JULIA NAVARRO
GLINIANA BIBLIA
Dla Fermina i Alexa - jak zwykle,
i dla moich przyjaciół,
najlepszych, jakich można sobie wymarzyć.
1
Była dziesiąta ran...
3 downloads
6 Views
JULIA NAVARRO
GLINIANA BIBLIA
Dla Fermina i Alexa - jak zwykle,
i dla moich przyjaciół,
najlepszych, jakich można sobie wymarzyć.
1
Była dziesiąta rano. W Rzymie padał deszcz. Taksówka zatrzymała się na placu
Świętego Piotra.
Mężczyzna podał kierowcy pieniądze i nie czekając, aż ten wyda mu resztę, wcisnął
pod pachę gazetę i żwawo podszedł do stojących przed świątynią wartowników, którzy
sprawdzali, czy turyści wchodzący do bazyliki są przyzwoicie ubrani. Nie było mowy o
szortach, minispódniczkach, bluzkach z dekoltem czy bermudach.
Kiedy znalazł się w świątyni, nawet nie przystanął przed Piętą Michała Anioła,
jedynym dziełem sztuki wśród wszystkich skarbów Watykanu, które go poruszało. Zawahał
się przez chwilę, starając się zorientować w układzie bazyliki, po czym skierował kroki w
stronę konfesjonałów. O tej porze kapłani z różnych krajów spowiadali wiernych przybyłych
z każdego zakątka świata w ich ojczystych językach.
Przystanął i oparł się o kolumnę, czekając, lekko zniecierpliwiony, aż mężczyzna,
który dotarł tu przed nim, skończy się spowiadać. Kiedy zobaczył, że tamten wstaje z klęczek,
podszedł do konfesjonału. Tabliczka informowała, że siedzący w nim ksiądz udziela
kapłańskiej posługi w języku włoskim.
Na widok szczupłej sylwetki mężczyzny ubranego w doskonale skrojony garnitur na
twarzy księdza pojawił się lekki uśmiech. Przybyły miał siwe, starannie zaczesane do tyłu
włosy i postawę niecierpliwej osoby przywykłej do wydawania poleceń.
- Niech będzie pochwalony.
- Na wieki wieków.
- Ojcze, wyznaję, że zamierzam zamordować człowieka. Niech Bóg mi wybaczy. Po
tych słowach mężczyzna wyprostował się i nie zwracając uwagi na oniemiałego spowiednika,
szybko oddalił się i zniknął w tłumie turystów. Na posadzce koło konfesjonału leżała pomięta,
mokra od deszczu gazeta. Ksiądz nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Po chwili przez kratkę
konfesjonału dobiegł go szept:
- Coś się stało? Źle się ksiądz czuje?
- Tak... Nie... Przepraszam...
Wychylił się i podniósł gazetę. Przebiegł wzrokiem stronę, na której była otwarta:
koncert Rostropowicza w Mediolanie, sukces kasowy filmu o dinozaurach, kongres
archeologiczny w Rzymie z udziałem najsłynniejszych uczonych i archeologów: Clonay,
Miller, Smidt, Arzaga, Polonoski, Tannenberg... To ostatnie nazwisko było obwiedzione
czerwonym flamastrem.
Złożył gazetę, włożył ją pod pachę i czym prędzej opuścił konfesjonał, nie dając
szansy na wyznanie grzechów mężczyźnie, który oczekiwał, klęcząc, po drugiej stronie kraty.
* * *
- Chciałbym rozmawiać z panią Barredą.
- Kto mówi?
- Doktor Cipriani.
- Proszę chwilę zaczekać, doktorze.
Starszy pan przeczesał ręką włosy i poczuł, że nadchodzi atak klaustrofobii. Oddychał
głęboko, starając się uspokoić i dla odwrócenia uwagi wędrując wzrokiem po przedmiotach,
które towarzyszyły mu przez ostatnie czterdzieści lat. Jego gabinet pachniał skórą i tytoniem.
Na stole stała ramka z dwoma zdjęciami - jedno przedstawiało jego rodziców , drugie trzech
synów. Fotografię wnuków postawił na gzymsie kominka. W głębi widać było kanapę i dwa
fotele z wysokimi zagłówkami oraz lampę z kremowym abażurem. Pod ścianami stały regały
z mahoniu, których półki udzielały gościny tysiącom książek. Na podłodze perskie dywany...
oto jego gabinet. Jak to dobrze znów być w domu. Musi się uspokoić.
