiać się, który z łowców nagród mógł to być. Nie miało znaczenia. Teraz liczyło się tylko to, czy trafię do wyjścia, zanim bestia przypomni sobie, ilu dokładnie nas było. Skręciłem tam, skąd wydawało mi się, że wyszliśmy, potem przeszedłem przez ruinę odzieżowego, teraz powinna być dziura w ścianie i... Stop. Nie było żadnej dziury, tylko naga połać zbrojonego betonu i biegnące po niej wiązki przewodów. Musiałem za wcześnie skręcić, tam był podobny sklepik, więc wróciłem: no tak, to tutaj. Wszedłem głębiej, krocząc ostrożnie, żeby nie hałasować i – i to też nie tu! Wyszedłem jeszcze raz na galerię, rozejrzałem w lewo i prawo. Jeszcze raz... Nagle okazało się, że kompleks był o wiele większy, niż mi się początkowo wydawało. Dopóki miałem za plecami pomarańczową plamę światła, wszystko zdawało się oczywiste i doskonale zgodne z pokazanym wcześniej przez mera planem: tutaj przejście ku garażom, tam rampa załadunkowa, food court, windy... Ale okazało się, że rzeczywistość nie ma nic wspólnego z teorią. Nic a nic. W końcu dotarła do mnie straszliwa myśl. Byłem w labiryncie. Labiryncie zaprojektowanym nie przez architekta, a stworzonym z zamysłu jakiegoś chorego, pokrętnego umysłu, który blokując wyjścia i przebijając ściany, tworząc półpoziomy i ustawiając rampy, zamienił tę stosunkowo prostą strukturę w pułapkę bez wyjścia. Pozornie oczywistą, dopóki szło się ku antresoli; nieludzko zagmatwaną i pokręconą, gdy tylko próbowało się z niej wydostać. Znów zadudniło echo wystrzałów, potem rozległ się pełen nienawiści krzyk i kolejny wystrzał. I cisza, otulająca wszystko cisza. Przyspieszyłem kroku; skoro stwór był gdzieś tam, może miałem trochę forów. A może i nie. Błądząc po betonowych kwadratach boksów, kilkukrotnie natknąłem się na ustawione pod kątem kawałki szyb i luster, mające stworzyć fałszywą iluminację zachodu i zmylić wyczucie kierunku. Raz i drugi wszedłem prosto w ciężką, czarną kurtynę, która zwieszając się z sufitu, przecinała na pół pomieszczenie, tworząc iluzję przestrzeni mniejszej niż w rzeczywistości. Miejscami piętrzyły się ustawione ze skrzynek piramidy, na których szczycie chybotały się puste słoiki; w wąskich, trudnych przejściach leżały jakby celowo poukładane świetlówki, gotowe przy najlżejszym potrąceniu pęknąć z donośnym chrupnięciem i zaalarmować wszystkich i wszystko w okolicy. Szedłem więc tam, gdzie mogłem. I coraz bardziej czułem się jak szczur doświadczalny. Byłem już chyba w połowie drogi do wyjścia, gdy usłyszałem przed sobą hałas. No, może
„hałas” to za duże słowo: nierówny, szurający szmer, jak gdyby ktoś powoli szedł, ciągnąc nogami po ziemi. Pewnie kolejny Powróceniec... Ująłem mocniej miecz, zbierając siły. Postać zbliżała się powoli środkiem korytarza, wyciągając przed siebie ręce. Nie widziałem jej dokładnie, bo tutaj prawie nie dochodziło już światło, ale sama sylwetka zdawała mi się znajoma. Niepokojąco znajoma. – Ezekiel? – Odwróciła się do mnie. Nawet przy normalnym oświetleniu nie poznałbym go po twarzy, bo po prostu już jej nie miał, ale głos był charakterystyczny: Samuel. – Zek, to ty? Zamarłem w pół kroku i wstrzymałem oddech. – Zek... – westchnął Sam rwącym się głosem. Zaskakujące, że był w stanie uformować jeszcze słowa tym, w co zamieniły się jego wargi. – Zek, nic nie widzę. Chyba coś mi się stało w oczy. Nie odzywałem się, ale musiał i tak mnie czuć, bo krwawe jamy oczodołów zwrócone były prosto na mnie. Zrobił chwiejny krok, potem drugi, cały czas wodząc przed sobą wyciągniętą ręką; nadgarstek zwisał pod dziwnym kątem, spod skóry wystawała różowa kość... Wiedziałem, co zaraz będzie, ale mimo tego nie odezwałem się ani słowem. – Zek, pomóż mi – powiedział jeszcze, a potem po prostu zniknął. Zamknąłem oczy, policzyłem do dziesięciu. Podszedłem do krawędzi ziejącej w podłodze dziury: ciało leżało na betonie kilka sążni niżej, niczym rzucona w kąt szmaciana lalka. Wiem, że nic nie mogłem już dla niego zrobić. Ale gorzki niesmak w ustach wziął się stąd, że nawet nie spróbowałem. Kolejny wrzask poniósł się echem po pustych korytarzach. Pora była się zbierać... ale wcześniej, skoro już trafiłem w takie miejsce, można było zadbać o własne zdrowie. Maelowi – świeć Panie nad jego duszą, bo raczej się już nie spotkamy – mogło się wydawać, że był odpowiednio cwany. Ale ja od razu zrozumiałem, dlaczego jeszcze w osadzie oparł się ręką o pokazany nam plan centrum handlowego właśnie w tym, a nie innym miejscu. Gdzieś tutaj na piętrze była apteka. Oczywiście gdzieś tutaj był też wielki, nieludzko okrutny i zupełnie nieprzewidywalny potwór, a ja musiałem dojść do splądrowanego punktu aptecznego, nie rzucając mu się w oczy, znaleźć – o ile cokolwiek tam zostało! – potrzebny mi specyfik, a potem wydostać się w miarę możliwości niezauważenie. Sprawa była, oględnie rzecz ujmując, beznadziejna. – Nie takie się siupy robiło... – mruknąłem do siebie pod nosem, wchodząc coraz głębiej w labirynt. Od czasu do czasu wydawało mi się, że coś słyszę – jakby szelest piór, stukot pazurów po kamieniu... Ocierające się o ściany wielkie cielsko. Ale musiała to być moja wyobraźnia, przekształcająca zupełnie normalne odgłosy opuszczonego budynku w dźwięki grasującego po nim monstrum. Gdy w końcu zobaczyłem w mdłym poblasku wiszący na jednym tylko łańcuchu wielki, przekrzywiony, zielony krzyż, to niemal jęknąłem ze szczęścia. Tak! Jednak tu była, nie pomyliłem się! Teraz pozostawała tylko kwestia tego, czy nie okaże się to ogromnym rozczarowaniem. I potencjalnie śmiertelnym błędem. Żelazne żaluzje antywłamaniowe na witrynach były wciąż opuszczone, tylko tę zasłaniającą drzwi ktoś podgiął i podparł kawałem stalowej rury. Położyłem się na ziemi
i wczołgałem do środka, próbując nie zwracać uwagi na to, że jedną ręką trafiłem prosto w coś, co już na dotyk bezbłędnie zidentyfikowałem jako ludzką klatkę żebrową w resztkach ubrania. Podniosłem się, wyprostowałem... W nosie kręcił kurz, w gardle drapała suchość. Nie było widać w zasadzie nic, tylko ćmiąca iluminacja sączyła się pod podważoną kurtyną, więc ruszyłem wzdłuż regałów po omacku. Na większości dalej znajdowały się takie czy inne opakowania, miejscami trafiałem na pieczołowicie ustawione piramidki pudełek, tu i ówdzie wciąż trzymały się etykietki z cenami. Powoli, mozolnie odcyfrowywałem lakoniczne oznaczenia wytłoczone braille’em. Podpaski... maszynki do golenia – ile ja bym dał, żeby móc się teraz normalnie ogolić, z pianką i wodą kolońską...! Pieluchy... kremy... O, to się może przydać, więc od razu otworzyłem pudełko i na grubo wysmarowałem się w kilku newralgicznych miejscach. Koniec, przeszedłem na regał obok. Żele do włosów... lakiery... szczotki... Ciemno tu jak cholera, do jutra będę tak szukać. – A, chuj z tym. – Wyciągnąłem z pochwy gladius, podniosłem w górę. Klinga zabuczała niczym zepsuty neon, powoli nabiegając purpurowym blaskiem. Rozejrzałem się po sklepie, podszedłem do właściwego regału. – Tu jesteś... Sięgnąłem po pudełeczko, ale zatrzymałem się w pół ruchu. Coś – coś się zmieniło w przestrzeni wokół. Ostrożnie odwróciłem się, wciąż trzymając miecz w ręku. Za mną stał sfinks. Był po prostu ogromny. Gigantyczna głowa o prawie że ludzkich rysach, przedziwna wysoka czapa, bujna broda utrefiona w loki, lwie łapy niczym pnie drzewa – i wielkie, falujące skrzydła. Sfinks nie powinien mieć brody, przeleciała mi przez głowę idiotyczna myśl, a potem stwór rzucił się w tył, zahaczając tylko ogonem o jeden ze stelaży, po czym zniknął w ciemności. Stałem tak bez ruchu i czułem, jak po plecach ścieka mi strugą pot. Regał majestatycznie bujnął się w lewo, w prawo, po czym przechylił i z łoskotem przewrócił na podłogę, rozsypując na wszystkie strony szklane buteleczki, kolorowe opakowania i listki tabletek. Przełknąłem ślinę, czując, że gardło wyschło mi na wiór. Miecz zamigotał i zgasł, wszystko wokół pogrążyło się w egipskich ciemnościach. Nie miałem pojęcia, dlaczego jeszcze żyję. Zebrałem, co tylko trafiło pod rękę, i wyszedłem z apteki, napychając do torby tyle lekarstw, ile dałem radę. Potem się je posegreguje, na razie nie ma co czekać niepotrzebnie. Skoro dostałem drugą szansę, to... S z sz sz t. Ten sam szurający odgłos, o wiele bliższy i wyraźniejszy. I nagle dotarło do mnie, że to nie osypujący się gruz. To nie szorujące o sklepienie skrzydła. To nawet nie błąkający się po zrujnowanych sklepach Powróceńcy. Zakręciłem na pięcie, kierując się ku schodom na dół. Po obydwu stronach korytarz był zagrodzony, więc schodziłem w miejsce, z którego mogłem potem nie wyjść. S z sz z sz sz t. Po prawej minąłem resztkę kawiarni, na której cudem ocalałych szybach brązowymi smugami zaschniętej krwi odznaczały się ślady dłoni. Potłuczone filiżanki zgrzytały pod nogami, szeleściły wyblakłe karty deserów, bielały czaszki w koszu na śmieci. Zapach padliny wwiercał się w nozdrza, ale oprócz zgnilizny pachniało jeszcze...
Futrem. Mokrym futrem. S z sz t. Już stąd widać było rozrzucone półkolem wokół wejścia do salonu książkowego resztki ludzi, zwierząt i innych... istot. Pokruszone, porozszczepiane kości, kawałki skóry, wyschnięte na wiór fragmenty ścięgien. A pośród nich wyrzucone na zewnątrz książki. Co do jednej rozwarte na siłę, z połamanymi grzbietami i wygniecionymi stronami. Sczytane. S z sz t. Stanąłem w wejściu do zrujnowanej księgarni. Sfinks leżał dokładnie przede mną, przodem do wejścia. Rozłożył się na posłaniu wygniecionym pomiędzy zwalonymi na kupę regałami, wymoszczonym resztkami starych plakatów reklamowych i sprasowanymi na jednolitą masę ubraniami najbardziej luksusowych marek. Wszędzie poniewierały się flakoniki perfum, w rogu wznosiła się sterta komputerów, robotów kuchennych, laptopów i ogromnych telewizorów o płaskim ekranie. Tu i ówdzie leżał okazjonalny karabin albo miecz, karty kredytowe stały posegregowane w słupkach wedle kolorów: platynowe, złote, srebrne... Damskie szpilki walały się przemieszane z niegdyś modnymi okularami, skrzyła się biżuteria. S z sz sz t. Szponiasta łapa przesunęła kolejną stronę. Pazur zaczepił o zwietrzałą kartkę, rozdzierając ją na pół; bestia mruknęła z dezaprobatą, polizała palec i spróbowała skleić papier. – Jak fascynująco nietrwałe są wytwory waszej cywilizacji – westchnął sfinks, kręcąc wielką, brodatą głową. – Tak kruche i ulotne niczym wczorajszy piach. Jak róża pustyni: wystarczy musnąć ją palcem, a rozpadnie się w pył. Spojrzał na mnie. To nie były bezmyślne, szklane oczy Wysłannika. Nie widziało się w nich odbicia własnej duszy, jak to zdarzało się z Aniołami; o nie. Patrzyła na mnie istota nie tylko rozumna, ale też inteligentna i zapewne niewyobrażalnie stara. – Ależ wejdź, Emisariuszu. Z czymże przybywasz do mej domeny? – zagadnął uprzejmie, robiąc zapraszający gest łapą wielkości krzesła. Przełknąłem ślinę. Głos był niczym rezonujące w korytarzach prastarych miast kroki, jak opadające kamienne płyty sarkofagów królów, którzy rządzili miastami-państwami na długo przed tym, jak nasi przodkowie zbrojni w zaostrzone patyki wyruszyli przez wielkie stepy ku żyznym domenom Wandali i Gotów. Ciężki niczym mirra i kadzidło, dźwięczny niczym złoto. Spływający zniekształconymi głoskami, jakby ktoś próbował mówić, mając struny głosowe oblepione miodem. – Czy ty... czytasz książki? – wykrztusiłem. Pytanie było zupełnie idiotyczne, ale uwierzcie mi, na nic więcej nie było mnie w tamtej chwili stać. Bestia popatrzyła na mnie tak, jak dorosły spogląda na dziecko wchodzące do salonu w ubłoconych butach. – Nie przypominam sobie, Emisariuszu, abyśmy zostali sobie przedstawieni. Zakładam jednak, że twoja nadmierna poufałość jest wynikiem niedawnych wydarzeń, jakie zaszły na świecie. Mając to na względzie, niniejszym wybaczam twój nietakt. Wiedz, że nie będę żywić urazy. – Dzię... Dziękuję – wydukałem. – Ależ doprawdy proszę. Patrzyłem z nieskrywaną fascynacją na leżące przede mną monstrum, które leniwie
poprawiło się w swym legowisku, przekręciło na drugi bok i skrzyżowało łapy, opierając na łokciach. Widziałem na jego torsie i skrzydłach ślady po kulach, twarz szpeciło kilka blizn, ale poza tym istota była niemal posągowo idealna. Tak bardzo inna od pozostałych Wysłanników, groteskowych maszkaronów, z którymi wszyscy musieliśmy użerać się w naszej ponad miarę rozciągniętej egzystencji. – Wracając jednak do rzeczy: tak, czytam książki. – Sfinks uniósł głowę, odrywając się od lektury. – Możliwość rozpropagowania wiedzy na taką skalę, utrwalenia na przeróżnych... nośnikach informacji, tak to się nazywa, prawda? Wasza cywilizacja, Emisariuszu, zaślepiona własnym blaskiem i oszołomiona pędem naprzód, nawet nie zauważyła swego największego dokonania. A przecież to wiedza jest najcenniejszym skarbem. Jedyną rzeczą, jaką zabieracie ze sobą do grobu i dalej, ku nieznanym ścieżkom zaświatów. Przewrócił kolejną stronę, pochylił nad diagramem. – Hm, no proszę. Wedle tego tutaj wasz świat ma cztery i pół miliarda lat słonecznych... Nie jestem w stanie stwierdzić, na ile to prawda, ale to z pewnością ciekawy punkt widzenia. Jakże odmienny od tego, który zapewne obydwaj słyszymy z pewnych rzekomo dobrze poinformowanych źródeł. Czy to wyczerpuje odpowiedź na twoje pytanie, Emisariuszu? Struchlałem. Było w jego głosie coś takiego, że... – A co, jeśli tak? – zapytałem ostrożnie. Stwór westchnął z widoczną irytacją, przełożył przez książkę wysadzaną diamentami bransoletkę i zamknął okładki. – Drugie pytanie już ci nie przysługuje, Emisariuszu. Wedle wszelkich zasad teraz ja powinienem zadać ci zagadkę, na którą zapewne nie dasz rady odpowiedzieć. – A potem...? – A potem cię zabiję. Podziwu godna wielkoduszność, nie powiem. Rozumiem, że miał to być jeden z nielicznych dowodów na istnienie bliżej niesprecyzowanego systemu bonusowego, o którym wspominał oględnie podpisany ongiś przeze mnie Kontrakt: cała ekipa Maela po prostu poszła pod nóż, a ja dostanę prawo do przedśmiertnego programu rozrywkowego z quizem bez nagród. Zajebiście. Coś poruszyło się w rumowisku. Sfinks podniósł się na wszystkie cztery łapy, z zaciekawieniem spojrzał w bok, jak gdyby nie spodziewał się, że coś tam może być. Tymczasem ja zobaczyłem ludzką dłoń, która złapała za leżący na szczycie hałdy skarbów rower, potem drugą rękę, na której podciągnął się zakrwawiony strzęp człowieka... – Zek, uciekaj – wychrypiał Abszalom. Sfinks sprężył się i z gracją przeskoczył ponad regałami, lądując dokładnie nad rannym. Zrobił ruch, jakby chciał go ugryźć, cofnął łeb, odsunął się, wyprężył grzbiet i przystawił bokiem – a potem złapał człowieka zębami i cisnął ciałem na drugą stronę pomieszczenia. Abe zawył z bólu, runął na stertę sprzętu hi-fi, uderzył plecami o leżący na dachu zabawkowy samochodzik i osunął po rumowisku. Byłem przekonany, że już po nim, ale wielkolud zajęczał, poruszył się i spróbował odpełznąć w bok, sięgając do pasa po nóż. Stwór bezszelestnie podszedł bliżej i pacnął go ogromną łapą – dokładnie tak, jak kot szturcha lekko już nadgryzioną mysz: raz, drugi i trzeci. Potem odskoczył w tył, przypadł nisko na łapach, pokręcił zadem; ogon niczym bicz smagał po
bokach, zagrały mięśnie pod wołową skórą... Znów skoczył ku nieszczęśnikowi i zatopił zęby w jego udzie. Abszalom wrzasnął, sfinks podniósł się na tylne kończyny i po raz kolejny uderzył łapami. Chciał znów zapląsać – zamarł. Odwrócił się nonszalancko od leżącego nieruchomo ciała, przeszedł, muskając mnie końcówką skrzydła, i znów ułożył na swoim miejscu. – Tak. O czym to mówiliśmy? – Że masz w planach mnie zabić – wychrypiałem, nie zdejmując ręki z gladiusa. – Ach, faktycznie. Ale zdaje się, że obydwaj nieco przełamaliśmy stereotyp, prawda? Więc nie trzymajmy się tak mocno tradycji, Emisariuszu. Jak mam cię zwać? – Ezekiel... – Ja jestem Melekesz z Lakisz. – Stwór skłonił łeb. – Miło mi cię poznać, Ezekielu. Czy z kolei ty będziesz usiłował zabić mnie? Byłoby to zupełnie zrozumiałe, jakkolwiek nierozsądne. – Nie. Raczej nie. – Pokręciłem głową. – Co robi sfinks tak daleko poza swoim terytorium? Melekesz spojrzał na mnie uważnie, pytająco. – Jednak chcesz grać w zagadki, człowieku Ezekielu. No cóż, dobrze. Daj mi zatem pomyśleć, a potem... – Nie – przerwałem mu. – Bynajmniej. Po prostu pytam, skąd się tu wziąłeś, sfinksie Melekeszu. Stwór uśmiechnął się z wyrozumiałym politowaniem. – Nie jestem sfinksem – sprostował z godnością. – Właściwym określeniem zgodnym z waszą Księgą byłoby „tetramorf”, ale nigdy nie przepadałem za tą nowomodną nomenklaturą. W moim rodzimym języku nazywano nas „lamassu”. Przymknąłem oczy: nie widziałem go nawet w spektrum purpury. Czymkolwiek był, nijak nie mieścił się w systematyce Ewidencji. – „Nazywano”? – Nie mogłem nie wychwycić subtelnej nutki znaczeniowej. Istota pokiwała łbem, w jej oczach błysnęło coś... smutnego, melancholijnego. – Nie zostało nas wiele, Ezekielu. Czas, zmieniający się krajobraz, wojny... W końcu sami ludzie. Ludzie! – parsknął z niechęcią. – Małe, dwunożne szkodniki! Bezrozumne! Nie pojmujące niczego poza granicami swej nędznej, białkowej egzystencji Ogon zaczął bić po bokach. Widziałem, jak sfinks walczy sam ze sobą, żeby nie obnażyć zębów i nie warknąć. – Setki, tysiące lat, Ezekielu! Zawsze razem, tak blisko, słysząc nawzajem swoje myśli, spokojni i bezpieczni, trwający pod piaskami pustyni. Potem przeniesienie i znów bliskość, cisza pustych sal, dudniące echo kroków, podziwiający cię tłum, niczym w świątyniach minionych eonów... Urwał na chwilę; słowa dźwięczały, powoli niknąc w pustce zrujnowanych sklepów. Stwór zdawał się niemal rosnąć w oczach, wyprostował się, ułożył skrzydła wzdłuż boków – a potem wzdrygnął się. – Aż przychodzi ten dzień, gdy stoisz i patrzysz przed siebie, na ustach ten sam, spokojny uśmiech. I wchodzą ludzie, Ezekielu. Ubrani na biało, półdzicy ludzie. Ci sami, których przodkowie od pokoleń palili dla ciebie ogień i składali ofiarę, tylko że teraz idą z młotami,
dłutami i maszynami. I nie możesz zrobić nic, poruszyć się ani zawołać z rozpaczy, gdy twemu bratu, stojącemu zaraz obok, kawałek po kawałku zaczynają odkuwać twarz! I to mając na ustach imię Tego, którego uważacie za jedynego słusznego Boga! Zaczerpnąłem tchu, żeby coś powiedzieć, ale sfinks skoczył na mnie, przycisnął do ziemi łapą jak z kamienia i objął szyję szponami niczym sztylety. Poczułem na twarzy oddech, niosący ze sobą nutę sandału, drzewa różanego i piżma. – Ludzie...! – wysyczał mi nad uchem Melekesz. – Jakże ja was nienawidzę! Gdybym mógł, to jednego po drugim obdzierałbym ze skóry, rozrywał kawałek po kawałku, wywlekał wnętrzności i patrzył, jak umieracie w męczarniach. Sięgnąłem dłonią ku rękojeści gladiusa, gotów w każdej chwili odpalić klingę i przynajmniej spróbować walczyć o życie. Wielka twarz nachyliła się nade mną, oczy koloru lapis lazuli zajrzały w głąb duszy. – Nawet teraz, gdy wasz koniec jest nareszcie nieunikniony, nie czuję dla was ani krzty litości i będę śmiać się, kiedy w końcu ciemność spowije ten plugawy świat! Bo nasza pamięć i nasza zemsta trwa wiecznie, zemsta na was i na waszym fałszywym bogu! Nie powinniśmy byli mu na to nigdy pozwolić, nie należało zgadzać się, gdy... Stwór zająknął się, urwał. Puścił mnie. Odstąpił dwa kroki i przysiadł na zadzie, jakby speszony. – Wybacz. – Przywołał nieszczery uśmiech, machnął lekceważąco łapą. – Poniosło mnie, Ezekielu. – Ale przecież... – Leżałem wciąż na ziemi. Usłyszane słowa uderzyły mnie tak mocno, że nawet nie myślałem o tym, że właśnie otarłem się o śmierć. I to być może definitywną. – Proszę, nie zwracaj uwagi na to, co powiedziałem. – Ale... – Mówię przecież, że to nieistotne! – warknął Melekesz. Podniosłem się z podłogi. Tetramorf wrócił na swoje legowisko, pokręcił się w kółko i w końcu ułożył. Otworzył książkę i wbił w nią wzrok, ale widziałem, że bynajmniej nie czyta. Zerknął na mnie gniewnie spode łba. – Jeszcze tu jesteś? Idź sobie, Emisariuszu. Daruję cię życiem. – Nie. – Zrobiłem krok w jego stronę. – Chcę zadać ci pytanie. Chcę, abyś ty w zamian też zadał mi swoją zagadkę. Jeśli nie odpowiem, możesz mnie zabić. Melekesz westchnął, potrząsnął głową; utrefiona broda zafalowała gęstymi splotami. Zamknął książkę. – Jesteś głupcem, Emisariuszu. Ale pytaj. – Nie jesteś nawet częścią tego, co zapisano w Księdze – zacząłem ostrożnie. – Nie jesteś na pewno jednym z Wysłanników. Wątpię, żebyś słuchał rozkazów Góry. Czym zatem jesteś? Stwór prychnął pogardliwie, podniósł się na cztery łapy i ruszył ku mnie. Obszedł dokoła, zajrzał w twarz. – To nawet nie jest porządne pytanie, Ezekielu. „Jestem ten, który jestem” – co powiesz na taką odpowiedź? Czy warta była twego życia? Nie sądzę. – Ale powiedziałeś przecież, że pozwoliliście komuś na coś, że się zgodziliście. Kim zatem jesteście, albo byliście, „wy”?
Sfinks podszedł do półki, przejechał łapą po grzbietach książek. Wybrał jedną na chybił trafił, przekartkował i zatrzasnął. – To, co powiedziałem, nie ma już żadnego znaczenia, Emisariuszu swego Boga. Niewiele co ma wciąż znaczenie, tak prawdę powiedziawszy. Czy naprawdę myślisz, że wszystko jest aż tak proste, jak ci to przedstawiają? Że zawsze było? – Nie, nie jest. I nigdy nie było. Melekesz pokiwał głową, wracając na swoje miejsce. – Masz rację, Ezekielu. Widzisz? Da się jednak udzielić prostej odpowiedzi na bardzo trudne pytanie. – I mam jedną odpowiedź przewagi. – Uśmiechnąłem się. – Nie przeciągaj struny, Emisariuszu. Wiem, o co chcesz zapytać, ale nie łudź się nadzieją na odpowiedź. Wiedz, że moje przybycie tutaj jest moją wyłączną sprawą, i nie licz na to, że będę wyjaśniał ci motywy swych działań. Popatrzyłem na legowisko, na zgromadzone wokół rzeczy. Złoto, cenne kamienie, przedmioty wartościowe... I książki. Wszędzie książki. – Ukrywasz się. – Olśniło mnie. – I skłamałeś, bo wcale nie fascynuje cię nasza cywilizacja. Ona cię teraz zafascynowała, ale z początku... Z początku szukałeś czegoś innego. Czegoś, co mogłeś albo możesz znaleźć tylko w książkach. I to te poszukiwania zaprowadziły cię tak daleko na północ. Tetramorf milczał. Znów otworzył książkę i przewracał kartki. – Każdy z nas czegoś szuka, Ezekielu. Zastanów się, czego szukasz ty, a uzyskasz część odpowiedzi. Odwróciłem się i już chciałem wyjść, ale zauważyłem leżący w przejściu kapelusz Maela. Zmięty, lekko pokrwawiony, utytłany w kurzu... Podniosłem i otrzepałem nakrycie głowy; ja swój straciłem, ten jemu już się nie przyda. I nagle uderzyła mnie myśl. – Ci łowcy nagród... Wcale nie dlatego przyszli po ciebie, że mer zaproponował im nagrodę. Sfinks zamarł niczym posąg. Jego twarz nie wyrażała nic, ale poczułem niemal wyczuwalne napięcie. Przełknąłem, zaczerpnąłem tchu. – O nagrodzie od wieśniaków dowiedzieli się dopiero niedawno. Myślę, że pierwotne polecenie wyszło z Góry. Mael pewnie dostał cynk, musieli mu dać znać, gdzie ty... Sfinks tylko na mnie spojrzał, a ja urwałem od razu. W jego oczach wyczytałem niewypowiedzianą groźbę. – Odejdź w pokoju, Emisariuszu – mruknął znad swej lektury. – To ultimatum? Nie odpowiedział, a ja zrozumiałem, że nasza rozmowa dobiegła końca. Wyszedłem znów na zasłany kośćmi korytarz, skierowałem się ku wejściu na górę. Przez całą drogę towarzyszył mi szeleszczący odgłos przewracanych kartek. S z sz st... sz sz sz sz sz t...
Koń uniósł łeb i popatrzył na mnie pytająco: a gdzie reszta? Wzruszyłem tylko ramionami. – Tak bywa, mały. – Pogładziłem go po chrapach, przeciągnąłem dłonią po szyi. Widziałem stąd jak na dłoni i centrum handlowe, i osadę w ruinach miasta; kilka dymków podnosiło się nieśmiało ku martwo błękitnemu niebu, pewnie akurat mieli porę kolacji. Albo śniadania. Nie miałem zamiaru zachodzić do mera ani tym bardziej tłumaczyć nikomu, co się stało; pozostawionego tam sprzętu i tak bym nie używał. Niech sobie zostanie. Dodadzą go do puli, żeby kusić kolejnych frajerów. Przez chwilę mignęła mi w głowie myśl, że może dziewczynka jeszcze tam leży, pod krzyżem. Miałem nadzieję, że ktoś wykazał się elementarną godnością i pogrzebał jej doczesne szczątki, bo jeśli nie, to... A zresztą, co mnie to obchodzi. Nie moja sprawa. O proszę, w jukach na końskim grzbiecie coś było! Przejrzałem na szybko zawartość: bukłak z wodą, jedzenie, podstawowy zestaw koszernych przedmiotów... I plastikowe pudełeczko bez etykietki. Potrząsnąłem: w środku zagrzechotały tabletki, co najmniej kilkanaście sztuk. Nie musiałem nawet otwierać, bo miałem niemal pewność, że to będzie mój antybiotyk. Spojrzałem w kierunku cichego, ciemnego centrum handlowego, gdzie został Mael razem ze swoją ekipą. Zapomniał o proszkach czy zostawił je tutaj celowo? Zawsze tak robili, że składali w sakwie zestaw przetrwania? A może akurat tym razem Mael miał podstawy przypuszczać, że o własnych siłach wyjdzie stamtąd tylko jeden? I czy myślał o sobie – czy może o mnie? Nie było sensu się zastanawiać. Zbyt wiele istniało spraw, o których miałem się nigdy nie dowiedzieć, zbyt wielu prawd nie poznać; i to nie dlatego, że mogło nie starczyć na to czasu. Bynajmniej: nasz czas po prostu już dawno się skończył. – Naprzód – cmoknąłem na konia.
Rozdział VI
roga mijała o wiele szybciej, niż się mogłem spodziewać; koń szedł równo, antybiotyk działał, noga bolała coraz mniej. Co prawda musiałem co chwilę nieco zmieniać trasę, bo znów to ja odpowiadałem za znalezienie śniadania i kolacji dla nas obydwu, ale ogólnie szło naprawdę nieźle. To jest do momentu, gdy stanęliśmy na brzegu Rzeki. Kiedy byłem tu ostatnio, stała tutaj nieduża osada, która wyrosła na resztkach przeprawy. Brzeg po tej stronie był łagodny i spokojny, drugi wysoki i urwisty, więc miejsce nadawało się idealnie do obrony. W ogóle Przed znajdował się tutaj porządny, szeroki most, biegła dwupasmówka na północ, ale potem wszystko to diabli wzięli – i to dosłownie. W pierwszych miesiącach Po, kiedy jeszcze ktokolwiek zawracał sobie głowę liczeniem
D
upływu czasu, wbił się tutaj spory podjazd ze strony Rewersu. Czego mogli szukać tak daleko na słonecznej stronie, co nimi kierowało, dlaczego tak strasznie ryzykowali i tak smętnie przegrali? Tego nie wiedział nikt. Możliwe, że chcieli potem skręcić na południe i ruszyć na Cytadelę, ale to tylko domysły. Niby tyle miast wtedy zniszczono, tyle ludzi zginęło, a o tym tutaj ataku jeszcze pamiętano i snuto przeróżne teorie. Brały się stąd, że najeźdźcy rzekomo mieli w składzie jednego z Nefilimów. Mogłoby to częściowo tłumaczyć łatwość, z jaką przebili się przez kordon broniącej miasta policji i okrucieństwo późniejszej rzezi. Potem wszystko się utrzęsło, na gruzach zamieszkali ludzie, pojawił się prom, gospoda, brzegi rzeki zaadaptowano pod uprawę. Ale to było teraz nieistotne. Istotne było to, że w tej chwili osada nie istniała. – No ja pierdolę... – Patrzyłem na pokryty popiołem i sadzą pejzaż spustoszenia. Staliśmy jeszcze daleko, więc nie dostrzegałem szczegółów, ale wrażenie było takie, jakby ktoś przypalił kawałek krajobrazu gigantycznym papierosem. Wszystko dokoła wyglądało tak jak wcześniej, tylko wioska po prostu zniknęła, a na jej miejscu został szary, popielasty plac niczego. – I co ty na to? Koń nie odpowiedział. Nie to, żebym liczył na coś innego, ale jak człowiek samotnie przemierza przysłowiową „ohydę spustoszenia”, to w końcu i do zwierzaka zaczyna się gadać... Szczególnie że docelowo to kogo jak kogo, ale jego raczej nie polecą mi zabić. Chyba. Zeszliśmy niżej, sprawdziłem wodę: zdawała się czysta. Prowadząc wierzchowca za sobą, ostrożnie wszedłem na przybrzeżną płyciznę i powoli, noga za nogą, wymacując dno kijem, ruszyłem przez nurt. Dno było miękkie i muliste, nogi grzęzły, więc każdy krok wymagał wysiłku. Koń prychał i parskał, kładł po sobie uszy, ale twardo szedł. Wokół nas podnosiła się i powoli dryfowała w dół biegu rzeki chmura śmierdzącego zgnilizną, burego osadu. Gdy ostatnio tu byłem, zamiast wody płynęła tędy krew, dno jeszcze nie zdążyło się oczyścić. Zresztą pewnie nigdy już nie zdąży. Na szczęście nie było głęboko, woda w najgłębszym miejscu sięgnęła mi do piersi, a potem grunt zaczął się podnosić. Raz tylko mój kostur puknął w coś twardego, więc od razu ominąłem podejrzane miejsce bokiem: w najlepszym razie była to stara pralka, w najgorszym skrzynia pełna amunicji. Pełno tego walało się w najmniej spodziewanych miejscach, co i raz trafiało się na jakieś porzucone konwoje i stare pobojowiska, nikt tego nie ruszał, więc leżało sobie i korodowało radośnie. Od czasu do czasu znalazł się, jak to zawsze bywa, ktoś mądrzejszy, kto polazł w takie miejsce i wziął sobie karabin. Albo dwa. Albo dla zabawy uruchomił transporter opancerzony. Potem nadchodził okres krótkotrwałych i brutalnych rządów lokalnego lorda Humungusa, następnie w krótkim czasie zjawiali się Wysłannicy, równali wszystko i wszystkich z ziemią, po czym znów zapadał martwy, cmentarny spokój. Wygrzebaliśmy się w końcu na przeciwległy brzeg, kroki zaciamkały po grząskim terenie. Doszliśmy do kawałka stałego gruntu, tam oczyściłem najpierw pęciny konia, potem zacząłem zbierać śliski, gęsty szlam z siebie. Maź nie chciała odchodzić, czepiała się palców, śmierdząc jak potępienie...
– Cholerne paskudztwo... hyp! – Przełknąłem podchodzący do gardła skromny podwieczorek, wyprostowałem się, żeby odetchnąć w miarę świeżym powietrzem – i zobaczyłem wystającą zza skraju wysokiego urwiska głowę. Musiała gapić się prosto na mnie, bo zniknęła od razu, spłoszona. Zwykła, ludzka, rozczochrana głowa. Co wcale nie znaczyło, że nie stanowiła dla mnie zagrożenia. Na wszelki wypadek poluzowałem gladius, rozluźniłem ręce i na szybko skreśliłem na piersi znak ochronny. Wiele to nie pomoże, ale i zaszkodzić nie powinno... Z grubsza się wyczyściliśmy, potem wdrapaliśmy na wysoki, gliniasty brzeg. Było dokładnie tak, jak to widziałem z przeciwległej strony: nie zostało nic, kamień na kamieniu. Wyglądało to tak, jakby ktoś się uwziął na to nieszczęsne miejsce; czego nie dali zrobić wcześniej jedni, teraz dokończyli drudzy. Idąc przez miałki popiół, podnoszący się przy każdym kroku chmurami, byłem niemal w stanie odtworzyć bieg wydarzeń. Pamiętałem, jak to wyglądało jeszcze niedawno: tutaj rosło jedno z ostatnich zielonych drzew w okolicy, pod nim przycupnęło kilka ławek, używanych przez miejscowych jako nieformalne miejsce zgromadzeń. Nieco dalej znajdowała się wypalona skorupa kościoła, wokół lepiej i gorzej sklecone chatki, potem poletka z niewydarzoną roślinnością, pasące się na pożółkłej trawie wychudłe kozy, kilka ostatnich, wyleniałych psów, ledwo szczekających bezzębnymi mordami... Cokolwiek tu się stało, działo się ostro. Widać było, że Wysłannicy musieli działać metodycznie, planowo i celowo, dom po domu paląc wszystko to, co jeszcze wystawało ponad poziom wyjałowionej ziemi. Idealny okrąg zeszklonego piachu miał co najmniej stadion średnicy, poza nim stały na wpół pozwalane, osmalone od ognia ruiny domów i pozwijane od gorąca fragmenty siatki; jak gdyby ktoś od cyrkla, zupełnie arbitralnie wykreślił sobie, gdzie ma spaść ludziom na głowy lokalna zagłada. Wyglądało to na robotę Cherubina albo dwóch... Może i Serafina nawet? Podeszli pewnie nad rzeką, potem latający Wysłannicy wychynęli zza urwiska i rzygnęli ogniem, kosząc wszystko i wszystkich pod rząd. Ludzie zaczęli uciekać, rzucili się pomiędzy ruiny, zostawiając dobytek i starając się ratować życie. Ciekawe, czy dali radę uciec? Nie dali. Uliczki były wręcz brązowe od plam i bryzgów zaschniętej krwi, tu i ówdzie walały się pod ścianami poucinane kończyny, jak kawałki mięsa zawieruszone w jatce przez półślepego rzeźnika, poodrąbywane bez ładu i składu, teraz prawie że nierozpoznawalne przez rozkład i kłębiące się wokół nich roje much. Więc faktycznie nasi zrobili to planowo: wygnali ludzi ze środka, tutaj pewnie stawiając Ofiarników... Tak, wnosząc po sile ciosu, to musieli być oni. Dawno już nie widziałem aż tak systematycznej akcji eksterminacyjnej. Ale o co chodziło? Żeby od razu wszyscy pod nóż, cała osada? Chyba że ktoś jednak się uratował? Mimo że smród gnijącego ciała i rozkładającej się krwi aż zatykał, nie było widać zwłok jako takich, więc ktoś musiał je pogrzebać. Czy tamci zabrali trupy? Rozejrzałem się po starych domkach między uliczkami. W kilku z nich drzwi nie były zamurowane, faktycznie dałoby się tam wbiec. Gdyby ktoś miał dość oleju w głowie, pewnie dałby radę prześliznąć się pomiędzy pilnującymi miejsca rzezi strażami Wysłanników. Może
nawet uniknąłby śmierci także później. Ktoś odpowiednio mały i zwinny, jak... – Chodź no tu! – Skoczyłem za załom muru i złapałem chłopca, nim zdążył czmychnąć z powrotem w ruiny. Wykręcił mi się z ręki, więc schwyciłem go drugą; dzieciak zapiszczał, stojący za mną koń kwiknął i wierzgnął przestraszony, kopyto śmignęło mi obok skroni. Skuliłem się, a dzieciak wykorzystał to i kopnął mnie prosto w pachwinę. – Uuufff... – Złożyłem się jak scyzoryk, przed oczami zatańczyły ciemne plamy. Łebek wywinął się bokiem, przeturlał na bok i pobiegł ulicą, przebierając bosymi nogami. Ledwo mogłem złapać dech, ale zdołałem posłać w ślad za nim uderzenie kinetyczne – nie za silne, akurat żeby pchnąć go w ramię i przewrócić. Zanim wstanie, dam radę do niego dopaść, przytrzymać, dopytać, co i jak... Prawda: miałem pewne kłopoty z celowaniem. Dostał prosto pod kolano. Wywinął orła w powietrzu, krzyknął ze strachu, a potem przyładował potylicą w asfalt tak, że aż zadudniło. Podniosłem się na czworaka, przeczołgałem ku leżącemu nieruchomo dzieciakowi. Cholera, nie tak miało być... Łebek miał nie więcej jak trzynaście lat. Chudy, oberwany i umorusany wyglądał po prostu strasznie, a teraz jeszcze włosy na tyle głowy zlepiał mu czerwony kleks krwi. Kolejny paroksyzm bólu zgiął mnie wpół, ale zagryzłem zęby, wyciągnąłem rękę i sprawdziłem puls – żyje. Miał gówniarz szczęście... no dobra, w zasadzie to ja miałem szczęście. – Widzisz, coś narobił? – Pogroziłem pięścią mojemu wiernemu rumakowi. Wstałem chwiejnie na nogi. Z tej perspektywy rozpostarty na ziemi chłopaczek wydał mi się jeszcze mniejszy i bardziej żałosny. Rad nierad wziąłem go na ręce, przerzuciłem przez koński grzbiet i okazjonalnie posykując, gdy powoli ustępujące cierpienie powracało pulsującymi falami, ruszyłem przez ruiny. Przecież nie mógł się wziąć tak zupełnie znikąd! Musiał mieć gdzieś tutaj jakiś dom, rodzinę albo... – Ręce do góry. Słowa nie zabrzmiały jak groźba, a raczej stwierdzenie. Posłusznie zatrzymałem się, puściłem wodze. Podniosłem dłonie nad głowę i rozejrzałem się. Na balkonie wypalonego domu stała kobieta, trzymająca przy policzku pierzastą brzechwę. Nie trzeba dodawać, że do brzechwy była doczepiona cała reszta strzały, a ta z kolei ułożona na łuku, którego krzywizna wygięcia nie zwiastowała mi niczego dobrego. – Odsuń się od konia – poleciła. Odsunąłem się, zrobiłem krok w tył. A potem błyskawicznym ruchem przeturlałem w bok, chowając za wierzchowca. Strzała śmignęła obok i pacnęła o gruz, a ja już wyszarpnąłem z pochwy miecz i obróciłem się w kierunku, z którego zachrzęściły kroki i skąd spodziewałem się drugiego atakującego. Zauważyłem tylko ruch, sylwetka skoczyła ku mnie, błysnęła stal. Odbiłem płazem ręki grot, przekręciłem dłoń i złapałem za włócznię, a potem ciąłem mocno od góry, przerąbując drzewce na pół. Mój przeciwnik nie mógł się czegoś takiego spodziewać, ale nie stracił rezonu,
błyskawicznym ruchem przerzucił drewno w ręku i sieknął mnie na odlew po przedramieniu. Chciałem wykończyć go szybkim pchnięciem, ale sparował cios kindżałem trzymanym w prawej dłoni; skoro znał takie sztuczki, nie mógł być pierwszym lepszym cieciem. Zrobiłem fintę od lewej, ale znów odbił gladius drzewcem, spróbował pchnąć mnie w twarz, przygotowałem się do wypadu... I wtedy druga strzała wbiła mi się prosto w bark. Straciłem rytm, a przeciwnik wykorzystał to skrzętnie i strzelił mnie kijem w skroń; zachwiałem się, ale nie upadłem. Dość tych gierek! Cios, parada, cios, unik, zamarkowane cięcie, a potem kopnąłem go pod kolano i poprawiłem łokciem w szczękę, gdy poleciał naprzód. Szarpnąłem go w bok, złapałem za włosy i odciągnąłem głowę w tył, przystawiając klingę do gardła. Nie uwierzycie, jak błyskawicznie uspokajają się ludzie w takiej pozycji. – Dość! – krzyknąłem w stronę łuczniczki, czując, jak po policzku spływa mi strużka krwi. Nie widziałem dokładnie, gdzie może być tamta kobieta, więc starałem się przenosić ciężar ciała z nogi na nogę, żeby utrudnić jej celowanie. – Odłóż łuk i wychodź, a temu tutaj nic się nie stanie! – Nie słuchaj go, Asenet! Zabieraj małego i uciekajcie! – zawołał mężczyzna. Jucha waliła mu z rozbitego nosa po całości, miał szczęście, jeśli nie złamałem mu przegrody. No cóż, takie jest ryzyko, kiedy napada się na... – Puść go. – Kobieta wychynęła zza załomu muru po mojej prawej stronie. Dobrze kombinowała: nie mogłem zasłonić się zakładnikiem, a ona miała czysty strzał w odsłonięte przez podniesioną rękę płuco. Albo wątrobę, jeśli była wyjątkowo wredna. Nie zostawiała mi wielu opcji negocjacyjnych... – Nie. – Puść go – powtórzyła. W jej głosie czuć było nutę desperacji. – Nie. Jeśli strzelisz, to zdążę zabić i jego, i ciebie. Nie żartuję. – Puść... – Nie. Przez chwilę trwaliśmy w impasie. Potem poczułem, że mój jeniec zaczyna oddychać szybciej i głębiej, mimowolnie spinając mięśnie przed zrobieniem czegoś bardzo głupiego. No tak, zaraz wszystko pieprznie... I wtedy zajęczał chłopiec. Wyraz twarzy kobiety zmienił się z gniewu w spanikowaną troskę. Skoczyła w kierunku mojego wierzchowca, który do tej pory stał spokojnie i patrzył gdzieś w przestrzeń, nieświadom powagi toczących się na wyciągnięcie kopyta spraw. Zwierzak spłoszył się i szarpnął w bok, półprzytomny dzieciak ześliznął się prosto na ręce łuczniczki, która po prostu cisnęła oręż na ziemię i złapała chłopaka wpół. – Uciekaj! – krzyknął do niej trzymany przeze mnie mężczyzna. Miałem już dość tej całej pseudofamilijnej tragedii, więc huknąłem go po prostu głowicą miecza w potylicę i poprawiłem kopem. Nadgorliwy doradca poleciał na rumowisko, walnął jeszcze o kawał zbrojonego betonu, a ja ruszyłem ku tulącej dziecko kobiecie. Ta zorientowała się, że jest bez broni, ale nim zdążyła sięgnąć po łuk, już nadepnąłem go podkutym sandałem. – Chyba zaczęliśmy tę rozmowę... auuuć... z niewłaściwej strony. – Złapałem za grot, przeciągnąłem sobie strzałę przez bark i odrzuciłem na bok. Ona spojrzała na to z mieszaniną
przerażenia i fascynacji, ale zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek, ściągnąłem z głowy kapelusz. Zobaczyła znamię i zbladła. – No właśnie. – My... nie chcieliśmy, my tylko... – zająknęła się. Nie uwierzycie, jak ludzie spuszczają z tonu, gdy zorientują się, że mają do czynienia z Komornikiem. Przykucnąłem obok, popatrzyłem na chłopca. – Wszystko w porządku. Pokaż go... – Oddychał nierówno, więc podniosłem mu powieki: oczy latały błędnie, wstrząs mózgu jak nic. Cholera. Się narobiło. – Macie tu jakiś dom? – My... to znaczy mieliśmy, teraz... – Daj mi go – poleciłem. Kobieta zawiesiła się na chwilę, więc po prostu wyłuskałem jej dzieciaka z objęć. – A ty zajmij się tamtym, przecież gotów mnie nożem dźgnąć, jak zobaczy, że to ja podnoszę chłopca... I prowadź do was. Pokiwała głową, zrobiła, jak mówiłem. Bez pytania, bez marudzenia. Ot, kobiety i dzieci, nic dodać, nic ująć. Dochodzący do siebie mężczyzna patrzył na mnie wściekłym wzrokiem, ale ona już przykucnęła obok i zaczęła klarować mu coś ściszonym głosem. Nie wyglądało na to, że mają zamiar nagle się na mnie rzucić. Złapałem pod ramię wodze konia, który na powrót stał obojętnie z boku, po czym poszedłem śladem tej pary, niosąc na rękach nieprzytomnego chłopaczka.
Dzieciak leżał pod dwoma kocami i oddychał płytko, urywanie. W ciemnym wnętrzu jego twarz zdawała się kredowoblada, nierówno podcięte włosy odróżniały się ciemniejszą linią od białego czoła. Prawie skończyłem odmawiać modlitwę leczniczą, popatrzyłem na stojących obok mężczyznę i kobietę. – Jak ma na imię mały? Bez tego może nie zadziałać. – My... – Spojrzeli po sobie. – Nie wiemy. – Nie wiecie? To wasz dzieciak czy nie? Kobieta spuściła oczy, a ja uświadomiłem sobie, że już znam odpowiedź. To nie był ich syn, a oni nawet się pewnie wcześniej nie znali. Po prostu wszystkim trojgu udało się cudem ocaleć w trakcie niedawnej zagłady. – No dobrze więc, ale wy pewnie macie jakieś imiona? – Asenet – przedstawiła się kobieta. Pokazała ruchem głowy na mężczyznę. – A to Heron. Znaleźliśmy małego po tym, jak... gdy... – Wszystko rozumiem. Ktoś jeszcze ocalał? – Nikt. Nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Nieprzytomny chłopiec zajęczał po raz kolejny,
więc Asenet przysiadła na jego posłaniu, otarła mu czoło mokrą szmatką. Ruszyłem ku wyjściu, pokazując gestem mężczyźnie: nic tu po nas. Stanęliśmy na dworze przy wejściu. Heron miał sporo szczęścia: granica wypalonej ziemi ledwo musnęła jeden z węgłów jego domu, ogień częściowo dostał się do środka, ale poza tym struktura była nienaruszona. Miejsce dwa razy przeklęte, a dom po tylekroć ocalony: przetrwał i niedawną eksterminację wsi, i wcześniejszy rajd ze strony Rewersu. Nie byłem tutaj osobiście zaraz po tamtym wydarzeniu, ale przechadzając się potem po uliczkach tego, co zostało z niegdyś urokliwego miasteczka na wysokim brzegu, mogłem sobie to aż nadto plastycznie wyobrazić. Siły ze strony Cienia nadciągnęły jak zwykle błyskawicznym marszem, ale ponoć ktoś dał wcześniej znać tutejszym. Jeszcze funkcjonująca wtedy komenda policji zorganizowała obronę, dołączyło się do tego wojsko z pobliskiej jednostki, ustawili zasieki i barykady. Oczywiście nic to wszystko nie dało, tamci przeszli przez mundurowych jak nóż przez masło i wlali się do miasteczka. Ludzie zapewne poddali się albo schronili w domach, zabarykadowali... Rewers nawet nie próbował ich stamtąd wyciągać. Wręcz przeciwnie: zagnali wszystkich do środka, zasypali wyjścia, zablokowali okna, a potem spalili żywcem. Nawet nie tyle spalili, ile upiekli. Ognie wokół budynków musiały płonąć całymi dniami, po trochu podsycane przez koczujący na zajętym miasteczku podjazd. Aż strach sobie wyobrazić, jak cegły nagrzewały się powoli, nieubłaganie, w środku robiło się coraz goręcej... Zawsze próbowałem się oszukiwać, że uwięzieni w środku ludzie umierali spokojną śmiercią ze stopniowego niedotlenienia i zaczadzenia, ale wiedziałem, że to nieprawda. Ginęli w męczarniach, gotując się i piekąc na raty, czując, jak zwijają i skręcają się włosy na głowie, widząc, jak skóra pokrywa się pęcherzami i odchodzi od mięsa, powoli tracąc ostrość wzroku z powodu ścinających się białek w gałkach ocznych. Większość domów miała osmalone i popękane ściany, część dachów zapadła się do środka, wszędzie pełno było popiołu i węgli – a dom Herona jako jeden z nielicznych wtedy przetrwał. I wtedy, i teraz. – Głupio wyszło – odezwał się gospodarz. – Bez urazy? Uścisnąłem wyciągniętą dłoń. – Bez urazy. Dobre miejsce, ten dom. Uśmiechnął się do wspomnień, pokiwał głową. – Babka pobożna była, jej by dziękować trzeba. W każdym pokoju krzyże, obrazki, woda święcona w szafce, kropidło w szufladzie. Zawsze zaliczała wszystkie pierwsze piątki miesiąca. – I co, pomogło jej? – zainteresowałem się. – Ni cholery. Dorwała ją Szarańcza któregoś dnia, jak poszła po wodę do studni. Dowlokła się, biedna, do progu i tutaj się skończyła. O tu, jak stoimy dosłownie. Paskudna sprawa. Łopatą musieliśmy ją potem zbierać, bo tylko na ubraniu się trzymało wszystko. Zrobił gest, jakby chciał sięgnąć do kieszeni, ale potem zrezygnował. Zauważyłem, że nerwowo przebiera palcami przy ustach – nałogowy palacz na przymusowym odwyku jak nic. A ja miałem jeszcze co nieco w jukach po Maelu... Podszedłem do konia, wyciągnąłem napoczętą paczkę mentoli i po prostu podałem mu bez słowa. Popatrzył na mnie tak zaskoczony, że aż uśmiechnąłem się mimowolnie. Mnie nic po tym, tylko obciążenie niekoszerne, a jemu się
przyda. Heron zanurkował w budynek, po chwili wyszedł z wyjętym z paleniska żarzącym się kawałkiem drewna. Zapaliliśmy. Zaciągnąłem się głęboko, z lubością przymykając powieki. Dym nie dawał tej radości co kiedyś, ale przywoływał miłe wspomnienia. – Gówno warta taka wiara, co wsiąka w ściany, a człowieka nie uratuje – skonstatował Heron, patrząc, jak obłoczek siwego dymu powoli rozwiewa się w nieruchomym powietrzu. – Prawda. Pomilczeliśmy chwilę, potem znów on zagaił: – A ty jesteś tym, no... inkasentem? Popatrzyłem na nasze cienie kładące się wzdłuż ulicy w promieniach nigdy niemającego już zajść słońca. Splunąłem na jałową ziemię, roztarłem plwocinę podkutym rzymskim sandałem. – Komornikiem. – Aha. Nie miałem ochoty ciągnąć tematu, a on wyraźnie zbierał się do zadania kolejnego pytania; nie wiem, czy ludzie naprawdę są przekonani, że jak ktoś cię poczęstuje papierosami, a tobie uda się z nim zaciągnąć gadkę, to tamten nie poderżnie ci gardła? Tak czy inaczej, zająłem się koniem, zdjąłem mu nareszcie kulbakę, wytarłem boki, wyczesałem grzywę. Czyściłem właśnie kopyta, gdy z domu wychynęła Asenet. – Obudził się – odetchnęła z wyraźną ulgą. – Mówił, jak się czuje? Zaburzenia wzroku, nudności? Pamięta sytuację? – zacząłem od razu fachowo, ale ona znów zmieszała się. – On... Mały nie mówi. Zamrugałem, przeniosłem wzrok z niej na Herona, ale ten tylko rozłożył ręce. – To prawda. Odkąd go wtedy znaleźliśmy w ruinach, nie powiedział ani słowa... Szok pourazowy pewnie. Niby się go widywało we wiosce, ale do dzieci człowiek nigdy wagi nie przywiązywał. Rodziców jego znałem po sąsiedzku, ale on – nawet nie wiemy, jak się nazywa. Dopiero gdy stanęli obok siebie, zauważyłem, jak bardzo są wychudzeni i bladzi. Zapadnięte policzki, podkrążone oczy, skóra jak papier. Asenet opierała się o ścianę, jakby była nie wiadomo jak zmęczona. Nasze krótkie starcie wyczerpało ich oboje tak, że ledwo trzymali się na nogach. Rozejrzałem się po podwórku. Na nasłonecznionych fragmentach domów stały doniczki, w nich rachityczne roślinki: blade, skarłowaciałe pomidory na poskręcanych łodygach, ledwo wyrastające kiełki fasoli, widziałem też usychający krzak ziemniaka. Rośliny umierały, a ludzi powoli zjadało od środka niedożywienie. Musieli tu ledwo funkcjonować. – Długo tak już się trzymacie? – Dawnej miary będzie około dwóch tygodni. Słuchaj, nie chcieliśmy cię atakować, ale po prostu myśleliśmy, że... Przerwałem jej ruchem ręki. – Nie ma o czym mówić, zdarza się. W ogóle to jestem Zek, jakoś nie zdążyłem się przedstawić nawet. Kobieta uśmiechnęła się niepewnie. Dziwne to było: stali niby razem, a jednak widać było,
że nie są parą. Chociaż pewnie trzymali się tak blisko z jeszcze jednego, bardzo prozaicznego powodu. Westchnąłem ciężko. – Nie, nie jestem tutaj po żadne z was. I nie po chłopca, jakkolwiek podejrzanie mogło to wyglądać. Nie znacie tu nikogo o imieniu Jafet? Popatrzyli po sobie, pokręcili głowami. – Hm. Podobno mieszkał gdzieś na północy, za rzeką. Pod jakąś wieżą czy coś... – A to może chodzić o tamtą, o. – Heron pokazał ręką. – Trzeba drogą pojechać, a potem na zachód odbić, gdzie stacja benzynowa była. Ale to dobrych kilkanaście mil jest. – Jeździło się dalej. A co się w ogóle tu stało? Mężczyzna skrzywił się. Wspomnienia widać były bolesne. – Przyszli znienacka, tak po prostu. Mieli taką głowę, co wirowała ogniem... – Serafin? – przerwałem mu. – Nie taka duża jak Cherubiny, ale z szerokimi skrzydłami? – Właśnie taką. Bez ostrzeżenia wleciała w środek miasta, ktoś tylko zdążył krzyknąć, zanim się zapaliła. Domy jeden po drugim stawały w ogniu, ludzie rzucili się do ucieczki, a tamci tylko szli ulicami i zarzynali wszystkich jak leci. Ja też uciekłem, bo do mojego także prawie to doszło, no a jak wróciłem, to mały już się chował pod łóżkiem. Potem spotkałem Asenet, i tak tu siedzimy od tamtej pory. Znów popatrzyli na siebie, ona uśmiechnęła się smutno. – Ledwo się trzymamy – podjął mężczyzna. – Dobrze, że rzeka blisko, ale po jedzenie trzeba coraz dalej chodzić. Prawda, może nie musieliśmy wszystkich osobno chować... tylko że jakoś tak dziwnie, jak się kogoś znało. No i my we dwoje to jeszcze, ale... – Dawno to było? – przerwałem mu. – Tak jak mówił Heron, jakieś dwanaście, trzynaście snów – odezwała się Asenet. – Zaraz po tym, jak handlarze przyszli. – Jacy handlarze? – Relikwiami. U nas naród biedny był, więc nikt nic nie wziął, to ich szef się rozgniewał. Kara Boża, mówi, spadnie na was, że nie chcecie wspomóc dzieła świętego. Ten gruby jeszcze śmiał się, że i tak spadnie, i to szybciej, niż myślimy. Ot, trzeba było posłuchać... – Gruby, powiadasz. Z nim jeszcze dwóch? Jeden chudzielec i ten ich szef: starszy facet z brodą w szpic wystrzyżoną? Wózek ciągnęli ze sobą? – No, jakbym ich widział! – zasępił się Heron. – Zasrańcy... W którą stronę pojechali? – Tamtędy, w kierunku Żelaznego. Przez chwilę zastanawiałem się, ale potem załapałem, o które miasto im chodzi. No tak, określenie w miarę trafne. Czyli moi handlarze szli wzdłuż Rzeki i potem dalej, do wciąż stojącego mostu. Miałem szansę ich dogonić, a w każdym razie złapać trop; trzeba będzie dojść tych złamasów, a potem dopytać się bardzo, ale to bardzo dokładnie o ich sprawki z Jonaszem. Tak aż do bólu dokładnie. Najpierw jednak musiałem załatwić sprawy tutaj i podreperować nadszarpnięte finanse. Wyjąłem z juków i podałem im trzy tabliczki Wezwania. – Słuchajcie... weźcie po jednym, i dla chłopaka jeszcze, co? Odsunęli się o krok, Heron przesunął Asenet za siebie. Westchnąłem, pokręciłem głową.
– Nie bójcie się, to nic nie robi. Ja dostałem przydział, muszę normę wyrobić... No, weźcie, nie musicie czytać nawet. Tylko weźcie. – A musimy się potem gdzieś stawić czy coś? Pokwitować? – Nie, tylko weźcie... Możecie wyrzucić potem, albo i od razu. Prawdę mówię, przecież nie wolno mi kłamać o warunkach. – Naprawdę? – Tak – skłamałem. Wzięli. Patrzyli potem oboje, jak oporządzam konia. Czekali, aż odjadę, nie czuli się bezpiecznie; ciężko ich za to winić. Zadawałem za dużo pytań, nie mówiłem nic o sobie. Nie żegnałem się nawet, nie próbowałem dodawać im otuchy, nie dzieliłem się skąpymi zapasami żywności. I tak prędzej czy później przyjdzie nam się spotkać. Azrael miał rację: nie było sensu przedłużać agonii.
Przekrzywioną wieżę telekomunikacyjną widać było na tle czystego nieba z daleka: ażurowa, wysmukła konstrukcja obwieszona bębnami i walcami nadajników od dawna martwych sieci komórkowych i cyfrowej telewizji stała w niedużym lasku, do połowy wysokości obrośnięta pnącym się ku słońcu dzikim winem. W porównaniu z widokiem, jaki zastałem przy brodzie przez Rzekę, tutaj mogłoby się zdawać, że byłem w przedsionku Raju. Lekko nachylone na zachód zbocze oświetlał łagodny blask słońca, równiutkie grządki tarasowe porastały posadzone w rządkach roślinki, z ustawionych pod ścianą domku beczek przez plątaninę rurek sączyła się kropelka po kropelce woda. Kilka gołębi poderwało się z łopotem, zatoczyło mi krąg nad głową i wróciło na daszek komórki. Sielanka, nie ma co. – Powitać podróżnika! – Podwiązujący pędy karłowatych, pomarszczonych ogórków staruszek wyprostował się, przysłonił oczy przed słońcem. – Skąd to drogi prowadzą? Przekląłem w myślach, kierując konia tak, żeby podjechać do niego lewym bokiem. Lekko wyciągnąłem gladius z pochwy... powinno pójść szybko.
– Lepiej nie mówić. Jafet to ty? Uśmiechnął się, a ja złożyłem w myślach szybki plan: cięcie prawo–góra, potem zeskok z konia, z półobrotu na wysokości szyi, jeśli jeszcze będzie stał... Poprawiłem chwyt. – Jafet? – Pokręcił głową. – Po wodę poszedł, ale niezadługo wróci. Anastazjos jestem. Zapraszam do nas, akurat ser się kończy wędzić. – Zek – mruknąłem, rozglądając się po okolicy. W dolince rosły drzewa, może i był jakiś strumyk... Mógłbym spróbować tego drugiego znaleźć, ale skoro ma sam wrócić, nie było sensu. Zsiadłem z konia, podprowadziłem go pod wbudowaną w podstawę słupa chatynkę. Spomiędzy zabudowań wytruchtał ślepy na jedno oko, kulawy kundelek, obwąchał mnie i konia, wydał z siebie kilka głuchych, dychawicznych imitacji szczeknięcia. Staruszek tupnął nogą, pies podkulił ogryzek ogona i wrócił na swoje legowisko pod komórką. – Pan się nie boi, nigdy nikogo nie ugryzł. – Machnął lekceważąco ręką. – Nie boję się. Weszliśmy w ciemne, chłodne wnętrze chatki. Prosty stół, dwa krzesła nie do pary, lekko sfatygowana żeliwna kuchenka, ściany zawieszone pościąganymi nie wiadomo skąd starymi plakatami filmowymi, w rogu najprawdziwszy patefon na korbkę i kolekcja płyt na winylach. Nie dziwota, że Góra miała tak dokładną informację wywiadowczą, cały ten niekoszerny śmieć musiał świecić jak latarnia morska. – O rany – sapnąłem, przejeżdżając palcami po grzbietach. Większość to były prawdziwe białe kruki. Zatrzymałem się na krótką chwilę przy okładce Opow ieści z topograficz n ych ocean ów , ale zwalczyłem pokusę i nie wziąłem płyty w ręce. – Herbaty ziołowej? – zagadnął uprzejmie staruszek. – Ja... poproszę, tak. Odwróciłem się od półki, przymknąłem powieki. Pachniało tu suchym sianem i dymem drzewnym, lawendą i szyszkami... Staranną, wypielęgnowaną czystością, utrzymywaną pomimo trudności życia codziennego. Tym rodzajem troskliwości o sprawy doczesne i cielesne, który idealnie kwalifikował się jako grzech w rozumieniu Księgi. – Ani, kto to taki? – rozległ się głos od wejścia. W drzwiach stanął drugi mężczyzna, w jakiś sposób podobny do tego, który mnie przywitał: gładko ogolony, wypielęgnowane ręce, czysta lniana koszula... Też musiał mieć dobrze za sześćdziesiątkę, ale obydwaj byli z typu tych żylastych, pewnie Przed wręcz wysportowanych. – To jest nasz gość, pan Zek. Przyjechał do ciebie – przedstawił mnie Anastazjos. – Jafet. – Nowo przybyły kiwnął głową. Miał mocny, pewny uścisk dłoni, właściwy ludziom, którzy nie zmarnowali ani dnia życia na bezproduktywne lenistwo czy obżarstwo. – To ja... wrócę do roślin. Wodę wstawiłem, zalejesz herbatę? – Tak. – Jafet nie spuszczał ze mnie wzroku. Odsunął się, przepuszczając Anastazjosa, spojrzał jeszcze mu w ślad, jakby czekając, aż odejdzie odpowiednio daleko. Westchnął ciężko, pokazał mi miejsce za stołem. – Proszę, niech pan siada. Ser zaraz dojdzie, więc... – Nie jestem głodny. – No tak.
Siedzieliśmy chwilę w milczeniu naprzeciwko siebie. Imbryczek syczał coraz głośniej, w końcu Jafet wstał, zdjął go z ognia, zalał wrzątkiem trzy kubki z poodpryskiwaną emalią, postawił jeden przede mną. Usiorbałem łyk, parząc sobie dotkliwie język, pokiwałem głową z aprobatą. – Doskonała. – Pokrzywa, rumianek, liść brzozy i trochę kory z dębu, ale to głównie dla koloru. – Uśmiechnął się. – A więc to już czas? Zdjąłem kapelusz, żeby mógł zobaczyć znamię. Większość ludzi reaguje w takich chwilach nerwowo, ale on przymknął tylko oczy, odetchnął głęboko. Miałem wrażenie, jakby zstąpił na niego dziwny spokój. – Tak. – Kiwnąłem. – Jeśli ma pan jakieś niedokończone sprawy, to teraz jest na to pora. Zamieszał kubkiem, powąchał z lubością napar. Wstał. – Chodźmy. – Tak po prostu? – Spojrzałem na niego zaskoczony. On rozłożył ręce, uśmiechnął się. – A co innego miałbym zrobić? Spakować walizkę, napisać list pożegnalny? Nic, co powiem, nikomu nie pomoże. Nic nie wyrazi. Na coś takiego każdy dzień jest równie dobry jak dowolny inny. Podnieśliśmy się, on ruszył prosto na dwór. Przez chwilę biłem się z myślami, ale zostawiłem na stoliku Wezwanie dla tego drugiego... Jakoś trzeba było się tego pozbyć, ciężkie i niewygodne te tabliczki przecież. Wyszliśmy z chatki, Jafet pogłaskał pieska, przeciągnął dłonią po futrynie drzwi. – Pan już jedzie? – odezwał się Anastazjos, niosący w każdym ręku po zrumienionym, lekko przydymionym kozim serku w kawałku gazy. – Myślałem, że będziemy mogli... – Jedziemy razem, Ani – przerwał mu miękko Jafet. Dwa świeżo uwędzone krążki poleciały w suchą trawę, potoczyły się po zboczu. – Nie... – szepnął, ale Jafet podszedł, objął go i ucałował w policzek. – Ten dzień musiał kiedyś nadejść. Tak będzie lepiej. – Nie, nie, nie... Nie tak miało być, przecież obiecaliśmy sobie, że... – Ćśśś. – Jafet położył mu palec na ustach, odsunął się krok i drugi. – Właśnie tak chcę, żebyś mnie zapamiętał. To piękny dzień, popatrz sam: uwędziliśmy ser, poszliśmy na spacer, teraz mieliśmy gościa... Wypij jeszcze moją herbatę do końca, szkoda, żeby się zmarnowała. Anastazjos otarł łzę, pociągnął nosem. Wyprostował się i uśmiechnął. – Żegnaj, Jafet. Nigdy cię nie zapomnę. – Do zobaczenia. – Mój staruszek uniósł rękę w geście pożegnania. – Chodźmy, panie Komorniku. Wsadziłem go na konia za sobą. Mężczyzna był tak lekki, że prawie nic nie ważył, zwierzak popatrzył na niego zaskoczony, potrząsnął łbem w niedowierzaniu. Kątem oka widziałem, że Anastazjos obserwuje nas i macha na pożegnanie, ale Jafet nie obrócił się ani razu. Ich kundelek kuśtykał za nami kawałek drogi, ale potem i on zawrócił, i zostaliśmy sami. Zjechaliśmy w dolinkę, ruszyliśmy wzdłuż strumienia, ale potem odbiliśmy na południe, ku wzniesieniom na ruinach stojącego kiedyś miasta. Teraz były tam tylko nierówne pagórki, z których rozciągał się piękny widok na całą okolicę.
– Świat jest piękny – westchnął Jafet, gdy się zatrzymaliśmy i pomogłem mu zsiąść. – Szkoda, że tak późno to zauważamy... Nie skomentowałem, bo nie zgadzałem się z nim w ani jednym słowie. Świat wcale nie był piękny, a obrzydliwy, pełen bezsensownego cierpienia i niczym nieuzasadnionej przemocy. Śmierć, czy tylko jej bliskość, nic nie zmieniała. To wyłącznie hormony i adrenalina szalejące w mózgu wykrzywiały nasze postrzeganie rzeczywistości. Przysiedliśmy na resztce kamiennego murku, przed sobą mając panoramę ruin miasta i ledwo dotykającą widnokręgu szkarłatną tarczę słońca. Na ustach Jafeta wciąż tańczył lekki uśmieszek, widziałem, że zbiera się do zadania pytania. Milczałem. To nie była moja chwila, a jego. – Niech mi pan tylko powie... – odezwał się w końcu. – Czy chodzi o to, że my, że ja i Anastazjos... – Nie. Zupełnie o co innego, też jestem zaskoczony. – Aha. Jeśli to nie tajemnica, to chciałbym... – Ezekiel Siódmy, legalnie działający Komornik na usługach Góry, przybywa wykonać na tobie, Jafecie Osiemdziesiąty Drugi, prawomocną Egzekucję. Zaspokojenie na aktywach doczesnych i wiecznych w wymiarze stu procent, obciążenia prawne tytułem przewinień wymienionych... – zająknąłem się, urwałem. – Przepraszam, to naprawdę niedorzeczne. Nie wiem, czy chciałby pan... – Nalegam. Westchnąłem ciężko. – Księga Kapłańska, jedenasty i dziewiętnasty rozdział. Chodzi o... – Ach, chyba się domyślam. To te wszystkie dziwne zakazy? – Owoce morza – skrzywiłem się. – Poza tym jedzenie z drzew przed upłynięciem czwartego sezonu od zasadzenia, tatuowanie ciała i noszenie ubrań z mieszanych tkanin. – To ostatnie też? – zaśmiał się Jafet. – No co pan nie powie...! – Niestety. Musiał pan lubić piżamy jako dziecko. – Przyznam panu, że to naprawdę dziwne. Ale krewetki, ostrygi i ośmiorniczki... Z cytryną i octem balsamicznym... Tak, za to można umrzeć. I nawet iść do Piekła. Przełknąłem ślinę. – Proszę nie żartować. – Nie żartuję, panie Komorniku. Życie naprawdę jest piękne i trzeba się nim cieszyć. Odwrócił się do mnie bokiem, wystawił twarz do słońca. Uśmiechnął się, zaczął cicho nucić pod nosem. – A kiedy prz yjdz ie takż e po m n ie z egarm istrz św iatła purpurow y... By m i z abełtać błękit w głow ie, to będę jasn y i gotow y... Pchnąłem mocno od dołu, celując prosto w serce: nieprzepisowo, ale gówno mnie to obchodziło w tamtej chwili. Przytrzymałem ciało, aż ustały skurcze, po czym delikatnie, ostrożnie ułożyłem na plecach. S płyn ą prz ez e m n ie dn i n a prz estrz ał, z gasn ą podłogi i pow ietrz a... Usiadłem obok na ziemi, złapałem się dłońmi za skronie i zacząłem bujać w tył i w przód, w tył i w przód. A cholerna, stara piosenka, o której istnieniu nawet nie pamiętałem przez tyle,
tyle długich lat, nie chciała przestać grać, natrętnie dźwięczała w uszach i wwiercała się w mózg, szarpiąc wszystkie struny synaps i ściekając lodem w podstawę czaszki. Na w sz ystko jesz cz e raz popatrz ę i pójdę n ie w iem gdz ie n a z aw sz e. Gdy w końcu stanąłem na nogach jak z waty, krew zdążyła dawno wsiąknąć w piach. Zdjąłem kurtkę, ściągnąłem przez głowę koszulę, odpiąłem pas, stanąłem w rozkroku nad bladym, nieruchomym ciałem, na którego ustach na zawsze zastygł zagadkowy uśmieszek. Zagryzłem zęby, wzniosłem i z całej siły opuściłem miecz...
Gdy kilka marszodni później znów stanąłem na pagórku, z którego widać było chatkę pod słupem, to na pozór nic się nie zmieniło. Ot, to samo oświetlenie, ten sam pejzaż... Tylko nad kominem nie unosił się dymek, a rośliny na grządkach jak gdyby nieco oklapły. Gdy podszedłem bliżej, podobnie jak i wcześniej wybiegł pies, pocharczał na mnie i wrócił do siebie. Nikt nawet nie wyjrzał, żeby go odwołać i zainteresować się, kto chodzi po obejściu. – Halo, jest tu ktoś? – Zajrzałem do środka. Na stoliku stały trzy kubki, obok nich leżały dwa krążki uwędzonego sera i gliniana tabliczka. Krzesło odsunięte na bok, tak jak je zostawiłem, wstając. – Hę? – Na posłaniu w kącie poruszyły się koce. Wyjrzała spod nich rozczochrana, zarośnięta kilkudniową szczeciną twarz Anastazjosa. – Kto tam...? – To ja, Zek. Komornik. – Komornik? Ach, rzeczywiście, powinienem się domyślić. Czemu tak długo? Patrzyłem, jak wygrzebuje się z łóżka, poprawia wymiętą koszulę, próbuje ułożyć zmierzwione włosy. – A zresztą, na co to komu. – Opuścił ręce. – Przecież to i tak koniec. – Chodźmy na dwór – zaprosiłem go gestem. Wyszliśmy przed chatynkę. Gołębie gruchały na dachu komórki, pies zamerdał ogonem ze swego miejsca, ale nawet się nie podniósł. Anastazjos popatrzył na błękitne niebo, potem na mnie. Miał łzy w oczach. – Cieszę się, że tak... – głos mu się załamał. – Że nie musiałem czekać... Pokręciłem głową. – Jeszcze nie. Być może któregoś dnia, ale jeszcze nie dziś. Popatrzył na mnie dzikim wzrokiem, a ja sam zrugałem się w myślach za nieświadome zrobienie tego, za co tylekroć wyśmiewałem Azraela. Odchrząknąłem. – Jeszcze nie dziś. – Po co mnie pan w takim razie...? Pokazałem gestem na schodzące ze wzgórza postaci: mężczyzna, kobieta, pomiędzy nimi wychudzony chłopiec.
