Lumley Brian Piętno Tłumaczenie: Stefan Baranowski
Dla Barbary Ann (albo Varvary...)
NAJEŹDŹCY Streszczenie Harry Keog...
13 downloads
9 Views
3MB Size
Lumley Brian Piętno Tłumaczenie: Stefan Baranowski
Dla Barbary Ann (albo Varvary...)
NAJEŹDŹCY Streszczenie Harry Keogh, pierwszy Nekroskop, nie Ŝyje; jego istota rozprysła się i rozproszyła, a fragmenty jego metafizycznego umysłu znalazły się w ciemnych zakątkach bezliku wszechświatów. Tak więc, praktycznie rzecz biorąc, jest martwy. Śmierć oznacza ustanie czynności Ŝyciowych. Brak Ŝycia i kres istnienia. A przynajmniej Ŝywi zawsze tak utrzymywali. Ale, jak wiedział jedynie Nekroskop (nie licząc samych zmarłych), śmierć jest czymś innym. Bo umysł nadal Ŝyje. JakŜe bowiem wielki poeta, naukowiec, artysta czy architekt moŜe tak po prostu rozpłynąć się w nicość? MoŜe opuścić ciało, lecz jego duch - jego umysł - nadal będzie istniał i to, czym się zajmował za Ŝycia, będzie kontynuował po śmierci. Powstają projekty wielkich obrazów, a przed oczyma duszy zmarłych przesuwają się krajobrazy, które nigdy nie zostaną przeniesione na płótno. W ich martwych umysłach wznoszą się wspaniałe miasta, a planetę przecinają nowoczesne drogi, lecz istnieją one tylko w marzeniach zmarłych architektów. W umysłach zmarłych rodzą się pieśni słodsze niŜ pieśni Salomona, które jednak nigdy nie dotrą do uszu Ŝywych. Ale tutaj pojawia się pozorna sprzeczność: jeśli śmierć to tak całkowita pustka, miejsce tak spokojne i ciche, jak to jest z tymi pieśniami i obrazami? Jak zmarli mogą je tworzyć? Na podobne pytania nie było odpowiedzi, dopóki nie pojawił się Nekroskop: człowiek, który był w stanie przenikać do grobów i zaglądać do umysłów zmarłych. I za jego pośrednictwem - wyłącznie za jego pośrednictwem - zmarli zyskali moŜliwość komunikowania się ze światem Ŝywych. Nauczył ich, jak mogą ze sobą rozmawiać, i „połączył” wszystkich zmarłych na całym świecie; umoŜliwił kontakt synów i córek z dawno utraconymi matkami i ojcami, ponownie połączył starych przyjaciół, rozwikłał dawne wątpliwości i spory i znów pobudził do działania ledwie tlące się umysły zmarłych. I nawet nie mając takiego zamiaru - właściwie nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje - stał się
jedynym płomykiem migocącym w mrokach drugiej nocy zmarłych. A oni wygrzewali się w jego cieple i byli mu za to wdzięczni. Jednak choć Harry Keogh dał zmarłym tak wiele, niemało teŜ od nich otrzymał. Swej matce, która za Ŝycia była medium, zawdzięczał owe metafizyczne umiejętności, z których potem wykształciły się jego dalsze zdolności. Dzięki Augustowi Ferdynandowi Mobiusowi, dawno zmarłemu matematykowi i astronomowi, zdobył wiedzę i nauczył się wykorzystywać Kontinuum Móbiusa, jednowymiarową przestrzeń, równoległą do czasoprzestrzeni. A Faethor Ferenczy zaznajomił go z historią świata wampirów i jego niemartwymi mieszkańcami, z których część - tak jak sam Faethor - od czasu do czasu znajdowała drogę do naszego świata. Ale trzeba stwierdzić, Ŝe tę wiedzę Nekroskop zawdzięczał bardziej tęsknotą za Ŝyciem dawno zmarłego wampira niŜ jego sympatii... I od tego czasu - gdy Harry odkrył, Ŝe wampiry znajdują się w naszym świecie do chwili swej „śmierci” w Krainie Gwiazd - Nekroskop poświęcił się ich zniszczeniu. Wiedział bowiem, Ŝe jeśli budzący grozę lordowie i ladies Wampyrów nie zostaną zlikwidowani, z pewnością ludzie staną się ich niewolnikami. Ale w końcu - sam będąc wampirem i walcząc ze swą wampirzą istotą do ostatniego tchnienia - musiał się poddać, „umrzeć” i zniknąć z tego