- Carlo!
- Mercedes, znaleźliśmy go!
- Carlo, co ty mówisz!
Głos kobiety zdradzał ogromne napięcie. Wydawało się, że tak samo mocno pragnie i
boi się usłyszeć, co ma jej do powiedzenia doktor.
- Wejdź do Internetu, poszukaj we włoskiej prasie, w jakiejkolwiek gazecie, na
stronach poświęconych kulturze. Jest tam.
- Jesteś pewny?
- Tak, Mercedes, nie ma mowy o pomyłce.
- Dlaczego akurat na stronach poświęconych kulturze?
- Nie pamiętasz, jakie docierały do nas wieści?
- Tak, naturalnie... Więc on... Zrobimy to. Obiecaj mi, że się nie wycofasz.
- Nie, nie cofnę się. Ty też nie, oni również. Zadzwonię do nich zaraz. Musimy się
spotkać.
- Chcecie przyjechać do Barcelony?
- Wszystko jedno dokąd. Zadzwonię do ciebie później, teraz chciałbym porozmawiać
z Hansem i Brunonem.
- Carlo, czy to na pewno on? Jesteś pewny? Nie spuszczaj go z oka, nie można
pozwolić, by znów nam się wymknął, koszty nie grają roli. Jeśli chcesz, przeleję zaraz
pieniądze na twoje konto, tylko upewnij się, że zatrudniasz najlepszych. Nie może nam uciec.
- Mam dobrych ludzi. Nie umknie nam, możesz być spokojna. Zadzwonię do ciebie
później.
- Carlo, jadę na lotnisko, wsiądę do pierwszego samolotu odlatującego do Rzymu, nie
mogę tu siedzieć i czekać z założonymi rękami...
- Mercedes, nie ruszaj się z domu, dopóki do ciebie nie zadzwonię, nie możemy
popełnić błędu. Nie wymknie nam się, zaufaj mi.
Odłożył słuchawkę. Udzielił mu się niepokój Mercedes. Dobrze ją znał, nie będzie
zdziwiony, jeśli za dwie godziny zadzwoni do niego z lotniska Fiumicino. Nie potrafiłaby
spokojnie usiedzieć, zwłaszcza w takiej chwili.
Wybrał numer telefonu w Bonn i niecierpliwie czekał, aż ktoś odbierze.
- Kto mówi?
- Poproszę z profesorem Hausserem.
- Z kim mam przyjemność?
- Carlo Cipriani.
- To ja, Berta! Co u pana słychać?
- Ach, moja kochana Berta! Jak się cieszę, że cię słyszę! Jak się miewa mąż i dzieci?
- Doskonale, dziękuję. Wszyscy się za panem stęskniliśmy, wciąż wspominamy tamte
wakacje, trzy lata temu, w pana domu w Toskanii. Nigdy nie odwdzięczę się panu za to, że
zaprosił nas pan akurat wtedy, gdy Rudolf był na skraju wyczerpania i...
- Nie ma za co dziękować, z przyjemnością znów się z wami zobaczę, jesteście zawsze
mile widziani. Berto, czy zastałem twojego tatę?
Kobieta wyczuła napięcie w głosie przyjaciela swego ojca i nieco zaniepokojona
powiedziała:
- Tak, już go proszę do telefonu. Czy coś się stało? Dobrze się pan czuje?
- Nie, kochanie, nic się nie stało, chciałbym tylko zamienić z nim słowo.
- Dobrze, już podchodzi. Do widzenia.
- Ciao, moja piękna.
Po kilku chwilach do Ciprianiego dotarł mocny głęboki głos profesora Haussera.
- Carlo...
- Hans, on żyje!
Mężczyźni zamilkli, każdy słyszał w słuchawce przyśpieszony oddech rozmówcy.
- Gdzie jest?
- Tu, w Rzymie. Trafiłem na niego przypadkiem, kiedy przeglądałem codzienną
gazetę. Wiem, że nie przepadasz za Internetem, ale jeśli wejdziesz na stronę jakiejkolwiek
włoskiej gazety, zwłaszcza na strony poświęcone kulturze, sam się przekonasz. Znalazłem
agencję detektywistyczną, która będzie go śledzić dwadzieścia cztery godziny na dobę,
gdziekolwiek się uda, jeśli przyjdzie mu do głowy wyjechać z Rzymu. Tak czy inaczej,
powinniśmy się spotkać. Rozmawiałem o tym z Mercedes, teraz zadzwonię do Brunona.