Nie odzywałem się, a oni tak po prostu szli. Nie mam pojęcia, co mógł wtedy myśleć stojący obok mnie nieszczęśnik, ale... Nie, nie wiem, co „ale”. Po prostu obudziłem się kilka dni temu z postanowieniem, że właśnie to należy zrobić. Że gdzieś na świecie zostały dwa luźne końce czegoś, a ja – jak rzadko kiedy – zamiast rozdzielać, połączę ludzi. Odchrząknąłem, nabrałem tchu i odezwałem się tak spokojnym głosem, jak tylko potrafiłem: – Oni potrzebują pomocy. Szczególnie ten mały. Nie mam zamiaru zaglądać w pańskie i jego towarzysza sprawy, tym bardziej że to już przeszłość. Ale każdy potrzebuje przynajmniej towarzystwa, albo wręcz i rodziny. Nawet jeśli nie dzieci, to... – Wnuka – dokończył za mnie Anastazjos. Jego twarz ściągnął skurcz, chyba chciał powiedzieć coś jeszcze. Zadrgała mu grdyka, a potem zostawił mnie i wolnym krokiem wyszedł tamtym na spotkanie. Widziałem, jak spotykają się w zacienionej dolince, rozmawiają krótką chwilę, pokazują w moim kierunku. Nie miałem na co tutaj czekać, więc ruszyłem wzdłuż zbocza w kierunku zagajnika, gdzie zostawiłem konia; nim straciłem ich z oczu, zobaczyłem jeszcze tylko, jak Anastazjos bierze dzieciaka na ręce i wszyscy czworo idą w kierunku chatki na wzgórzu. – To było głupie, Ezekielu – odezwał się idący obok mnie Anioł Śmierci. – Spierdalaj – odgryzłem się standardowo. – Przecież wiesz, że prędzej czy później przyjdzie po kolei pora każdego z nich. Po co odwlekasz nieuniknione? Odwróciłem się do Anioła i spojrzałem prosto w te jego oczy niczym niklowane stalowe kulki. – Wiesz co, Azrael... Naprawdę, ale to naprawdę spierdalaj. Wykonałem Egzekucję jak należy? No wykonałem. Przekroczyłem swoje uprawnienia? No nie. Masz zastrzeżenia, uwagi? Nie masz. Więc spierdalaj. – Celem i sensem twego istnienia, Ezekielu, nie jest wspomaganie pasywów. Masz doprowadzić do jak najszybszego zbilansowania aktywów, a nie pogłębiania zadłużenia. – Czyli wszystkich pozabijać, tak? – Możesz i tak to ująć, Ezekielu. Owszem. – A dlaczego może ty nie zabijesz mnie tu i teraz? Przecież dokładnie to z nami wszystkimi zrobicie, kiedy już skończą się zwykli ludzie, prawda? – Mógłbym cię zabić, Ezekielu. Tu i teraz. – To mnie, kurwa, weź i zabij – zacząłem wściekłymi, szarpanymi ruchami poprawiać kulbakę. Koń aż sapnął, gdy dociągnąłem popręg. – A jak nie, to skończ opowiadać te swoje głodne kawałki. Masz moją zapłatę za fuchę? To oddawaj mój Talent i spierdalaj w chuj. Widzisz, co narobiłeś? Powtarzam się przez ciebie, szmatogłowy brudasie. Anioł rozpostarł i nastroszył skrzydła, jego oczy błysnęły iskrą gniewu, ale zaraz uspokoił się. Próbowałem już tyle razy, ale chyba wreszcie udało mi się go zirytować. Sięgnął za plecy, podał mi skórzaną tubę. – Zapłata wedle ustaleń, Ezekielu. Och, przydzielono ci już kolejne Zlecenie. Cieszysz się, prawda? Wytrząsnąłem na dłoń drogocenną monetę, chuchnąłem i schowałem w pasek. Następnie,
starając się ukryć zadowolenie, przebiegłem wzrokiem po treści wykaligrafowanego talonu, na końcu rozwinąłem zwój kolejnego Zlecenia. – No chyba jaja sobie robisz. Brodata, smagła twarz Anioła była maską nieprzeniknionej dobroci. – Ślepy los nie wybiera, Ezekielu. – Ale przecież to... to jest kilkaset mil na południe! Zupełnie nie mój rewir! – Po drodze masz Cytadelę. – Azrael wzruszył skrzydłami. – Nadłożysz trochę drogi, nic ci się nie stanie. Odwiedzisz przy okazji starych znajomych... – Co? – zbystrzałem, ale było za późno, bo Anioł już zniknął. Zostałem sam, jak zwykle. – No dobra, prawie sam – burknąłem, podchodząc do konia. – Chodź, ruszamy się, bo przed nami kawał drogi. Jeśli Azrael myślał, że od razu, już, teraz-zaraz wszystko pieprznę i pobiegnę na drugi koniec kraju wykonywać jego idiotyczne rozkazy, to grubo się mylił. Nie miałem, faktycznie, zbyt wielu możliwości wyrażenia protestu, ale jedną z nich był strajk włoski: nowe Zlecenie sobie, a Jonasz sobie. Rozpatrujemy wedle kolejności zgłoszeń, prawda? A ja chciałem... ba! Musiałem sprawdzić, dokąd poszli moi znajomi handlarze. Kierunek ku zachodzącemu słońcu: tam, gdzie stoi Klatka.
Rozdział VII
latka. Owszem, miasto miało też wiele innych określeń, podobnie jak wszystko inne w rzeczywistości, w której normalne nazewnictwo szlag z jasnego nieba trafił. „Rurogród”, „Naftowice”, „Petrowola” czy w końcu „Żelazne” też dość dobrze oddawały istotę tego miejsca, ale tak nazywano je najczęściej – właśnie Klatką. Przyczyn po temu było co najmniej kilkanaście, ale najbardziej prozaiczne były trzy, idealnie do siebie pasujące i zarazem wykluczające się wzajemnie – ot, taki typowy paradoks naszej epoki stopniowego wygaszania świata. W czasach Przed była tutaj ogromna, w cholerę rozległa i w ogóle imponująca rafineria. Na tyle wielka i solidna, że nawet atak Rewersu – ten sam, który obrócił w perzynę miasteczko dwadzieścia mil na wschód stąd – rozbił się o jej żelazne zęby, stracił impet i ugrzązł.
K
Stalowe, aluminiowe, chromowane, oksydowane, trawione kwasem, pokryte antykorozyjną farbą, słowem: zupełnie niekoszerne rusztowania okazały się dla stworów z zaświatów przeszkodą nie do sforsowania. Rozlokowani na wysokich pomostach i uzbrojeni w karabiny mundurowi zamieniali podchodzące pokraki w sito, waląc do nich jak do kaczek. Tak to przynajmniej przedstawiali weterani. Mnie osobiście wydawało się, że chodziło raczej o słońce, bo ażurowe konstrukcje nie blokowały światła, więc te kilka–kilkanaście sążni wysokości przekładało się na zupełnie inną ekspozycję, przy której nawet nafaszerowanie ołowiem Nefilima musiało być dziecinną igraszką, a w każdym razie zadaniem wypadającym z kategorii „niemożliwe” do „bardzo trudne”. Do tego ulice biegły idealnie na linii wschód–zachód, więc słońce sięgało głęboko, dzieląc podchodzące oddziały przeciwnika na części. Jakkolwiek by było, to tutaj właśnie, pomiędzy żelaznymi wspornikami i tregrami, ludzie stawili opór siłom Rewersu – i wygrali. O ile pierwsze było czymś w miarę naturalnym, o tyle drugie zasługiwało na upamiętnienie. Więc stąd nazwa „Klatka” – bo z żelaza. Po drugie, okazało się po wszystkim, że Klatka rzeczywiście jest klatką – ale klatką Faradaya. Cała ta gigantyczna ilość nagromadzonego w jednym miejscu absolutnie niekoszernego budulca, wciąż zalegające w rurach i zbiornikach ropa, paliwo, półprodukty i odczynniki, podziemne zbiorniki, zbrojony beton... wszystko to musiało na tyle emanować technologicznością, że ekranowało wszelką inną działalność, jaka się w samej Klatce odbywała. Nie wiem, jak to możliwe, ale Góra przez tyle lat się miastem nie zainteresowała. Okazjonalnie wpadał na nie jakiś zabłąkany Wysłannik, ale wtedy albo szybko i w miarę możliwości cicho go likwidowano, albo czekano, żeby sobie po prostu poszedł. Na zdrowy rozum to nieustannie znikający w ślepej plamie i pojawiający się znikąd ludzie powinni kogoś tam zainteresować... Ale nie interesowali. Tego też nie umiałem sobie wytłumaczyć. Jako że i tak nie brakowało w Klatce weteranów, którzy lata temu odparli atak, a ilość dziwnych substancji aż sama zachęcała do eksperymentów, miasto stało się centrum wszelkiej niekoszernej działalności. Funkcjonowali tu rusznikarze i alchemicy, domorośli destylatorzy wódki i nafty, producenci zapałek i antybiotyków... ba! Było nawet kilka pieczołowicie konserwowanych i utrzymywanych na chodzie pojazdów, które wykorzystywano w szczególnie nagłych przypadkach. Wszystkie te rzeczy, na które Góra nigdy by nie pozwoliła, funkcjonowały i kwitły w najlepsze w tej ślepej plamie w oku Wysłanników. Resztki naszej cywilizacji przetrwały właśnie tu, w bezpieczeństwie żelaznych pylonów i zbiorników Klatki. No i w końcu Klatka była klatką, bo o ile cudownie się w niej żyło, używając nafty, penicyliny i broni palnej, o tyle nijak nie można było z niej wyjść. To znaczy: można było, ale zostawiając na granicy kompleksu wszystkie jego dobrodziejstwa. Wszystkie, co do jednego – bo każdy wychodzący z niekoszernym wyposażeniem od razu zapalał się jako nowa kropka na radarze wiecznie czujnych sługusów Góry, którzy często i gęsto kręcili się w okolicy, jak gdyby przeczuwając, że umyka im coś istotnego. Więc... idź, dokąd chcesz, ale najpierw zdejmij okulary, wypluj gumę do żucia, odrzuć pistolet, wytrząśnij z kieszeni zapałki, zostaw na stole celników kurtkę z goretexu, ultralekki i ciepły śpiwór, wygodne buty na gumowej podeszwie, bawełniane skarpetki i milion innych
rzeczy, których nie było na świecie w czasach, kiedy powstawały ostatnie rozdziały Apokalipsy świętego Jana. Już? No więc obejrzyj się i zastanów, czy naprawdę warto wychodzić. Dla większości odpowiedź była oczywista. Zawsze czułem się dziwnie, wkraczając pomiędzy stalowe konstrukcje Klatki. Sama świadomość tego, że obserwują mnie z posterunków ludzie z bronią palną, była... no, co najmniej niepokojąca. Tutaj, na ich terenie, czułem się niczym Zulus wchodzący na terytorium dziewiętnastowiecznego brytyjskiego fortu: godny podziwu za siłę, umiejętności i odwagę, ale też jako przeciwnik będący czymś pośrednim pomiędzy komarem a dzieckiem. – Zek, to ty? – zawołał na mnie jeden ze strażników. Uchyliłem rondo, ale nie zdjąłem kapelusza, żeby niepotrzebnie nie prowokować znamieniem; część miejscowych była miejscowa właśnie dlatego, że narozrabiali gdzie indziej i musieli się ukrywać. – No patrzcie go, jaki transport! Zmieniłeś stylówę? – Cześć, Artur. – Podniosłem rękę w geście powitania, wstrzymałem konia. „Artur”. Zwyczajne imię, a zdawało się teraz tak bardzo dziwne i nietypowe. W ogóle Klatkę wypełniały najróżniejsze dziwactwa; wstyd się przyznać, ale z każdym przyjazdem tutaj coraz trudniej było mi się odnaleźć w tym, co kiedyś wyznaczało standard normalności. Zadźwięczały stalowe szczeble drabinek i po chwili Art zeskoczył na dół. Przywitaliśmy się jak należy, wymieniliśmy kilka zdań – ot, nowe wieści, zwyczajowe narzekania, lokalne plotki. – Nie wpieprzyłeś się po drodze na Wysłanników? – zapytał ochroniarz, ale zaraz potem zreflektował się, machnął ręką lekceważąco. – A zresztą, tobie to przecież żadna różnica, nie? Swojego diabli nie biorą... W pierwszym odruchu miałem ochotę wspomnieć o wypalonym miasteczku, ale z jakiegoś powodu zrezygnowałem. Jeśli coś już wiedział, to i tak nic nowego mu nie powiem, a jeśli nie... Pokręciłem tylko głową. – Spokój zupełny. A co, dzieje się coś u was? Tak patrzę, że coś gęsto na murach tym razem. Artur obejrzał się na zewnętrzną linię umocnień, gdzie na zespawanych i znitowanych wieżach obserwacyjnych powoli przechadzali się uzbrojeni strażnicy. – Ano, tak się złożyło, że chyba idą akurat w naszą stronę. Była seria incydentów, równo od wschodu jakby kreskę pociągnął... Serio, na nic nie trafiłeś? Tam przecież kilka osad z dymem poszło! Nie było sensu kłamać, ale zdecydowałem się na wersję zachowawczą: – No, widziałem, że coś było, ale żeby aż tak? – Mówię ci, że coś się kroi. Nasi zwiadowcy jakiś tydzień temu widzieli tę grupę, mówią, że straszne zbiorowisko: kilka Skorpionów, chmara Szarańczy, co najmniej jeden Serafin, kilkunastu Nawróconych, śladem człapią Ofiarnicy... I walą prosto na nas, od wschodu. Podobno jeszcze rosną w siłę, zbierają po drodze wszystko jak leci. – Myślisz, że chcą spróbować szczęścia? – Cholera ich wie. – Artur wzruszył ramionami. – Ty mi powiedz, jesteś trochę bliżej kręgów decyzyjnych. – Aha, jasne: wszystko wiem i dostaję regularne raporty do rąk własnych. Słuchaj, ale
skoro tak, to może ja nie powinienem? Bo wiesz, głupio by było, gdyby... – Nie gadaj głupot, Zek! – Klepnął mnie w ramię, popchnął w kierunku centrum miasta. – Przecież znają cię tutaj, wiedzą, że jesteś swojak! Bo to mało razy u nas byłeś? – No i właśnie dlatego byłbym idealną wtyką – ponuro dokończyłem. Artur spojrzał na mnie, chciał coś jeszcze powiedzieć, ale widziałem, że już zaczynał myśleć logicznie. – Hmm... – mruknął, pocierając podbródek. – No właśnie, „hmm”. Nie chcę kłopotów, Art; pojadę lepiej do Hermy, tylko wcześniej chcę parę rzeczy u was wymienić. Odeskortujesz mnie do środka? – Do czego to doszło, no! Żebym miał kumpla eskortować, jak jakiegoś... – A wolisz mnie wpuścić tak po prostu? – No! – A jak was za godzinę zaatakują? I wyjdzie na to, że ja ich sprowadziłem? A ty z kolei mnie? Zastanowił się ponownie. – Okej, odprowadzę cię do handlarzy – zgodził się w końcu. W Klatce nie zmieniło się dużo, przynajmniej na pierwszy rzut oka: ot, rozmontowali kolejną część niższych dźwigarów, tutaj wyrósł kolejny warsztat, tam równiutko zagrabiona, nachylona do słońca połać ziemi w doniczkach, w każdą z nich wsadzone po jednym nasionku, od beczek na górze ciągną się wężyki nawadniania kropelkowego. Miasto miało jakieś półtorej setki mieszkańców, do tego co najmniej drugie tyle prawie stałych rezydentów i kręcących się wokół przyjezdnych, wagabundów i wszelkiej maści typów spod ciemnej gwiazdy. Każdy z tych ludzi musiał jeść i pić, gdzieś spać i załatwiać potrzeby naturalne, a powierzchnia była ograniczona – równo wykreślony prostokąt mila na dwie i tyle, ani piędzi więcej, przy czym większość ziemi albo skażona przez chemikalia, albo zajęta pod zbiorniki i instalacje, pomiędzy nimi wszędzie asfalt i betonowe podmurówki. Oczywiście, można było je usunąć albo nawet wyburzyć, ale... ale nikt nie wiedział, ile brakuje do utracenia masy krytycznej ekranowania, więc jedno z podstawowych praw Klatki było równie proste, co wymowne: Klatka jest nietykalna. W związku z tym duża część pól uprawnych położona była na zewnątrz samego miasta, biegnąc po zachodnim obrzeżu dawnej rafinerii, a przecież siłą rzeczy jedne uprawy musiały zacieniać inne, więc tutaj też były ostre ograniczenia. Zatem mimo udogodnień samozwańcze władze osady od samego początku jej istnienia borykały się z tym samym problemem co cała reszta świata: przeżyciem. – Zobacz, jak ładnie rosną! – Art machnął ręką w kierunku zwieszających się po żelaznym rusztowaniu pnączy. Pomiędzy małymi, bladozielonymi listkami tu i ówdzie kołysały się suche, pomarszczone zawiązki strąków. – Zobaczysz potem, jak ziemniaki na lustrach poszły. Uśmiechnąłem się i pokiwałem głową. Panele odbijające światło słoneczne były rozwiązaniem o tyle oczywistym, co nieosiągalnym przy wykorzystaniu koszernych technologii i materiałów. Jednak tutaj, w spokoju Klatki, inżynierowie mogli eksperymentować do woli... kto wie, może jednak im się uda? Może technologia zatryumfuje, może to właśnie tutaj jest to pierwsze ognisko oporu, który potem... Nie. Potrząsnąłem głową, uśmiechnąłem gorzko do siebie: co z tego, że przeżyją? Że postawią
wokół siebie mury, nazbierają broni i wyposażenia, że zbudują tutaj ostatnią enklawę cywilizacji? Mogą odpierać atak za atakiem, snuć plany, rozbudowywać i optymizować, a i tak przyjdzie w końcu ten dzień, gdy pośród tej nagromadzonej w jednym miejscu technologii wyda swoje ostatnie tchnienie ostatni z nich – bo nawet tutaj, podobnie jak na całym świecie, nie rodziły się dzieci. I tyle. Tak, mogli dożyć swoich lat, chełpiąc się przewagą nad innymi i udając, że coś osiągnęli, a potem tak czy inaczej czekał ich ten sam los. – Że co? – zamrugałem. W uszach wciąż miałem ostatnie zgłoski zadanego mi pytania, ale ni cholery nie mogłem przypomnieć sobie jego początku. Artur westchnął i demonstracyjnie przewrócił oczami. – Nawet mnie nie słuchasz! Pytam, co tam u Ozjasza, dawno go nie było... Dogadał się z tą swoją? W pierwszej chwili otworzyłem usta, już-już nabrałem tchu, ale potem sobie przypomniałem. Pokręciłem tylko głową. – O kurtka... – sposępniał Artur. – Ale jak to? Przecież myślałem, że was, znaczy się Komorników, to jest mocno trudno... – Trudno, tak. Ale się jednak da... Jonasz go wykończył. – Jonasz? Skurwiel. A przecież tak długo tu u nas siedział... – No widzisz, jak się zmienia wszystko – uciąłem temat. To prawda, że Jonasza wykurzyliśmy wspólnie z Ozjaszem właśnie stąd, z Klatki. Potem ścigaliśmy go długo po drogach i bezdrożach, następnie rozdzieliliśmy się w związku – no, w związku z pewnymi okolicznościami. Nieistotne. Istotne było to, że wreszcie podłapałem ślad... I znów zgubiłem. A teraz może po raz kolejny znajdę punkt zaczepienia. – Nie chcę o tym gadać, Art. Coś ciekawego się u was dzieje? – Ano, wiesz, jak jest, co nie? Żyje się od snu do snu, kombinuje, żeby jakoś dociągnąć do pierwszego. W jednym zbiorniku już dno widać, uwierzysz? – Bieda. – Pokiwałem głową. Klatka siłą rzeczy korzystała z zapasów paliwa i półproduktów pozostałych po poprzedniej epoce. Może i każdy miał świadomość, że pewnego dnia się one skończą, ale... wiedzieć a widzieć to dwie różne rzeczy. – I co, ograniczenia pewnie wprowadzacie? Art westchnął smutno. – Zakazali niepotrzebnego odpalania generatorów. No więc znów jedziemy na kagankach, jak na początku było... Panikują. Niepotrzebnie, moim zdaniem, ale prawo jest prawo. Zabronili posiadania cywilnych pojazdów, uwierzysz? – Nie? – Spojrzałem na niego, autentycznie zdziwiony. Swoboda przemieszczania się była dla mieszkańców Klatki podstawowym atutem, ich rajdy zaopatrzeniowe potrafiły sięgać na kilkanaście mil we wszystkich kierunkach; wiedziałem nawet, swoją drogą, że mieli kilkanaście poletek zapasów pochowanych tu i ówdzie w dogodnych miejscach. – A jednak. Dosłownie parę dni temu jeden znajomy sprzedał nawet swojego quada komuś z zewnątrz. Pół baku wachy w bonusie dodał, ale co tamtemu z tego przyjdzie? No śmignie kawałek, a dalej co? Na chęciach nie pojedzie. – Może kolekcjoner jakiś... – wyraziłem nieśmiałe przypuszczenie. On popatrzył na mnie badawczo, po czym parsknęliśmy obydwaj śmiechem. – Słuchaj, a powiedz mi... Ktoś przyjechał,
jakieś nowe twarze? – Szukasz kogoś – Art stwierdził krótko. Dlatego go lubiłem: w lot łapał niedopowiedziane myśli, nie zadając przy tym za dużo zbędnych pytań. – Ano. – Jonasza – nie ustępował. Przez chwilę byłem gotów wycofać się z komplementu, ale potem pomyślałem sobie, że w końcu nie było to pytanie. – Nie naciskaj niepotrzebnie. Nie, nie Jonasza, ale... No, dość, że szukam. – Opisz. W kilku krótkich słowach naszkicowałem mu Starego, Grubego i Chudego, a ochroniarz po prostu kiwnął i obiecał, że będzie miał otwarte oczy i uszy. Z jednej strony mocno wątpiłem, żeby akurat pokazali się w Klatce, z drugiej jednak wyglądało na to, że niedawno szli w tę stronę. Co prawda mieli nade mną dobre dwa tygodnie przewagi, ale ktoś mógł ich jeszcze pamiętać. Doszliśmy w końcu pod najwyższe wieże kolumn destylacyjnych, w nieformalne centrum miasta. Art został z koniem, a ja zanurkowałem w ciasne, ciemne wnętrza kramów handlarzy, żeby wymienić część odziedziczonego po Maelu sprzętu na bardziej koszerne odpowiedniki. Oczywiście miejscowi sklepikarze marudzili i wydziwiali, ale sam widziałem, jak bardzo świecą im się oczy na widok kolekcji leków; mnie było to z grubsza zbędne, a oni pokombinują, rozwodnią czy inaczej pomnożą i narobią generyków... I tak wszyscy w końcu zdechną, ale chociaż umierać im lżej będzie. – Słuchaj, Art, zajrzę jeszcze do was – obiecałem na odjezdnym, gdy przewodnik odprowadził mnie do południowej bramy. – Co, pojedziesz teraz do tych świrniętych dewotów? Popatrzyłem na odległe może o milę ruiny miasta i górujące pomiędzy nimi wieże katedry. – Nieszczególnie mam wybór. Trzymaj się. Daj znać, jakby coś ktoś gdzieś. – Się wie! – Strażnik zasalutował do czapki z logo dawno już nieistniejącego klubu futbolowego i machnął ręką operatorom wrót, po czym pobiegł ku bramie i wsunął się przez szczelinę do środka. Powoli, skrzypiąc zardzewiałymi rolkami, potężna stalowa płyta wjechała na miejsce, potem zgrzytnął opadający rygiel. Pozostałości cywilizacji, prąd, ciepła woda i papier toaletowy zostały za plecami; przede mną były tylko ruiny, dym kadzideł i zawodzący skowyt psalmów. Kiedyś tu tak ładnie było, myślałem sobie. Eleganckie, nadrzeczne miasto z zabytkową starówką. Zaraz za przedmieściami – rafineria, dająca pracę sporej części mieszkańców. Potrafiło to jakoś współgrać... Dlaczego Po wszystko się musiało tak pieprzyć i antagonizować? W miarę jak wjeżdżałem coraz głębiej w pozostałości niegdyś ponadstutysięcznego miasta, coraz wyraźniej słyszałem zaśpiewy, nierówny rytm dzwonów i dzwonków, chaotyczny trel piszczałek i fletów, a ponad tym wszystkim wznoszący się i opadający chór głosów. Wokół katedry płonęły dziesiątki, może i setki ogni, podświetlając od dołu bryłę migotliwą iluminacją. Od czasu do czasu po murach przesuwały się ciemne cienie niesionych w procesji chorągwi i figur. – Koniec! Koniec jest blisko! Czyńcie pokutę i wierzcie w Ewangelię! – Jakiś łachmaniarz wyskoczył z zaułka, zakręcił się wokół własnej osi i pobiegł ulicą w kierunku, skąd niósł się gwar
głosów i ochrypłe śpiewy. – Koniec to już jakiś czas temu przyszedł, frajerze – warknąłem pod nosem, gładząc po szyi wystraszonego konia. Zaczynałem mieć wrażenie, że dla mojego wierzchowca przerażenie było stanem zupełnie naturalnym, okazjonalnie tylko przerywanym okresami nietypowego dlań uspokojenia. – Nie bój się nic, mały. To tylko ludzie, chociaż trudno w to czasem uwierzyć. Wokół katedry kłębił się tłum. Morze ludzkich głów falowało i płynęło wzdłuż ceglanych ścian, wzniesione ku górze ręce i białka rozwartych szeroko oczu mieszały się z pochodniami, krzyżami, figurami świętych, sztandarami i innymi okołoreligijnymi symbolami. Cała ta wielka rzeka zawijała się wokoło gmachu i niczym mityczny wąż połykała własny ogon, kręcąc się powoli w jakimś ekstatycznym tańcu. – Dooo-bryyy Jeee-zuuuu, aa-aa naa-aasz Paaaa-nieeee... – zaciągała jedna część pochodu. – Ooo-pokiii się twarde kraaa-ją, z grooo-bów umarli powstaaa-ją! – darło się kilkunastu rosłych brodaczy, dźwigających na barach ogromną dioramę z kroczącym po zakrwawionych kościach Abaddonem. – ...naaa-cutiio naaa-szaaa, aaaalleeeeeluuuujaa!! – piały idące za nimi kobiety, chyba złośliwie próbujące przekrzyczeć męski chór. W pewnej chwili ze środka świątyni dało się słyszeć walenie w dzwony – mocne, uporczywe, wbijające się w uszy. Jakby kilka osób próbowało zrobić wszystko, byle tylko zostać zauważonymi. Procesja zafalowała i stanęła w miejscu, śpiewy i nawoływania ucichły, wszyscy zwrócili się ku oknom i drzwiom katedry, nasłuchując, wyczekując... – Ƿū! Ƿū m ōst hin laγjan an ! – przenikliwy, metaliczny głos zadźwięczał echem pod sklepieniem. Wrażenie było takie, jakby ktoś obudzony w środku nocy po prostu wykrzyczał w przestrachu pierwsze słowa, jakie przyszły mu na myśl. – Bikkeōn !! – Bikeon! Bike-ooon! Bii-kee-ooon!!! – tłum podłapał okrzyk, zaczął miarowo skandować coraz głośniej i głośniej, a potem wszyscy jak jeden mąż rzucili się ku rzece, przepychając się i tratując nawzajem. Dobrze wiedziałem kto, a w zasadzie co krzyczało dziwnym głosem z wnętrza katedry. Nie negując cudownych okoliczności powstania tego czegoś, nadal uważałem, że oddawanie temu czci i bezsensowne powtarzanie słów było co najmniej głupie. Wiedziałem, co dalej zrobi tłum, widziałem takie porywy obłąkanej religijności nazbyt często. Nie miałem ochoty na to patrzeć nawet z daleka, nie miałem ochoty słuchać. Puknąłem konia piętami i skręciliśmy w bok, ku jednemu z licznych w Hermie zajazdów. – Nie ma miejsc, nie ma... ooops. – Oberżysta zmienił się na twarzy, gdy tylko zdjąłem kapelusz. Rozejrzałem się po lokalu, zmierzyłem wzrokiem kilkoro najwyraźniej stałych bywalców; co za cholerna, śmierdząca nora. – Dużo mi nie potrzeba, będę w stajni spać. – Tam też ciasno, szlachetny panie, czas taki teraz, że... – zaskamlał, ale urwał, widząc, że nawet nie reaguję. – Dajcie coś do zjedzenia. I obroku dla konia, zapłacę dobrą monetą. Wysupłałem z sakiewki kilka cienkich krążków srebra, położyłem na kontuarze
i wyszedłem na dwór. W samą porę: jakiś dziwny typek już stał niepokojąco blisko mojego wierzchowca i wyglądał, jakby miał zaraz zrobić coś głupiego, ale zauważył mnie i zniknął jak zdmuchnięty.
Demonstracyjnie powoli odwiązałem wodze od palika, rozejrzałem się po okolicznych chatach; ktoś na pewno na mnie patrzył, i dobrze. Niech się porządnie przyjrzą, to może nie będzie potem kłopotów. Stajnia faktycznie była mała, ciemna, zatłoczona i nie mniej śmierdząca niż gospoda, ale dziwnym trafem bardzo szybko znalazło się miejsce. Wystarczyło, że ludzie popatrzyli na mnie uważniej, ktoś coś szepnął drugiemu, inny pokazał ukradkowo palcem, i już w kącie zrobiło się luźno. Wprowadziłem konia, przeczyściłem boki nadgniłym sianem, tymczasem karczmarz przyniósł w worku lekko zatęchłej sieczki. Na sto procent dosypywał do niej trocin, ale co poradzić – jak na te czasy, to i tak był luksus... Zapowiedziałem jeszcze współlokatorom, że teraz to oni odpowiadają za bezpieczeństwo i samopoczucie mojego rumaka, a jeśli coś się stanie, będzie to ich wina. Zatroszczywszy się takim sposobem o sprawy doczesne, ruszyłem w miasto. „Miasto”. Owszem, Herma była jednym z większych osiedli, jakie jeszcze pozostawały w naszym paskudnym świecie, ale i tak bardziej przypominała zbiorowisko chatynek, szałasów, lepianek i temu podobnych ruder, bezładnie stojących na ruinach. Można wręcz było odnieść wrażenie, że przemieszkujący w norach wokół świątyni nawiedzeńcy celowo dewastowali i niszczyli pozostałości dawnej cywilizacji. Z większości ulic nie wiadomo jakim nakładem sił i środków zerwano asfalt. Wszystkie pobliskie domy zostały w najlepszym razie pozbawione okien, drzwi i dachów, w najgorszym w zapale religijnego uniesienia powykuwano w nich dziury. Spora część nosiła ślady nie tylko celowych, ale i regularnych podpaleń, mimo że w świecie z deficytem wody ogień był żywiołem praktycznie nie do opanowania; poza tym z niektórych ścian do wysokości takiej, na jaką sięgał człowiek, skuto tynk. Naprawdę można się tu było poczuć jak w głębokim, ciemnym, zacofanym średniowieczu. Pomiędzy skupiskami siedlisk zygzakowały ścieżki i dróżki, po których snuli się oberwani, brudni ludzie, w większości poobwieszani krzyżami, medalikami, samodziałowymi amuletami i innymi neodewocjonaliami. Część obnosiła dumnie prymitywne tatuaże i blizny po wyciętych w kształcie symboli wiary ranach, niektórzy chodzili we włosiennicach albo innych utrudniających życie i funkcjonowanie penitencjarnych wynalazkach. Śmierdziało niemytymi ciałami, odchodami i padliną, wszędzie walały się śmieci. Jedyną w miarę nietkniętą budowlą, pyszniącą się pośród tego wszystkiego jak kogut na kupie gnoju, była katedra, ale do niej nie miałem nawet zamiaru się zbliżać. Zresztą nadal tłoczyli się tam ludzie, jakaś nieduża procesyjka czołgała się na kolanach przez placyk, ktoś coś krzyczał – słowem, za duży dla mnie tłum. Poszedłem ku rzece, mając płonną nadzieję na złapanie chociaż tam odrobiny świeżego powietrza, ale szybko przekonałem się, że to właśnie od wody niósł się smród – nawet nie smród, a regularny, zatykający dech w płucach fetor rozkładających się ciał. W zasadzie wiedziałem już, czego się spodziewać, ale wiedziony chorobliwą ciekawością i tak podszedłem bliżej do stromego brzegu...
I szybko się cofnąłem. Osobliwy zwyczaj nie był dla mnie zaskoczeniem, ale przyznaję: nie spodziewałem się, że patologia w Hermie przybierze ramy tak masowe i spektakularne. Sam nigdy nie byłem człowiekiem głębokiej wiary, więc nigdy nie rozumiałem, jakie motywy popychają innych do klęczenia godzinami na twardej, zimnej posadzce, czy też bezmyślnego klepania zdrowasiek i mamrotania kolejnych litanii. Albo do skakania na główkę z urwiska. Na dole, niczym szmaciane lalki, leżały ciała. Niektóre połamane, z głowami pod nienaturalnym kątem na przetrąconych karkach, inne ponabijane na wkopane w ziemię stalowe rury i pręty. Kilka trafiło prosto na ułożone z zerwanych płyt chodnikowych i kostki brukowej krzyże i gwiazdy Dawida, tak samo wielkie, co nierówne. Kolejne spadły na zaostrzone kawały pordzewiałej od krwi blachy. Ja pierniczę – ktoś celowo ustawił na dole te wszystkie sprzęty do ponurej, śmiertelnej olimpiady. Kilkanaście kroków ode mnie nad przepaścią wyciągał się sklecony z desek pomost, też cały zawieszony krzyżami i krzyżykami, medalionami na rzemieniu i zwitkami skóry, które w założeniu miały być pewnie listami dostarczonymi tym swoistym kamikaze-ekspresem do rąk własnych Wszechmogącego. Jakkolwiek by było, miejscowi urządzili sobie tutaj swój własny park tematyczny dla samobójców. Dodatkową dekorację stanowiła cała masa wszelkiego wielkogabarytowego śmiecia: wraki samochodów, powyrywane wraz z bułami betonu znaki drogowe, jakieś pogięte pręty, grzejniki... Nawet budka kiosku z gazetami, którą fanatycy jakimś cudem przytaszczyli tu i zepchnęli na dół. Zupełnie tak, jak gdyby planowo i metodycznie zrzucali tam wszystko, co psuło im idealny obraz koszernego świata. Ale skąd przyszło im do głowy, żeby zrobić z tego miejsce rytualnych samobójstw? Nie wiem, może ludziom już do końca odpierdoliło i rzeczywiście było tylko kwestią czasu, zanim jakiś nawiedzeniec na to wpadł. Może zaczęło się właśnie od tego, że ktoś w obłąkańczym pędzie ślepej wiary chciał zrzucić na dół coś ciężkiego, ale po prostu pośliznął się i zjebał z urwiska ze skutkiem śmiertelnym, a inni uznali to za znak, omen czy wręcz cud. Nie wiem, nie chcę wiedzieć. Swoją drogą odnotowałem z chorą fascynacją, że kilka trupów na dole było zupełnie świeżych; ba, kilka było nawet nie do końca martwych! Oglądałem zapewne niedawny rzut wyczynowców w skoku na bańkę, pochodzący z procesji, którą widziałem, wjeżdżając do Hermy. – Debile – mruknąłem do siebie, kręcąc głową i patrząc na figurki w dole. Ktoś jęczał żałośnie, inny próbował pełznąć, ciągnąc za sobą połamane nogi. Wiszący na krzywo wkopanej w ziemię rurze nieszczęśnik podniósł głowę i zakrzyczał rozdzierająco, pod własnym ciężarem zsuwając się cal po calu ku ziemi i zostawiając na stalowej powierzchni rozmazany, buro-krwawy ślad. Pod nim rozlała się już szeroko gęsta plama krzepnącej krwi, przemieszanej z wyciekającymi z porwanych jelit odchodami i treścią żołądkową. Wszystko to parowało teraz w chłodnym powietrzu, unosząc się prosto ku mnie smrodliwymi kłębami przyprawiającej o mdłości pary. Każdemu się wydaje, że to tak prosto skoczyć: hop i po bólu. Dolatujesz do ziemi, a tam już aniołki czekają, żeby twoją duszyczkę zanieść na pierzastym obłoczku do Raju. Tymczasem to był przywilej tylko nielicznych szczęściarzy, a dla większości taki skok oznaczał powolne
konanie... Ci tutaj mieli przed sobą jeszcze dobrych kilka godzin męczarni. – Co, czekamy? Odwróciłem się i popatrzyłem na stojącego za mną garbatego typka o przetłuszczonych, rzadkich włosach. – Niby że na co? – Wzruszyłem ramionami. – He, he, jacy tajemniczy jesteśmy – zarechotał, podchodząc bliżej. Wychylił się za krawędź urwiska, fachowym wzrokiem otaksował poruszające się na dole ciała. – Uuu, jeszcze im zejdzie. Słabo dziś się postarali. Nie miałem pojęcia, w czym rzecz, ale z jakiegoś powodu nie uznałem za stosowne przyznawać się do ignorancji. – A co, bywa lepiej? – Jak dobrze skoczą, to tylko trzeba poczekać, aż ostygną. Są tacy, co mówią, że liczy się ostatni oddech, ale to nieprawda. Ciało musi być zimne, dopiero wtedy działa. – Aha. Odwróciłem się i miałem już odejść, ale garbus podkuśtykał bliżej, zrobił przebiegłą minę. – Ile? – zapytał. – Co ile? – No, nie ma co udawać przecież, na pierwszy rzut oka widać, po co się przyjeżdża. Ile potrzeba? Dobry towar będzie, gwarantuję. Tamten w białej koszuli się nada jak znalazł. – Pokazał połamanym paznokciem na trzęsącego się w konwulsjach mężczyznę z pękniętą czaszką. – Nada się na... Ach – zacząłem, ale zobaczyłem błysk w jego oczach i w lot pojąłem, o czym mówi. No tak, mają tu pod dostatkiem surowca, miejsce jest mocno znaczące, więc i produkcja prymitywnych relikwii kwitnie. I to praktycznie pod samymi ścianami katedry! Cóż, najwyraźniej pod latarnią najciemniej. – No, no! – przytaknął pokrak, zacierając suche dłonie. – Ale to szekle, szekli trzeba dosypać, bo i zainteresowanych niemało. – Konkretnie o jakiej cenie mówimy? Za sztukę. Przez chwilę udawał, że się zastanawia. Potem nabrał tchu i palnął taką sumę, że nawet nie musiałem udawać zdegustowania. Machnąłem tylko ręką. – Za takie pieniądze to... – No, przecież mówiłem, he, he! Teraz hurtem wybrali, więc jak poszedł towar, to u-lala... Nieprędko nowy będzie! Zostawiłem ścierwiarza na krawędzi klifu, czekającego tam niczym sęp z głową pełną marzeń o fortunie; mógłbym go może i przycisnąć albo wręcz sprzedać Górze, ale teraz na nic by mi się to nie przydało. On był tu płotką, a ja szukałem większej ryby. Poza tym nie zrobił jeszcze nic zakazanego – myślenie o przerobieniu świeżego umarlaka na relikwię to wciąż nie sam czyn, a tym bardziej nie sprzedaż towaru zakazanego. Ruszyłem spacerem nad brzegiem Rzeki, żeby nie musieć już przebijać się przez zasyfiałe uliczki i patrzeć na kolejnych fanatyków zdzierających sobie do krwi gardła w próżnych modłach zanoszonych do pustych niebios. I pomyśleć tylko, że kiedyś było tu tak ładnie. Po prawej w dole widziałem resztki dawnej
przystani, wysoki brzeg dawał piękny widok na panoramę szeroko rozlanego nurtu. Po niegdyś pyszniącej się tu bujnej zieleni zostały już jednak same dziury w ziemi: wszystkie rosnące w pobliżu Hermy drzewa dawno wycięto i wykopano na opał wraz z korzeniami, więc głównym śladem po parku zostały wyłożone kamienną kostką ścieżki. Gdybym poszedł nimi dalej, to za prowadzącą do zwalonego mostu drogą znalazłbym jeszcze resztki infrastruktury ogrodu zoologicznego, ale dziś raczej nie było tam już na co patrzeć – większość zwierząt pewnie uciekła, te, co zostały, dawno trafiły pod nóż. Wróciłem okrężną drogą do mojej gospody, sprawdziłem, czy koń stoi w stajni... tak. Jeden z lokatorów kulturalnie spytał mnie, czy może pobiec się odlać, bo on tu cały czas pilnował, więc łaskawie zezwoliłem. Potem zaczęli wyznaczać między sobą, kto będzie dalej trzymać wartę, ale zostawiłem towarzystwo samo z tym jakże istotnym problemem, nie chcąc nadmiernie ingerować w ich życie i sprawy. Usiadłem na chybotliwej ławce pod krzywą ścianą gospody, patrząc na kręcących się ludzi, dziurawe dachy chat i górującą nad nimi katedrę. Gdzieś tutaj miałem nadzieję znaleźć trop handlarzy, którzy... „Hurtem wybrali”. Aż gorąco mi się zrobiło, gdy dotarło do mnie znaczenie tych słów. Poderwałem się z ławeczki i popędziłem biegiem, klucząc między domkami i przeskakując poprzekrzywiane, niskie płotki. Handlarze relikwii musieli tu być! Musieli zajechać do Hermy i skupić stąd towar, więc ten cholerny garbus na pewno ich widział, ba! Może nawet rozmawiał z nimi! A skoro tak, to mógł też wiedzieć, dokąd pojechali. No chyba że nadal znajdowali się tu, w mieście! Wypadłem na skraj urwiska, ale oczywiście pokraka już tam nie było. Zakręciłem się wokół własnej osi, uniosłem ręce w bezsilnej złości, wygrażając obojętnemu niebu. – Choleraaa! Do diabłaaa! – Przeważnie co innego woła się przed skokiem ku lepszemu życiu w zaświatach – zauważył mentorskim tonem siedzący na pomoście chudzielec. – No ale można i tak. – Cholera... niech to... – Oparłem ręce o kolana i zgarbiłem się, łapiąc oddech po równie forsownym, co bezsensownym sprincie. Tamten patrzył na mnie zaciekawiony, ale w końcu stracił zainteresowanie i znów wbił wzrok w bezmiar przestrzeni nad horyzontem. – No tak to się już zdarza, że nie wszystko w życiu się ułoży. Czasem się zwyczajnie nie zdąży... a to dziwne, no bo zdawałoby się, że czasu mamy aż nadto. Odkaszlnąłem, zacharczałem, splunąłem na suchą ziemię. – Był... tutaj... Ciała... – próbowałem powiedzieć coś składnego, ale brakło mi tchu. W końcu ułożyłem palce dłoni w znak wytrzymałości; poczułem, jak serce zwalnia, a płuca przestają się szarpać. Odetchnąłem głębiej, wyprostowałem się i ruszyłem ku domorosłemu filozofowi. Ten aż podskoczył, gdy moje sandały załomotały na deskach. Odsunął się od krawędzi, jak gdyby bojąc się, że go strącę. – Długo tu siedzisz? – No, jakiś czas... – odparł od razu rezolutniej. Podniósł się i chciał przesunąć tak, żebym nie odciął mu drogi ucieczki, więc zrobiłem krok w bok, zagrodziłem przejście ręką. – Kogo widziałeś? – No... – Zmarkotniały nagle sowizdrzał strzelił oczami, ale po obu stronach i za plecami miał tylko powietrze. Zrobił krok w tył, a pomost zatrzeszczał ostrzegawczo. – A kogo miałem
widzieć, no? – Ktoś się kręcił na dole? – zapytałem bez ogródek. – No, był taki jeden, łaził między trupami... – Powiedz jeszcze raz „no”, a złamię ci rękę. – Dobra już, dobra, no... – Podniósł ręce do góry. – Był, był... Zbierał coś do worka, a potem poszedł. Spojrzałem w dół, na ciała leżące pośród żelaznej armatury i betonu. Rzeczywiście, zdawało się, że temu w białej koszuli brakowało lewej dłoni, nadziana na słupek od ogrodzenia kobieta miała z kolei jakby mniej włosów. Cwaniak musiał odebrać jednak mój gest jako groźbę. – No serio, no! Połaził, coś tam brał czy zbierał, a potem poszedł! Powaga, no! – Dokąd? – warknąłem. – No... tam! – Pokazał palcem w górę rzeki, w kierunku dawnego zoo. – Jesteś pewien? – Zajrzałem mu w oczy. Pokiwał głową tak energicznie, że nie miałem cienia wątpliwości co do tego, że mówił prawdę. Chcąc nie chcąc, ruszyłem jeszcze raz trasą niedawnego spaceru, próbując jednocześnie wypatrzyć na dole jakiekolwiek ślady przejścia ścierwiarza. Nie mógł przecież gnieździć się daleko, chociaż z drugiej strony parał się zajęciem, które wymagało pewnego spokoju: skórowanie trupów, wyrywanie im zębów i wygotowywanie dłoni tak długo, aż ciało odejdzie od kości, nieszczególnie licowało z mieszkaniem w środku miasta. Przede mną był spory fragment brzegu do przeczesania, więc postanowiłem zrobić to po kawałku, metodycznie. Starymi schodami zszedłem na dół, cofnąłem się ku skoczni samobójców i stamtąd poszedłem dalej. Prędzej czy później przecież go znajdę... Aha, jasne. Dość szybko uświadomiłem sobie, że wcale, ale to wcale nie będzie to takie proste: teren był mocno nierówny, wszędzie ziało pełno rozpadlin, zakamarków i jarów. Co rusz trafiały się jeszcze jakieś ruiny i pozostałości budowli, poprzekrzywiane płyty i wysadzone z ziemi betonowe główki wzmacniające brzeg. Na domiar złego w bliskości Rzeki i dalej od Hermy drzewa i krzewy jeszcze nieźle się trzymały, tym bardziej że cały stok nachylony był na południowy zachód, więc i słońce sięgało tu swoimi promieniami; gdyby nie gliniaste zbocza, mieliby tu świetne warunki do uprawy. No i gdyby ktoś w całej Hermie potrafił jeszcze rozsądnie myśleć, oczywiście. Próbowałem iść zygzakiem, sprawdzać zagłębienia terenu i stare piwnice, ale szybko dotarło do mnie, że to głupiego robota; urwisko podziurawione było wykopanymi ziemiankami, w których pewnie gnieździli się zaraz Po ludzie. Co prawda wyglądały one teraz na opuszczone, ale w jednej z nich natknąłem się na waletującego tam na wpół obłąkanego menela; skołtuniony, oberwany dziad wyskoczył na mnie znienacka z krzaków, bełkocząc coś i potrząsając nabitym ćwiekami kosturem. Sięgnąłem w pierwszym odruchu po miecz, ale potem dotarło do mnie, że niepotrzebnie tylko narobię hałasu, który mógł spłoszyć garbatego. Wycofałem się rakiem, upewniwszy się, że tamten nie rzuci mi się na plecy. – Żyj sobie... – sarknąłem na odchodnym. Wdrapałem się z powrotem na górę, doszedłem w końcu do popękanego asfaltu. Popatrzyłem na zrujnowany most po prawej, biegnącą równolegle do niego nitkę linii kolejowej i plątaninę martwych drzew za płotem zoo. Pchanie się tam bez znajomości terenu byłoby
proszeniem się o kłopoty, tym bardziej że czułem zmęczenie po podróży. Zresztą miejscowi już kiedyś marudzili, że tam Cień, więc złe miejsce, bla, bla, bla; takie sobie pieprzenie lokalnych kmiotków, ale jakoś nie dodawało to chęci do eskapady. Rad nierad zawróciłem do miasteczka, w którym znów biły dzwony i zawodziły głosy zbierającego się pod katedrą tłumu. Gdy wróciłem do mojej gospody, kolejna procesja wyła i hałasowała już w najlepsze. Schowałem się do stajni, zamknąłem drzwi, przykazałem kmiotkom, żeby byli cicho, i ułożyłem na posłaniu. – Dobranoc... – mruknąłem sam do siebie. Aha, jasne. Mimo że kręciłem się, rzucałem i mościłem na moim posłaniu w kącie, ledwo udało mi się zmrużyć oko. Przywykłem w świecie Po do dzwoniącej w uszach ciszy i pustki, a tutaj było zwyczajnie zbyt głośno, zbyt... ludzko. Współlokatorzy chrapali, pierdzieli i śmierdzieli, a ja zgrzytałem tylko zębami, co wcale nie pomagało w zasypianiu. W końcu, gdy zaczęły boleć mnie już wszystkie gnaty, po prostu podniosłem się i wściekły na cały świat wyszedłem z powrotem na dwór. Nie było nic gorszego niż niemożność zaśnięcia. Sen, regularny sześcio-, ośmiogodzinny sen był ostatnią rzeczą, jaka pozwalała mi jeszcze utrzymywać rachubę upływu czasu, mierzyć odległości i w ogóle nie zwariować. Co prawda mój organizm regenerował się w takim tempie, że mogłem funkcjonować w zasadzie bez przerwy, ale mózg potrzebował odpoczynku... a ja jakiegoś rytmu dla mojej pozbawionej sensu egzystencji. Dlatego właśnie nie cierpiałem Hermy – bo nie mogłem tu spać. Powałęsałem się po syfnych uliczkach żałosnego miasta, ale szczerze mówiąc, nie znalazłem nic, co miałoby mnie naprowadzić na jakikolwiek trop. Raz i drugi próbowałem nawet wyciszyć się, zamknąć oczy i spróbować spojrzeć na to wszystko okiem duszy – ale bijący z katedry purpurowy blask był tak natrętny, że głuszył i gasił wszystkie inne punkciki w okolicy. Do tego po raz kolejny poczułem, że zaczynają obcierać mi się uda, a krzywo ułożona skarpeta wrzynała się w podeszwę stopy. Zatrzymałem się w końcu, żeby przynajmniej to z całej otaczającej mnie rzeczywistości poprawić. Usiadłem z nogami szeroko, chłodząc moje biedne, poodparzane części intymne, oparłem się o ścianę zdewastowanego sklepu spożywczego. A może się myliłem? Może moi handlarze weszli do miasta, wykupili towar i poszli dalej swoją drogą, a ta pozornie układająca się w pewien wzór seria ataków stanowiła czysty zbieg okoliczności? Niby to było możliwe, a jednak... Jednak coś mi mówiło, że nie ma takich przypadków. Nie na tym poziomie zaawansowania, nie w tej skali. – „Hurtem wybrali”... – po raz kolejny powtórzyłem pod nosem słowa garbatego. Musieli tu być, wzięli jak leci wszystko, co tylko było – ale po co? Podniosłem się, ruszyłem wolnym krokiem przed siebie; lepiej się myśli, jak człowiek się rusza. Przecież wykupienie z Hermy wszystkich relikwii musiało być potężną operacją handlową, która pochłonęłaby bez mała wszystkie środki, jakie świętokupcy mogliby zarobić lub wymusić w napotkanych po drodze osadach. Handlarze nigdy nie wyprzedawali się do zera, próbując raczej utrzymać przepływ gotówki na stałym poziomie. A taka ilość relikwii w jednym miejscu... – No, nareszcie! – Ktoś klepnął mnie w ramię. Niewiele myśląc, obróciłem się na pięcie,
złapałem delikwenta za kołnierz i poczęstowałem jednym krótkim prostym w twarz... a dopiero potem zainteresowałem się, któż to taki leży i krwawi na ziemi. – Ach, to ty – westchnąłem, częściowo zawiedziony. Filozof z mostu chlipnął, smarknął krwią i z godnością wstał, trzymając się dwoma palcami za rozkwaszony nos. – Bypraszam sobie takie traktobabie. To nie jezt zababne, bo! Bić kogoś bez ozdrzeżebia. Zrobiłem krok w jego stronę, a chudy cofnął się, gotów odskoczyć i rzucić się do ucieczki. Podniosłem ręce w uspokajającym geście, zrobiłem krok w tył. – Czego chcesz? – Bidz! – żachnął się tamten. Przez chwilę nie byłem w stanie rozkodować, o co mu chodzi, potem potrząsnąłem głową. – Jak to nic? To po co za mną leziesz? Filozof demonstracyjnie odwrócił się plecami i skrzyżował obrażony ręce... to znaczy rękę, bo drugą wciąż trzymał się za nos. – Bo bidz! Westchnąłem, pokręciłem głową. Nakreśliłem w powietrzu znak leczenia i wyszeptałem kilka słów; poczułem, jak przez splot słoneczny przepływa energia. Facet wzdrygnął się, zamrugał. Ostrożnie, jakby na próbę rozwarł palce, potem skrzywił się i kichnął potężnie, gdy gwałtownie krzepnąca krew ściągnęła wrażliwe cebulki włosków. – Jak... jak to zrobiłeś? – Potarł nos dłonią, potem spojrzał na nią odruchowo, jak gdyby spodziewając się, że krew siknie bez mała strumieniem. Wzruszyłem ramionami. – Normalna magia lecznicza. Czego chcesz? Już miał otworzyć usta, ale potem przypomniał sobie, że powinien przecież być obrażony. Widać było, że chwilę walczy sam ze sobą, ale wrodzona gadatliwość przemogła. – No, bo ja o tego od trupów pytałem... – Kogo pytałeś? Po co? Co ci do tego?! Cofnął się znów o krok, a do mnie dotarło, że pojechałem za ostro. Odetchnąłem głęboko, przymknąłem oczy. – Okej. Przepraszam, że cię uderzyłem, ale sam jesteś sobie winien – wyrzuciłem z siebie jednym tchem. – A teraz mów. Filozof rzucił mi jeszcze jedno obrażone spojrzenie, przewrócił oczami, ale w końcu podszedł nieco bliżej, potem jeszcze trochę; miał chyba ochotę położyć mi rękę na ramieniu, ale w ostatniej chwili zrezygnował. – No więc... popytałem o tego garbatego, co się przy trupach kręcił na dole. – I...? – No i okazuje się... – chudzielec ściszył konfidencyjnie głos – że on handluje relikwiami! – Nie?! – Odsunąłem się w udawanym zdziwieniu, za to mój informator pokiwał głową tak entuzjastycznie, że aż mi się śmiać zachciało. – No! Powaga, podobno z trupów je robi! No bo jak tamci się zabiją, to ludzie mówią, że... – Dobra, mniejsza o ludzi. Co z tym garbatym? – Jak to co? – Przecież podobno wypytywałeś o niego, tak? – No tak! I dowiedziałem się, że handluje relikwiami! To mało niby, no?
Opadły mi ręce. – Leziesz za mną po to, żeby mi powiedzieć, że... – zacząłem, ale w tej samej chwili zza rogu uliczki wypadł chłopaczek. Mało tego: chłopaczek na rowerze! Jeden z tych bezpańskich, wychowywanych pospołu przez wszystkich i nikogo dzieciaków, które zdarzało mi się widzieć w Klatce. Zasuwający przez iście średniowieczny pejzaż Hermy w poprzecieranych dżinsach i brudnoniebieskich adidasach na jaskrawopomarańczowym beemixie, wyglądał na przybysza z dalekiej przyszłości. – To pan jest Zek?! – zawołał na mnie już z daleka. – Komornik?! Podniosłem tylko rękę. Wysłanie dzieciaka w takim stroju poza granice bezpiecznego terenu nie mogło wróżyć nic dobrego. – Komo... – zapowietrzył się filozof, ale uciszyłem go gestem. Łebek zahamował, zarzucił tylnym kołem, wsypując mi w sandały pół kilo żwirku. Wyrzucił z siebie jednym tchem: – Pan Artur pana kazał wezwać! Jest kontakt! Spojrzałem na niego dziko, a potem puściłem się biegiem. Chłopak ruszył z miejsca zaraz po mnie, ale pobiegłem przez rumowiska na przełaj i odsadziłem go szybko – widać było zresztą, że musiał sporo już mnie szukać i zdążył się zmęczyć. Jakiś czas próbował mi dotrzymać kroku również chuderlawy gaduła, ale też szybko odpadł. Zostawiłem katedrę z tyłu po lewej, potem przebiegłem przez zamieniony w wielki cmentarz stadion miejski, minąłem ruiny centrum handlowego, aż w końcu wyleciałem na drogę pomiędzy halą sportową a dawną politechniką, prowadzącą prosto do południowej bramy Klatki. Na niegdysiejszym parkingu przed umocnionym bastionem bramy widać było ruch – dosłownie na moich oczach dwa crossowe motocykle ryknęły silnikami, a potem, wyrzucając w górę pióropusze kurzu, pomknęły ku zachodzącemu słońcu, zostawiając za sobą siwobłękitne obłoczki spalin. Zwolniłem biegu, bo jakiś nadgorliwy snajper już mnie zauważył i wziął na cel; ktoś inny krzyknął chyba, żeby nie strzelać, co najmniej dwa okulary lornetek zwróciły się prosto na mnie... – Zek! – zawołał Art, przeciskając się na zewnątrz przez uchylone wrota. – Co się stało?! – Nasz zwiad złapał kontakt wizualny z grupą Wysłanników. – Daleko? – Jakieś dwanaście stopni odchylenia ku słońcu od północy, dwadzieścia mil stąd. – Artur, na litość Boską... – jęknąłem. Skrzywienie technofilskie ludzi z Klatki było tak daleko posunięte, że nadal używali klasycznego systemu orientacji w terenie, nawet pomimo tego, że pole magnetyczne Ziemi ktoś wyłączył od razu na początku całej naszej niedorobionej Apokurwalipsy. Art spojrzał na mnie krzywo i po prostu pokazał kierunek ręką. – O tam, azymut na spalony las. Kojarzysz? – W przybliżeniu. Dużo ich tam? – Nasi widzieli dokładnie tylko Cherubina, ale dało się zauważyć ruch. Widziałeś sam, wysłaliśmy czujki... – Żeby ich tutaj wam nie ściągnęli przypadkiem. – Splunąłem na ziemię. – No a co, masz lepszy pomysł?
– Owszem, mam. Przez chwilę patrzył na mnie, potem pokręcił niepewnie głową. – Zek, nie żartuj, przecież... – Nie żartuję. Ale będziecie mi wszyscy winni. Winni jak sto skurwysynów. – Tknąłem go palcem w żebra. – A teraz wyślij kogoś, niech przyprowadzi mi motor, bo w drugą stronę po konia nie chce mi się już biec. – Jasne! – Ale jego też tu ściągnijcie. Konia, znaczy się. Usiadłem, opierając się plecami o mur, i patrzyłem, jak Artur najpierw zawraca motocyklistów przez radio, a potem gorączkowo przekrzykuje się z kimś na górze. W końcu ku Hermie wybiegł kolejny goniec, po drodze mijając się z zasapanym filozofem, który dopiero teraz doczłapał tu moim śladem. – Słuchaj... ty... naprawdę... – Chudzielec zipiał i chrypiał, ale nie mógł złożyć sensownego zdania. Bez słowa wyciągnąłem wielkopańskim gestem rękę do stojącego obok oficera łącznikowego z Klatki, ten usłużnie wsunął w nią przyjemnie bulgoczącą piersiówkę; na krótką, ulotną chwilę byłem tu kimś. A nawet Kimś. Chudy myślał chyba, że podam flaszkę jemu, bo już chciał po nią sięgnąć, ale nawet nie przyszło mi to do głowy. Szarpnąłem łyk, wódka przyjemnie podrażniła przełyk. – Owszem. – Ale... to... – Potem, synku. Masz jakieś imię w ogóle? – Mam, ale... – Znajdź tego garbatego pajaca. I ciebie też się to tyczy, Art! Słyszałeś? – Hę? – Artur odwrócił się od rozmowy z jednym ze strażników, który co jakiś czas wywoływał przez radio wysłanych wcześniej motocyklistów. Sądząc po zbliżającym się tumanie kurzu, jeden już wracał, więc nie mogli odjechać zbyt daleko. Podniosłem się, machnąłem ręką kierowcy, żeby podjechał. Prześmiardnę benzyną cały, ale co zrobić? Mają tu mydło, to wypiorę najwyżej ciuchy, jak już wrócę. Jeśli w ogóle wrócę, znaczy się. – Znajdź tych gości, których ci wcześniej opisałem. I jeszcze jednego, ten tutaj powie ci, o kogo chodzi. – Puknąłem siedzącego na ziemi filozofa czubkiem sandała w pośladek. – Mam imię... – zaczął chudzielec, ale uciszyłem go gestem. – Artur, słyszałeś? Znajdź tych ludzi. – Zek, nie mam czasu teraz na... – Może być związek – przerwałem mu. – Wytłumaczę potem, na razie ich znajdź. Aha, i przygotuj mi żarcia na powrót, bo nawet nie spałem. – Łap! – Rzucił mi proteinowego batonika. – A tym tu się zaopiekuję, będzie dobrze! Uważaj na siebie! – Jasne. – Usadowiłem się na ugrzanym przez cudzy tyłek siodełku. Odruchowo chciałem poklepać wierzchowca po szyi, ale skończyło się na popukaniu w żelazny bak. Maszyna mruczała, warkotała i strzelała gaźnikiem, a ja poczułem się o kilka lat i parędziesiąt śmierci młodszy. Jak ja lubiłem pośmigać sobie crossem po bezdrożach, ech...
Skręciłem manetkę, pozbawiony tłumika silnik ryknął ogłuszająco. Wykreśliłem tylnym kołem bączka i zawróciłem w kierunku, z którego nadjechał motocyklista, delikatnie puściłem sprzęgło, gotów skoczyć naprzód. – Izrael! – Że co? – Zahamowałem i odwróciłem się do filozofa, pąsowego na twarzy nie tylko z wysiłku. – Że co proszę? – Izrael... – powtórzył tamten, spuszczając wzrok. – Takie imię mam. Przez chwilę mierzyłem go wzrokiem, potem wzruszyłem ramionami. – Niektórzy mają gorzej. Zerwałem motocykl z miejsca i popędziłem ku zachodzącemu słońcu.
Rozdział VIII
d lat nie przemieszczałem się w tak zawrotnym tempie. Martwe drzewa i ruiny domów śmigały po lewej i prawej, odległe w jednej chwili zarośla zostawały daleko za mną już w następnej; pozornie prosty asfalt nagle okazywał się jednym wielkim zakrętem. Zwalniałem tylko wtedy, gdy trzeba było wymijać leżące w rowach i tarasujące drogę wraki samochodów, a na czystych odcinkach dodawałem ostro gazu, ciągnąc za sobą chmurę wirujących w powietrzu suchych liści i pyłu. Musiało mnie być widać i słychać z odległości bitej mili, ale teraz nie miało to aż takiego znaczenia –
O
bardziej liczyła się prędkość. Zahamowałem na szczycie niedużego wzniesienia. Rozciągał się stąd w miarę przyzwoity widok na okolicę, więc i propagacja powinna być nie najgorsza. Warto spróbować.
– Dwójka, zgłoś się. Dwójka, zgłoś się. Dwójka... chuj – ostatni raz spróbowałem wywołać drugiego zwiadowcę i wyłączyłem radio. Podobno rozdzielili się niedługo po wyjeździe z Klatki, a teraz tamten nie odpowiadał. Mógł mieć trafiony odbiornik – albo milion innych rzeczy. Zjechałem ostro ze zbocza, wyminąłem po lewej spalone gospodarstwo i zarośnięte wysuszonymi wiechciami pole, skierowałem się znów ku asfaltowej drodze. A potem zauważyłem dym. Siwy tuman walił kłębami prosto w niebo, podsycany wciąż buchającym z dołu gorącem, tworzył w nieruchomym powietrzu szerokie grzyby, wybijając się coraz wyżej i wyżej. Tak mogła wyglądać płonąca na dużym obszarze trawa – albo spopielana w czasie rzeczywistym osada. Skręciłem ostro w tym kierunku i dałem gazu, żeby jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Zanim dotarłem w pobliże pożaru, dym zmienił kolor na brązowy, a potem na smolistoczarny. Droga biegła praktycznie na wprost, został mi chyba tylko ostatni zakręt, więc zwolniłem i toczyłem się minimalnym tempem, gotów w każdej chwili zakręcić w miejscu i wyciąć kitę jak najdalej. Jeśli naprawdę byli tam Wysłannicy, to... Byli. Gdy wyjechałem spomiędzy ruin miasteczka, otworzył się przede mną widok na panoramę Sądu Ostatecznego w wersji zminiaturyzowanej; ot, dosłownie jakby ktoś chciał przyoszczędzić i zrobił wszystko z minimalną ilością statystów i środków. Zresztą raz już tak było... Spomiędzy płonących chat majestatycznie wychynął Cherubin, zwrócił się z lekko ociężałą gracją w lewo i bluznął z oczu strumieniami plazmy, zamieniając dotąd nietknięte obejście w piekarnik. Kilka małych z tej odległości figurek wybiegło na ulicę, wlokąc za sobą języki płomieni i warkocze dymu; jedna z nich wleciała prosto na potężną nogę Ofiarnika, odbiła się i upadła na ziemię, ale już w dwóch częściach. Monstrum szarpnęło za klingę, która wbiła się głęboko w rozmiękły od gorąca asfalt, w końcu wyswobodziło gigantyczny oręż i ociężale ruszyło śladem pozostałych uciekinierów. Któryś ludzik zerwał z siebie płonącą opończę i odrzucił na bok, wysforował się desperackim sprintem naprzód, wyleciał na otwartą przestrzeń i popędził prosto w moim kierunku. Był już w połowie drogi, gdy dopadł go jeden z uwijających się wokół osady Skorpionów. Człowiek musiał czuć, że coś go goni, może nawet słyszał za sobą tętent kopyt i skrzypienie chitynowego pancerza, bo w ostatniej chwili spróbował zrobić unik i odskoczyć w bok. W powietrzu śmignął rozmazany wężowy kształt, nadziany na żądło nieszczęśnik wrzasnął krótko, urywanie, i zatrzepotał rękami, gdy potężny ogon poderwał go w powietrze, zakręcił dokoła i cisnął daleko pomiędzy płonące trawy. Bestia zaryczała, potrząsnęła lwią grzywą i rzuciła się ku kolejnym celom, rozbiegającym się bezładnie na wszystkie strony od spowitej płomieniami wsi. Cofnąłem się kawałek między drzewa, bo zauważyłem niedużą grupkę Nawróconych stojących w pewnym oddaleniu od pożogi. Ci nie uczestniczyli bezpośrednio w samej rzezi, ale zdawali się... no właśnie, co oni robili? Trzech stało plecami do siebie, ewidentnie lustrując teren i jakby trzymając wartę, a pozostali gorączkowo pracowali prymitywnymi łopatami i motykami, kopiąc sięgający im już do kolan dół. Machali narzędziami, jakby tylko od tego zależało ich życie, aż w końcu jeden
z nich krzyknął na poły tryumfalnie, na poły ostrzegawczo. Na ten sygnał wszyscy wyskoczyli z jamy i odbiegli od niej na kilkadziesiat sążni, oglądając się w kierunku wioski, znad której już ciągnął kołyszącym, lekko podrygującym lotem Cherubin. Wielka głowa zatrzymała się nad wykopanym dołem, z niemałym trudem przekręciła twarzą w dół i rzygnęła płomieniem, zamieniając jamę w inferno. Nawróceni zawyli w ekstazie, zapląsali wokół płonącej dziury, a potem puścili się biegiem w kierunku powoli wychodzących spomiędzy resztek chat Ofiarników, którzy jeden po drugim ruszyli kołyszącym się krokiem przed siebie. – Dokąd was tak ciągnie, pokraki? – szepnąłem do siebie. Cherubin też dryfował już w tym samym co oni kierunku. Potrząsające łbami i przepychające się nawzajem Skorpiony wysforowały się naprzód, wspięły na stok pobliskiego wzgórza i wkrótce zniknęły mi z oczu. Nigdzie nie było widać Serafina, ale może to i lepiej; martwiła nieobecność Szarańczy... Cholerstwo poruszało się tak szybko, że mogło być gdziekolwiek. Zresztą w tym świecie pojęcie „gdziekolwiek”... Nie dokończyłem jednak myśli, bo uderzyła mnie znienacka zupełnie inna. Odwróciłem się na siodełku, zacząłem gmerać w skórzanych torbach bagażowych: zapałki... lina... namiot... zestaw kluczy... jest! Stara, wyświechtana mapa z ledwo trzymających się razem kartek, wciśnięta dla osłony w sztywną folijkę, czerwonym okręgiem zaznaczona Klatka na samym środku – ale ja potrzebowałem większego fragmentu! Trzęsącymi się rękoma wyciągnąłem ją z plastiku, starałem się delikatnie rozwinąć, ale przetarty papier puścił i wszystko posypało się na ziemię. – Szlag! – zmełłem przekleństwo w ustach i rzuciłem się zbierać kartki. Motocykl pyrkotał na jałowym biegu, zupełnie niepotrzebnie marnując paliwo, a ja jak ten dureń czołgałem się na czworakach, próbując pozbierać coś, co wkrótce nie miało mieć już żadnego znaczenia. Przypadkiem zerknąłem na trzymany w ręku kawałek, przyłożyłem go do drugiego. – O niech to jasna cholera... Dla pewności złapałem jeszcze ogryzek ołówka, wedle tego, co powiedział mi Art, zaznaczyłem zniszczone przez Wysłanników osady, potem połączyłem linią – wyszła idealnie jak sierpem rzucił prosta ze wschodu na zachód, potem nad Rzeką, następnie trochę przerwy i teraz ta osada. Jeśli ja byłem teraz tutaj, kawałek dalej, a orszak zagłady właśnie skręcał dalej na południe, znaczyło to tylko jedno: idący do tej pory prosto Wysłannicy jakimś cudem ominęli łukiem Klatkę i Hermę... Na ich trasie przed ponownym dojściem na brzeg Rzeki znajdowała się jeszcze tylko jedna osada, a ja nie miałem już cienia wątpliwości, że na pewno gdzieś w jej pobliżu leży zakopany woreczek ze zbezczeszczonymi relikwiami. I to leży od dobrych kilku dni, więc emanują one takim polem, że Wysłannicy nie mogą się już doczekać, żeby się do nich dobrać. Ta czereda nie szła ot, tak sobie. Była prowadzona układanym przed nią szlakiem. Zostawiłem rozrzucone na ziemi kartki, wskoczyłem na motor i pognałem naprzód, mając zamiar przynajmniej spróbować przeciąć im drogę. Oczywiście wszystko to były spekulacje płonne i warte tyle, co unoszące się właśnie w powietrzu mikroskopijne płatki sadzy, które dopiero co były ludźmi; ale z jakiegoś powodu poczułem się nagle za tych ludzi współodpowiedzialny.
Może częściowo chodziło o to, że mogłem tamtych skurwieli handlarzy wykończyć, a nie zrobiłem tego? Ba! Gdybym jeszcze coś na tym zyskał, dopadł Jonasza, wykonał zadanie... a tymczasem dałem się zaskoczyć i pozwoliłem zastrzelić ze śrutówki jak ostatni amator. I to komu! Zwykłemu śmiertelnikowi, sprzedawczykowi relikwii, pospolitemu świętokupcy! Natomiast teraz ten sam brodaty fiut był gdzieś tutaj, jeden po drugim zakładał wabiki we wszystkich wioskach na swojej trasie i ściągał Wysłanników z całej okolicy. Tylko po jaką cholerę miałby to robić? Motocykl podskoczył na wyboju, a ja prawie odgryzłem sobie język. To nie jazda konno, tu trzeba skoncentrować się na drodze i kierowaniu, a nie myśleć o niebieskich migdałach. Pochyliłem się na siedzeniu i docisnąłem manetkę gazu, lecąc przez pustkę krajobrazu. W prześwicie pomiędzy ruinami kolejnego miasteczka mignął mi na tle słońca kształt wiszącej w powietrzu głowy Cherubina, więc odbiłem nieco w lewo; jakkolwiek zafiksowani mogli być na swym celu Wysłannicy, nie należało ryzykować, że przypadkiem zainteresują się mną. Teraz nie powinienem ich drażnić, bo mogli jeszcze... I wtedy usłyszałem drugi silnik. Motor warczał to głośniej, to ciszej, na przemian porykując i cichnąc gdzieś pomiędzy wzniesieniami, to oddalając się, to znów zbliżając natarczywym wyciem. Ktoś kluczył i ostro rajdował w tych dolinkach, zupełnie nie przejmując się tym, że Wysłannicy są tak blisko. Na wszelki wypadek zatrzymałem się, pstryknąłem jeszcze raz radiem. – Dwójka, słyszysz mnie? Dwójka, zawracaj do Klatki! Ale odpowiedzi oczywiście nie było, więc rad nierad skierowałem się w tę samą stronę. Łudziłem się jeszcze nadzieją, że dam radę powstrzymać idiotę, nim ten ściągnie na siebie uwagę czegoś większego ode mnie. Nie dałem. Motocykl śmigał i skakał po górkach, kręcąc piruety i zarzucając na lewo i prawo wachlarze ziemi, a za nim czarną, brzęczącą chmurą goniła Szarańcza – przelewająca się masa insektopodobnych stworów wielkości kota, z których każdy jednym ugryzieniem potrafił zabić dorosłego mężczyznę. Muszę przyznać, że zwiadowca doskonale sobie radził, unikając owadów dosłownie na wyciągnięcie ręki i skutecznie ściągając je bardziej na zachód, a więc odwodząc od trasy na osadę. A potem, ku memu zdziwieniu, zaszumiał i zagadał wbudowany w hełm głośnik. – ...te posiłki?! Mów iłem , z apierdalaj do baz y, ostrz eż n asz ych! Ja ich utrz ym am , n o już ! – Uciekaj, idioto! – wrzasnąłem w mikrofon. – Zaraz tu będzie cała reszta! Kierowca sapnął, warknął coś w odpowiedzi, niemalże położył maszynę na ziemi, ale zdołał wyprowadzić ją do pionu. Silnik zaryczał, strzeliła ziemia spod tylnego koła, motocykl odsadził stwory o dobrych kilkadziesiąt sążni, a potem głos znów zaskrzeczał mi w uchu: – G dz ie kon w ój?! Miałeś sprow adz ić posiłki! Zaraz w yjdą ludz ie! – Co...? – jęknąłem i spojrzałem w kierunku już widocznej wioski, z której rzeczywiście zaczynał wysypywać się bezładny tłumek objuczonych tobołami i pakunkami uciekinierów. Grupka przez chwilę kręciła się bez celu, a potem dostrzegła Serafina, który niczym piłka futbolowa wyskoczył ponad drzewa i pomknął w kierunku chat. Nawet tu usłyszałem chóralny krzyk przerażenia, a potem wszyscy jak jeden mąż rzucili się biegiem – w górę rzeki, a więc prosto w kierunku dwumiasta Herma-Klatka.
– Nie... nie, nie, nie! Nie! – wrzasnąłem w bezsilnej złości. – Nie w tę stronę, idioto! Zawróć ich! – Dobrz e jest! Nasi ich prz ejm ą, osłon ią odw rót! G dz ie ten kon w ój?! – Nie będzie konwoju! Ty debilu! Wysłannicy polezą za ludźmi, zaprowadzisz ich prosto w miasto! – Nie z apro... aaaaaa! – ostatnie słowa utonęły w krzyku, trzasku i buczeniu jakby z gigantycznego transformatora. Szarańcza zakłębiła się w jednym miejscu, uniosła i znów opadła, przykrywając sobą miejsce, gdzie równie utalentowany co głupi motocyklista w końcu nie wyrobił na wirażu i przewrócił się razem z maszyną, przypieczętowując tym samym swój los. Zakląłem paskudnie pod nosem, ryknąłem silnikiem i zjechałem ze wzgórza, starając się przeciąć drogę uciekającym bezładnie ludziom. – Ku rzece! – krzyknąłem co sił w płucach, ale głos tylko odbił się echem w kasku. Zacząłem mocować się z zasłoną, w końcu zerwałem całość z głowy, odrzuciłem w cholerę. – Ku rzece i w drugą stronę! Tam!! Biegnąca na przedzie, zalana łzami kobieta najpierw rozłożyła ręce, jak gdybym był co najmniej czerwonoarmistą wyzwalającym ją spod niemieckiego jarzma, ale potem przez jej twarz przeleciał grymas strachu, zakryła usta ręką, pisnęła i rzuciła się w bok, pociągając za sobą taszczącego starą walizę chłopaczka. Dzieciak wrzasnął, potknął się, prawie że wypuścił drogocenny bagaż i pobiegł za matką, błyskając tylko bosymi piętami. Patrzyłem z pewnym niedowierzaniem, jak ludzie nie wiedzieć czemu skręcają w żądanym kierunku. Niby nie mogli wszyscy usłyszeć mojego krzyku, a jednak... Huknął strzał, a mnie aż okręciło. Poleciałem na ziemię, motocykl przewrócił się prosto na mnie, przygniatając boleśnie nogę i chyba rwąc torebkę stawową kostki, silnik ryknął i zgasł. Przyłożyłem rękę do lewej strony klatki piersiowej, podniosłem do oczu i z niedowierzaniem popatrzyłem na czerwone od krwi palce. No tak, zapomniałem o znamieniu na czole. Ktoś musiał zobaczyć, reszta się wystraszyła, ktoś inny dał ognia. Zapomniałem... zapomniałem na śmierć. – Ty wsiurski fiucie... – szepnąłem w kierunku biegnącego ku mnie mężczyzny z dymiącym karabinem w ręku. Strzelec przystanął w odległości kilku kroków, wyrepetował gilzę, przeładowując broń, wycelował mi prosto w głowę – a potem coś skoczyło na niego z boku. Bryznęła krew, chrupnęły miażdżone kości. Ale ja tego już nie widziałem, bo poszarpane kulą serce nie wytrzymało i organizm się poddał.
– Hyyyp! – zaczerpnąłem głęboko powietrza, chciałem szarpnąć się i poderwać, ale stalowe cielsko motocykla wciąż leżało mi na nodze.