świata. Czy rzeczywiście...? Ale kaŜda reguła ma jakiś wyjątek, a Harry Keogh był - jest - wyjątkiem od reguły negatywnego oddziaływania między Ogromną Większością a światem Ŝywych. Za Ŝycia bowiem Nekroskop był panem Kontinuum Móbiusa i wykorzystywał je do ścigania wampirów. Więc teraz, po śmierci...? Harry Keogh nie był osamotniony w swej nieustannej walce z Wampyrami. Jako młody człowiek został zatrudniony w Wydziale E, tej najbardziej tajnej ze wszystkich tajnych organizacji, która wspierała go niemal do samego końca. Nawet gdy Harry nie był juŜ w pełni człowiekiem, Ben Trask, szef Wydziału E, pozostał jego przyjacielem. To właśnie on, ludzki wykrywacz kłamstw, przekonał się, Ŝe Harry nigdy nie wystąpi przeciw swej rasie, jednak aby nie ryzykować, Trask otrzymał zadanie wygnania go z Ziemi. Pomimo to, kiedy w końcu Nekroskop powrócił do Krainy Słońca i Krainy Gwiazd, aby stoczyć ostatnią walkę swego Ŝycia, udał się tam z własnej woli, nie zaś w wyniku wygnania. I to Ben Trask oraz wielu innych członków Wydziału E widziało - to znaczy ci, którym dane było to widzieć - jak Harry umiera.
Była to wizja, hologram, obraz rzeczywistych wydarzeń, choć wydawał się tak nierzeczywisty. Widzieli jego koniec, jak gdyby działo się to tu i teraz, podczas gdy w istocie wydarzyło się to w innym świecie, w odległym zakątku czasoprzestrzeni. Trzynastu świadków zebranych w pokoju operacyjnym Centrali Wydziału E zobaczyło to samo: dymiące, rozkrzyŜowane w powietrzu ciało, które koziołkowało, jakby nadziane na niewidzialny roŜen. I pomimo częściowo zwęglonej twarzy Ben Trask od razu wiedział, kto to jest. Mimo Ŝe otaczali je ze wszystkich stron, ciało malało w oddali, nieustannie spadając w kierunku mglistego źródła przeznaczenia? - z którego tryskały smugi światła wijące się jak niezliczone macki na jego powitanie. Postać z kaŜdą chwilą malała, teraz była juŜ tylko drobinką, aŜ w końcu całkowicie znikła. Ale tam, gdzie była jeszcze przed chwilą... Ujrzeli nagły wybuch! Rozbłysk złotego ognia, który rozprzestrzeniał się z przeraŜającą szybkością! Trzynastu obserwatorów wydało stłumiony okrzyk strachu i cofnęło się, ale choć zjawisko to miało miejsce jedynie w ich umysłach, instynktownie odwrócili wzrok od oślepiającego światła - i tego, co z niego wystrzeliło. Tylko Trask nie odwrócił wzroku, jedynie osłonił oczy i nie przestawał patrzeć, bo taką miał naturę - musiał znać prawdę. A prawda była zupełnie fantastyczna. Owe niezliczone złote cząstki, rozbiegające się na zewnątrz, wydawały się obdarzone czuciem, kiedy znikały w oddali, jakby w poszukiwaniu czegoś. Fragmenty? Fragmenty Nekroskopa? Czy to było wszystko, co z niego pozostało? A kiedy ostatni z nich przemknął koło Traska i zniknął mu z oczu, wijące się czerwone, niebieskie i zielone smugi widmowego światła takŜe zniknęły.....A światło w pokoju operacyjnym znów świeciło jak poprzednio. Wtedy wszyscy zrozumieli, Ŝe Harry’ego juŜ nie ma, Ŝe zginął w Krainie Gwiazd, w dalekim, obcym świecie wampirów. Tylko Ben Trask - ten ludzki wykrywacz kłamstw - rzeczywiście zrozumiał „prawdę” tego, co zobaczył, i wiedział, Ŝe śmierć Nekroskopa nie jest tym, czym mogła się wydawać...
Minęło dwadzieścia jeden lat, w ciągu których w tym samym świecie, który przyniósł zgubę Harry’emu, wiek męski osiągnął inny Nekroskop, rodzony syn Harry’ego. I tak samo jak jego ojciec, Nathan Kiklu (w naszym świecie Keogh) został łowcą wampirów. Ale Nathan miał takŜe własne problemy, musiał bowiem walczyć ze swymi wrogami w Krainie Słońca i Krainie Gwiazd.