- Przyjadę do Rzymu.
- Nie jestem pewny, czy to najlepszy pomysł.
- Dlaczego nie? On już jest w Rzymie i musimy to zrobić.
- O, tak. Nic na świecie nie może nam w tym przeszkodzić.
- Sami tego dokonamy?
- Jeśli nie znajdziemy nikogo, kto by nas wyręczył, owszem. Ja sam podejmę się tego
z zimną krwią. Myślałem o tym przez całe życie... jak by to było, co bym czuł... Jestem w
zgodzie z własnym sumieniem.
- Poznamy to uczucie, przyjacielu, kiedy będzie po wszystkim. Niech Bóg mi
wybaczy, albo przynajmniej zrozumie.
- Zaczekaj, ktoś dzwoni na komórkę... To Bruno. Zadzwonię do ciebie później.
Carlo!
Bruno, miałem do ciebie zatelefonować...
Mercedes dzwoniła... Czy to prawda?
Tak.
Natychmiast wyruszam do Rzymu. Gdzie się spotkamy?
Zaczekaj, Bruno...
- Nie, nie będę czekał. Czekałem ponad sześćdziesiąt lat. Jeśli się pojawił, nie będę
czekał ani sekundy dłużej. Chcę wziąć w tym udział, Carlo, chcę to zrobić...
- Zrobimy to. Zgoda, przyjedź do Rzymu. Zadzwonię jeszcze raz do Mercedes i
Hansa.
- Mercedes jest już w drodze na lotnisko, a mój samolot wylatuje z Wiednia za
godzinę. Powiadom Hansa.
- Czekam na was w domu.
Było południe. Pomyślał, że ma jeszcze dość czasu, by wstąpić do kliniki i poprosić
sekretarkę, żeby odwołała wszystkie wizyty zaplanowane na następny dzień. Większość
pacjentów i tak przyjmował teraz jego starszy syn, Antonino, zdarzali się jednak starzy
znajomi, którzy nalegali, by to on miał ostatnie słowo w kwestii ich zdrowia. Nie narzekał
jednak, bo dzięki temu stale był zajęty i czuł się zobowiązany poszerzać swoją wiedzę na
temat tajemniczego mechanizmu ludzkiego ciała. Wiedział jednak, że naprawdę trzymało go
przy życiu bolesne pragnienie, by wyrównać stare rachunki. Wmawiał sobie, że nie może
umrzeć, dopóki się z tym nie upora. Tego ranka, w Watykanie, kiedy podchodził do
konfesjonału, dziękował Bogu za to, że pozwolił mu dożyć tych dni.
Czuł w piersi ostry ból. Nie była to jednak zapowiedź zawału, tylko smutek,
bezgraniczny smutek i gniew na Boga, w którego nie wierzył, ale do którego modlił się i
skarżył w myślach, przekonany, że ten i tak go nie słyszy.
Na myśl o Bogu pogorszył mu się humor. Cóż on ma wspólnego z Bogiem? Nigdy się
nim nie przejmował. Nigdy! Opuścił go, kiedy był mu najbardziej potrzebny, kiedy on sam
naiwnie myślał, że do zbawienia i ucieczki od strasznych przeżyć wystarczy głęboka wiara.
Ależ był głupi! Teraz nachodzą go myśli o Bogu, bo w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat
już się wie, że śmierć jest bliższa niż życie i w głębi duszy, przed nieuniknioną podróżą do
wieczności, włączają się sygnały alarmowe i strach.
Zapłacił za taksówkę, tym razem odbierając resztę. Klinika usytuowana w Parioli,
eleganckiej, spokojnej rzymskiej dzielnicy, mieściła się w czteropiętrowym budynku, w
którym pracowało dwudziestu specjalistów, nie licząc dziesięciu lekarzy internistów. Była
jego dziełem, owocem jego woli i wysiłku. Ojciec byłby z niego dumny, a matka... Oczy
zaszły mu łzami. Matka uściskałaby go mocno, szepcząc mu do ucha, że nie ma takiej rzeczy,
która mogłaby mu się nie udać, że wszystko można osiągnąć, jeśli się tego bardzo chce, że...
- Dzień dobry, panie doktorze.