Opadłem na plecy, czując, jak burzy się i szarpie żołądek, rozkasłałem się żółcią i skrzepami. Tak, tak – powstawanie z martwych to nic przyjemnego. No, nie jest tak źle, jak po pełnej Re-Kreacji, ale jak człowiek poleży kilka godzin, a czasami nawet dni, to w organizmie i tak dzieją się dziwne rzeczy: krew częściowo krzepnie i spływa w najniższe partie ciała, zapadają się płuca, wysychają błony śluzowe... A potem Iskra Boża nagle odpala cię z popychu, gdy jakiś palant na Górze zepnie na krótko przewody Istnienia. Uniosłem maszynę i wyczołgałem się jakoś spod niej, mimo że noga zabolała tak, że prawie bym popuścił... zresztą chyba i tak popuściłem, zwieracze nie należą do najsilniejszych mięśni, a po śmierci to już w ogóle. Podniosłem się z trudem i chwiejnie stanąłem na nogach. Spróbowałem zogniskować wzrok i pomimo zawrotów głowy zorientować się w tym, co zaszło pod moją, hm, formalną nieobecność. Wioska zniknęła z powierzchni ziemi, teraz na jej miejscu widniały tylko osmalone ruiny i dymiące zgliszcza, pośród których leżały czarne, zwęglone tłumoki ciał. Nawet stąd widziałem wystającego z piwnicy pod dopalającym się domem mężczyznę, który zdołał wyczołgać się do połowy na zewnątrz, a potem zaklinował się w wąskim okienku i upiekł żywcem od pasa w dół. Wykrzywione szpony rąk, wielkie białka oczu, rozwarta w krzyku cierpienia jama ust... Zaraz obok niego leżały dwa poszatkowane trupy, chyba kobieta i chłopiec; pewnie próbowali go stamtąd wyciągnąć, gdy naszedł na nich od tyłu Ofiarnik, który skosił obydwoje jednym cięciem, rozciągając wnętrzności szerokim łukiem po ziemi. Krwawa plama kilka kroków ode mnie to musiał być mój niedoszły zabójca. Nawet nie mam pojęcia, co go tak mogło urządzić, ale zostały po nim dosłownie strzępy, pośród których tylko tu i ówdzie bieliły się pokruszone kości. Drogę, którą uciekali mieszkańcy, znaczył szlak trupów, ale nie było ich aż tak dużo – naliczyłem pięć ciał do Rzeki, więc zdołali dotrzeć przynajmniej do niej. Pokuśtykałem w tamtą stronę, żeby zobaczyć, jak się to wszystko skończyło. Na przybrzeżnej mieliźnie leżała na wpół otwarta i wybebeszona walizka, którą widziałem wcześniej w rękach podrostka. Jednak – świadomie czy nie – ale zrobili to, co próbowałem im zasugerować, czyli dobiegli aż do koryta rzeki, a potem, kryjąc się za urwiskiem piaszczystego brzegu, minęli wieś i poszli w dół nurtu, wyrzucając po drodze niepotrzebne manele. Słusznie, koszula ciału bliższa, dobytek się jakoś zbierze, a życia człowiekowi nikt nie wróci. Musiało być im nie do śmiechu, gdy kilkadziesiąt sążni od nich pracowała taka sekcja siepaczy Góry, ale chyba dali radę, bo więcej ciał nie dostrzegłem. Co znaczyło, że... Potoczyłem lekko dzikim wzrokiem po okolicy. Domy się dopalały, więc minęło już trochę czasu, ale ile? Podbiegłem do najbliższego trupa, złapałem za rękę: plamy opadowe były widoczne, ciało wciąż wiotkie, nie zdążyło stracić zupełnie temperatury. Dwie, maksimum trzy godziny... Cały orszak Wysłanników poruszał się z prędkością marszową najwolniejszego ogniwa, w tym wypadku Ofiarników i Cherubina – zatem była jeszcze nadzieja! Wciąż mogłem zdążyć dotrzeć do miasta i ostrzec ludzi! – Tylko odpal... – warknąłem, podnosząc motocykl. Ku memu szczeremu zaskoczeniu załapał od pierwszego kopa, więc od razu wyrwałem z miejsca i pognałem w górę rzeki.
To, że Wysłannicy będą iść na Hermę i Klatkę, podejrzewałem już od pewnego czasu; natomiast incydent, którego byłem świadkiem, wyłącznie potwierdził moje przypuszczenia. Ba, nawet więcej: utwierdził mnie w przekonaniu, że cała ta czereda została celowo tu ściągnięta, a teraz z pełną premedytacją wyprowadzona na kilka setek niczego niepodejrzewających ludzi. Wyprowadzona po to, by pod osłoną zamieszania i rzezi ukraść jedyną rzecz, która miała jeszcze w Hermie jakąkolwiek wartość. – „Herma”... – mruknąłem pod nosem. No tak, że też się tego nie domyśliłem od razu! Prawie się nie pomyliłem w moich wyliczeniach co do odległości, jaką pokonają Wysłannicy, nim dotrę do miasta. Prawie: wyminąłem skaczącą na ich czele Szarańczę, gdy na widnokręgu już pokazały się rusztowania Klatki. – Wysłannicy! Wysłannicy idą prosto na was! – ryknąłem do strażników, hamując w fontannie ziemi przed samymi murami. Ostrzeżenie było chyba zbędne: już teraz ludzie na wieżach gorączkowo pokazywali w kierunku zachodzącego słońca, widać było zaniepokojenie i poruszenie. – Ogłoście alarm! Któryś bystrzejszy pojął, co się faktycznie święci, zakręcił korbką starej syreny strażackiej i po chwili przeciągłe, modulowane wycie poniosło się ciężkim jękiem ponad całą okolicą. Pierwszemu sygnałowi odpowiedział drugi, po nim trzeci i wkrótce nikt w Klatce nie miał wątpliwości, że nadeszła godzina próby. – Gdzie Artur?! – przekrzykując wycie, zawołałem do jednego ze strażników. Zbrojny odkrzyknął mi coś, potem pokazał gestem: południowa brama. Zakręciłem kierownicą, dałem gazu tak, że motocykl prawie stanął dęba, i poleciałem dalej. W samej Hermie też widać już było ruch: ludzie wylegli przed swoje nędzne chatynki, część wdrapywała się na dachy i przysłaniała oczy od słońca, wpatrując się w horyzont. Co poniektórzy padali na kolana ze szlochem i modlili się, wznosząc ekstatycznie uśmiechnięte twarze ku niebu, ale ci o bardziej pragmatycznym podejściu już teraz krzątali się po obejściach, pakując marny dobytek i szykując się do ewakuacji w trybie przyspieszonym. Jak to jednak bieżąca sytuacja wpływa na indywidualną pobożność. Podjechałem pod główną bramę, zeskoczyłem z siodełka i załomotałem w pancerne wrota. – Heej! Otwórzcie, do cholery! He-ej! – Zek! – Przez szczelinę obserwacyjną na górze wyjrzał Artur. – Zek, gdzieżeś ty się podziewał! Już, poczekaj... Szczęknął mechanizm, zgrzytnęły łożyska i stalowa płyta odjechała kawałek na bok – akurat tyle, żeby w prześwicie zmieścił się motocykl. Art pokazał mi ruchem, żebym wjeżdżał, potem zamknął za mną, zsunął się po rusztowaniu. – Zek! Gdzieś tam w terenie został Szybki, nie widziałeś go? Właśnie ogłosili alarm bojowy, tutaj zaraz się zagotuje, a on nie wrócił! – I nie wróci, już po nim. Gdzie mój koń? – Zostawisz nas. – Artur pobladł, a jego głos zabrzmiał tak głucho, że aż zrobiło mi się nieprzyjemnie. Pokręciłem przecząco głową. – Nie, ty debilu, ale potrzebuję transportu mniej przykuwającego uwagę tego, co tu lada chwila przylezie. No więc?
– Tu, w garażu stoi. – Pokazał ręką. – Ale... przecież nie chcesz chyba wyjeżdżać teraz? – Muszę! – odkrzyknąłem, wbiegając w ciemne wnętrze dawnego składu. Koń zarżał cicho, potem spłoszył się, gdy podszedłem zbyt szybko; no tak, śmierdziałem benzyną i metalem. Uspokoiłem go, chociaż sam nie byłem w tamtej chwili kwiatem lotosu na tafli jeziora, a myśli pędziły przez głowę tabunami. Myśl, Zek, myśl! Bo od tego zależy życie tych ludzi. – Zek, ci twoi Wysłannicy walą prosto na nas! – krzyknął z dworu Artur. – Kanonierzy meldują, że zaraz będą w zasięgu ognia! – Tylko nie „moi”, tylko nie „moi”! A w ogóle to... I wtedy mnie olśniło. – Nie strzelać! Zabroń ludziom strzelać! – Wypadłem z garażu, ciągnąc wierzchowca za uzdę. – Co? – Nie strzelajcie! – Ale przecież wtedy oni... Złapałem Artura ręką za kołnierz, przyciągnąłem do siebie i spojrzałem dziko w oczy. – Nic wam nie zrobią! Nic nie zrobią, polezą dalej na Hermę... Nie strzelajcie tylko pierwsi! – Zek, ale co ja mogę?! – Art rozłożył ręce w geście desperacji. – Jestem tylko jednym z wielu, nie mam tu mocy sprawczej! – Ale masz motocykl. – Co? – Nadaj komunikat, żeby wstrzymali ogień. Nie wiem, poproś, zagroź, przekup ludzi! To twoi znajomi przecież, do cholery jasnej! Powiedz im, że wiesz to ode mnie, od Komornika! Jeżeli wytrzymają i nie strzelą pierwsi, to Wysłannicy pokręcą się i pójdą dalej. – Skąd wiesz? – Spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Rozłożyłem tylko ręce. – Nie wiem, domyślam się. Ale jeśli ktoś strzeli, to na sto procent już wam nie odpuszczą... A jest szansa, że da się tego uniknąć. Pokiwał głową, włączył radio i zaczął coś gorączkowo klarować. Odpowiedziało mu kilka zagłuszających się nawzajem i nakładających jeden na drugi głosów, więc Art ponownie tłumaczył, prosił, groził, krzyczał i przekonywał niedowiarków. Widząc, że to potrwa, puknąłem go w ramię i pokazałem palcem. – Gadaj, nie przerywaj sobie, ale w międzyczasie wsiadaj na swoją motorynkę i zasuwaj dookoła Klatki. Zacznij od zachodniej strony, pewnie tam będzie najpierw, dopiero potem południe i wschód... – Ale co będzie?! – Oderwał się od krótkofalówki i popatrzył na mnie, zupełnie już zagubiony. Wziąłem głęboki oddech, przymknąłem oczy. Wyjaśnianie czegokolwiek w sytuacjach skomplikowanych i stresowych nigdy nie było moją mocną stroną. – Wabik symoniczny – rzuciłem pierwsze dwa słowa, jakie przyszły mi do głowy. – Mina relikwijna. Nadajnik bluźnierstwogenny... Artur, macie zakopaną pod samymi murami paczkę obeszczanych relikwii, nieważne, że fałszywych, rozumiesz? Wysłannicy będą łazić tutaj, aż ją
znajdą, a nie znajdą, bo ekranuje ją pole Klatki! – O ja pierdolę. – No więc ja też! – wybuchnąłem. – Będzie na dziewięćdziesiąt procent pod murami, w takim miejscu, że można tam bez problemu dojść od zewnątrz, ale niewidocznym z wież obserwacyjnych! Nie wiem, nie macie tu jakiegoś ciemnego kąta, miejsca, gdzie czasem przewijają się przypadkowi ludzie? Artur zbladł. – Zewnętrzna latryna – szepnął. – Idealnie od zachodu. Niby tylko dla naszych, ale czasem wciskają się tam pielgrzymi wychodzący z Hermy szlakiem na północ. Pokiwałem głową. Jakie lepsze miejsce, żeby schować torbę wypchaną fałszywkami, które za jednym zamachem zbezcześci kilkadziesiąt przypadkowych osób? – Zasuwaj tam w try miga i zrób, co trzeba, ale to wyciągnij. Słyszysz mnie, Art? Choćbyś miał nurkować w gównie, ale wyciągnij! Artur przytaknął. Za to go lubiłem właśnie: nie zadawał zbędnych pytań, dobrze reagował na odpowiednio wydane polecenia. – I co z tym zrobić dalej? – zapytał już rzeczowo, mimo że jego radio aż zachłystywało się głosami dopytujących o sto spraw naraz strażników z Klatki. Nie na darmo był Przed jednym z lepszych „sprzątaczy”, z jakimi miałem styczność; ech, sprawy, jakim razem się ukręcało łeb... Ale nie pora była na wspomnienia. – Wyciągnij i... cholera – zafrapowałem się. – Trzeba to zabrać, zabrać jak najdalej. I to tak, żeby Wysłannicy za tym poszli. Ale pójdą i tak... szlag! – Motorem się pojedzie tak daleko, jak starczy wachy. Odciągnę ich i... – I co? – I nie wiem – przyznał z rozbrajającą szczerością. – Coś się wymyśli. Będę miał nad nimi tyle przewagi, że najwyżej paczkę ciepnę do rzeki. Jak popłynie, to dobrze; jak na dno pójdzie, tym lepiej! Niech se szukają. A ja jakoś wrócę. Chciał już wsiadać na motocykl, ale złapałem go za ramię. – Znajdę cię, Art. – Nie pierdol. – Uśmiechnął się kwaśno, odpalił motor i z rykiem silnika popędził po asfaltowej dróżce w kierunku zachodniej bramy. Podszedłem do mojego rumaka, poklepałem po karku. – No, mały, pora pokazać klasę. Wykłóciłem się z drugim strażnikiem, że jednak muszę wyjechać, a potem puściłem konia w galop ku nieodległej Hermie.
Rozdział IX
rupa Wysłanników była coraz bliżej, wyraźnie widziałem już chmarę Szarańczy i kłębiące się na przedzie Skorpiony, to wyrywające się naprzód, to znów zawracające z powrotem ku głównej grupie stworów. W katedrze nierówno biły dzwony, pod wrotami świątyni gromadził się tłum; nawet nie próbowałem przypuszczać, co mogło dziać się w mózgach ludzi na tyle zidiociałych, że w obliczu nieuchronnej śmierci chcieli jeszcze raz pomodlić się przed wykutą z brązu gadającą głową. Wjechałem pomiędzy zabudowania i przyznam się, że na tym mój plan się skończył. Tutaj na pewno też musiały być pochowane wabiki, ale jakie? Gdzie? Nie znałem topografii Hermy aż na tyle, żeby ryzykować szukanie samemu. W ogóle nie lubiłem tego miejsca, więc kojarzyłem tylko kilka głównych punktów orientacyjnych. Tutejszych też nie lubiłem. Co prawda nie na tyle, żeby
G
pozwolić Wysłannikom po prostu ich wyrżnąć, ale co mogłem zrobić? No co? Właśnie. Pozostawało więc przyczaić się pod katedrą i czekać na to, co zapewne niezadługo nastąpi. Chaos był nieopisany. Dzwony jęczały, syreny wyły, ludzie wrzeszczeli i modlili się, kłębili, przepychali i tarasowali sobie nawzajem drogę, wyzywali, szarpali i bili. Załadowana wszelakim śmieciem dwukółka rozkraczyła się na samym środku uliczki, właściciel próbował podnieść wózek i wsunąć na oś prymitywne koło, ale co rusz ktoś go potrącał albo wpadał na niego w ślepym pędzie. Za nim i przed nim już robił się zator, bo ludzie pędzili w przeciwstawnych kierunkach, zderzając się i kotłując. Jakaś grupka pomyleńców modliła się na samym środku placu, nad tłuszczą chwiały się i kołysały pokradzione z kościołów chorągwie i krzyże. Część ludzi dobijała się do wrót katedry, drąc się wniebogłosy i domagając wpuszczenia do przybytku. – Otwórzcie! Otwórzcie, święty Zygmunt nas wybawi! – Ratunku!! Idą tutaj, zginiemy wszyscy! – Ahahahhaa! Nareszcie zagłada! Nienawidziłem was wszystkich! – Gdzie się pchasz, buraku! – Relikwie i amulety ratujące od śmierci! Kupujcie teraz, ostatnia szansa! – Moje dziecko!! Jezus, Maria, gdzie jest moje dziecko?! – Panie Komorniku! – Pie Iesu dom in e, don a eis requiem ... – Wszyscy święci Pańscy, miejcie litość nad nami grzesznymi! – Kurwa mać!!! – Panie Komorniku! – Ej, ej! To moje! Zostaw to, zostaaaw! Ratuuunkuuu, złooodzieeeej! – Ożeż ty!... – Ojcze, w ręce Twoje powierzam ducha mego! – Panie Komorniku...!! Oderwałem się od murku, o który się oparłem, zanurkowałem w tłum i po chwili wyciągnąłem stamtąd poznanego wcześniej filozofa, który bezskutecznie usiłował przebić się przez ludzką rzekę. – Uff...! O rany, no, no, co za ludzie, no... No już myślałem, że mnie zadepczą! – sapał i jęczał rzeczywiście cokolwiek podeptany i wymięty chudzielec. Dałem mu się wyżalić i wydyszeć, a potem spojrzałem wymownie. – No i? – Co „no i”? Zacisnąłem pięści, odetchnąłem głęboko. Dawno nie spotkałem kogoś, kto by mi tak bardzo działał na nerwy. – Słuchaj, żydku... – syknąłem. Chłopak zbladł, ale potem spąsowiał. – Wypraszam sobie, no! Faktycznie, Izrael mam na imię, ale to nie powód do rasistowskich uwag. – Czego chcesz? – warknąłem, próbując jednocześnie patrzeć nad głowami ludzi. Chyba
otwierały się wrota katedry, bo tłum rzucił się hurmem w tamtą stronę, dodatkowo komplikując i tak nieprostą sytuację komunikacyjną na placu. – No, znalazłem go! – Z dumą wziął się pod boki. – Kogo? – rzuciłem na odczepnego, ale potem tryby w mózgu przekręciły się na właściwą pozycję. – Ścierwiarza? Gdzie?! – No! Tu w mieście jest. Ma taką norę, teraz tam poszedł, no i... Chłopak nie dokończył, bo szarpnąłem go w bok, pociągnąłem w kierunku stojącego w ślepej uliczce konia. Wskoczyłem na grzbiet, wyciągnąłem rękę. – Wsiadaj! – Nie no, ja nie umiem... – Chciał się cofnąć, ale złapałem go za przedramię, poderwałem do góry i wrzuciłem za siebie. – Boję się, nie chcę, nie będę, łaaaaa...! Spiąłem konia, nabraliśmy rozpędu w zaułku, a potem wbiliśmy się w kłębiący tłum. – Mów tylko którędy! – krzyknąłem przez ramię, czując, jak filozof wczepia się we mnie wszystkimi kończynami. Ktoś próbował złapać konia za grzywę, ja spróbowałem w odpowiedzi zdzielić go pięścią przez łeb, ale nie zdążyłem: mój wierzchowiec stanął dęba i zamłócił przednimi nogami w powietrzu, pasażer wrzasnął i zawisł mi na szyi, a ja jakimś cudem nie spadłem... Grzywołapacz miał mniej szczęścia, chrupnęło i mlasnęło tylko paskudnie, gdy kopyto trafiło go prosto w twarz. Ciało poleciało na ziemię, wokół nas od razu zrobiło się jakby luźniej, więc skorzystałem z tego i przedarłem się przez to falujące jezioro wariatów na drugą stronę placu. – Tam! Między domy! – Izrael wyciągnął palec, więc ściągnąłem ostro wodze, zawracając ku prawej. – A potem prosto, aż do fontanny i... łaaa! Koń znów wierzgnął, kwiknął i rzucił się w bok, bo kolejny idiota uderzył go kijem w zad, ale na szczęście opanowałem rozszalałe zwierzę i poprowadziłem bokiem, trzymając z dala od tłuszczy wlewającej się szeroką rzeką do świątyni. – Tędy! – zapiał mi nad samym uchem nawigator. Skręciłem w ostatniej chwili, niemalże wywracając się razem z rumakiem na resztkach śliskiego bruku. – Wcześniej mów! – odkrzyknąłem, ale chłopak tylko kwiknął i skulił się jeszcze bardziej, wciąż trzymając mnie duszącym chwytem topielca za szyję. Ponad dachami przedmieść Hermy podniosła się i opadła ciemna, lśniąca czerwienią słońca chmura – to Szarańcza dotarła do granic miasta. Skręciliśmy jeszcze raz, wpadliśmy w wąską, zasłaną odpadkami uliczkę, a potem zobaczyłem garbusa. Drań nas nie widział – kuśtykał pospiesznie, taszcząc na plecach wypchany towarem wór, gnąc się pod jego ciężarem. Podjechałem bliżej, a gdy podniósł głowę i spojrzał na mnie wystraszonym wzrokiem, kopnąłem go podkutym sandałem prosto w zęby. Zeskoczyłem z konia, a zanim tamten zdążył się podnieść, poprawiłem mu jeszcze kopem w brzuch. – Bierzcie, panie, bierzcie wszystko! – zaskamlał żałośnie ścierwiarz. Chciałem przyładować mu jeszcze raz, ale zamiast tego złapałem na włosy, odciągnąłem głowę do tyłu i podsunąłem pod nos gladius. – Wiesz, co to jest? – syknąłem mu prosto w ucho. Pokiwał gorączkowo, patrząc wielkimi oczami na rozpalające się purpurowymi płomieniami ostrze. Dla podkreślenia dramatyzmu sytuacji trzasnąłem go jeszcze głowicą miecza w również garbaty kinol, poderwałem
zalewającego się krwią na nogi i szarpnąłem pod ścianę. – Handlarze relikwii! Gdzie ci to kazali schować? – Nigdzie... nigdzie, panie, klnę się na głowę świętego Zygmunta! – Nie łżyj! – Podniosłem rękę do kolejnego ciosu, ale ziemia zadrżała tak, że straciłem równowagę i niemal upadłem, jednocześnie ponad bicie dzwonów wybił się przenikliwy dźwięk. Jakby obrotów nabierał silnik turboodrzutowy. Cholera, to pewnie Serafin wylądował i zaczynał się rozkręcać... – Zostawili ci coś! Gdzie to masz?! – Ja... nie... nic... – Typek strzelił oczami na boki, a potem pękł. – Panie, nie zabijajcie! Tylko towar przechowuję, nic złego nie zrobiłem! Ja nic nie wiem! – Gdzie?! – Są... miejsca są, panie, moje miejsca! Pokazać mogę...! – Prowadź! A ty, ty uciekaj z miasta! – zawołałem do patrzącego na to wszystko z przerażeniem Izraela. – Uciekaj na zachód! Krwawiący z rozbitego nosa paser pokuśtykał uliczkami, na zmianę błagając o zmiłowanie i zapewniając o swojej niewinności, a ja ruszyłem jego śladem konno, co i raz popędzając go niewybrednym słowem i kopniakiem w garb. – Szybciej! – ponagliłem po raz kolejny, widząc, że na skraju Hermy już zaczyna się chaos. Ponad dachami domów okazjonalnie błyskały pomarańczowe języki płomieni, potem coś runęło z hukiem, podnosząc w powietrze chmurę pyłu. Zgromadzony wokół katedry tłum zawył dziko w odpowiedzi, dzwony zaczęły bić jeszcze donośniej i bardziej bezładnie. – Panie, nie mogę, nie dam rady... Och, moje biedne nogi! – Ruszaj się, bo i głowę stracisz! Żywo! – Już, już, panie... to zaraz tu, za rogiem! O, o! Garbus stanął przed na wpół zawalonym domem, pokazał ręką na wąski prześwit pomiędzy ziemią a żelbetową płytą sufitu. – Tu, panie, na dole... Tam zejść trzeba i... Zeskoczyłem z konia, podszedłem do szczeliny. Coś w oczach tego człowieka nie podobało mi się, oj, bardzo nie podobało. – Prowadź! – Popchnąłem go przodem. Jęcząc pod nosem, ścierwiarz wcisnął się w ciemne wnętrze, ja ruszyłem zaraz za nim, żeby nie uciekł mi przypadkiem w tym labiryncie. Widać było, że zna drogę, zresztą poruszał się zaskakująco dobrze, jak na rzekomego kalekę... Na szczęście w półmroku widziałem znacznie lepiej od niego, więc nie musiałem zwalniać kroku i nie potykałem się o leżące wszędzie fragmenty betonu i kawałki armatury. Facet kilka razy obejrzał się z widoczną nadzieją, licząc zapewne, że zdoła wykorzystać moją nieuwagę i czmychnąć, ale nie miał na co liczyć. W końcu stanął nad starą klapą od studzienki kanalizacyjnej. – To tu, panie, tutaj... Tam na dole. Mogę już...? – Otwieraj! – Panie, ja stary, słaby... – Otwieraj, mówię! Garbus zakręcił się, wyciągnął skądś żelazny pręt, wsunął pod klapę, podważył i bez większego trudu odsunął ją na bok. Tak jak czułem, to lepszy cwaniak... Gdybym sam zaczął się
mocować z włazem, pewnie roztrzaskałby mi łeb tym samym żelastwem. – Złaź! – Nie czekałem na kolejną porcję narzekań i wymówek. Mój przewodnik pokiwał tylko koślawą głową, spuścił nogi i namacał żelazną drabinkę. Nie dając mu zbyt dużo forów, od razu ruszyłem za nim. Na dole było czarno, czarno jak w grobie. Pachniało pleśnią i wilgotnym betonem. – Tędy, panie. – Garbus wskazał niski, owalny korytarz kanału burzowego, przytrzymując się ręką ściany. Szedł chyba po omacku, ale pewności nie miałem, równie dobrze mógł być na jakimś czarze poprawiającym wzrok. – Już niedaleko. Jeszcze kawałek... o, jest! Wyciągnął z dziury w ścianie i podał mi skórzaną torbę. Nie musiałem nawet zaglądać do środka – zapach pleśni i nadgniłego ciała był aż nadto wyczuwalny, materiał przesiąkł i pokrył się białawym nalotem. Emanacja też wyczuwalna, nawet dla mnie, więc czereda na powierzchni musiała dostawać pełnego pierdolca. Pytanie tylko, czy bydlak wiedział, do czego przyłożył rękę. Ale to wyjaśnimy na górze. – Czego tak stoisz? Prowadź na górę! – Tam dalej zawalone, panie. Musimy tą samą drogą. Odwróciłem się na pięcie, potem chciałem jeszcze coś powiedzieć, więc zerknąłem przez ramię – w samą porę, żeby zobaczyć, jak garbus podnosi samopał. Spróbowałem rzucić się na ziemię, ale nie zdążyłem. Huk, łoskot i błysk, szarpnięcie chałupniczej kuli wgryzającej się w obojczyk, pisk w uszach i błoto w zębach, gdy poleciałem twarzą w dół na dno kanału. Garbus przeskoczył nade mną, złapał po drodze pakunek i pocwałował wzdłuż tunelu, potykając się o własne nogi i obijając o ściany. Cholera. Lewe ramię miałem chyba w strzępach, nie czułem nic, aż kark zdrętwiał. Serce jeszcze biło, tylko traciłem krew jak prosiak z poderżniętym gardłem. Zebrałem się w sobie, skoncentrowałem i puściłem przez splot słoneczny końską dawkę energii leczniczej, niemal czując, jak skwierczą wypalane w przyspieszonym tempie marne rezerwy tłuszczu, a w całym organizmie w zastraszającym tempie spada ilość i tak deficytowego cukru. Świat zawirował, poczułem, jak ściąga mnie ku sobie ciemność omdlenia, ale nie dałem się na to złapać; nabrałem głęboko tchu, podciągając pod siebie prawą rękę. Wydobycie kuli nie będzie ani łatwe, ani przyjemne... Zacisnąłem zęby i wsadziłem palce w ranę. – T atuś. Jeszcze chwila. Jeszcze chwilę tu sobie poleżę i się podniosę. Jeszcze tylko momencik... – Tatuś, nie leż tak. Tutaj zimno jest, będziesz chodził siku w nocy. Uniosłem głowę. Córeczka patrzyła na mnie pełnym zdziwionej dezaprobaty wzrokiem, za nią kołysały się ciężkie od kwiatów gałęzie bzu, pomiędzy którymi prześwitywało błękitne niebo. Podeszła bliżej, wyciągnęła do mnie zaciśniętą piąstkę. – Tego szukasz, tatuś? Masz, już znalazłam. Położyła mi coś na dłoni; coś ciężkiego i ciepłego. Opuściłem wzrok i spojrzałem na zakrwawiony, lekko spłaszczony kształt ołowianej kuli. – Wstawaj, tatuś. Nie możesz tu tak po prostu leżeć. No już, wstawaj.
Chciałem coś powiedzieć, ale gardło jakby mi ktoś ścisnął żelaznymi kleszczami; poza tym ona już zniknęła. Przede mną, za mną i wokół mnie na powrót była tylko ciemna, wilgotna czeluść przewodu kanalizacyjnego. Jej głos nadal dźwięczał mi w uszach – tak się przynajmniej zdawało, ale potem dotarło do mnie, że to kroki na żelaznych klamrach drabiny. Zebrałem się w sobie i dałem radę podciągnąć nogi. Garbusa dognałem już przy samym wyjściu na ulicę. – Hep! – Ścierwnik czknął, zatrzymał się i popatrzył na wystające mu spomiędzy żeber ostrze gladiusa. Upuścił na ziemię torbę z relikwiami, osunął się na kolana, a potem przewrócił na twarz. Wyciągnąłem miecz z ciała, wytarłem o jego płaszcz i schyliłem po pakunek, ale nie utrzymałem równowagi, zatoczyłem się i ciężko usiadłem pod ścianą. – Cholerne ścierwo... – wydyszałem. Zaliczyłem dwa postrzały, w tym jeden śmiertelny, w przeciągu jakichś czterech godzin. Kolejna kurtka nadawała się do wyrzucenia. To się robiło męczące. Bardziej wyczołgałem się, niż wyszedłem na ulicę, dopiero tam podniosłem do pionu. Wokół mnie szalał cyklon obłędu, śmierci, zniszczenia i stosownego fanatyzmu religijnego. Jak to się mawiało Przed: chaos in ten sifies. – Panie Komorniku! Zakryłem twarz dłonią. Jak bardzo trzeba nie myśleć, żeby wbrew dobrej radzie zostać w mieście, które czeka nieunikniona zagłada? I to wbrew radzie człowieka, który w sprawach rzeczonej zagłady ma już niemałe doświadczenie? – Słucham cię, Izzy – rzuciłem, nie patrząc w jego kierunku. Ciągnący za sobą mojego wierzchowca chudzielec stanął jak wryty, wypuścił z ręki wodze. Zamrugał oczami jak spodki od herbaty. – Ja-ak? – zapytał przeciągle. Westchnąłem, pokręciłem głową. – Izrael się nie podoba, „żydek” obraźliwy, pewnie na „Syjon” też byś się żachnął. Marudna ta młodzież. – Nie, nie! – Zamachał rękami. – Jak mnie nazwałeś? – Izzy. Był taki muzyk w moich czasach... Co, też źle? – Nie! Właśnie fajne to jest... – Cieszę się, że sprawiłem ci radość. A teraz wybacz, ale muszę... Kurwa mać! Nad dachami Hermy zadudniły wystrzały. – Co to? – spłoszył się Izrael-Izzy. Ja niestety dokładnie wiedziałem co – a w zasadzie kto. Pokazałem gestem, żeby chłopak podprowadził konia bliżej, wdrapałem się jakoś na grzbiet, mimo że lewe ramię bolało jak stado skurwysynów. Bark w strzępach, kula, wychodząc, utkwiła w obojczyku, musiałem ją jakoś wygrzebać, więc miałem teraz tam wielką, ziejącą dziurę... Trudno, bywało gorzej. – Wynoś się stąd – powiedziałem. – Ale najpierw podaj... podaj tamtą torbę, co leży koło trupa w przejściu. Chłopak posłusznie wydobył z ruin skórzaną sakwę. Krzywiąc się, wyciągnął ją do mnie. – Fuuu... co tam, zdechły kot leży? – Skisłe relikwie – rzuciłem, a potem spiąłem konia i pogalopowałem ku obrzeżom
miasta, gdzie szalała już w najlepsze profesjonalna ekipa wyburzeniowo-ludobójcza. Na ulicę przede mną wyskoczył Nawrócony, ciągnąc za włosy wrzeszczącą wniebogłosy kobietę. Wytatuowany w cytaty z Pisma, pokryty powycinanymi w żywym mięsie krzyżami i gwiazdami Dawida fanatyk wzniósł maczugę do ciosu. Nie zwalniając, wyciągnąłem gladius i poprowadziłem jednym płynnym ruchem, odcinając mu rękę na wysokości przedramienia. Wrzasnęli unisono, on i kobieta, ale ja już popędziłem dalej, nie oglądając się za siebie. To, co robiłem, było głupie. Bardzo, bardzo głupie. Pamiętacie – obiecałem jakoś przy okazji tego pierwszego Cherubina, że coś wytłumaczę później? No tak, a potem się nie złożyło. Więc może chwila na wyjaśnienia, z okazji tego, że ulica przede mną jest akurat w miarę czysta. Otóż z racji sprawowania funkcji Komornika mogłem sobie ginąć do woli. W najlepszym razie pompowany energią z Tamtej Strony organizm regenerował obrażenia, serce w końcu załapywało, a ja poniekąd wstawałem z martwych. Nie było to przyjemne, ale szło się przyzwyczaić; lepsze to niż śmierć. W najgorszym razie, jeśli obrażenia przekraczały granicę regeneracji, to ciało dokonywało przyspieszonej dekompozycji – jednym słowem, w ciągu kilku sekund rozsypywało się w proch. To była ta mniej przyjemna część, po której rozpoczynał się żmudny, bolesny i ogólnie upierdliwy proces Re-Kreacji, czyli odtworzenia powłoki cielesnej w miejscu zawarcia Kontraktu – w moim przypadku na gruzach dawno spalonego domu. Można więc powiedzieć, że byłem w zasadzie nieśmiertelny, a w każdym razie grałem na nieograniczonych respawnach. „W zasadzie”. Bo gdyby zabiłoby mnie coś pochodzącego z Góry, to weszlibyśmy w obszar nie do końca zdefiniowany aktami prawnymi. W teorii nie powinno się stać wtedy nic złego. W praktyce natomiast Ewidencja systemu się pieprzyła, zaś Re-Kreacja nie była inicjowana. Co gorsza, nikt nie był w stanie nawet w przybliżeniu powiedzieć, co działo się z Komornikiem, który faktycznie zginął; tak jakby wyrzucało go nawet poza nawias tych drakońskich praw, rządzących naszym posranym światem. A jedną z rzeczy, które bardzo skutecznie potrafiły zabić Komornika, był ogień Cherubina. Albo płomienny mikser, w który zamieniały się skrzydła Serafinów. Albo ugryzienie Szarańczy, albo ogon Skorpiona. Słowem – wszystko to, ku czemu właśnie pędziłem na moim ponad wszelką normę przerażonym wierzchowcu. Przez ulicę śmignęły dwa Skorpiony, wyrywające sobie nawzajem wciąż żywego i wrzeszczącego człowieka, za nimi przemknęło kilka sztuk Szarańczy. Jedna z nich zatrzymała się, obróciła ku mnie łeb i nastroszyła skrzydła, ale zaraz skoczyła ku pozostałym, ku świeżemu ciału i ciepłej krwi. – Dawaj, mały, naprzód! – popędziłem konia, żeby przemknąć jeszcze kawałek. Gdzieś po mojej lewej, bliżej Rzeki, wirował i pieklił się Serafin, którego skrzydła niczym ostrza gigantycznego malaksera po kawałku mieliły na proch chaty nowej i ruiny starej epoki, z równą łatwością prując stal, beton i kości. Jeszcze ze dwie, trzy godziny i sięgnie do katedry, jak nic. To jest, o ile wcześniej Hermy nie zrównają z ziemią jego koledzy. – UOO – zabuczało gdzieś ponad dachami, a potem ściana domów po prawej eksplodowała tysiącem odłamków i morzem ognia. Koń kwiknął i rzucił się w bok, ja poleciałem przez łeb, walnąłem plecami o ziemię tak, że
aż zadudniło. Na chwilę zrobiło mi się ciemno przed oczami. Niebo nade mną zasłonił wielki, okrągły cień Cherubina. – OOO. – Ogień trysnął długą, szeroką strugą, spowijając ryczącym pandemonium kilkanaście pobliskich chat wraz z próbującymi uciekać mieszkańcami. Przetoczyłem się, deszcz płonących kropel poleciał dokładnie w to miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowały się moje nogi, złapałem leżącą na rumowisku sakwę i popędziłem dalej, klucząc pomiędzy domkami i starając się nie wchodzić zbyt długo w pole widzenia latającego łba. Na ulicę wytoczył się Ofiarnik, gnając przed sobą stadko przerażonych ludzi, niczym owce w ślepym pędzie biegnących prosto ku działającemu dwie uliczki dalej Cherubinowi. Przekrwione ślepia wielkiej, chodzącej góry mięsa prześliznęły się po mnie, więc dałem nura w najbliższą ruinę, zanim i tak ledwo radzący sobie z nadmiarem bodźców prymitywny mózg zidentyfikował właśnie dostrzeżony kształt i podjął jakąkolwiek sensowną decyzję. Ofiarnicy byli typowym przykładem logiki Góry: co jest silniejsze od jednego człowieka? No zgadza się, dwóch ludzi. A silniejsze niż dwóch? Oczywiście, że czterech. W myśl tego światłego, godnego samego Pitagorasa twierdzenia część z tych, którzy dobrowolnie poddali się eksterminacji, wykreślano z Ewidencji, a ich powłoki cielesne wykorzystywano do stworzenia takiego właśnie ćwierćtonowego, trzymetrowego i bezdennie tępego monstrum. Oczywiście łączono je z właściwą Górze gracją i wyczuciem estetycznym, tworząc napakowaną, nieforemną i pokraczną bestię, wyglądającą jak niezdarnie ulepiony z plasteliny i nafaszerowany sterydami miłośnik sportów kontaktowych. Jakkolwiek atrakcyjne mogło się takie myślenie wydawać z punktu widzenia matematyki, to siłą rzeczy i biologii skala mikro nie mogła równać się skali makro, więc Ofiarnik wcale nie był czterokrotnie silniejszy, szybszy ani wytrzymalszy od pojedynczego człowieka. Co nie zmieniało faktu, że i tak pozostawał kurewsko groźny i do szpiku kości przerażający.
Wyskoczyłem spomiędzy zabudowań kawałek dalej, rzuciłem szybkie spojrzenie przez ramię: ogromny tępak właśnie cisnął o ścianę złapanym nieszczęśnikiem, który plasnął o mur krwawą plamą i ześliznął się na ziemię. Stwór na chwilę zatrzymał się, potem powoli poczłapał ku dziurze i nachylił, zaglądając tam, gdzie widział mnie po raz ostatni. Po raz kolejny udało się oszukać śmierć, ale rezerwa fartu topniała gwałtownie. Nie miałem pojęcia, gdzie dokładnie jestem albo gdzie może być mój koń; nie miało to jednak teraz znaczenia, bo i tak kierowałem się na gorejące serce ognistego pandemonium, które wkrótce miało pochłonąć całą Hermę, a potem może i Klatkę. Kolejny dom przede mną runął, składając się jak domek z kart. Zamiast chmury kurzu w niebo wystrzeliła feeria płonących iskier, cegły poleciały na wszystkie strony, jak gdyby odbiły się od gigantycznego wirnika. No dobra, to jedziemy... Niby wiedziałem, czego się spodziewać, a jednak kiedy wbiegłem po schodach na taras jednej z ruin, opadła mi przysłowiowa szczęka. Nigdy nie widziałem dotąd Serafina w akcji z bliska – i mam nadzieję, że już nigdy nie zobaczę. Ognista spirala ostrzy kręciła się i wirowała w tak obłędnym tempie, że ledwo widać było tkwiącą w samym jej środku ciemniejszą kropkę spojenia. Pomiędzy gorejącymi nitkami wyciągających się coraz dalej i dalej trzech par skrzydeł migały resztki zabudowań, płonąca i topiąca się ziemia, gruz i rozpalona do czerwoności stal, ale wszystko to stopniowo zamieniało się w jednolity, przepalony pył, unoszący się parzącym tumanem ponad okręgiem totalnej destrukcji. Końcówki płomieni sięgnęły ku kolejnej chacie, smagając jej ściany i za każdym obrotem zostawiając w drewnie żarzącą się bruzdę. Raz uruchomiony Serafin był praktycznie nie do zatrzymania... Ale musiałem spróbować. Zamachnąłem się i po prostu ciepnąłem torbę w sam środek wiru. Poleciała niczym kometa, ciągnąc za sobą ogon paska, a potem wpadła pomiędzy płonące skrzydła Wysłannika, które w ciągu kilku chwil przerobiły ją na zwęglone confetti. Plazmowy mikser przez chwilę kręcił się w tak samo obłędnym tempie, potem jednak zauważalnie zwolnił, jak gdyby tracąc pęd, aż wreszcie zahamował i stanął. Sześcioro płonących skrzydeł zastygło w powietrzu. Dokładnie w centrum tej potwornej gwiazdy wisiała główka o białej, porcelanowej cerze barokowej figury. Malinowe usteczka wykrzywiał grymas wściekłości, płonące karzącą purpurą oczy spoglądały wprost na mnie. A potem cała ta konstelacja znów drgnęła i zaczęła powoli wirować, nabierając impetu – ale w przeciwną stronę! Może było to tylko wrażenie, ale wydawało mi się, że niemal na moich oczach skrzydła zwijają się i skracają, przestając podcinać kolejne ściany w swoim zasięgu. – Tak! – krzyknąłem uradowany, a potem padłem plackiem na podłogę, gdy znad dachu mojego budynku wyłonił się Cherubin. – UOU – zawyła latająca głowa. Jak gdyby od niechcenia plunęła ogniem na dom, do którego nie dociągnął Serafin, po czym podryfowała w kierunku Klatki. Westchnąłem ciężko, przy okazji wciągnąłem w płuca pół kilo popiołu, więc rozkasłałem się jak nieszczęście... Potem doszedłem do siebie, podniosłem się i raz jeszcze westchnąłem
ciężko: co za cholerny dzień! W zasadzie to czynów bohaterskich już teraz wystarczyłoby na kilka opowieści, a najtrudniejsza część jeszcze wciąż przede mną. Jakby na potwierdzenie od strony katedry znów rozległy się strzały. Wspomniałem Chudego, Starego i Grubego. Ich pogardliwe uśmieszki i docinki. Ten moment, kiedy klęczałem w wykopanym dla Jonasza grobie. – Wy skurwiele – warknąłem i pobiegłem. Pędziłem opustoszałymi uliczkami Hermy, zastanawiając się, na ile jeszcze wystarczy mi zapasu energii przy tak forsownym nadużywaniu przyznanych mi przez Górę umiejętności. Przegapiłem na pewno jeden sen, raz umarłem, bodajże dwa razy zregenerowałem się znad krawędzi grobu... Znając złośliwość i przewrotność świata, to dotrę do dna rezerw dokładnie w najgorszym możliwym momencie: na przykład podczas strzelaniny w katedrze. O tak. Powziąłem już graniczące z pewnością przekonanie, że bez tego się zwyczajnie nie obejdzie; przecież cała ta szopka ze sprowadzeniem Wysłanników, z zostawianymi jak ślad z okruszków relikwiami, była częścią planu moich znajomych handlarzy. Planu na tyle obłąkanego i bezczelnego, że musiał on znaleźć swoje ukoronowanie w skoku na odpowiednio wielką nagrodę. Taką jak właśnie tutejsza herma. I nie myślę o Hermie jako o mieście, a o... Zza węgła pokazały się najpierw gigantyczne szczypce, a potem wyjrzała wykrzywiona wściekłym grymasem głowa kobiety okolona grzywą płowożółtych włosów. Zaryłem piętami w ziemię, skoczyłem w tył ku wąskiej, bocznej uliczce i popędziłem ile sił w nogach. Miałem tylko nadzieję, że Skorpion nie ruszy za mną w pościg. W końcu nie miał powodów, bo przecież... Po ścianie domu po mojej prawej przesunął się cień, a ja, niewiele myśląc, rzuciłem się w bok – dosłownie na ułamek sekundy przed tym, jak pokryty czarnym pancerzem potwór spadł z wrzaskiem na miejsce, gdzie właśnie się znajdowałem. Ogon śmignął w moim kierunku, więc miotnąłem się szczupakiem na ziemię, potoczyłem pod ścianę. Żądło wyrwało dziurę w tynku, na chwilę zakleszczyło się pomiędzy cegłami, a ja poderwałem się i zanurkowałem do wnętrza opuszczonego domostwa. Bestia zaskrzeczała i runęła moim śladem, ale utknęła w zbyt wąskich drzwiach. Zaczęła rzucać się wściekle i młócić powietrze szczypcami wielkości łyżki niedużej koparki. Nie miałem zamiaru sprawdzać, czy da radę się wyswobodzić albo sobie daruje; po prostu na złamanie karku poleciałem głębiej w śmierdzącą spalenizną ruinę, usiłując orientować się na wrzaski niosące się z głównego placu Hermy. Wyleciałem na kolejną uliczkę, potknąłem i jak długi rozciągnąłem na bruku, zdzierając sobie do krwi kolana i łokcie. Jedna rana w tę, jedna w tę, co za różnica? Poderwałem się i pobiegłem dalej, widząc już przed sobą kłębiących się wokół katedry ludzi. Panował tu autentyczny, najprawdziwszy chaos. Tłum starał się wydostać ze świątyni i wedrzeć do niej w tym samym czasie, dopchać na plac i uciec z miasta, zachować w obliczu śmierci niewzruszony, wyniosły spokój moralnego zwycięstwa i poddać wszechogarniającej panice. Jakim cudem dam radę przedrzeć się przez tę żywą barykadę? Ale ludzie – o dziwo – zauważyli mnie. Powiem więcej: ludzkie morze zdawało się wręcz rozstępować przede mną, niczym przed Mojżeszem! Kilkanaście najbliższych osób wrzasnęło na mój widok i rzuciło się do ucieczki,
reszta odwróciła się plecami, dokładając wszelkich starań, by znaleźć się ode mnie jak najdalej. Odruchowo złapałem się ręką za głowę, ale kapelusz twardo tkwił na miejscu, więc nie mogli widzieć znamienia. Co w takim razie...? A potem wszystko stało się jasne, bo zaryczał wciąż goniący mnie Skorpion. Musiał się, cholernik jeden, uwziąć na moje brudne ręce; konkretnie na ten szczególny rodzaj brudu, pochodzący z gnijących w torbie zbezczeszczonych fałszywych relikwii... Ale na to nie mogłem poradzić zupełnie nic, więc tylko wtuliłem głowę w ramiona i popędziłem jeszcze szybciej, widząc już przed sobą zbawienny półmrok panujący za portalem wejścia. Część ludzi, którzy jeszcze przed ułamkiem sekundy nie marzyli o niczym innym, jak tylko o wydostaniu się z katedry, nagle zmieniła zdanie i rzuciła się do zamykania wrót. – Nie! Nie, eeejj, nie!! – wrzasnąłem do nich i zamachałem rękami w biegu, ale zdaje się, że odniosło to skutek odwrotny do zamierzonego. Potężne drewniane skrzydła drgnęły i zaczęły zbliżać się ku sobie, na krótką tylko chwilę spowolniło je kilkoro ludzi, chcących w ostatniej chwili dostać się do środka. – Nieee! Byłem coraz bliżej, ale szczelina też zwężała się nieubłaganie. Ktoś wysforował się przede mnie i zabiegł mi drogę, grożąc, że zajmie moje miejsce w środku. – Dokąd!? – Złapałem cwaniaka za kołnierz i szarpnąłem w tył, jednocześnie rzucając się susem naprzód pomiędzy zamykające się odrzwia. Dosłownie poczułem, jak zmierzające ku sobie ciężkie skrzydła musnęły mnie swoimi okutymi blachą krańcami, a potem wpadłem w ciemny, pachnący dymem kadzideł chłód. – AAaaaaAaaa!!! – wydarł się biegnący za mną człowiek, jednocześnie chrupnęły łamane kości. – Aaa! Niedoszły uzurpator mojego miejsca ugrzązł we wrotach, złapany niczym w potrzasku. Połowa jego ciała, lewa ręka i lewa noga były już po tej stronie, wykrzywiona przerażeniem twarz tkwiła pomiędzy okutymi wierzejami, błyskały białka wiercących się w oczodołach oczu. – Ludzie, wpuśćcie mnieeeaaa! – wrzasnął przejmująco, gdy chcący zamknąć wejście jeszcze mocniej naparli na skrzydła. – Wpuśćcie go! – zawtórował ktoś z tyłu. – Nie! Nie wpuszczajcie, zginiemy wszyscy! Zamykać drzwi, zamykaaać!! – krzyknęła obwieszona krzyżami kobiecina. – W tył! Pomóc mu! – Naprzód, pchać! – Ludzie, ja was błaagaaaaa...! – zaszlochał uwięziony nieszczęśnik, a potem nagle urwał, zachłysnął się i zabulgotał niezrozumiale. Ogromny, pokryty chitynowym pancerzem kształt mignął za wąską szczeliną. Rozległ się odgłos rwanego ciała i zgrzyt, jakby ktoś przeciągnął nożem po metalowym płaskowniku. Połowa korpusu wyśliznęła się spomiędzy wrót, które zamknęły się z hukiem, przechyliła na jednej nodze, a potem, brocząc obficie krwią, osiadła z miękkim plaśnięciem na kafelkach podłogi. Ktoś wrzasnął ze strachu, kilka osób rzuciło się w głąb świątyni, ale dosłownie na progu kruchty przywitała ich seria z karabinu. – Won! Won, wynocha stąd, szmaciarze, bo wszystkich was rozpierdolę! – wydarł się ktoś
od ołtarza. Głos poniósł się po nawie głównej, odbił od sklepienia, ale jeszcze zanim przebrzmiało echo, wybił się nad niego inny, bardziej metaliczny i nosowy: – Iċ bün eow er cyn n in g, ġeferan ! – Nie wchodzić tu! Won! – Kyniggeferan! Ge-fe-ran, ge-fe-ran! – zaczęło skandować kilku co bardziej przerażonych ludzi, jak gdyby próbowali zagłuszyć aż nadto realną groźbę, której prawdziwość potwierdzali zabici i ranni. A ja przecież znałem tego krzykacza, poznałbym spaślaka nawet na krańcu świata. Co jeszcze ważniejsze – miałem do spełnienia złożoną samemu sobie obietnicę. W końcu dotrzymywanie danego słowa to podstawowy sposób na zachowanie szacunku, a przecież kogo jak kogo, ale samego siebie szanować trzeba. – Otwierać i wypierdalać! – rozległo się znów z wnętrza świątyni, tym razem wypowiedziane innym głosem, po czym huknął kolejny wystrzał, do wtóru którego ktoś krzyknął przejmująco z bólu. Musiało się tam ostro dziać, nie ma co... Jakby w odpowiedzi coś załomotało od zewnątrz w drzwi, które aż podskoczyły i szarpnęły się w zawiasach. Ludzie wrzasnęli i rzucili się przytrzymywać wrota, wychodząc z prostego założenia, że lepszy może i bezwzględny rabuś relikwii z karabinem niż wściekły i zupełnie nieobliczalny Skorpion. Tylko że ten pierwszy zapewne chciał jak najszybciej się z katedry wydostać, a drugi właśnie wejść do środka, co tak czy inaczej nie wróżyło dobrze wszystkim stojącym im na drodze... No, prawie wszystkim: ja na przykład nie miałem zamiaru biernie czekać na rozwój wydarzeń. Starając się nie zważać na bezustannie krzyczących, szlochających i ogólnie robiących straszny zamęt kmiotków, przepchałem się bliżej wewnętrznych drzwi, prowadzących do nawy głównej. Oparłem się plecami o zimny metal i odetchnąłem głęboko. – Ej, ej! Nie pchaj się pan! – zapiszczało mi nad uchem. Jednocześnie poczułem, jak coś ciągnie mnie za włosy i dźga w łydkę. – Tu i tak ciasno jest! – Cicho tam na górze! – inny głosik odezwał się z wysokości mojego paska. Odsunąłem się i ze zdumieniem popatrzyłem na zdobione spiżowymi płaskorzeźbami drzwi. – Czego się gapi?! – sarknął rycerz i dźgnął włócznią w kierunku mojego oka, ale miniaturowy grot nie sięgnął nawet do połowy dzielącej nas odległości. – Idź precz, potworo! Nuże! Do tej pory tylko słyszałem, że katedra w Hermie to prawdziwe siedlisko cudów i osobliwości. Sam omijałem ją jak największym łukiem, bo niezwykłości miałem dość na co dzień, a Przed nie byłem fanem budowli sakralnych, więc po raz pierwszy widziałem teraz na własne oczy słynne spiżowe wrota. O ile się orientowałem, nie był to nawet oryginał, bo ten trafił dawno temu w nieznanych okolicznościach gdzieś za granicę, ale jak widać nikt na Górze się tym nie przejął. Gdy świat wokół zaczął umierać, to w katedrę uderzył – dla odmiany albo dla równowagi – promień Łaski, który animował główny przechowywany tu obiekt kultu, czyli relikwiarz świętego Zygmunta, zwany właśnie, nie wiedzieć czemu, „hermą”. A przy okazji, trafione rykoszetującym odblaskiem, ożyły też rzeźbione skrzydła drzwi. – Niech mnie ktoś zdejmie! – jęczał przybity do krzyża Chrystus. Dwaj inni – wnosząc po ubiorze, jeden z sądu przed Piłatem, a drugi ze sceny wygnania kupców ze Świątyni – zupełnie
nie przejmując się tymi wrzaskami, grali u stóp miejsca kaźni Baranka Bożego w pozostawione tam przez zbrojnych kości. Zaprzężony w cztery rumaki rydwan ognisty stał sobie przy bramach Raju, bezpańskie konie skubały liście z Drzewa Wiedzy Dobrego i Złego, rosnącego w sąsiednim kwadracie zdobień. Centaur z łukiem przysiadł zadem na krańcu katafalku w Grobie Pańskim i bezczelnie flirtował z Marią Magdaleną, która chyba zdążyła już nieźle wstawić się podebranym z Ostatniej Wieczerzy winem, zaś oddzieleni od nich stylizowaną przegródką apostołowie zażarcie sekundowali biskupowi Aleksandrowi, który prał się na gołe pięści ze swymi dwoma diakonami. Na drugim skrzydle ludziki chyba w ogóle podzieliły się na dwa wrogie obozy, bo niegdyś równe komórki poszczególnych scen były poprzesuwane i posczepiane tak, że tworzyły w przeciwległych rogach wrót dwa niby-miasta. Przez chwilę obserwowałem z fascynacją, jak jadący na osiołku Chrystus prowadzi cztery ewangeliczne zwierzęta do szturmu na ustawioną z łóżek i stołów barykadę, na której stoi groźnie wymachujący kadzielnicą kapłan. Potrząsnąłem głową, przyklęknąłem na jedno kolano i nie zważając na pomstujące na mnie ludziki, ostrożnie wyjrzałem zza krawędzi skrzydła, taksując wzrokiem nietypowo puste wnętrze katedry. Wszystkie ławki już dawno poszły na opał, tylko tu i ówdzie walały się pod ścianami tłumoki legowisk. W mdłym świetle kaganków i lampek widziałem kilka ciał leżących w czarnych kałużach krwi, przy czym znać było, że ludzie zostali zastrzeleni, już gdy biegli ku wyjściu. Zapewne moi handlarze wcisnęli się do środka z ukrytą bronią, przepchnęli jak najbliżej ołtarza, a potem otworzyli ogień, żeby wygnać zgromadzonych na zewnątrz... Tylko że potem się wszystko spierdoliło, a oni zostali tu de facto uwięzieni. No cóż, przynajmniej nigdzie mi nie uciekną. Skorpion po raz kolejny uderzył we wrota, które aż zajęczały w zawiasach. Jeśli tak dalej pójdzie, to marny los nas wszystkich; trzeba się było spieszyć, żeby przynajmniej własną skórę wynieść z tego cało. Cofnąłem się kilka kroków, a potem po prostu wziąłem rozpęd i skoczyłem do wnętrza. Od ołtarza błysnął ogień wylotowy, wystrzały zadudniły echem pod sklepieniem. Stłoczeni w przedsionku ludzie i figurki z drzwi krzyknęli razem, gdy kule przeorały ścianę i wyrwały kilka sporych dziur w sztukaterii. Poczułem się jak kaczka na strzelnicy – naprawdę, ale to naprawdę nie było się za czym schować! Rzuciłem się szczupakiem na ziemię, sunąc na brzuchu po zasłanej brudem i odłamkami posadzce, przeczołgałem pod ścianą, schowałem za stojącą w niszy figurą świętego. – Glaukos! Glaukos, kolejny się wpierdolił do środka! – zadudnił głos Grubego. – Postrzeliłem go chyba, ale idź chuja wykończ, bo... – Latt m eċ freō! – Kurwa, uciszcie tego jebańca! Drze się cały czas, ja tego nie wytrzymam już! – S citte! Nie czekając ani chwili dłużej, poderwałem się i przeskoczyłem dalej. Dopadłem do podstawy potężnej kolumny nawy bocznej. W biegu zdążyłem zauważyć jeszcze stojącego na schodkach prezbiterium Grubego z karabinem, nieco z tyłu od niego stał chyba Stary... Faedros,
tak zdaje się zwracał do niego Jonasz. – Rusza się! – odezwał się wywołany wcześniej Glaukos. Chudy. Nie było go nigdzie widać, a więc musiał już po mnie iść; pytanie tylko, z czym? Jeśli miał swoją włócznię, to jeszcze pół biedy, ale wnosząc po bezczelności, z jaką zaplanowali rabunek, należało spodziewać się czegoś gorszego. – Czekaj, wygonię ci go na strzał! – Aha, jeszcze czego! Ja mam marnować amunicję, a ty... – H lusin ōjan aþ m eċ n ū, m īn e ġeferan ! – Że czego?! – wydarł się z wyczuwalną złością Glaukos. Tym razem głos odbił się od innej ściany, więc musiał się akurat oglądać; to była moja szansa skrócenia dystansu. Wyleciałem zza kolumny, przebiegłem przez otwartą przestrzeń nawy bocznej, kierując się ku niedużej kapliczce. Był raptem kilkanaście sążni ode mnie, ale... – Jest jeszcze jeden! – Huknął strzał z dubeltówki, ładunek śrutu wyrwał dziurę w kamiennej futrynie, po drodze muskając mnie w łopatkę i niczym gigantyczna tarka do warzyw zeskrobując kilkumilimetrową warstwę skóry, mięsa i kości z kręgosłupa. Upadłem na ziemię, zwijając się z bólu. – Dostał, trafiłem go! – Nie marnuj nabojów, idioto! – Chuj, zaraz go i tak wykończę! Chodź tutaj, przykryj ogniem! Zaciskając zęby, wciągnąłem się na rękach głębiej w spowite mrokiem pomieszczenie, wcisnąłem w najgłębszy, najciemniejszy kąt. Kolejny, kolejny postrzał, cholera... Słyszałem kroki chrzęszczące na pokrywającym posadzkę brudzie, potem na tle jaśniejszego prostokąta wejścia pojawiła się ciemniejsza sylwetka Glaukosa. Musiał już zarzucić strzelbę na plecy, teraz wystawiał przed sobą grot trzymanej oburącz włóczni. – No i co? – Faedros odezwał się tym samym, spokojnym i wyważonym głosem. Miałbym idealną okazję, żeby skoczyć na zaglądającego tu nieśmiało bandytę, ale – no cóż, przestrzelony kręgosłup to nie przelewki. Aż pociemniało mi przed oczami, gdy czwarty grzbietowy wskoczył z chrupnięciem na miejsce, zaczynając w przyspieszonym tempie zrastać się z sąsiednimi kręgami. Glaukos popatrzył po ciemnym wnętrzu, na próbę przejechał włócznią po posadzce, starając się wymacać, czy nie leżę gdzieś w pobliżu. Najwyraźniej nie miał ochoty pchać się głębiej. – Co z nim? – ponaglił go szef. – Zdechł! – Rabuś zniknął z pola widzenia, a ja pozwoliłem sobie na wypuszczenie powietrza z płuc. Czułem, jak regenerująca się tkanka wypycha na powierzchnię skóry ołowiane kulki. Już ja wam pokażę, wy ćwoki... – Jesteś pewien? Żeby nie było tak, że... – Mówię, że zdechł! Dostał aż miło, prosto między łopatki! – G ā w eġ, þū deofol! Coś uderzyło ciężko w żelazny dach apsydy. – Ucisz tego jebańca! Zapakuj go w końcu i wypierdalajmy stąd! Mam dość tego miejsca! – G ā w eġ!! Głucho zadudniła blacha dokładnie nade mną. Można było odnieść wrażenie, że jakimś cudem na przybudówkę dostał się ogromny, ciężki jak cholera koń, tłukący teraz w dach
podkutymi kopytami. Albo i dwa konie. – Drzwi od zakrystii zamurowane przecież, musimy głównym wyjściem. Będziesz ich wszystkich tam po kolei zabijał? – Wyczuwalnie zirytowany Faedros chyba przemieszczał się po świątyni, bo głos płynął i odbijał się falującym echem. – No dobra, niech tak będzie. Abidan, wyciągaj ich pojedynczo tutaj, a Glaukos i ja... Nie słuchałem ich dalej, bo znów kilka kamyków osypało się z sufitu, zatrzeszczał gnący się metal. Mogłem już się poruszyć, ból nieco zelżał, pozwalając mózgowi zająć się czymś innym niż tylko cierpieniem, więc podniosłem się na nogi, wpatrzyłem z narastającym zaniepokojeniem w sufit. Skąd miałby wziąć się koń na dachu? Jedyną istotą zdolną do wspięcia się tak wysoko byłby chyba... – Deofol!!! – O kurwa – szepnąłem, a potem rzuciłem się ku wyjściu – dokładnie w tej chwili, gdy dach apsydy nie wytrzymał i zawalił się z hukiem. Razem z deszczem gruzu, desek i blachy do kapliczki spadł wierzgający ośmioma końskimi nogami, wrzeszczący i siekący na oślep ogonem Skorpion. Stwór huknął o podłogę, miażdżąc i łamiąc pancernym grzbietem kamienne płytki, zamłócił bezradnie kończynami w powietrzu, w końcu przekręcił się na bok i stanął, ale ja wpadłem już wtedy jak z procy do nawy głównej. – Uwaga! – krzyknął grubas, potem dał ognia, ale chyba bardziej z przestrachu, bo nie było widać dokumentnie nic. Ogromna chmura kurzu, ceglanego pyłu i brudu wystrzeliła za mną z apsydy, a teraz rozpełzła po całym wnętrzu świątyni, zawisając w powietrzu burosiwym tumanem. – Co się, do jasnej cholery, stało?! – zapytał Faedros, ale potem jego słowa zagłuszył ryk pędzącego wprost na mnie Skorpiona. Wysłannik na chwilę ugrzązł w przejściu, potem szarpnął się, próbując przecisnąć przez zbyt wąską futrynę. Zgrzytnęły i chrupnęły cegły, najpierw puścił tynk, a potem stwór wyrwał po prostu kawał kamiennej ściany i rzucił się dalej. Podkute kopyta zazgrzytały po wyślizganej nogami niezliczonych wiernych posadzce, lecąca impetem bestia straciła przyczepność, kwiknęła i wyłożyła się jak długa, w bezsilnej złości tnąc dokoła szczypcami i rzucając wściekle ogonem. Żądło jakimś przypadkiem trafiło w jedno z leżących na podłodze ciał, Skorpion błyskawicznie podniósł trupa w powietrze, złapał szczypcami i rozdarł na strzępy, rozrzucając wokół deszcz krwi i wnętrzności. – Aaaaa!! – krzyknął któryś z handlarzy, znów huknął strzał, zaraz zawtórował mu kolejny. – Ojapierdolę, aaa! – Faedros, gdzie jesteś?! – zadudnił Grubas. Nijak nie mogłem przekonać się do tego, że mają imiona... – Arsoz ! – rozległo się z przeciwległej strony nawy. Najwyraźniej szef szajki nie bez kozery zdecydował, że to najlepsza okazja, by przedrzeć się ku wyjściu i dać nogę z łupem... A ja chętnie bym mu przeciął drogę, ale jak na nieszczęście dokładnie na niej stał mi wściekły Wysłannik, który powoli zaczynał ogarniać poruszanie się na śliskiej powierzchni. Podparł się szczypcami, podniósł najpierw przednie, potem tylne kończyny i zrobił parę chwiejnych kroków. Lada chwila w ogóle się pozbiera i pozabija wszystkich. Oczywiście ze mną na czele.
– Do drzwi! Biegnijcie do drzwi! – krzyknął Glaukos. I to gdzieś niedaleko ode mnie, więc orientując się na głos, pobiegłem przez wiszący w powietrzu kurz. Wpadłem na jakieś leżące na ziemi śmieci, potknąłem się o kawał gruzu i prawie rozbijając sobie nos, odbiłem od figury, która zupełnie bez ostrzeżenia wyrosła z siwej kurzawy. Sięgnąłem po gladius w samą porę, bo przede mną zamajaczyła przycupnięta za filarem sylwetka. – Abi! Abi, spróbuj...! – zaczął Chudy. Musiał jednak kątem oka zauważyć, że jestem trochę chudszy od jego kompana: obrócił się do mnie, obrzyn w jego rękach bluznął ogniem, a ja poczułem, jak moje lewe biodro zamienia się w mielonkę. Potknąłem się o własne nogi, poleciałem głową naprzód, przeturlałem na podłodze i zamarłem dokładnie u jego stóp. – O kurwa.... O kurwa, to on! – wydarł się bandyta, patrząc na moją wykrzywioną cierpieniem twarz. – To on, to ten...! Ten...! Złapałem go ręką za nogawkę spodni, a on kwiknął ze strachu, wycelował we mnie dwururkę i ściągnął spust – ale nie stało się nic, bo już wcześniej wystrzelił z obydwu luf. Przekręciłem się na brzuch, drugą ręką chwyciłem go za kolano i zacząłem podciągać się ku górze. Glaukos zamiast kopnąć mnie, dźgnąć nożem, wykręcić się i odskoczyć, zamiast zrobić cokolwiek brutalnego i/lub rozsądnego – trzęsącymi się rękami zaczął przeładowywać! Szczęknęła łamana strzelba, ale łuski nie wyskoczyły same, więc sięgnął palcami, zaczął podważać i wyciągać gorące gilzy, a ja cal za calem piąłem się już ku górze po fałdach jego tuniki, czepiałem paska, łapałem za rzemienie od toreb, wbijałem paznokcie w ciało, napędzany jednym jedynym marzeniem o krwi, zemście i odpłacie za ból. W końcu opróżnił jedną lufę, potem drugą, sięgnął do sakwy, ale ja już stałem, podpierając się sprawną nogą i po raz kolejny krwawiąc jak zarzynane prosię. Naboje wypadły mu z ręki, zadźwięczały, rozsypując się po podłodze. Zdołał wetknąć jedną łuskę w otwór komory nabojowej, a wtedy złapałem go za kark, podciągnąłem tak, że nasze twarze znalazły się na jednym poziomie; w tej samej chwili szczęknęła zamykana dwururka, zgrzytnął odwodzony kurek... – A-a... – westchnął Chudy, zamrugał szeroko rozwartymi oczami i popatrzył na mnie niedowierzająco. – Ale... jak to... – Zdychaj – wycharczałem, czując, jak jego krew spływa mi po ręku. Gladius wszedł w podbrzusze jak w masło, przekręciłem klingę i szarpnąłem ku górze. Zabulgotały i chlupnęły wypływające z rozprutego brzucha kiszki, handlarz zaszlochał cicho i osunął się na ziemię. Leżeliśmy tak chwilę, sczepieni w śmiertelnym uścisku, a ja z prawdziwie dziką i zupełnie niekłamaną satysfakcją przyglądałem się, jak blask życia powoli i nieodwracalnie gaśnie w jego oczach. Przysunąłem usta bliżej, wciągając w płuca jego ostatnie tchnienie... Nie było w tym nic mistycznego ani nadnaturalnego, ale po prostu chciałem poczuć, jak bardzo go zabiłem. A potem o kamień zazgrzytały kopyta, zza kolumny wychyliła się para ogromnych szczypiec i kołyszący się z boku na bok ogon Skorpiona. Bestia rozejrzała się, dopiero po chwili dostrzegła mnie za drżącym w agonii ciałem Chudego. Przebierając ośmioma odnóżami,
podeszła bliżej, spojrzała na mnie zimnymi, kobiecymi oczami z wyrazem właściwego temu gatunkowi okrucieństwa. – Nie miałeś kiedy przyleźć... – sapnąłem, wyciągając przed siebie gladius. Skorpion w pierwszej chwili odsunął się i zawahał, gdy po ostrzu przebiegły purpurowe płomienie, ale potem uniósł na łapach, wzniósł wysoko szczypce i nienaturalnie szeroko rozwarł paszczę pełną ostrych jak igły zębów. Przez chwilę jak gdyby delektował się bezbronnością swej ofiary, a następnie opadł w dół, chcąc jednym kłapnięciem potężnych szczęk zerwać mi twarz – tyle że wtedy ja złapałem już obrzyna po Chudym i wypaliłem mu prosto w pysk. Coś takiego nie miało prawa zatrzymać Wysłannika; większość tych paskud była praktycznie niewrażliwa na ludzką broń. Ale tak się złożyło, że nie miałem nic lepszego pod ręką. Poza tym dwie półkule mojego mózgu chyba zadziałały niezależnie od siebie: lewa chciała lewą ręką nacisnąć spust i strzelić w paszczę Skorpiona, ale nie skonsultowała tego z prawą, która już zasłaniała się przed nim płonącym mieczem – a może na odwrót, bo to chyba jakoś na krzyż działa. Nieważne. Dość, że wyszło cokolwiek niezgrabnie, bo próbowałem naraz bronić się i atakować, a w efekcie zrobiłem coś zupełnie idiotycznego, bo wystrzeliłem sobie w miecz. Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. – O ja cię choroba – sapnąłem, gdy wszystko już się uspokoiło. Położyłem się po prostu na plecach, złożyłem ręce w znak awaryjnej regeneracji i postarałem się pozamykać przynajmniej większe naczynia krwionośne, narzucić pierwszą warstwę nowej tkanki na zmasakrowaną miednicę i pozwiązywać poszarpane śrutem mięśnie. A potem, postękując i sapiąc jak artretyk, podniosłem się na nogi i usiłując przezwyciężyć słabość z powodu upływu krwi, spróbowałem ocenić rozmiar zniszczeń. Skorpion leżał na grzbiecie z podkurczonymi łapami, ogon jeszcze drgał konwulsyjnie, ale bestia była martwa – co do tego nie miałem wątpliwości, w końcu nic nie przeżyłoby salwy przeciwpancerno-zapalającymi w mózg. Nie byłem nawet pewien, czy zwykłe skorpiony jako takie mają – miały – mózgi, ale ten nie miał go na pewno. Już nie. Nie miał też większej części głowy i sporego kawałka grzbietu, a krawędzie ran wyglądały, jakby posypano je płonącym fosforem – wszystko syczało, topiło się i paliło purpurowymi ognikami, ciężki swąd przepalonego żużlu aż zatykał dech. Popatrzyłem na dymiącego obrzyna. Gdy Chudy strzelił do mnie, nic nie zapowiadało aż tak niszczycielskich zdolności tej – jakkolwiek strasznej z wyglądu, ale poza tym haniebnie przereklamowanej – broni, która jednak dokonała czegoś zaskakującego... A potem podniosłem do góry mój gladius i wszystko się wyjaśniło. – Nożeż kurwa... – jęknąłem. Klinga wyglądała, jakby najpierw zachorowała na wyjątkowo złośliwą odmianę ospy wietrznej, a potem ktoś ją po prostu ugryzł. Pokryte dziobami po śrucie ostrze było wyszczerbione w nierówny półokrąg, paskudne pęknięcie biegło dobre dwa cale w kierunku trzpienia. Miałem wrażenie, że całość zaraz rozsypie mi się w rękach. – Dlaczego musisz mi to robić akurat teraz? No dlaczego? Teoretycznie nasz sprzęt przydziałowy – gladius, torba, buty i inne takie – był niezniszczalny. Teoretycznie. Praktycznie był raczej „wiecznotrwały”, co znaczyło, że miał trochę
większą odporność na uszkodzenia i zużycie od zwykłego, ale też odradzał się na nowo razem z właścicielem. Czyli najprostsza droga do naprawienia miecza wiodła przez grób, do którego ja się akurat nie wybierałem. Przynajmniej nie planowo. Wsunąłem broń na miejsce, w pierwszym odruchu chciałem odrzucić dwururkę, ale zawahałem się: i tak wszędzie dookoła pełno było ganiających w amoku Wysłanników, ilość naruszeń zasad Pisma na milę kwadratową biła wszelkie rekordy, więc nie powinni zwrócić uwagi na takie drobne oszustwo. Poza tym tamci mogli spodziewać się wielu rzeczy, ale nie tego, że koszerny Komornik wygarnie do nich z biodra dwoma ładunkami śrutu. Pozbierałem rozsypane wokół Chudego naboje, potem w ogóle ściągnąłem z niego torbę i poupychałem po sakwach wszystko, co tylko mogłem. Od przybytku głowa nie boli. Przeżuwając na szybko wygrzebany kawałek suszonego mięsa, przeszedłem nad truchłem Wysłannika i uniosłem głowę, nasłuchując. Mimo że w uszach wciąż dzwonił mi huk wystrzału, było jasne, że w katedrze nikogo już nie ma: wrzaski ludzi niosły się z dworu, wpadając wraz z pomarańczową poświatą zachodu przez otwarte na oścież wrota wejściowe. W kruchcie leżało kilka świeżych trupów, więc widać, że uciekający świętokupcy nie przebierali w środkach. Nie wiem, ile straciłem do zbiegów – kilka minut dawnego czasu? Może kwadrans? Nie mogli w tym zamieszaniu i tłumie odejść daleko, więc dogonienie ich nie powinno być problemem. Przyspieszyłem kroku, przeszedłem w trucht, a potem nogi się pode mną ugięły i jak długi zjebałem się na ryj ze schodów. – Kurwaaa... – zajęczałem, wypluwając ząb. Spróbowałem wstać, ale mocno nadużywane w ostatnim czasie kończyny odmówiły mi posłuszeństwa. Dałem radę jedynie usiąść, po czym szybko się położyłem, bo zakręciło mi się w głowie; niedobór krwi w organizmie dawał się jednak we znaki. Skuliłem się w pozycji embrionalnej, posyłając kolejną falę energii przez czakramy i mając nadzieję, że nie zemdleję albo zwyczajnie nie umrę z wyczerpania. Mówiłem, że akurat teraz dojdę do końca rezerwy? No mówiłem? Mówiłem. I jak zwykle miałem rację. Zawsze ją miałem w kwestiach defetystyczno-kryzysowych, rzecz jasna. „Co dziś źle się toczy, potoczy się gorzej...” – prosta zasada świata Po. Planuj na złe, szykuj się na najgorsze, a rezultat i tak przejdzie twoje najczarniejsze koszmary. Przepraszam za ten strumień świadomości, ale naprawdę zaczynałem po raz kolejny odpływać. Coś szturchnęło mnie w plecy. Wilgotna, ciepła i delikatna szmatka przesunęła mi się po twarzy, szczypnęła w ucho i chuchnęła prosto w nos mokrym, gorącym powietrzem, pachnącym lekko nadgniłą trawą i brudnymi zębami. Otworzyłem oczy. Koń stał nade mną, patrząc wyczekująco i zarazem z lekką kpiną. Niemal widziałem w jego czarnych ślepiach niewypowiedziane pytanie: „No to co, jedziemy czy tak będziesz leżał?”. Stęknąłem i złapałem go za szyję, najpierw jedną ręką, potem obiema. Z zaskakującą jak na głupie zwierzę cierpliwością stał tak i czekał, aż czepiając się grzywy palcami, zdołam podnieść się do pionu i wgramolę na jego grzbiet. Wokół nas biegali i krzyczeli ludzie, coś płonęło, bo dym ścielił się czarnymi, gęstymi kłębami, ale ciężko mi było choćby złapać ostrość obrazu, a co dopiero mówić o zorientowaniu się
w sytuacji. Chyba bardziej siłą woli niż dzięki umiejętnościom jeździeckim zwróciłem wierzchowca ku wschodowi, a gdy przeszedł w kłus, tylko zacisnąłem zęby, żeby nie krzyczeć z bólu. – Urlop... jakieś el cztery, turnus rehabilitacyjny, coś... – jęknąłem do siebie. Wyjechaliśmy już poza zabudowania Hermy. Po trochu odzyskiwałem zdolność normalnego, regularnego oddychania, a poziom cierpienia opadł z „wszechogarniające” do „potworne”. Organizm mimo wszystko jakoś się regenerował, ale w tym tempie mógł po prostu nie zdążyć. Jak na razie to gnałem za złodziejami relikwii, którzy póki co raz za razem wyślizgiwali mi się z rąk, a walczyć musiałem, paradoksalnie, nie z nimi, a ze wszystkim innym. No dobra: Chudy zrobił mi spore kuku, ale żeby nie wcześniejsze zmęczenie materiału, w ogóle bym na to uwagi nie zwrócił. Przede mną było jeszcze kilka rzędów zdewastowanych domów, a potem już tylko pustka drogi ku dawnemu mostowi i ruiny ogrodu zoologicznego. Z jakiegoś powodu nie miałem cienia wątpliwości, że to właśnie tam skierują się handlarze. Na ich miejscu sam bym tak zrobił: przyczaił się pośród labiryntu porozrzucanych na kilku poziomach klatek i ścieżynek, upewnił, że nikt mnie nie ściga, odsapnął, a potem forsownym marszem ruszył ostro na wschód. „Marszem” – ale czy na pewno marszem właśnie? Przecież złodzieje wyczyścili sobie wcześniej trasę, zgarniając z niej wszystkich Wysłanników. Teraz cała ta czereda kotłowała się, wyła i przewalała u ścian Hermy-Klatki, a oni mogli paradować sobie jak po bulwarze w południe. Nie zdziwiłbym się, gdyby chcieli zyskać na tempie, używając jakiegoś mniej koszernego środka transportu... na przykład kupionego niedawno quada. Trzeba było się zebrać w sobie i pospieszyć. – Hy...hya! – dopiero za drugim razem wydałem z siebie potrzebny okrzyk, ale na szczęście koń okazał się pojętny i zareagował jak trzeba, przechodząc w kłus. Wjechałem pomiędzy stłoczone bezładnie na skrzyżowaniu wraki samochodów, wyminąłem porzuconą kolumnę czołgów na lawetach i sznur pokrytych strzępami brezentu ciężarówek. Na szczęście suche liście zalegały na asfalcie grubą warstwą, tłumiąc odgłos kopyt; była szansa, że nasze podejście pozostanie niezauważone. Oczywiście nijak nie rozwiązywało to podstawowego problemu odnalezienia w tym labiryncie moich uciekinierów. No chyba że... Ześliznąłem się z końskiego grzbietu, poklepałem wiernego rumaka po szyi. – Poczekaj tu, mały. Po prostu poczekaj, dobra? Koń zarzucił łbem, ale nie wiem, czy wyrażał w ten sposób zgodę, czy też dezaprobatę. Lekko słaniając się na nogach, przebiegłem przez kładkę nad martwą linią kolejową, skryłem pomiędzy zdewastowanymi zabudowaniami dawnych kas i punktów gastronomicznych. A takie to kiedyś było wszystko ładne, sam uwielbiałem tu przyjeżdżać latem... Przycupnąłem w budyneczku stróżówki, przymknąłem powieki i spróbowałem skoncentrować się na tym, czego oczy nie mogły zobaczyć. Emanacja Hermy i pole tłumiące Klatki były już tutaj słabsze, ale i tak czułem, jak te dwie ogromne masy przytłumiają i głuszą wszystko inne, wypaczając i krzywiąc odbiór aury. Do tego jeszcze krążący w okolicy Wysłannicy świecili jak fajerwerki na nocnym niebie, a ja próbowałem z zawiązanymi oczami znaleźć leżący w trawie niedopałek. Wytężyłem uwagę, odciąłem wszystko, co było już za mną, starając się wychwycić te
najlżejsze, subtelne drgnięcia sfery astralnej. Tam. Daleko pomiędzy czarnymi prętami klatek i zbrojonym betonem terrariów, za plątaniną skrytych pod ziemią rur i przewodów ćmił się podrygujący, purpurowy ognik. Po chwili przez zasłonę mroku przebił się kolejny, obok tego pierwszego, ale o wiele słabszy i jakby w innym odcieniu, który potem rozdzielił się na kilka mniejszych i większych punkcików. To pewnie była pracownia wytwórcy relikwii, a w niej leżały już nabiegające fałszywą wiarą kości, strzępy skóry i pukle włosów samobójców z Hermy. Otworzyłem oczy i odetchnąłem głęboko, czując, jak świat dokoła znów wiruje. Jeśli podpłacony przez handlarzy ścierwiarz gdzieś schował pojazd, to pewnie właśnie w swojej norze, więc tam też wypadało się skierować. Powoli, ostrożnie szedłem zbiegającą w dół ścieżynką. Pod nogami chrzęściła i zgrzytała popękana kostka brukowa, wokoło jak okiem sięgnąć widniały suche kikuty drzew i bezlistnych krzewów, wyciągające się plątaniną martwych gałęzi ku obojętnemu niebu. Pokrzywione, powyginane klatki stały puste i milczące, tu i ówdzie bielały przemieszane kości ludzi i zwierząt. Miejsce było naprawdę przygnębiające, nawet jak na ponure standardy świata Po. Zatrzymałem się, nasłuchując. Mogło mi się tylko wydawać, ale chyba echo przyniosło odległy pogłos stłumionego, desperackiego okrzyku: – W eras! Nū scullon feohtan w iþ þæm hun ðan ...! Mhm, czyli wyczucie mnie jednak nie zawiodło. Gdy człowiek całe życie ugania się za przeróżnymi szumowinami, które usiłują się przed nim ukryć, nabiera się pewnego drygu. Niestety, mało kto z nas bywa oryginalny w swoich pomysłach. „Niestety” dla Abidana i Faedrosa, rzecz jasna. Przedarłem się na przełaj przez gęstwinę suchych zarośli, żeby niepotrzebnie nie schodzić zbyt nisko ku rzece, potem ominąłem wypaloną skorupę budynku terrarium i dawno wyschnięty basen dla hipopotamów. Przystanąłem. Na miejscu dawnego placu zabaw dla dzieci znajdował się teraz ułożony z czaszek okrąg, pośrodku którego czerniały popioły ogniska. Wśród na wpół spalonych bierwion widać było zwęglone żebra i kości miednicy, kilka rozszczepionych goleni i kości przedramienia. Podszedłem bliżej, puknąłem czubkiem sandała noszącą wyraźne ślady zębów łopatkę. Ciekawe, bo ślady ogniska nie były aż tak znów stare. Czyżby ścierwiarz dojadał tutaj nieprzetworzone materiały produkcyjne? Coś zadudniło głucho i metalicznie pośród ruin ogrodu zoologicznego. Odwróciłem się, wyciągnąłem do połowy gladius z pochwy i otaksowałem okolicę wzrokiem. Wszystko tutaj było nieruchome, zawieszone w martwym stasis, ale nagle po plecach przebiegł mi dreszcz: taki jak wtedy, gdy masz uczucie, że ktoś na ciebie patrzy. Odszedłem od ponurego ogniska tyłem, potem odwróciłem się i pobiegłem ścieżką pomiędzy wyschniętymi na pieprz krzakami kolczastego głogu. – Mīn e ġeferan ! – po raz kolejny rozległo się wśród ruin, tym razem chyba nieco bliżej. Zatem byłem na dobrym tropie, byle teraz ich nie zgubić w plątaninie dróżek... Zadrżałem z zimna, zawinąłem się szczelniej w poszarpaną kurtkę. Cień kładł się tu głęboko, chłód wgryzał w ciało przez dziury i przestrzeliny w ubraniu. Wszystko pachniało
wilgocią i rozkładem gnijących liści. Zszedłem niżej, trzymając się jedną ręką szorstkiej, pordzewiałej barierki przy popękanych schodkach. Tak, miejsce było naprawdę nieciekawe, więc nie ma się co dziwić, że nie zapuszczali się tu ludzie z Hermy. Przyspieszyłem kroku, chcąc wyprzedzić moich handlarzy i przeciąć im drogę: zapewne zdążali do bramy technicznej na tyłach ogrodu zoologicznego, skąd będzie im łatwiej wyskoczyć na starą drogę wzdłuż rzeki i na wschód. Ciekawe tylko, jak mają zamiar... Urwałem myśl w połowie i sięgnąłem po miecz, bo na ścieżce przede mną siedziała małpa. Co do tego nie miałem wątpliwości: niska, zgarbiona sylwetka, odstające uszy, nieproporcjonalnie długie ręce. No dobrze, wiem, że reakcja może wydawać się lekko przesadzona – z mieczem na małpę – ale uwierzcie mi, spotkanie było co najmniej niespodziewane. Zwierząt było coraz mniej, psy trafiały się tylko okazjonalnie, a tutaj nagle coś takiego, żywy okaz. Nie wiem, co mogła akurat robić, bo siedziała do mnie tyłem, gmerając przy czymś, co trzymała między skrzyżowanymi nogami. Na pewno była chora, sierść na grzbiecie wypadała całymi placami, widać było rany i ropiejące wrzody. To cud, że przetrwała taki kawał czasu... – Hej tam, Fiki-Miki – zawołałem na nią cicho. Od zawsze miałem słabość do zwierząt, a małpy kojarzyły mi się wyłącznie dobrze, więc wolałbym uniknąć konfliktu. Nie mówiąc o tym, że wystraszone naczelne potrafią narobić niezłego rumoru, który był mi zupełnie niepotrzebny. – Hej, hej, małpko! Zwierzak zamarł, wyprostował się takim zupełnie... no, zupełnie niezwierzęcym ruchem. Powoli obejrzał się, po czym niespiesznie wstał i odwrócił do mnie – a ja przyznam wam, że struchlałem. I nie chodziło nawet o to, w jaki sposób patrzyła na mnie ta wyliniała, siwiejąca, jednooka małpa. Wiedziałem, że naczelne nazywają się tak nie bez powodu i wręcz wykazują coś zbliżonego do ludzkiego myślenia, więc nie przeraził mnie błysk intelektu w jej oczach. Bynajmniej. Chodziło wyłącznie o to, co małpa trzymała w ręku. – Dobra, dobra... tylko spokojnie... – Zacząłem się cofać i wyciągnąłem przed siebie miecz. Zwierzak wyszczerzył zęby i spiął się wyraźnie, więc i ja zamarłem w pół ruchu. – Nie ma konieczności, serio. Zaraz sobie pójdę i... Nie poszedłem sobie jednak. Coś oderwało się od prętów klatki po lewej i skoczyło na mnie, wyciągając długie łapska. Uchyliłem się i ciąłem od prawej ku górze. Miecz bluznął dziką feerią purpurowego płomienia, który spowił ognistym inferno włochatą, żylastą postać mojego przeciwnika, wrzynając się w mięso i kości. Krwawiący zewłok runął na ziemię, po zwijającym się futrze biegały wyładowania purpurowego ognia. – Iiiiiiik! Uuuu! – zawył drugi małpiszon, zatrzymał się w pół kroku i zasłonił prymitywnym nożem, którym jeszcze przed chwilą wyrzynał wzory na trzymanej w łapie ludzkiej czaszce. – Eeeek! – Ty cholerny...! – Chciałem doskoczyć do małpy, ale ona czmychnęła w bok i zniknęła mi z oczu, zostawiając truchło swego zmasakrowanego pobratymca.