Między Ziemią a równoległym światem wampirów, w którym Ŝył Nathan, istnieją dwie „bramy”. Jedna z nich jest naturalna, a druga powstała jako skutek nieprzemyślanego rosyjskiego eksperymentu. Pierwsza Brama znajduje się w pobliŜu koryta podziemnej rzeki, płynącej przez system jaskiń, pod wiecznie pogrąŜonymi w chmurach Alpami Transylwańskimi. Druga Brama leŜy w sztucznym kompleksie, zbudowanym przez Rosjan na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, u podstawy wąwozu Perchorsk, na północnym krańcu Uralu. Podczas gdy Wydział E ma dostęp do naturalnej Bramy, sprawując nad nią pełną kontrolę, kompleks w Perchorsku leŜy poza jego strefą wpływów. Został on zlikwidowany przed pięcioma laty przez rosyjskiego premiera, który polecił skierować wody z zapory do zrujnowanego kompleksu, aby go zatopić, ale ostatnio sztuczna Brama została ponownie otwarta przez przywódcę rosnącej w siłę frakcji militarnej. Stało się to z Ŝądzy zysku. Szalony rosyjski generał, który wydał ten rozkaz, dowiedział się, Ŝe Kraina Słońca i Kraina Gwiazd są bogate w złoto; wraz z plutonem Ŝołnierzy przedostał się do Krainy Gwiazd, aby zbadać rzeczywiste rozmiary tych bogactw. Ekspedycja zbiegła się w czasie z odrodzeniem wampirów; Rosjanie dostali się do niewoli i zanim rozprawiono się z generałem, dwaj lordowie i lady Wampyrów wydobyli od niego i jego ludzi informacje na temat naszego świata. Nieustannie nękani partyzanckimi atakami Nathana trzy Wielkie Wampyry postanowiły poszukać szczęścia na Ziemi. Najeźdźcy potajemnie wykorzystali naturalną Bramę, aby przedostać się do naszego świata, i ukryli się w rumuńskim „Schronieniu” Wydziału E, specjalnym schronisku dla sierot leŜącym na brzegu Dunaju, na styku Rumunii, Bułgarii i dawnej Jugosławii. Po wymordowaniu personelu i pensjonariuszy trio rozdzieliło się i przepadło gdzieś w zakątkach naszego świata...
Tylko Wydział E wiedział o inwazji wampirów. Zek Fóener, miłość Ŝycia Bena Traska, zginęła podczas masakry w rumuńskim Schronieniu, ale w ostatnich chwilach swego Ŝycia skontaktowała się telepatycznie z Traskiem, przekazując mu, co się stało. W ten oto sposób Trask był „przy niej”, kiedy umierała, i oszalały z rozpaczy poprzysiągł zemstę! Ale reszta świata nie mogła się o tym dowiedzieć. Gdyby bowiem tak się stało, na wieść o niezwycięŜonej pladze wybuchłaby szalona panika. Jednak trzeba było o tym powiadomić Ministra Odpowiedzialnego za Wydział E, który dał im carte blanche na wyśledzenie i zlikwidowanie potworów przybyłych z Krainy Gwiazd. Ponadto nawiązano
łączność z wieloma mocarstwami światowymi, które obiecały pomoc, gdyby organizacja Traska takowej potrzebowała. Porozumienia te miały, rzecz jasna, charakter tajny; jedynie najbardziej wypróbowani i zaufani ludzie zostali wtajemniczeni w fakty, choć nie we wszystkie...