Głos portiera przywrócił go do rzeczywistości. Doktor wszedł do holu zdecydowanym
krokiem, wyprostowany, i skierował się do swojego gabinetu na pierwszym piętrze. Po
drodze witał się z innymi lekarzami i podał rękę kilku pacjentom, którzy zatrzymywali go na
krótką rozmowę, jeśli go rozpoznali. W głębi korytarza zobaczył smukłą sylwetkę swojej
córki. Uśmiechnął się. Lara cierpliwie słuchała oddechu drżącej kobiety, z całej siły
ściskającej za rękę młodą dziewczynę. Lekarka pogłaskała nastolatkę po ramieniu i pożegnała
się z pacjentką. Nie zauważyła go, on zaś nie starał się odwracać teraz jej uwagi od pracy.
Później do niej zajrzy.
Wszedł do sekretariatu znajdującego się tuż koło gabinetu. Sekretarka, Maria,
podniosła oczy znad klawiatury.
- Panie doktorze, ależ pan dziś późno przyszedł. Było mnóstwo telefonów, a za chwilę
przyjdzie pan Bersini. Już mu zrobili wszystkie badania i chociaż wyniki wskazują na to, że
jest zdrów jak ryba, upiera się, że to pan osobiście musi go obejrzeć. I jeszcze...
- Mario, przyjmę pana Bersini ego, gdy tylko się pojawi, po nim jednak proszę
odwołać wszystkie wizyty. Możliwe, że przez następne dni nie będę przychodził do pracy.
Spodziewam się gości, paru starych przyjaciół, muszę się nimi zająć.
- Dobrze, panie doktorze. Do kiedy mam nie umawiać pacjentów?
- Nie wiem, zawiadomię cię. To może potrwać tydzień, nie więcej niż dwa... Jest mój
syn?
- Tak. Jest również pana córka.
- Tak, już ją widziałem, Mario, czekam na telefon z agencji detektywistycznej. Proszę
połączyć, nawet gdyby był u mnie pacjent, dobrze?
- Tak jest, panie doktorze. Mam pana teraz połączyć z synem?
- Nie, nie trzeba, o tej porze pewnie jest na sali operacyjnej, zadzwonimy do niego
później.
Na stole w gabinecie znalazł gazety ułożone w równy stosik. Wziął pierwszą i
poszukał odpowiedniej rubryki na jednej z ostatnich stron. Tytuł brzmiał: „Rzym światową
stolicą archeologii”. Artykuł mówił o kongresie pod auspicjami UNESCO poświęconym
pochodzeniu ludzkości. Na liście uczestników znajdowało się nazwisko człowieka, którego
szukali od ponad pół wieku.
Jak to możliwe, że znalazł się tu, w Rzymie? Akurat teraz? Gdzie był przez cały ten
czas? Czyżby wszyscy stracili pamięć? Nie potrafił zrozumieć, że ktoś taki może uczestniczyć
w międzynarodowym kongresie pod patronatem UNESCO.
Przyjął Sandra Bersini ego, dokonując nieprawdopodobnego wysiłku, by cierpliwie
wysłuchać jego utyskiwań. Zapewnił go, że ma doskonałe zdrowie, co zresztą było prawdą,
ale po raz pierwszy w życiu nie miał ochoty okazywać mu swojej troski dłużej, niż to było
konieczne, i grzecznie wyprosił go z gabinetu, usprawiedliwiając się tym, że czekają na niego
kolejni pacjenci.
Na dźwięk telefonu podskoczył.
Szef agencji streścił mu wyniki pierwszych godzin śledztwa. Sześciu z jego
najlepszych ludzi znajduje się już w miejscu, gdzie odbywa się kongres. Ale mężczyzny o
nazwisku Tannenberg tam nie ma.
Ta wiadomość zaskoczyła Carla Cipriani ego. Musiało dojść do pomyłki, chyba że...
To jasne! Mężczyzna, którego szukają, jest od nich starszy, ale na pewno ma dzieci,
wnuki, pewnie to ktoś z jego rodziny...
Poczuł się rozczarowany. Ogarnęła go wściekłość. Już uwierzył, że ten potwór znów
się pojawił, a teraz okazuje się, że to nie on. Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mu jednak,
że są na dobrym tropie, blisko, bliżej niż kiedykolwiek. Poprosił więc szefa, by nie
zaprzestawał poszukiwań, wszystko jedno, jak daleko będą musieli się posunąć i ile miałoby
to kosztować.
Tato...