Zasłoniłem się ręką od buchającego z miecza żaru; w gladiusie jakby ktoś otworzył zawór awaryjny zrzutu plazmy, płomień rzygał strugą ze szczerby w klindze, grożąc podpaleniem wszystkiego dookoła. Czując, że zaczyna nagrzewać się rękojeść, zebrałem się w sobie i wysiłkiem woli zacząłem gasić płomień. Przypominało to mi nakręcanie kranu na rurę, z której wciąż wali woda, a im bliżej jesteś, tym bardziej odpycha cię strumień... W końcu ogień zamigotał i zgasł, a wszystko wokół spowił ten sam, szary i nijaki półmrok. Zamrugałem, bo przez chwilę widziałem tylko zielono-czerwony ślad płomienia, dopiero potem zaczęły powracać inne barwy. – Ki czort...? – Nachyliłem się nad wciąż dymiącym trupem i dotknąłem sztychem nagrzanego gladiusa prymitywnej bransolety z drutu, zawiniętej na przedramieniu małpy. Zwierzak nadal ściskał w łapie kawał zaostrzonej blachy, zagiętej tak, by dobrze leżała w zaciśniętej dłoni. Nawet przez spaloną i pozwijaną sierść widać było powycinane w skórze blizny, układające się w jakiś wzór... I nagle zrozumiałem, na co właśnie patrzę. Co się dokonywało, że tak powiem, za wychodkiem na podwórcu gmachu chwały Bożej. – O ja chromolę. Ponad ogrodem zoologicznym po raz kolejny poniósł się odgłos metalu uderzającego o metal, ale tym razem był mocniejszy, narastający, jakby ktoś w złości trząsł prętami klatki i łomotał żelazną strukturą tak, żeby na pewno usłyszeli go inni. A potem podobne łomotanie odpowiedziało mu z innego punktu, następnie odezwało się kolejne i jeszcze jedno. Nie minęła minuta, a całe zoo napełniło się klangorem i dudnieniem, trzaskiem i hukiem, ponad które wybijał się odgłos urywanych, modulowanych krzyków, wydawanych przez jeszcze–nie–ludzkie gardła niedawnych naczelnych... A potem wszystko to nagle ucichło jak ucięte nożem. Przebrzmiało ostatnie echo i zapadła dzwoniąca, napięta cisza. Poderwałem się i cofnąłem, rozglądając gorączkowo wokoło. Wśród tych ruin, w zdewastowanych gmachach, gdzieś pośród opuszczonej infrastruktury, musiało kryć się tych małpoludów całe mnóstwo. Ale jak? Skąd? Przecież nie miało prawa ich być w zoo więcej niż kilka, no góra kilkanaście! Ile mogło przeżyć to, co wydarzyło się potem?! Nie czas był jednak na rozmyślania o charakterze eschatologiczno-kreacjonistycznym, bo po raz kolejny załomotały pręty klatek – ale tym razem o wiele, wiele bliżej. Widziałem, jak ciemny, włochaty kształt wskoczył na szczyt pobliskiego budynku, wzniósł nad głowę prymitywną włócznię i potrząsnął, jak gdyby grożąc wszystkim dokoła. Pora się stąd zbierać. Obróciłem się do nadciągających małp plecami i pobiegłem ile sił. A potem, uwierzcie mi albo nie, zadudnił grom. No dobrze, nie wierzcie mi – i słusznie, bo to wcale nie był grom, w końcu niebo pozostawało tak samo puste jak wcześniej, a chmurę ostatnio widziałem całe lata temu. Ale tak to w pierwszej chwili zabrzmiało i dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że to, co wziąłem za pomruk burzy, było tak naprawdę odpalanym silnikiem quada. Swoją drogą, myślałem sobie, przedzierając się na przełaj przez krzaki, w jaki sposób chcieli się władować na dwuosobowy pojazd we trzech? Może mieli plan, żeby zostawić albo odstrzelić Grubego, bo w końcu najcięższy? Albo Faedros chciał tak czy inaczej pozbyć się obydwu towarzyszy? Jeśli się uda, to wszystkiego się dopytam. A jeśli nie... jeśli nie, to nie.
Wypadłem na asfalt, dysząc ciężko. Warkot silnika zbliżał się, pojazd lada chwila powinien pokazać się zza zakrętu dróżki, a ja nieszczególnie miałem pomysł, jak tu zatrzymać rozpędzony czterokołowiec. No bo niby co? Wyskoczę na nich z mieczem, i to jeszcze zepsutym...? Czas na rozmyślania dobiegł końca, bo spomiędzy drzew wyskoczył pędzący quad. Za kierownicą siedział Faedros. – W ætan sklitan fuccan ! – rozległo się z plecaka Abidana, kulącego się na siedzeniu pasażera. Ścisnąłem rękojeść miecza, gotów zrobić coś bohaterskiego i głupiego zarazem – a potem pacnąłem się w czoło i sięgnąłem wolną ręką za pas. Byli ode mnie może dwadzieścia kroków, gdy wygarnąłem z obydwu luf obrzyna prosto w koła. Czterokołowiec zarzucił i miotnął się, gdy Stary spróbował skontrować kierownicą, ale nie miał najmniejszych szans wyprowadzić maszyny z poślizgu. Gruby zdążył jeszcze wrzasnąć i rozrzucić ręce, a potem, krzesząc gołymi felgami iskry po asfalcie, zlecieli z drogi i z hukiem wpadli do zarośniętego suchymi chwastami rowu. Silnik zachłysnął się i zgasł, koła przewróconego na bok łazika kręciły się w powietrzu. – Aaa... A-a-a! – zawył któryś z handlarzy. Ze stoickim spokojem przełamałem dwururkę, wyrzuciłem dymiące gilzy i wsunąłem dwa kolejne naboje. Hm, jeden był zielony, drugi czarny... Ciekawe, czy w którymś znajdowała się kula na grubego zwierza? Zaraz się przekonamy. – Broń na podłogę, ręce za głowę, wszyscy padnij, ryjem do ziemi!! – podchodząc bliżej, wydarłem się na całe gardło cytatem z filmu młodości. Coś poruszyło się z tyłu quada, potem pojawiła się ręka z pistoletem, więc rzuciłem się plackiem na ziemię – w samą porę, bo trzasnęły sucho wystrzały, a jedna z kul gwizdnęła mi koło ucha. – Aaa, Chrystepaniedostałem, ahaaa! – wrzasnąłem łamiącym się głosem, jednocześnie turlając na bok, żeby zmienić pozycję. Nigdy nie byłem mistrzem teatru, ale warto spróbować. Ciekawski Grubas wychylił zakrwawiony ryj, żeby popatrzeć, a wtedy ja płynnym ruchem ściągnąłem spust; obrzyn plunął basem i dymem, a głowa zniknęła jak zdmuchnięta. Podniosłem się, otrzepałem spodnie, wymieniłem nabój. Wodząc lufą z lewa na prawo, podszedłem do miejsca katastrofy, ale tym razem już ostrożniej i bez kozaczenia. Abidan leżał na wznak z rozrzuconymi rękami i wyrazem tępego zdziwienia na twarzy, która kończyła się niewiele ponad łukami brwiowymi. – Tak, musiał się trafić gruby śrut... – mruknąłem z mściwą satysfakcją. – I co, tępy chuju? Obiecałem przecież, że ci gladius wsadzę tylcem w gardło. I co? I co? Przez ciebie złamałem dane słowo. Czy ty masz w ogóle rozum i godność człowieka? Jak ja teraz w lustro spojrzę? Grubas nie odpowiadał, leżał tak tylko z rozwartymi oczami i ustami. Przykucnąłem nad ciałem, popatrzyłem i z tej, i z tamtej. W końcu wyjąłem gladius i powoli wepchnąłem mu go rękojeścią w usta, przy okazji ukruszając obydwie dolne jedynki. Spojrzałem krytycznie na tę iście artystyczną instalację. – Jeszcze zapalić, a byłoby jak świeczka na torcie. A gdzie twój szef, kutasiarzu? Gdzie plecak?
Abidan nadal nic nie mówił. Był jeszcze świeży, więc gdybym miał więcej czasu, może bym go przywrócił i pobawił się z nim dłużej, ale siły miałem i tak na wyczerpaniu, a czas w deficycie. Podniosłem się i rozejrzałem. Przez drogę Faedros nie mógł uciec, więc pozostawał mu tylko jeden kierunek: naprzód. – Gdzie je-esteś, dzia-adku? Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy! – zawołałem w kierunku ściany martwych drzew. Wydawało mi się, że usłyszałem trzask łamanych gałęzi, ale po chwili wszystko ucichło. Zatem stary przyczaił się i czekał na mnie... Ruszyłem spokojnym, aczkolwiek lekko zmęczonym krokiem pod górę, ku bramie wyjazdowej z terenu, ale potem jednak skręciłem w las. Faedros nie musiał już przebijać się za wszelką cenę do dawnej drogi, teraz mógł próbować szczęścia, idąc piechotą wzdłuż Rzeki i dalej, na wschód. Na sto procent był też wystraszony i kontuzjowany, więc raczej będzie chciał iść starym asfaltem. Złożyłem ręce przy ustach i zawołałem jeszcze raz: – Dziadku, odezwij się! Albo ty, albo twój protogermański bagaż... Hajhitla! Nisztszisen, achtung pancer! Ferfluchte polnisze szwajne! – Brin geþ m ē m āre m ēodu! – rozległo się spomiędzy drzew. Uśmiechnąłem się wrednie, zdążając spokojnie w tamtym kierunku: nie było możliwości, żeby niesiony przez Starego pajac się nie odezwał. Schowałem miecz, nie mając zamiaru się certolić ręcznie: salwa po nogach i potem gadamy... Oj tak. Zbyt wiele lat nie używałem już broni palnej i muszę przyznać, że tłumiona wcześniej tęsknota wybuchła z całą mocą. Orzechowe drewno spiłowanego chwytu, krzywizny języków spustowych, zapach prochu... Ach! – Hop, hoop, Faedrosie! – Mīn e ġeferan ! Las rósł tutaj gęsty i ciemny, obłupione z kory drzewa stały nieruchome i milczące, tylko pod nogami szeleściła wyschła na pieprz ściółka. Chłód cienia był dojmujący, przenikał aż do szpiku kości; zatrząsłem się, po części z zimna, po części od krążącej w żyłach adrenaliny. Znajdowałem się już blisko, naprawdę blisko... – W eras! Zatrzymałem się. Coś było nie tak. Ostatni okrzyk dobiegł zaraz zza tamtego drzewa, a mojego zbiega nigdzie nie widziałem. Nie sądzę, żeby już dłuższy czas się nie poruszył, no chyba że zemdlał. A może zdechł? Niee, tego nawet nie brałem pod uwagę: za dużo szczęścia dla niego. Więc najwyraźniej zastawił pułapkę – powiesił plecak na gałęzi, a sam przyczaił się z karabinem i czekał. To drań. Mógł być gdziekolwiek, zapewne mnie słyszał i czekał na czysty strzał. Jeśli zacznę się skradać i kombinować, to przyceluje i po raz drugi odstrzeli mi dekiel... Jedyną szansą było nie dać mu czasu na mierzony strzał. – Dziadu! Gdzie jesteś, capie śmierdzący? – krzyknąłem, jednocześnie czując, jak w gardle narasta mi gula strachu. Cholera. Naprawdę, ale to naprawdę nie lubiłem celowo i świadomie narażać się na uszkodzenia fizyczne, no ale co miałem zrobić? – Wyłaź! Obiecuję, że nic ci nie
zrobię! Zmuszając się do każdego kolejnego kroku, szedłem żwawo w kierunku kępy krzaków, pomiędzy którymi musiał leżeć pakunek. Coś tam cały czas mamrotało, marudziło i okazjonalnie pokrzykiwało, a ja musiałem udawać, że trzymam na muszce właśnie te zarośla, jednocześnie ukradkiem rozglądając się dookoła. Miałem w zasadzie jedną szansę, żeby go wypatrzyć. – Wyłaź! – powtórzyłem, a dokładnie wtedy w suchych jałowcach na stoku powyżej błysnął i huknął strzał. Kula szarpnęła mnie w okolicach odcinka lędźwiowego, nogi ugięły się jak podcięte i poleciałem na ziemię niczym worek kartofli. Z jednej lufy wygarnąłem, upadając, potem przetoczyłem się w bok i poprawiłem z drugiej. Śrut przeorał zarośla, posypały się burożółte igły i gałęzie, basowe echo poniosło się pomiędzy wzgórzami. – Kurwa, kurwa, chuj jebany... – zajęczałem, próbując odpełznąć w bezpieczniejsze miejsce. Zdołałem tylko wczołgać się w jakiś wykrot, a potem obraz rozjechał mi się zupełnie i poczułem, jak lecę w dół, coraz niżej i niżej.
– T ata, w staw aj. Już ran o jest. Poczułem małe, ciepłe usteczka na policzku, a potem córeczka zachichotała i uciekła, plaskając bosymi stópkami po parkiecie. Chciałem na nią zawołać, wyciągnąć rękę, poruszyć się, ale nie byłem w stanie wydać z siebie głosu, tylko jakieś ciche, bulgoczące rzężenie. – Mamo, mamo! Tata znów zaspał! – Nie możesz się tak przemęczać, ciągle tylko praca i praca. – Żona stanęła w drzwiach do sypialni, ubrana jedynie w za duży podkoszulek i minimalistyczne majteczki. – Wykończysz się kiedyś. – Ja... – wychrypiałem, widząc poruszenie w ciemnym korytarzu. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, jej kształt rozmył się, rozwiał pasmami purpurowego dymu i opadł na ziemię garstką kurzu i pyłu, gdy przepłynął przez nią Azrael. – Zek, tyś zupełnie ocipiał – bardziej skonstatował, niż zapytał Anioł, przysiadając u wezgłowia łóżka. – Widziałeś ostatnie statystyki wydatków energetycznych? Kosztujesz mnie w tej chwili więcej niż cała reszta personelu w tym rejonie świata. Góra zaczyna zadawać niewygodne pytania, a ja nie wiem, co im odpowiedzieć. – Premia... premia awansem – wysapałem, czując, jak przez dziurę w krzyżach ucieka ze mnie życie. – Premia – mlasnął brodaty Anioł, wyraźnie zniesmaczony. Miał minę, jakby właśnie
znalazł pomiędzy kandyzowanymi daktylami kozi bobek. – Niby za co? Przez ostatnie kilkanaście snów nie zrobiłeś nic, co zasługiwałoby nawet na wpis do rejestru, Zek. W zasadzie powinienem cię wycofać ze służby czynnej. – Handlarze relikwii... Jonasz... dorwę go. Daj szansę. Premia awansem. – Nie wiem, dlaczego to robię, Zek. Naprawdę nie wiem.
Podobno na początku była ciemność, a Duch Boży unosił się nad wodami. Tak przynajmniej głosi wersja oficjalna, ale to gówno prawda: na początku zawsze jest ból, a potem przychodzi jeszcze więcej bólu. – Kuu...rrr...waaa... – jęknąłem, unosząc twarz z igliwia. Świat wciąż falował i lekko się kołysał, miałem ochotę sobie rzygnąć, ale w żołądku była tylko pustka. Nie zważając na te zawirowania tektoniczne, podniosłem się i zataczając, ruszyłem pod górę, w kierunku miejsca, z którego (prawie) zabił mnie Faedros. Po drodze zajrzałem tylko w krzaki, na próbę kopnąłem lekko plecak. – Iċ n ylle steorban ! – wydarł się pakunek. Stary nie wrócił tutaj po niego. Znaczy się musiałem go jednak trafić. Byle nie za mocno. Nie za mocno, ale i tak porządnie. Od niedużej niecki na zboczu ciągnął się po liściach i zalegającej na podłożu suchej ściółce wyraźny ślad. Zdrowo dostał. Na całe szczęście nie zabiłem dziada, ale krwawił porządnie i chyba bardziej pełznął, niż szedł... Ruszyłem po śladzie. Wcześniej sami zostawiali trop Wysłannikom, więc musiał lubić taką zabawę w podchody. Ciekawe, czy będzie takim chojrakiem, jak go dojdę. Zgodnie z moimi przewidywaniami nie umknął daleko, bo zobaczyłem go jakieś pół stadionu dalej, jak czołga się pomiędzy drzewami. Podniosłem zgubiony przez niego po drodze karabin, niespiesznym krokiem podszedłem bliżej, potem wyminąłem Starego i ustawiłem tak, żeby doczołgał się prosto pod moje nogi. Zamarł, gdy zobaczył czubki wojskowych sandałów. Uniósł głowę. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. – Pokiwałem poważnie głową, po czym profilaktycznie jebnąłem go kolbą w ryj, a potem poprawiłem zawodowym kopem w brzuch. Gdy skulił się w pozycji cierpiętniczo-embrionalnej, fachowo obszukałem delikwenta, zarekwirowałem nóż, kieszonkowy pistolet i kilka potencjalnie prowokujących do głupich myśli fantów. – No to co, pogadamy sobie chyba w końcu? – Nic ci... – wycharczał przez połamane zęby. – Nic... – Że co? – Ukucnąłem przy nim, podniosłem głowę za włosy. – Nic nie powiem...
Powiedział wszystko. – No i co, nie trzeba było tak od razu? – Wciąż przeżuwając łykowate mięso, pogroziłem mu trzymaną w ręku kością. – Przecież mogliśmy mieć to dawno za sobą. – A-a-a... – zajęczał tylko Faedros. Gdyby nie okoliczności, można by powiedzieć, że było całkiem przytulnie. Ogień strzelał sobie i trzaskał wesoło na piętrze opuszczonego budynku administracyjnego, przyjemnie skwierczały nasadzone na żelazny pręt kawałki polędwicy. Przez solidne kraty w oknie widziałem panoramę martwego parku i nieco dalej nurt Rzeki. Nieduże pomieszczonko szybko się nagrzewało, a wycieńczony organizm z lubością chłonął nadwyżkę energii. – Ale muszę przyznać, Faedros, że nieźle się trzymałeś – stwierdziłem z nieudawanym uznaniem, wydłubując spomiędzy zębów kawałek żyłki. – Prawie zdążyłem się zmęczyć... Chociaż powiem ci, że w normalnych, porządnych czasach Przed nie takich cwaniaków się łamało. Każdy ma swoją granicę wytrzymałości, rozumiesz? Kwestia czasu. A czego jak czego, ale czasu to mam od chuja. Od chuja i ciut, ciut. Stary zabełkotał coś niezrozumiałego. Pewnie błagał, żeby go wypuścić albo zabić – to dwa najczęstsze życzenia, kiedy człowiek minie punkt krytyczny. – No to powiedz mi jeszcze... – Przełknąłem, pokazałem kozikiem. – Po jaką cholerę wam było to. Powoli obracający się wokół własnej osi handlarz popatrzył w kierunku stojącego na starym, rozeschniętym biurku metalowego popiersia. Jak gdyby czując, że to o niej mowa, głowa świętego otworzyła oczy, potrząsnęła utrefioną w loki brodą i wydarła się na całe gardło: – Bikkeōn ! Iċ n e hæbbe sw ā w ætan sklitan als þīn e ġesēon !! Ta-ak. Serce, dusza i podstawowa atrakcja całej Hermy, czyli relikwiarz świętego o zupełnie barbarzyńskim imieniu i pochodzeniu. Nigdy nie rozumiałem, jakie były w pierwszych wiekach chrześcijaństwa kryteria uznania kogoś za świętego. Najczęściej chyba chodziło o odpowiednio spektakularną i bezsensowną śmierć; tego akurat wrzucono ponoć do studni, co trudno uznać za koniec epicki i męczennika godny, ale tak się jakoś przyjęło. Wykuty z czystego srebra, częściowo pozłacany, ozdobiony drogocennymi kamieniami i emalią relikwiarz już Przed musiał być bezcenny, a teraz był – nolens volens – okruchem Nieba na Ziemi. Cząstką boskości daną nam, grzesznym, ku podziwianiu i obcowaniu z Majestatem Transcendentnym. – Fuccan ! Pin tel! – wrzasnęła głowa. Już grubo wcześniej miałem poważne podejrzenia co do sensu i treści wykrzykiwanych przez nią słów. Teraz, po spędzeniu pewnego czasu w jej towarzystwie, uzyskałem pewność: nie były to hymny na cześć Najwyższego. Nie były to zapewne nawet słowa nadające się do spisania w kronikach historycznych, co najwyżej do wydrapania na ścianie w publicznym wychodku... Ale czego spodziewać się po barbarzyńskim władyce państewka z najciemniejszych wieków Europy, któremu większość czasu upływała na nałogowym pijaństwie i bezsensownych rzeziach, przerywanych tylko okazjonalnym kazirodztwem? – Ƿīn e scitte!
– Widzisz sam, Faedrosie: kolega Zygmunt też chciałby się dowiedzieć, dlaczego chcieliście go ukraść. Wstałem gwałtownie, a wiszący głową w dół handlarz zaskamlał i rzucił się w więzach. Butę w jego oczach już dawno zastąpił strach, który teraz powoli zaczynał ustępować miejsca zwierzęcemu przerażeniu. – Domyślam się, że obiecano wam za niego naprawdę niezłą kasę. Pozwól zatem, że ułatwię ci trochę zadanie, zapytam bardziej konkretnie: po co temu fiutowi Jonaszowi tak potężna relikwia? – Nie wiem, nie wiem, naprawdę nie wiem... – zaszlochał. Niestety: widziałem, że mówił prawdę, więc popchnąłem go tylko, żeby zakołysał się jeszcze bardziej. Zawsze powtarzano mi, że uczucia należy pielęgnować, a strach nie był przecież wyjątkiem. – No dobrze, a gdzie jest sam Jonasz? – zapytałem, przeciągając mu ostrzem gladiusa po wewnętrznej stronie uda. Zaskowyczał, a potem sapnął i rozkasłał się, gdy od niechcenia, krótkim ruchem kopnąłem go kolanem w splot słoneczny. – Podaj mi tylko miejsce, a obiecuję, że puszczę cię wolno. – Ahhhaa, ooo... nie wiem, nie wiem, ja nie... ooompf! Poprawiłem ciosem w nerki i zostawiłem go na chwilę, żeby skruszał. Wróciłem do ogniska, wyciąłem z dobrze już przypieczonej nogi plaster dymiącego mięsa, lekko przyprószyłem solą z sakiewki. – Mmm, rewelacja. Szkoda, że Gruby nie może spróbować, byłby sobą zachwycony. Masz, żeby nie było, że ci żałuję. Wepchnąłem mu kawałek mięsa do ust i zakryłem dłonią. Poczerwieniał jeszcze bardziej, zaczął się krztusić, chrychać i kasłać, oczy mu wyszły takie wielkie, że wyglądały, jakby zaraz miały wyskoczyć z oczodołów... W końcu odpuściłem, pozwoliłem wypluć na ziemię. – Zmarnowałeś kęs porządnego białka. Myślę, że w takim razie uczciwie będzie, jeśli taki sam kawałek mi teraz oddasz w ramach rekompensaty. – Nachyliłem się nad Faedrosem z nożem, a on zakwiczał tak dojmująco, jak gdybym już wziął się za wyrzynanie z niego co bardziej smakowitych kąsków. Co ciekawe, nawet nie miałem zamiaru go tknąć, a mimo to reagował już... no, w najlepszym razie nerwowo. – No, no, no. Proszę mi się tu nie rzucać, bo steki nierówne wyjdą. – Ty... ty... potworze! – jęknął Stary, gdy znów usiadłem na swoim miejscu. Popatrzyłem na trzymany w ręku kawałek, wzruszyłem ramionami. – Po śmierci stajemy się wyłącznie mięsem, Faedrosie. Zapewniam cię, że dwa–trzy kwadranse po ustaniu czynności życiowych ulatuje też dusza, a uwierz mi, że mam w tym zakresie nie tylko doświadczenie praktyczne, ale też informacje z pierwszej ręki. Ledwo dajemy radę wyskrobać coś niecoś zieleniny, a ja miałbym marnować łatwo dostępne źródło doskonale odżywczych protein? – Ty... – Poza tym sami jesteście sobie winni. Też wolałbym dietę wegetariańską, ale jakoś muszę uzupełnić ubytek energetyczny. Nic w życiu nie przychodzi darmo. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zamiast tego nagle zająknął się, zaciął i rozpłakał. Tak sobie pomyślałem, że gdyby działo się to kilka lat wcześniej, w innych czasach i okolicznościach,
może i zrobiłoby mi się go szkoda... Ale to nie była pora na współczucie, na pewno nie wobec takich jak on. – Gdzie jest Jonasz, Faedrosie? – Przykucnąłem znów obok niego, otarłem spływającą z podbrzusza aż na twarz krew. – Nie wiem, nie wiem... – jęknął handlarz, kaszlnął krwią i osmarkał się paskudnie. – Naprawdę nie wiem... – Nie kłam, Faedrosie. – Pogroziłem mu palcem, ale on rzucił głową tak, że aż zajęczał hak w suficie. – Nie, nie! Nie kłamię, przysięgam! Nie mówił nam, gdzie będzie, powiedział, że to on nas znajdzie jakby co...! On poszedł... – Taak? – Przysunąłem się bliżej. – Jonasz poszedł... w Cień... Odsunąłem się i wciągnąłem ze świstem powietrze. Stary na pewno mówił prawdę, bo przecież nie zmyśliłby czegoś aż tak głupiego. Na pewno już nie w tym stanie. No, no, no... – Jesteś pewien? – Tak, tak! Powiedział, że idzie w Cień, że będzie... Że będzie w jakimś mieście-warowni przy drodze bohaterów...! Podobno miejscowi mają wiedzieć, o co chodzi, ale my... to znaczy ja... – Dość – przerwałem Staremu. Niestety, doskonale rozumiałem, o co mu chodzi, Niestety, brzmiało to logicznie i prawdopodobnie. Niestety. Cholera, a już prawie zaczęło się wszystko układać. No trudno. Sprawdziłem na dotyk kawałki mięsa wcześniej rozłożonego do podwędzenia: rewelacji nie było, ale lepsze to niż nic, na kilka dni wystarczy. Zacząłem pakować swoje-nie swoje rzeczy do sakw, zwinąłem skromne legowisko, krytycznym okiem oceniłem kurtkę po Grubym, zwężoną prymitywnymi szwami. Ujdzie w tłoku. I tak tylko patrzeć, a znów mi się coś stanie i kolejny ciuch będzie do wyrzucenia. Gdy zdjąłem kapelusz z nieustannie bełkoczącej i przewracającej oczami głowy świętego Zygmunta, Faedros wyraźnie się zaniepokoił. – Ale... ale co ze mną? – Jak to co z tobą? – zdziwiłem się. – Obiecałem ci przecież, że cię nie zabiję. No i żyjesz, prawda? – Nie możesz...! – Miotnął się w więzach tak, że na sznurze przy kostkach aż pokazała się krew. – Nie możesz mnie tak zostawić! Złapałem pioruńsko ciężki relikwiarz za szyję i uważając, żeby nie dać się ugryźć kłapiącej zębami głowie, wepchnąłem go do plecaka, który zarzuciłem sobie na ramię. Święty wił się, szamotał i przeklinał coś w swoim dzikim dialekcie, a ja czułem, jak obija się żelaznym nochalem o każdy krąg mojego zmaltretowanego kręgosłupa. – Nie możesz...! Popatrzyłem jeszcze raz w wielkie ze strachu oczy handlarza relikwii. – Gówno wiesz, co mogę, a co nie. – Nieee...! – Przerażony wrzask przeszedł w kaszel, gdy wyszedłem na korytarz. Prześladował mnie wciąż, gdy zacząłem schodzić z drugiego piętra na dół.
– Wiesz, że ci go nie zaliczę, Zek? Spojrzałem, nawet się nie zatrzymując, na siedzącego w otworze po wyrwanym oknie Azraela. – Jak nie, jak tak? Przecież ja go wyśledziłem, ja dorwałem. Pogłówne się należy jak psu buda. – To sofistyka, Zek. – Anioł czekał na mnie pół piętra niżej w drzwiach. – W ten sposób mógłbym dawać ci Zlecenia na ludzi, o których wiem, że mają wkrótce zginąć z przyczyn niezależnych. Myślisz, że to by było uczciwe? – Co mnie to obchodzi, Azi? Odpaliłbym ci działkę. Stojący na klatce pierwszego piętra Anioł uśmiechnął się nieszczerze swymi wydatnymi, semickimi wargami. – Niestety, takie przypadki już miały miejsce i zostały surowo ukarane. – To da się skorumpować Wysłannika? – Zatrzymałem się, wstrząśnięty do głębi. – A ja, głupi, tyle lat uczciwości... Słuchaj, zalicz mi go i nie pierdol, dobra? – Nie mogę, Zek. Rozumiesz sam: raporty, księgowość, standardy rachunkowości. Nie mogę. Prychnąłem tylko i ruszyłem dalej. Głowa w plecaku nie przestawała się rzucać, próbowała mnie chyba ugryźć w plecy. Azrael czekał przy wyjściu z budynku. – Nie zaliczę, Zek. – Zaliczysz. Może nie całego, ale siedemdziesiąt pięć procent byś mógł, Azi. – Pięćdziesiąt. – No niech stracę, niech już będzie pięćdziesiąt. – Stoi! Przybiliśmy umowę, Azrael wyciągnął papiery, pokwitowałem wszystko i podpisałem jak należy. Faedros nadal darł się na górze, ale jakby ze słabnącym zapałem. Ruszyłem w kierunku bramy, widząc, jak pomiędzy drzewami przekradają się coraz bliżej i bliżej domku zbrojne prymitywnym orężem małpoludy. – Azrael, słuchaj, ty pewnie będziesz wiedział... – zacząłem, ale Anioł już odszedł. No cóż, czyli zagadka pozostanie niewyjaśniona. Zapewne nigdy nie dowiem się, czy widziałem tu próbę stworzenia nowego, lepszego człowieka, który miałby zastąpić na nowej Ziemi H om o sapien s, czy też zwykłego glitcha w programie zagłady, kolejnego babola w niedorobionej machinie Apokalipsy, kiedy ktoś coś jak zwykle pokręcił i uruchomił przyspieszoną ewolucję gatunku przeznaczonego jak wszystko inne na odstrzał. Zresztą, szczerze mówiąc, miałem to bardzo głęboko w dupie. Wychodziłem już z ogrodu zoologicznego, gdy ponad drzewami poniósł się mrożący krew w żyłach wrzask, a potem znów zapadła ciężkim, martwym całunem cisza.
– Iċ bün eow er cyn n in g! Szedłem przez uliczki Hermy, prowadząc za sobą na luźnym postronku konia i niosąc pod pachą wykrzykującą najprzeróżniejsze bzdury głowę. Ludzie zatrzymywali się i odprowadzali mnie wzrokiem w niemym zdziwieniu, co poniektórzy padali na kolana i zaczynali się modlić. Znalazło się oczywiście kilku malkontentów, którzy nie omieszkali splunąć mi pod nogi albo posunąć się do bardziej bezpośrednich gróźb... No cóż, nie można powiedzieć, żeby tłum witał mnie liśćmi palmowymi i wołaniem dziękczynnym, ale też nie na to liczyłem. W zasadzie na nic nie liczyłem. Handlarze chcieli hermę świętego Zygmunta ukraść, przy okazji poświęcając kilkaset osób, których masakrowaniem zajęliby się Wysłannicy. Zanim czereda stworów zorientowałaby się, że ktoś niesie na wschód wykradzioną relikwię, oni byliby już daleko, uciekając bezpiecznym, wcześniej wyczyszczonym korytarzem. Ja im na to nie pozwoliłem, przykładnie ukarałem i odebrałem łup, który teraz niosłem z powrotem tam, gdzie jego miejsce. Po co? Bo tak. Bo takie było status quo, a moim zadaniem było poniekąd jego utrzymanie. Wszedłem do wnętrza katedry przez mocno nadwerężone wrota, minąłem sprzątaczy, usiłujących na klęczkach zmyć z podłogi krew, po czym podszedłem do ołtarza i z rozmachu postawiłem ciężki jak cholera relikwiarz na właściwym postumencie. – No! – Przekręciłem hermę przodem do ludzi, odsunąłem się o krok. – Podziękowałbyś przynajmniej, pajacu. – Brin geþ m ē m īn e horaz ! – głowa wrzasnęła na cały głos, natychmiast posyłając podążający za mną tłum w ekstatyczny pląs radości. Popatrzyłem na ciemny, bezrozumny lud, powtarzający bezmyślnie starogermańskie mądrości uliczne, z dezaprobatą pokręciłem głową i bokiem przepchnąłem się ku wyjściu. Nie musiałem przyglądać się ludziom, żeby widzieć, co jest w ich oczach. Dopóki miałem przy sobie relikwiarz, byłem czymś w rodzaju boskiego pariasa, ale teraz spełniłem swą rolę i byłem... no, wyłącznie pariasem. I to niebezpiecznym, który najpierw sprowadził na miasto Wysłanników, potem ich jakimś cudownym sposobem odegnał, a wreszcie zwrócił Hermie jej najważniejszą i jedyną prawdziwą świętość. Nie sądziłem, że zaatakują mnie otwarcie, ale było wysoce prawdopodobne, że jeśli położę się spać, to mogę się nie obudzić: tutejsi idioci po prostu przerobią mnie na relikwie. Wyjechałem spomiędzy jeszcze bardziej niż zwykle zrujnowanych chatynek, kierując się na żelazne pylony i rusztowania Klatki. Tutaj też nie było cukierkowo, w kilku miejscach mury zostały wyraźnie osmalone i poniszczone, najbliższe miasta wieże obserwacyjne wyglądały, jakby dorwał się do nich poważnie wkurzony olbrzym. – Hej, jest Art?! – zawołałem. Odpowiedziała mi tylko głucha cisza. – Halo! Jest tam ktoś? Na jednej z wież coś się poruszyło, wychylił się strażnik. Popatrzył na mnie ciężko, a potem demonstracyjnym ruchem uniósł i przeładował karabin. – Aha. No tak, to wiele tłumaczy – mruknąłem do siebie i zawróciłem konia. Przypuszczam, że wyglądałem jak klasyczny, epicki bohater odjeżdżający po wykonaniu zadania ku zachodzącemu słońcu. Samotnik napełniony słuszną dumą po uratowaniu
niezliczonych niewinnych żywotów, zmuszony jednak przez okoliczności do odejścia w nieznane... Tak przynajmniej powinienem się w teorii czuć. Zamiast tego bolało mnie dokładnie wszystko, co tylko boleć mogło, w dodatku miałem niestrawność i znów ruszała mi się prawa dolna dwójka.
Ognisko w ruinach wsi widziałem już z daleka. Nie to, żebym się tego spodziewał, ale... ale w zasadzie to się spodziewałem. Podjechałem bliżej, zeskoczyłem z konia. – Siemano, Zek. – Artur podniósł się od ognia. – Udało ci się, co? – Ano – skonstatowałem krótko. Pokazałem ruchem głowy na zawiniętego w koc Izraela. – A ten tu czego? Art wzruszył ramionami, podał mi manierkę. – No wiesz, w zasadzie to on tu był pierwszy. Chyba na ciebie bardziej czekał, ale skoro już tak się złożyło, że ja zjawiłem się wcześniej... Usiadłem ciężko, oparłem się plecami o ścianę. Przymknąłem oczy. – Znalazłem tę torbę, wiesz, Zek? Tak jak mówiłeś, dociążona kamieniami na samym dnie latryny. Znalazłem i wyciągnąłem. Musiałem tam wleźć, a potem... – Oszczędź szczegółów, Art. – Gonili za mną, ale zapierdalałem jak wściekły. Potem torba w rzekę, a ja łukiem na północ i tutaj... Końcówka piechotą, bo koniec benzyny. I tak na ciebie czekam... Poruszyłem się, usiłując usiąść tak, żeby bolało mnie jak najmniej gnatów. – Art, słuchaj, jest jedna sprawa. Byłem w Klatce po drodze, zapytałem o ciebie. Chyba dostałeś wilczy bilet... Artur prychnął pogardliwie. Sądząc po odgłosach, wysmarkał się w palce i wytarł o spodnie. – I tak już się tam nudziłem. No pomyśl sam, Zek: ile można w tym samym miejscu się kręcić? Przez chwilę milczałem, ale potem doszedłem do wniosku, że nieładnie tak nie odpowiedzieć niegdysiejszemu partnerowi. – Nie wiem – bąknąłem. – Ja tam bym chętnie na dupie posiedział, zamiast się po świecie szlajać. – No wreszcie pan jest, no... – ziewnął budzący się Izrael. – Chłopak rusza z nami, Zek – zastrzegł Art, widząc, że chcę coś powiedzieć. – Jego sytuacja niczym nie różni się od mojej, też dostał kopa i wilczy bilet. A poza tym, sam rozumiesz... Rozchyliłem powieki i popatrzyłem na niego krytycznie. – Że co? Że jego też widzieli ze mną? Że to wszystko moja wina, tak?
– Twoje słowa, Piłacie. – Art wyszczerzył się w uśmiechu i rozłożył ręce w geście bezradności. Westchnąłem sobie ciężko, od serca. Wyglądało na to, że byłem w mniejszości; przynajmniej koń wstrzymał się od głosu. – Świetnie, zwalcie całą winę na przedstawiciela władzy. Teraz wybaczcie, panowie, ale odpieprzcie się na kilka godzin. Muszę wreszcie odespać. Prawie już zasypiałem, gdy przez zasłonę nieświadomości przebiło się jeszcze jedno pytanie: – Zek, a dokąd w ogóle potem idziemy? Przekręcając się na bok i zawijając szczelniej w płaszcz, wymamrotałem tylko: – Cytadela... A potem pochłonął mnie miłosierny sen, więc nie musiałem patrzeć na ich przerażone twarze.
Rozdział X
aleko jeszcze, no? Jakoś tak w połowie drogi pożałowałem po raz pierwszy, że pozwoliłem im iść ze sobą. Strasznie, ale to wręcz haniebnie odwykłem od czyjegokolwiek towarzystwa; dla mnie wystarczającym partnerem do rozmowy – albo do mówienia w każdym razie – był koń. A teraz przychodziło mi dzielić każdą chwilę każdego dnia drogi z dwójką towarzyszy, co nie było rzeczą prostą. Nie dało się jednak zaprzeczyć, że miało też swoje zalety. Początki były trudne, muszę to przyznać otwarcie. Art zachowywał się tak, jakby po latach wypuszczono go z klatki, który to opis nie odbiegał zresztą daleko od prawdy. Na każdy temat miał własne zdanie, zachwycał się byle gównem, nałogowo wręcz myszkował po każdej przydrożnej ruinie i w ogóle był pełen niczym nieuzasadnionego entuzjazmu.
D
Izzy z kolei non stop paplał, o wszystko pytał, a przede wszystkim przejawiał nadmierną ciekawość sprawami, które interesować go nie powinny – z moją profesją, niegdysiejszym życiem prywatnym oraz historią znajomości z Artem na czele. – Ej no, ale daleko jeszcze? Po raz pierwszy doceniłem podróżowanie z towarzyszami, gdy zatrzymaliśmy się w pozostałościach kolejnego miasta. Rzadko zdarzało się, żeby gnieżdżący się w ruinach autochtoni napadali na samotnych podróżnych; jeszcze rzadziej byli na tyle zdesperowani lub obłąkani, aby próbować atakować grupę. Tutaj akurat tak się trafiło: podeszli pod nasze obozowisko w pięciu, zbrojni w prymitywne siekiery i ze szczerym zamiarem zarąbania nas we śnie. Gdyby nie trzymający swoją wartę Art, byłoby... no, krucho. Oczywiście z drugiej strony, gdyby nie palący się ogień, to istniała szansa, że nawet by nas nie zauważyli, ale to tylko rozważania teoretyczne. Tak czy inaczej, obeszło się bez strat po naszej stronie, a łupy trafiły się przydatne. – Halo, chyba pytam o coś, no. Potem powoli zaczęło do mnie docierać, że nawet napotkani po drodze ludzie traktują mnie jakoś... bardziej po ludzku. Wcześniej wszystko było załatwiane szorstką mieszaniną żądań i stwierdzeń, a teraz nawet złożyło się raz i drugi, że ktoś podzielił się swoimi zapasami, nie żądając odpłaty w twardej walucie srebrnych szekli. A przecież wcale nie zachowywałem się diametralnie odmiennie. Nie mówiłem ani inaczej, ani więcej – ale okazywało się, że ktoś mówił za mnie. Co jak co, ale gadane to Izzy miał. – No to powtórzę może. Daleko jeszcze? – Kur-wa! – warknąłem i sarknąłem naraz, wznosząc rękę, żeby przyładować chudzielcowi z chlapacza. Ten uskoczył, smyrgnął pod końskim brzuchem i dopiero z bezpiecznej odległości zrobił obrażoną minę. – Ej no, tylko się pytam! Powaga, daleko jeszcze? – Będzie koło piętnastu mil – wyręczył mnie Art. – Jeszcze jeden marsz i jesteśmy na miejscu. – Jeszcze tyle? Ojaaaa... Westchnąłem. Jednak nie nadawałem się na część grupy. Ale zgodziłem się na ten idiotyczny układ, bo z początku potrzebne mi było wsparcie. Po rozróbie w Hermie nijak nie mogłem dojść do siebie. Potrafiłem spać po kilkanaście godzin (wiem, bo Art miał wciąż działający ręcznie nakręcany zegarek; zresztą kazałem mu go w cholerę wywalić, jak tylko się o tym dowiedziałem), żreć za dwóch i do tego ledwo powłóczyłem nogami. Jednym słowem, nijak nie kwalifikowałem się na jednoosobową watahę wilków, za którą przywykłem się uważać. – Niedługo powinno być ją widać – odezwałem się. Popatrzyli na mnie obydwaj, cokolwiek zaskoczeni. – Mniej więcej tam. – Zek, ale to jeszcze kilkanaście mil... – nieśmiało zaoponował Art. Wzruszyłem ramionami i skręciłem nieco bardziej na zachód, żeby ominąć wojskową cysternę z wymalowanymi znakami ostrzegawczymi. Człapiący obok mnie, objuczony bagażami koń zarżał niespokojnie, czując zapach chemikaliów. Ująłem go bliżej przy uździe i poprowadziłem ślad w ślad za sobą.
Wrak leżał na prawym boku w rowie przy niegdysiejszej drodze szybkiego ruchu, potężne koła wisiały w powietrzu jak zbyt krótkie nogi przewróconego na grzbiet żółwia. Już z daleka widać było, że ziemia wokół jest bura i spalona, przesiąknięta do głębi żrącą substancją, która wyciekła z rozszczelnionego zbiornika. Pełno było w naszym świecie takich obrazków: wykolejone pociągi z niebezpiecznymi odpadami, strefy śmierci wokół dawnych fabryk chemicznych, składowiska DDT, na które wdarły się zmieniające koryto rzeki... Tylko że nie było komu się tym przejmować, a poza tym nie istniała już przyroda, której moglibyśmy zaszkodzić. Wróciliśmy znów na asfalt, ale ja od razu zszedłem na ziemiste pobocze: niewygodnie się szło po twardym w podkutych butach, co rusz się ślizgałem, a poza tym przywierająca do nitów farba z wymalowanych oznaczeń mogła zostawić zupełnie zbędny, niekoszerny ślad. Moi towarzysze nie mieli takich skrupułów, lawirowali pomiędzy wrakami i zaglądali przez zakurzone szyby do wnętrz samochodów. – Zek, chyba jeszcze daleko jesteśmy, nie? – powtórzył Art. Domyślałem się, że nie ma ochoty pchać się do Cytadeli, bo siłą rzeczy słyszał o niej masę niekoniecznie dobrych rzeczy. Miało to jednak drugorzędne znaczenie, bo i tak musiałem tamtędy przejść, żeby wykonać podrzucone przez Azraela Zlecenie, to raz. Dwa, potrzebowałem broni i sprzętu – zarówno dla siebie, jak i dla nich. – Daleko. Ale niedługo zobaczycie. – Ej no, naprawdę jest aż taka wielka? – ochoczo podchwycił Izzy. Wydawało mi się, że od dłuższego czasu usiłował mnie właśnie sprowokować, żebym coś opowiedział o tym na poły mitycznym miejscu, do którego zdążaliśmy. – Tak. Zdecydowanie niemała. – Ale jak to możliwe? Przecież chyba nie da się... – Sam popatrz. – Wskazałem ręką. – Gdzie, gdzie? – Izzy podskoczył, przysłonił oczy od słońca, wpatrzył się w horyzont. – Ej no, tam nic nie ma, no! Tylko jakaś... A potem zobaczył ją i zamilkł. Milczał jeszcze wtedy, gdy zatrzymaliśmy się na postój, a Cytadela wcale nie urosła dużo ponad horyzontem. Nieszczególnie gadatliwy był też kolejnego marszodnia, gdy szliśmy i szliśmy, a ona powoli robiła się większa, dając pojęcie o rzeczywistym rozmiarze konstrukcji. – No, mała faktycznie nie jest – odezwał się w końcu, gdy stanęliśmy niemalże u jej stóp. Cytadela wznosiła się postrzępionym, nierównym szczytem, plując w idealnie czyste niebo kłębami gęstego dymu. Całą budowlę oplatała pozornie krucha, niemal filigranowa siateczka rusztowań i pomostów, po których uwijały się ledwo widoczne z tej odległości mrówki Nawróconych. Niestrudzona praca ku chwale Bożej wrzała tu na okrągło, coraz to nowe ładunki skał i drewna przybywały z całej okolicy, rozładowywane, przerabiane, ciosane i wciągane na najwyższe poziomy twierdzy, gdzie setki par rąk robotników układały je w kolejne warstwy pnących się wyżej i wyżej poziomów wysmukłego, przypominającego wielki kieł zikkuratu. Nie odzywałem się ani słowem, pozwalając im po prostu kontemplować widok. Art w końcu pokręcił głową w niedowierzaniu, tocząc wzrokiem po otaczającym Cytadelę pustkowiu. – Co tu się stało, Zek?
żużlu.
Pociągnąłem nosem i splunąłem na ziemię, czując wyraźnie wiercący w nozdrzach zapach
– Królestwo Boże nadeszło, ot co. Jak okiem sięgnąć, krajobraz przypominał gigantyczną kopalnię odkrywkową albo może raczej plac wyburzeń. Nie było tu ani jednego drzewa, nawet pół kamienia; zupełnie nic. Nic. Tylko niekończące się linie umocnień, wysunięte bastiony, barbakany bram, wypełnione zaostrzonymi palami fosy i usypane z przemieszanego z ziemią popiołu reduty, wznoszące się coraz wyżej i wyżej, przechodzące w ułożone z cyklopich bloków kamienia mury samej Cytadeli. Po wschodniej stronie płonęły setki roznieconych w gigantycznych kamiennych misach ogni, rozchodzących się koncentrycznymi półkolami wszędzie tam, gdzie sięgał rzucany przez samą fortecę cień. Długimi liniami ciągnęły się groble i drogi dojazdowe, po których bezustannie sunęły zaprzęgnięte w ludzi transporty budulca i rudy. Czarne chmury opadały na ziemię kręcącymi się powoli płatkami sadzy. – Podaj im ię i cel prz ybycia! – Z nieba przed nami spłynął wirujący żyroskop złożony z trzech płonących kół od wozu, najeżonych na obrzeżach ludzkimi oczami. Izzy czknął ze strachu, Art sięgnął do pasa po topór, ale pokazałem im gestem: spokojnie, mam to pod kontrolą. – Ezekiel Siódmy, legalnie działający Komornik na usługach Góry. Sprawa natury zawodowej – wyrecytowałem gładko formułkę, wyciągnąłem otrzymany od Anioła kwit i rozłożyłem tak, żeby Pastuch mógł mu się przyjrzeć. Istota podleciała bliżej i zamarła, najwyraźniej wpatrując w pergamin; tylko płomienie furkotały na kręcących się kołach. Zrobiło mi się nieco nieswojo, bo trwało to dłużej niż zazwyczaj, więc zacząłem już powątpiewać w uczciwość Azraela... Ale potem Pastuch zawirował szybciej, uniósł się w powietrze i zniknął nam z oczu. – A co z nami? – odezwał się Art. Szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia. Dotąd byłem w Cytadeli tylko kilka razy: na samym początku, gdy odbierałem przydziałową broń, i krótko potem, jeszcze z Ozjaszem, jedynym człowiekiem, który Po był moim prawie-przyjacielem. Nie wiedziałem i nie śmiałem przypuszczać, co może się stać, jeśli niezgłoszeni Górze śmiertelni podejdą zbyt blisko murów. Popatrzyłem po otaczającym nas zniszczonym krajobrazie. W kilku miejscach widać było nieduże ni to osady, ni to obozy. Przed bramą zachodnią tłoczyli się i tuptali w miejscu strudzeni drogą pielgrzymi, pragnący dostać się do przyjmujących akurat Świętych. Wokół paliło się kilka ognisk, dalej widziałem coś na kształt miasteczka namiotowego. Kiedyś była tam na poły stacjonarna karczma, ale od tamtej pory Cytadela rozrosła się i budynki musiały pójść na przemiał, odsuwając się o kolejne kilka stadiów. Tam moi towarzysze powinni być względnie bezpieczni. – Lepiej nie pchajcie się za daleko. Zatrzymajcie się o tam. – Palcem pokazałem skupisko prymitywnych chatynek. – I nie zwracajcie na siebie uwagi. – To znaczy? – To znaczy, że jesteście normalni i będziecie się wyróżniać. Ludzie, którzy przychodzą do Cytadeli, są... – Specyficzni? – usłużnie podpowiedział Izzy. Skrzywiłem się, potarłem brodę, szukając
właściwego słowa. – Pojebani są. Aha, i zaopiekujcie się koniem. – A ty? – Ja idę do środka.
Kiedyś tu było miasto. Nieszczególnie ładne i nieszczególnie przyjazne, mało charakterystyczne. Dla mnie – będące głównie punktem przelotowym na ośmiu z dowolnych dziesięciu tras pomiędzy domem a jakimkolwiek punktem docelowym na zachodzie. Miasto, które zapamiętałem przede wszystkim z powodu nieustannych robót drogowych i konieczności pchania się za każdym razem przez samo centrum. Podobno zaczęli budować jakąś obwodnicę, ale nie zdążyli jej dokończyć. Nie zdążyli, bo w samiusieński środek wszystkiego, prosto w zabytkowy klasztor z któregoś tam wieku, centralnie w mega-uber-duper-zabytkowy skarbiec pełen identycznych dla mnie kielichów mszalnych i przeżartych przez mole szat liturgicznych, dokładnie między oczy cudownego obrazu, będącego w istocie ukradzioną dawno temu Ruskim ikoną, pierdolnęła spadająca gwiazda. Nie taka znów wielka, na pewno nijak niemająca się do tej, która dawno temu rzekomo sprasowała na papkę dinozaury i dała nam ropę naftową oraz masę innych przydatnych kopalin. „Rzekomo” – no bo oczywiście wszystko to było przecież kłamstwem. Świat miał przecież raptem sześć tysięcy lat z okładem, a wszystko, co uznaliśmy niegdyś za starsze, było fałszywkami porozmieszczanymi w ziemi odgórnym rozporządzeniem. Ot tak, dla jaj, żeby przetestować naszą wiarę. Ale tego wszystkiego dowiedzieliśmy się stosunkowo niedawno. W każdym razie gwiazda spadła, rozniosła w drzazgi dużą część klasztoru i zagrzebała się gdzieś pod ołtarzem głównym. Ludzie w pierwszym odruchu uznali to za cud i zaczęli się modlić przy kraterze, z którego dobiegały dziwne odgłosy. No a dalej poszło już z górki. Jak się domyślacie, scenariusz był typowy: życie mieszkańców okolicy zamieniło się wkrótce w piekło, sami mieszkańcy w nawóz, a Serafini wyjarali miasto do gołej ziemi, równając wszystko do zera. Standardowy zestaw, można rzec – ale z jednym wyjątkiem: tutaj pojawili się Architekci. Nie słyszałem o jakimkolwiek innym rejonie, w którym mieliby występować, ale też nie mogłem założyć, że nie było ich nigdzie indziej. Wiem tylko, że to konkretnie miejsce musiało czymś różnić się od dziesiątków innych, które dane mi było przez te lata tułaczki widzieć; tutaj, zamiast tylko niszczyć, Wysłannicy zaczęli też budować. Opowiadał mi kiedyś przygodny pijaczyna, że był tu na miejscu, jak to się wydarzyło, i wszystko widział. Że łaził po ruinach klasztoru, oglądał dziurę i szukał meteorytu, żeby go sprzedać na złom, a potem spierdzielał w podskokach, kiedy jego kolegę szabrownika dorwała pierwsza Szarańcza, która zaczęła akurat wyłazić z krateru uderzeniowego. Najpierw była
Szarańcza, potem woda zrobiła się gorzka jak piołun, pojawiły się Skorpiony, wreszcie przyszła cała reszta tego nadprzyrodzonego tałatajstwa, które rozpełzło się po okolicy – ale jednocześnie na ruinach zaczęła wyrastać kolejna świątynia. Wokół zniszczonego klasztoru powstał mur, a potem jeszcze jeden, kolejny i następny, gmach piął się coraz bardziej w górę, obrastał kolejnymi wieżami i przybudówkami, rampami i nasypami. Pijaczek mówił mi, że z początku wszystko to zdawało się dziać samo z siebie, że pierwsi ludzie tylko dołączyli się do prac, ale bynajmniej ich nie zaczynali... Szczerze mówiąc, średnio w to wierzyłem. Znając modus operandi tych tam, na Górze, to pewnie urządzili gigantyczną łapankę. Najpierw zrobili wstępną selekcję, kazali ludziom zbudować baraki sypialne, potem rezydencję dla Kon z en tration Kam pfkom m an dan ta, a w końcu batogami zagnali do roboty na chwałę Bożą – albo może i pominęli ten kawałek z barakami, bo i po co? Od razu do roboty, po śmierci odpoczniesz! Jakkolwiek było, Cytadela zaczęła powstawać dość wcześnie. Nie potrafiłem jednak ustalić, czy zaczęli ją wznosić zaraz Po, czy trochę później, gdy okazało się, że niebiański Blitz krieg się nie udał i eksterminacja planety trochę się przeciągnie. Próbowałem podpytywać o to Azraela, ale on wykręcał się zwyczajowym sianem – transcendencja, odwieczność, niezmienność Planu. Jeśli ktokolwiek mógł wiedzieć więcej, to właśnie Architekci, ale tych nigdy, przenigdy nie odważyłbym się zapytać o nic. Widziałem jednego z nich w korytarzach Cytadeli – wyniosły, milczący, absolutnie nieziemski w swej złocistej gracji. Idealnie odmierzonym krokiem sunął przez dolne poziomy twierdzy, a wokół jego głowy wirowały i płynęły w powietrzu projekty konstrukcji przyszłych i minionych, na zmianę zaplatające się i rozpadające na poszczególne części składowe. Miało się wrażenie, że istota w całości składa się z cyrkli, linijek, kątomierzy i suwaków logarytmicznych, które tylko dla niepoznaki przyobleczono w skórę o kolorze mlecznego marmuru. Architekt wydawał się tak cholernie... inny od całej reszty Wysłanników, że można było wręcz zwątpić, czy wyszli spod rąk tego samego Stwórcy. Może to kwestia kolejnego błędu? Zamiast Cherubina zapakowali w kapsułę desantową kilku takich cudaków? Ci dopiero po zrzucie zorientowali się, że ktoś pomylił światy, ale i tak twardo zabrali się do roboty, bo nic innego nie umieli. A jako że nie było rozkazu „stop”, to tak budowali... i budowali... i pewnie budować będą, aż nie dogrzebią się do jądra planety, a cała wieża po prostu nie zapadnie się pod własnym ciężarem. Tak rozmyślając, doczłapałem do pierwszej, zewnętrznej bramy obwarowań. – Ezekiel Siódmy, legalnie działający Komornik na usługach Góry, w trakcie wykonywania obowiązków służbowych – wyrzuciłem jednym tchem. Ktoś słuchał, bo brama drgnęła i zaczęła się powoli otwierać. Za nią pokazała się – a jakże! – droga identyczna do tej, którą tu przyszedłem, a na jej końcu kolejny mur. I kolejna brama. Poprawiłem już ciążący mi pas nośny: to będzie długi spacer... No tak: korzystając z długiego i nudnego marszu, może powiem o pasach nośnych słów kilka. Otóż jednym z zabawniejszych błędów w systemie wdrożonym i egzekwowanym przez Górę była kwestia noszonych przy sobie rzeczy. W grę wchodziły na dobrą sprawę tylko przedmioty roboczo zakwalifikowane jako „koszerne”, czyli wykonane wedle technologii datowanej na pi razy oko najpóźniej drugi wiek naszej ery. Noszenie czegokolwiek – chociażby
pierścionka – współczesnej roboty mogło ściągnąć uwagę i gniew Wysłanników. I to wcale nie trzeba było mieć go na sobie, wystarczyło posiadanie przy swojej skromnej osobie, na przykład w sakiewce albo torbie. Albo za pasem. Jedynym wyjątkiem była tutaj torba zawieszona na pasie. Okazało się bowiem, że jeśli w skórzanym pasie wyciąć dziurkę, przez którą następnie przewlekało się rzemień (żaden inny sposób nie działał), to z jakiegoś powodu Wysłannicy po prostu nie widzieli, że człowiek ma tam coś niekoszernego. Oczywiście mocno nadwerężało to konstrukcję samego pasa, który trzeba było wzmacniać najróżniejszymi oczkami, okuciami i temu podobnymi elementami, a te rzecz jasna też musiały być odpowiednio koszerne... No, rozumiecie poziom komplikacji. Tak więc dobry pas nośny z kilkoma oczkami był rzeczą naprawdę nie do pogardzenia, a jego wolnorynkową wartość niejednokrotnie mierzyło się ceną życia. Ja na moich skromnych czterech oczkach miałem teraz zaczepioną tylko jedną torbę, przesuniętą na sam tył. Nie było to szczególnie wygodne, bo cały czas obijała mi się o nogi i zawadzała potwornie, ale... ale musiałem jakoś rozłożyć poziom niekoszerności, więc zaczepiłem ją na wszystkie szlufki. W dodatku porządnymi węzłami żeglarskimi, tak że jednym pociągnięciem ręki byłem w stanie wszystkie cztery rozwiązać i błyskawicznie zrzucić potencjalnie niebezpieczny ładunek na ziemię. Pewnie niewiele by to pomogło, ale gra była warta świeczki. Już po ilości tych wytłumaczeń domyślacie się pewnie, że miałem plan. Miałem plan, a jakże; miałem też strasznego nerwa oraz dupę aż mokrą od potu i ciągłe przeświadczenie, że coś pójdzie nie tak. – Ezekiel Siódmy. Legalnie działający Komornik. Na usługach Góry. W trakcie wykonywania, kurwa jego mać, obowiązków służbowych – powtórzyłem po raz nie wiadomo który. Stojąca przy bramie figura skrzydlatego lwa drgnęła i powoli obróciła ku mnie kamienny łeb, a ja na szybko odtworzyłem w pamięci i przeanalizowałem właśnie wypowiedziane słowa, nabrałem głęboko tchu i wyrzuciłem z siebie jednym ciągiem: – Ezekielsiódmy! Legalniedziałającykomorniknausługachgórywtrakciewykonywaniaobowiązkówsłużbowych! Posąg wrócił do poprzedniej pozycji, a ja tylko otarłem zimny pot z czoła. No niech to diabli, wycieczka mogła zakończyć się szybciej, niż przypuszczałem... Nie mam pojęcia, co potrafił zrobić taki kamienny lew, ale na pewno coś paskudnego. Nie miałem najmniejszego zamiaru sprawdzać. Mocno to wszystko rozbudowali od czasu mojej ostatniej wizyty, więc trzeba będzie podwójnie uważać. Ostatnia z bram zaczęła się otwierać. Gdy zobaczyłem pełniących rolę warty honorowej Ofiarników, zrobiło mi się jeszcze bardziej nieprzyjemnie niż wcześniej; nie lubiłem tych wielkich, tępych mutantów. Jeden spojrzał na mnie rozdętą, schowaną pomiędzy zwałami mięśni i tłuszczu nieproporcjonalnie małą twarzą brzydkiej kobiety w średnim wieku... Fuj. Dosłownie wbite w pancerze z brązowych płytek, dociążone nagolenicami i karwaszami wielkości wanienek dla niemowląt stwory ledwo dawały radę zachować pozycję wyprostowaną, wspierając się ciężko na mieczach wysmukłych i delikatnych niczym deski do prasowania. O ile taki Cherubin był tylko przerośniętą dekoracją z barokowego kościółka, a Skorpion chorym rojeniem majaczącego na pustyni anachorety, to te paskudne zlepki były kiedyś przecież ludźmi, jak ja.
– I czego się gapisz, bałwanie? – rzuciłem wyzywająco, ale Ofiarnik chyba nawet nie zarejestrował, że się odezwałem. Starając się bardzo nie przyspieszyć kroku, przeszedłem pomiędzy dwoma paskudami i wkroczyłem na okalający Cytadelę dziedziniec zewnętrzny. Nie wiem, jaki był sens najpierw sortowania przybywających ludzi na poszczególne drogi podejścia, a potem wpuszczania ich wszystkich razem na wspólną otwartą przestrzeń. Rezultat był łatwy do przewidzenia: pielgrzymi kręcili się bez sensu w kółko i stali z szeroko otwartymi gębami, rozłazili po całym terenie, blokowali nadchodzące z kamieniołomów na południu transporty, wciskali, gdzie nie trzeba, i w ogóle przeszkadzali. Maszerujący w dwudziestoosobowych oddziałach ciężkozbrojni Nawróceni pokrzykiwali na nich i przeganiali z miejsca na miejsce, od czasu do czasu z góry zlatywał Pastuch i głosem niczym miedziany cymbał przywracał na krótki czas porządek, ale potem sytuacja błyskawicznie wracała do wcześniejszego stanu kompletnego chaosu. – Przepraszam pana najmocniej, którędy dostanę się do kaplicy Świętego Guineforta? Popatrzyłem ciężko na nieśmiało pukającego mnie w ramię staruszka i bez słowa pokazałem ręką pierwsze lepsze drzwi. Kilka przygodnych osób musiało zauważyć mój gest i podążyło ochoczo za nim, wychodząc z równie słusznego co zgubnego założenia, że przedstawiciel urzędującej władzy zawsze ma rację, a jeśli ktoś gdzieś idzie, to znaczy, że warto, bo pewnie wie lepiej. Święty Guinefort był akurat dość popularnym celem pielgrzymek: przyjmował w zasadzie na okrągło, wysłuchiwał każdego, kto tylko przyniósł mu coś smacznego, łatwo było odgadnąć jego nastrój, a poza tym, jak na Świętego, był nawet przewidywalny i obliczalny. Nawet albo właśnie dlatego, że był rottweilerem. Nie, na pełnej powadze mówię: Święty Guinefort był psem, pierwszym i chyba jedynym szorstkowłosym Świętym Kościoła, prawdziwą czworonożną bestią o wielkim, szerokim pysku, pełnym lepkiej śliny i żółtych zębisk. Co prawda tych kilka lat przemieszkiwania w Cytadeli zdążyło nieco stępić jego wrodzoną agresję i przyzwyczaić do luksusów, więc teraz przewalał się tylko z boku na bok na znoszonych mu przez pielgrzymów kocach i zjadał co smaczniejsze kąski z darów, ale nikomu nie odmawiał widzenia. Zresztą nie miał w jaki sposób odmówić, bo – jak się już rzekło – był psem. Zdecydowanie wolałem jego od całej reszty tej zakłamanej, przesłodzonej, frenetycznopsychotycznej czeredy, do której ustawiały się kolejki petentów w nadziei na chociażby przelotne widzenie albo wieszcze słowo. Większość Świętych była zwykłymi psycholami, którzy w cywilizowanym świecie trafiliby albo do przytułku, albo pod most: socjopatyczna Agnieszka z jej irracjonalną agresją słowną wobec mężczyzn; ochlofobiczny Szymon Słupnik, nieustannie chowający się przed pielgrzymami po całej Cytadeli; aspołeczny Franciszek, okradający śpiących tylko po to, żeby spalić łupy; epileptyczny Wit, którego numerem koronnym było oddanie moczu na zgromadzony wokół niego tłum; albo autystyczna Cecylia, bezustannie wydzierająca się na całe gardło i potrafiąca porozumiewać się wyłącznie śpiewanymi dwuwierszami, przy których teksty puszczanych na wiejskich dyskotekach piosenek były szczytem kunsztu poetyckiego. Tylko pewna część Świętych siedziała na stałe w Cytadeli, większość szwendała się po zniszczonej i opustoszałej Ziemi, wlewając w serca ludzi fałszywą nadzieję i próbując namówić ich do niestawiania oporu oraz dobrowolnego poddania się eksterminacji.