W jakieś trzy lata po inwazji „lokalizatorzy” Wydziału E - detektywi-tropiciele ludzi i potworów - natrafili na ślad, „mentalny smog” Wampyrów w połoŜonej w zachodniej Australii, opustoszałej pustyni Gibsona. Ale kiedy opracowywano plany przeciwdziałania zagroŜeniu, wydarzył się dziwny wypadek synchronii (nie wspominając o paradoksie znanego niegdyś zjawiska). Jake Cutter, młody człowiek o podejrzanej przeszłości, został osadzony w więzieniu o zaostrzonym rygorze w Turynie, za czyny o charakterze zemsty, które w istocie były równoznaczne z morderstwem. Ale morderstwem jedynie z prawnego punktu widzenia. Jake zemścił się bowiem na gangu zbirów handlujących narkotykami i gwałcicieli - w rzeczywistości „filii” rosyjskiej mafii - którego członkowie napadli i zamordowali jego bliską znajomą. W odpowiedzi na zemstę Jake’a przywódca gangu - tajemniczy Sycylijczyk nazwiskiem Luigi Castellano postanowił zabić Jake’a w więzieniu. Dowiedziawszy się o tym, Jake podjął próbę ucieczki. Ale straŜnicy więzienni, opłacani przez Castellana, otworzyli ogień, gdy wspinał się na więzienny mur. W owej chwili wyjątkowego niebezpieczeństwa miała miejsce zdumiewająca interwencja. Na początku Jake myślał, Ŝe został trafiony; w istocie widział kulę - czy raczej tor złotej kuli, albo błysk jej rykoszetu - która trafiła go w czoło. Wtedy upadł, lecz nie na twardą ziemię więziennego spacerniaka. Zamiast tego Jake „wpadł” do Kontinuum Móbiusa i natychmiast został przeniesiony o ponad pięćset mil dalej - do pokoju Harry’ego w Centrali Wydziału E w Londynie! Do pokoju Harry’ego, który dawno temu stanowił kwaterę Nekroskopa podczas krótkiego okresu, gdy był potencjalnym kandydatem na szefa Wydziału, i który to pokój od tego czasu esperzy Wydziału zachowywali w nienaruszonym stanie. Równocześnie z pojawieniem się Jake’a w Centrali Wydziału E ci sami esperzy - a zwłaszcza lokalizator David Chung - odnieśli wraŜenie, Ŝe powróciła jakaś część samego Nekroskopa. JednakŜe Trask, pamiętając, czym stał się Harry, zanim udał się do Krainy Gwiazd, nie przestawał się zastanawiać, jaka jego część wróciła. Trask zastanawiał się takŜe nad czymś innym: kiedy Harry Keogh zginął, czyjego wampir został wyeliminowany, czy teŜ to on wyeliminował Harry’ego?...
Trzema najeźdźcami z Krainy Gwiazd byli lordowie Malinari i Szwart oraz lady Vavara. Malinari, „Umysł”, był mentalistą obdarzonym niebywałą siłą; Szwart, będący samą esencją
ciemności,
stanowił
nieustannie
imitującą
ofiarę
(i
ocalonego)
własnej
metamorficznej natury; wreszcie Vavara, dzięki swym hipnotycznym zdolnościom miała wygląd pięknej kobiety, choć w rzeczywistości była wiedźmą. Kiedy Wielkie Wampyry przybyły do naszego świata, wraz z nimi przybyło czterech poruczników, z których jednego, Koratha Mindsthralla (to nazwisko wskazywało, Ŝe był niewolnikiem Malinariego), poświęcono, aby dostać się do rumuńskiego Schronienia. Kiedy więc wampiry zniszczyły Schronienie, zmasakrowały personel i pensjonariuszy i zabrały nowych niewolników, zanim rozdzieliły się i odwaŜyły się wyjść na nasz świat, porzuciły martwe i poobijane ciało Koratha, wcisnąwszy je w metalową rurę wychodzącą z rozbitego zbiornika ściekowego w zdemolowanym Schronieniu. Malinari myślał, Ŝe jego porucznik, którego ambicje zawsze przekraczały jego pozycję w świecie wampirów, zginął na dobre. Ale Korath był u niego na słuŜbie od bardzo dawna i znaczna część istoty Malinariego przeniknęła do organizmu jego porucznika. Zbyt wielka część...