Nie zauważył, kiedy do gabinetu wszedł Antonino. Największym wysiłkiem woli
zmusił się do wyprostowania za biurkiem i do przybrania zadowolonej miny, bo widział, że
syn przygląda mu się z troską.
- Jak idzie, synku?
- Dobrze, jak zwykle. O czym myślisz? Nawet nie zauważyłeś, kiedy wszedłem.
- Od dziecka się tego nie oduczyłeś: nie pukasz do drzwi.
- Ależ tato, nie odgrywaj się na mnie.
- Za cóż miałbym się odgrywać?
- Nie wiem, za swoje kłopoty... Znam cię zbyt dobrze i widzę, że coś ci dzisiaj leży na
sercu. Co się stało?
- Nic, naprawdę, nic. Wszystko dobrze. Ach, przez parę dni może mnie nie być w
pracy, wiem wprawdzie, że nie jestem tu potrzebny, ale uprzedzam cię, gdyby ktoś mnie
szukał.
- Jak to nie jesteś potrzebny? Ach, nie jesteś w najlepszym nastroju! A można
wiedzieć, dlaczego masz zamiar nie przychodzić do szpitala? Wybierasz się dokądś?
- Przyjeżdża Mercedes, Hans i Bruno.
Antonio się skrzywił. Wiedział, jak ważni są dla ojca przyjaciele, jednak ta trójka
budziła w nim niepokój. Wydawało się, że to tylko grupka nieszkodliwych staruszków, ale
było w nich coś dziwnego.
- Powinieneś ożenić się z Mercedes - zdobył się na żart.
- Nie opowiadaj głupstw.
- Od śmierci mamy minęło już piętnaście lat, wydaje się, że dobrze wam z Mercedes,
ona też jest samotna.
- Dość żartów, Antonio. Wychodzę.
- Byłeś u Lary?
- Zajrzę do niej przed wyjściem.
* * *
W wieku sześćdziesięciu pięciu lat Mercedes Barreda zachowała dawną urodę.
Wysoka, szczupła, śniada, o eleganckich płynnych ruchach, podobała się mężczyznom. Być
może dlatego nigdy nie wyszła za mąż. Ona sama twierdziła, że nigdy nie spotkała
mężczyzny na swoją miarę.
Była właścicielką przedsiębiorstwa budowlanego. Dorobiła się fortuny wytrwałą pracą
bez najcichszej choćby skargi. Pracownicy uważali ją za osobę twardą, ale sprawiedliwą.
Nigdy nie odwróciła się plecami do żadnego robotnika, płaciła tyle, ile się należało, wszyscy
jej pracownicy mieli ubezpieczenie, dbała, by ich prawa były przestrzegane. Jej sława
żelaznej damy brała się zapewne stąd, że nikt nigdy nie widział uśmiechu na jej twarzy, nie
mówiąc już o tym, by roześmiała się na głos. Trudno jednak było zarzucać jej władczość albo
że kiedykolwiek podniosła na kogoś głos. A jednak było w niej coś, co sprawiało, że wszyscy
czuli się przy niej mali.
Ubrana w beżowy kostium, z kolczykami z pereł w uszach jako jedyną ozdobą,
Mercedes Barreda szybkim krokiem przemierzyła niekończące się korytarze lotniska
Fiumicino w Rzymie. Głos z megafonu zapowiadał, że wylądował właśnie samolot z
Wiednia. Miał nim przylecieć Bruno. Jeśli się spotkają, mogą razem pojechać do domu Carla.
Mercedes i Bruno padli sobie w objęcia. Nie widzieli się ponad rok, choć często
rozmawiali przez telefon i regularnie pisywali do siebie e-maile.
- Jak się ma twoja rodzina? - zapytała Mercedes.
- Sara została babcią. Moja wnuczka, Elena, urodziła dziecko.
- Zostałeś pradziadkiem! Nieźle się trzymasz jak na takiego starucha. A twój syn
David?
- Zatwardziały samotnik, podobnie jak ty.
- A jak się ma żona?
- Kiedy wyjeżdżałem, nadal protestowała. Od pięćdziesięciu lat kłócimy się o to samo.
Ona chciałaby, żebym zapomniał, nie rozumie, że nie możemy sobie na to pozwolić. Nie
chciałem, żeby mi towarzyszyła. Choć nie chce się do tego przyznać, boi się, bardzo się boi.