Zaprawdę, powiadam wam: ten, do którego się wybierałem, był tutaj chwalebnym wyjątkiem. – Ezekiel Siódmy, oficjalnie działający Komornik na usługach... nie no, ja was pierdolę, serio? – Popatrzyłem na Nawróconych, stojących w charakterze straży przy drzwiach warsztatów. – Mówiłem to już dziś tyle razy, że chyba naprawdę powinniście wiedzieć, kim jestem. Opancerzeni troglodyci wymienili spojrzenia, poruszyli się niespokojnie. Nie widziałem nigdzie żadnego oficera; trzeba było kuć żelazo, póki gorące, więc po prostu ruszyłem ku wrotom. – Mam sprawę do Stratilaty. – Stratilatos nie przyjmuje. Proszę zgłosić się do rejestracji w budynku głównym albo... – zaczął niepewnie ten wyższy, ale ja tylko wyciągnąłem zza pleców talon, pomachałem mu przed twarzą. – Oficjalna przepustka, zezwolenie i nakaz. Nie przeszkadzajcie, chłopcy, sprawa służbowa. – Nikt nie wchodzi do warsztatów bez odpowiedniego dokumentu – odezwał się ten drugi, przysuwając bliżej i zagradzając mi drogę tylcem włóczni. Gadali jak nakręcone katarynki, pewnie mieli specjalne zajęcia z takiej korpomowy. – Proszę zgłosić się do rejestracji w budynku głównym albo skontaktować z organem certyfikującym dostęp. – A co, to niby nie jest odpowiedni dokument? – Chciałem przecisnąć się między nimi, ale ten większy odepchnął mnie bezceremonialnie, nastroszył się. – Stratilatos nie przyjmuje! Idźcie dalej, obywatelu. Poczułem, jak w gardle narasta mi gula. – „Obywatelu”? – wysyczałem, wyciągając kolejne papiery. – Jestem Komornikiem, ty odpadzie eschatologiczny! Jak śmiesz przeszkadzać mi w wykonywaniu obowiązków służbowych! – Stratilata nie przyjmuje...! – Komornik...! – Co tu się dzieje?! Obejrzeliśmy się na nadchodzącego korytarzem centuriona z obstawą. No, to teraz pójdzie szybko, ale wcale nie łatwo. – Ezekiel Siódmy, Komornik. Do Stratilaty na oficjalny talon. – Wyciągnąłem przed siebie papier, ale setnik tylko spojrzał na niego i pogardliwie wydął wargi. – Zapiszcie się w rejestracji, panie Komorniku. Hagios Stratilatos nie przyjmuje. – Mam oficjalną sprawę służbową... Hej! Heeej! – wydarłem się. Chciałem rzucić się ku wrotom i załomotać, ale jeden z Nawróconych złapał mnie za ramię. – Zabierzcie go stąd! – krzyknął centurion. Któryś z jego przybocznych chwycił mnie wpół, zaczęliśmy się szamotać i przepychać. Poczułem, że jeden z nich chce podebrać mój gladius, więc odtrąciłem obcą rękę i wyszarpnąłem miecz. Wcale nie chciałem go odpalać, ale uszkodzony oręż musiał mieć obniżony próg wrażliwości na moje rozdrażnienie. Klinga buchnęła wściekłym, purpurowym płomieniem, ktoś zawył z bólu i przerażenia. Błyskawicznie odskoczyli ode mnie na bezpieczną
odległość, zostałem sam. Zupełnie sam w kręgu jeszcze niepewnych swego, ale już sięgających po broń Nawróconych, w samym sercu Cytadeli, na domiar złego w torbie przy pasie mając... – Niech mi ktoś łaskawie wyjaśni, co to za wrzaski. Głos nie był ani głośny, ani agresywny, ani nawet stanowczy. Po prostu był – jak kuty żelazny pręt. Legionistów jak gdyby ktoś oblał lodowatą wodą, bo podskoczyli wszyscy i przyjęli postawę zasadniczą, ryzykując, że pozarzynam ich jak prosiaki. Z westchnieniem ulgi opuściłem miecz, spojrzałem na stojącą w uchylonych wrotach do warsztatów postać. – No cześć, Teodor. Już myślałem, że naprawdę cię nie ma. – Ezekiel? No proszę, co za niespodzianka! – rozpromienił się Stratilata. – Żołnierze, wpuścić go natychmiast. To mój znajomy i przyjaciel. – Wasza Ekscelencjo! Byliśmy przekonani, że... – zaczął setnik, ale oczy Świętego błysnęły stalą i tamten umilkł. – Na pewno jesteś zajęty. Może nie będę ci przeszkadzać – podbiłem stawkę. – Ależ wchodź, Ezekielu, zapraszam cię jak najgoręcej! Spojrzałem tryumfująco na centuriona, z godnością poprawiłem tunikę i skinąłem głową. Przeszedłem pomiędzy żołnierzami, minąłem Stratilatę i wkroczyłem do jego sanktuarium. Odlane z polerowanego brązu drzwi bezszelestnie zamknęły się za nami, odcinając od świata zewnętrznego w tej prawdziwej świątyni ognia. W paleniskach po lewej i prawej huczały błękitnawo-fioletowe płomienie, potężne wyciągi odprowadzały dym i wymuszały wentylację, ale i tak było tu gorąco jak w piecu. Pachniało węglem drzewnym, rozgrzanym metalem, olejem i pyłem żelaznym, w kątach zalegał charakterystyczny rdzawy kurz. Na granitowych stołach leżały porozkładane na części elementy uzbrojenia i broni, ściany zawieszone były odręcznymi rysunkami technicznymi potężnych machin wojennych i szkicami ornamentów na pancerzach, masywne kowadła różnych kształtów i rozmiarów stały ustawione karnymi rządkami, czekając tylko na dotknięcie ręki tego Hefajstosa nowych czasów, prawdziwego wirtuoza spiżu i stali. – Długo nie zaglądałeś, Ezekielu. Cóż dobrego u ciebie? – Nic. – Uśmiechnąłem się do niego kwaśno. – Zgorzkniały i cyniczny jak zawsze. Wiesz, że i tak będziesz musiał mi opowiedzieć, więc nie przeciągaj niepotrzebnie... Mam kilka amfor doskonałego falernijskiego czarnego, może ono poprawi ci humor!
Widok z tarasu był naprawdę imponujący. Idealnie okrągłe słońce ledwo muskało ciemną linię horyzontu, długie cienie kładły się od drzew, wyglądających z tej wysokości jak zapałki powtykane w burą ziemię. W dole powoli przesuwały się mrówcze kolumny zaprzęgów i pełgały
iskierki potężnych ognisk na murach, które z wysokości górnych pięter Cytadeli zdawały się nieledwie liniami wyrysowanymi patykiem na piachu. – Cholercia, faktycznie wyborne. – Mlasnąłem, unosząc wypełnioną winem czarę. Smak osiadał ciężko na języku, drażnił policzki i przelewał się falami garbnika po podniebieniu, niosąc ze sobą aromat gliniastej ziemi i cytrusów. Rozwalony na swej leżance Stratilata uniósł się na łokciu i pokiwał kędzierzawą głową. – Mówiłem, że jest warte swego. Prosto z dna morza, galera leżała kilka mil od wybrzeża Likii... A to dobry rocznik był, znałem kapitana. Jeszcze tylko jakaś muzyka by się przydała, i tancerek kilka najlepiej. Bez mała siedmiostopowy, obleczony w idealnie wymodelowane ciało opalonego na brąz greckiego półboga, mający absolutnego pierdolca na punkcie wszystkiego, co tnie, kłuje i rąbie, święty Teodor Stratilata zachowywał się dokładnie tak, jak robiłby to na jego miejscu każdy rozsądnie myślący człowiek: czerpał z życia pełnymi garściami. – No to dawaj. Wyciągaj, co tam masz. – Zatarł ręce i spojrzał na mnie znacząco. – A ja coś mam? – zagrałem głupiego. – Nie mów, że zapomniałeś. Prosiłem cię przecież wtedy, że jakbyś coś, gdzieś... Przetrzymałem go chwilę w niepewności, potem sięgnąłem do sakwy i podałem mu prostokątny pakunek. Stratilata wyciągnął z pochewki przy pasie nożyk i zaczął powoli, z namaszczeniem rozcinać kolejne warstwy nawoskowanego materiału, próbując jak najskuteczniej dobrać się do środka bez ryzykowania uszkodzenia cennej zawartości. W końcu popatrzył na mnie z niedowierzaniem, opadł na leżankę i sapnął ciężko. – O ja ciebie, Ezekiel! – Nie było łatwo to znaleźć, jeszcze trudniej zabezpieczyć. Nie ruszaj! To delikatna rzecz! – Popatrzeć tylko na okładkę... – Ani mi się waż zdejmować okładzin ochronnych. Nie tutaj, nie w samym środku Cytadeli. Spojrzał na mnie z żalem, ale odpuścił sobie podważanie czubkiem nożyka wymalowanej w znaki tłumiące obwoluty. Przekartkował zszyte grzbietami czasopisma na lśniącym, kredowym papierze, zatrzymując się na dłuższe chwile tylko tam, gdzie nad innymi kolorami farby drukarskiej wyraźnie dominował róż i blond; dobrze go wyczułem z gustami i guścikami, starego rozpustnika. Z zajrzeniem do Stratilaty nosiłem się już od dłuższego czasu. Miałem nawet uzbieraną dla niego paczkę z co ciekawszymi znaleziskami, ale sami wiecie – nie złożyło się, bo cały plecak wraz z zawartością spalił mi z przyłożenia Cherubin. Więc jak tylko natknąłem się na odpowiedni, hm, sklepik, od razu pozbierałem co lepsze kawałki i zmajstrowałem na szybko pokrytą znakami ochronnymi obwolutę, mając nadzieję, że kiedyś to Teodorowi oddam. A że nadarzyła się okazja, głupio byłoby nie upiec dwóch pieczeni przy jednym ogniu. – To... naprawdę mieliście takie kobiety? – Pokazał palcem na rozkładówkę, w większej części zajętą przez wybitnie nienaturalne krągłości pewnej gwiazdeczki dawno zapomnianego reality show. – Może nie wszyscy i nie na okrągło, ale faktycznie takie też były. – W zasięgu ręki, co? – Święty zarżał z własnego dowcipu. – Powiem ci, Ezekielu, że...
szkoda tego wszystkiego! – Ano szkoda – przyznałem. – Może po tamtej stronie będzie coś podobnego chociaż. – Aha, będzie. Jak sami z chmurki ulepimy, he, he... – Teoś, ale tak zupełnie teoretycznie: potrafiłbyś zrobić mechaniczną kobietę? Taką, żeby wyglądała jak prawdziwa, zachowywała się jak prawdziwa, no i cała reszta? Stratilata zainteresował się wyraźnie, zastanowił. Nadal mnie to zaskakiwało, że Wysłannicy byli tak idealnie logiczni, ale co poniektóre – czasami zupełnie oczywiste – pomysły trzeba było im podawać na talerzu. – Koszerną? Ciężko by było... – A mój gladius jest koszerny? – zagaiłem niby od niechcenia. – Tak. – Mhm. Czyli ponad sto lat przed twoimi czasami mieli płonące miecze, tak? – No nie, nie. Oczywiście, że nie. – Widzisz. A jednak jest koszerny, bo ty go zrobiłeś, tak? Czyli dobrze rozumiem: w zasadzie mógłbyś zrobić maszynę, używając technologii i materiałów z tamtych czasów, ale taką, która... No, nie–do–końca wtedy istniała. Ale zupełnie teoretycznie by mogła. – Ezekiel, mieszasz dwie różne systematyki. Masz przecież sprzęt koszerny, ale tak zwany przydziałowy, jak chociażby buty, pancerze i cała reszta. Z drugiej strony jest wyposażenie specjalne, czyli to, co produkuję dla was, Komorników. Tam to już kwestia indywidualnych preferencji w pewnych ramach: ty masz typowy szeroki i długi gladius, kto inny woli krótszy... – Zależy, kto jakiego ma – wtrąciłem. Stratilata w pierwszej chwili nie załapał, potem zarechotał, upił potężny łyk ze swej czary. Byłem na dobrej drodze. – No, no, dokładnie tak. A ja mam takiego, jak sobie zrobię, he, he... O czym to ja... – Robienie broni dla Komorników na zamówienie – naprowadziłem na właściwy tor. – Otóż to. Jest w obiegu kilkanaście pugio, wtedy przeważnie robi się dwa, no bo krótkie toto przecież i mało poważnie wygląda. Zrobiłem też chyba cztery spathy, ale to na konkretne życzenie, bo mało kto różnicę widzi. Część woli zachowawczo walczyć, więc zdarzają się też i hasty albo inne włócznie... – To i rzucać pewnie można? – A jakże! Wiesz, jest też... jeden, nie, czekaj, dwa łuki w użyciu, ale to pieprzenie straszne, bo wtedy łuk robi kto inny, ja tylko cięciwę podkręcam, no i groty. Gubią to potem oczywiście, przychodzą, skamlą pod drzwiami: „Dorób, dorób, ostatnia strzała mi została, ojojoj...”. Skrzywił się, udając mazgajenie. Stratilata potrafił wlać w siebie potworne ilości wina – dwie amfory leżały już puste, ja od pewnego czasu ledwo składałem zdania, ale i on chyba miał już w czubie. Nareszcie. – Czyli co, nie musi być tak, że całość zrobisz? Tylko element możesz? – Ezekiel, nie zapominaj, z kim rozmawiasz. Ja wszystko mogę. Zdecydowałem, że pora przejść do natarcia. – A gdybym ci przyniósł coś gotowego... Zupełnie teoretycznie rozmawiamy, nie? Żebyś mi zrobił takie samo, ale koszerne. I to nie całość podkręcana, a tylko jeden element. W zasadzie
jego fragment. – No wiesz, kwestia zużycia materiałów i otwarcia kanału energetycznego na zasilanie. Jakbyś miał talon na zamówienie, to może i tak... Położyłem na stoliku wycyganiony od Azraela kwit. Stratilata popatrzył na mnie badawczo, pociągnął jeszcze wina. Sięgnął po pergamin. Przeczytał, westchnął. – No dobra, tak coś czułem, że nie przyjechałeś z wizytą towarzyską. Co tam masz, hę? Podałem mu wyszczerbiony gladius. Święty gwizdnął przez zęby i wziął ode mnie broń. Popatrzył, poobracał w rękach, pocmokał i pokręcił głową jak podbijający cenę ślusarz. – I co, chcesz wymienić? Ech, tamci nie doceniają dobrej roboty. Przecież taką naprawę by się dało od ręki zrobić, nie potrzeba na to kwitu. Niby niemała rzecz, ale żeby całość przekuwać? Szkoda biurokracji i dobrej stali. – To jeszcze nie wszystko, Teo. Odpiąłem od paska i podałem mu sakwę. Stratilata odebrał ją z kpiącym uśmiechem, szarpnął jeszcze wina i dopiero zajrzał do środka. Zbladł. – Ezekiel, chyba sobie żartujesz. Przecież są zasady, procedury. Ja nie mogę. – Sam dopiero co mówiłeś, że możesz. Że wszystko możesz. – Wiesz, co by było, gdyby się tamci zwiedzieli? – Pokazał palcem w górę i zszedł na konspiracyjny szept. – Ten sztywniak Michał i tak się tutaj cały czas kręci, przecież budują dla niego na najwyższym piętrze oddzielną kaplicę i lądowisko! Przyznam, że zrobiło mi się nieswojo. Miałem nadzieję, że nie dałem po sobie poznać, jak bardzo zatrzęsła moim światem i panującymi w nim cichymi układami ta wiadomość. – Michał dostał relokację do was? – „Dostał”! – parsknął Święty. – Przecież on zaraz obejmuje dowództwo na całym odcinku! Podobno mają jakąś informację wywiadowczą, że Rewers ma zwiększać aktywność na tej linii czy coś w ten deseń. Myślisz, że dlaczego ja tu zasuwam jak ten anatolijski wół od świtu do zmierzchu? Mam tyle zamówień, że... Nie, Ezekielu. Przepraszam cię, ale nie. Zacisnąłem usta. Jak ja nie lubiłem zniżać się do takich rzeczy. – No tak, rozumiem. Miałbyś ostro przejebane, gdyby ktoś w Cytadeli się dowiedział, że w wolnym czasie bawisz się niekoszernymi reliktami z czasów Przed. Powiedz mi, co by ci zrobiła Góra, gdyby się dowiedzieli? Spojrzał na zawartość torby. Delikatnie, dwoma palcami przełożył pakunek na moją leżankę. Upił wina, starając się zachować twarz pokerzysty, ale i tak widziałem, że lekko trzęsie mu się ręka. – Nawet jej nie dotknąłem, Ezekielu. Nie mieliby żadnego dowodu, że... – Nie mówiłem o tym. Zamrugał i popatrzył na mnie, nie rozumiejąc. Wymownie pokazałem ruchem głowy na leżące obok niego kolorowe czasopisma. – Nie odważyłbyś się... – sapnął, czerwieniejąc. – Oczywiście, że nie. Nie ja w każdym razie, bo przyjaciele nie robią sobie świństw. A jesteśmy przyjaciółmi, prawda? Teodorze? Nie naciskałem, dając mu chwilę na ochłonięcie i przemyślenie sprawy. Wszystkie karty były na stole, teraz to on musiał wykonać swój ruch: jeśli powie „nie”, to będzie pozamiatane, bo
nie miałem zamiaru popsuć sobie dobrych stosunków z jedynym niepopierdolonym Świętym w imię własnych głupich pomysłów. Ale gdyby miał powiedzieć „tak”... O, panie dzieju. – Ty przebiegła żmijo – odezwał się w końcu Stratilata, a ja wiedziałem, że jestem w domu. – Ty podła, wyrachowana, dwulicowa żmijo. Rozłożyłem ręce, uśmiechnąłem się szczerze. – Każdy jakoś musi sobie radzić, panie świętoszku-rozpustniku. Nie jestem wszechmocny, więc muszę wyciskać jak najwięcej z tego, co jeszcze mogę. Aha, tego jest więcej. Dużo więcej. – Hę? Pokazałem palcem na stosik czasopism dla dorosłych. – Jest takie jedno centrum handlowe. Nieruszone, prawie nierozszabrowane, tylko że... zresztą nieważne. Trafiłem tam przypadkiem. Miejsce pewne, nikt tam nie wejdzie. – No i...? – No i mieli tam specjalistyczny sklepik, wziąłem wyłącznie to, co się samo pod rękę nawinęło. Mogę ci więcej donieść, ale muszę mieć do tego broń. Nie byle jaką, rozumiesz? Ręka rękę myje. Stratilata sięgnął po torbę, zerknął do niej, pokręcił głową. Zajrzał znów, w końcu ostrożnym ruchem, jakby bojąc się, że go ugryzie, wsadził rękę do środka. – Mmm, orzechowe drewno. Tylko kto to obrabiał? Co za barbarzyńska praca ośnikiem, żeby w poprzek słojów tak rwać rysunek. Nity ładne, ręczna zaklepka, ale to cięcie rur to znów jakaś dzicz. Zero wygładzenia, a to przecież trzeba strukturę metalu zamknąć, jakiś ornament dać. – Żadnych ornamentów – zastrzegłem. – Minimalistyczna robota. – Ezekiel, ale to aż się prosi... Przyglądałem się, jak oswaja się z kształtem, zaczyna bawić mechanizmem, mierzy do ręki. Gdy Święty Teodor Stratilata Wielkomęczennik, patron żołnierzy i wojowników oraz główny zbrojmistrz Cytadeli, wreszcie wyciągnął z torby obrzyna, pozwoliłem sobie na szeroki uśmiech. Pobawił się nim chwilę, w końcu odciągnął kurki, oparł broń o przedramię lewej ręki, wycelował we mnie i strzelił na sucho. – Bam! Nie żyjesz. I to tak na amen nie żyjesz, Ezekielu. – Specjalne zrób tylko dwa wewnętrzne pierścienie w przewodach luf. Najlepiej na wylocie, żeby się dało jakby co wymieniać. – Już ja zrobię tak, że będzie dobrze. Ale wiesz, jeśli ktoś cię z tym przyłapie... – Jasna sprawa. Nie znam cię, w życiu mnie tu nie było. Stratilata pogroził mi palcem, odłożył dwururkę na stolik i podniósł się, żeby wpisać stosowne adnotacje do swoich ksiąg. Zamówienie można było uznać za przyjęte do realizacji. Korzystając z tego, że Teodor wyszedł, podniosłem się i dokładnie zmiotłem na dłoń, a potem przesypałem do sakiewki proszek vhibuti, którego niemało uzbierało się na stoliku i jego leżance. Dla „łupieżu Świętych”, jak pogardliwie nazywał go sam Stratilata, nie było żadnego wytłumaczenia ani naukowego, ani religijnego. Po prostu sypało się toto Świętym z rąk i tyle – bez ich wiedzy ani woli, przy każdej okazji. Jak zaczynali zacierać dłonie, leciało jak mąka z dziurawej torebki. Niegłupia rzecz, takie vhibuti. Podobno pod względem składu chemicznego był to zwykły
popiół roślinny, a mimo to potrafił działać cuda – i to dosłownie. W moim zawodzie był to składnik nie do przecenienia, idealny do awaryjnego leczenia ran i innego naginania rzeczywistości. Ot, kolejny błąd w algorytmie, jeszcze jedna furtka programistów, z której można było skorzystać. Zebrałem resztkę, potem dmuchnąłem, żeby zatrzeć ślady: Teodor się strasznie wkurwiał, jak ktoś próbował „żerować na jego odpadach”. Słysząc zbliżające się kroki, rozwaliłem się nonszalancko w swoim siedzeniu, jakbym nigdy z niego nie wstawał. – No i załatwione – odezwał się Stratilata. – System przyjął, na razie nie było zwrotki. – Jak długo? – zapytałem rzeczowo. – Czy ja wiem... nie będę się z tym szczególnie ociągał, takie rzeczy lepiej zrobić, wydać i mieć z głowy. Trochę roboty będzie, bo to trzeba przecież od nowa zrobić elementy mocujące, przekuć lufy, zmodyfikować sprężyny. Nie będzie to wcale proste, bo jeśli wziąć pod uwagę strukturę molekularną metalu... – Jak długo? Stratilata pokręcił głową, udając, że się zastanawia i coś liczy. W takich chwilach naprawdę zachowywał się jak cwaniaczkujący, podrzędny rzemieślniczyna, który nie podaje żadnego terminu, żeby go nie zawalić, a potem i tak się ze wszystkim spóźnia i robi w ostatniej chwili. W końcu machnął ręką. – Zajdź do zbrojowni, niech ci wydzielą broń zastępczą na jakiś czas. Najlepiej, jak masz coś do zrobienia, to pokręć się wokół Cytadeli, nie odchodź za daleko. Ja ci to wolę oddać jak najszybciej, co z oczu, to z serca... Mamy tu sporo atrakcji, niedawno otworzyli nowy plac egzekucji. – Dziękuję, poradzę sobie bez tego. Polej jeszcze, robotę trzeba opić.
Wychodziłem już z Cytadeli, zadowolony z siebie ponad wszelkie pojęcie. Udało mi się zrealizować sto procent zamierzonego planu: wkręciłem Stratilatę w zrobienie mi drugiej jednostki broni, zostawiłem mu do naprawienia gladius, wybłagałem nawet sztukę zastępczą. Ponadto pobrałem premię za zgarniętych po drodze handlarzy relikwii i kilka pomniejszych robótek, wpadłem po drodze do zaopatrzenia, wyrwałem im z gardła trochę porządnego obroku dla konia... No i w głowie cały czas przyjemnie szumiało mające lekką ręką półtora tysiąca lat wino, którego wypiliśmy z Teodorem na spółkę ponad cztery litry. No dobra: prawie trzy wychlał on, część się rozlała, ale i tak niemało przyjąłem ja. Tak, w takich chwilach potrafiłem sam siebie przekonać, że życie nie było aż takie znów do końca złe... – O proszę, czyżby to Ezekiel we własnej osobie? Nie, nie było złe. Było wręcz chujowe. – Danaiel. – Przystanąłem, pokiwałem głową. – Już cię wypuścili z tej nory, do której
miałeś pojechać? – To była misja, synku. Misja z gatunku tych, o których ty nawet nie słyszysz. Danaiel należał do rzadkiego gatunku ludzi, na których reagowałem natychmiastowym atakiem alergii mózgowej. Nie wiem, co w nim było nie tak: może to, że z twarzy trochę przypominał mi ojca, który śmierdział piwem i lał mnie wieczorami; tamtego też nienawidziłem całe dzieciństwo. Notoryczne paternizowanie przez Danaiela wszystkich dookoła też nie pomagało w przełamaniu ani pierwszych lodów, ani żadnych kolejnych. Na domiar złego był on typem, który całym sobą obnosił się z tym, że jest Komornikiem: lubował się w ciężkich pancerzach i epickich hełmach z pióropuszami, obowiązkowo nosił cały czas wielki naramiennik na modłę gladiatorów, pokryty cytatami z Pisma... Musiał, ale to musiał obowiązkowo mieć wokół siebie wianuszek przydupasów, w najgorszym razie Nawróconych, a najchętniej młodych i głupich Komorników. Nigdy nie zakrywał i nie chował znamienia, a wręcz tatuował sobie jeszcze jego znaki na ramionach, przy każdej Re-Kreacji podobno zmieniając miejsce i wzór. „Podobno” – bo Danaiel był naprawdę, ale to naprawdę irytująco dobry. Ja przynajmniej ani razu tej zmiany nie zauważyłem, ergo przez cały ten czas on nie zaliczył ani jednego zgonu. A znaliśmy się dobrych kilka lat, jeśli spróbować podliczyć to po ludzku. Danaiel był kiedyś... no, wstyd się przyznać, ale czymś na kształt mojego przewodnika w zawodzie: nauczył porządnie walczyć gladiusem, wytłumaczył, co i jak działa w hierarchii Góry, pokazał kilka niezłych sztuczek magicznych, tego typu rzeczy. Był jednak dość surowy jako mentor, a ja dopiero po jakimś czasie jorgnąłem się, że w jego wypadku to wcale nie była dyscyplina i rozsądek, a zwykły sadyzm i wyrachowanie. On to wszystko robił tylko i wyłącznie dla siebie, hodując sobie wymienialnych popleczników i setnie się bawiąc każdym ich niepowodzeniem. Pierwszy raz coś mi zaświtało jeszcze dość wcześnie. Konkretnie wtedy, gdy zatłukł mnie trzeci raz z rzędu kijem, za każdym razem czekając na Re-Kreację na ruinach mojego domu... I w trakcie krzycząc, że będzie srał i szczał na groby mojej rodziny tak długo, aż mu w tym przynajmniej spróbuję przeszkodzić. Wtedy wydawało mi się, że to cenna lekcja przetrwania – bądź twardy, zadbaj o siebie, bądź przygotowany na najgorsze, gdy jesteś słaby, tego typu pseudomotywacyjne głupoty. Teraz w życiu nie powiedziałbym nikomu, gdzie konkretnie podpisywałem Kontrakt. Ale co zrobisz? Wtedy byłem młody i głupi. Dużo, dużo później zrozumiałem, że temu jebańcowi po prostu od tego stawał: kręciło go, że może bezkarnie zapierdolić kogoś kijem i nasrać na grób jego bliskich, zgarniając jeszcze za to podziękowania. Tak, Danaiel był prawdziwym chujem, ale czegoś mnie nauczył: naprawdę mogłem liczyć wyłącznie na siebie. – Co, przyszedłeś pożebrać pod drzwiami u twojego koleżki Stratilaty? Widzę nowy miecz... Znów na kredyt? Trzej siedzący wokół niego wianuszkiem akolici uśmiechnęli się, z wyraźnym zadowoleniem słuchając, jak ich guru miesza z błotem przygodnego frajera. – Dani, odpuść sobie. – Machnąłem ręką, chcąc jak najszybciej przejść obok i mieć to z głowy. I tak miałem już niezłego wkurwa, tym bardziej że złośliwości jak zwykle były cholernie celne, bo wcale nie tak dalekie od prawdy... Jeden z przybocznych drgnął, poderwał się
i spojrzał na mnie, jak gdybym co najmniej obraził go osobiście. – Co to za sposób zwracania się do starszego? Jedyna właściwa forma to „Danaielu Pierwszy”! Stanąłem w pół kroku, odwróciłem się i zmierzyłem delikwenta wzrokiem. Ruszyło się jeszcze dwóch, stając murem za swym idolem i robiąc groźne miny. Jeden nawet sięgnął do broni. No, no, no. Gdybym miał trzynaście lat i nadal słuchał Krejdyl of Fyłf, pewnie bym się wystraszył. – Skąd ty ich bierzesz? – Postarałem się w jednym oszczędnym geście ręki zawrzeć całe moje zdegustowanie. – Groźby na terenie Cytadeli, i to wobec Komornika? Serio? Danaiel podniósł tylko rękę, tamci znieruchomieli. – Spokojnie, Tertiusie. Najwyraźniej twój starszy kolega poczuł się zagrożony. – Nie jestem jego kolegą, Dan. Ani twoim. Swoją drogą to imię... „Tertius” to „trzeci”, co nie? Przyznaję, niezły pomysł, żeby wprowadzić dla nich numerację. Szybko ci się pewnie zużywają twoje anonki? – Nie przeciągaj struny, Zek. Jak masz tu coś do roboty, to się tym zajmij, a jeśli nie... – Wskazał ręką wrota. Nie miałem ochoty na rozróbę, więc prychnąłem tylko, żeby nie było, że oddałem mu ostatnie słowo. Choć w zasadzie ciekawe, co oni tutaj robili? Nie wyglądało na to, że są w drodze, bo żaden nie miał przy pasie toreb podróżnych, a wszyscy w pełnym sprzęcie. Może faktycznie coś się szykowało, skoro ściągnęli samego Pierwszego? Ach, no właśnie – bo Danaiel naprawdę był „Pierwszy”: pierwszy tego imienia, co znaczy, że musiał być jednym z najdłużej działających Komorników, jacy kiedykolwiek zostali powołani. Faktycznie był niezłym wyjadaczem, który pewnie nadal potrafiłby mnie wciągnąć nosem na śniadanie; jedyne, co mnie w tej sytuacji cieszyło, to to, że właśnie on rozpoczął tę pyskówkę, a więc w jakiś sposób uznał moją obecność w Cytadeli za zagrożenie. I dobrze. Trzeba się cieszyć małymi rzeczami.
Rozdział XI
okąd teraz? – Jak zwykle rzeczowy Art siedział na pękniętym kamiennym bloku i majstrował coś przy trzewikach. Spojrzałem na to, co próbował zrobić, pokręciłem głową. – Art, to zły pomysł. Odpuść, proszę cię. – No co? Jak można chodzić w butach na płaskiej podeszwie? – Można, Art. Nie jesteś kobietą, nie potrzebujesz obcasów. Przyzwyczaisz się. – Idiotyzm – skonstatował tylko, ale odpuścił i nie próbował już doczepić sobie drewnianego obcasa do miękkich, skórzanych botków. Widziałem, że miał straszne problemy z przyzwyczajeniem się do „nowego” porządku rzeczy, ale co było zrobić? Nie zaryzykuję przecież, pozwalając mu latać w niekoszernym sprzęcie, żeby potem przychrzanił się do nas jakiś nadgorliwy Wysłannik.
D
– Zbieramy się, ruszamy na południe. Przed nami kilka dni drogi, nieduża robota i wracamy tutaj, a potem północny wschód. – Masz coś dla mnie? – Założył buty i wstał, otrzepując ręce. Bez słowa podałem mu szeroki grot ciężkiej włóczni, którą zdołałem zwędzić pod nieuwagę magazynierów. – Tylko to, ale niezła rzecz. Akurat na odległość zaczniesz, poduczysz się trochę, potem poszukamy czegoś bardziej męskiego. Gdzie Izzy? – Konia pilnuje i gada z lokalnymi. Ty wiesz, że on do Hermy aż z samej północy przylazł, znad morza? – O? – zaciekawiłem się. Zostawiłem ich we dwóch raptem na kilka godzin, a pewnie już znali się lepiej, niż kiedykolwiek poznam ich ja. – I jak tam jest? – Do dupy, jak i wszędzie. Podobno woda opadła kilka sążni, więc miasta martwe. Zimno i ciemno, bo bardziej na północ niż u nas. Fale co rusz wyrzucają na brzeg beczki z iperytem i bomby głębinowe, a Wysłannicy dostają za każdym razem pełnego pierdolca. – Czyli w normie: dobrze, ale nie tragicznie. I po co się stamtąd ruszał? – Twierdzi, że miał tego dosyć. Chce ponoć dojść, uważaj, bo cytuję: do ciepłych, piaszczystych plaż południa. – Każdy ma tego dość, Art. Na południu tak samo nic nie ma jak tutaj, wszędzie tylko śmierć i padaka. Popatrzył na mnie, ale nie skomentował. Nasza wspólna wycieczka przez świat musiała być dla niego wielce pouczającą lekcją, bo pewnie, żyjąc w murach Klatki, miał wrażenie, że ludzkość wszędzie, lepiej lub gorzej, ale się trzyma. Tymczasem były takie miejsca, gdzie po naszej cywilizacji nie zostało już zupełnie nic. Nie mieliśmy szczególnie dużo do pakowania, więc poszło szybko: niespełna pacierz później byliśmy już w drodze, szerokim łukiem omijając Cytadelę i trzymając się wiszącego nieruchomo po prawej stronie słońca. – Słuchajcie no, ale to bez sensu przecież. – Izzy, nieustannie gapiący się na rusztowania budowli, w końcu nie wytrzymał. – No patrzę i patrzę, i nadal nie rozumiem. Budują tę fortecę, żeby bronić się przed Rewersem, tak? Który przychodzi z Cienia, tak? – Tak – potwierdziłem sucho. Chłopak musiał to przerobić we własnej głowie, żadne wytłumaczenia tu nie pomagały. Wiem, bo też przez to przechodziłem. – No ale przecież im wyżej to zbudują, tym dłuższy cień to rzuci samo z siebie, tak? – Tak. – No więc w końcu będzie to tak wysokie, że zetknie się czubkiem rzucanego cienia z tym, no... z Cieniem przecież! – Dokładnie i nieubłaganie tak. – No więc oni to budują po to, żeby ich w końcu Rewers zaatakował czy jak?! – wybuchnął Izzy. Głos odbił się echem od ścian Cytadeli, zarezonował pomiędzy skorupami wymarłych bloków, poniósł po pustej ulicy, dźwięcząc w spalonych wrakach samochodów. Wstrzymałem prowadzonego za uzdę konia, spojrzałem na chłopaka ciężkim wzrokiem. – Nie wiem. Zapytaj ich sam, jak chcesz. – Chyba już kończą powoli. – Objuczony plecakiem Art też przystanął, zadarł głowę i odezwał się jak gdyby nigdy nic. Zawsze był dobry w rozładowywaniu potencjalnych sytuacji
konfliktowych, bo po prostu udawał, że nic się nie stało. – Zobacz, że się zwęża ku szczytowi. Nie da się tak w nieskończoność, no chyba że na żelbetowym szkielecie jeszcze iglicę postawią... – Jedyne szkielety, jakie tam mają, to po robotnikach. Na samym szczycie ma być zresztą helipad. A budują... budują, bo mogą. Niżej nie wypada. Spojrzeli na mnie obydwaj jak na półgłówka, wzruszyłem tylko ramionami. – Władza zobowiązuje. Ruszajmy się, panowie, bo sterczymy na tym pustkowiu jak kutasy.
Cytadela zniknęła za widnokręgiem dość szybko, skryta za szczytami wznoszących się coraz wyżej pagórków. Stare drogi biegły w większości dnem dolin, kusząc w miarę dobrze zachowaną asfaltową nawierzchnią, ale nalegałem, żebyśmy przemieszczali się grzbietami wzgórz. – Tu jest cieplej – odparłem ogólnikowo, zagadnięty po raz nie wiem który przez Izraela. – Niedużo nam tego słońca zostało, trzeba je łapać, ile się da. – No ale przecież droga... – Idziemy tędy, gdzie jest światło. Koniec tematu. – Nie rozumiem, no – nadął się. Zrozumiał, gdy stanęliśmy na popas w ruinach domku przy obserwatorium meteorologicznym. Po drodze uzbieraliśmy trochę chrustu i desek, więc nawet pozwoliłem na rozpalenie niedużego ogniska – ot, bardziej dla morale, przy ogniu zawsze raźniej, choć ciemne, wilgotne dolinki tchnęły też chłodem i miło było ogrzać stare kości. Nie działo się dokładnie nic. Koń chyba przysypiał, Art też już od pewnego czasu kiwał dzięcioła, ja po prostu gapiłem się w ogień, próbując nie myśleć o niczym. Tylko Izzy kręcił się, łaził, myszkował po wszystkich dziurach i znosił jakieś kawałki żelastwa, przekonując, że potem się je wymieni u hutników pod Cytadelą. Nie broniłem mu tego, bo częściowo miał rację, choć mnie nigdy nie chciało się bawić w takie złomiarstwo. Mamrocząc coś pod nosem o perspektywie zacnego handelku, zniósł kolejną partię wyciągniętego ze ścian i obranego z izolacji miedzianego drutu, już-już miał znowu wyjść, ale stanął, opierając się ręką o futrynę. Patrzył na coś w dolince. – Zek... – odezwał się. – To znaczy no, panie Komorniku... – Czego znów? – mruknąłem, nie odrywając oczu od tańczących wśród żaru płomieni. – Panie Komorniku, co to jest? No tam, na dole? – Skąd mam wiedzieć, nie widzę przecież. – Duże takie, porusza się... i chyba patrzy w tę stronę. Takie ma oczy wielkie, czarne, jak... – Nie patrz! – Poderwałem się i skoczyłem ku niemu, wołając po drodze: – Nie patrz, bo... Cholera! Do środka, ale to już! Art, do środka razem z koniem!
Półśpiący Artur zerwał się na równe nogi, bez chwili zastanowienia chwycił wierzchowca za uzdę i zaczął ciągnąć do wnętrza. Spłoszony koń wierzgnął, ale ruszył za nim, kładąc tylko uszy po sobie i rżąc niespokojnie. Dopadłem do stojącego jak słup soli Izraela, szarpnąłem za ramię. – Do środka! Co ja mówię?! – Ale tam... – Pokazał palcem, nie mogąc oderwać wzroku od sunącej w górę zbocza postaci. – Co ja...! – Pociągnąłem go do środka, założyłem fachową kosę pod kolano i po prostu rzuciłem chłopakiem w głąb pomieszczenia. – Ognisko! Ognisko na wejście! Wciągnęliśmy konia do środka, a potem kopniakami zaczęliśmy przerzucać bierwiona ku drzwiom. Widząc, że możemy nie zdążyć, po prostu złapałem naręcze płonących gałęzi gołymi rękoma; skóra na palcach zasyczała, zapachniało przypalanym mięskiem. Izzy patrzył na to wielkimi jak spodki oczami. – On idzie... idzie tutaj... – Dawaj wszystko! – krzyknąłem. Art chwycił wiązkę suchego chrustu i cisnął na żar; strzeliła płomieniem i miotnęła iskrami, napełniając pomieszczenie gryzącym dymem. Ogień podniósł się wysoko, zasłaniając prawie całe wejście i liżąc rozkładającymi się szeroko jęzorami sufit. Przerażony koń kwiknął, rzucił się w tył i niemal stratował Izraela, który leżał w kącie i łapał powietrze ustami jak ryba wyrzucona na brzeg. Chwyciłem zwierzaka przy pysku, narzuciłem mu na łeb pled i zacząłem ciągnąć w lewo i w dół. Powoli i niechętnie, ale w końcu położył się na ziemi. – Spokojnie, mały, tylko spokojnie... – szeptałem mu do ucha, jednocześnie dając Artowi gestami do zrozumienia: nie patrz na drzwi! Mężczyzna pokiwał głową, cisnął w ogień jeszcze kilka gałęzi i wbił wzrok w czubki własnych butów. – Idzie... idzie i patrzy... – szeptał Izzy. Rozległ się odgłos, jakby coś otarło się o chropowate cegły domku, potem nieduże okienko pod sufitem przesłonił cień. Za huczącymi i buzującymi płomieniami coś się poruszało, kątem oka widziałem, że podchodzi i odsuwa się, jak gdyby próbując, na ile może się zbliżyć do światła i ognia. Odruchowo sięgnąłem po gladius, ale palce namacały tylko rękojeść zastępczego miecza. Cholera jasna, akurat teraz, kiedy by się przydał ten mój stary złom! Leżeliśmy tak w napełniającym się dymem budynku, koń okazjonalnie wierzgał i próbował się poderwać, Izzy jęczał i skamlał, a na zewnątrz krążyło i sapało ciężko coś wielkiego. Nie wiem, jak długo to trwało. Ogień już przygasł, w wejściu został tylko pełgający żar. W końcu Art poruszył się jako pierwszy, pokazał mi gestem: sprawdzę. Skinąłem, patrząc w napięciu, jak przestępuje nad żarem i ostrożnie rozgląda się w lewo i prawo. – Czysto – stwierdził w końcu. – Daj, przesunę to i wyprowadzimy konia, bo nam tu kipnie w środku... – Wynosimy się stąd. – Zek, ale ten już poszedł sobie, możemy... – Wynosimy się. Bez gadania.
Wzruszył ramionami, kopniakami odrzucił żar na bok. Popatrzyłem na pokryte bąblami oparzeń ręce, poruszyłem palcami i skrzywiłem się, gdy jeden z pęcherzy pękł, rozlewając się na wewnętrznej stronie dłoni ciepłym osoczem. Dawno sobie nic nie zrobiłem, co? Ostrożnie pomogłem podnieść się naszemu zwierzakowi, potem z nieco mniejszym pietyzmem poderwałem na nogi Izraela. – Wstawajżeż...! Czy nie mówiłem, żebyś nie patrzył?! – Co to było w ogóle, Zek? – Art odezwał się zza ściany. Skończył rundkę zwiadowczą wokół naszego obozowiska, stanął w drzwiach i popatrzył na mnie pytająco; przynajmniej jeden, któremu nie musiałem non stop tłumaczyć, co ma robić. – Nieważne. Idziemy stąd, zanim wróci. – Ale... – Idziemy.
Uszliśmy spory kawałek, zanim w końcu odpuściły mi nerwy i zdołałem rozewrzeć ściśnięte szczęki po to, żeby wydusić z siebie cokolwiek innego poza warkotem i przekleństwami. Art znał mnie trochę lepiej, więc wiedział, że nie należy się wpieprzać; Izzy trochę gorzej, więc raz i drugi oberwał w ucho, zanim się nauczył. – Ślepior – odezwałem się niepytany, obydwaj pokiwali jednak ze zrozumieniem: czekali już dłuższy czas, aż udzielę zaległej odpowiedzi. – „Ślepior”. Dziwna nazwa, ale niech ci będzie. I co to robi? – zainteresował się Art. – Zasadniczo patrzy. A potem zabija, podobnie jak wszystko inne. Izzy był wyraźnie nieusatysfakcjonowany lakonicznością wyjaśnienia. Pomilczał chwilę, ale w końcu trawiony niezdrową ciekawością człowieka, który prawie zginął i przy okazji niemal sprowadził śmierć na innych, wyrzucił z siebie jednym tchem: – No ale w jakiś szczególny sposób zabija? Nie wiem, no, ogniem pali albo kolce ma jadowe? – Po prostu zabija. Wyrywa ręce, łamie kości, wysysa szpik, naciera się twoimi flakami, a na końcu, jak masz szczęście, to miażdży czaszkę. – Dlaczego jak mam szczęście? Wstrzymałem ich gestem, wpatrując się w ciemną dolinkę przed nami. Stanęli jak na komendę, Izzy nawet od razu profilaktycznie przycupnął za kamieniem i sięgnął po procę. Coś tam było. A może nic. Chyba mi się tylko wydawało... A może i nie. – No bo cały czas wszystko czujesz. Ślepior robi coś takiego, że nie umierasz od razu... W ogóle nie umierasz w zasadzie. Jak on cię nie wykończy, to taki już zostajesz. – Nieśmiertelny? – próbował obrócić sprawę w żart. – Na wpół zjedzony. Na dobrą sprawę zmienia cię w Powróceńca, więc jak nie on, to
szybko załatwią cię inni ludzie. Ale jest tak, jak mówiłem: wszystko czujesz. Izzy przełknął ślinę. Chyba dotarło do niego, o czym mówię. – Aż do końca? – Albo i dalej. Kiedyś jednego mojego znajomego dorwał. Zanim go usiekliśmy, to wpierdolił mu całą dolną połowę ciała i pół ręki. Gościu nas błagał, żeby go wykończyć, więc któryś mu w przypływie miłosierdzia uciął głowę... Nie pomogło. Zbudowaliśmy stos i spaliliśmy to, co daliśmy radę znaleźć. Wiesz, dzieciaku, jakie to uczucie? Kiedy z twarzy twojego kolegi spływa już usmażona skóra, a on mimo to nadal usiłuje krzyknąć, tylko że do tchawicy nie ma już podłączonych płuc? Chłopak lekko zbladł. – Zebraliśmy potem popioły, roztarliśmy i włożyliśmy do garnka. Pogrzeb jak w obrządku prasłowiańskim normalnie. I wiesz co? Żaden z nas nie odważył się zapytać, mimo że nurtowało to wszystkich: czy to już koniec, czy może tamten nadal krzyczy? Przypomniałem sobie aż nadto wyraźnie, jak staliśmy półkolem wokół rozpalającego się stosu, a tkwiąca na jego szczycie głowa Ezera ciągle poruszała szczęką i przewracała oczami. Brrr. Pociągnąłem konia za uzdę, ruszyliśmy w milczeniu. Pokazałem kciukiem za siebie, w kierunku miejsca feralnego spotkania. – Swego czasu widziałem kilka takich na wschodzie. Przeważnie trzymają się Cienia, aż dziw, że ten zabrnął tak daleko. – Może utknął tutaj, w tych dolinach, i nie ma jak wyjść? – nieśmiało zaproponował Izzy. Art parsknął tylko śmiechem. – Aha, na pewno. Biedny stworek, zgubił się w wielkim świecie, z dala od rodziny. Może go uratujemy, tak jak kiedyś wyrzucone na plażę delfiny? Ćwicz, bo na piaszczystym południu na pewno będzie ich pod dostatkiem... – Ej no, tylko pytam, no. Nie ma potrzeby od razu uciekać się do sarkazmu. Pokręciłem głową. – Złośliwość to mój przywilej. Z tym że Cień to nie fala przypływu, nie ma tak, że przychodzi i odchodzi. Jak wszystko stanęło tamtego wieczora, tak stoi, a granica wiecznej nocy się nie przesuwa. Ślepior musiał tutaj celowo przyleźć, i to sporo ryzykując: nie zostało już tak dużo lasów, żeby mógł iść cały czas schowany od słońca. – A to słońce je pali? – Może nie pali, ale z założenia Wysłannicy trzymają się Blasku, a całe tałatajstwo z Rewersu siedzi w Cieniu. I jedni, i drudzy mogą przekraczać granicę, ale starają się tego nie robić. Słabną poza swoim terenem. – Czyli jest szansa, że na wschodzie są jeszcze ludzie? No bo jeśli Wysłannicy tam nie mogą dojść, to może idzie sobie jakoś poradzić? – ożywił się Art. Dla odmiany, psiamać. We dwóch będą mnie tak męczyć, aż zamęczą w końcu. – Szansa jest zawsze. Już prędzej niż na zachodzie, bo tam tylko jałowa pustynia. Ale też wątpliwe: Rewers to w ogóle dzicz, tam nie ma reguł. Poza tym ile wytrzymasz bez słońca? U nas mało co rośnie, a tam w ogóle nic. – No ale przecież są różne porosty, grzyby, rośliny cieniolubne. Paprocie się nieźle trzymały u nas w Klatce, mieliśmy plantację konwalii. Na pewno są różne gatunki, które radzą
sobie w ogóle bez... Spojrzałem na niego ciężko, Art urwał w pół słowa. – Temperatura. Na wschodzie jest coraz zimniej, a potem zaczyna się wieczna zmarzlina. Prawda jest taka, że przetrwaliśmy tylko tutaj, w wąskim pasku pomiędzy jednym a drugim ekstremum. I dokładnie dlatego potrzebują nas, Komorników: żebyśmy odwalili za nich robotę tam, gdzie sami nie sięgną. – Ej no, czyli gdybyście wy nie chcieli dla nich robić... – aż zachłysnął się pomysłem Izzy. Westchnąłem sobie od serca. Temat powracał jak bumerang, prędzej czy później wypływając w rozmowie, gdy tylko dwóch Komorników usiadło obok siebie i zaczęło na spokojnie gadać: „Co by było, gdyby...?”, „A co będzie, jak już...?”, „A jakby tak spróbować...?”. Sęk w tym, że większość tego typu rozważań podpadała pod paragraf o zdradzie i/lub herezji, więc przeważnie podobne gadki inicjowali starsi, bardziej doświadczeni i wyrachowani, sprawdzając poziom prawomyślności nowych rekrutów. Jeśli młody nie dał się ściągnąć na manowce, to tym lepiej dla niego; jeśli nieopatrznie zagalopował się w swoich dywagacjach – no cóż, życie to nie bajka, nie głaszcze nas po jajkach. Można było takiemu albo udzielić pouczenia i zyskać kilka punktów reputacji, albo dokonać przepisowej czynności służbowej i zgarnąć nagrodę. Sami sobie odpowiedzcie na pytanie, które rozwiązanie cieszyło się większą popularnością. – W tym świecie nie ma trybów warunkowych: jest tak, jak jest. Znaleźliby inny sposób, nie warto marnować czasu na jałowe myślenie. – Co w takim razie proponujesz zrobić? Położyć się i czekać na śmierć? Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałem co.
– Czy przyjęliście już Jedyną Prawdę do swego serca?! Wrzaski prześladowały nas już od pewnego czasu, staraliśmy się jednak nie zwracać na nie uwagi. – Królestwo Boże nadeszło! Tylko kilka prostych kroków dzieli was od uzyskania szczęścia wiekuistego i zbawienia na wieki wieków! Przybywajcie tłumnie! – Zek, mogę iść mu pierdolnąć? – jako pierwszy nie wytrzymał Art. Ubrany na czarno typek musiał zauważyć jego nerwowy ruch, bo zamachał gorączkowo rękami. – Tak! Właśnie pan! Niech pan podejdzie i wysłucha Dobrej Nowiny, która niesie ze sobą światłość serc! Dziś nadszedł dzień, gdy Pan uśmiechnął się do pana i... – Słaby tekst ma – skwitował Izzy. – Można się pogubić, kto co do kogo. – Błagam was, nie zwracajcie uwagi... – warknąłem przez zęby, ale było już za późno, bo Art odwrócił się na pięcie i ruszył jak buldożer w kierunku stojącego na skrzyżowaniu
rusztowania. Patrzyłem, jak podchodzi do chałupniczej konstrukcji punktu werbunkowego, wspina się na górę po chybotliwych schodkach i staje naprzeciwko radośnie klarującego mu coś kaznodziei. Przez chwilę nie ruszał się, tylko jego twarz nabiegała wściekłą purpurą, a gdy w końcu tamten skończył swój wywód i tryumfująco rozłożył ręce, Art po prostu zajebał mu z szerokiego sierpowego w ryj. Pomyleniec fiknął do tyłu, a potem zleciał za barierkę ambony; bose stopy w sandałach majtnęły wysoko w powietrzu i zniknął nam z widoku. – Zadowolony z siebie? – zapytałem, gdy sapiący z wściekłości Artur dołączył do nas. – I po co ci to było? – Dla osobistej satysfakcji – odburknął. Już widzieliśmy cel naszej podróży: potężna wieża górowała nad okolicą niczym latarnia morska, mury obronne wiły się i dosłownie wgryzały w potężne skały kredowe. Na podgrodziu stało parę prymitywnych, kamiennych chatynek, widać było usypane tarasy grządek uprawnych i pasące się na stromym zboczu stadko kóz. Ktoś zauważył nas z posterunku obserwacyjnego i zadął w róg, powiadamiając mieszkańców zamczyska o nadejściu gości. Zatrzymaliśmy się na dawnym parkingu dla turystów, gdzie wciąż stało kilka zapomnianych wraków i straszyła wypalona budka lokalu usługowego. Izzy oczywiście wziął się za odcyfrowywanie wyblakłych liter na tablicy informacyjnej i z radością począł klarować nam dzieje fortecy, „postawionej w połowie XIV wieku z lokalnego kamienia wapiennego na rozkaz księcia Pierdzisława, wasala króla Dupochwała”, i tak dalej. Wyciągnąłem zwój Zlecenia, porównałem opis ze stanem faktycznym. – Ciężko to z czymś pomylić... Panowie, ostatnia szansa, żeby zostać tutaj i poczekać na mnie, bo zaraz będzie za późno. Zresztą już jest. Od strony bramy ruszyło ku nam kilku zbrojnych, widziałem u nich co najmniej dwa oszczepy, wszyscy mieli pozawieszane na plecach kołczany. Łuk i włócznia, dwie podstawowe i najlepsze bronie użytku powszechnego, zupełnie niedocenione, a diabelnie proste i skuteczne: dźgnij wroga w bebechy ostrym kijem, zanim w ogóle do ciebie podejdzie. Niestety, poziom pragmatyzmu źle wieszczył potencjalnym próbom siłowego wykonania roboty. – Stój! Kto idzie? – okrzyknął nas z bezpiecznej odległości ubrany w lekką kolczugę szef zmiany. Po doborze słów i tonie głosu znać było wojskowego. Naprawdę ciężko będzie. Wstrzymałem moich, ruszyłem dalej sam spokojnym krokiem, podnosząc nad głowę otwarte dłonie. – Ezekiel Siódmy. Komornik na usługach Góry, w trakcie wykonywania oficjalnie powierzonego Zlecenia Egzekucyjnego. Chcę rozmawiać z panem Teodardem. Najeżyli się, spochmurnieli, gdy zdjąłem kapelusz i zobaczyli znamię – ale jaki byłby sens ukrywania się z celem mojej wizyty? Może uda się po dobroci, w tym fachu wszystko zależy od takich właśnie szczególików: czy powiesz prawdę, czy nie przesadzisz z blefowaniem, jak się zachowasz i temu podobnej drobnicy. Starszy otaksował wzrokiem moją skromną świtę, skinął niechętnie głową. – Pozwólcie za mną, panie. Weszliśmy przez bramę na nierówny, mocno pochyły dziedziniec. Kręciło się tu kilkanaście osób, pachniała dymem wędzarnia, dwóch podrostków pracowicie kręciło
poskrzypującym kołowrotem, wyciągając ze studni kolejne wiadra lekko mętnej wody. W rogu stała ciemna kuźnia z wygaszonym paleniskiem, ale znać, że praca musiała tu iść naprawdę skutecznie i w mocno zorganizowany sposób. Ba, zauważyłem nawet kilka prymitywnych, drewnianych tokarek i obrotowy kamień szlifierski. Gdyby nie to, że część materiałów budowlanych ewidentnie pochodziła z odzysku – żelazne tregry, okazjonalny płat blachy falistej, gwoździe, a przede wszystkim plastikowe rury – to można by uwierzyć, że trafiło się na plan jakiegoś filmu kostiumowego. – Ej no, wehikuł czasu normalnie. – Myśli Izraela musiały podążać podobnym torem co moje. – Powrót do przeszłości. – Przyszłości – poprawiłem go. – Przyszłości, bo to jest jakieś dziesięć wieków późniejsze niż ostatni okres koszerny. Ale przyznaję, robi wrażenie; dobrze się tu zorganizowali. Nasza eskorta zatrzymała się, przewodnik popatrzył na mnie wymownie. – Wasi towarzysze, panie, zostają tutaj. A was zapraszam do środka, pan Teodard przyjmie was wkrótce. Zagłębiliśmy się w ciemne, tchnące chłodną wilgocią wnętrze zamku. Starszy szedł przodem, pokazując drogę, dwaj gwardziści zbrojni w krótkie włócznie i miecze przy pasie trzymali się za mną – na tyle blisko, żeby pomacać mnie końcem grotu po nerkach, ale też na tyle daleko, żebym nie zdążył rzucić się na nich z zaskoczenia. Niestety, wiedzieli, co robią. Podłogi nie było, tylko zwykłe klepisko, więc teoretycznie miałbym w moich podkutych sandałach lepszą przyczepność, ale czy aż na tyle...? Odruchowo dotknąłem głowicy miecza i skrzywiłem się, znów przypominając sobie, że to nie moja przydziałówka, a tylko marny substytut bez bajerów. – Poczekajcie tu, panie. Kiwnąłem zdawkowo głową i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Duża sala pełniła chyba rolę wielofunkcyjnej świetlicy. Pod dalszą ścianą stał na niedużym podwyższeniu należny lokalnemu władyce tron, po bokach czekały na gości dwa duże stoły, z bielejących świeżością belek więźby dachowej zwieszały się okrągłe kandelabry z kół od wozów. Teraz było tu cicho i pusto, tylko kurz wirował we wpadającym przez wąskie okna krwistoczerwonym blasku słońca. Dwaj gwardziści stali niezobowiązująco przy drzwiach, zdając się nie zwracać uwagi na to, że mógłbym w razie czego zarżnąć ich suwerena i hycnąć oknem. Albo i nie. Podszedłem bliżej do jednego z wykuszy, ale ziemi coś nie było widać, tylko niebo i niebo... W końcu pojawił się nieduży brązowy pasek na dole, potem zobaczyłem poszarpane skały. No tak, skoro zamek stał na szczycie wzniesienia, to zupełnie logiczne było, że zbudowali go na samiusieńkim krańcu urwiska. Mogłem sobie uciekać oknem do woli, pewnie nie byłbym pierwszy. – Chcieliście się ze mną widzieć? – Owszem – odezwałem się, odwracając się powoli i dając sobie czas na ocenę sytuacji. – Tak się składa, że chciałem. Brodaty, postawny mężczyzna powoli podszedł do tronu, przygładził wełniany płaszcz z podbiciem i usiadł, przesuwając na przód pochwę z ciężkim mieczem. Oprócz niego pojawiło się jeszcze dwóch gwardzistów, ktoś, kogo na pierwszy rzut oka zaklasyfikowałem jako syna i dziedzica, no i... o, w ząbek. Mieli na wyposażeniu czarownika. Typa rozpoznałem od razu,
ciężko byłoby go zresztą przeoczyć, bo aura aż strzelała mu małymi rozbłyskami energii, dosłownie jak bąbelkująca oranżada. Samorodek, znaczy się. – Słucham więc. – Teodard rozparł się wygodnie, robiąc zapraszający gest ręką. Był niezły, wręcz dobry; przeważnie ludzie trochę inaczej reagują, gdy pukam do ich przysłowiowych drzwi. Ten skubaniec natomiast zachowywał się, jakbym przychodził tu boso i z czapką w ręku, prosząc o użyczenie mi pańskiego radła, bo swej włóki marnej zaorać własnymi siłami nie zdołam, a dziatwa głodująca w chacie kwili z cicha. – Daj, ać ja pobruszę... – mruknąłem pod nosem, a głośniej odezwałem się: – Pozwólcie, że się przedstawię, panie: Ezekiel Siódmy, Komornik na oficjalnych usługach Góry, w trakcie wykonywania... – Wiemy, kim jesteście – przerwał mi bezceremonialnie. Był naprawdę, ale to naprawdę dobry. – Jak się domyślacie, panie, moja wizyta ma charakter oficjalny... – Domyślam się, owszem. Zapadła niezręczna cisza. Któryś z ludzi odkaszlnął, inny zaszurał nogą, próbując zamaskować puszczanego właśnie bąka. Zdecydowałem się zagrać va banque. – Ezekiel Siódmy, oficjalnie licencjonowany Komornik na usługach Góry, przybywa dokonać na tobie, Teodardzie Trzeci, prawomocnej Egzekucji. Zaspokojenie na aktywach doczesnych i wiecznych w wymiarze stu procent. Mój głos odbił się od kamiennych ścian, przebrzmiał echem pod sklepieniem i zginął w korytarzach zamku. Chwilę potem rozległo się ciche „pffff...” kolejnego tajniaka. – Musicie być głodni, panie, wy i wasi towarzysze – odezwał się Teodard tak, jak gdybym właśnie nie powiedział tego, co na pewno przecież powiedziałem. – Ja... – Zjecie zatem z nami wieczerzę. Nie godzi się, by nie podjąć podróżnych, jak nakazuje obyczaj i dworskie wychowanie. Podniósł się i wyszedł, a razem z nim ludzie. Zostałem sam z na wpół otwartymi ustami i gryzącą świadomością, że zdążyłem stracić inicjatywę, jeszcze zanim zaczęła się właściwa rozgrywka.
Siedziałem przy nawet suto zastawionym stole i przeżuwałem kęs suszonej baraniny, w którym jednak dość wyraźnie wyczuwalna była nuta smakującej goryczą porażki. Ulokowani przy niższym i uboższym końcu Izzy i Art od czasu do czasu spoglądali na mnie wymownie: ten pierwszy z błaganiem o kęs mięsa, ten drugi z niemym wyrzutem. Człowiek, którego powinienem był już zabić, siedział po mojej prawej stronie i właśnie osuszał kolejny kielich wina. – Trunki się już tylko starzeją. Szkoda, że nie będzie młodszych roczników! – Otarł usta
wierzchem dłoni. – Powiedzcie mi, panie Ezekielu, co też tam dobrego w wielkim świecie słychać? Jeszcze kilka takich tekstów i facet mnie mentalnie pożre z przysłowiowym gównem, a wtedy nici z roboty. Zebrałem się w sobie. – Cytadela stawia kolejne linie umocnień, chyba spodziewają się czegoś większego. Zresztą spotkaliśmy nawet tu po drodze jednego Ślepiora, więc zanosi się na atak ze strony Cienia. Zapewne będą w najbliższym czasie rekrutować, więc spodziewajcie się i tutaj wizyty ich urzędników. Przy stole zapadła cisza, umilkł nawet plumkający gdzieś pod ścianą grajek. Wykorzystałem moment, wstałem i sięgnąłem do sakwy; strażnicy najeżyli się, jeden nawet ruszył w moją stronę, ale Teodard powstrzymał go gestem. Wyciągnąłem tabliczki Wezwań, wręczyłem siedzącym najbliżej mnie biesiadnikom. Przyjęli odruchowo, bez słowa sprzeciwu; pewnie jeszcze nie wiedzieli, co im daję. Przeczytają i gwarantowana noc nieprzespana... Zdążą się zdrowo nadenerwować, nim dotrze do nich, że to wszystko pic na wodę, fotomontaż. Akurat tej części mojej pracy najbardziej nie lubiłem, bo mierziło mnie doręczanie dokumentów, do których nie było przepisu wykonawczego, ale normę wyrobić trzeba. Usiadłem. Siorbnąłem wina, zagryzłem. Przełknąłem głośno. Popatrzyłem na Teodarda. – Cóż jeszcze? Byliśmy też z moimi towarzyszami niedawno za Rzeką, w miastach przy dawnej rafinerii. Handlarze relikwiami ściągnęli tam spory oddział Wysłanników, żeby w zamieszaniu ukraść hermę świętego Zygmunta. Zginęło kilkadziesiąt... kto wie, może i kilkaset osób. Nadal nikt się nie odzywał, nawet nie poruszał. – Pomyślmy, co poza tym? Ach, no tak: Rzeką znów płynie zwykła woda, ale raczej nie nadaje się jeszcze do picia. W ogóle to cały świat powoli umiera, chociaż gdzieniegdzie ludzie wciąż jeszcze są przekonani, że jeśli bardzo mocno będą wierzyć w coś innego, stanie się to prawdą. Zawsze można zgasić światła w domu, nakryć się kołdrą i udawać, że człowieka nie ma; to też pewna linia obrony. – Wyzywająco potoczyłem wzrokiem po zebranych. – Wyborne wino, panie Teodardzie. W absolutnym milczeniu rozległo się klaskanie w dłonie: to siedzący po prawej ręce Teodarda, podobny do niego jak dwie krople wody mężczyzna wstał i bił mi teraz z przekąsem brawo. – Jest tak, jak mówiliście, panie ojcze! Są nie tylko bystrzy, ale i dowcipni. Teodard uśmiechnął się, mimo że siedzącym dalej grymas ten mógł umknąć w gęstwinie jego brody. – Jak widzicie, panie Komorniku, potrafimy tutaj docenić cięty język. Nie przedstawiłem wam jeszcze mojego syna i dziedzica, Teodlefa... Młody skłonił się oszczędnie. – Aż tak źle to faktycznie wygląda? – zwrócił się do mnie suweren, pokazując służbie, by napełniła ponownie kielichy. Ktoś przy dalszej części stołu odezwał się nieśmiało, inny szurnął krzesłem, ludzie wrócili do urwanych rozmów. – Na lepsze raczej się nie zanosi. Cytadela naprawdę się zbroi, ściągnęli na miejsce kilku
moich, hm, kolegów po fachu. Jeśli macie możliwość, to się przygotujcie, bo coś się będzie działo. Teodard wymienił spojrzenia z siedzącym nieco z boku czarownikiem, tamten kiwnął głową na znak, że to usłyszał. – Damy sobie radę. Mamy niezbędne zapasy, ludzie są wyszkoleni i przygotowani. Nie boimy się ani nadejścia Rewersu, ani innego ataku z zewnątrz... Nawet z samej Cytadeli. – „Ataku”? – Popatrzyłem na niego, unosząc lekko brew. – Wybaczcie, panie Teodardzie, ale nie można zaatakować tego, co do kogoś należy. Całość krainy znajduje się pod zarządem powierniczym delegowanych do tego celu urzędników Góry, a wszelkie akty agresji wobec nich traktowane są z pełną surowością jako herezja. Rozmowy znów ucichły, a kilka osób zaczęło bardzo pracowicie udawać, że są zajęte wydłubywaniem sobie brudu zza paznokci albo podziwianiem detali architektonicznych komnaty. Młody zaczął znów wstawać i chciał, zdaje się, coś powiedzieć, ale władca podniósł tylko rękę; syn usiadł, schował twarz w szklanicy. Teodard pokręcił głową, uśmiechnął się kwaśno i popatrzył na mnie. – To moja ziemia, panie Komorniku. Moja ziemia, moi ludzie, moje niebo i moje prawa, które tutaj obowiązują. Ani Bóg, ani Szatan, ani też nikt inny nie ma nad nami władzy. – Wysłannicy mają na ten temat odmienne zdanie. – To prymitywna logika, panie Ezekielu: twierdzić, że moc życia i śmierci to już władza. Jak do tej pory, faktycznie, jesteśmy w defensywie. Dopóki jednak serca biją w piersi, to nie zamierzamy się poddać. Ludzie przy stole zamruczeli i pokiwali twierdząco. – Nie ułatwiacie mi zadania, panie Teodardzie. – Nie. – Rozumiecie, panie, że moje obowiązki nie pozwalają na zbyt dużą zwłokę... Teodard podniósł się, machnął do grajków. – Zagrajcie no coś żywszego! Mamy dziś gości, to dobra okazja, aby wreszcie potańczyć jak należy. Zechcecie, panie Komorniku, zatańczyć w drugiej parze z moją córką? – Nie wiem, czy to dobry pomysł. – Nalegam. – Uśmiechnął się, przy czym jego oczy pozostały zimne jak stal. – Mam świadomość celu waszego przybycia i wiem, czego ode mnie chcecie. Na razie pozostaniecie moimi gośćmi, a ja wkrótce udzielę wam oficjalnej odpowiedzi. Skrzywiłem się, ale podniosłem od stołu, skłoniłem przed ubraną w wełnianą suknię dziedziczką na włościach. No cóż, służba nie drużba...
Przyszli po mnie, gdy spałem. Nie powiem, że się tego nie spodziewałem; dokładnie po to przystawiłem wejście ciężką,
drewnianą ławą i zamknąłem na solidny rygiel drzwi. Dopiero potem, gdy już ciągnęli mnie związanego i lekko sponiewieranego po krętych korytarzach, przypomniałem sobie, że była w nich nieduża, wyrobiona dziurka, zasłonięta od środka drewnianą zaślepką. Myślałem, że to rodzaj prymitywnego judasza; tymczasem był to specjalnie przygotowany otworek, przez który wsunęli kawał wygiętego drutu i po cichutku odsunęli skobel... Człowiek jednak uczy się całe życie. Nie zarżnęli mnie we śnie, to już połowa sukcesu. Tak sobie przynajmniej tłumaczyłem, gdy po raz kolejny ktoś walnął mnie drewnianą pałą w splot słoneczny, kopnął pod kolano i poprawił pięścią w ucho. Potem był brzęk żelaznych kajdan, ręce wykręcone za plecami i huknięcie zamykanych drzwi do lochu. – O jaaaa... – jęknąłem, próbując strząsnąć z głowy pachnący kurzem płócienny worek. – Zek? – rozległ się niewyraźny, też lekko schrypnięty głos. – Art...? – Skurwiele, wybili mi zęba i chyba złamali palec. Co u ciebie? Spróbowałem podnieść się z kolan, ale obroża na szyi szarpnęła mnie w dół. Czyli dużo nie wymyślę... ręce za plecami pewnie podczepione do wpuszczonego w sufit pierścienia, więc mogę tylko tak półklęczeć, jak zdominowana Heidi w niemieckim pornosie. – Do dupy, jak zwykle – warknąłem przez zęby. Chciałem złożyć dłonie w któryś ze znaków regeneracji, ale okazało się, że palce też okręcili mi oddzielnie jakimiś szmatami. – To gnoje, znają się na robocie. – Oho, czyli ciebie też na pełnej profesce powiązali? – Art łapał w lot. – Miło się klęczy? – Zajebiście. – To wy?! – dobiegł nas przerażony głos Izraela. – My, dzieciaku, a niby kto... – O rany, już myślałem, że będę tu zupełnie sam! Coś mi się wcześniej otarło o nogę, tutaj chyba są jaszczurki!! – Art, słuchaj, dasz radę... – Pobili mnie! – Izzy wpadał na nuty histeryczne. – Związali! – Zamknij się. Art, dasz radę... – Nie czuję rąk! Co z nami będzie?! Tutaj naprawdę coś łazi! – Izzy, zamknij się!! – Ratuuuunku! – wydarł się nasz filozof-panikarz. – Aaaa! Pomocyyy! Próbowałem zagadać do Arta jeszcze dwa razy, ale gdy tylko otworzyłem usta, Izzy od razu zaczynał paplać, wrzeszczeć i świrować, więc w końcu dałem sobie spokój. Sytuacja wyglądała marnie ze wskazaniem na beznadziejnie; nawet gdy udało mi się strząsnąć z głowy szmatę, to niewiele mi to dało, bo w lochu było niemalże zupełnie ciemno. Ledwo widziałem zarysy ścian i niewyraźną plamę Artura pod ścianą naprzeciwko, Izzy znajdował się nieco bardziej po lewej, bliżej wąskiego okienka. Możliwości ruchu nie posiadałem żadnej, nie miałem nawet butów, ściśnięte sznurami i paskami materiału palce u rąk na przemian drętwiały i wyły bólem. Zamknąłem oczy i spróbowałem przełączyć się w astral. Jeśli dam radę nadać wezwanie o pomoc, to może ten ciapaty brudas mnie usłyszy i coś zrobi, podrzuci jakiegoś dżokera do
rękawa... Zamiast jednak rozpalić się odcieniami purpury, rzeczywistość zarezonowała jak gumowy worek i trzasnęła mnie z całej siły w potylicę. Otrząsnąłem się kilka chwil później, czując się tak, jakby ktoś wsadził mi głowę do wirującej pralki wypełnionej zardzewiałymi śrubami. Co za cholerstwo? Odczekałem, aż organizm nieco się uspokoi, po czym delikatnie, nieśmiało, jedną nóżką wśliznąłem się w płaszczyznę duchową, jak ośmiolatek wchodzący nocą do sypialni baraszkujących rodziców. O-ho. Wszędzie wokół mnie na ścianach płonęły wykute w kamieniu i zalane srebrem symbole, tylko czekające, żebym wyściubił nos poza granice własnej powłoki cielesnej. Gdy nierozważnie wychyliłem się za daleko, najbliższy mnie znak zapłonął zjadliwym błękitem i strzelił iskrami, a mnie aż zapiekło w oczodołach. Nie ma co, dobrze się pan Teodard przygotował. Nie mając nic innego do roboty, spróbowałem zasnąć, żeby nie marnować energii. Niełatwo jednak się śpi w takiej pozycji... – Co z nami zrobią? – odezwał się po jakimś czasie Art. – Nie wiem, nie zabili nas, więc... – Ojejujeju, coś po mnie chodziii...! – Zawrzyj wreszcie, kurwa, ryj! – wrzasnąłem. Izzy, o dziwo, posłusznie się zamknął; przez chwilę aż trudno mi było w to uwierzyć, ale potem skwapliwie wykorzystałem chwilę ciszy. – Art, masz wolne ręce? – Nie-e. Obwiązali jakimiś szmatami, nie wiem po co... – Boją się, że też możesz znać magię. Cholera, niedobrze, niedobrze... Wiedzą, co robią, bydlaki. – Wiedzą – rozległo się z ciemności na końcu lochu. Cisza, która zapadła po tym jednym słowie, aż zadzwoniła w uszach. Niemal widziałem, jak Art też wypatruje oczy w czarno-szary mrok... – Zek? – nieśmiało zapytał Art. – Art? – równie nieśmiało zapytałem ja. – Co? – odezwał się Izzy. – Nie, to ja – powiedział ktoś i znów zapadło napięte milczenie. – Ojezu, ktoś tu jest... – Izzy, zamknij się! – warknąłem. – Kto tu jeszcze? – Nehemiasz – usłyszeliśmy słaby, jak gdyby papierowy głos. – Nehemiasz Piąty, oficjalny Komornik... czy jakoś tak to leciało. Który mamy rok? Pogubiłem się trochę w rachubie. W podziemiu i tak było wilgotno i chłodno, ale w tej chwili zrobiło mi się autentycznie, prawdziwie, do szpiku kości zimno. Przełknąłem gulę, która nagle stanęła mi w gardle, odchrząknąłem i odezwałem się, starannie dobierając słowa: – Nehemiaszu, czy trzymają cię tutaj wbrew twojej woli? – Nie, ależ skąd. Ja bym bardzo chętnie tu został, naprawdę. Zupełnie dobrowolnie. Tylko żeby pozwolili mi wyjść na zewnątrz. Chociaż na trochę. – O cholera. Zdechniemy tutaj wszyscy – sapnął ze swojego kąta Art. – To znaczy zdechnę ja i Izzy, a ty tu zostaniesz, Zek. – Dobrze karmią nawet. Ciężko się je samymi ustami, ale kucharz jest naprawdę
doskonały. Trochę przeszkadzają szczury, ale można się przyzwyczaić, że cały czas obgryzają palce u nóg... – Aaahaa! – nie wytrzymał Izzy. – Pomocyyy! Ja nie chcę tak umieeeraaać!! – Cicho! – huknąłem. Próbowałem złożyć nieskładne myśli do kupy, ale jak bym się nie zabierał do sprawy, nic rozsądnego mi z tego nie wychodziło. Zameczek okazał się o wiele ciekawszy, niż się to na pierwszy rzut oka wydawało: nie tylko siedzieli tu zatwardziali heretycy i buntownicy, ale na dodatek trzymali w magicznie zabezpieczonych lochach mojego na wpół obłąkanego kolegę po fachu... No, no, no. Związali mi ręce, żebym nie użył znaków; nie zabili mnie, mimo że mogli spróbować; czyli doskonale wiedzieli, co Komornik może, a czego nie. Niedobrze. Naprawdę, ale to naprawdę niedobrze. Wbiłem oczy w ciemność. Źrenice powoli, niechętnie rozszerzyły się, łapiąc tę minimalną ilość światła i rejestrując zarysy podłużnej, niskiej piwniczki. Przede mną na kamiennej podłodze klęczał Art, Izzy kulił się i chlipał pod okienkiem... A w dalekim krańcu lochu faktycznie widać było brodatego, ubranego w resztki łachmanów nieszczęśnika. Wykręcone z tyłu ręce były zasuszone i powykręcane niczym uschnięte konary drzewa, na kolanach bielała przebijająca się przez skórę kość, ale widoczne zza skołtunionych włosów oczy wciąż patrzyły żywo i przenikliwie, jakkolwiek dawało się dostrzec w nich wodnisty błysk obłędu. Nie muszę wam mówić, że na czole miał wycięte znamię. – No witam! – zaskrzeczał radośnie, gdy zorientował się, że go widzę. – Też Komornik, nie da się nie zauważyć! Jak godność? – Zek... Ezekiel znaczy się, Siódmy tego imienia. Długo już tak tutaj? – Będzie, będzie kilka tygodni... Chociaż nie, zaraz, ile to ja mówiłem? – zafrapował się Nehemiasz. – A może lat? Ciężko się zorientować, czas tak biegnie... Karmią raz dziennie, więc ile posiłków było? Dziś na pewno, wczoraj chyba też... No tak, to już parę dni. Ale nie jest tak źle, plecy tylko strasznie swędzą. Nie mógłbyś mnie podrapać? – Świr... – szepnął Art. – No a warunki tutaj wcale nie są takie złe, naprawdę. Pan Teodard to bardzo, ale to bardzo rozsądny i dobry władca, jego ludzie są szczęśliwi i nie narzekają. Ja też nie narzekam, chętnie bym tu został, naprawdę! A może wy powiecie władcy, że przemyślałem sprawę i chętnie tu zostanę? Strażnicy nie chcą ze mną rozmawiać, wyobraźcie sobie. Na szczęście jedzenie jest dobre. – Miałeś oficjalne Zlecenie na Egzekucję? – indagowałem dalej. – Tak! – Nehemiasz pokiwał energicznie głową. – Całkowicie oficjalny dokument, z pieczęciami i podpisami! Tylko że nie mogę go dosięgnąć, rozumiesz... Może tobie gdzieś się rzuci w oczy, bo musiał mi wypaść jakoś przy okazji. Czyli zupełny klops. Był co prawda cień nadziei, że jeśli drugi z rzędu Komornik przestanie meldować z tej samej roboty, to może ktoś na Górze się tym zainteresuje, ale... jeśli Teodard był na tyle bezczelny i sprytny, żeby uwięzić Komornika, zamiast go ukatrupić, czarno to widziałem. Nie było sensu dalej wypytywać wariata, więc uznałem, że rozmowa dobiegła końca.
– Zek... – zawołał po cichu Art, mając nadzieję, że nie sprowokuje naszych współwięźniów ani do ataku paniki, ani napadu gadulstwa. – Słuchaj, a nie możesz ściągnąć tego swojego anioła stróża? Prychnąłem tylko. – Azraela? Ni cholery. Ten mag na górze, widziałeś go? No więc założył wytłumiacze. – O kurde... – Właśnie. Poza tym ten leniwy brudas Azrael pojawia się tylko wtedy, jak dzieje się coś poważnego. No nie wiem, jakbym zaczął umierać albo coś w ten deseń. – Wiesz, Zek. Ja nie chcę ci nic sugerować, ale... – Wybacz, ale nie będę połykał języka tylko po to, żeby sprawdzić. Poza tym wcale nie musi się pojawić, nie ma reguły. – Aha, super. Na wszystko macie przepis, tylko nie na to, na co potrzeba. – Nie ma któryś z panów przypadkiem papieru toaletowego? Bo rozumiecie, że nie chcę być nachalny, ale warto się zawsze zapytać – zaszczebiotał Nehemiasz. – Po prostu, rozumiecie, w normalnej sytuacji poszukałbym miejsca ustronnego, ale... A, zresztą już nieważne, he, he, he. – Nieeee... – zajęczał rozdzierająco Izzy. Zamknąłem oczy. Gdybym mógł, zamknąłbym też uszy i nos. Ciekawe, ile czasu zajęło obecnemu tutaj weteranowi lochów, zanim jego umysł w końcu się poddał? Coś tak czułem, że dzięki doborowemu towarzystwu mnie pójdzie znacznie szybciej. Starając się nie zwracać uwagi na ból wykręcających się pod ciężarem ciała stawów, zawisłem swobodnie na łańcuchu. Nie ma mnie, to nie mój ból, to nie moje ciało...