W międzyczasie, w Kontinuum Móbiusa, jakieś słabe echo Nekroskopa - jakiś jego fragment, resztki jego pamięci, duch czy moŜe sama inteligencja - wyczuło szkarłatne nici Ŝycia, przecinające błękitne nici zwykłych ludzi. Jedna z tych błękitnych nici naleŜała do Jake’a Cuttera i ze względu na jego udział w jakimś przyszłym konflikcie ów fragment Harry’ego odnalazł jego źródło... w więzieniu w Turynie, a dokładniej w zmanipulowanej ucieczce z więzienia. Ale fragment ten podlegał pewnym ograniczeniom; istota Harry’ego przenikająca wszystkie wszechświaty - jego zdolność wywoływania zmian w świecie ludzi - była w najlepszym razie słaba. Poza tym jego własna natura i natura Jake’a były pod wieloma względami zupełnie przeciwstawne, choć pod niektórymi bardzo podobne. I oto właśnie ten człowiek, Jake Cutter - równie obcy duchowi Nekroskopa, jak Harry był obcy jemu - miał zginąć od kuli. Ale w strumieniach przyszłości Harry dojrzał, Ŝe błękitną nić Jake’a przecinają szkarłatne nici wampirów, a dawny Nekroskop wiedział na pewno, Ŝe „to, co będzie, juŜ było”, albo Ŝe mogłoby być. I dlatego Ŝycie Jake’a nie mogło się tutaj zakończyć. Ale jak go uratować? Po chwili odpowiedź pojawiła się sama, bez udziału Harry’ego! Złocista strzałka, jedna z wielu podobnych, uderzyła w głowę Jake’a, pobudzając metafizyczne zdolności,
uśpione w zwykłym, ludzkim umyśle. Strzałka i wijące się liczby - i nagle oszalały ekran komputera, który wywołał Kontinuum Móbiusa - przeniosły Jake’a do pokoju Harry’ego w Centrali Wydziału E w Londynie...
Trask zabrał Jake’a do Australii. Bo pomimo wszystkich wątpliwości - tylko on sam znał całą prawdę - reszta esperów widziała w Jake’u moŜliwą i co więcej, jedyną odpowiedź: broń tak potęŜną, Ŝe Wampyry nie byłyby w stanie jej się przeciwstawić. Ale najpierw oczywiście musi zaakceptować to, co się wydarzyło, i pogodzić się z tym, nauczyć się wykorzystywać wielkie zdolności, którymi został obdarzony, a które jeszcze nie zdąŜyły się rozwinąć. W tym celu i w czasie, gdy fragment Keogha był aktywny, spędzał czas z Jakiem; zazwyczaj przebywał w jego podświadomości, w jego snach, gdy odpoczywał i był bardziej otwarty na ezoteryczną wiedzę. Ale podobnie jak Ben Trask dawny Nekroskop przekonał się, Ŝe Jake jest uparty, cyniczny i często irytujący. Bo Jake miał własne plany, miał na celowniku pewnego sycylijskiego kryminalistę, Luigiego Castellana, i dopóki nie załatwi tej sprawy, wiedział, Ŝe nie będzie panem samego siebie ani teŜ nikt inny nie będzie miał nad nim władzy...
W pogrąŜonym w ciemności bulgoczącym zbiorniku ściekowym, w zrujnowanym rumuńskim Schronieniu, Harry i Jake rozmawiali w mowie umarłych z Korathem Mindsthrallem, którego wypolerowane kości grzechotały w wirującej wodzie kanału filtracyjnego, poznając historie Malinariego,
Szwarta i Vavary.
Teraz dawnemu
Nekroskopowi pozostawała jedynie nadzieja, Ŝe w świecie jawy Jake będzie pamiętał to, czego się dowiedział w snach. Ale był pewien problem. Pomimo ostrzeŜeń Harry’ego Jake - z własnej woli - zawarł umowę z Korathem, umoŜliwiając mu ograniczony dostęp do swego umysłu. Bo bez pomocy wampira nigdy nie byłby w stanie zapamiętać liczb Harry’ego i wzorów umoŜliwiających wywołanie Kontinuum Móbiusa. A bez pomocy Jake’a martwy, lecz wciąŜ niebezpieczny - bardzo niebezpieczny wampir nigdy nie mógłby opuścić swego wodnego grobu. JednakŜe działając razem, dysponowali niewiarygodną zdolnością poruszania się, jaką dawało Kontinuum Móbiusa. Ponadto Korath znów zyskał nadzieję, którą dawno utracił. Znowu będzie mógł knuć intrygi w nagle dostępnej przyszłości...