Mercedes pokiwała głową. Nie miała do Deborah pretensji za jej obawy ani za to, że
chce powstrzymać męża. Lubiła żonę Brunona. Była to dobra kobieta, miła i cicha, zawsze
gotowa pomagać innym. Deborah natomiast nie odwzajemniała tej sympatii. Kiedy przy
jakiejś okazji Mercedes odwiedziła Brunona w Wiedniu, Deborah przyjęła ją jak przystoi
dobrej gospodyni, nie potrafiła jednak ukryć lęku, jaki wzbudzała w niej ta „Katalonka”, jak
ją nazywała.
W rzeczywistości Mercedes była Francuzką. Jej ojciec uciekł z Barcelony tuż przed
zakończeniem wojny domowej. Był anarchistą i dobrym, serdecznym człowiekiem. We
Francji, jak wielu innych Hiszpanów, kiedy naziści wkroczyli do Paryża, przyłączył się do
ruchu oporu. Tam poznał matkę Mercedes, która była łączniczką. Pokochali się, ich córka
przyszła na świat w najgorszym miejscu i w najgorszym czasie na ziemi.
Bruno Müller niedawno skończył siedemdziesiąt lat. Miał włosy białe jak śnieg i
błękitne oczy. Utykał, dlatego nie rozstawał się z laską ze srebrną gałką. Urodził się w
Wiedniu. Był muzykiem, nadzwyczajnym pianistą, podobnie jak jego ojciec. Cała rodzina
żyła dla muzyki. Kiedy zamykał oczy, widział uśmiechniętą twarz swojej matki, grającej na
cztery ręce z jego starszą siostrą. Trzy lata temu przeszedł na emeryturą, ale wciąż był
uważany za jednego z najlepszych pianistów na świecie. Również jego syn, David, oddał się
całą duszą muzyce. Grał na skrzypcach Guarneriego, delikatnym instrumencie, z którym się
nie rozstawał.
Hans Hausser dotarł do domu Carla Cipriani ego pół godziny wcześniej. Jak na swoje
sześćdziesiąt siedem lat profesor Hausser imponował postawą. Miał ponad metr
dziewięćdziesiąt wzrostu, był przy tym tak szczupły, że sprawiał wrażenie, jakby w każdej
chwili mógł się rozlecieć. Nie był jednak kruchym mężczyzną.
Przez ostatnie czterdzieści lat wykładał fizykę na uniwersytecie w Bonn, rozwodząc
się nad teoriami powstania materii i zdradzając studentom tajemnice kosmosu.
Podobnie jak Carlo, był wdowcem, pozwalał, by troszczyła się o niego córka,
jedynaczka Berta.
Przyjaciele delektowali się właśnie kawą, kiedy służący wprowadził do pokoju
Mercedes i Brunona. Nie marnowali czasu na powitania. Zebrali się, by obmyślić, jak
zamordować człowieka.
- Skoro jesteśmy w komplecie, opowiem wam, jak się rzeczy mają - zaczął Cipriani. -
Rano trafiłem w gazecie na nazwisko Tannenberg. Zanim się z wami skontaktowałem, żeby
nie tracić czasu, zadzwoniłem do agencji detektywistycznej. Już dawno zleciłem im
poszukiwanie śladów Tannenberga, nie wiem, czy pamiętacie... Otóż właściciel agencji, który
był kiedyś moim pacjentem, zadzwonił do mnie przed paroma godzinami, by potwierdzić, że
rzeczywiście ktoś o nazwisku Tannenberg pojawi się na kongresie archeologicznym w
Rzymie, w pałacu Brancaccio. Nie jest to jednak osoba, której szukamy. To kobieta, niejaka
Clara Tannenberg, narodowości irackiej. Ma trzydzieści pięć lat, jej mąż również jest
Irakijczykiem, zresztą mocno związanym z reżimem Saddama Husajna. Ta kobieta jest
archeologiem. Studiowała w Kairze i w Stanach Zjednoczonych i mimo młodego wieku, z
całą pewnością dzięki wpływom małżonka, który również jest archeologiem, kieruje jednym z
niewielu stanowisk archeologicznych, jakie jeszcze utrzymały się w Iraku. Jej mąż studiował
we Francji, potem zrobił doktorat w Stanach Zjednoczonych, gdzie mieszkał przez dość długi
czas. Tam się poznali i pobrali. Jeszcze zanim Amerykanie postanowili zrobić z Saddama
demona. To jej pierwsza podróż do Europy.
- Do...