– Pobudka! – Kopniak w żebra równie boleśnie co szybko przywrócił mnie do świadomości. Stuknęła stawiana – w zasadzie rzucana – na podłogę drewniana miska, plusnęła wychlapująca się woda. – Smacznego życzymy! – Hej! Powiedzcie panu Teodardowi, że chcę z nim pomówić! – wydarł się Nehemiasz. – Zostanę tu chętnie!! – Ratunku! – zawtórował mu Izzy. – Ja nawet tych ludzi nie znam, jestem tu przypadkieeeem! – Wy kurwy faszystowskie! – rzucił w ślad za odchodzącymi strażnikami Art, ale ci nawet się nie obejrzeli. Huknęły drzwi, zgrzytnął rygiel. Popatrzyłem na bełtającą się w misce resztkę brudnej wody. – Nie będą nas długo trzymać – zawyrokowałem, próbując przymierzyć się do swojej porcji. Nie dało się nijak inaczej, więc w końcu nachyliłem się po prostu i zacząłem chłeptać językiem, jak jakiś dzikus.
– Bo co, głodzą? – Art przyjął podobną metodę, ale jego miska stała na nierównym kamieniu, więc stukała przy każdym poruszeniu. – Nie, bo tylko wodę dali. Jego normalnie karmią, nas po prostu nie chcą za szybko zamęczyć. – Pokazałem ruchem głowy na Nehemiasza, pałaszującego ze smakiem gęstą breję. – Nie od razu przynajmniej. – Panie Komorniku, a nie może pan... – zaskamlał ze swego miejsca Izzy. – Nie.
Siedzieliśmy w lochu już dwa sny. Przyznam się wam, że kolana bolały jak cholera, a zwieracze powoli zaczynały puszczać... Izzy chyba dostał gorączki i majaczył, Art jako tako się trzymał, ale widać było, jak niedokrwione ręce zaczynają nabierać koloru fioletowo-czarnego. Mnie ratowała regeneracja, oni nie mieli szans. – Wy jebańcy bez serca! – wrzasnąłem, gdy po raz kolejny otworzyły się drzwi. – Chuje! Przecież widzicie chyba, że ci dwaj zaraz kojfną! Zajebię was wszystkich, jak się stąd wyrwę, was i wasze – ommmmf...! Strażnik był wirtuozem w swoim fachu – jeden krótki kopniak prosto w splot słoneczny i przed oczami zrobiło mi się ciemno, potem posypały się kolejne razy na głowę, plecy i nogi, następnie potworny, nieludzki wręcz ból rąk i stawów. Przez chwilę myślałem, że w końcu udało mi się je wyłamać i przekręcić do przodu – wykoncypowałem już wcześniej, że byłby to pierwszy krok do ucieczki – ale potem zorientowałem się, że odpięli mnie od pierścienia w suficie i powlekli dokądś przez kręte, wąskie korytarzyki. Co jakiś czas przystawaliśmy, a eskorta profilaktycznie pałowała mnie i kopała, żebym nie dał rady się pozbierać... Rzucili mnie w końcu na kamienną posadzkę i odstąpili. Leżałem tak, łapiąc tylko powietrze ustami jak ryba wyrzucona na brzeg i starając się przewidzieć, skąd nadejdzie kolejny cios. Ale strażnicy odeszli, pobrzękując pancerzami i klapiąc skórzanymi ciżmami. – Przepraszam was, panie, że musiało się to tak rozwinąć. – Teodard przykucnął obok mnie. – Ale sami rozumiecie, że musiałem zachować pewne środki ostrożności dla dobra moich ludzi. Nie żywicie, mam nadzieję, urazy? Przekręciłem się na plecy, żeby chociaż go widzieć, ale pozycja była nieco zbyt wiernopoddańcza; przeturlałem się więc na bok, potem na kolana, jakimś cudem podniosłem do pozycji pionowej. Wyplułem ukruszony ząb. – Skądże znowu. Nie śmiałbym. Nie szarpnąłem się ani nie odskoczyłem, gdy wyciągnął nóż – mimo że tego się pewnie spodziewał. Przeszedł za mnie i zaczął powoli rozcinać więzy; starałem się nie dać po sobie poznać, że każde szarpnięcie odzywało się bólem. – Wybaczcie raz jeszcze, panie Komorniku. Napijecie się wina?
– Z lodem poproszę. I słomkę z kokardką, jeśli można. – Uśmiechnąłem się kwaśno. Krew zaczynała powoli dopływać do rąk, ale w zasadzie nie miałem w nich władzy. Teodard doskonale o tym wiedział, więc nie musiał się niczego obawiać. – Wina dla naszego gościa! – zawołał. – Siadajcie, panie Ezekielu. Musimy porozmawiać. Przekuśtykałem do stojących pod oknem ław, ciężko opadłem na wyłożone skórami siedzisko. Teodard usiadł naprzeciwko, poczekał, aż ktoś przyniesie nam po kubku. Mój faktycznie był ze słomką, więc złapałem ją między rozbite wargi i pociągnąłem łyk. Lekko już kwaśniejący alkohol rozlał się piekącą falą po zmasakrowanym wnętrzu policzków, zaszczypał w język. – Słucham was zatem, panie Teodardzie. Ale zanim powiecie cokolwiek, to muszę was przestrzec: nie ujdzie wam to bezkarnie, a gdy Góra dowie się... – Zdecydowałem się przystać na pana ofertę. Zamrugałem. Wyraz zdziwienia na mojej twarzy musiał być tak groteskowy, że władca zamku aż uśmiechnął się pod wąsem. – Poddam się waszej Egzekucji, panie Komorniku. Musimy tylko wynegocjować warunki. – Warunki? – Popatrzyłem niedowierzająco, ale on pokiwał głową. – Dokładnie tak: coś za coś, towar za towar. Przyszedłeś tu, panie Ezekielu, z pozycji siły; musiałem nieco wyrównać szale, a teraz chyba obydwaj dojrzeliśmy do rozmów. – Nie negocjuje się z Komornikiem – zachrypiałem, a potem zakrztusiłem się winem. Teodard odczekał spokojnie, aż się wykaszlę, potem dał znak komuś, kto stał w podcieniach dużej sali. – Zaprowadźcie naszego gościa do jego pokojów, ale wcześniej pomóżcie się wykąpać i nakarmcie. Wyśpijcie się, panie Ezekielu, wtedy porozmawiamy.
Wstyd się przyznać, ale podczas gdy moi towarzysze gnili w lochu, ja spałem jak dziecko. Niestety, takie życie, że przede wszystkim myśli się o sobie. Prawda była taka, że oni mnie pomóc nie mogli; ja jeszcze miałem szansę ich stamtąd wyciągnąć, ale wyłącznie wypoczęty i w pełni sił. Zjadłem skromny posiłek, który znalazłem na stoliku obok łóżka, ogoliłem się jak cywilizowany człowiek, ubrałem w może i nie wyprane, ale chociaż porządnie wywietrzone ciuchy. Pod drzwiami czekał już na mnie chłopak, który zakomunikował wyuczoną formułką, że pan Teodard przyjmie mnie wkrótce, a oczekiwać mam na niego w świetlicy. Pooczekiwałem sobie, aż w końcu przyszedł ktoś jeszcze i zaprosił na wieżę, bo to tam podobno wyznaczył mi audiencję pan i władca tego zamku. Sprytnie, myślałem sobie, wspinając się na samą górę po stromych jak sto nieszczęść schodach. Nie miałem przy sobie żadnej broni, bo nawet miecza mi nie oddali. Mogłem niby mu
tam gołymi rękami łeb ukręcić, owszem. Ale co z tego, skoro sam nigdzie bym nie uciekł? No, chyba że wzorem świrów z Hermy skokiem na główkę. Prawda była taka, że dostałem już dość wyraźny kij, a teraz istniała szansa na marchewkę. Jeśli rozegram to jak należy, może uda mi się wykonać Zlecenie. Jeśli nie... No cóż, wtedy Art i Izzy zgniją w lochu, a ja pewnie będę musiał zaiwaniać tu drugi raz piechotą z ruin odległego o kilkaset mil domu. – Jak się spało, panie Komorniku? – przywitał mnie władca domeny, stojący na otwartej platformie na samej górze. – Dobrze... tylko tchu brak... – Wsparłem się rękoma o kolana. Organizm po raz kolejny nie wyrabiał z regeneracją, przed oczyma latały mi czarne plamy. W końcu wyprostowałem się i rozejrzałem. Widok, muszę przyznać, zapierał dech w piersiach: zalane czerwonym światłem postrzępione szczyty wzgórz, pomiędzy nimi czarne połacie cienia leżącego głębokim aksamitem w dolinach, tu i ówdzie powykrzywiane, suche kikuty bezlistnych drzew, w oddali puste skorupy ruin niedużego miasteczka. Pejzaż niczym z jakiegoś fantasmagorycznego obrazu albo snu nadużywającego substancji odurzających romantyka. – Piękne, prawda? Lubię czasem tu przyjść, żeby w samotności zastanowić się nad sprawami, na które nie starcza nam na co dzień czasu. – Cóż za poetyckie zagajenie rozmowy – mruknąłem, patrząc w dół na niedużą osadę. Jednak nawyki zawodowe dawały o sobie znać, bo przy okazji od razu szacowałem ilość ludzi w osadzie i starałem się wypatrzyć co lepsze drogi odejścia z miejsca roboty. – Nie udawajcie, panie Komorniku, że zupełnie obce są wam takie przemyślenia. To wy powinniście być bliżsi Absolutu i jego uduchowionych teorii na temat życia... i śmierci. – W śmierci nie ma nic poetyckiego, panie Teodardzie. To tylko proces. Spojrzał na mnie uważnie. – Powiedzcie mi, panie Ezekielu... jak się to odbywa? – Naprawdę chcecie wiedzieć, panie? – westchnąłem. – To nic przyjemnego. – Waszym ofiarom nie robi to chyba różnicy, a wy powinniście już przywyknąć. Nalegam. – Otwieram wam klatkę piersiową, wycinam serce i płuca, wyjmuję też wątrobę i usuwam nerki w taki sposób, aby nie naruszyć integralności powłok jelit ani żołądka. Następnie usuwam gałki oczne i język, po czym jednym ruchem rozłupuję czaszkę tak, aby uzyskać dostęp do mózgu. Przy pomocy broni przydziałowej bełtam tkankę szarą tak długo, aż ustanie aktywność neuronów. Po wszystkim dozwolony jest pochówek w dowolnym obrządku, ale najczęściej nie ma komu się w to bawić. – Dość drastyczne, rzeczywiście. Nieco przypomina to obrządek mumifikacyjny Starego Państwa... Nie było zaleceń używania urn kanopskich? – Słucham? – Pan wybaczy, skrzywienie zawodowe. Chodzi mi o egipskie słoje do mumifikacji, bo podobieństwo jest uderzające. Zresztą, jeśli wziąć pod uwagę paralelę Izyda–Maryja, to nie odeszliśmy daleko od kultu boga słońca, wszechmatki ziemi i syna powstającego z martwych, a podstawowe linie mitologii... – Muszę wam przerwać, panie Teodardzie. – Już się zamykam. – Były historyk uśmiechnął się, znów przyjmując na siebie rolę
władcy. – A zatem, panie Ezekielu, przybywacie tutaj, by mnie bestialsko zgładzić. – Tak. Ale nie mogę zaoferować wam nic w zamian. – Każdy z nas posiada coś, co przydaje się innym. Wy, panie Komorniku, macie swój miecz. – Nie mogę oddać... – zacząłem, ale zobaczyłem w jego oczach, że on wie. – Ach. Wasz czarownik musi posiadać niepoślednie umiejętności. – Nie było łatwo odróżnić prawdziwą broń Komornika od tak dobrej kopii... żeby nie rzec: idealnej podróbki. Ale rozumiem zatem, że ten konkretny gladius wchodzi w rachubę jako część naszej wymiany. Nie, nie dla mnie, panie Komorniku; dla mojego syna. Przekażecie mu miecz razem z waszym błogosławieństwem jako nowemu władcy domeny. – Macie przecież w swojej władzy jednego Komornika, więc gdzieś pewnie leży jego broń. – Tamta decyzja była... pochopna – skrzywił się władca. – Uwięzienie pana Nehemiasza nie było dobrym ruchem. –? Teodard westchnął, wpatrzył się w jakiś bliżej nieokreślony punkt swych włości. – Zanim zorientowaliśmy się, że waszej broni może użyć tylko jej właściciel, minęło trochę czasu. Gdyby mój syn miał miecz buchający ogniem, byłby to świetny symbol. Niestety, w jego rękach tamten miecz był zaledwie mieczem. – Ale wiecie, panie Teodardzie, że nawet gdy oddam wam mój miecz, wasz syn nadal nie będzie mógł go używać? To znaczy: będzie mógł, ale jak po prostu zwykłego miecza? – Oczywiście. – Wzruszył ramionami. – Jako późniejszy wariant rozpatrywałem, że mógłby odebrać broń – bez wnikania już w jej właściwości – osobiście od jednego z urzędników Góry. I znów, niestety: zanim byłem w stanie to jednoznacznie wyartykułować, pański kolega... powiedzmy, że utracił walor reprezentacyjny. Pokiwałem głową. Naprawdę, sprytnie sobie to wymyślił. – A wam potrzebne jest symboliczne namaszczenie na władcę? – Dokładnie tak. Przecież włócznie świętego Maurycego fabrykowano masowo w Cesarstwie Niemieckim i rozdawano komu popadnie, ale dla każdego obdarowanego to właśnie ta jego była relikwią. Liczy się co innego, panie Komorniku: cofnęliśmy się do epoki, w której nie ma pisma, a zatem siłą rzeczy wracamy do kultury gestu. W ten sposób moi ludzie przekonają się, że następca jest pomazańcem Bożym. – Nawet jeśli nie będzie to prawdą? – Prawdą będzie dla nich to, co zobaczą i w co uwierzą. Czy nie tak właśnie działają relikwie? – Stąpamy tu po kruchym lodzie, panie Teodardzie... No właśnie, czemu nie zdecydował się pan na bardziej koszerne imię? I wyposażenie ludzi jest, umówmy się, nieco późniejsze niż to przepisowe... Władca uśmiechnął się, zapewne wyrażając uznanie. – Przewaga technologiczna, a w tym wypadku raczej temporyczna: lepiej być krok albo i dwa kroki przed najwyższym poziomem zaawansowania cywilizacyjnego, jaki może osiągnąć potencjalny przeciwnik. Zanim zrównają z ziemią wszystko inne dookoła i wezmą się za nas, trochę czasu jeszcze minie. Pracujemy w tej chwili nad kuszami, wie pan? Oczywiście tak, aby
spełniały wymagania dla antycznych gastrafetesów, ale przy wykorzystaniu wszystkiego, co zdołali wymyślić ludzie przez ostatnie półtora tysiąca lat. Gdy dojdą tutaj, będziemy gotowi. – Chyba że wszyscy wcześniej umrzecie. Teodard nie odpowiedział od razu, patrząc w kierunku zachodzącego słońca. W końcu pokazał palcem w stronę powoli przemieszczającego się punkciku. – Widzicie, panie Ezekielu? Kolejny stwór z Cienia. Obserwujemy je już dłuższy czas, jak ciągną od wschodu, a potem chowają się w jaskiniach i ruinach. To nimi powinna się raczej martwić Cytadela. Faktycznie, coś lazło po cienistej stronie wzgórza. Nie było to dobry znak, będzie co zameldować... Chociaż zdawało się, że Góra już o tym wie – tak by przynajmniej wynikało ze słów Stratilaty. Teodard pomilczał chwilę, possał nadpsuty ząb i splunął w dół, za krawędź murów. Odezwał się: – A co do śmierci, to wszyscy umrzemy prędzej czy później. Kwestia tego, czy pójdziemy na śmierć biernie, jak owce na rzeź, czy też zostawimy coś po sobie. – Władca za władcę? – zapytałem i wyciągnąłem rękę. Nie zawahał się ani chwili, podając mi dłoń niczym sękaty konar drzewa.
– Umarł król, niech żyje król! – Niech żyje król! – powtórzyli po mnie zgromadzeni wokół wejścia do krypty ludzie. Syn byłego władyki podszedł, popatrzył mi prosto w oczy. Jeszcze kilka lat i będzie wypisz wymaluj jak ojciec... Odebrał miecz w pochwie, płaszcz, pas i pierścień, podniósł wysoko do góry, pokazując wszystkim insygnia władzy. Miałem tylko nadzieję, że udało mi się dokładnie zetrzeć krew z rękojeści. – No i co dalej? – zapytał Art, ale odgoniłem go gniewnym gestem: nie teraz. Odszedłem na bok, osunąłem się na kamienną ławeczkę, odszpuntowałem bukłak z winem i chciwie przyssałem do szyjki. Nie wiem, może robiłem się na to za stary. Może coraz bardziej wstrząsały mną reakcje ludzi, zdających się uważać moją pracę za część normalnego porządku rzeczy: ot, przyszedł Komornik, pora umierać. Jeszcze rok, dwa lata temu było inaczej: walczyli, kopali i gryźli, starając się wyrwać losowi z gardła każdą minutę życia, każdy oddech i uderzenie serca. A teraz czułem wszechogarniającą, udzielającą się też mnie apatię. Teodard urządził pożegnalną ucztę, na której wytłumaczył wszystkim publicznie, co się stanie. Byli tam uwolnieni wcześniej i nieco odkurowani Art i Izzy, oficjalnie też wypuszczono i odeskortowano do granic włości Nehemiasza, któremu wcześniej oddano i przywiązano do ręki gladius, żeby go nie zgubił. Jakkolwiek w przypadku tego ostatniego uważałem, że bardziej
humanitarne byłoby szybkie, czyste pchnięcie w serce, to rozumiałem logikę takiego, a nie innego postępowania: śmierć Komornika, obłąkanego czy też nie, zawsze powodowała wzmożoną aktywność Wysłanników, których lepiej było trzymać jak najdalej od zamku. Po uczcie Teodard pożegnał się z ludźmi, raz jeszcze przeprosił nas za konieczne środki zapobiegawcze, pocieszył płaczącą córkę, synowi kazał opiekować się ziemią. Wydał ostatnie poruczenia, wręczył nawet skromne nagrody za wierną służbę. Kazał po sobie nie płakać, tylko pracować i słuchać nowego władcy. Nawet idąc ze mną do miejsca swego przygotowanego za życia pochówku, zdawał się zupełnie pogodzony z tym, co go czeka. – Zróbcie to szybko i czysto, panie Ezekielu – powiedział, opierając się plecami o ścianę i zamykając oczy. – A potem... Cytując list pożegnalny pewnego człowieka, którego kojarzy pan pewnie wyłącznie z marką samochodów: „Odchodzę, proszę po mnie posprzątać”. Zdecydowanie robiłem się na to za stary. Siedziałem tak na tej ławeczce, a w głowie miałem wielką, jałową, dzwoniącą pustkę. Dwa razy zbierałem siły, żeby podnieść się i dołączyć do reszty ludzi, ale nie mogłem się na to zdobyć; po prostu nie mogłem, i tyle. Słyszałem muzykę i śpiewy ze stypy, imię nowego władcy niosło się echem po wzgórzach, a ja nie byłem w stanie zmusić się do żadnego racjonalnego działania. Widziałem siedzącego na poszczerbionych blankach Azraela, który patrzył na mnie z pobłażliwą pogardą, ale nie podchodził bliżej. Musiał czuć, że nie byłem w nastroju. Gdy nareszcie zwlokłem się z miejsca i czując wino w nogach, poszedłem chwiejnym krokiem do stajni, Izzy i Art już tam byli. Nie licząc osłabienia po gorączce, ten pierwszy zniósł niewolę zaskakująco dobrze; ten drugi nieco gorzej, rękę miał na temblaku, ale nie było to nic, z czym nie szło sobie poradzić. Pokazałem im wymownym gestem: nic tu po nas, zbieramy się. Gdy tak szliśmy tym samym szlakiem z powrotem na Cytadelę, słońce nadal zalewało wierzchołki gór szkarłatem. Pomiędzy nagimi zboczami i w kamienistych dolinach odbijał się echem głos kaznodziei: – ...wierzcie w Dobrą Nowinę, która przychodzi! Oto nastał czas długo wyczekiwany, gdy każdy odnajdzie szczęście i pokój, a światłość wiekuista stanie się udziałem nawet maluczkich! Błogosławieni, co widzieli i uwierzyli, bo do nich nie należy już Królestwo Ziemskie! Szczęście dla wszystkich za darmo, i niech nikt nie odejdzie... Zatkałem uszy i zacząłem coś gwizdać, byle tylko go zagłuszyć. Dopiero kawał drogi dalej uświadomiłem sobie, że bezwiednie przeszedłem na melodię, którą nucił przed śmiercią staruszek od herbaty.
Rozdział XII
esteś pewien, że to tutaj? – Nie – powiedziałem zgodnie z prawdą. – Ale tak by wynikało z gówna, które dostaliśmy w charakterze mapy. Przeważnie jakość dostarczanych mi przez Azraela dokumentów wołała o pomstę do nieba, ale dołączony do ostatniego Zlecenia rysunek to już w ogóle wyglądał, jakby kreśliła go świnia kopytem. Oczywiście mój prywatny, osobisty Anioł nadzorca zasłaniał się mnogością obowiązków, brakiem środków w budżecie i masą innych biurwokratycznych wymówek, ale smutna prawda była dla mnie od dłuższego już czasu oczywista: ktoś na Górze miał nawet nas, Komorników, głęboko w swej świetlistej, okolonej srebrzystym włosem anielskim, transcendentnej dupie. Art z nieskrywanym powątpiewaniem popatrzył na leżący przed nami gigantyczny
J
kompleks dawnej kopalni. Jak okiem sięgnąć wszędzie stały ceglano-betonowe pudełka budynków, ciągnęły się mile od dawna wyziębionych rur ciepłowniczych, przewodów wysokiego napięcia, taśmociągów i szyn kolejowych. Potężne dźwigi suwnicowe górowały nad rdzewiejącymi składami pociągów, na pozarastanych placach widniała nieruchoma, martwa trawa. – No, nie wygląda to zachęcająco – odezwał się zza moich pleców Izzy. Chłopak od pewnego już czasu w ogóle trzymał się mocno z tyłu i chyba powoli zaczynał żałować, że porzucił może i obłąkaną, ale jednak relatywnie bezpieczną Hermę. – To dokąd teraz? Pewnie użyjesz magii, żeby go wytropić, no nie? – E tam, co ja się będę bawił. Zaraz wyślę piorun kulisty i niech go szuka, potem trzeba tylko pozbierać kawałki. Spojrzeli na mnie obydwaj, zaskoczeni. Art zmarszczył brwi, Izzy już otwierał usta, żeby coś powiedzieć. Popukałem się wymownie w czoło. – O rany, przecież musimy tam wejść i go normalnie znaleźć. Oczywiste chyba, prawda? – No ale ja myślałem, że możesz... – Nie. – Powiedziałeś przecież... – Nie. – Młody niech tu zostanie i pilnuje dobytku. – Art, jak zwykle nieoceniony, przeszedł do kwestii technicznych. – Pójdziemy we dwóch, nie ma co robić niepotrzebnego hałasu. Izzy spojrzał na niego z wdzięcznością, pokiwał energicznie głową. – No! To ja... o tam będę, jak to ogrodzenie mijaliśmy. Wlezę sobie na wieżę, jakby co, to będę wołać. – Aha, ty na wieży, a konia nam w tym czasie coś zeżre – mruknąłem z odruchowej zgryźliwości, ale zaraz zreflektowałem się, bo chudzielec zbladł zauważalnie. – No idź, idź! Tam faktycznie bezpiecznie będzie... Masz tu na wszelki wypadek, obsyp wejścia solą. Podałem mu nieduży woreczek, nad którym wymamrotałem jeszcze na szybko kilka słów zaklęcia ochronnego. Potem postaliśmy chwilę, upewniając się, że Izzy faktycznie pójdzie tam, gdzie trzeba. On też kilka razy oglądał się i uśmiechał nerwowo, jak gdyby bojąc się, że my z kolei będziemy chcieli mu... No nie wiem, uciec? Schować się? Że cichaczem przekradniemy się za nim, żeby wyskoczyć znienacka i napędzić stracha? Naprawdę nie wiem. Boję się nawet przypuszczać, jakimi ścieżkami podążały jego myśli. – Pomoże? – odezwał się Art, gdy ruszyliśmy już tylko we dwóch w głąb kompleksu. – Sól? Nie sądzę, ale chociaż on spokojniejszy będzie. Zresztą czasem potrafi się coś od niej odbić albo jak ktoś będzie chciał astralem sprawdzić, to też nie zaszkodzi. – Myślisz, że ten aż taki mocny jest? Wzruszyłem ramionami, taksując wzrokiem plac przeładunkowy. Od niechcenia kopnąłem szczerzący zęby czerep, który stukając sucho, potoczył się w dół po rampie zsypu. – Cholera go wie. Nie wypada nie doceniać przeciwnika. Szczerze mówiąc, wcale nie miałem ochoty tu być ani tego nie planowałem. Po przymusowo przedłużonej wizycie na włościach świętej pamięci pana Teodarda zamierzałem wracać już do Cytadeli, by odebrać zostawioną u Stratilaty broń, a potem nareszcie wziąć się za
rzeczy naprawdę ważne – takie jak chociażby głowa Jonasza, wbrew prawomocnemu wyrokowi nadal przyczepiona do reszty jego trupiego ciała. Oczywiście jednak okazało się, że Góra miała inne plany. Azrael zjawił się dzień marszu po naszym odejściu z zamku, pogratulował ściągnięcia problematycznego długu, grzecznie zapytał, czy nie widziałem może niejakiego Nehemiasza, bo teoretycznie to Teodard był kiedyś jego Zleceniem, ale tamten przestał się meldować. Równie uprzejmie i zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie widziałem: nawet nie skłamałem, bo w celi było ciemno, a gdy Nehemiasza wypuszczali z lochów, po prostu poszedłem gdzie indziej i zamknąłem oczy. Anioł wyraził ubolewanie, po czym stwierdził, że ponieważ już jestem w okolicy, to może coś dla niego zrobię. Pozwoliłem sobie zauważyć, że ten rejon już do kogoś należał, a ja byłem tu poniekąd na zastępstwie. Azrael mruknął coś, że faktycznie, ale okazało się, że dosłownie dziś tamten niespodziewanie umarł. A w związku z koniecznością czekania na Re-Kreację przypisanego w systemie Komornika... rozumiecie sami, kolejna niezobowiązująca robótka po drodze. Szczerze mówiąc, zaczynało mi się robić podejrzane, że Azrael aż tak bardzo szedł mi na rękę. Kolejne Zlecenie poza kolejnością, z Jonaszem w zawieszeniu... No ale co począć? Talent piechotą nie chodzi, a ten brodaty pajac obiecał mi w ramach ułatwienia mapę. Do tego skusił kolejnym workiem obroku dla konia, a ja w swej świętej naiwności i właściwej mi od zawsze trosce o zwierzęta przystałem na jego zdradziecką propozycję. No i teraz dzięki własnej głupocie byłem dwa marszodni poza szlakiem, patrząc na kilkunastohektarowy teren dawnej kopalni cholera–wie–czego, na którym miał się ukrywać zatwardziały grzesznik recydywista. – No dobra, to jaki plan? Pociągnąłem nosem, odplunąłem na ziemię zielonkawą flegmą. Jeszcze mi się na domiar złego jakiś katar od klęczenia na zimnym przyplątał; swoją drogą to niezła złośliwość, że mogłem przeżyć postrzał w brzuch, a w tym samym czasie nikt na Górze nie pomyślał, żeby na przykład uodpornić mnie na najbardziej prymitywne schorzenia i przypadłości. Efekt był taki, że organizm potrafił zwalczyć dżumę – wiem, bo miałem tę wątpliwą przyjemność we wczesnym okresie pracy zawodowej – a zdarzało się, że od brudnej wody dostawałem sraczki. – Nie ma planu. Znajdujemy frajera, osaczamy, likwidujemy i sprawiamy. – Aha. A jak to zazwyczaj robisz? – Chodzę i szukam. To tak naprawdę dziewięćdziesiąt pięć procent czasu roboty, ale prędzej czy później się na delikwenta trafi. Potem już jest łatwiej. – Chcesz powiedzieć, że nie masz żadnego systemu? – No nie, nie. A po co... – Spojrzałem na Artura, bo nagle uderzyła mnie cokolwiek niepokojąca myśl. Złapałem go za rękaw, odwróciłem do siebie. – Art, co ty odpierdalasz? Czyś ty się z głupim na rozum zamienił? – Zek, ale o co ci chodzi? – Przyznaj się od razu: po cholerę się pytasz? – No, warto wiedzieć, skoro... – Skoro co? Tylko bez pierdolenia, Art.
– Ech – westchnął ciężko mój niegdysiejszy i obecny partner. – Chyba się domyślasz, Zek. W końcu jakąś robotę trzeba w życiu mieć, co nie? Nie powiedziałem nic. Nic nie było też do powiedzenia, bo jak tu niby wyperswadować koledze, że to głupota? Jak wytłumaczyć mu, że bezterminowa umowa-zlecenie podpisana z Aniołem o twarzy taliba to idiotyzm i lekkomyślne szafowanie własnym losem? Że pukanie do drzwi dłużników za pieniądze w świecie Przed to było jedno, a zabijanie zwykłych ludzi za nieprzestrzeganie debilnych przepisów to zupełnie co innego? Nie mój cyrk, nie moje małpy. – No co, może mi jeszcze powiesz, że pracujesz tylko samemu? – Art pewnie zobaczył moją minę, bo przeszedł do kontrofensywy. – A z Ozjaszem to się, ot tak, przypadkiem po drodze za każdym razem spotykaliście? Naprawdę, Zek, sam weź i nie pierdol. Ja swoje zrobię, ktoś mnie w końcu zauważy, a ty jakby co to szepniesz słówko na Górze. Nic więcej. Podniosłem ręce na znak, że mnie to jebie. – Zrobisz, jak uważasz. Możesz ze mną jeździć i zabijać staruszki, jeśli cię to kręci. Ale nie licz na to, że ci pomogę albo że będę cię rekomendował w Cytadeli. – Czyli jednak można kogoś rekomendować. Wiedziałem. Art wyszczerzył się zadowolonym uśmiechem, a ja przekląłem w myślach. Niech go diabli. Zawsze miał obrotny język i potrafił człowieka podpuścić. Nie da się zaprzeczyć, że był dobrym materiałem do tej roboty. Tyle tylko, że pracodawca trafił się wyjątkowo chujowy. – Dość tych gadek – uciąłem jałowe dywagacje. – Na razie mamy frajera do namierzenia, więc lepiej skup się na robocie. Ruszyliśmy, sprawdzając teren budynek po budynku, piętro po piętrze. Kombinat musiał niemało przejść w swoim czasie, bo było tu widać całą gamę zniszczeń i dewastacji: poczynając od pożarów, przez szaber, aż do celowych rozbiórek i śladów walk. W ścianie jednej z dużych hal magazynowych tkwił wbity do połowy czołg starego typu, dokoła walały się pobrzękujące pod nogami łuski najróżniejszych kalibrów, leżało kilka ubranych w zetlałe mundury szkieletów. Z kolei w dawnym budynku biurowym musiało być kiedyś robocze obozowisko, bo w salce na piętrze leżały porozkładane karimaty i plecaki ze stelażami, na turystycznej kuchence gazowej wciąż stał garnek z przepalonym dnem. – Jakby w jednej chwili to wszystko zostawili i sobie poszli – podsumował znalezisko Art. – Chodź, sprawdzimy bagaże, może coś do żarcia się znajdzie. – Nie będziemy pierwsi. Zobacz, tu już ktoś po apteczkach grzebał. Części ubrań brakuje na sznurkach... – Skąd wiesz, że brakuje? – Równiutko wszystko wisi, jedno obok drugiego, a tu nagle dziura. O, popatrz, są ślady butów w kurzu. I to świeże na dodatek. Rzeczywiście, ktoś tu przed nami myszkował. Trochę niepokoiły poniewierające się w kącie zielone tacki po nabojach do pistoletów – wyglądało na to, że nasz zbieracz nie gardził amunicją do broni palnej, więc pewnie miał w co ją załadować. – Masz, weź to. Lepsze będzie niż ta stara siekierka. Przejąłem od Arta bardzo poważnie wyglądający młotek na długim stylisku. Ba, „młotek” – pełnoprawny młot bojowy w zasadzie! Jakoś w połowie ostatniej dekady, którą ktokolwiek jeszcze liczył na kalendarzu, upowszechniły się takie właśnie pseudosurvivalowe, trącące
pedalstwem niby-oręża, kupowane głównie przez sekty szykujących się na apokalipsę szczególnie dotkliwie nawiedzonych preppersów. No i przyszła Apokalipsa, tylko że taka z dużej litery, więc umiejętności przeżycia w dziczy na nic się nie zdały, bo samą dzicz pierwszą szlag trafił... Ale dziwaczne bronie pozostały. Chwyt był wygodny, dopasowany do ręki; głowica nieco ciężkawa, no ale trudno oczekiwać, że młotek będzie dobrze wyważony. Machnąłem na próbę raz i drugi, przerzuciłem w dłoni, patrząc na czworograniasty dziób do rozbijania pancerzy. – Skorpiona tym nie położę, ale do rozwalania łbów nadaje się jak znalazł – zawyrokowałem krótko. Na pewno było to wygodniejsze niż toporek, który został mi się z naszych zapasów po tym, jak oddałem miecz. – Ej, może być? – Art nasadził na głowę kevlarowy hełm z zasłoną balistyczną. – Popatrz no, że też zwykli ludzie mieli takie cacka... Żadna podróba, oryginał z Försvarsmakten! – To jakiś pchli targ ze szkopskimi rzeczami był? – Nie znasz się – prychnął Art. – Owszem, nie znam się. Za to ci tutaj się znali, a teraz wszyscy nie żyją. Zostaw, bo to tylko niekoszerne obciążenie, a pożytek żaden. – Ale taki sprzęt... – Dobrze, weź. Tak jak powiedziałem: zrobisz, jak uważasz. Zostawił. Obeszliśmy ledwo fragment terenu, gdy w końcu zdecydowaliśmy się zawrócić do miejsca, gdzie zostawiliśmy Izraela. Ten faktycznie twardo na nas czekał, nawet konia wyszczotkował i oporządził, przynajmniej w swym rozumieniu. – No to dokąd teraz? – zapytał radośnie, gdy usiedliśmy ciężko na resztkach rozeschniętych skrzynek. Wymieniliśmy tylko spojrzenia, bo żadnemu nie chciało się odpowiadać. – Aha, pewnie zmęczeni jesteście. No dobra, no, to trochę sobie posiedźcie. Trudno było? O, jaki fajny młotek. Po prostu oparłem się o ścianę i zamknąłem oczy. Może jednak praca w tandemie nie była tak głupim pomysłem? Tercet egzotyczny to nie dla mnie, ale sam bym się na śmierć zachodził, zanim tu cokolwiek znajdę. Przecież faktycznie... Usnąłem. Kolejne dwa dni upłynęły nam na planowym przeczesywaniu ruin kopalni. Szło nam, nie powiem, dość sprawnie. Obydwaj z Artem nie byliśmy już tymi samymi ludźmi, którzy pracowali kiedyś w ramach jednej ekipy do ściągania długów, ale stare nawyki pozostały i szybko się docieraliśmy. Okazało się, że miejscówka wcale nie jest tak wymarła, jak na to w pierwszej chwili wyglądało: w części garażowej znaleźliśmy ślady całkiem świeżego ogniska, jeszcze kilka budynków nosiło ślady przemyślanego, systematycznego szabru, a w okolicach głównego szybu natknęliśmy się na włóczących się bez celu kilkunastu Powróceńców. W większości byli jeszcze dość świeżutcy, więc musieli stanowić część grupy, która wcześniej obozowała w administracji, ale sama ich obecność nie napawała optymizmem. – Wielkie mi co, zombie sobie łażą – próbował bagatelizować Art. – Kiedyś było ich pełno, zaraz Po.
– Aha. A potem większość zgniła albo wyginęła, więc skąd ci tutaj niby się wzięli? – No skąd? – Normalni ludzie nie Powracają ot, tak sobie. Czasem zdarza się, że czarownik wstanie z grobu, tak jak z Jonaszem było. Albo jak ktoś miał na pieńku z Górą, to przeważnie go nie przyjmuje Ewidencja. Ale tak masowo to się nie zdarza. Chyba że... – Że coś ich wyciągnie. Tak jak z częścią naszych zmarłych się zdarzyło przy szturmie na Klatkę, kiedy tamci akurat przez cmentarz poleźli. Pokiwałem poważnie głową. Art łapał fakty w lot i wyciągał właściwe wnioski, mimo że ostatnie kilka lat siedział w zasadzie pod technologicznym kloszem. Kto wie, może coś z niego będzie? – Powoli w tył. Ty wyznaczasz drogę, ja pilnuję trupków – zakomenderowałem, nie spuszczając z oka snujących się po placyku Powróceńców. Już wtedy pomyślałem sobie, że łażą wokół stalowej wieży kołowrotu windy, jak gdyby czegoś pilnując... Ale przecież mieliśmy tu coś zupełnie innego do roboty.
Na pierwszy konkretny ślad trafiliśmy dopiero po kolejnym śnie. W zasadzie: wdepnęliśmy w niego. – No... klocek. Ludzki, po zamiennikach papieru sądząc. – Art popatrzył zdegustowany na cienką podeszwę skórzanego buta. – Uczucie bezcenne, normalnie jakbym bosą nogą wlazł. – Ciesz się, że nie masz protektora, wytrzesz o piach bez problemu. Nie miał się gdzie wysrać, tylko na środku klatki schodowej... – Ma broń. Długą – zawyrokował Art. –? – Zobacz sam, tu se ukucnął... Tak się złapał ręką za barierkę, lufę przełożył przez pręty. Widzisz? Tutaj położył, i cały korytarz miał pod ostrzałem. Z góry pewnie wracał, więc wiedział, że nic mu na plecy nie wylezie. Kałasznikow, i to starszy model, duży kaliber. Pełnopłaszczowe pociski. – ??? – No dobra, jaja se robię. – Artur schylił się i podniósł cokolwiek umazany kawałek kartonika z oznaczeniami amunicji. – Wiem, że skoro se tym dupę wytarł, to wcale jeszcze nie znaczy, że będzie też z tego strzelać... Ale na dole widziałem jeden świeży nabój, musiał mu wypaść, jak ładował magazynki przy okazji postoju. – Ty fiucie – skomentowałem z pewnym podziwem. Pomimo paru lat przerwy Art nadal był tym samym chartem gończym, którego zapamiętałem z naszych wspólnych robót. Mój partner uśmiechnął się tryumfalnie, wyrzucił papierek i wytarł odruchowo rękę o tunikę. – Czyli skoro tutaj się wysrał, to do bazy by nie doniósł. Morał?
– Morał taki, że zaczęliśmy od złej strony kompleksu. Jutro przerzucamy się na drugą flankę. – Pokiwałem. – Nieźle, Art. Może jednak dam ci tę polecajkę. – Bujaj się, niepotrzebna mi twoja łaska. Sam się swojego dochrapię.
– Cholera, tutaj też łażą... weź sam zobacz. Podczołgałem się na szczyt hałdy gruzu, ostrożnie wyjrzałem zza pokruszonych zwałów żelbetu. Rzeczywiście, kilka żywych trupów snuło się po uliczce, pokryte burymi plamami łachmany kołysały się smętnie w takt ponurego marszu. Nie było ich widać tak znów dużo, maksymalnie tuzin, ale coś mi w tym wszystkim nie pasowało. – Kolejny szyb. – Pokazałem palcem na ażurową wieżę. – Ewidentnie pilnują zejść na dół. Art pokiwał głową, ale widziałem, że nie do końca łączy ze sobą pewne fakty. Ech, święta niewinności... – No i co? – zapytał w końcu. – I to, że coś tam siedzi na dole. Coś na tyle dużego, że zaprzęgło sobie tych gnijących mośków do własnego kieratu. Tędy nie przejdziemy, zawracamy. – O rany, znowu... Kopalnia była istnym labiryntem. I tak chaotyczny plan zabudowy komplikowały dodatkowo liczne zapadliska oraz tąpnięcia po zawalonych chodnikach dziesiątki albo i setki sążni poniżej. Wyglądało to tak, jakby pod ziemią rył gigantyczny kret, nierobiący sobie nic z żelbetowych fundamentów na powierzchni; szerokie i wysokie na kilkanaście stóp uskoki przecinały uliczki na pół, co poniektóre budynki były dosłownie przesunięte w pionie, w każdej chwili grożąc zawaleniem się nam na głowy. Znaleźliśmy jeszcze kilka różnych mniejszych i większych obozowisk, domyśliliśmy się, że przynajmniej do niedawna miejsce było jeśli nie popularne w okolicy, to w każdym razie zamieszkane. Ba! Przy jednym z nich stał nawet rower górski, z którego opon nie zdążyło do końca zejść powietrze. Art jako pierwszy zwokalizował myśl, która gnębiła chyba całą naszą trójkę. – Nie podoba mi się tu – stwierdził po prostu, gdy przekradaliśmy się wąskim, ciemnym korytarzem dawnej pochylni. – Nie to, że konkretnie tutaj, ale tak całościowo. Paskudne miejsce. – Mhm – mruknąłem tylko. Rzeczywiście, w powietrzu wisiała jakaś dziwna aura, jak gdyby ulotnego i trudnego do zidentyfikowania, ale i tak wyczuwalnego zapachu gnijącego ciała. Nie chodziło nawet o trafiających się tu i ówdzie nieumarłych, chociaż niepokojące odczucia idealnie zgrywały się właśnie z miejscami, gdzie się kręcili. Może byłem przewrażliwiony, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że z podziemnych korytarzy po prostu dobiega zimne tchnienie śmierci.
Byliśmy w połowie drogi do naszego obozowiska, gdy Art złapał mnie za ramię, kopnął pod kolano i przewalił na ziemię, rzucając się na mnie całym ciężarem. Poczułem, jak chrupnęło mi coś w plecach, aż ciemno się zrobiło przed oczami. Zanim zdążyłem chociażby jęknąć, on położył mi palec na ustach: cicho! – Jest... – wysyczał mi do ucha. – Dziesiąta godzina, poziom zero. Sto, może sto pięćdziesiąt kroków, dwadzieścia na prawo od wejścia. Pokiwałem głową, zagryzając zęby z bólu. Art spełzł ze mnie i odczołgał się za róg, a ja poleżałem jeszcze chwilę, po czym przekręciłem się na brzuch i szorując po asfalcie, przesunąłem się w jego stronę. Pokazał palcem: tam. Rzeczywiście, pod popękaną ścianą magazynu skradał się brodacz z kałasznikowem na plecach. Nie robił może szczególnej tajemnicy ze swej obecności, ale też zachowywał niezbędną ostrożność: lekko ugięte nogi, spokojne ruchy, co kilkanaście kroków zatrzymywał się i rozglądał, omijając leżące na ziemi szkło i gruz. U boku majtał mu się w kaburze pistolet, wypchana kamizelka taktyczna dawała do zrozumienia, że to nie koniec niespodzianek. – Mironie Czterdziesty Ósmy, witamy – mruknąłem. – Żeby mieć tak teraz giwerę albo klamkę chociaż – rozmarzył się Artur. – Bach! I pozamiatane. Z tej odległości to jednym strzałem... – Teraz to prędzej on ciebie. Gdzie on lezie, idiota jeden? Faktycznie, nasz cel zdawał się iść jak po sznurku prosto na mijany przez nas niedawno szyb. Było widać, że teren nie jest mu obcy, bo na pewniaka przebiegał od kryjówki do kryjówki. Jeszcze chwila i miał zniknąć nam z oczu, musieliśmy coś zrobić, i to szybko. – Art, ja na przynętę! Ty naokoło i zamykasz! – rzuciłem krótko, po czym poderwałem się z klęczek i ruszyłem prosto na wyglądającego właśnie zza węgła brodacza w czapce. Sto dwadzieścia, może sto pięćdziesiąt kroków; stał do mnie prawym bokiem i nieco tyłem. Zawsze była jakaś szansa... Przyspieszyłem nieco kroku, jednocześnie szykując już rzut energii do postawienia tarczy ochronnej. Sto kroków... osiemdziesiąt... Przeszedłem na trucht, ujmując w prawą dłoń rękojeść młotka. Siedemdziesiąt... Cholera jasna, mogło się udać! Sześćdziesiąt... prawie pięćdziesiąt, zacząłem rozpędzać się do pełnego tempa, czując, jak wali serce, pompujące w żyły adrenalinę. Uda się! Uda się, po prostu podbiegnę do niego, pierdolnę i zajebię chuja, nie widzi mnie, nie widzi, nie odwracaj się jeszcze trochę, nie słysz mnie, nie zauważ, nie obejrzyj się, proszę, proszę, błagam...! Wyrzuciłem przed siebie rękę i zacząłem stawiać tarczę w tym samym momencie, gdy on jednak drgnął i obejrzał się. Trzydzieści, może dwadzieścia kroków! Powietrze przede mną zamigotało wyładowaniami, rozlewającymi się w półokrągłą sferę ochronną. Piętnaście kroków! On rzucił się na bok, wyciągając przed siebie pistolet. – Ezekiel Siódmy, Komornik, przybywa wykonać legalną Egzekucję!! – wrzasnąłem, a potem lufa jego broni błysnęła płomieniem.
Pierwszy pocisk roztrzaskał się o moją tarczę, drugi zrykoszetował w bok, ale sfera zamigotała i osłabła, a ja niemal poczułem siłę uderzenia. Byłem od niego dziesięć, pięć kroków, gdy strzelił jeszcze dwa razy; trzecia kula znikła w rozbłysku iskier, a ostatnia uderzyła w pole ochronne na wysokości twarzy, przebiła je i spłaszczonym plackiem ołowiu wbiła mi się prosto w kość policzka. Nogi nagle straciły przyczepność, fiknąłem w tył i poleciałem na ziemię, wypuszczając z ręki broń. Świat wywinął koziołka, asfalt podniósł się i nakrył mnie ciężką kołdrą. Coś ciepłego poleciało mi po twarzy, świat rozjechał się na dwie równoległe wizje... Potem chyba przekręciłem się na plecy, bo nade mną pokazało się zimne niebo i ciemna płaszczyzna ceglanej ściany, wszystko to jednak zasłonił brodaty cień. Zobaczyłem zbliżającą się ku mnie lufę pistoletu, a potem zarówno pistolet, jak i cień zniknęły. Zostało tylko niebo. Pierwsze wróciły szczątkowe dźwięki, powoli wyłaniające się z pisku w uszach: najpierw odległe, huczące niczym podwodne echo, potem coraz bardziej wyraźne. Rzeczywistość powoli przestawała wirować, udało mi się raz i drugi złapać ostrość na własnej dłoni przed twarzą. Przeciągnąłem palcami po policzku, czując miękkie krawędzie dziury i ostre kawałki strzaskanej kości... Cierpienie było gdzieś na granicy świadomości, ale organizm już zaczynał się regenerować, więc czekałem tylko, aż ból uderzy pierwszą falą. – Zek! – Nade mną pojawiła się twarz Arta. – Zek, żyjesz? O kurwa, stary, ale cię urządził. „W dupie” – nie wiem, czemu akurat to chciałem powiedzieć, ale zamiast tego jedynie zachrypiałem, a powietrze wyleciało przez dziurę pod okiem. – Uciekł mi, fajfus jeden. A i my musimy się zbierać, tamte trupy się chyba ożywiły... He, he, słyszałeś, co powiedziałem? No ale serio, dasz radę iść? Podniosłem się nie bez jego pomocy, oparłem na usłużnie podanym mi młotku, jak staruszek o lasce. Widziałem już, że z bocznej uliczki zaczynają wysypywać się przygarbione, oberwane postaci, ale Art pociągnął mnie w bok i schowaliśmy się za róg. Rzeczywistość znów nażarła się kodeiny i wsiadła na diabelski młyn, policzek przeszył ból tak straszny, że aż zrobiło mi się ciemno przed oczami. Oparłem się o ścianę, zacisnąłem zęby. – Ej, ej! Ruszamy się! – szarpnął Art. Odtrąciłem jego rękę, nie mogąc jeszcze się odezwać, pokazałem gestem: zaraz! – Powaga, depczą nam po piętach... Postałem tak jeszcze chwilę, czując, jak odrastająca tkanka wgryza się w kość. Sięgnąłem, złapałem palcami za powoli wynurzający się z ciała pocisk i wyciągnąłem, a wciąż gorący ołów mlasnął, odklejając się od ciała. Art zbladł po raz kolejny. – Prowadź – wychrypiałem. Lekko kręciło mi się we łbie, ale było coraz lepiej... Art co rusz oglądał się troskliwie, więc pokazałem mu w końcu niewybrednym gestem, żeby dał spokój i pilnował lepiej trasy. Dałem radę nawet zebrać się do truchtu, ale szybko musiałem wrócić do marszu, bo za bardzo uginały mi się jeszcze nogi. Powróceńcy zostali daleko z tyłu, zwolniliśmy i zatrzymaliśmy się: nikt ani nic nas nie ścigało. Już wydawać by się mogło, że wszystko przeszło z grubsza niezauważone, ale wtedy nad kopalnią zahuczało echo wystrzałów. Dźwięk odbijał się od ścian i niósł zwielokrotnionym
rezonansem, ale nie było nawet cienia wątpliwości: nasz brodacz nie szczypał się z amunicją, waląc długimi seriami. – Szlag...! – Popatrzyłem tylko na Arta, a potem jak na komendę odwróciliśmy się i ruszyliśmy przez pustą uliczkę. Wysforowałem się naprzód i w końcu pobiegłem, czując, jak sandały ślizgają się po betonie. Nie do tego, cholera, ktoś je projektował. – Pospiesz się teraz ty! Jedyna szansa, żeby... Nie dokończyłem, bo coś pierdolnęło tak, że aż zatrzęsły się ściany. Skoczyłem szczupakiem w bok, zakrywając głowę rękami, a chwilę potem na miejsce, w którym dopiero co byłem, spadły kaskadą potłuczonego szkła szyby, wylatujące z okien biurowca. Podniosłem się z ziemi, wydłubałem z karku kilka odłamków, rozejrzałem się za Artem... Miał nieco więcej rozumu i szczęścia, bo schował się w futrynę drzwi, a teraz wyglądał niepewnie na zewnątrz. Machnąłem ręką i pobiegłem dalej. – Jakiś dodatek za pracę w niebezpiecznych warunkach, kurwa jego mać...! – wyrzuciłem z siebie na którymś kolejnym wydechu, a potem wypadłem zza rogu i wleciałem prosto w grupę Powróceńców. Trupy zmierzały chyba w tym samym kierunku co my. Szły niemrawo, anemicznie powłócząc nogami i kołysząc się z boku na bok, akurat odwrócone do mnie plecami – ale nie robiło to szczególnej różnicy czemuś, co i tak nie ma już oczu. Najbliższy przystanął, czując moją obecność, więc z rozpędu zamachnąłem się i grzmotnąłem go młotkiem w czerep; chrupnęła kość, bryznęła szarawa papka mózgu, bezwładny zewłok poleciał na ziemię jak rażony gromem. Dwa kolejne zaczęły się odwracać, więc trzasnąłem pierwszego z brzegu w kolano, zamieniając rzepkę i staw w miazgę; haniebnie desperackim wymachem nie trafiłem kolejnego, a potem po prostu rzuciłem się w tył, poza zasięg połamanych paznokci i żółtych zębów błyskających zza przegniłych warg. – Art, jednak nie tędy! – Zamachałem do nadbiegającego uliczką towarzysza, który zarył piętami i zawrócił, widząc wysypujące się zza węgła umarlaki. Kolejna seria z kałasznikowa przecięła powietrze, zabłąkana kula zrykoszetowała od ściany i brzęknęła o blachę falistą nad naszymi głowami. Popędziłem za Artem, mając nadzieję, że ogarnie sytuację... Ogarnął. Skręcił w bok, wpadł do opuszczonej hali produkcyjnej, przeleciał przez warsztaty, wbiegł na żelazny stół narzędziowy i przecisnął się przez ramę wąskiego okienka, wyskakując z powrotem na dwór, ale po drugiej stronie budynku. Przeturlał się po ziemi, poderwał na nogi i rozejrzał, pokazując mi gestem: można! – Ja cię chromolę...! – sapnąłem, gdy w końcu oparliśmy się o ceglaną ścianę kawałek dalej. Policzek pulsował bólem, czułem każde włókno nerwów górnych prawych trzonowych. – Hee... hee... – Art tylko łapał dech, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa. – Dobra, robimy do gościa podejście numer dwa... Chyba że nie ma już do czego? Jakby w odpowiedzi trzasnęły sucho wystrzały, a potem huknął detonujący granat. Po chwili spadające odłamki zabębniły o stalowe dachy. – No tak. Dasz radę? – Popatrzyłem pytająco. Art odkaszlnął, odcharknął, podrapał się w głowę.
– Nie ma wyjścia... Wodzu, prowadź. Ruszyliśmy, ale tym razem już zdecydowanie ostrożniej. Ostrzeliwujący się z budynku brodacz robił to w miarę planowo i na spokojnie: seria, chwila przerwy, kolejna seria, potem dłuższa pauza, pewnie na zmianę pozycji ogniowej, i znów. Byliśmy coraz bliżej, pomiędzy budynkami od czasu do czasu migały kształty wlokących się uporczywie w tę samą stronę Powróceńców. Przypadliśmy do stojącego na sflaczałych oponach dostawczaka, wyjrzeliśmy zza rdzewiejącej krypy pełnej plastikowych beczek. W oknie dwupiętrowego budynku wykwitł płomień wylotowy, jeden z idących środkiem placu trupów upadł, gubiąc po drodze mózg z przestrzelonej czaszki; tyle tylko, że kilka innych zombie musiało umknąć uwadze strzelca i było już pod samym wejściem. – Zek, słuchaj – syknął w moją stronę Art, którego musiały trawić te same co mnie wątpliwości. – Jak robimy? W sensie przyłączamy się do ataku czy obrony? Czy w ogóle czekamy na rozwój wypadków? – Cholera, nie wiem... – warknąłem, próbując ocenić sytuację. Nie miałem pojęcia, czy da się dokonać Egzekucji na typie zeżartym przez Powróceńców; w ogóle nie wiedziałem, czy faktycznie jedzą ludzi, czy to tylko taka idiotyczna legenda. Jakoś przez te lata nie zdarzyło się sprawdzać, a ci, których widywałem, byli w zasadzie nieszkodliwi... No, może z wyjątkiem Jonasza. I kilku innych typków. Ale większość była zupełnie niegroźna, raczej wywołująca współczucie i politowanie niż odrazę i przerażenie. A mimo to ci tutaj zachowywali się tak, jak gdyby byli przez kogoś... – Wróć! – Złapałem za ramię towarzysza, który już-już chciał wychylić się, żeby przebiec dalej. – Ale co... – nie zrozumiał Art. W tej samej chwili świat wokół nas jak gdyby na moment zwolnił, zdawało się, że wręcz pociemniał. Kolory zdawały się odpływać niczym z ekranu starego telewizora, na którym ktoś przekręcił potencjometr nasycenia barw, ale za to cienie nabiegły intensywnością, zapadając się z delikatnej szarości w głęboką czerń. Poczułem, jakby na skroniach nagle zacisnęły mi się żelazne szczęki imadła, a ręce wypełniono ołowiem. – Zek! Zek, co się dzieje?! – Nefilim... – jęknąłem. – Art, spierdalamy stąd! Ale to już!! Poderwaliśmy się i pobiegliśmy przed siebie, zataczając się, potykając i gramoląc z ziemi, pełznąc na czworakach, byle tylko dalej od feralnego placu. Karabin milczał już kilka chwil, ale nagle zachłysnął się ogniem, ciągnąc długą serią, urwaną jakby w połowie. Chwila ciszy. Wyobrażałem to sobie w myślach, jak strzelec szamocze się z magazynkiem, w końcu wypina go i odrzuca na bok. Chwyta kolejny, próbuje trafić w gniazdo, w końcu zatrzask łapie, on szarpie do siebie dźwignię zamka, potem wychyla się – i bierze na cel kroczącą przez plac, utkaną niczym z żarzących się węgli i cienia sylwetkę... Karabin znów zadudnił przeciągłym staccato, kolejnym i jeszcze jednym, wypluwając z siebie istną nawałnicę pocisków. Odwróciłem się, szukając wzrokiem towarzysza. Mniej odporny ode mnie Art leżał skulony na ziemi, ściskając głowę rękami i rzygając pod siebie jak kot. Cofnąłem się, złapałem go
pod ręce i powlokłem po chropowatym betonie, wciągnąłem za kolejny budynek, gdzie aura stwora Rewersu nie była aż tak potwornie odczuwalna. Kanonada ucichła, teraz w jej miejsce pojawiły się pojedyncze, suche wystrzały z pistoletu. Huknął granat, po nim jeszcze jeden... Znów parę trzaśnięć broni krótkiej, a potem zapadła cisza. Martwa, absolutna, bezgłośnie wrzeszcząca cisza. – Hej, stary, nie umrzyj mi tutaj. No kurwa mać! – Klepnąłem kilka razy Arta po policzkach. Otworzył oczy, chciał zaczerpnąć powietrza, ale zamiast tego zachłysnął się zalegającymi w przełyku wymiocinami, rozkasłał i znów porzygał. – Już, już... W porządku, już po wszystkim. Już minęło. – Zek, ja pierdolę... Czy to był... – Nefilim. Gdy Rewers atakował Klatkę, Artur trzymał akurat północną flankę, więc siłą rzeczy ominęła go główna część masakry i nie zobaczył na własne oczy najstraszniejszego bydlaka, jaki potrafił pojawić się poza Cieniem. Zawsze na to narzekał i powtarzał, ile to by dał, żeby móc osobiście spojrzeć tamtemu w oczy. Patrząc na niego teraz, jak zginał się w pałąk w torsjach, byłem w zasadzie pewien, że właśnie definitywnie, skutecznie, raz i na zawsze mu przeszło. – Ale jak...? Skąd? – Musi siedzieć gdzieś w tych starych sztolniach. Wytłukł ludzi, ściągnął sobie trupy dla towarzystwa... Cholera, siedziałby tam i teraz! Tylko nasz jeleń, zamiast podać tyły, jak umarlaki się zjawiły, zaczął do nich strzelać. No i szef wylazł, żeby sprawdzić, co się dzieje. – Zek, musimy się stąd wynosić... – Co? – Popatrzyłem na niego. On zarzygany, roztrzęsiony i blady, ja z kolei zalany krwią i z zabliźniającą się raną postrzałową na pół twarzy. Nieźli z nas bohaterowie, nie ma co. – Chyba żartujesz. Robota się sama nie zrobi. Powstań, naprzód marsz. – Zek... – Art miał niemal łzy w oczach, więc zrobiłem to, co zrobiłby dla niego na moim miejscu każdy przyjaciel: zamachnąłem się i wlepiłem mu na odlew siarczystego plaskacza. Klasnęło tak, że aż echo poszło, głowa Arta odskoczyła do tyłu, on chlipnął, sapnął, otarł krew z nosa i popatrzył na mnie trochę bardziej przytomnym wzrokiem. – Powstań, legionisto – powtórzyłem tylko, rozglądając się po okolicy. – Bo tu skiśniemy obydwaj albo coś naprawdę przyjdzie i nas wpierdoli. Ruszamy zgarnąć nagrodę, jebane złoto dla zuchwałych. Art pociągnął jeszcze raz nosem, splunął krwią. Już mu lepiej było. – Ty, ale zaraz. Jak chcesz ściągnąć dług z trupa? – Zobaczysz. Okrężną drogą wróciliśmy na placyk przed budynkiem, z którego strzelał brodacz. Leżało tam kilka nieźle poszatkowanych trupów, ale zdecydowanie mniej, niż powinno: niełatwo jest ukatrupić coś, co już nie żyje. Któryś rozerwany granatem na pół twardo czołgał się w kierunku sztolni, ale zauważył nas i zaczął zawracać, czepiając się asfaltu zdartymi do kości palcami. – Zostaw, nie warto – uprzedziłem pomysł Arta. – I tak daleko się nie dowlecze. Pilnuj tyłów, ja prowadzę. W środku pachniało metalem i spalenizną, w powietrzu wciąż wisiała błękitnosiwa mgiełka dymu prochowego. Jeszcze jeden Powróceniec z przestrzelonymi nogami szamotał się
na schodach na górę, bo złamana kończyna zaplątała mu się w szczeble barierki. Gdy omijałem go, próbował złapać mnie za nogawkę. Kopniakiem przewróciłem umarlaka na plecy, przycisnąłem butem do stopni i jednym uderzeniem rozkwasiłem mu łeb. Nasłuchując i rozglądając się dokoła, wszedłem ostrożnie na piętro. Nasz niedoszły cel, a w zasadzie to, co po nim zostało, leżał na samiusieńkim środku korytarza. Wokół pełno było łusek, ściany upstrzone dziurami przestrzelin, tynk odłupany płatami... Pewnie odstrzeliwał się tu przed prącymi na górę trupami. Miejsce niby dobre, a jednak nie do końca – leżące głębiej w korytarzu drzwi, wyrwane razem z futryną i kawałkiem ściany, aż nadto dobitnie wskazywały, że Nefilim nie certolił się z używaniem wejść i schodów, a po prostu ruszył na skróty. Tak, na skróty, przez okno na pierwszym piętrze i ścianę z betonbloczków. Nasz zbieracz pewnie odwrócił się, dał radę puścić serię – nie mógł nie trafić z tej odległości – a potem już było za późno. Uklęknąłem przy zwęglonym, pokrytym łuszczącą się smolistą sadzą trupie. Amunicja w magazynku musiała detonować od żaru, zamieniając przyciśniętą do ciała lewą rękę w poszarpany kikut i wyrywając spory kawał jamy brzusznej... Mimo to wątpię, żeby przyspieszyło to albo ułatwiło sam proces. Widziałem kiedyś, jak Nefilim zabija człowieka. Raz wystarczy na całe życie. – Naprawdę, ze mną by było i szybciej, i przyjemniej – mruknąłem z wyrzutem, patrząc na rozwarte w niemym krzyku bólu i przerażenia usta. – Chodź no tu, Art, ucz się zawodu. Partner wszedł za mną, przelotnie rzucił okiem na ciało, profilaktycznie zajrzał jeszcze do jednego i drugiego pomieszczenia. Potem podszedł bliżej, nachylił się i szybko odsunął, zasłaniając usta rękawem. – O ja pierdolę... – No nie mów, że do tej pory nie wiedziałeś, jak pachnie spalone ciało. Ta delikatna nutka smoły i siarki, rozlewający się po podniebieniu aromat napalmu lepiącego się do ciała, a na koniec bogato rozkwitający bukiet żelazistego posmaku dyszy miotacza płomieni. Czysta poezja... No dobra, teraz ja się zgrywam. Patrz i ucz się. Wziąłem szczyptę proszku vhibuti z sakiewki, poprószyłem tak, żeby wpadł trupowi pomiędzy rozchylone, spękane wargi. Przykucnąłem okrakiem nad ciałem i złapałem denata dwiema rękami za szyję. Skóra była jeszcze lekko gorąca, łuszczyła się pod palcami jak przypieczony francuski rogalik... Odchrząknąłem, nabrałem tchu. – Mironie Czterdziesty Ósmy! Ezekiel Siódmy, legalnie działający na usługach Góry Komornik, przybywa dokonać na tobie prawomocnej Egzekucji! Zaspokojenie na aktywach w wymiarze stu procent, zapadalne w trybie natychmiastowym! Policja, otwierać! – To ostatnie też? – powątpiewająco wydął usta Art. – Nie, ale dobrze się komponuje. Puściłem trupa, który opadł na podłogę, osypując się dodatkową warstwą popiołu. – No i co? Nie udało się. Może jeszcze raz? – Poczekaj, dobrze będzie. Ty go trzymasz, jakby co. – Ja go... co? – Ty go trzymasz. – Jak...
W tej samej chwili trup szarpnął się, otworzył oczy i wrzasnął przeraźliwie. Wrzasnął tak, że Art aż złapał się za głowę i też krzyknął... Jeśli nie słyszeliście nigdy, jak krzyczy ktoś, kogo właśnie wyciągnięto z Piekła, to nigdy nie zrozumiecie – bo w takim krzyku było zawsze tyle pierwotnego, zwierzęcego przerażenia, tyle bezgranicznego bólu i cierpienia, tak dużo strachu przed tym, co już było i jeszcze nastąpi, że zawsze zapadało to człowiekowi na samo dno duszy. – Trzymaj go! – ryknąłem do Arta, który niewiele myśląc, rzucił się na zwęglone zwłoki. Na całe szczęście, bo nasz Powróceniec już był gotów zerwać się do biegu. Teraz też wykręcił się jak piskorz, wywinął Arturowi, zostawiając mu w rękach cały płat skóry z pleców, i skoczył w kierunku okna... To jest, skoczyłby, gdybym nie chlasnął go po ścięgnach. No i tu pojawia się problem, bo nie miałem w ręku broni, którą mógłbym „chlasnąć” – długim młotem bojowym można co najwyżej „pierdolnąć”, i dokładnie to się stało, tyle że zamiast w ścięgna uderzenie poszło w udo, i to jeszcze nie głowicą, a żelaznym trzonkiem. Umarlak zatoczył się i poleciał na ścianę, od której odbił się jak piłka. Chciał jeszcze pobiec dalej, ale spalone mięśnie nie wyrobiły: potknął się o własne nogi i wyłożył jak długi na podłodze. – Łap! – powtórzyłem, ale Art na szczęście ogarnął, bo doskoczył do Powróceńca i przyszpilił go włócznią do parkietu jak motyla w gablocie. Miron rzucił się w bok, wyrywając mu z rąk broń, chciał podnieść się znów, ale zahaczył drzewcem o kaloryfer. Złapałem młot w dwie ręce i spuściłem mu prosto na krzyże, gruchocząc kręgosłup i pewnie zamieniając miednicę w miazgę. – Aaaa! – na wpół wrzasnął, na wpół zaryczał nasz umarły-nieumarły. Było w tym krzyku więcej przerażenia niż bólu czy wściekłości, bo chyba wiedział, że lada chwila wyślę go z powrotem tam, skąd dopiero co wyciągnąłem... A może w jeszcze gorsze miejsce. Chciał zasłonić się przed kolejnym ciosem, ale ręki wraz z nadgarstkiem i przedramieniem nie było tam, gdzie powinna, więc tylko uderzył w moją broń kikutem, a cios, zamiast zmiażdżyć mu czaszkę, trafił w lewy obojczyk. Chrupnęło potwornie, druga ręka zwisła jak trzymający się tylko na szwach stary sweter. – Aaa, nie, nie, nienienieee! Nie chcę, błagam, ja...! Nie dokończył, bo poprowadziłem młot od lewej i trzasnąłem go czterema kolcami tylca prosto w skroń. Głowa pękła jak przejrzały arbuz, białożółte gałki wyskoczyły z oczodołów i zadyndały na szypułkach nerwów, a ciało poleciało na podłogę jak szmaciana lalka, zachlapując nogi Arta krwią przemieszaną z białawą tkanką mózgu. Mój partner spojrzał na mnie, na zmasakrowanego po raz drugi martwego i zrzygał się żółcią prosto na leżące mu u stóp truchło. – Ojapierdolę... – sapnąłem, ocierając pot z czoła. – To chuj żywotny, nie chciał wracać. Art, nagana za ponowne babskie odruchy. Dopiero było śniadanie, a ty znów marnujesz jedzenie... Wiesz, że powinienem ci kazać to zjeść? – Błleehyyyy... – Mój partner tylko zgiął się wpół, przytrzymując rury od grzejnika. To z Nefilimem się nie liczyło, bo każdy by sobie pawia rzucił, a teraz i tak już ze dwa razy połykał cofki, więc w zasadzie nie było potrzeby, żeby go dalej strofować. Mogłem uznać, że utrzymał się do końca Zlecenia. Popatrzyłem na trzymany w ręku młot, z którego zwieszał się strzęp skóry ze
skręconymi i pozwijanymi od żaru włosami. Jebnięcie może i to ma, ale do walki fatalne... Nie mówiąc o tym, co dalej trzeba było zrobić. – Nożeż kurwa. Młotkiem mu flaków nie wyjmę. Art, nie masz noża? – Uuuuhhhryee! Gbłyy! – Mój chwilowo niedysponowany partner osunął się na kolana i pomachał tylko ręką, każąc, żebym się nie zbliżał. Wzruszyłem ramionami, sięgając do paska po kozik. – Mówiłem, że trzeba było po dobroci...
Gdy wróciliśmy do obozowiska, Izzy na swoje szczęście tylko popatrzył na nas przerażonym wzrokiem, ale nie zapytał o nic. My też bez słowa spakowaliśmy, co dało się spakować, ja gestem pokazałem kierunek i ruszyliśmy w diabły... tfu!, w cholerę dalej. Byle tylko odejść od feralnej kopalni z siedzącym w starych korytarzach bękartem figlarnego anioła i ludzkiej kobiety. Szliśmy tak długo, aż Art po prostu osunął się po kamieniu i usiadł, patrząc przed siebie tępym wzrokiem. Kiwnąłem Izraelowi, sam zrzuciłem na ziemię plecak i zacząłem wygrzebywać z niego skromną porcję żywieniową, ale po drodze trafiłem na bukłak z resztką wina. Niewiele myśląc, pociągnąłem solidny łyk, potem podałem Artowi, na końcu resztki spił Izzy... Tylko koń nic nie dostał, no ale dlatego jest koniem, nie? W ostatnim wysiłku woli rozpaliliśmy sobie nieduże ognisko, w którym podgrzaliśmy kilka konserw z zapasów... jak mu było? Zaraz, Nehemiasz to był wcześniej ten Komornik, a ten... Zael? Bael? Pedrael? – Miron – rzucił Art, nie otwierając oczu. – Nie mamrocz tak do siebie, bo to straszne jest. – Za dużo ich było – mruknąłem. – Też tak będziesz miał, że zapamiętasz tylko tego, bo pierwszy; potem jeszcze tego, którego ci się wyjątkowo fajnie udało, i tego, którego się szczególnie chujowo nie udało... A dalej już rutyna, nawet czasem papierów do końca nie czytasz. – Jak praca w rzeźni, od dziesiątej do osiemnastej ukręcać łby kurczakom... Albo świniom elektrody w dupę wsadzać. – I chuj ze spokoju. – Co? – Nic. Poczekajcie, idę się wysrać. – Podniosłem się i ruszyłem ku siedzącemu na załomie skalnym Azraelowi. Podświetlony zachodzącym słońcem Anioł wyglądał, jakby połowa jego ciała płonęła, śnieżnobiała szata odcinała się od burych kamieni. Ciekawe, swoją drogą, co miał pod spodem. – Naprawdę chciałbyś wiedzieć, Ezekielu? – Anioł uśmiechnął się do mnie. – Nie boisz się, że mogłoby to wypalić ci oczy? Wasi przodkowie też pałali chęcią zdobycia owocu poznania z Drzewa, co doprowadziło ich do pierwszego grzechu cielesnego.
– Azi, odpuść dziś gadki. Szczególnie takie, bo to można było odczytać co najmniej dwuznacznie. – Każdy słyszy to, co chce słyszeć, a głodnemu chleb na myśli. – Nieźle, ale nadal dwuznacznie. Nie radzisz sobie z erystyką, więc nie udawaj... Masz obiecany towar? Wyciągnął zza pleców sakwę z obrokiem dla konia, podał też mniejszy woreczek z Talentem. – Dorzuć górką coś do picia, bo na trzech nam ledwo starcza – warknąłem, zarzucając sobie torbę na ramię. – Myślę, Ezekielu, że to omówimy dopiero przy kolejnym Zleceniu. – Już? – Popatrzyłem na niego ciężko. – Daj mi chwilę wolnego. – Jak sobie życzysz... Odwróciłem się i chciałem odejść, ale uświadomiłem sobie, że w głosie Anioła było coś... coś innego niż zwykle. Obejrzałem się, spodziewając się jednak, że go już nie będzie. Był. Trwał nieruchomo w tej samej pozycji, uśmiechając się zagadkowo. – Co to za robota? – Wyciągnąłem rękę, a on podał mi zwój. – Nie myśl sobie, bo to wcale nie oficjalna zgoda, ale chcę tylko... przeczytać... Złamałem pieczęć, przebiegłem oczami po tekście. Zrobiło mi się gorąco i zimno zarazem. – Tak myślałem, że cię to zainteresuje, Ezekielu. Czy mam rozumieć, że przyjmujesz Zlecenie? – Ty... – syknąłem przez zaciśnięte zęby. – Nie możesz... To nie może być... – Nic trudnego, Ezekielu. Od dawna poszukiwany heretyk i bluźnierca pojawia się po latach spędzonych w ukryciu. Jak to mawiacie wy, ludzie: pod samym naszym nosem. Informacja wskazuje, że przebywa akurat gdzieś w tej okolicy. – Nie wezmę tego – zdecydowałem twardo. – Nie wezmę i koniec. Zabieraj to. Rtęciowe oczy Anioła błysnęły odbiciem słońca. – W takim razie Egzekucji dokona kto inny, Ezekielu Siódmy. Na przykład ktoś, kto jest akurat w pobliżu albo może tu w rozsądnym czasie dojechać z Cytadeli. Danaiel Pierwszy. – Nie. – Potrząsnąłem głową. – Nie dasz tego Danaielowi. – Dam do wykonania Zlecenie temu, kto je przyjmie. Nie jesteś władny mówić mi, co mam robić. – Ty jebany... – zacząłem, ale nagle szczękę ścisnął mi skurcz. Złapałem się ręką za twarz, a dłoń błyskawicznie zamieniła się w pozbawione czucia drewno. Zdrętwienie pobiegło w górę ramienia, złapało bark i obojczyk, poczułem, jak zaciskają mi się płuca i ściąga przepona. Upadłem na ziemię, potoczyłem się po zboczu, zastygłem bez ruchu jak kłoda. – Widzisz sam, Ezekielu. – Azrael nachylił się nade mną, rozłożył skrzydła. – Jesteś mniej niż robakiem, nieledwie pyłkiem w oku Przedwiecznego. I ty, i ja jesteśmy wyłącznie kruchymi emanacjami Jego myśli, nie posiadając na tym świecie nic. I tako będąc niczym, jako nic przeminiemy. – Khy...! – Skurcz odpuścił, płuca rozprostowały się nagle, serce uderzyło tak, że
myślałem, że za chwilę wyskoczy mi z piersi. Po ciele przebiegł niekontrolowany dreszcz, widziałem, jak latają mi ręce. – Jeśli tego chcesz, Ezekielu, to przyjmę twoją oficjalną odmowę. – Nie... – wychrypiałem. – Zgadzam się... Anioł nachylił się nade mną, otworzył usta. Owionął mnie jego oddech, niosący ze sobą zapach drzewa sandałowego i cedru. – Nie słyszałem cię, Ezekielu Siódmy. – Przyjmuję... Zlecenie...
Siedziałem i patrzyłem tępo w ogień. Izzy z Artem gadali w najlepsze, koń przeżuwał owies z sieczką, płomienie trzaskały wesoło, sypiąc iskrami w szare niebo. – Zek, coś ty taki ponury? – Art trącił mnie w ramię. – Ja też w dupę dostałem ostro, ale no bez przesady! Uśmiechnij się, przecież żyjemy! – Izzy, idź dozbieraj gałęzi – odezwałem się głucho. – Ej no, ale dopiero... – Izzy, idź dozbieraj gałęzi – powtórzyłem. – Ale no... – Idź. – Art go popchnął. Gdy tamten odczłapał od ogniska, mamrocząc coś nieustannie pod nosem, Art zajrzał mi w oczy. – No dobra, co jest? Mów, bo widzę, że coś. – Widziałem się z moim Aniołem – zacząłem, łudząc się, że fakty ułatwią mi to, co muszę powiedzieć. – Przyjął raport z wykonania Egzekucji. – No wiem, mówiłeś, że stąd to żarcie dla konia wyczarowane. – Dostałem kolejne Zlecenie, Art. Mam następny cel. – I super, damy radę. Ktoś trudny? – Tak. – No, a coś więcej? Nie odpowiedziałem, patrząc wciąż w strzelające płomienie, które pożerały kolejne gałązki, unosząc ze sobą płatki popiołu w górę. Po wszystkim zostanie tylko popiół, wszędzie popiół... – Hej, Zek. A coś więcej może, na kogo ta robota? Zamknąłem oczy. Z trudem przekręciłem głowę. Popatrzyłem prosto na niego. – Art... – No bez jaj... – sapnął. Zrobił gest, jakby chciał wstać. Aż poczerwieniał, gdy do twarzy uderzyła mu krew, ale potem potrząsnął głową i roześmiał się: – Ha, ha, ha! Ty stary draniu! Ha, ha! Już mnie nabrałeś, no normalnie bym uwierzył, że... – Art, to nie żarty.