Na południowym wybrzeŜu Australii Trask i grupa jego esperów wytropiła i zaatakowała lorda Nephrana Malinariego w jego kasynie, na terenie Gór Macphersona; jego porucznicy i rozliczne zwampiryzowane ofiary zostały unicestwione, ale sam Wielki Wampyr umknął. Jake Cutter odegrał waŜną rolę w sukcesie, jaki zanotował Wydział E, ale zdając sobie sprawę ze swego niepewnego połoŜenia - i nie będąc w stanie lub nie chcąc powiedzieć Traskowi i jego esperom o swoim „problemie” - nie odczuwał Ŝadnej satysfakcji z faktu działania w ramach organizacji. Jake pragnął jedynie pozbyć się dziwnego, nieproszonego lokatora, dawnego Nekroskopa, Harry’ego, który jak się wydawało, miał zamiar pozostać na dłuŜej (a moŜe nawet na zawsze?) w jego głowie. Ale teraz, gdy Harry’ego juŜ nie było, jego miejsce zajął zupełnie inny i znacznie chytrzejszy intruz. Teraz Jake’owi nie dawało spokoju ostrzeŜenie Harry’ego: „śywy czy martwy, to nie ma wielkiego znaczenia. Nigdy nie wpuszczaj do swego umysłu wampira!”. Jeśli chodzi o Traska, wiele jego obaw znikło, ale wciąŜ pozostawały pytania bez odpowiedzi. A najwaŜniejsze z nich brzmiało: Dlaczego Jake? Dlaczego do realizacji tak waŜnego zadania został wybrany ten młody człowiek i to najwyraźniej wbrew swej woli? Jake Cutter - rozpieszczany jako dziecko, później niesforny młodzieniec i wreszcie lekkomyślny męŜczyzna. Dlaczego właśnie on? Nie tylko szef Wydziału E, ale i dawny Nekroskop (na swój bezcielesny sposób) zastanawiał się dlaczego. PoniewaŜ owe niezliczone złociste strzałki, fragmenty jego istoty, oddzieliły się od Harry’ego i zaczęły działać „na własną rękę”. PrzecieŜ to on stanowi straŜ przednią, a one są tylko jego Ŝołnierzami. Tak było z Jakiem: Nekroskop odnalazł nić jego Ŝycia, a więc i jego samego, ale strzałka trafiła tam gdzie trzeba, sama z siebie. Dlaczego? Dlaczego został wybrany właśnie Jake? MoŜe Harry powinien poszukać odpowiedzi we własnej przeszłości, ale w niektórych wypadkach przeszłość moŜe być równie pokrętna jak przyszłość. Nawet w umyśle uwolnionym od cielesnych ograniczeń muszą istnieć puste miejsca, które na zawsze pozostaną niezapisane. A w Ŝyciu Nekroskopa całe lata zostały wymazane, jak strony wydarte z ksiąŜki. MoŜe tam właśnie znajduje się odpowiedź...
CZĘŚĆ PIERWSZA Obrazy
I Obrazy z przeszłości Ben Trask i jego ludzie znów byli u siebie, ale nie było zbyt wiele czasu na odpoczynek i nabranie sił. Choć świat moŜna opisać jako małą planetę, mimo to jest całkiem spory; jest w nim wiele zła, a Anglia zawsze miała w tym niemały udział. W porównaniu z tym, z czym się zetknęli w Australii Trask i jego główni esperzy lokalizator David Chung i prekognita Ian Goodly - rutynowe zajęcia w Centrali Wydziału E wydawały się bezbarwne i prawie nudne. Prawie. Ale tutaj, w sercu Londynu, w małym światku Traska, który wypełniały dziwne przyrządy i rozmaite duchy, szef Wydziału E wiedział, Ŝe nigdy nie będzie się naprawdę nudzić. W tej chwili waŜniejsze były przyrządy - w postaci telefonów, satelitarnych systemów telekomunikacyjnych, komputerów i monitorów telewizyjnych - niejako nadrabiając zaległości, jako Ŝe Trask, grupa jego esperów i techników oraz paru nowych ludzi byli odcięci od informacji, pracując po drugiej stronie globu. Jednak szef Wydziału E wiedział, Ŝe niebawem duchy znów się pojawią. Wiedział to, poniewaŜ nimi dowodził. Od ośmiu dni bez przerwy siedział w papierach, ustalając kolejność zadań i przydzielając je swym pracownikom, zaleŜnie od ich umiejętności i w ogóle starając się wyjść z impasu. Musiał to zrobić, bo wiedział, Ŝe prędzej czy później znów wyruszy w drogę - teraz była to juŜ sprawa osobista - i uda się do krainy, w której czai się zło największe z moŜliwych. Zło zrodzone w innym świecie, któremu na imię... Wam-Pyry! Mimo Ŝe czekały na niego jeszcze inne zajęcia, to było absolutnie najwaŜniejsze i ono właśnie zaprzątało głowę Traska, który siedział w swym gabinecie, znajdującym się na końcu głównego korytarza w Centrali Wydziału E, trzymając w dłoni pióro, które znieruchomiało na moment nad jednym z wielu dokumentów zaścielających jego biurko. Nagle poraziła go myśl - a moŜe nie tak znowu nagle, bo juŜ od jakichś trzech lat wciąŜ tkwiła mu w głowie - Ŝe w świecie, w którym nie było juŜ Zek, w tym potwornym, niewiarygodnie ubogim świecie, nadal Ŝyły Wampyry. Były tam i dlatego jej juŜ nie było. Był zaskoczony, słysząc, Ŝe w gardle wzbiera mu pomruk, który powoli przechodzi w warczenie, zaskoczony, kiedy zobaczył, Ŝe zbielała mu dłoń, w której ściskał pióro niby sztylet. Wampyry: Malinari, Szwart i Vavara, Ŝywi czy niemartwi w jego świecie; świecie, w którym zamordowali Zek! WciąŜ słyszał jej ostatnie słowa - jej ostatnie myśli, które do niego wysłała - których echo wciąŜ rozbrzmiewało w jego pamięci i nigdy nie przestanie dźwięczeć, bo tego nie chciał, choć czasami myślał, Ŝe byłoby lepiej, gdyby tak się stało.