Zamrugał, popatrzył na mnie. – Dostałem oficjalne Zlecenie. Uśmiech zniknął, zastąpiony maską pozornego braku emocji. – Bez jaj, Zek. – Poważnie, Art. Musieli cię namierzyć niedługo po wyjeździe z Klatki. Pokręcił głową w niedowierzaniu. – No coś ty. – Trafiłeś na listę. Przykro mi, Art. – Ty... zrobiłeś to specjalnie! Wiedziałeś, że chcę wystąpić o tę fuchę, boisz się konkurencji! Aż mnie zatkało – z nerwów, z zaskoczenia, z gorzkiego poczucia rozczarowania. – Art, to nie tak. – Miałeś mnie rekomendować! – mój partner rozkręcał się, podnosił głos. – Ty i ja! Razem! Jak za dawnych lat! Na pewno jeszcze mogłeś, mogłeś coś zrobić, ale po prostu przyjąłeś fuchę! Na kolegę! – Art, mówię ci, że to nie tak. – Na przyjaciela...! – jęknął z niedowierzaniem łamiącym się głosem. Znaliśmy się tyle lat. Mieszkaliśmy prawie drzwi w drzwi, chodziliśmy do tej samej szkoły. Ja kilka miesięcy spotykałem się z jego byłą, zanim nie zrozumiałem, dlaczego on sam się z nią rozstał. Potem razem pracowaliśmy przy różnych dziwnych sprawach. Razem jeździliśmy na ryby nad jezioro. On był u mnie świadkiem, trzymał moją małą do chrztu. Uderzyliśmy obaj jednocześnie. On z dołu, celując w serce trzymanym w prawej ręce prostym, długim i cienkim jak szydło nożem; ja od prawej, szeroko, markując pchnięcie w brzuch i schodząc wyżej, pod grdykę. Był szybszy, zawsze był szybszy: poczułem, jak jego ostrze prześlizguje się ze zgrzytem pomiędzy żebrami. Szarpnął ręką w bok, przekręcił, otwierając mi klatkę piersiową i szukając życiodajnego mięśnia. Przycisnąłem do boku lewe ramię, ściągnąłem go ku ziemi, przygiąłem i przetoczyłem się na górę, wbijając mu sztylet prosto w gardło. Art zacharczał, a potem jego oczy rozszerzyły się, gdy do mózgu dotarło, co się stało. Chciał pewnie wyszarpnąć nóż i uderzyć jeszcze raz, ale trzymałem jego rękę mocno, czując, jak trzepocze się moje serce, gdy sztych rżnie mi lewą komorę. Wierzgnął nogami, spróbował zatamować krwawienie drugą ręką, ale krew chlusnęła mu między palcami, błyskawicznie rozlewając się czerwoną plamą po tunice. Przed oczami zatańczyły mi ciemne plamy, osunąłem się na bok. Mokra od juchy rękojeść wyśliznęła się z palców Arta, ostrze zaskrobało po żebrach i wypadło na ziemię. Zwinąłem się w kłębek, za wszelką cenę usiłując równo oddychać i nie stracić kontaktu z rzeczywistością. Byle nie umrzeć, byle tylko nie umrzeć... – T atuś, gdz ie byłeś z w ujkiem ? – Odejdź, kochanie. Lepiej nie patrz. – Odwróciłem się do stojącej w wejściu do pokoju córki. – Będzie ci się w nocy śniło. – To krew, tatuś? Popatrzyłem na czerwone ręce, na nóż... Na leżącego na desce karpia, który mimo że jego głowa była już oddzielnie, próbował jeszcze otwierać i zamykać pyszczek. Nie wiem czemu,
ale odniosłem wrażenie, że w pozornie pozbawionych emocji oczach ryby widać było nawet nie ból, a zaskoczenie i smutek. – Tak, słoneczko. Nie patrz lepiej, tatuś szykuje rybkę na kolację. Dziś jest Wigilia, pamiętasz? – A-ha! – Doskoczyła do mnie dwoma susami, objęła za nogę i przytuliła się, niemalże wykręcając mi kolano. – Kocham tatusia! Tata, a rybkę to bolało? – Nie, kochanie – skłamałem, wciąż czując pod palcami, jak szamotało się bezradne stworzenie. – A dlaczego mały Jezusek chce, żebyśmy dla niego zabijali? – Jezusek tego nie chce. To my tak tylko... – Rozumiem. To po prostu ty chcesz zabijać. Zamrugałem, w oczy jakby ktoś nasypał mi piachu. Zamrugałem, na oczach osadziło mi się kilkanaście ziarenek piachu. Odkaszlnąłem, jęknąłem z bólu, rozprostowałem nogi i ręce. Całe ubranie aż trzeszczało od zaschniętej krwi, bolały dopasowujące się żebra. Skręcał i zwijał się żołądek. Po raz kolejny zakasłałem, usiłując odkrztusić zalegający w płucach suchy pył. Ognisko dawno już zgasło, rozsypało się kupką popiołu i wystygło. Po koniu i dobytku nie było nawet śladu. Zniknął też Izzy. Tylko wciąż oparty o ten sam kamień Art patrzył na mnie szklanymi oczami z niemym wyrzutem. – Kurwa, Artur... – jęknąłem, przysiadając obok martwego towarzysza. – Ja pierdolę, stary... Przepraszam cię, serio. Tak wyszło. Trup nie odpowiedział, nawet wiatr nie poruszał jego włosami. Po prostu był tam, milczący i biały jak kreda, z sinofioletowymi ustami, podkrążonymi oczami oraz rosnącymi plamami opadowymi na rękach zaciśniętych wokół zakrwawionego gardła. Mogłem mu, kurwa, pozwolić się zabić. Ja bym od tego nie zubożał, tylko znów kawał drogi piechotą by trzeba iść. Mogłem też poprosić, wybłagać u tego dupka Azraela, żeby go ułaskawił i zwerbował. A zamiast tego wszedłem w pyskówkę i zanim się obejrzałem, instynkty wzięły górę. – Przepraszam cię, Art. Mam nadzieję, że gdziekolwiek teraz jesteś, to słyszysz mnie i możesz mi... A, zresztą. Chuj z tym. Podniosłem się, otarłem oczy wierzchem dłoni. Stanąłem okrakiem nad trupem zamordowanego własnoręcznie przyjaciela i nabrałem tchu, żeby wyrzucić z siebie przepisową formułkę Egzekucji.
Rozdział XIII
zwoniły i dudniły walące o stal młoty, dźwięczały kowadła, huczał ogień na paleniskach. Iskry leciały złotymi kaskadami od kamieni szlifierskich, sapały i świszczały na przemian wznoszące się i opadające miechy. Kilku półnagich, zlanych potem pomocników w pozłacanych maskach kręciło się po warsztatach, porozumiewając się wyłącznie gestami. – Czym mogę wam służyć, panie?! – przekrzykując klangor i harmider, zawołał stojący przede mną mężczyzna. – Panie! Czym mogę wam służyć?! Nie odpowiedziałem, tylko dalej stałem nieruchomo. Hałas cudownie atakował uszy i wlewał się falą kakofonii w mózg, wprawiając w drżenie chyba wszystkie włókna nerwowe ciała. Jakaś część mnie, skulona i przerażona, próbowała zmusić nogi do ucieczki, bo było tu naprawdę nie do wytrzymania... A zimny,
D
wyprany z emocji rozum i bezlitosna pamięć mówiły: zostań. Pozwól, niech ściana dźwięku zaleje cię, ogarnie i pochłonie, niczym nadchodząca z głębin oceanu fala przyboju. Zabierze ze sobą w wolną od myśli i świadomości otchłań otępienia. – Ezekiel! – głos zadudnił ponad zgrzytem i łomotem stali. – Ezekiel Siódmy we własnej osobie! Miło cię... na mnie samego i kilku innych! Ezekielu, co się stało? Wyglądasz jak sama śmierć! Popatrzyłem beznamiętnie na Boskiego płatnerza. – Cześć. Stratilata chciał objąć mnie kordialnie, ale zatrzymał się w pół kroku, potrząsnął kędzierzawą głową z niedowierzaniem. – Ezekielu, co jest? Masz oczy, jakby ktoś nasypał ci popiołu w duszę! – Poniekąd. Wykonałeś zamówienie? – No wykonałem, tak! Ale... chodź, pomówmy na spokojnie! Poprowadził mnie przez warsztaty, potem pracowniami inżynieryjnymi, aż ku wejściu na górę. Szedłem za nim, przestawiając mechanicznie nogi: lewa–prawa, lewa–prawa. Sam czułem, że jestem pusty, jakby została po mnie tylko zewnętrzna skorupa. Wyszliśmy w końcu na jego prywatne komnaty: Stratilata zawsze lubił wygodnie sobie pomieszkać, a jego gust i zamiłowanie do luksusu chyba tylko nasilały się z biegiem czasu. Rozejrzałem się, zrzuciłem plecak i sakwę na podłogę, opadłem na kuty z brązu fotel, wyłożony skórą ostatniego na ziemi lwa górskiego. Wiem, że był ostatni. Mój gospodarz sam mi o tym mówił; specjalnie po niego zorganizował ekspedycję łowiecką do Azji. Teodor zakręcił się po apartamentach, nalał wina do potężnego krateru, rozcieńczył wodą. Popatrzył na mnie, skrzywił się i dolał więcej. Zaczerpnął dwiema czaszami i podał, a ja od razu przyssałem się do krawędzi, pijąc łyk po łyku i czując, jak gęsty trunek spływa piekącą strugą po przełyku. – O rany. – Święty usiadł naprzeciwko, wsparł brodę na pięści. – Wiesz co, Ezekielu? Wyglądasz naprawdę, ale to naprawdę fatalnie. Chyba cię w takim stanie jeszcze nie widziałem. – Równie chujowo się czuję. Paskudne to wino, za ciepłe. A pod stołem masz syf, posprzątałbyś tu kiedyś. – Też się cieszę, że wpadłeś. – A ja się nie cieszę. Masz mój towar? Stratilata podniósł się, pokręcił głową. – Łamiesz mi serce, Ezekielu. Myślałem, że jesteśmy czymś w rodzaju kumpli. – Jesteśmy. Ale ty nie masz serca, Teo, więc nie mogę ci go złamać. – Przykro mi, że tak sądzisz. – Prawda w oczy kole – stwierdziłem filozoficznie, po czym zająłem się drugą połową wina w kielichu. Miałem zamiar naprawdę, autentycznie, zupełnie bydlęco się upić. – Oddaj to. – Stratilata wstał, zabrał mi puchar i bezceremonialnie wylał zawartość przez balkon. – Dziś potrzebujesz czegoś mocniejszego, więc dostaniesz nierozcieńczony ákratos. – Jak tylko chcesz – mruknąłem, już teraz czując, że trunek wgryza się w ścianki niemalże pustego żołądka i błyskawicznie wchodzi mi w nogi. Teodor nalał z amfory prosto do kielichów, przeciągnął sobie naczyniem pod nosem,
z lubością przymykając oczy, a potem wsypał do mojego coś z fiolki, którą wcześniej w swoim mniemaniu niepostrzeżenie wyciągnął ze szkatułki na stole. Może chciał mnie pocieszyć, a może otruć. Albo witaminek dodał. Było mi to głęboko, zupełnie, absolutnie obojętne. – Po prostu czysty nektar – westchnął z lubością. – Jabol jest jabol – przyznałem dla zasady, mimo że poprzednie kilka łyków zaczynało szumieć w głowie, a świat nabierał kolorów. Stratilata podał mi ciężki kielich. – Masz. Nie ma nic lepszego. Ale uważaj, to naprawdę ostro kopie... – I dobrze. Ciecz była prawie czarna i gęsta niczym krew, przelewała się ciężko leniwymi falami płynnej rozkoszy, osiadała na brzegach delikatną warstwą grzechu, tchnąc w twarz ciepłem słońca sprzed tysięcy lat. Pociągnąłem łyk, a trunek rozpłynął mi się po ustach, otulając podniebienie i napełniając nos słodkim aromatem. A potem... potem nie jestem do końca pewien, co się stało. Pamiętam pływający przed oczami świat, pamiętam też tarzanie się po podłodze i szorstką, gryzącą sierść białego niedźwiedzia, po którym przewalałem się w objęciach wytatuowanej nimfy o cyckach jak wzgórza antycznego Rzymu i linii pleców niczym żyzna dolina. Nie wiedziałem, nie miałem pojęcia, czy działo się to naprawdę, czy były to tylko omamy i pijackie majaki. Na pewno prawdziwy był balkon, widok z niego i rzyganie po ścianach Cytadeli. Na pewno prawdziwy był Stratilata, ryczący i śmiejący się, polewający winem kłębiące się u jego stóp i liżące się kobiety, biegający po swych apartamentach tylko w wykutym ze złota wieńcu laurowym... Wszystko skręciło się w jakiś obłędny wir, zlało w jeden ruchomy obraz, gigantyczne tableaux ciał i stali.
Było mi dobrze. Dobrze, ciepło i błogo. Nie ważyłem nic, tylko głowa była ciężka, ale na szczęście szyja dobrze amortyzowała wahnięcia. – Mówiłem ci, że to ostry szit, Ezekielu. Rozchyliłem ołowiane kurtyny powiek, popatrzyłem na obydwu brodatych, kędzierzawych mężczyzn. Odrobina wysiłku i pracy mięśni oczu, dwie postacie połączyły się w jedną całość... Święty uśmiechnął się do mnie, wzniósł puchar w geście salutu, osuszył resztkę wina i płynnym ruchem zanurzył się z głową w parującą wodę. Leżałem na brzegu baln ei – prywatnego basenu kąpielowego Stratilaty – niczym wyrzucona na brzeg ryba. W jednym ręku miałem pusty kielich, w drugim groźnie wyglądający zakrzywiony nóż, który po dłuższej chwili zidentyfikowałem jako skrobaczkę do oliwy. W głowie szumiało pół tablicy Mendelejewa przeróżnych substancji odurzających, bolały mnie wszystkie
mięśnie, jak po maratonie. – ...co się w ogóle stało? – zapytałem nie wiedzieć kogo, rozglądając się po pomieszczeniu. Teodor przed chwilą tu był, a teraz zniknął. Czary czy co? Święty wyłonił się z wody i otrząsnął jak pies, przeciągnął rękoma po twarzy, zagarnął w tył długie włosy. – Ta-ak! To jest życie, prawda, Ezekielu? – No... – zgodziłem się ostrożnie. Wspomnienia zlewały się i mieszały w głowie, wypływały kolorowymi falami obrazów i parowały jak kamfora. Nie byłem pewien, co tylko sobie wymyśliłem, a co zdarzyło się naprawdę. – To co? Idziemy obejrzeć twój sprzęt? – Stratilata wstał z pluskiem, wyskoczył z basenu i znów otrzepał się jak mokry pies. – No chodź! Podniosłem się z pewnym trudem i ruszyłem za nim. Bose stopy klapały o kamienie posadzki, woda lała się ze mnie strumieniami, zostawiając mokry ślad. O dziwo tutaj, w trzewiach Cytadeli, było nawet ciepło; hipokaust z kuźni podawał stały strumień gorącego powietrza, przyjemnie owiewającego nogi.
Teodor stał nagi jak go Pan Bóg stworzył przy potężnym stole narzędziowym. Odwrócił się do mnie, w jednym ręku trzymając wypolerowany na lustro, leciusieńko żarzący się purpurowymi płomieniami gladius, a w drugim skróconą dwururkę z intarsjowanym chwytem. Abstrahując już nawet od anatomicznych szczegółów budowy Świętego, był to chyba najbardziej epicki widok, jaki dane mi było ujrzeć w życiu. – Z tego jestem... no, zadowolony, ale sam rozumiesz, że to naprawa gwarancyjna, a sprzęt używany. – Podniósł miecz, popatrzył na swoje odbicie w klindze. – Musiałem przekuć całe ostrze jeszcze raz, ująłem nieco materiału, więc jest trzy cale krótszy i nieco lżejszy, ale za to dodałem podwójne zbrocze dla wytrzymałości. No i jak sam widzisz, jest pewien problem z czułością. Próbowałem regulować, ale musi być gdzieś przebicie na płaszczyźnie astralnej i nic innego nie da się zrobić, więc będzie nieznacznie syfonować. Natomiast to... – Mhm – mruknąłem, patrząc na obrzyna. W gardzieli każdej z oksydowanych, pokrytych delikatnym wzorem luf siedział pierścień z fioletowo-brązowej stali, która zdawała się cały czas leciutko skrzyć i dymić, niczym nasączony saletrą papierek. Rękojeść sama w sobie była przedmiotem sztuki, a kabłąk spustu – małym arcydziełem. – Zmieniłem kilka szczegółów, ale całość jest w zasadzie taka, jak była. Powinno działać. Szkoda, że nie dało się przeprowadzić prób. Popatrzyłem na Świętego badawczo. – Chcesz mi powiedzieć, że nawet nie sprawdzałeś, czy działa? – Ależ oczywiście, że działa – prychnął Stratilata. Przełamał lufę, zamknął ze szczękiem, odwiódł kurki i spuścił na sucho z przyjemnym trzaskiem mechanizmu. – Przeprowadziłem też testy wytrzymałościowe w warunkach zbliżonych do bojowych, sprawdziłem współczynnik nagrzewania się elementów, odporność na ścieranie pierścieni oraz zużycie elementów wewnętrznych i zewnętrznych. Broń jest dokładnie taka, jaka miała być. Wszystko działa jak należy. Rozumiesz tylko, że... – Że ani razu z niej nie strzeliłeś. – No nie. Odebrałem od niego najpierw gladius... MÓJ gladius. Przyznaję, że wyglądał jeszcze ładniej niż poprzednio, klinga była zauważalnie lżejsza, jakby bardziej delikatna. Lubiłem go w poprzedniej wersji, nie powiem – kiedy można było nim dziabać drewno na opał i po prostu siekać na lewo i prawo, patrząc tylko, jak latają wokół odrąbane kończyny – ale faktycznie obecne Zlecenia stawiały przede mną nowe wymagania. Trochę finezji i szybkości nie zaszkodzi. Machnąłem na próbę raz i drugi, zakręciłem skróconego młynka. Nawet uśpione ostrze zostawiało za sobą w powietrzu purpurowy ślad; wyglądało to, przyznaję, dość spektakularnie, ale o ukrywaniu się z czymś takim nie mogło być mowy. Skoncentrowałem się, znalazłem odpowiednią częstotliwość i odpaliłem klingę. Strzeliło płomieniem, ogień zafurkotał jak na zapowietrzonym palniku gazowym, ustabilizował się dopiero po chwili. – Wiesz co... – zacząłem ostrożnie, ale Stratilata zamachał tylko rękami, pokazując, żebym nic nie mówił. Zakręcił się po komnacie, przerzucając leżące na stołach narzędzia i elementy uzbrojenia, w końcu wyciągnął spod sterty folg i na wpół gotowych naramienników
krótkie, szerokie pugio w pochwie. – Wiem. Masz, to tak w ramach serwisu, żebyś nie musiał się obnosić ze swoim zawodem i przekonaniami. – Będę chodził obwieszony bronią jak choinka. – sarknąłem, ale i tak wziąłem sztylet; nic szczególnego, ot, standardowe wyposażenie armii, ale darowanemu nie zagląda się w zęby. – Oczywiście nie pomyślałeś, żeby zrobić pokrowiec do jednostki strzeleckiej? – Obrażasz mnie, Ezekielu. Podał mi uszytą z tłoczonej skóry kaburę na obrzyna, obciągniętą po zewnętrznej stronie prostą, niebieloną tkaniną. Dwururka idealnie, leciusieńko wsunęła się w przygotowane gniazdo, stawiając dopiero pod koniec lekki opór i klinując się grzbietem lufy i kabłąkiem. System troczków i oczek powinien umożliwić przytroczenie konstrukcji do pasa, ale ja od razu pomyślałem, że dwa paski się przerobi i zapnie całość wokół uda. A co będę sobie żałował, skoro mam już coś takiego, warto pojechać po bandzie! Przymierzyłem, przykładając całość do nogi to wyżej, to niżej, chociaż przyznaję, że bez ubrania nie było to ani łatwe, ani... No, nie mogło to wyglądać poważnie, prawda? Dwóch nagich, podpitych facetów bawiących się bronią, jak za radosnych czasów Kaliguli normalnie. Pokiwałem głową, odłożyłem wszystko na stolik. – Zacnie. Na ile wyceniasz? Stratilata spojrzał mi prosto w oczy. – Tym razem trzy Talenty, Komorniku. Zastanowiłem się chwilę, ważąc wszystkie za i przeciw, w końcu kiwnąłem głową. – Zgoda. Ale w takim razie jest jeszcze jedna kwestia, którą musimy poruszyć. – Naturalnie – uśmiechnął się Święty. – Chociaż uważaj, bo znów możesz mnie obrazić, zarzucając brak domyślności... – Załatwiłeś wpis do Ewidencji? – zdziwiłem się autentycznie. Teodor wziął się pod boki, wyraźnie zadowolony z siebie. – Masz to wciągnięte na listę wyposażenia jako... poczekaj, mam tu gdzieś kopię. O, jest! „Narzędzie służące do znakowania osób wyspecyfikowanych oficjalnym dokumentem, wyposażone w chwyt drewniany z osłoną ręki oraz zawiasowy mechanizm czyszczący”. Tylko nie zapomnij od czasu do czasu użyć zgodnie z przeznaczeniem, he, he... Cmoknąłem z uznaniem: Stratilata sam z siebie był lepszej klasy magikiem, ale muszę przyznać, że tym razem naprawdę się postarał. Trzy Talenty... Niemała suma, bądź co bądź cały urobek ostatnich czasów, no ale trudno, odkuję się na tym kurwim synu Jonaszu. Chciałem już sięgnąć do pasa, ale po raz kolejny przypomniałem sobie, że jestem zupełnie nagi. – Dobra, Teo, umowa stoi. – Uścisnęliśmy sobie ręce. – Tylko weź mi powiedz, gdzie ja ubranie zostawiłem? Bo jakoś tak mi się trochę ten, teges... Pokazał gestem, więc ruszyłem za nim przez labirynt pomieszczeń i korytarzy górnych poziomów Cytadeli. Jego apartamenty wyglądały tak, jakby przeszedł tędy nieduży huragan: poprzewracane ławy, zalane czerwonym winem futro niedźwiedzia, moja przepaska biodrowa zawiązana na oczach jakiegoś antycznego posągu... Czym prędzej zebrałem swoje rzeczy, czując się trochę jak licealista po naprawdę ostrej domówce. – Wszystko tam, gdzie zostawiłeś.
– Słuchaj! – przypominałem sobie. – Przecież... Przecież my nie piliśmy tylko we dwóch! Były kobiety jakieś, prawda? Ta z wytatuowanymi cyckami, i te dwie czarne, z którymi tańczyłeś na parapecie... Skąd wziąłeś takie dupy w Cytadeli? W ogóle skąd wziąłeś kobiety?! Święty popatrzył na mnie z filuternym uśmiechem, pokręcił tylko głową. – Ostatnia taka impreza, Ezekielu – westchnął. – I ostatnia taka lewizna przez długi, długi czas. Dzisiaj mamy intronizację nowego głównodowodzącego, więc na jakiś czas musimy przysiąść fałdów. – Michał? Dziś? – Ba, że dziś... Teraz, zaraz! Zresztą chyba już nadlatuje. Faktycznie, gdzieś na granicy słyszenia narastał szum, jak od zbliżającego się odrzutowca. Wyszliśmy na balkon. Teodor przysłonił oczy i pokazał palcem na ledwo widoczny punkcik ponad horyzontem, za którym ciągnęła się biaława linia smugi kondensacyjnej. – Co on, na paliwie lotniczym jedzie... – mruknąłem pod nosem, ale bardziej po to, żeby samemu sobie dodać otuchy. Nie napawała mnie optymizmem myśl o tym, że akurat mój rejon ma przejąć najgorsza, najbardziej służbista kutwa spośród wszystkich Wysłanników. Michał był swego rodzaju legendą pośród Komorników, czymś na kształt opowieści o Wielkim Złym Sierżancie, którą przekazują sobie z ust do ust więźniowie na bloku – a potem któregoś dnia okazuje się, że to wcale nie opowieść, a ten sam gościu przyjmuje poranny apel. Tak, Archistratigos Michail był prawdziwym postrachem naszego świata. Mimo że był Aniołem i Świętym wedle wszelkich zasad i praw Góry, to nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się zaszeregować go tam pospołu z innymi, bo Michał był – no, był PIERWSZY pomiędzy równymi. „Któż inny jak Bóg?” – miał ponoć zapytać Światłodzierżcy, gdy ten zakwestionował prymat Jedynego, pieczętując tym samym swą pozycję na wiek wieków. Zarówno w Piśmie, jak i w rzeczywistości był autentyczną Karzącą Prawicą Góry, Mieczem i Biczem Bożym, jebanym Dopustem Wcielonym. To on podobno odpowiadał za zamienienie Rzymu w wypaloną, jałową pustynię, na której z iście gospodarską pieczołowitością rozebrano i wyburzono wszystkie budowle nowsze niż drugi wiek naszej ery, wytyczając na piachu wierne odwzorowanie ówczesnego układu ulic. Jego dokonaniem była też Aleja Żywych Krzyży, ciągnąca się dawnym szlakiem pielgrzymów przez pół Europy aż do sanktuarium Świętego Jakuba w Santiago de Compostela, za co podobno ten ostatni żywił do Archistratigosa nieskrywaną urazę. To Michał też zażyczył sobie przejścia suchą nogą z Półwyspu Apenińskiego na Sycylię, którą to prośbę skrupulatnie wykonano, budując most z ludzkich czaszek. Tak: mimo że nami, Komornikami, może i opiekował się Anioł Śmierci, to właśnie świetlisty, czysty i uduchowiony Michał był autentycznym, nazistowskim, popierdolonym, totalitarnym świrem. – Podchodzą do lądowania. – Stratilata trącił mnie w bok. Kropka urosła i zamieniła się w punkt, potem w kłębek żaru, jarzący się coraz wyraźniejszym światłem, rozbłyskujący i przygasający na zmianę, strzelający na lewo i prawo językami płomieni; wyglądało to tak, jakby leciał ku nam płonący w atmosferze meteoryt albo prom kosmiczny... Zjawisko skręciło w lewo łukiem, gubiąc kilkanaście iskier, zlatujących feerią w dół i ciągnących za sobą długie warkocze ognia, a potem zaczęło zniżać lot. Huk i szum narastał coraz wyraźniej, rozlewał się falami i rezonował od nieboskłonu, wwiercając się w uszy
i wypełniając sobą całą okolicę. – Patrz go, Ezekielu, będzie robił rundę tryumfalną. Normalnie jak na swoje przyjeżdża. Faktycznie, buchający ogniem kłąb jasności zakręcił i zaczął opasywać Cytadelę szerokim kręgiem. Gdy przesuwał się po ciemniejszym fragmencie nieba na wschodzie, wydało mi się, że dostrzegłem w nim zarysy płonących kół i sylwetkę wyciągniętego w biegu rumaka na przedzie... No tak, w końcu rydwan ognisty, prawda? Pojazd wykreślił na niebie płonący okrąg, a potem gwałtownie wystrzelił w górę, wznosząc się pionową świecą ku pustym niebiosom. Zawisł na chwilę w najwyższym punkcie lotu, potem przechylił się i zaczął opadać – z początku powoli, potem coraz szybciej, nabierając pędu i rozmywając się w długą, wyciągniętą kreskę. Huk przekroczenia bariery dźwięku zadudnił głębokim echem, odbijając się od ziemi nakładającymi się na siebie falami. Ludzie w rozrzuconych wokół Cytadeli osiedlach już wcześniej wylegli przed domy i zadarli głowy, zaciekawieni nietypowym zjawiskiem, a teraz rzucili się do panicznej ucieczki, widząc, jak podniebny bolid pikuje prosto na nich. Już-już wydawało się, że rydwan uderzy w ziemię i dosłownie zmiecie z niej te liche lepianki, rozpylając Bogu ducha winnych mieszkańców na atomy, ale woźnica w ostatniej chwili ściągnął wodze i poderwał pojazd. Płomienie ledwie liznęły dachy i strzeliły na boki, rozlewając się po zabudowaniach falą płynnego ognia, zdmuchując ściany tak, jak wiatr przerzuca źdźbła słomy, i zamieniając ludzi w poskręcane, zwęglone zewłoki. Świetlista dwukółka skoczyła w górę, wznosząc się w obłoku ognia i dymu ku wyznaczonemu lądowisku na szczycie Cytadeli, za sobą pozostawiając wypaloną przez całą długość lotu bruzdę pogorzeliska. – Popisuje się, skurwiel – skonstatował Stratilata. Spojrzałem na niego cokolwiek zdumiony: pierwszy raz słyszałem, żeby Święty przeklinał. Ognisty rydwan zniknął nam z oczu, chowając się za krawędzią dachu. Po chwili z góry bluznęło płomieniami i przetoczył się głuchy pomruk, niczym dudnienie grzmotu, a cała konstrukcja wieży aż zadrżała w posadach, gdy niebiańska fura nareszcie wyhamowała i stanęła. – Wiesz co, Teodor, to ja się może będę zbierał – zaproponowałem nieśmiało, widząc, jak mój gospodarz patrzy ze skwaszoną miną w kierunku sufitu. – Chyba lepiej tak, Zek. Tylko patrzeć, jak zaczną grzebać po papierach i wzywać pojedynczo na dywanik... No chyba że chcesz się zaciągnąć? – Zaciągnąć? – Oderwałem się na chwilę od zapinania pasa głównego. – Nie słyszałeś? Michał podobno formuje swoją osobistą gwardię, mówią, że będzie podbierał nawet Komorników. – Zajebiście. Pozwolisz, że zgadnę, kto jako pierwszy przygalopował, żeby ustawić się w kolejce? Stratilata wzruszył ramionami. – Po co masz zgadywać, skoro sam już wiesz? Pożegnałem się z Teodorem, zabrałem swój niewielki dobytek z depozytu i wyszedłem północną bramą. Już teraz widać było, że ruch jest większy niż zazwyczaj: zbrojni nerwowo poprawiali hełmy i polerowali pancerze, Nawróceni obstawili mury, jakby spodziewając się ataku ze wszystkich stron naraz, wszyscy biegali tu i tam, kilku Pastuchów przeganiało z placu
ostatnich pielgrzymów. Widziałem nawet Danaiela, jak z mądrą miną klarował coś spijającym miód z jego ust świeżakom. Byłem już dosłownie przy samej bramie, gdy wrota drgnęły i zaczęły się zamykać. Przyspieszyłem kroku, chcąc zdążyć wyjść, ale drogę zastąpił mi setnik Nawróconych – ten sam, z którym miałem pyskówkę przed warsztatem Stratilaty. – Szczęść Boże, obywatelu. – Uśmiechnął się paskudnie. – Spieszycie się dokądś? – Wychodzę – rzuciłem krótko, omijając go. Setnik podniósł rękę, a na ten gest kilku legionistów podbiegło do bramy, ustawiając się karnym szeregiem tarcz i zagradzając wyjście. – Nigdzie nie wychodzicie – wyjaśnił usłużnie. – Zamykamy na rozkaz Jego Świetlistości Archistratigosa Michała. Zakręciłem na pięcie, skierowałem się ku sąsiedniej bramie, mimo woli przyspieszając kroku. Nie podobało mi się to, nie podobało... Za mną uderzyły głucho zatrzaskujące się wrota, a ja nawet stąd widziałem, jak zaczynają zamykać się wszystkie inne wyjścia z Cytadeli. Zwolniłem, zatrzymałem się, próbując nie pokazać po sobie zdenerwowania. O cholera. O jasna, ciężka cholera. Wokół mnie nagle zaroiło się od Nawróconych, zabrzęczały pancerze i zazgrzytały o kamień podkute buty. Zamknąłem oczy, opuszczając ręce wzdłuż ciała. A więc Michał musiał już wcześniej wiedzieć o moich układach ze Stratilatą albo ten chuj Danaiel mnie podkablował. Nosił wilk razy kilka... – Do szeregu! – huknął mi nad uchem setnik. Zamrugałem, rozejrzałem się. Nawróceni ustawiali się wokół mnie równymi czworobokami, uwijając się niczym w ukropie. Obsada Cytadeli biegała z miejsca na miejsce, kilkunastu Pastuchów kręciło się jak psy pasterskie, próbując zagonić pielgrzymów w jeden kąt dziedzińca. – Równaj! – zawołał wychodzący z gmachu trybun, nakładając na głowę hełm z purpurowym grzebieniem. Rozejrzałem się na lewo i prawo, próbując znaleźć jakieś miejsce, gdzie mógłbym spokojnie, cichutko sobie stanąć – ale znajdowałem się dokładnie na środku pustej przestrzeni pomiędzy dwoma manipułami! Już miałem odbiec pod ścianę, gdzie mniej rzucałbym się w oczy, ale nie zdążyłem. – Baczność! – ryknął ten sam trybun. Kilkaset tarcz uderzyło o ziemię, dźwięk odbił się echem od murów, a potem zaginął w idealnej ciszy. Z prowadzących do Cytadeli wrót wyłonił się Michał. Szedł powoli, niespiesznym krokiem, majestatycznie falując przy tym potężnymi skrzydłami, w których najniższa warstwa piór zdawała się skrzyć odcieniami złota. Wyrzeźbiony w kształt umięśnionego torsu napierśnik połyskiwał odblaskami płonących na murach ogni, strzelał purpurowymi iskrami kołyszący się u pasa Archanioła miecz, falowała osłaniająca uda i kolana spódniczka z pokrytych ornamentami pasków skóry. Nie mogłem nie zauważyć, że do ich najniższego rzędu doczepiono zawieszone na złotych mocowaniach czaszki niemowląt. Dopiero gdy podszedł bliżej, uświadomiłem sobie, jak ogromny jest naprawdę – idący zaraz za nim Stratilata ginął przy tej masywnej sylwetce, sięgając Aniołowi nieledwie do ramienia! Ja, jak i większość ludzi, miałbym głowę na wysokości jego pasa.
Teodor zauważył mnie. Miałem wrażenie, że coś w jego twarzy zadrgało nerwowo. Wtedy też uświadomiłem sobie, że w sakwie mam obrzyna. – Żołnierze Pana! – zadudnił Michał. Głos zdawał się po prostu wydobywać z jego otwartych ust, jak gdyby materializując w powietrzu, bez udziału czy to strun głosowych, czy płuc, o ile Anioł je w ogóle posiadał. – Jestem waszym nowym głównodowodzącym! Zakończył się okres nadużyć i niedociągnięć, będący spuścizną po waszym słabym, ułomnym i niedoskonałym świecie doczesnym! Doxa tou T heou! – Doxa tou T heou! – powtórzyli chórem Nawróceni. „Chwalmy Pana” w starożytnej grece. No niech będzie. Mój dziadek miał taki zegarek, Doxa. Cały czas się psuł i późnił... Uświadomiłem sobie, co myślę. I że ten skurwiel na pewno to słyszy. I to też. O kurwa. Archanioł zamarł, potem obrócił ku mnie głowę. Spojrzenie ciężkie niczym cerkiewny kandelabr zwaliło mi się na barki, niemalże odczuwalnie wgniatając w ziemię i zginając kark... Nie mogąc nawet patrzeć w jego kierunku, opuściłem wzrok i ukląkłem, najpierw na jedno kolano, potem na obydwa, czując, jak wola Michała zaciska mi się wokół skroni niczym stalowa obręcz. Ziemia zdawała się drżeć, gdy Archanioł szedł ku mnie. Siłą woli powstrzymałem się, żeby nie uderzyć twarzą o ziemię, gdy stanął nade mną. Dwururka w sakwie paliła mnie w dupę jak garść rozżarzonych węgli. – Czemu nie stoisz w swoim szeregu, legionisto?! – rozległo się nad moją głową. – To nie legionista, Wasza Świetlistość. Głos Stratilaty był niczym balsam na moją udręczoną i uciśnioną duszę. – Co zatem robi na terenie mojej Cytadeli?! – To jeden z naszych Komorników, Wasza Świetlistość. – Wstań! Wstałem. W zasadzie „zostałem podniesiony”, bo nie wiem, czy moje mięśnie miały w tym jakikolwiek udział. Ale już po chwili poczułem, że moje ciało należy znów nieco bardziej do mnie: Michał musiał zwrócić część uwagi na Teodora. – Nie będę tolerować żadnych odstępstw od reguły! Nowy Ład Świata wymaga idealnej zgodności z literą Księgi! Miałem ochotę zastanowić się, czy ten skurwiel potrafi porozumiewać się inaczej niż krzykiem, ale na szczęście się powstrzymałem. – Tak będzie, Wasza Świetlistość. Okres przejściowy i dostosowawczy... – Zakończył się dziś! – ryknął Archanioł. – Dziś!! Od dziś zapanuje tu idealny porządek i harmonia! Odstępcy, heretycy i wrogowie zginą! Spopieli ich mój blask! Odwrócił się do mnie, a ja nieopatrznie podniosłem wzrok. Te oczy... Tych oczu nie zapomnę nigdy. Płynne złoto przelewające się za okienkami źrenic, wieszczące czysty obłęd i okrucieństwo dostępne i pojmowalne wyłącznie dla istoty, która powstała przed czymkolwiek innym. – Doxa tou T heou!! – ryknął Michał i zamachnął się na odlew. Widziałem, jak pięść zbliża się ku mnie niby kula armatnia, dosłownie o długość dłoni przelatuje mi obok głowy i niczym
rozpędzony taran uderza w czworobok stojącego może o dwa kroki ode mnie oddziału, miażdżąc pancerze, krusząc kości i rwąc ciało. Anioł skoczył pomiędzy ludzi, zaczął przewracać i ciskać na boki stojące nieruchomo kukiełki, tak jak niezadowolone dziecko wpada w piaskownicę, by podeptać i zniszczyć dzieło kolegów. – Kto jest setnikiem tego manipułu?! – ryknął, zaciskając pięści i rozkładając pochlapane krwią śnieżnobiałe skrzydła. Żar w jego oczach wylewał się i tryskał dwoma złocistymi płomieniami, spowijając głowę Archanioła w aureolę blasku. – Do raportu!! Spomiędzy jeszcze stojącego szeregu wystąpił o krok naprzód Nawrócony, zasalutował sztywno. Za nim, przed nim, wokół niego drgały w konwulsjach i broczyły krwią zmasakrowane ciała, jęczeli i skamleli ranni z połamanymi rękami, ktoś śmiał się obłąkanie, trzymając w dłoniach własne wnętrzności. Archanioł po prostu złapał go, podniósł do góry i ścisnął. Chrupnęły żebra, człowiek wyprężył się w pałąk, przez otwarte w bezgłośnym krzyku usta rzuciła się krew. Michał z rozmachu cisnął ciałem w zbroi o ziemię, przydeptał nogą i roztarł tak, jak rozgniata się idącego chodnikiem żuka. – Wszystkich na przemiał! – zaryczał. – Cały manipuł, cały legion! Wszystkich obecnych na placu, do pieca! – Wasza Świetlistość, nie mamy takiego zasobu ludzkiego... – nie wytrzymał Stratilata. – Niezgodności z instrukcją przeważnie karane są dziesiątkowaniem określonej jednostki, a nie holokaustem całego stanu osobowego. – Już!! Wykonać, zdziesiątkować! Natychmiast! – zawył Archanioł, odwrócił się i niczym skrzydlata furia skierował w stronę Cytadeli. Za nim pospieszyła świta popleczników, oficerów, pisarzy i innych osobistości, ale to wszystko przepływało obok mnie. Osunąłem się na ziemię jak lalka nagle odcięta ze sznurków. – Już otwieramy. Podniosłem głowę. Nade mną stał ten sam centurion, który nie chciał mnie wypuścić, blady jak papier. Wyciągnął do mnie rękę, pomagając wstać. – Proszę opuścić teren Cytadeli... jak najszybciej. Pokiwałem, gramoląc się niezdarnie z ziemi. Jakoś wytoczyłem się za otwarte ponownie na całą szerokość wrota, oparłem o mur i tam jako tako doszedłem do siebie, po czym szybkim – naprawdę szybkim – krokiem ruszyłem precz. Wszystko to – Cytadela, Stratilata, nowy sprzęt, zamieszanie z przybyciem Michała – na tyle zaabsorbowało moją uwagę, że zdążyłem na jakiś czas zapomnieć, że jeszcze niedawno byłem tutaj... cholera, byłem tu z przyjacielem! Z kimś, kto ufał mnie i komu ja mogłem zaufać, z kim mogliśmy pożartować i trochę połajać tego trzeciego, gadułę-niezgułę, który mimo to trzymał się nas jak rzep psiego ogona. A teraz szlag to wszystko trafił i znów byłem sam, bo Arta zamordowałem własnoręcznie, a Izzy, bardzo słusznie rozumując, zabrał konia i uciekł. Nie miałem z tego powodu nawet wyrzutów sumienia, bo w końcu walka była czysta i na dobrą sprawę zakończyła się remisem, ale... No właśnie, ale coś utkwiło mi w duszy. Westchnąłem sobie, poprawiłem sakwę i przyspieszyłem kroku. Przede mną był kawał trasy, po drodze miałem do doręczenia kilka Wezwań i zaległe Zlecenie.
Nic tak nie pomaga zapomnieć o przerażającej głębi własnego skurwienia jak porządna, uczciwa, rzeźnicza praca.
Marsz dłużył mi się niemiłosiernie. Szedłem, szedłem i szedłem, a wrażenie było takie, jakbym stał w miejscu. Niby przestawiałem nogi jak trzeba, wdeptując w suchy pył każdy tysiąc podwójnych kroków na milę, a potem zbierając każde cztery mile w farsang, ale jakoś za cholerę nic to tym razem nie dawało. Nie byłem w stanie złapać właściwego rytmu, nie potrafiłem zatracić się w otaczającej mnie pustce, jaka pozostała po świecie, który istniał tu Przed. Wypalone, opuszczone i zimne zbiorowiska skorup po domach mieszkalnych pojawiały się na widnokręgu, rosły i zbliżały się, a potem przelatywały obok, zostając z tyłu, malejąc i znikając za linią pustynniejących wzgórz. Popękane, powybrzuszane nawierzchnie dawnych dróg na zmianę to wynurzały się, to ginęły pod miałkim piachem, w którym już z dala widać było bielejące w świetle zachodzącego słońca szkielety. Zupełnie nieruchome cienie wyciągały się długimi, czarnymi kreskami w tym coraz bardziej pozbawionym życia mauzoleum. Już dawno nie zdarzało mi się tak bardzo odczuwać samotności. Jak na złość nie działo się nic. Raz tylko spotkałem bandę rozbójników, którzy jednak, ku memu rozczarowaniu, musieli spostrzec znamię, nim zdążyłem je zakryć kapeluszem, więc z ich zasadzki, a mojej rozrywki nic nie wyszło. Zjedliśmy potem wspólną kolację przy ognisku, wymieniliśmy się opowieściami i plotkami, a następnie ja podziękowałem za gościnę, zupełnie bezczelnie odwróciłem do nich dupą i zasnąłem. Nie muszę dodawać, że gdy się obudziłem, ognisko zdążyło już zgasnąć, a po nich nie było nawet śladu. I nawet nie chodzi o to, że nie poderżnęli mi gardła we śnie, albo chociaż nie próbowali; tylko że woleli zarwać sen i opuścić zapewne znaną okolicę, niż zostać w mojej obecności jeszcze trochę dłużej. Byłem skazany wyłącznie na swoje towarzystwo. I dobrze. Nigdy mi to nie przeszkadzało, nie będzie przeszkadzać i teraz. A mimo to we śnie często nawiedzał mnie leżący pod tym samym głazem, zalany krwią Art, który nieustannie patrzył na mnie z niemym wyrzutem szklanych, martwych oczu. Budziłem się i rozglądałem dokoła, próbując zrozumieć, gdzie też mógł podziać się koń, z którym jednak zżyłem się w końcu trochę, a mimo to nie zdążyłem nawet nadać mu żadnego imienia. Szedłem dalej ku północnemu wschodowi, a moje myśli mimo woli wracały do tego, co było naprawdę, naprawdę dawno temu; i wciąż gnębiło mnie to samo pytanie: czy gdybyśmy wtedy, te długie miesiące wcześniej, nie pokłócili się z Ozjaszem... gdybym był ustąpił i jednak przyznał partnerowi rację, która częściowo mu się należała... to czy istniałaby szansa, że on
byłby teraz żywy? Odpowiedź nasuwała się sama. A jako że nikt z nas takich akurat odpowiedzi nie lubi, to myślałem dalej, próbując przekonać samego siebie, że może nie mam racji. Rozumiecie więc, że pojawienie się Azraela przyjąłem z pewną ulgą. – Nareszcie – warknąłem, rozklejając powieki i widząc nad sobą przycupniętego na martwym drzewie Anioła Śmierci. – Dłużej się nie dało mnie przetrzymać, co? Wysłannik zeskoczył na dół, wyprostował się i pogładził przedzieloną pasmami siwizny brodę. Gest był tak bardzo pełen godności i mądrości wieków, że aż się skrzywiłem. Pasowałby co najmniej dla jakiegoś sufiego w Bagdadzie, a nie tylko pustej emanacji sumy kolektywnych wyobrażeń pasterzy kóz z pewnego dość nieciekawego regionu świata. – Cierpliwość jest cnotą, Ezekielu. – Gówno prawda – rzuciłem, gramoląc się z ziemi po urywanym, niespokojnym śnie. – Moja chwilowa nieobecność wynikała wyłącznie z natłoku spraw proceduralnych, chociaż rozumiem, że z twojego punktu widzenia mogła wpisać się w pewną szerszą perspektywę wydarzeń natury osobistej. Zapewniam cię, że to wyłącznie wrażenie: ja nigdy cię nie opuszczę. Aż do końca. – Odjeb się, Azi. Pal trochę mniej baraniego gówna w fajce wodnej, może wtedy zaczniesz lepiej rozumieć otaczającą cię rzeczywistość, bo na razie słabo ci idzie. – Opryskliwość to marna przykrywka dla smutku, Ezekielu. Nienawidziłem Azraela właśnie za tę jego cholerną przenikliwość. Ten ciapaty, niedomyty dupek z jednej strony był tylko pustą skorupą pełną algorytmów zachowań i trybów warunkowych, a z drugiej w lot łapał wszystkie niedopowiedziane i niewypowiedziane myśli, sięgając czasem o wiele głębiej, niż mógłbym sobie tego życzyć. Faktem było, że od czasu rozliczenia mojego ostatniego feralnego Zlecenia minęło już sporo czasu, a on się nie pokazywał. Wziąwszy pod uwagę poprzednią intensywność spotkań i przydziałów, było to co najmniej dziwne... A może tylko ja niepotrzebnie dorabiałem sobie do wszystkiego teorie. – Powiedziałem, odjeb się. Masz coś dla mnie? To dawaj papiery i wypierdalaj. Wyciągnąłem rękę. Anioł tylko przekrzywił głowę na bok tym swoim irytującym, ptasim gestem i popatrzył na mnie pustymi oczami. Sekundę, dwie, trzy, pięć... Nie wiem, miałem się wystraszyć? Skruszeć? Przeprosić? Wycofać się z żądania? A potem po raz kolejny zrozumiałem: sukinsyn obserwował emocje! Szybko postawiłem wokół aury zasłonę dymną i puściłem po skórze falę regeneracji, żeby mi przypadkiem nie odczytywał wskaźników hormonów. Niedoczekanie twoje, obrzezańcu pierzasty...! Azrael drgnął jak budzący się z uśpienia automat, uśmiechnął się kącikami ust. – Nie jesteś dziś szczególnie miły, Ezekielu. A ja zawsze uważałem cię za swojego faworyta. – Nie możesz „uważać kogoś za swojego faworyta”, Azi. Ktoś może być twoim faworytem, a uważać człowieka możesz za... no nie wiem, potencjalnego zwycięzcę. Chodziło ci pewnie o to, że zawsze dobrze mi życzyłeś? Ale przyznaję, niezła próba odwrócenia uwagi rozmówcy. – Trafiono na kolejny ślad Jonasza Dwudziestego Drugiego. – Anioł przeszedł do rzeczy,
jak gdyby cała poprzednia część rozmowy nie miała miejsca. – W zasadzie ze względu na odległość powinienem zlecić wykonanie Egzekucji komuś innemu, ale zważywszy na twój emocjonalny stosunek do tej sprawy... – Azi, jak zwykle: streszczaj się. – ...uznano, że w drodze wyjątku Zlecenie otrzymasz właśnie ty. Cieszysz się, prawda? – Jak cholera. Dasz jakieś konkrety czy będziesz tylko tak stał i pieprzył o własnej wspaniałomyślności? – Cel znajduje się gdzieś tutaj. – W ręku Anioła zmaterializowała się woskowa tabliczka, na której Azrael ruchami niczym drukarka igłowa wyrysował schematyczną mapę. Przeskalowałem odległości na dni drogi i jęknąłem w myślach. – Zgłosisz się do punktu rekrutacyjnego, tam spotkasz z naszym informatorem, który przekaże ci szczegóły. – Kapuś? No po prostu świetnie. Mogę go zabić, jak już wszystko powie? Klawisze pracujący dla Góry zajmowali chyba najniższą pozycję na drabinie społecznej świata. Może i my, Komornicy, nie cieszyliśmy się miłością zwykłych ludzi, ale darzono nas przynajmniej pewnym szacunkiem. Traktowano, owszem, jak bezlitosnych, zimnych siepaczy na usługach wroga, którymi faktycznie byliśmy – ale nigdy, przenigdy nie ukrywaliśmy, że po prostu wykonujemy robotę, którą ktoś i tak musiałby zrobić. Z naszą pomocą czy bez niej świat i tak musiał się skończyć, a my próbowaliśmy ten koniec przyspieszyć i uczynić jak najmniej bolesnym. Natomiast klawisze... Klawisze byli szczególnym rodzajem szumowin, mętami bez czci i wiary, które żyły z węszenia w sprawach innych, pisania prawdziwych bądź z palca wyssanych donosów i ogólnego włażenia w dupę Górze. Skąd taka wobec nich pogarda i nienawiść? Ano stąd, że to, co robili, klawisze robili za darmo. Nie w nadziei na wynagrodzenie, fawory lub złagodzenie wyroku, a tak, po prostu. Dla idei, z przekonania albo – jak kto woli – z głupoty. Z czasem, naturalnie, Apokryficzni instytucję donosicielstwa skodyfikowali, rozpisali i zalegalizowali, ale nie zmieniało to faktu, że klawisz kurwą był i kurwą pozostał. – Zrobisz, jak zechcesz, Ezekielu. Twoim zadaniem jest znalezienie człowieka, który ponoć wie coś o Jonaszu Dwudziestym Drugim, następnie wydobycie niezbędnej informacji i dokonanie Egzekucji. Natomiast koszty zniszczenia należących do Góry aktywów zostaną zgodnie z literą prawa potrącone z twojej wypłaty, zaś procedura... – Dobra, dobra. Było powiedzieć, że coś między tobą a nim jest. – Machnąłem ręką. – Będziemy w kontakcie, Ezekielu. Gdy namierzysz cel, zostaną ci dostarczone rewaloryzowane dokumenty egzekucyjne. – Dobra, Azi, nie pier... Hej, czekaj, zaraz. Jak to: rewaloryzowane? – Akcja Egzekucji długów szczególnie trudnych, Ezekielu. Wszystkie istotne sprawy związane z Jonaszem Dwudziestym Drugim zostały zaklasyfikowane jako dodatkowe Zlecenia, liczone po pięćdziesiąt procent stawki bazowej. Gwizdnąłem przez zęby, próbując przypomnieć sobie, ile obiecano mi za Jonasza. No, no, no... To teraz jeszcze trzeba usłać szlak trupami. W majestacie prawa, rzecz jasna. – Dobra, biorę to. Tylko nie zapomnij, bo ja będę pamiętał. – Powodzenia. Anioł, jak to miał w zwyczaju, odwrócił się dupą i odszedł. Przejrzałem na szybko swoje
manatki, robiąc w myślach listę rzeczy do uzupełnienia przed dość daleką drogą, a potem ruszyłem na azymut, starając się iść nieco w lewo od własnego cienia. Uszedłem już spory kawał, gdy nagle przystanąłem, bo uderzyło mnie pewne sformułowanie, na które początkowo nie zwróciłem uwagi. „Trafiono na kolejny ślad”... Przecież jak dotąd w całej sprawie Jonasza od samego początku nikt na Górze nawet palcem nie kiwnął! Tropiliśmy drania tylko we dwóch z Ozjaszem, potem każdy oddzielnie, ale nikt nam w niczym nie pomagał. Nawet nie wystosowaliśmy oficjalnego zapytania o informację, a tu proszę: „kolejny”. Może Azrael się przejęzyczył? Ale nie, to bzdura, przecież gadka z Wysłannikiem bardziej przypominała rozmowę z maszyną, nie było mowy o lapsusie językowym. Więc... czyżby puścili Zlecenie dwutorowo? A jeśli po śmierci Ozjasza po prostu przepisali jego otwarte papiery na kogoś innego, a ja musiałem teraz ścigać się z innym Komornikiem? Tak czy inaczej, przyspieszyłem kroku: nie było co się ociągać, robota nie zrobi się sama.
Rozdział XIV
B
ędzie!
– Nie, nie będzie, być nie może! – Będzie, mówię! Wrzaski słyszałem już z daleka. Nie mając szczególnie ochoty obnosić się ze swoją obecnością, skręciłem w zarośla, żeby obejść potencjalne zbiegowisko dookoła. Przekrzykiwało się tam co najmniej pięć, sześć osób, a mogło być ich jeszcze więcej, bo poziom buczenia, mruczenia i ogólnie pojętego człekogennego hałasu zdecydowanie przewyższał normę. Tylko że gdzieś tu niedaleko powinna znajdować się studnia, a w bukłaku pochlupywała smętnie resztówka wody; było ryzyko, że... – Uff! – Chłopak pojawił się dosłownie znikąd i zanim zdążyłem zareagować albo chociażby odskoczyć, wpadł na mnie całym impetem. Polecieliśmy obydwaj na ziemię. Ja
przeturlałem się przez ramię, poderwałem na nogi i sięgnąłem po gladius, a on, widząc to, wydarł się wniebogłosy: – Nieee!! Błagam nie, ja m m pff...! – Ci-cho! – Dopadłem do niego, przycisnąłem kolanem do ziemi, zakryłem ręką usta. – Cicho, bo jeszcze nas... Spojrzał na mnie szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. Ja spojrzałem na niego. Potem obydwaj popatrzyliśmy w kierunku, skąd niedawno jeszcze niósł się jazgot i gwar, a gdzie teraz słychać było tylko mocno zaskoczoną ciszę. – Uciekł! Uciekł, czarownik diabelski! – rozdarł się ktoś za drzewami. – Goń! Bij, zabij! – Ułaaa! – zawtórowało głosowi kilkanaście okrzyków, a potem wściekły tłum rzucił się ku nam, przedzierając przez krzaki. Na pewno wiecie, jak wygląda klasyczny wściekły tłum, prawda? Biegnący przodem chudy, pałąkowaty facet w schodzącym na kark czepku wymachuje trzymanym w ręku sierpem na długaśnym stylisku, obok niego drobny, usmolony typek w nasadzonej na czubek głowy wełnianej czapce wrzaskiem i wymownymi gestami popędza resztę, by nie zostawali z tyłu. Zaraz za nimi drągal o martwych oczach w skórzanej pilotce i z obandażowaną prawą ręką wznosi nad głową poszczerbioną siekierę, a wyprzedzający go o pół kroku kulawy rudzielec podpiera się w nierównym cwale piekarską łopatą, przepychając się łokciami przed wielkiego, kudłatego brodacza z trzykilowym młotem. Za nimi walą hurmem podobnej maści oberwańcy i szmaciarze, wśród masy głów od czasu do czasu mignie biały kobiecy zawój albo czupryna podrostka... Okraście to jeszcze pewną liczbą pozornie nieszkodliwych, a zaskakująco śmiercionośnych narzędzi gospodarstwa domowego i płonących pochodni, a będziecie mieli pełny obraz. Owszem, mogłem spróbować rozeznać się w sytuacji, ale fakt, że akurat leżałem na „uciekającym czarowniku diabelskim”, jakoś nie wzmacniał mojej wyjściowej pozycji. Mogłem zaryzykować i dać im odpór, ale uszedłem tego dnia już kilkanaście mil, więc byłem lekko zmachany. Było też mocno prawdopodobne, że tego typu próba zaprowadziłaby mnie z powrotem w miejsce wiadome, czyli do grobu. Samo z siebie nie stanowiło to problemu, ale nie miałem ochoty znów budzić się goły i wesoły, narażając się na kolejną przepychankę z Azraelem, który mógłby na domiar złego zakwestionować legalność mojego nowego nabytku. Mogłem też zrobić pewnie masę innych rzeczy... ale potem zorientowałem się, że kapelusz zsunął mi się na plecy. Biegnący na przedzie chudzielec zawył wściekle, widząc wycięte na moim czole znamię Komornika, tym samym de facto określając kierunek biegu wypadków – i mój. Szarpnięciem poderwałem chłopaka na nogi i ciągnąc go za sobą, rzuciłem się do panicznej ucieczki przez zarośla. – Waaa! – ryknęła tłuszcza unisono, widząc, że liczba ofiar, a zatem i prawdopodobieństwo złapania choć jednej, podwoiła się. Chłopak kwiknął coś niezrozumiałego i wysforował się przede mnie... Miał nieźle biegane, to muszę mu przyznać. Gałęzie chłostały nas po twarzach, cięły po ramionach, szarpały i czepiały się ubrań, chwytały za torby i ciągnęły w tył za włosy. Jedynym pocieszeniem było to, że biegnącym za nami wcale nie było wygodniej, a ja przynajmniej miałem porządne buty.
Zanurkowałem w niski prześwit pomiędzy dwiema suchymi choinkami, mając nadzieję, że ktoś ze ścigających nie zauważy wplecionej w gałęzie cienkiej, czarnej nitki zwisającego nisko przewodu telefonicznego... Nie zauważył, o czym dobitnie obwieściły dobiegające z tyłu wrzaski zaskoczenia i oburzenia wszystkich wbiegających na gapiowatego prowodyra. – Tędy! – zawołał na mnie chłopak, pokazując ręką kierunek. Nie mając na daną chwilę lepszych pomysłów, popędziłem za nim, tym bardziej że narzucił forsowne tempo; jeśli tylko dam radę za nim nadążyć, może obydwu nam uda się... – Uaaa! – Obdartus wyskoczył z krzaków po prawej, zamachnął się na mnie ciężką, sękatą pałą. Uchyliłem się w biegu, przepuszczając nabitą żelaznymi guzami maczugę o włos od głowy, a potem, nie zwalniając, ciąłem od dołu, na wysokości ścięgien udowych. Gladius rzeczywiście chodził w ręku jak złoto, a ostry był jak brzytwa. Na chwilę zwolnił i stawił opór, wgryzając się w słabiznę, na rękę bryznęło mi coś ciepłego. Tamten złożył się jak szmaciana lalka i został tak na ziemi, wrzeszcząc przeraźliwie i próbując zatamować sikającą z pachwiny krew, a ja okręciłem się i pobiegłem dalej, widząc już kolejne migające między drzewami sylwetki. Gdzie był ten...? Tam. Skręciłem w miejscu, ryjąc sandałami wyschnięty mech, i popędziłem ile sił w nogach za znikającym już między drzewami zbiegiem. Ścigający nas zostali nieco z lewej i z tyłu; ludzie nawoływali się i pokrzykiwali pośród gęstwiny drzew, pogoń zauważalnie traciła impet. Pomiędzy pniami martwych sosen i brzóz widać było przecinkę, za którą widniały podświetlone purpurową łuną ściany budynków. Wypadliśmy na brukowaną uliczkę. Ja oczywiście od razu się pośliznąłem i prawie wywaliłem w moich podkutych klapkach... gdzież, ach gdzież są niegdysiejsze buty z gumową podeszwą! Po lewej i prawej migały opuszczone domki, obiegliśmy tarasujące ulicę wraki samochodów, skręciliśmy za róg... – Tam są!! – rozległo się od strony lasu. No tak, tyle w temacie ukrycia się. – Czekaj! – okrzyknąłem chłopaka, sięgnąłem w biegu do sakwy i zaczerpnąłem garść tribulusów , po czym szerokim gestem cisnąłem ją za siebie, na wąską uliczkę pomiędzy dwoma murowanymi płotami. – Stój! Niech nas zobaczą...! Nie czekając, czy usłyszy i czy posłucha, zwolniłem, a potem przystanąłem i odwróciłem się w stronę ścigających. Zamknąłem oczy, wyrównując oddech i uspokajając walące serce; musiałem szybko odbudować kondycję, bo przyda się już za kilka chwil... Tamci wysypywali się pojedynczo spomiędzy drzew, zbijając w gromadę, ale też nieszczególnie spiesząc ku mnie. Widać było, że nieźle się spruli w biegu na przełaj, pewnie część widziała albo słyszała tego, którego popłatałem po drodze, i teraz niespecjalnie miała ochotę wyrywać się przed szereg. Stanąłem w szerokim rozkroku, obserwując ich spode łba i trzymając gladius w luźno wiszącej ręce. Jakby co, zrobię próbę generalną dwururki, a strzał powinien przynajmniej pierwszą linię atakujących zamienić w mielonkę. Poza tym na moją korzyść działała malowniczość tła: może nie byłem szczególnie epicki sam z siebie, ale uliczka biegła równo ze wschodu na zachód, a ja miałem za plecami okrągłą, szkarłatną tarczę wiszącego nad
widnokręgiem słońca, więc mój cień wyciągał się daleko po asfalcie. Prowodyr machnął ręką, ale tłumek zareagował nieszczególnie żywo; prowadzący odwrócił się i wdał z kimś w ożywioną dyskusję. Wymianę zdań zakończył w końcu brodacz z młotem, który po prostu wyjechał marudzącemu z liścia w pysk, a potem wszyscy ruszyli w moją stronę. Niemrawo coś szli... Podniosłem z ziemi kamień, zważyłem w ręku: jak znalazł. Zamachnąłem się i cisnąłem prosto w środek grupki. Ktoś wrzasnął i poleciał na kolana, trzymając się za rozbitą głowę, a reszta zawyła wściekle i ruszyła na mnie. Ot, jak łatwo czasem ludzi zmotywować. Gdy wbiegli pomiędzy dwa murki, podniosłem obie ręce, a potem dramatycznym gestem wskazałem na pierwszy szereg biegnących. Ci w odpowiedzi zaskowyczeli przeraźliwie, padając na ziemię i wijąc się z bólu, próbując wyciągnąć z podeszew stóp półcalowej długości czworograniaste kolce, które rozrzuciłem po asfalcie. Kolejni przeskoczyli przez nich, ale po dwóch, trzech krokach zaczęli potykać się, podskakiwać i upadać. Wszyscy, z wyjątkiem brodacza z młotem, który sadził wielkimi susami, depcząc moje potykacze ciężkimi, wojskowymi buciorami. Zacząłem już przymierzać się, z której strony będzie wygodniej go chlasnąć, gdy tamten złapał się za czoło i zalewając się krwią, upadł jak rażony gromem. Obejrzałem się przez ramię: stojący kilkanaście kroków za mną chłopak ładował właśnie do procy kolejny kamień. – Nie ma czasu! Za mną, pędem! – zawołałem do niego i skoczyłem w boczną uliczkę. Biegliśmy, dopóki on po prostu nie potknął się i nie przewrócił, zwijając w niekontrolowanych spazmach kaszlu. Odciągnąłem dzieciaka na bok, próbując zasłonić mu usta, bo po wyludnionych, niemalże pozbawionych roślinności ulicach niosło się straszne echo. Był zaskakująco lekki, w zasadzie sama skóra i kości; za co bym nie złapał, miałem wrażenie, że przyczyniam mu strasznego bólu. W końcu chwyciłem go na ręce i poniosłem głębiej pomiędzy budynki.
Siedzieliśmy w podpiwniczeniu. Kiedyś musiała mieścić się tam sauna albo coś w ten deseń: drewniane ławki, na ścianach panele z fototapetami, podłoga zasłana pokruszonym szkłem żaroodpornym. Teraz w ozdobnym, żeliwnym piecyku pełgał sobie nieduży ogienek, nagrzane ścianki przyjemnie promieniowały ciepłem na całe pomieszczenie; w misce bulgotała dochodząca potrawka z psa w ziołach, dopiekały się na blasze ostatnie kromki mojego chleba. Popatrzyłem na leżącego jak kłoda, bladego niczym sama śmierć chłopaka. Od czasu do czasu jego ciałem wstrząsał paskudny, rzężący kaszel, czasami zrywał się i odpluwał krwią... Jak nic suchoty. Choroby rodem z filmów kostiumowych zbierały żniwo wcale nie gorsze niż Wysłannicy, a minęło raptem kilka lat. Jak się nie pospieszą, to mogą naprawdę nie zdążyć.
– Nie pospieszycie – wyszeptał zbielałymi wargami chłopak. W pierwszej chwili pomyślałem sobie, że majaczy. Na czole perlił mu się zimny pot, widać było, że gałki biegają niekontrolowanie pod powiekami – ale potem dzieciak usiadł na posłaniu, spojrzał prosto na mnie. Spojrzał, nie otwierając oczu. – „Nie pospieszycie”, Ezekielu. Wy, nie oni. Poderwałem się z ławki, wyszarpnąłem gladius z pochwy i wyciągnąłem przed siebie, odgradzając się purpurową klingą od półleżącego w rogu dzieciaka. On przekrzywił głowę na bok, uśmiechnął się, a potem powoli osunął z powrotem na prowizoryczne posłanie. Rysy jego twarzy wygładziły się – a potem ściągnął je skurcz nadchodzącego ataku kaszlu. Patrzyłem na wijącego się chłopaka, ściskając miecz tak, że aż bolały mnie palce. Wiedziałem doskonale, co powinienem był zrobić i co ryzykowałem, pozwalając mu żyć. Zdarzało się, że istoty z Rewersu potrafiły wniknąć w ciało zwykłego człowieka, nie zabijając nosiciela. Z założenia trzymały się wtedy cieni, nie mogąc znieść blasku słonecznego. Byliśmy jednak po jasnej stronie, a ten normalnie żył i funkcjonował. Leżał teraz na posłaniu bez świadomości, zupełnie bezbronny; gdybym spróbował, to pewnie dałbym radę wykończyć go jednym ciosem... Ale to był tylko chłopak. Chłopak, któremu, chcąc nie chcąc, uratowałem życie.
Siedziałem na tarasie drugiego piętra i patrzyłem na zachodzące słońce. Kiedyś lubiłem ten widok, bo wywoływał w duszy takie przyjemne drżenie: coś się kończyło, widać było nieuchronną zmianę. Zresztą fascynowało to ludzi chyba od zawsze. Gdzie się nie obejrzysz, na co drugim obrazie masz zachodzące słońce. I to jeszcze najlepiej zachodzące na tle jakichś starych ruin upadłej cywilizacji, a dołem u stóp wzgórza popierniczają sobie dwa chłopki w tunikach i sandałach, pędzący bydełko przez bród. Takie swoiste memento, przypomnienie o kruchości i przemijalności świata doczesnego. Kiedyś byłem przekonany, że to mądra myśl i bardzo ładny motyw; teraz kojarzyło mi się to wyłącznie z nieudolnością i tandetą naszej paździerzowej Apokalipsy. Chłopak zdołał wdrapać się na górę po zwalonych schodach i teraz dyszał ciężko, opierając się o futrynę drzwi. W płucach jeździło mu i rzęziło, ale przynajmniej podniósł się do pionu. – Dziękuję – wyrzucił z siebie. Miał intrygujący, lekko śpiewny akcent. – Nie ma za co – bąknąłem. – Skąd się tu wziąłeś? Podszedł bliżej, usiadł obok mnie i zwiesił nogi za krawędź. Był potwornie, ale to przeraźliwie chudy i blady; miałem wręcz wrażenie, że słońce prześwieca przez niego na wylot, jak przez kartę pergaminu. – Wysłannicy... Zniszczyli nasz dom, a ja musiałem uciekać. Kiedy spotkałem tych ludzi, to
myślałem, że... Szybkim ruchem złapałem go za kark, ścisnąłem i popchnąłem naprzód, tak że na wpół zawisł nad pustką gołej ściany i perspektywą kostki brukowej na dole. Zamachał desperacko rękami, próbował wykręcić się i szarpnąć w tył, ale trzymałem mocno. Gdy zaskamlał w końcu żałośnie, puściłem, a on rzucił się do tyłu, odpełzł, odpychając się nogami, oparł plecami o ścianę. Popatrzyłem na niego z dezaprobatą, pokręciłem głową. – Nawet nie próbuj kłamać. – Ja... – Nawet nie próbuj. Obserwowałem przy okazji jego reakcje, ruchy źrenic i mimikę: gdyby coś miało być, to już by się ujawniło w chwili zagrożenia życia. Może się pomyliłem? Chłopak odkaszlnął, siąknął nosem raz i drugi, potem skulił się w małą, obrażoną kulkę i wbił wzrok w ścianę. Wzruszyłem tylko ramionami i wróciłem do kontemplowania pejzażu. – Uciekliśmy tutaj, bliżej słońca, bo po tamtej stronie już się nie dało wytrzymać – odezwał się w końcu, a mnie po raz kolejny zmroziło. – Tamtej stronie? – powtórzyłem najspokojniej jak umiałem. – Aha. Myśli pędziły mi galopem przez głowę: „tamta strona”. „Uciekliśmy” – „my”, a więc było ich więcej. „Nie dało się wytrzymać”... Jak gdyby nasz świat Po nie był już wystarczająco skomplikowany i nieuporządkowany, z czasem wypływała cała masa rzeczy, które ewidentnie nie zostały uwzględnione w początkowym planie. Rzeczy, które nawet wedle bieżących standardów były w najlepszym razie niepokojące. Jak chociażby Rewers i jego domena, czyli Cień. Wspomniałem wam już, że gdy Ziemia zatrzymała się, to połowa planety zamieniła się w ognistą pustynię, a druga zapewne w lodowe pustkowie. Zapewne – bo nikt przy zdrowych zmysłach nie próbował przecież przekraczać granicy na wschodzie, poza którą słońce zupełnie już znikało za horyzontem, a ziemię spowijał mrok wiecznej nocy. Większość normalnie myślących ludzi wolała już użerać się z Wysłannikami i całą resztą ich menażerii, niż ryzykować wejście na terytoria, gdzie nawet Aniołowie bali się stąpać. Tak, tak. Wysłannicy byli ex definitione istotami Światła, więc siłą rzeczy ich domeną działania były te rejony, gdzie sięgały promienie słońca. Jak już wspominałem, ja osobiście przypuszczałem, że właśnie stąd wynikła konieczność zatrudnienia nas, Komorników – bo nawet tutaj, w krainie wiecznego zmierzchu, ich możliwości były znacząco ograniczone, a im dalej na wschód, tym gorzej. Co prawda Szarańcza i inne gatunki pierwszej fali przemieszczały się bez trudu po obydwu strefach, ale tam, poza granatową linią wiecznego mroku, rozciągała się zupełnie inna kraina. Nie trzeba dodawać, że pod zupełnie innym zwierzchnictwem. – Przyszliście z Cienia? – zapytałem ostrożnie. – Tak – potwierdził chłopak. – Tutaj naprawdę jest lepiej, spokojniej. I ciepło. Tylko oczy na początku bolały, ale idzie się przyzwyczaić. – Daleko szliście do granicy?
– Dwa razy dziesięć i jeszcze sześć marszów. Na początku więcej nas ruszyło, ale część... część została po drodze. Świat zawirował, aż przymknąłem oczy. Prawie miesiąc drogi. Lekką ręką licząc – trzysta mil z okładem. Ten dzieciak przyszedł tu z samego centrum ziem Rewersu, z miejsc, o których ja słyszałem dotąd tylko przekazywane trwożliwym szeptem opowieści. Owszem, zapuszczałem się kilkukrotnie w płytki Cień, ale to było raczej ślizganie się po granicy niż odważna penetracja. Teraz, w pogoni za Jonaszem, miałem pójść na naprawdę głęboki rajd, co napawało mnie pewnym strachem. A oni tu przeszli całą grupą. Czyżby to przeciwko nim właśnie zbroiła się Cytadela? Nowe mury, ściągnięcie Michała, zaciąg do jakiejś chorej gwardii, Danaiel i jego przydupasy – wszystko to przeciwko imigrantom przybywającym z Cienia? Nie, to jakaś bzdura przecież... – Co stało się z resztą? Młody pociągnął nosem, przysunął się bliżej. Widać było, że brak mu towarzystwa. A może po prostu skoro wychował się w Cieniu, to przyzwyczaił się, że razem cieplej? – Byliśmy już po dziennej stronie, ciepło się zrobiło i jasno – zaczął opowiadać. – Sucho. Ostatnie marsze szliśmy przez ciągły deszcz... – Bagna – mruknąłem. Byłem tam raz i postanowiłem sobie, że nigdy więcej. Na skraju dnia i nocy nagrzane powietrze znad oceanu gwałtownie się ochładzało i zrzucało nadmiar wilgoci, więc non stop padał tam deszcz, dalej na wschodzie przechodzący w śnieg. Parędziesiąt mil ciągłej wody walącej z nieba... Aż zaschło mi w gardle, gdy pomyślałem o tej całej czystej, pachnącej świeżością wilgoci lejącej się na głowę. A potem przypomniałem sobie błoto pod nogami oraz to, co się w nim chowało. Nie wiedzieć czemu, ale jakoś odechciało mi się pić. – No więc jak już doszliśmy, to wszyscy się strasznie ucieszyli. Można było wysuszyć ubrania, normalnie napalić ogień i nie bać się, że będzie go z daleka widać, na drzewach były w ogóle jakieś liście, tu i tam rosła trawa... Pięknie było. Rozłożyliśmy się obozem w ruinach, tam był taki duży, kwadratowy dom z żelaznymi ścianami. Bez okien i tylko jedno wejście, więc wyglądało, że bezpiecznie w środku. „Kwadratowy dom z żelaznymi ścianami” – pewnie miał na myśli żelazną budę jakiegoś samochodu. Skoro chłopak nawet nie wiedział, co to jest, po tamtej stronie musiało być zatem o wiele gorzej, niż się spodziewałem. A skoro mówi o jednym wejściu, to znaczy, że i wyjście mieli tylko jedno. Zaryzykowałem domysł: – I co, ktoś was tam podszedł? Spojrzał na mnie wstrząśnięty. – Skąd... skąd wiesz? – Tak mi pasowało do opowieści. – Wzruszyłem ramionami. – Ale nieważne, mów dalej. Spochmurniał, twarz ściągnął mu grymas. – Powiązali nas jak bydło. Długimi szeregami, prawa ręka za plecami przywiązana do szyi, potem postronek do idącego za tobą, a on przywiązany za lewą dłoń. Nie uciekniesz, nie zwolnisz... – Ale kto? – Łowcy. Musieli za nami iść albo czekali, aż sami im wpadniemy w ręce. Wtedy po raz
ostatni widziałem brata i matkę, ich zabrali gdzie indziej. Taką mam nadzieję, bo jeśli nie... – Jacy łowcy? – przerwałem mu znów. – Czego? Popatrzył na mnie jak na niedorozwiniętego. – Łowcy ludzi. O rany. Słyszałem plotki, że Rewers poluje na ludzi i składa ich w ofierze, ale byłem przekonany, że to tylko takie gadanie. Chłopak spuścił głowę, oparł czoło na dłoniach. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że on jest po prostu wycieńczony. – Gnali nas kilka marszów bez chwili wytchnienia. Potem zatrzymaliśmy się w betonowym zamku, tam wyszedł mężczyzna i każdego oglądał, patrzył w oczy i pytał o dziwne rzeczy. Znów nas podzielili, mnie i jeszcze trzech popędzili dalej, a resztę... Zająknął się, urwał. Zobaczyłem, jak bardzo lata mu dolna warga, bez słowa odszpuntowałem i podałem bukłak. Ech, żeby tak mieć teraz trochę wina... Chłopak odetchnął, skinął w podzięce. – Szliśmy i szliśmy w stronę słońca, a potem w lewo. Byliśmy w wielkim, suchym lesie, kiedy oni... – Zaraz, poczekaj! – Myśl kołatała mi się po głowie już wcześniej, ale teraz ostatecznie załapałem, co mi w jego opowieści nie grało. – Skąd wiedziałeś, gdzie jest słońce? Przecież w Cieniu go nie widać! Poza tym musieliście iść na wschód, żeby... – Ale my przecież nie byliśmy tam. – Pokręcił głową. Zbaraniałem do reszty. No tak, przecież powiedział, że wyszli z Cienia. W takim razie więc... – Chcesz powiedzieć, że ci łowcy ludzi złapali was już w słońcu i pędzili dalej na naszą stronę? – Tak, dokładnie tak. – Chłopak wzruszył ramionami. No to była nowość, nie powiem. Nowość, która... nie, nie byłem w stanie teraz pociągnąć tej myśli dalej, ale też nie mogłem pozbyć się wrażenia, że powinienem jeszcze o coś zapytać. – Powiedz mi lepiej, jak uciekłeś. Zawahał się, uciekł oczami w bok. Widziałem, że nie ma szczególnej ochoty o tym mówić, co wyłącznie potwierdzało moje przypuszczenia. – No więc... Byliśmy w tym wielkim, martwym lesie. Nigdy aż takiego nie widziałem, a tutaj jeszcze niektóre drzewa wciąż żyły i były zielone, więc na dole było prawie zupełnie czarno. Łowcy akurat zatrzymali się na postój, rozpalili ognisko... Któryś z nich musiał zaprószyć ogień, bo nagle wszystko zaczęło się palić. Już wcześniej się zastanawialiśmy, czy nie spróbować, a lepszej okazji by chyba nie było. No więc pobiegliśmy. – Spałeś wtedy? – nie wytrzymałem. – Kiedy wybuchł pożar? – Co... tak. Tak, obudzili mnie Iwo i... i ten drugi, nie pamiętam już imienia. Pobiegliśmy po prostu w las, byle dalej od tamtych. Ten drugi się zgubił, po prostu się zgubił. W jednej chwili biegł obok nas, a zaraz potem go nie było. Wołaliśmy, próbowaliśmy wracać potem po niego, ale jakby się pod ziemię zapadł. Mruknąłem do siebie pod nosem, że i tak mogło być, później pokazałem mu: mów dalej. – Daliśmy radę wyrwać się z gąszczu, potem jakiś czas błądziliśmy po pustkowiu. Kilka razy trafialiśmy na ludzi, ale za każdym razem kończyło się...
– Źle – dokończyłem za niego. Popatrzył na mnie, zamrugał raz i drugi. – Za każdym razem, gdy nasilała się twoja choroba, prawda? Kasłałeś tak bardzo, że nic potem nie pamiętałeś. Gdy się budziłeś, to okazywało się, że stało się coś strasznego. Tak? – T-tak. Westchnąłem ciężko, spojrzałem w kierunku słońca ponad dachami opuszczonych domów. Trzymałem tu przy sobie łebka, który niósł w sobie kawałek Cienia. W zasadzie był żywym, chodzącym portalem do krain Rewersu, przez który w dowolnej chwili mogło przeleźć cokolwiek. A ja chyba zamierzałem puścić go żywcem. Kompletny idiotyzm... Ale miałem dość tego, że najpierw komuś pomagałem, a potem musiałem go zabić. – A twój towarzysz? Ten cały Iwo? – Rozdzieliliśmy się. Tamci chyba szli za nami cały czas, napadli znowu, gdy odpoczywaliśmy. Pobiegliśmy w przeciwne strony, ja dałem radę, a on... Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Ha, no proszę. Czyli kimkolwiek byli ci łowcy ludzi, to nie interesował ich hurt. Z jakiegoś powodu wybierali z transportu konkretnych osobników, na tyle cennych, że gotowi byli ich tropić i ścigać. Dość nietypowe zachowanie. Ciekawe, jakie było kryterium doboru. Może chodziło o... – Ten twój towarzysz – Iwo, tak? Powiedz mi, czy on przypadkiem nie potrafił czegoś... szczególnego? Nie miał przypadkiem jakiegoś daru, nie znał się na magii? – Skąd wiesz? – zdziwił się chłopak. Trafiony, zatopiony. – Nieważne. – Machnąłem ręką. – Tak tylko się pytam. Świetnie. Czyli na uciekających z Cienia czekali po naszej stronie łowcy, którzy poszukiwali osobników uzdolnionych magicznie albo naznaczonych w inny sposób. Zaznaczam tutaj słowo „czekali” – więc na sto procent mieliśmy do czynienia ze zjawiskiem masowym. Złapanych gnali dalej, ale na pewno nie na ołtarze ofiarne Rewersu, tylko gdzieś tutaj, ku słońcu. Nie powiem, wyglądało to wszystko zajmująco; ni cholery nie mogłem zebrać tego w spójną całość, ale nie miałem wątpliwości, że jakoś się to wszystko wiąże. Westchnąłem, odganiając myśli. Zastanowię się w wolnej chwili, na razie miałem robotę. – Zbierz rzeczy z dołu, zagaś ogień. Wyszczaj się w niego najlepiej, przyjemne z pożytecznym... Ja też zaraz zejdę i pora ruszać. Kiwnął głową. Już prawie wychodził, ale zatrzymał się w drzwiach. – Dokąd? Spojrzałem na czerwone słońce, potem wychyliłem się za róg domu i popatrzyłem w przeciwległą stronę, gdzie niebo barwiło się przechodzącym w czerń granatem. – Ty pójdziesz tam, ku słońcu. Dam ci namiar na człowieka, który może zdoła pozbyć się twojej... przypadłości. Nie bój się, nie oszukam cię. Chłopak popatrzył na mnie, jednocześnie zaskoczony i zmieszany. – Przecież... przecież nie mam nawet pieniędzy! – Nie szkodzi. Powiesz mu, że przysłał cię Ezekiel i że się rozliczymy. Powinno wystarczyć. – Aha. Ale ja myślałem, że może z tobą... – Nie, nie pójdziesz ze mną. Mamy ten sam problem, bo moi towarzysze też źle kończą.
Niepotrzebnie ryzykowalibyśmy obydwaj. – No dobrze, więc ja ku słońcu. A ty gdzie? – Na wschód. – Uśmiechnąłem się do siebie. Cytat z gry dzieciństwa pasował do sytuacji i towarzystwa jak znalazł. – Zawsze na wschód...
Rozdział XV
rzepraszam! Może jednak ma pan chwilę, aby porozmawiać ze mną o Zbawieniu? Spojrzałem ciężko na nagabującego mnie już od dłuższej chwili typka. Przeważnie starałem się nie zwracać uwagi na Nawróconych, ale ten akurat był wyjątkowo namolny i nie chciał się odpieprzyć. – Bramy Raju są otwarte dla wszystkich! Po co kurczowo trzymać się cielesnej powłoki, skoro po jej zrzuceniu oczekują nas chóry anielskie i wieczna szczęśliwość? – Proszę mnie posłuchać – zacząłem najgrzeczniej, jak tylko potrafiłem. – Z racji zarówno wykonywanego zawodu, jak i niezależnych od niego przekonań osobistych, nie wierzę w ideę samobójstwa jako gwarantowanej drogi do Raju. Błąd: nie powinienem był doprowadzić do kontaktu wzrokowego, bo wszelkiej maści
P
popierdoleńcy zawsze uważają to za oznakę zainteresowania. Fanatyk też wyraźnie ożywił się, po raz kolejny podtruchtał bliżej i zrównał ze mną w marszu. – Zbawienie nadeszło! Stwórca przybył w glorii i chwale, aby postawić wiernych po prawicy, a lewą dłonią strącić grzeszników w ognie potępienia! Idzie nasz Pan! „Idzie mój Pan, idzie mój Pan...” Kilka lat Przed paru moich ziomali nagrało filmik, w którym do wtóru ostrej muzy Jezus w rozklapcianych japonkach zasuwał na przełaj po jakichś wertepach, targając pod pachą bochenek chleba. Uśmiechnąłem się do wspomnienia, ale zaraz skrzywiłem się kwaśno: w świetle tego wszystkiego, co nastąpiło Po, wspomniana wizja artystyczna nie odbiegała szczególnie od rzeczywistości. – Naprawdę, nie jestem zainteresowany. Dziękuję, miłego dnia życzę. – Ależ niech tylko pan pomyśli: kilka chwil poświęconych teraz na zwyczajną rozmowę i przemyślenia może zamienić się w całą wieczność szczęścia! Nie no, gościu nie czaił po dobroci. Zatrzymałem się gwałtownie i szarpnąłem go za ramię, obracając twarzą do siebie. Ściągnąłem kapelusz. – Jestem, kurwa, oficjalnie działającym Komornikiem. Rozmawiam co jakiś czas z Aniołem Śmierci, na którego polecenie bestialsko morduję w zasadzie niewinnych ludzi. Umarłem już chuj wie ile razy i naprawdę, szczerze i otwarcie wątpię, czy jakikolwiek Raj w ogóle istnieje. Coś na pewno po drugiej stronie jest, ale myślę, że raczej nie piaszczysta plaża z chętnymi dziewicami... – Ale... – Agitator chciał jeszcze coś dodać, ale podniosłem palec w ostrzegawczym geście i położyłem mu go na ustach. – Doskonale działająca ewidencja i księgowość, rozgałęziona struktura, precyzyjnie wytyczone pole działania, kaskadowanie obowiązków, comiesięczne raportowanie i wąski zakres pełnomocnictw. Rozumiesz? Tam jest obóz. I to bynajmniej nie letniskowy. W pełni ekologiczny, samowystarczalny obóz, gdzie każdy turnus jest ogrzewany i szorowany świeżym mydełkiem dzięki ofiarności poprzedniego. A ciebie postawili za najbliższym rogiem, żebyś przypadkiem nie zobaczył napisu nad bramą wejściową, i kazali wołać ludzi pod prysznic. – Ale... – Milcz. Po prostu milcz, zanim wyślę cię tam na zwiady. Otworzył po raz kolejny usta, ale ja już nie wytrzymałem – walnąłem go z otwartej w pysk, wbiłem kolano w pachwinę, poprawiłem pięścią w ucho i zepchnąłem z drogi, prosto w zarastające stary rów melioracyjny uschnięte osty. Popatrzyłem chwilę, jak zalewający się krwią nieszczęśnik próbuje wygrzebać się spomiędzy kolczastych krzaków, po czym ruszyłem dalej, czując, jak uszami z sykiem wylatuje mi para od gotującego się pod kapeluszem mózgu. Przyznaję, wkurwiłem się. W ogóle od czasu tej cholernej roboty w starej kopalni chodziłem podminowany jak posągi Buddy przez talibów. Byle gówno potrafiło wytrącić mnie z równowagi, a nowy gladius aż prosił się, żeby urżnąć nim komuś łeb. Dwururkę w ogóle schowałem do sakwy przy pasie, bo pokusa wyciągnięcia jej nonszalanckim gestem i strzelenia komuś w brzuch była wręcz boleśnie nieznośna. Miałem nadzieję, że nowe Zlecenia okażą się brutalne, krwawe i prymitywne, żebym mógł chociaż na chwilę zapomnieć o zżerającym mnie od środka poczuciu winy. Oczywiście zanosiło się, że będzie zupełnie inaczej.
Punkt rekrutacyjny sterczał smętnym zbiorowiskiem krzywych budek pośrodku pustkowia, które niegdyś musiało być żyznymi polami uprawnymi. O, tam jeszcze widać było kilka wiechci kukurydzy, przy drodze umierało skarłowaciałe żyto... Przy minimum pracy dałoby się zamienić dość dobrze eksponowany na słońce teren w ziemię może nie mlekiem i miodem płynącą, ale przynajmniej coś pożytecznego; Góra jednak bardzo dobrze wybierała lokacje swoich placówek, starając się przy minimum wysiłku doprowadzić do maksymalnej ilości strat. Minąłem kilka dołów grzebalnych z prymitywnymi tabliczkami ewidencji ciał, szerokim łukiem obszedłem upiorny tor przeszkód i smętne miasteczko. „Smętne”, bo nie „wesołe” – ci idioci za wszelką cenę próbowali uprzyjemnić ludziom proces umierania i uczynić samą instytucję samobójstwa bardziej atrakcyjną, więc i sposoby zabijania się miały być z założenia... no, przyjemne. Stąd na przykład pomysły takie jak skok na bungee ze zbyt długą liną, zjeżdżalnia z żyletkami albo karuzela-szatkownica. Wspominałem już zresztą, że eksterminatornie nie cieszyły się wśród ciemnego ludu zasłużoną popularnością. Samo biuro było równie paskudne i odstręczające jak cała reszta infrastruktury: przy drzwiach wisiała na grubym łańcuchu księga skarg i wniosków, obok na ścianie ktoś wyrysował kredą prymitywną instrukcję użytkowania poszczególnych sprzętów i szacowany czas agonii. Pod niedużym zadaszeniem znalazłem, ku swemu zaskoczeniu, kilku wycieńczonych, chudych jak szczapy ludzi, którzy spierzchniętymi wargami szeptali coś, w czym rozpoznałem jedną z litanii. Hm, samobójstwo przez modlitwę? Tego jeszcze nie grali. Odsunąłem wiszące w wejściu brudne koce i zanurkowałem w zatęchły mrok. – Witamy zbłąkanego grzesznika w przedsionku szczęśliwości wiecznej – siedzący w rogu grubas rzucił we mnie przywitaniem jak brudną ścierką; cham nawet nie spojrzał w moją stronę, zbyt zajęty równoczesnym dłubaniem sobie w paznokciach i bujaniem się na zydlu. Nie widziałem powodu, żeby nie odwdzięczyć mu się pięknym za nadobne, więc podszedłem i z kordialnym uśmiechem kopnąłem w nóżkę krzesełka.
Stracił równowagę, miotnął się w przód i byłby się złapał krawędzi stołu, ale usłużnie popchnąłem go ręką. Poleciał do tyłu i pierdolnął plecami o ziemię, aż zadudniło. Przykucnąłem nad łapiącym powietrze szeroko otwartymi ustami mężczyzną, uchyliłem kulturalnie kapelusz. – Ezekiel Siódmy, Komornik. – Aaam f – wystękał grubas. – Podobno macie tutaj w rejonie informatora. Potrzebne mi imię i najlepiej miejsce pobytu. – Y yph... Ee eem ... – Co? – nadstawiłem uszu. – Nie wiem... Przychodzi tu... sama... – Ona? – skrzywiłem się. – No nie dość, że kapo, to jeszcze i kobieta... Skąd przychodzi? Pokazał ręką kierunek. Hm, mogłem się spodziewać, że tak to będzie wyglądać... Za każdym razem, gdy Azrael mówił „otrzymasz”, sprowadzało się to do „będziesz musiał znaleźć i sam se wziąć”. Popatrzyłem powątpiewająco na urzędnika. – Nic więcej? W takim razie chcę zobaczyć wasz rejestr. – Nie jestem uprawniony... – zajęczał grubas, ale urwał od razu, widząc zmianę w mojej twarzy. Naprawdę nie byłem w nastroju do gierek i przepychanek, było mi autentycznie wszystko jedno, ile osób będę musiał zabić. Chociaż nie, w zasadzie nie było: wolałbym raczej więcej niż mniej. – Nalegam. Tłuścioch podniósł się z podłogi, pojękując i postękując, wyciągnął skądś dokumenty. Poziom niechlujstwa i chaotyczności zapisów był wręcz zatrważający, aż dziw, że przy kontroli przesiewowej nie odebrali mu jeszcze koncesji. Zagłębiłem się w gryzmoły, przewracając zatłuszczone kartki. Ta-a-ak... O, jest! „Ionas XXII” – głosiła krótka, lakoniczna notatka, poczyniona innym charakterem pisma, równymi, lekko pochylonymi ku prawej stronie literami. Obok był zapis potwierdzający przekazanie komunikatu Górze. – To ona pisała? – Uderzyłem palcem w stronicę, a zawiadujący punktem pokiwał energicznie. – Tak, tak, miłościwy panie! Ale błagam was, ja odpowiadam za to... Nie dokończył, bo jego słowa utonęły w trzasku rwącego się pergaminu. Patrząc mu prosto w oczy, złożyłem wydartą kartę na czworo i schowałem za pazuchę, po czym odwróciłem się na pięcie i wyszedłem na dwór, żeby odetchnąć chociaż minimalnie świeższym powietrzem, nieprzesyconym potem i służalczością. Nie trawiłem takich miejsc. Chronicznie. Niby nie powinno mnie to ruszać, bo przecież w mojej robocie też chodziło o zabijanie ludzi... Ale różnica była dokładnie taka, jak między ubojnią dla świń a polowaniem na dzika. Splunąłem na ziemię, odsunąłem wiszące w przejściu brudne koce i wyszedłem na dwór. – Zabij mnie. Powoli odwróciłem głowę w kierunku, z którego doleciał ledwo słyszalny szept. Pod ścianą
punktu rekrutacyjnego, na hałdzie jakichś śmieci, leżał... leżała... nawet nie wiem, szczerze mówiąc, czy był to mężczyzna, czy kobieta. Przy pewnym stopniu wycieńczenia człowiek traci wszystkie wyróżniające cechy płciowe, a te obciągnięte skórą kości z parą nienaturalnie wielkich oczu w zapadniętych oczodołach były już tylko o krok od śmierci. – Zabij – powtórzyło ciało, wyciągając ku mnie drżącą dłoń. – Błagam. – Nie mogę. – Pokręciłem głową. Wąska blizna ust zadrżała, po zapadniętych policzkach pociekły łzy. – Błagam... – Nie mogę – powtórzyłem z uporem, czując, że zaraz powiem coś głupiego. W zasadzie powinienem był odwrócić się i odejść, a jeszcze tego nie zrobiłem. Chyba naprawdę stawałem się za stary. – Nie mogę. Nie mam na to papierów. – Rak... Najpierw rak, jeszcze zanim to się zaczęło. Potem cała rodzina, na moich oczach... Dwa razy Wysłannicy, za każdym mnie oszczędzali. – Masz, tam, o, samoobsługówkę. – Nie dam rady... I boję się. Boję się, ale chcę umrzeć. Błagam... Nie odmawiaj mi tej jedynej rzeczy, jaka jeszcze może być moja. Zacisnąłem oczy. W torbie zostało mi ostatnie Wezwanie, w zasadzie byłem na właściwym terenie. – Błagam... Przykucnąłem na jedno kolano, wyjąłem z torby glinianą tabliczkę. Podsunąłem pod same oczy. – Dasz radę przeczytać? – Tak, ja... urgkh... Gladius wszedł miękko, jakbym wbijał go w pusty skórzany bukłak. Nawet nieszczególnie pociekła krew. Po wychudzonym ciele przebiegły skurcze, twarz wykrzywił grymas, ale po chwili rysy wygładziły się, mięśnie zwiotczały. Ostatnie tchnienie uleciało spomiędzy ledwie trzymających się w bladych dziąsłach zębów. Nakryłem ciało rąbkiem koca, w który było zawinięte. A potem wstałem i odszedłem, starając się nie myśleć. Nienawidziłem tej roboty. Nienawidziłem świata, nienawidziłem ludzi, a przede wszystkim samego siebie. Miałem ochotę zakończyć to jak najszybciej, żeby po prostu mieć od tego wszystkiego spokój... Taki spokój, jaki potrafiłem dać innym, a nie mogłem go zaznać samemu.
Odszedłem od punktu ewidencyjnego na tyle, żeby emanujące od niego zakłócenia nie przeszkadzały mi w moich własnych poczynaniach. Nie, nieprawda. Odszedłem na tyle, żeby
zdążyć się zmęczyć i trochę ochłonąć. Byle gówno wytrącało mnie ostatnio z równowagi. W końcu przysiadłem, nawet lekko zziajany, na masce rdzewiejącego w polu samochodu. Wrak był praktycznie samą skorupą, musiał spłonąć doszczętnie, więc nie powinien interferować, a jednocześnie da mi dobre, lekko spolaryzowane tło. Rozprostowałem wyrwaną kartę na chropowatym metalu, przy pomocy nożyka ostrożnie wyciąłem prostokąt z interesującym mnie meldunkiem, pogładziłem delikatnie opuszką palca serdecznego. No, już, gdzie jesteś, tajemnicza informatorko...? Tam. Głowa jak gdyby sama zwróciła się w kierunku niedużej kępy drzew na widnokręgu, nieco w bok w porównaniu z kierunkiem wskazanym mi przez urzędasa. O tak, pani klawisz musiała być nie w ciemię bita, skoro zapobiegliwie chodziła do placówki okrężną drogą. Bo i po co miałby się ktokolwiek domyślać, gdzie naprawdę jej szukać? Jeszcze mogłoby się okazać, że ktoś do niej pewnego dnia przyjdzie. Na przykład jakiś Komornik. Miała szczęście, co prawda, że chciałem tylko informacji. Oczywiście mogło okazać się, że nie będzie mi chciała nic powiedzieć albo że zażąda za to zapłaty... A wtedy pogadamy sobie inaczej. Ale na razie chciałem „tylko” porozmawiać. Ruszyłem na przełaj, brnąc przez skiby porzuconego pola. Drzewa okazały się o wiele dalej, niż się spodziewałem, ale też nie było w nich nic szczególnego – może z wyjątkiem wisielca, smętnie zwieszającego się z gałęzi rozłożystego klonu. Gdyby był wiatr, toby się kołysał, a tak wisiał tylko, patrząc na mnie pustymi oczodołami. – No i dokąd dalej? – mruknąłem do siebie, rozglądając się po okolicy. Jak okiem sięgnąć, wszędzie tylko płaska, jednakowa, szara patelnia; tu i ówdzie stoi martwe drzewo albo widać zapałki słupów przy dawnej drodze, ale poza tym nic charakterystycznego. Potarłem jeszcze raz wycięty z księgi fragment, ruszyłem trochę ku prawej. Mogło to być tylko złudzenie, ale wydawało mi się, że czasem dostrzegam tam wydeptaną w suchej trawie ścieżynkę. Miałem za sobą już nielichy dzień marszu i przyznam się, że nieco bolały mnie nogi. Duża część mojej trasy biegła wzdłuż starych dróg, a mimo że starałem się iść poboczem, odruchowo zdarzało mi się zbaczać na asfalt; podkute buty jednak zdecydowanie nie nadają się do twardej nawierzchni. Regeneracja pomagała, ale zmęczenie materiału robiło swoje. Pasek od gladiusa obcierał ramię, poza tym znów zaczynały mi się odparzać pośladki, więc w końcu zdecydowałem się stanąć na popas. Wieś nie wyglądała zbyt zachęcająco – podziurawiony kulami znak z nic już nieznaczącą nazwą, wypalone okna piętrowych domów, zardzewiałe, poprzekrzywiane płoty i słupki ogrodzeń, na które ktoś uznał za stosowne ponabijać obrane z mięsa czerepy. Za to stojąca lekko na uboczu, przekrzywiona ze starości chatynka robiła – paradoksalnie – lepsze wrażenie, więc do niej też się skierowałem. Bez dwóch zdań strzał w dziesiątkę. Przekonałem się o tym dobitnie jeszcze na podejściu. Dół z kolcami nie jest, powiem ja wam, szczególnie wyszukaną pułapką. Ot, kopiesz dziurę na dwie stopy szeroką i na trzy długą, głęboką jak twoja noga od ziemi do kolana. Na dnie układasz deski ponabijane różnej długości zardzewiałymi szpikulcami, a całość przykrywasz czymkolwiek, co nie będzie się rzucać w oczy. W bardziej wyszukanych okolicznościach proponowałbym zamaskowanie pieczołowicie ułożonymi gałązkami i igliwiem albo przynajmniej szmatą przyrzuconą cienką warstewką ziemi... Ale najprostsze rozwiązania bywają najlepsze,
a w tym konkretnym wypadku doskonale sprawdził się stary karton po telewizorze. Zająłem się tą krótką dygresją, żeby nie myśleć o bólu, gdy wyciągałem ze stopy sześciocalowy, zardzewiały, pogięty gwóźdź. Gdyby nie twarde podeszwy sandałów, przeszedłby na wylot... I ten, i kilka sąsiednich. – Suka jebana – warknąłem, ściągając mokry od krwi but. Moja złość była ukierunkowana, bo nie miałem nawet cienia wątpliwości, że domek jest jedną z baz wypadowych tutejszej informatorki. Pułapka prymitywna, ale skuteczna jak diabli; doskonały odstraszacz na wścibskich przybłędów i nieproszonych gości. Kto inny pewnie kulturalnie odkuśtykałby stąd jak najdalej albo kwiląc z cicha, po prostu wykrwawił się w tej dziurze, ale nie ze mną takie numery. Mnie od zawsze tylko bardziej wkurzały tak chamsko bezczelne przeszkody i próby zabronienia mi czegokolwiek. Teraz też puściłem falę regeneracji, starłem krew, zmieniłem onucę i już ostrożniej ruszyłem w kierunku wejścia. Kolejna pułapka – przeciągnięty w poprzek ganku drut – była tak bardzo trywialna, że aż zatrzymałem się, zdziwiony. Coś było nie tak... Na wszelki wypadek przeszedłem nad nim przy samej ścianie i dopiero potem zacząłem badać teren. No tak: drut zwalniał podwieszoną pod sufitem siekierę na przeciwwadze, ale zaraz za nim – gdyby ktoś, tak jak ja, zauważył jego oczywistą oczywistość – znajdowały się dwie dziwnie równe deski w podłodze, a pod nimi... O proszę, ktoś miał poczucie humoru! Identyczny dół z kolcami jak ten poprzedni. Do trzech razy sztuka, pomyślałem sobie, na czworakach przepełzając pod kolejnym potykaczem w drzwiach wejściowych i starannie omijając leżącą w samym progu wycieraczkę. Kilka lat po końcu świata, wszystko w ruinach, a tu jakby nigdy nic sobie płócienny ręczniczek leży. Jasne, żebym nie uwierzył przypadkiem. Nie spodziewałem się, że chatka będzie jakimś legowiskiem zbójców z baśni tysiąca i jednej nocy, więc też nie rozczarowałem się szczególnie, gdy okazało się, że nie ma w niej w zasadzie nic. Ot, kilka pochowanych tu i ówdzie zawiniątek z jedzeniem, bukłak z lekko zatęchłą wodą, prosty nóż... Cokolwiek niepokoiła tylko ta ilość pułapek. W zasadzie wszystkie okna miały poprzyklejane na futrynach żyletki i szkło powsadzane w rozeschnięte drewno ram, do tego dwie najprostsze do znalezienia skrytki też zrobiono tak, by sięgający do wnętrza złodziej nadział się ręką prosto na sterczące ze ścianek igły od strzykawek. Ktoś tu musiał być fanem pewnej specyficznej serii filmów grozy i mieć nieźle narąbane we łbie. Sumarycznie – nic ciekawego. Ale też nie liczyłem na skarby, najważniejszą rzeczą było legowisko w rogu: stary, lekko zapadnięty gąbkowy materac, kilka koców i poduszka. Wszystko to równiutko złożone w kancik, posłane od linijki, jak prycza na bloku więziennym. Świeże – a więc byłem we właściwym miejscu, bo moja koleżanka prędzej czy później miała się tu zjawić. Obszedłem chatynkę dookoła, znajdując jeszcze kilka wilczych dołów na podejściach do okien. Potem zmarnowałem trochę czasu i energii, kreśląc wokół całego domku Nieprzerwany Krąg i przypinając go do drugiej warstwy podświadomości – ot tak, na wszelki wypadek. Wreszcie rzuciłem się na posłanie, zamieniając je błyskawicznie w skołtuniony barłóg, i zakopałem pod stertą koców. Miałem zamiar tu sobie poczekać.
Puknięcie ostrzeżenia szarpnęło moim snem jak nagle szorująca po dnie morza fala sztormu, więc i ja rzuciłem się ku górze, chcąc jak najszybciej wynurzyć z odmętów nieświadomości. Jeszcze nie do końca kojarząc, zacząłem otwierać powieki i tylko dzięki temu zdążyłem poruszyć się na czas, gdy rozmyty cień wpadł przez drzwi do chatki. Odruchowo stoczyłem się z posłania i przeturlałem na bok, a potem poderwałem na nogi, zasłaniając poderwanym z ziemi zydlem; stuknęło głucho, a z drewnianego siedziska dosłownie kilka cali przed moim okiem wyskoczyło w deszczu szczap ostrze noża. Sięgnąłem prawą ręką i wyszarpnąłem z pochewki nowiutkie pugio, jednocześnie rzucając się ku przeciwnikowi, by maksymalnie skrócić dystans. Napastnik był szybki: błyskawicznym susem odskoczył na bok, wyrzucając w moją stronę lewą rękę, z której wystrzeliła popielato-brązowa chmura. Zacisnąłem oczy i wydychając resztkę pozostającego w płucach powietrza, zanurkowałem w gryzący obłok, chcąc odciąć oponentowi drogę ucieczki. Ten już zorientował się, że atak z zaskoczenia nie wyszedł, i teraz zapewne chciał dać dyla... Poleciał ku mnie kolejny nóż-rzutka, ale odbiłem go klingą sztyletu, a potem intruz całym swym impetem rzucił się na mnie, złapał wpół i popchnął ku futrynie. W ostatniej chwili zorientowałem się, co może zamierzać, więc wtuliłem głowę w ramiona, a chwilę potem potknąłem się o rozciągnięty w poprzek wyjścia drut. Coś żelaznego, ostrego i ciężkiego świsnęło mi nad uchem, a jednocześnie poczułem, jak ostrze noża wchodzi mi w okolicę nerek. Kurwa, dość już miałem tego, że ciągle ktoś mnie dźga czymś ostrym w podbrzusze. Poczułem, jak złość wzbiera we mnie falą, a potem dłoń sama zacisnęła się w pięść i posłałem takiego kinetyka, że odrzut aż wgniótł mnie w podłogę. Mój przeciwnik dosłownie wyleciał w powietrze, wrzasnął krótko, urywanie, wysokim głosem, a potem z trzaskiem walnął w deski sufitu, odbił się i spadł plackiem na ziemię. Krzywiąc się i marszcząc, splunąłem sobie na rękę, wytarłem z twarzy proszek z czarnego pieprzu i papryczek chilli. Piekło jak jasna cholera, ale od tego się nie umiera. Od noża w bebechach już prędzej, ale ostrze nie było długie, więc rana regenerowała się dość szybko. Przez łzawiące oczy i zapuchnięte powieki ledwie widziałem leżący nieruchomo kształt, więc podczołgałem się bliżej, przy okazji prawie że wpadając w ukryty pod wycieraczką dół-pułapkę. – No do stu jebanych...! – zawarczałem. Dopełzłem w końcu do napastnika, szarpnięciem przekręciłem na plecy, gotów w każdej chwili wbić pugio prosto w serce. Przede mną leżała kobieta. Lekko zalana krwią i wychudzona, ale w sumie to nawet niebrzydka – na sto procent właśnie ta informatorka, z którą miałem się spotkać. Teraz, znając moje szczęście, pewnie ją zabiłem. Nachyliłem się, chcąc sprawdzić, czy jeszcze oddycha; wtedy ona otworzyła oczy, popatrzyła na mnie... i pocałowała prosto w usta. A potem kopnęła w pachwinę. – Oom f...! – Zwinąłem się z bólu. Wyśliznęła się spode mnie, poderwała; chciała jeszcze wlepić mi kopniaka, ale zasłoniłem
się przedramieniem, więc tylko skoczyła ku drzwiom i wypadła na dwór. – Komornik...! – krzyknąłem jej w ślad. No, w zasadzie to nie tyle krzyknąłem, ile głośno zajęczałem. – Komornik, do jasnej cholery... Już-już miała dać nura w suche krzaki, ale zwolniła, zatrzymała się. Potrząsnęła ostrzyżonymi na krótko włosami, obejrzała się i rozłożyła ręce w geście pretensji. – To teraz mówisz? Nie było tak od razu, hę? Z pewnym trudem podniosłem się na nogi, przytrzymując futryny, schowałem do pochwy puginał, po czym zsunąłem kapelusz. Kobieta podeszła, wzięła mnie pod brodę i przekręciła głowę, krytycznym okiem oceniając znamię. – Niechlujnie jakoś wygląda. W zasadzie mogłeś sam sobie to wyciąć. Zniecierpliwiony złapałem jej rękę w nadgarstku i odsunąłem od twarzy. Powinno było ją to zaboleć; o dziwo nie zareagowała, a tylko uśmiechnęła przekornie, unosząc jedną brew. – Sama sobie wytnij i udawaj Komornika, wariatko – burknąłem. – Ciekaw jestem, co Góra robi mądralom, którzy wpadną na tak genialny pomysł. Wzruszyła ramionami. – Pewnie przysyła jakiegoś prawdziwego. A ty co byś mi zrobił? Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Wymowna, wieloznaczna cisza. – Jestem tutaj w sprawie złożonego przez ciebie donosu – przerwałem w końcu milczenie. Westchnęła, przewróciła oczami. – O rany, co za służbista. Wszyscy jesteście takimi strasznymi nudziarzami? – Nie, tylko ja. Prychnęła jak zła kotka, odepchnęła mnie i zaczęła szukać drugiego noża, który poleciał gdzieś w kąt domku. Zauważyłem go wcześniej od niej, ale nie miałem zamiaru ułatwiać jej życia, więc pozwoliłem, by wczołgała się pod stolik. Nie mogłem nie zauważyć, że materiał płóciennych spodni wyjątkowo przyjemnie opina się jej na tyłku... – Czego się gapisz? – Odwróciła się i spojrzała na mnie z podłogi. Bynajmniej nie poczułem się zmieszany ani zawstydzony. – Skąd niby wiesz, że się gapię? – odparowałem. – Wy, faceci, zawsze się gapicie. Przynajmniej kiedyś się gapiliście, w lepszych czasach. Prawda – kiedy przewaliła się Apokalipsa, ludziom zupełnie siadły hormony, więc i sprawy damsko-męskie siłą rzeczy odeszły do lamusa. Ale przyznam wam, że patrząc tak na jej zachowanie... zacząłem się poważnie zastanawiać, czy dotknęło to wszystkich w równym stopniu. Wyprostowała się w końcu, wsunęła nożyk do pochewki przy pasie. Przeciągnęła się i zaplotła ręce za głową, zmierzwiła włosy. – No i co? – wyrzuciła z siebie. – Co „co”? – Będziesz się tak tylko gapić? Nie zrozumiałem. W każdym razie udałem, że nie zrozumiałem. Dziewczyna potrząsnęła głową, zrobiła dwa kroki do tyłu, opierając się o brzeg posłania – a potem po prostu opadła miękkim, bezwładnym ruchem na plecy.
Gwoli wyjaśnienia i usprawiedliwienia się – nie tak to miało wyjść. Przeważnie nie mam w zwyczaju kopulować z osobami, których bezpośrednio czy też pośrednio dotyczy moja praca; w ogóle nie mam w zwyczaju kopulować z nikim, bo też nie odczuwam takiej potrzeby. Ustawione w karnym rządku hormony w organizmach Komorników służą wyłącznie jak najdłuższemu podtrzymaniu funkcji życiowych i maksymalizacji wydajności bojowej, a tam, gdzie w piramidzie potrzeb Masłowa powinno być piętro (w zasadzie luksusowy penthouse) z napisem „rozmnażanie”, u nas jest tylko niewykończony pustostan. Ale ta dziewczyna... no nie wiem, była jakaś inna. Musiała jeszcze Przed mieć nieźle narąbane we łbie, więc pozostały Po apetyt na rozrywki cielesne był tylko kawałkiem poprzedniej całości. Ale powiem wam – naprawdę zacny był to kawałek. – O ja pierdolę... – Opadła na skołtunione posłanie obok mnie, otarła pot z twarzy i roześmiała się głośno. – Długo tak możesz? – Nie mam pojęcia, nie próbowałem nigdy. Pewnie do wyczerpania organizmu. – Ojaaa... Odlot! Też bym tak chciała! – Nie, nie chciałabyś – rzuciłem przez ramię. – Skąd ty wiesz, czego ja bym chciała? – Podniosła się na łokciu, oblizała wargi i mlasnęła językiem. – No dobra, może coś tam wiesz jednak. – Dlaczego nie zameldowałaś niczego konkretnego w placówce? Westchnęła, opadła na plecy; przymykając oczy, przeciągnęła dłońmi po piersiach. – Nie chciało mi się gadać z tym oblechem. Poza tym miałam nadzieję, że może przyjdzie do mnie jakiś przystojniak, który okaże się bardziej od tamtego wygadany i... sprawny. Tak dawno nie miałam już porządnego mężczyzny, że prawie straciłam nadzieję. Było w jej głosie coś dziwnego. W ogóle było w niej coś dziwnego, była za bardzo... No nie wiem, za bardzo kobieca? W sensie, jak na ten czas i miejsce. Ja na przykład miałem świadomość tego, że jestem brudny, zarośnięty i pewnie śmierdzę potem, natomiast ona – ona była niemalże czysta. Zadbana, jakby niedawno wzięła prysznic. – No chodź, jeszcze raz... – mruknęła, wczepiając się we mnie paznokciami. Poczułem, że serce samo z siebie uderza żywiej, krew popłynęła wartkim strumieniem, ona, wyczuwając to, zamruczała przymilnie, wskoczyła na mnie i odrzuciła w tył głowę. – Nie, daj spokój. – Ściągnąłem ją na dół. – Jestem tu, bo mam Zlecenie do wykonania. Prychnęła pogardliwie, odwróciła się do mnie tyłkiem. Nie powiem, żebym odebrał ten gest jako wyraz niechęci. – Nudzisz – burknęła. – Takie życie. – Klepnąłem ją w pośladek. Chciałem podnieść się i ubrać, ale ona przekręciła się do mnie, nachyliła i z całej siły ugryzła w ucho. Syknąłem z bólu i trzepnąłem ją ręką, odepchnąłem od siebie. Dotknąłem płatka małżowiny... to suka, ukąsiła mnie do krwi! – Pojebało cię?! – Nie mów, że ci się nie podobało. Chcesz mnie też ugryźć? Dalej, nie krępuj się. Obiecuję,
że nawet się nie poruszę. – Położyła się z rękami nad głową, zamknęła oczy. – No? Spróbuj zrobić tak, żebym nie wytrzymała. – Kobieto, odpuść. Straciłem już dość czasu, powiedz mi, co masz do powiedzenia. – Znowu zaczynasz przynudzać, Komorniku. – Wydęła policzki, ale po chwili zmrużyła drapieżnie oczy, przekręciła się na brzuch i zaczęła pełznąć ku mnie po materacu. – Dosyć – zadecydowałem, przytrzymując ją za ramię. – Dość tego dobrego. Powiedz mi, co konkretnie wiesz. – Co JA wiem? – Przekrzywiła głowę i popatrzyła na mnie pytająco. Powiem wam, że ten ruch... a może i nie? Nie wiem, mogło mi się tylko wydawać, mogłem być przewrażliwiony. Ale nagle poczułem, że na pewno nie spędzę z nią w łóżku ani chwili dłużej. Zsunąłem się z materaca, odszukałem ciśnięte w kąt sandały i przepaskę. Zacząłem sznurować wiązania, starannie unikając kontaktu wzrokowego. – Ejj no, coś ty? – Oparła się o moje ramiona, jak gdyby od niechcenia polizała po szyi. – W końcu po to przyszedłem – odezwałem się na tyle spokojnym i obojętnym tonem, na ile tylko mogłem. – Powiesz mi, gdzie go znaleźć? – A kogo szukasz, Komorniku? Było w jej tonie coś tak... nonszalanckiego, że aż mnie zmroziło. Na całe szczęście pas z gladiusem leżał nieopodal, chociaż niewygodnie, bo po lewej stronie; bliżej by mi było do sakwy z dwururką. Tak czy inaczej, szanse nieduże. Trzeba było to rozegrać po dobroci. – Wiesz, kogo szukam. Przeciągnęła się lubieżnie, jak rozleniwiona kotka na słońcu. Idealnie wyrzeźbione mięśnie brzucha zagrały pod lekko opaloną skórą w odcieniu oliwki, równiutkie półkule piersi zalśniły świeżym potem. – Może wiem, może i nie wiem, Komorniku. Daj mi imię, a ja dam ci człowieka... – Nie. – Potrząsnąłem głową. – Znasz już to imię, i nie umawialiśmy się na wymianę. Dostałaś więcej, niż mogłabyś chcieć... – Ja nigdy nie dostaję więcej, niż chcę, Komorniku. Ja chcę wszystkiego. – Masz rację, mój błąd, wyraziłem się nieprecyzyjnie. Dostałaś więcej, niż należałoby oczekiwać. Więcej, niż się spodziewałaś. – Ta-ak... – mruknęła z zadowoleniem niskim, niemal matowym głosem kuląca się na posłaniu za mną istota. – Więcej. Ale wciąż niewystarczająco, Komorniku. Ja zawsze, ciągle chcę więcej... – Dałem ci część tego, czego pragniesz. Teraz ty daj mi część tego, czego ja chcę. – Zatem wróć do mnie jeszcze na chwilę. Jeszcze jeden, ostatni raz, a dam ci wszystko, czego będziesz chciał potem. – Nie. – Wstałem, zapiąłem pas, poprawiłem gladius. Sięgnąłem prawą ręką do biodra, odwiodłem kurki i poluzowałem obrzyna w kaburze, dopiero później odwróciłem się do kobiety. – Powiedz mi, gdzie on jest. Wijący się na posłaniu kształt na krótką chwilę zamarł, lśniąca wilgocią dłoń wykreśliła linię przez podbrzusze, prześliznęła się pomiędzy piersiami, musnęła wyprężoną szyję i zatańczyła po karminowych ustach. – Mmm... Wciąż czuję twój smak, Komorniku.
– Powiedz mi, gdzie on jest. Ręka uniosła się ku górze, przez chwilę jakby wybierała kierunek, w końcu wyciągnęła się ku mojemu kroczu. Zrobiłem krok w bok, a jej palce zagięły się, zostawiając tylko pojedynczy szpon wskazujący mi, dokąd iść. – Stara fabryka, Komorniku. Jest tam kilku mężczyzn... Och tak! Spiesz się, Emisariuszu, bo nie wiem, czy nie będę chciała trafić tam przed tobą. Tak dawno już nie zdarzyło mi się należeć do kilku naraz, a tamci nie byliby tak jak ty wybredni i pruderyjni. „Emisariuszu”. Aż zadrżałem, bo jak dotąd tylko raz ktoś zwracał się do mnie w ten sposób. „Ktoś” – o ile można tak nazwać stworzenie z zupełnie innych czasów i mitologii. – Wymieniliśmy się i nie mamy wobec siebie żadnych długów. – Powoli, krok za krokiem, zacząłem cofać się ku drzwiom. – Ja dałem ci coś, czego chciałaś; ty dałaś mi coś, czego chciałem ja. – Chcę więcej... – usłyszałem jęk. Wyszedłem z chatki i powoli, krok za krokiem zacząłem odchodzić od niej tyłem, ani na chwilę nie spuszczając z oka drzwi ani okien. Palce błądziły przy chwycie obrzyna, cały czas czułem pod dłonią rękojeść gladiusa, który aż dymił purpurową poświatą, czując moje podenerwowanie... Ale nie ośmieliłem się wyciągnąć broni. Nie miałem pojęcia, jakiej mógłbym oczekiwać na to reakcji. Po jakiejś pół mili ośmieliłem się przysiąść na chwilę, nakreśliłem na ziemi linię Ostrzeżenia. Nie wiem, czy stosunkowo słaby znak da radę zarejestrować przejście tego czegoś, co – mam nadzieję – zostało w domku, ale też nie odważyłbym się do tego odwrócić plecami, nie przedsięwziąwszy przynajmniej minimalnych środków ostrożności. A potem po prostu puściłem się biegiem.
Na trupa natrafiłem po kolejnych dwóch milach. Wszedłem do ruin niewielkiego miasteczka i byłbym je minął, nie zwróciwszy większej uwagi, ale w wejściu do jednego z budynków zauważyłem rozciągnięty na wysokości kolan drut – rozciągnięty tak, żebym na pewno go dostrzegł, więc nawet nie zdziwiłem się, znajdując przed nim wilczy dół i dodatkową pułapkę. Ten sam modus operandi... a potem usłyszałem bzyczenie roju much i poczułem smród. To, co kiedyś było kobietą, leżało na piętrze domku mieszkalnego. Materac przesiąkł zakrzepłą krwią, która musiała lać się strugami z obdartego ze skóry ciała. Czaszka była otwarta niczym orzech kokosa, puszka mózgowa w zasadzie wylizana, wyskrobana do czysta... Wnosząc po stopniu rozkładu, ciało leżało tak jakiś tydzień, może półtora – dokładnie wtedy odebrałem od Azraela meldunek o informatorce. A więc Sukkub w jakiś sposób dowiedział się o niej, znalazł, zapewne uwiódł i potem zabił, a następnie przejął dla siebie jej ciało, wspomnienia i umiejętności. Ale po co? I jeszcze wcześniej
ten chłopak, idący tu prosto z Cienia. Nie chciało mi się wierzyć w zwyczajny zbieg okoliczności, nie w tej skali. A może – a może informatorka nie wiedziała nic, a doniesienie złożył już przebywający w jej ciele demon? Przecież Sukkub nie był wobec mnie wrogi, wręcz przeciwnie: spodziewał się, że Góra przyśle kogoś z naszych, zapewne na to właśnie czekał. Z początku pozwolił, aby działały wspomnienia i charakter kobiety, a potem górę wzięła jego natura i instynkty. Hm, więc nie tylko ze mną Jonasz miał na pieńku. Tym gorzej dla niego.
Uwierzcie mi lub nie, ale Sukkub nie kłamał. Siedzących w opuszczonej fabryce wypatrzyłem bez trudu, bo zdawali się w ogóle nie kryć ze swą obecnością – w jednej z hal produkcyjnych płonęło ognisko, mężczyźni snuli się po terenie, wyraźnie znudzeni. Od czasu do czasu któryś z nich wspinał się na zwalony do połowy komin i rozglądał po okolicy, szczególnie intensywnie wypatrując oczy na wschód. Nie było śladu wątpliwości, że na kogoś czekali. W pierwszym odruchu miałem ochotę po prostu do nich tam wejść, trochę popyskować dla podniesienia ciśnienia, a potem pozarzynać jak wieprze, ale przemyślałem sprawę i zmieniłem zdanie. Po pierwsze, na żadnego z nich nie miałem oficjalnego Zlecenia, a wystawienie takowego in blanco nie wchodziło w rachubę. Po drugie, nie wiedziałem, który z nich jest szefem, a więc istniało ryzyko, że przypadkiem zabiję potencjalne źródło informacji. Poza tym... skoro na kogoś czekali, to znaczyło, że są w tej rozgrywce tylko pionkami, zupełnie jak Stary, Gruby i Chudy. Za tamtymi pajacami się naganiałem jak pies ze sraczką, straciłem masę nerwów, zdrowia i czasu, w efekcie musiałem zabić przyjaciela i ukradziono mi kradzionego konia, a nie przyszło mi z tego nic. Nie, tym razem zadziałam nieco spokojniej, planowo. Ulokowałem się w jednym z dalszych budyneczków na obrzeżu kompleksu, obstawiłem znakami ochronnymi i czekałem. Po paru dniach wiedziałem o nich wszystko. Było ich pięciu, mieli na uzbrojeniu co najmniej dwa łuki i pistolet; jeden był chyba początkującym czarownikiem, bo raz i drugi natrafiłem na nieumiejętnie wykreślone runy alarmowe. Pilnowali się nawet nieźle, ale nie aż na tyle, żebym nie zdołał ich podsłuchać. A co najciekawsze – mieli ze sobą towar zakazany. Stare zakłady azotowe były świetnym tłem, na którym purpurowe iskierki relikwii, nawet pochowanych w obłożonych zaklęciami tłumiącymi sakwach, świeciły się niczym miniaturowe gwiazdki na nocnym niebie. Może nie na tyle mocno, żeby ściągnąć im na głowy Wysłanników, ale gdyby któryś miał przypadkiem się tu zabłąkać, byłoby wesoło. A więc nadal kręciłem się wokół jednej i tej samej sprawy: ktoś skupował jak leci, z metra bieżącego, cały towar z rynku... Do tego jeszcze Góra była zaskakująco pomocna, a na obrzeżach pojawiali się
inni, nie mniej zajmujący gracze. Chyba standardowe metody mogły nie wystarczyć. Miejsce nie było nawet takie złe. Znalazłem starą ciężarówkę-chłodnię, dałem radę wygrzebać z niej kilka konserw, do których nie zdążyli się dobrać szabrownicy, więc głodem nie przymierałem. W jednym ze zrujnowanych domków biło czyste źródełko, więc woda też była. Co prawda drugiego dnia dostałem sraczki – całą winę zrzuciłem na wodę, przecież niemożliwe, żeby z konserwami było coś nie tak – ale poza tym nic, tylko czekać. Więc czekałem. Kupiec zjawił się cztery sny po moim przyjściu na miejsce. Mówię „zjawił”, bo gdy prześliznąłem się bliżej ku ich obozowi, już tam był. Co ciekawe, nie miał żadnej obstawy. Przyszedł sam. Obserwowałem ich, jak siedzą przy ognisku. Zachowywali się dość swobodnie: widziałem, jak krąży między nimi flaszka, śmiali się i rozmawiali głośno. Dość nietypowe, że tych pięciu tak bardzo się rozluźniło po przyjściu kupca. Można by się spodziewać, że będą spięci i uważni, obawiając się jakiegoś oszustwa albo zasadzki, a tymczasem zachowywali się, jakby w obecności kontrahenta czuli się bezpieczniej, niż będąc sami. Szczerze mówiąc, nieszczególnie się tym przejmowałem. Gdzieś wśród nich był człowiek, który wiedział coś o Jonaszu, do tego jeszcze wiązała się z tym sprawa handlu relikwiami. Tych pięciu miałem zamiar i tak wykończyć, bo tak sobie założyłem; jeśli da się ich przesłuchać, to świetnie, a jeśli nie, to trudno. Potem po prostu pójdę śladem kupca i zobaczę, dokąd mnie zaprowadzi. Potem wymienili się towarem: samotnik dostał plecak, do którego nawet nie zajrzał, oni z kolei przejęli dość pękatą sakiewkę, której srebrną zawartość skrupulatnie przeliczyli. Nie będę ukrywać, że sekundowałem im w tym na odległość. No proszę, coraz ciekawiej się zapowiadała ta robota. Nawet przemknęła mi przez głowę myśl, żeby odpalić Azraelowi działkę ze zdobyczy, ale dość szybko ją stłamsiłem; stary kozojebca i tak ma dość dla siebie, a ja jakoś przecież żyć muszę. Następnie kupiec pożegnał się, zarzucił pakunek na ramię i pomaszerował ku wschodowi. Odczekałem, aż zniknie pomiędzy zabudowaniami, po czym po prostu wyszedłem ze swej kryjówki i zupełnie się nie kryjąc, ruszyłem w ich stronę. Byli na tyle zajęci opijaniem transakcji i niespiesznym zwijaniem obozu, że dopuścili mnie zupełnie blisko, zanim w końcu któryś zorientował się, że istnieję. – Stój! Ręce do góry! – okrzyknął mnie łucznik, pospiesznie naciągający strzałę na cięciwę. Uniosłem, owszem, dłonie nad głowę, ale bynajmniej nie zatrzymałem się, tylko zwolniłem nieco kroku, taksując jednocześnie wzrokiem okolicę. Widziałem czterech, gdzieś musiał być jeszcze jeden... – Stój, powiedziałem! – Kurwa, co to za jeden?! Mówiłem, pilnuj! – Stój! – powtórzył łucznik, który nareszcie napiął łuk i teraz brał mnie na cel. Znajdował się w odległości jakichś trzydziestu kroków. Jeśli strzelał celnie i mierzył w korpus, mogłem nie dać rady się uchylić, ale na razie nie wykonywałem żadnych gwałtownych ruchów. Niech się zmęczy, niedługo zaczną mu się trząść ręce. – Ktoś ty?! – zawołał spod budynku piąty, repetując pistolet. O, to będzie mój pierwszy cel, jego trzeba wyeliminować szybko, żeby huk wystrzałów nie spłoszył oddalającego się kupca. – Spokojnie, chłopcy – odezwałem się, przystając pośrodku niedużego placyku. – Nie chcę
zwady. – Co tam masz? – pokazał któryś na kaburę. Sukinsyn, dobre oko. – Narzędzia pracy. Kto tu u was dowodzi? Najroślejszy i, z twarzy sądząc, najgłupszy zrobił kilka kroków w moją stronę. – Chuj cię to obchodzi, ćwoku. Nie słyszałeś, że pytają, kim, kurwa, jesteś? – Zek. Mam sprawę do waszego szefa. Z kim rozmawiać? – Ze mną – warknął ten sam wielki cielak. Nie ustępował, widać było, że mają to dobrze przećwiczone, bo dwaj odeszli na boki i pewnie pilnowali tyłów. Poza tym nie okrążyli mnie jak amatorzy, którzy potem strzelają do siebie nawzajem, a trzymali w ćwierćokręgu. – Czego chcesz, kmiocie? Zaczerpnąłem tchu, rozluźniając ręce. Pojedziemy teraz, jak to się u mnie na osiedlu mawiało, po ostrym chuju. – Szukam niejakiego Jonasza. Zapadła cisza. Tamci dosłownie zbaranieli, pyskujący do tej pory byczek obejrzał się niepewnie na trzymającego się z tyłu typka. – Efraim...? O to mi chodziło. Przymknąłem oczy, podniosłem głowę ku niebu. – Azi, słyszałeś to? Szykuj papiery. – Co? – nadstawił uszu cielak, ale zasadniczo było to już nieistotne, bo poczułem znajome wahnięcie energii, będące odpowiednikiem potwierdzenia odbioru wiadomości. A potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Przysiadłem na nogach, widząc, jak łucznik puszcza cięciwę, a strzała, kołysząc się i sprężynując, mija łęczysko i wylatuje ku mnie, nabierając pędu; jednocześnie prawą ręką wyszarpnąłem gladius z pochwy i cisnąłem krótkim łukiem w stojącego pod ścianą mężczyznę, który już zaczął podnosić pistolet do strzału. Klinga buchnęła płomieniem w locie i wirując, pomknęła w jego stronę, a ja zacząłem już składać się do przewrotu w bok, gdy wypuszczona przez drugiego łucznika strzała trafiła mnie w brzuch. To kutas, musiał się spodziewać i celować niżej...! Miałem już w lewym ręku pugio, planowałem pięknym unikiem wyminąć stojącego przede mną byczka i skrócić dystans do tamtego, a tu taki klops. Poleciałem na łeb na szyję, ale z ziemią się nie zetknąłem, bo cielak załadował mi takiego kopa, że aż mnie podrzuciło w górę. Spadając, dostrzegłem tylko, jak płonący gladius trafia trzymającego pistolet typa w połowie wysokości ciała, przechodzi przez żebra niczym przez papier i wbija się w ceglaną ścianę za nim. On chyba wrzasnął, ale zarówno głos, jak i górna połowa ciała zniknęły w feerii ognia, iskier i żaru, która błyskawicznie objęła całą sylwetkę. Naprawiliśmy ci gladius, mówili. Może trochę syfonować, mówili... Upadłem na beton, jednocześnie łamiąc drzewce pierwszej strzały i wbijając sobie grot jeszcze głębiej we flaki. W sumie nie wyszło mi to na złe, bo dzięki temu druga strzała tylko niegroźnie drapnęła mnie w ramię, zamiast wejść w okolice biodra. Nie bacząc na ból, poderwałem się i ruszyłem ku napastnikom – w zasadzie to broniącym się, ale nie bądźmy drobiazgowi – którzy już biegli ku mnie, zbrojni w przeróżne narzędzia mordu. – Ezekiel Siódmy, legalnie działający Komornik! – ryknąłem, zrywając kapelusz. Nie
liczyłem na wiele, ale najbliższy mnie byczek, już-już mający uderzyć od góry siekierą, wyraźnie się zawahał. Błąd: kosztowało go to moje dwa cięcia, z czego pierwsze przerżnęło mu ścięgna pod kolanem, a drugie rozpruło brzuch. Bydlak sapnął, wypuścił siekierę i upadł na kolana, próbując przytrzymać ręką wylewające się wnętrzności. Popchnąłem go na bok, tak że przewrócił się prosto pod nogi biegnącego na mnie kolegi z toporem o półksiężycowatym ostrzu, skoczyłem w stronę pierwszego łucznika, który nie radził sobie z założeniem strzały. Kątem oka zauważyłem ruch, więc obróciłem się w biegu, przyjmując na siebie impet przeciwnika i zamierzając przerzucić go nad ramieniem; był niezły, bo założył mi dźwignię, więc zamiast zrobić artystyczną figurę jak mistrz muay thai, po prostu poleciałem znów na ziemię, tym razem przygnieciony ciężarem oponenta. Zanim zdążyłem wyprowadzić cios, już zdzielił mnie pięścią w nasadę nosa – raz, drugi, trzeci! Chrupnęła łamiąca się kość, krew buchnęła strumieniem, zalewając mi zatoki i gardło, ale w odpowiedzi uderzyłem go otwartą dłonią w grdykę. Skurczył się, zwinął i osłabł, więc przerzuciłem nogę nad jego ramieniem, odciągnąłem do tyłu i zrzuciłem z siebie, widząc tylko stopy nadbiegającego kolejnego napastnika. Cholera. Chyba się przeliczyłem. Kaszląc i plując krwią, puściłem kinetyka na wysokości kostek; wróg potknął się i wyłożył jak długi, ja jakimś cudem sparowałem sztyletem cios miecza – cholera, ilu ich było?! – i odturlałem w bok. Dwaj leżeli, jeden się podnosił, jeszcze dwóch stało na nogach. Tego z mieczem trzeba by było oszczędzić. – Bokiem go! – zakomenderował szef. Aha, czyli widać, że chcą mnie oflankować... Odcharknąłem, splunąłem, złapałem zasłaniający mi część pola widzenia nos i szarpnąłem mocno w bok. Ból był taki, że aż chyba popuściłem, ale z dwojga złego lepsze już to. Przyklęknąłem na jedno kolano, udając, że nie jestem w stanie się podnieść, jednocześnie wymacałem wciąż tkwiące w bebechach drewno. Muszę to wyciągnąć, bo zaburza mi przepływ energii w czakramach, a trzeba ją zebrać na postawienie tarczy. Łucznik podniósł strzałę do policzka, ja wyrzuciłem przed siebie dłoń; powietrze zamigotało, strzała uderzyła w zasłonę i rozpadła się na kawałki. Poderwałem się i skoczyłem ku obchodzącemu mnie bokiem typowi, który zamachnął się toporem. Broń brzęknęła o słabnącą zasłonę, uderzyła mnie w przedramię i zgrzytnęła o kość, ale zdołałem złapać drzewce dłonią, wykręcić na bok i wbić delikwentowi pugio pod żebra. Puścił broń, ja okręciłem się ku pozostałym dwóm... I wtedy fala gęstej ciszy otuliła mnie, podniosła w powietrze i miotnęła o ścianę. – Szeal’tiel! – rozległ się ten sam głos. Z trudem podniosłem głowę, próbując zogniskować wzrok. – Szeal’tiel, uważaj! Ten tutaj to Komornik...! – I bardzo dobrze. Wręcz świetnie. Dwie postaci, pomiędzy nimi jakaś trzecia, idąca ku mnie. Oparłem się na rękach, ale lewa odezwała się bólem, przekręciłem się na plecy i spróbowałem sięgnąć do wnętrza po więcej energii na regenerację. W głowie huczało mi jak w dzwonie, mdłości i zawroty; wstrząs mózgu, jak nic. Nożeż cholera, chyba naprawdę przekozaczyłem.
Po raz kolejny. – Pilnujcie, żeby nie uciekł. I odsuńcie się dalej, nie ma sensu ryzykować. Poczułem, jak ktoś przydeptuje mi gardło podkutym butem, w krtani zarzęziło. Złapałem ręką za nogę przeciwnika, chciałem wykręcić i odciągnąć, ale wyszło mi to chyba jakoś słabo, bo tamten tylko zaśmiał się. – I to ma być ten wasz Komornik? Przecież to jakieś chuchro, nieledwie gołowąs... No ale patrzcie, faktycznie ma znamię! Nacisk zelżał, a ja przekręciłem się na brzuch, spróbowałem jeszcze raz wstać. Ten trzeci odwrócił się do mnie plecami i odszedł kawałek, obejrzał – do diaska, to ten ich kupiec! Jakim cudem tak szybko wrócił? – Wstawaj! – zawołał do mnie, wyciągając miecz z pochwy przy pasie. – Szeal’tiel, nie baw się z nim! Zobacz, co zrobił z Heberem i Otinielem... – odezwał się szef bandy, ale kupiec potrząsnął tylko głową w czarnym zawoju. – Jest mój. Pilnujcie jego broni, bez niej niewiele może mi zrobić. Zataczając się, w końcu się wyprostowałem. Organizm szalał, próbując łatać wszystkie rany naraz, cukier we krwi spadał w niepokojącym tempie. A mój gladius rzeczywiście tkwił wbity w mur, pod nim dymiły zwęglone resztki jednego z handlarzy relikwii. Łucznik podszedł bliżej, złapał za rękojeść i szarpnął, próbując wyciągnąć klingę. – Nie ruszaj, Góra może to monitorować! – ostrzegł go ten cały Szeal’tiel. Rozpiął pas, zrzucił z siebie długą tunikę. Pod spodem miał lekką kolczugę z naramiennikami, do tego skórzane ochraniacze goleni i przedramion. Złożył palce w jakiś znak, niemalże dostrzegalnie zagrały mu mięśnie, zdawał się cały rosnąć w oczach. Cholera, to jakiś lepszy zawodnik. W co ja się wpieprzyłem? Podkuśtykałem do leżącego w kałuży krwi ciała topornika, podniosłem broń i ująłem w dwie ręce. Hm, nawet, nawet, nie takie to ciężkie... Machnąłem raz i drugi na próbę, czując, że lewe przedramię pulsuje bólem. Cholera, nie miałem innej broni białej, bo pugio gdzieś mi wypadło. O, tam leży! Szeal’tiel też to zauważył, ze złym uśmiechem przemieścił się tak, żeby odciąć mi drogę. – Jedna sztuka na łebka, Komorniku. Nie trzeba było wyrzucać przydziałowego gladiusa. – I tak zginiesz, kutasiarzu. – Splunąłem krwią na ziemię, przekręciłem głowę w lewo i prawo, aż chrupnęły mi kręgi. Nie podobał mi się ten typ, oj, nie podobał. Na pewno znał magię, ale nie miał zamiaru się z tym afiszować, podobnie jak i ja zostawiając asy w rękawie. – Śmierć nie jest rzeczą, którą należy mieszać z przekleństwami, Komorniku. – Zakręcił mieczem młyńca, przerzucił w lewą rękę, potem, nawet nie wiem kiedy, zmienił znów na prawą. – Widzę, że nadal nie nauczyli was w Cytadeli dobrych manier... Ale już niedługo my się tym zajmiemy. – A twoja stara wie, że ćpiesz? – rzuciłem tak bardzo pogardliwie, jak tylko umiałem, mimo że daleko mi było do śmiechu. Ruszył ku mnie bez ostrzeżenia, bez słowa, nie zmieniając choćby wyrazu twarzy. Poruszał się błyskawicznie; finta z góry, cięcie od dołu po bebechach, szybkie pchnięcie, odskok, parada i blok. Ledwo nadążałem z parowaniem jego ciosów, a był niezły, bo szedł na
wyczerpanie, celując po przedramionach i rękach. Bałem się wyprowadzić większe cięcie, bo nie mogłem zrobić tego, nie sygnalizując mu swojego ruchu, więc starałem się tylko bronić i wyczuć jego styl. Na całe szczęście topór był osadzony na kutym, żelaznym stylisku, więc mi go nie przerąbie... chyba. – Całkiem, całkiem. – Pokiwał głową z uznaniem. – Pewnie szkolił cię Pierwszy? O skurwysyn. Wiedział rzeczy, o których nie powinien mieć pojęcia. Tym razem nie czekałem na jego ruch, ale skoczyłem pierwszy, wznosząc topór wysoko nad głową. Pewnie spodziewał się, że to tylko zmyłka, ale i tak musiał się zasłonić; pewnie liczył, że będę chciał uderzyć tylcem albo spróbować kopniaka. Zamiast tego bezczelnie nadepnąłem mu na but i popchnąłem całą masą ciała. Poleciał w tył, przewalił się na plecy i od razu przeturlał na bok, unikając mojego cięcia dosłownie o stopę, potem uderzył błyskawicznym wypadem i odskoczył. – Naprawdę nieźle. – Strzepnął pył z ramienia. – No to co, cwelu? Zatańczymy? Zwarliśmy się jeszcze raz, drugi i trzeci, za każdym razem rozszerzając wachlarz ciosów i chwytów. On był doskonały technicznie, szybki i sprawny, walczył z pewnym zaciętym wdziękiem i gracją. Ja z kolei miałem swoje otrzaskanie w bojach i ulicznych bójkach, więc nie stroniłem od wszystkiego, co tylko mogło dać mi chwilową przewagę. Broń dźwięczała, zgrzytała, błyskała w zachodzącym słońcu i krzesała iskry, słychać było szuranie naszych butów, chrupiący pod podeszwami gruz i ciężkie oddechy. Był szybki, kurewsko szybki. Sięgnął mnie dwa razy w prawe przedramię, chlasnął w lewą dłoń i odciął dwa paliczki małego palca, nie licząc pomniejszych zadrapań, ranek i stłuczeń, podczas gdy ja ledwo zahaczyłem go brodą ostrza i uderzyłem trzonkiem w pierś. Nie wyglądało to dobrze, tym bardziej że byli jeszcze ci dwaj pajace. Nawet jak mi się poszczęści i jakimś cudem go załatwię, oni mnie wykończą. Co gorsza, typek się regenerował. Na moich oczach zamknął rozcięty łuk brwiowy i przecięte ścięgno małego palca prawej ręki... Zaświtało mi w głowie naprawdę, ale to naprawdę nieciekawe podejrzenie. Zaczęliśmy krążyć wokół siebie, zbierając siły. Celowo nie puszczałem regeneracji na skórę, żeby stworzyć pozory, że słabnę; nie było sensu odkrywać wszystkich kart. On wyglądał na świeżutkiego, ale czułem, że zbiera energię i będzie coś rzeźbić. Musiałem zagrać niestandardowo i wyrównać szanse. – H ym pf! – sapnąłem, zarzucając swoją broń szeroko nad głowę i za plecy, a potem szarpnąłem się w przód tak, że aż chrupnęło mi kręgi, i cisnąłem topór prosto w niego. Lecące ostrze zafurkotało, rozcinając powietrze, ale on tylko uchylił się nieznacznie, przepuszczając je bokiem. – Niezła próba, Komorniku. Co teraz zrobisz bez broni? – Wykrzywił się pogardliwie. – Zabiję najpierw ciebie, a potem tego jebańca. – Pokazałem ruchem głowy na szefa handlarzy. – No dobrze, a co z... – Zerknął przez ramię, a potem obejrzał się na łucznika, który właśnie osuwał się po murze, zezując na wystające mu z piersi ostrze topora. – Sprytnie. Bardzo sprytnie, ale nadal nie masz czym.
– Coś się znajdzie – warknąłem, a potem rzuciłem się w bok, puszczając w jego kierunku falę uderzeniową ognia. Lawina żaru przeorała beton i asfalt, podnosząc w górę chmurę pyłu i kurzu, on odskoczył w tył, stawiając przed sobą tarczę i jednocześnie ciskając we mnie rojem wyładowań elektrycznych. Zapachniało ozonem, włosy stanęły mi dęba... No, to teraz definitywnie wyszliśmy poza ramy konwencji genewskiej. Skoczyłem długim susem, rzucając na oślep uderzenie kinetyczne, i przypadłem do ziemi, zamykając dłoń na rękojeści mojego puginału. – Efraim! – krzyknął ostrzegawczo tamten, ale wiele już nie mógł zrobić, bo byłem za blisko. Szef handlarzy chyba stracił po naszej wymianie magicznych ciosów orientację, bo ledwo wzniósł swój miecz do ciosu, gdy do niego dopadłem. Trzasnąłem go z byka między oczy, wyrwałem z ręki jego broń, przypadłem do ziemi i wbiłem pugio prosto w łydkę. Zwalisty wrzasnął, a w tej samej chwili zmiotła go ze sterty gruzu puszczona przez Szeal’tiela, przeznaczona zapewne dla mnie, fala kinetyczna. Podniosłem się z godnością, wyprostowałem, trzymając w każdej ręce po sztuce broni z porządną, obusieczną klingą. Popatrzyłem powątpiewająco na jęczącego kilka kroków dalej nieszczęśnika. – No pięknie, pięknie. To co, teraz swoich bijesz, kutasiarzu? Nie odpowiedział, zacisnął tylko usta w wąską kreskę i skoczył ku mnie. Pamiętajcie: wkurwienie przeciwnika to połowa drogi do wygranej w starciu. Albo do obciągnięcia sromotnego wpierdolu i żałosnej śmierci. Był dobry. Diabelnie, potwornie, cholernie dobry. Miałem niby już pełnowymiarowy miecz i lewak w drugiej ręce, ale i tak ledwo dawałem radę parować jego błyskawiczne, iście wężowe cięcia. Raz i drugi udało mi się go sięgnąć, ale moje ostrza tylko zgrzytały nieszkodliwie po jego pancerzu albo odbijały od ochraniaczy. Do tego był kurewsko sprawny w magii: zupełnie niespodziewane ataki energetyczne i stawiane pozornie bez wysiłku tarcze łapały mnie z zaskoczenia w najmniej spodziewanych momentach, zmuszając do ciągłego rozpraszania jego uwagi i nie dając skoncentrować się na tym, co lubiłem ja, czyli brudnej walce wręcz. Nigdy nie byłem szczególnie zażartym adeptem sztuk magicznych. Owszem, miało się na podorędziu kilka tarcz i kinetyków, do tego potrafiło się podnieść falę uderzeniową z tego, co akurat było pod ręką, albo pierdolnąć kogoś „odrzutowcem”, jak nazywałem ognisty podmuch – ale to nie była moja specjalność. Dla mnie magia stanowiła nadal fanaberię i coś na pograniczu jarmarcznych sztuczek, coś, czego używało się do spektakularnego wykańczania upierdliwców i przeganiania kmiotków. A tutaj miałem do czynienia z zawodowcem, który był w przepływach energii dużo, ale to dużo ode mnie lepszy. Co ciekawe, nie wykończył mnie wcale magią. Jakby celowo, złośliwie bawił się, widząc, że słabnę, aż w końcu wysłał od góry pozorowaną błyskawicę, która eksplodowała w powietrzu miriadą iskier. Gdy ja rzuciłem wszystkie siły na tarczę ochronną, on wytrącił mi zbył słabo trzymane pugio i ciął po palcach prawej ręki. Zobaczyłem tylko, jak środkowy, serdeczny i mały lecą gdzieś na boki, ciągnąc za
sobą strużki krwi, zaś miecz wyślizguje się z niemogących utrzymać go kikutów. A potem świat zamarł. Przynajmniej dla mnie stanął w miejscu; mniej więcej takie to jest właśnie uczucie, gdy ktoś wbije ci klingę miecza w mostek. – Achhtyskurrrhw... – zacharczałem, opadając na kolana. Byłbym przewrócił się na plecy, ale on nie wypuścił rękojeści miecza, trzymając mnie teraz na ostrzu jak zbyt duży kawałek mięsa na szpikulcu od grilla. – Nadal nie potrafisz godnie zachować się w obliczu śmierci, Komorniku. – Mój oponent pokręcił głową, a jego lewa dłoń zapaliła się fluorescencyjnym płomieniem. Wiedziałem, że zaraz przyłoży mi ją do twarzy, a ogień przez oczodoły wciśnie się w głąb czaszki, wypali mózg i przyniesie koniec. I to ostateczny, nieodwracalny koniec. Koniec z tego gatunku, po którym prochy mojego ciała nie zbiorą się ponownie na gruzach domu. Wyciągnąłem prawą rękę, na której zostały mi tylko dwa całe palce, mając nadzieję, że chociaż sięgnę mu do gardła; niestety, był kawałeczek za daleko, więc opuściłem bezsilnie ramię wzdłuż ciała. Lewa ręka zwisała bezwładnie, czułem, jak ucieka ze mnie życiodajna krew. On nachylił się, pokręcił głową z udawanym współczuciem: – Niestety, nie tym razem. Łudzisz się, że co mógłbyś zrobić mi tymi dwoma palcami? – Uyhbhyy tshh ehb... – Słucham? – Uśmiechnął się wrednie, nadstawiając uszu. Zebrałem w sobie wszystkie siły, jakie jeszcze mi zostały; to będzie idealny pun chlin e mojego życia. – Ujebać ci łeb – zdołałem wykrztusić. W pierwszej chwili nie zrozumiał, chciał rzucić jeszcze jakimś bystrym tekstem – ale nie zdążył. Bo kciuk i palec wskazujący to dokładnie tyle, ile potrzeba, żeby odwieść kurek i ściągnąć spust. Obrzyn huknął, pierdolnął białym ogniem i siwym dymem, wyrzucając grad grubego śrutu, który po drodze zerwał mikroskopijnej grubości warstwę z pierścienia nakutego na lufę przez Stratilatę, przekształcając zwykły, i tak sam z siebie groźny ołów w śmiercionośne, purpurowe tornado zniszczenia, które w jednej chwili zamieniło dużą część mojego kolana w sieczkę, rozpylając w tym samym czasie na drobinki całą lewą stronę miednicy Szeal’tiela. Mój wróg wrzasnął, dosłownie przełamał się wpół i upadł, stoczył w dół z hałdy gruzu. Zacisnąłem zęby i powoli wyciągnąłem z piersi klingę. Byle nie zemdleć, byle tylko nie zemdleć, nie teraz, nie tym razem... Ostrze mlasnęło, wychodząc z rany, krew siknęła strumieniem, ale po chwili uspokoiła się – nie na darmo oszczędzałem siły, nigdy nie wiadomo, co się człowiekowi przydarzy. Czy nie mogłem od razu do niego strzelić? Pewnie mogłem, ale na śmierć zapomniałem, że mam obrzyna. Dosłownie „na śmierć”. – Co się odwlecze, to nie uciecze... Wpierdol nierychliwy, ale sprawiedliwy – sapnąłem, czołgając się i ciągnąc zgruchotaną nogę po rumowisku. Szeal’tiel leżał na dole i wyglądał jak porwana szmaciana lalka – obie nogi sterczały mu pod dziwnym kątem i zupełnie nie w tę stronę, ale jeszcze, skurwysyn, żył. Musiał podtrzymywać się naprawdę potężną magią, przecież nie miał prawa tego przeżyć, a jednak... I poruszał się, próbując czy to przekręcić się na plecy, czy podciągnąć niewładne kończyny, nie wiem.
Z trudem odwiodłem drugi kurek, położyłem lufę na przedramieniu. Znajdował się nie dalej jak cztery kroki ode mnie, a mimo to nie byłem w stanie porządnie wycelować... Musiał usłyszeć dźwięk, bo na chwilę zamarł, potem przekręcił ku mnie głowę i wyciągnął rozczapierzoną rękę. W pierwszej chwili wtuliłem głowę w ramiona, ale błyskawica nie uderzyła, ogień nie spadł z nieba; to był gest błagający, bym nie strzelał. – Nie, nie! – zajęczał. – Ty nic nie rozumiesz! Nie zabijaj mnie, proszę! I ty, i ja, obydwu nas... – Nie ma „nas”, dupku – warknąłem. Nie miałem zamiaru go zabijać. Serio. Był zbyt cenny, wiedział zbyt wiele, umiał zbyt dużo. Tyle tylko, że w tej samej chwili szef handlarzy, który doszedł najwyraźniej do siebie, wyciągnął z kabury na nodze jednostrzałowy pistolet i wypalił. Wypalił nawet nie we mnie, ile w moim kierunku. Ale wystarczyło. Odruchowo wtuliłem głowę w ramiona, napinając wszystkie mięśnie... i przy okazji nieświadomie ściągając spust. Huknęło, obrzyn podskoczył w ręku. Głowę i prawą połowę ciała Szeal’tiela po prostu rozmazało po kamieniach w obłoku ognia i dymu, ciało zadrgało i opadło na ziemię jak bezwładny worek. – Ty głupi skurwysynu...! – jęknąłem w kierunku handlarza. Podniosłem się, zamierzając udzielić idiocie co najmniej porządnej nagany, ale zatrzymałem się w pół ruchu. Popatrzyłem na leżącego na kamieniach trupa, który niedawno jeszcze był Szeal’tielem. Skóra straciła naturalny odcień, pokryła się siateczką żyłek, potem pęknięć, następnie zaczęła odchodzić i łuszczyć się płatami. Całe ciało sczerniało, zapadło w sobie i posypało się strużkami sadzy, która wirując w powietrzu, uniosła się chmurą ku górze, zostawiając na ziemi tylko dymiące ubrania. Wznoszący się obłok popiołów błysnął w promieniach wiecznie zachodzącego słońca i rozproszył, rozwiewając w niebyt nieistnienia. To nie powinno było się zdarzyć. O kurwa. Właśnie zabiłem innego Komornika.
KONIEC TOMU PIERWSZEGO
Copyright © by Michał Gołkowski Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2016 Wydanie I
ISBN 978-83-7964-134-5 Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. projekt i adiustacja autorska wydania Eryk Górski, Robert Łakuta grafika na okładce Dark Crayon projekt okładki Dark Crayon, „Grafficon” Konrad Kućmiński ilustracje Jan Marek redakcja Michał Cetnarowski korekta Agnieszka Pawlikowska skład „Grafficon” Konrad Kućmiński skład wersji elektronicznej
[email protected] sprzedaż internetowa
zamówienia hurtowe Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail:
[email protected]
wydawnictwo Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91 www.fabrykaslow.com.pl e-mail:
[email protected] www.facebook.com/fabryka