- śegnaj, Ben. Kocham cię... A potem oślepiający błysk białego światła, które wyrwało go ze snu trzy lata temu. Wtedy myślał, Ŝe to tylko światło jego lampki nocnej, która zapaliła się, kiedy dręczony jakimś koszmarem trącił włącznik. Miał taką nadzieję, ale w głębi duszy wiedział, Ŝe tak nie jest. Prawda bowiem i Ben Trask były jak bratnie dusze. Prawda stanowiła jądro jego zdolności, a niekiedy była jego przekleństwem. Jak w tamtej chwili. Oślepiający błysk białego światła... ...Które zresztą wcale nie było białe, lecz zielone, i wcale nie oślepiało, tylko po prostu mrugało. Było to jedno z małych światełek na konsoli na jego biurku, które sprowadziło go na ziemię, przywołało do rzeczywistości. Ocknął się, wcisnął przycisk i połączył się z oficerem dyŜurnym. - O co chodzi? - Miał zachrypły głos. - Przepraszam, Ŝe panu przeszkadzam, szefie - nadeszła odpowiedź. Był to głos Paula Garveya, cichszy niŜ zazwyczaj. Garvey był wybitnym telepatą i pomimo zasad przestrzeganych w Wydziale - niepisanego zwyczaju, zgodnie z którym esperzy nigdy nie wykorzystywali swoich zdolności w stosunku do kolegów - wydawało się, Ŝe nieumyślnie wyczuł stan ducha Traska. - To do pana. Premier Gustaw Turczin, który dzwoni z... - Kalkuty? - przerwał mu Trask. I rzuciwszy okiem na mały stolik, na którym leŜały poranne gazety, zmarszczył brwi. - Właśnie - powiedział Garvey. - Dzwoni z... - Niemieckiej ambasady - uzupełnił Trask i zdał sobie sprawę, Ŝe dopiero świta. Stary, szczwany lis! Po chwili milczenia zdumiony Garvey powiedział: - Wygląda na to, Ŝe zdrowo mnie pan wyprzedził! Tak czy owak, to chyba pilne. - Rok Ziemi - powiedział Trask, kiwając głową. Tym razem el Nino potraktował Indie łagodnie, ale szybkość zmian pogody stanowiła tylko jeden z problemów nękających Ziemię. Kolejnym było zanieczyszczenie środowiska i to bardzo znaczne. Ulegając naciskom miejscowych krytyków, Turczin pojechał do Kalkuty, aby wziąć udział w konferencji poświęconej Rokowi Ziemi. Nie Ŝeby miał na to ochotę, bo podobnie jak Trask znał prawdę: pozbawione środków do Ŝycia wojsko budziło wielki niepokój. Ale przynajmniej ta konferencja - jedna z wielu, jakie tego roku odbywały się na świecie - uwolniła go od kilku znacznie powaŜniejszych problemów, jakie czekały go w kraju. Wykorzystując swój image, miał być rzecznikiem swego narodu.
W Brisbane Trask zawarł z premierem porozumienie: miał dopomóc Turczinowi w rozwiązaniu jego problemów, w zamian za otrzymanie pewnych waŜnych informacji; zapewne to właśnie było powodem jego telefonu. Poranne gazety przyniosły informację, Ŝe poprzedniego wieczoru Turczin został obraŜony przez jednego z niemieckich delegatów, Hansa Bruchmeistera. Turczin z miejsca zagroził opuszczeniem konferencji i powrotem do kraju. Ale poniewaŜ Rosja (wraz z USA) była uwaŜana za jednego z głównych winowajców, co byłaby warta konferencja bez udziału rosyjskiego przedstawiciela? Pozostali delegaci próbowali załagodzić sytuację, ale Turczin oświadczył: „Kiedy pan Bruchmeister mnie przeprosi - kiedy stanie przede mną twarzą w twarz w Ambasadzie Niemiec, tu w Kalkucie, w jaskini lwa - wtedy i tylko wtedy zostanę. Bo w końcu jestem rosyjskim premierem. I muszę mieć na względzie moją reputację i honor mego narodu...”. Oczywiście przekonano pana Bruchmeistera, aby przeprosił rosyjskiego premiera, i teraz Gustaw Turczin był w Ambasadzie Niemiec w Kalkucie. Jasne! - pomyślał Trask, czytając między wierszami. Prawdziwe znaczenie notatki prasowej stało się dla niego oczywiste. - W jaskini lwa, co za pierdoły! Turczin uknuł to wszystko, aby zyskać kilka minut i skorzystać z bezpiecznej linii w ambasadzie! Paul Garvey cierpliwie czekał, a Trask powiedział: - Przełącz rozmowę do mego gabinetu, dobrze? - Proszę tylko podnieść słuchawkę - odparł Garvey. - Rozmowa jest szyfrowana, więc moŜe być trochę zakłóceń. Interkom przestał mrugać, a Trask podniósł słuchawkę i powiedział: - Tu Trask, słucham. Po drugiej stronie drutu odezwał się podenerwowany głos. - Ben? Wygląda na to, Ŝe jesteś zajęty. Powiedziałem twemu pracownikowi, Ŝe to pilne. - Minęła tylko minuta - odparł Trask. - Miałem wraŜenie, Ŝe to była godzina! - mruknął tamten i ciągnął: - Słuchaj, jestem w niemieckiej ambasadzie i ta linia jest podobno bezpieczna... - I po mojej stronie szyfrowana - powiedział Trask. - ...Ale wciąŜ istnieje ryzyko. Chciałbym, aby nasza rozmowa miała charakter moŜliwie poufny. Więc będę się streszczał i to, co powiem, zapewne będzie trochę enigmatyczne.
- Czekaj! - powiedział Trask i przełączył interkom na oficera dyŜurnego. - Paul, czy gdzieś jest John Grieve? Doskonale. Znajdź go i powiedz, Ŝeby zaraz przyszedł do mego gabinetu. - Po czym znów odezwał się do Turczina: - OK, mów, postaram się słuchać uwaŜnie. - Ty... i ten twój Mr Grieve, tak? - powiedział tamten. - Tak - potwierdził Trask. - MoŜesz go uwaŜać za mego tłumacza. - A do siebie powiedział: Kiedy zwykłe przyrządy nie wystarczają, trzeba włączyć duchy! - W twoim Wydziale zawsze byli sami najlepsi - powiedział Turczin, a w jego głosie zabrzmiała nutka zazdrości. Trask odrzekł: - Tak, ale dojrzewali w warunkach naturalnych. Powszechnie wiadomo, Ŝe kiedy podkręcasz uprawy, jakość zbiorów zazwyczaj spada. - Dziś jesteśmy szczerzy, co? - powiedział tamten, gdy w gabinecie Traska rozległo się pukanie do drzwi. - I wkurzeni! - dodał Trask. Po czym zwrócił się w kierunku drzwi: - Proszę! - Aha! - powiedział Turczin. - Mr Grieve. Więc moŜemy zaczynać. Ale przedtem powiedz mi, co cię wkurzyło, Ben. - Robota papierkowa - odparł Trask. - Frustracja. Wszystkie te obowiązki, które nie pozwalają mi zająć się właściwą pracą. Ciągle wchodzą mi w drogę jakieś duperele. - Po czym westchnął. - Przepraszam, Ŝe byłem nieuprzejmy. Ale to nie jest najlepszy dzień, Ŝeby, hm, wchodzić do jaskini lwa! - Ja teŜ przepraszam, Ŝe byłem taki niecierpliwy - powiedział Turczin. - Wygląda na to, Ŝe nerwy dają o sobie znać po obu stronach drutu. - Trochę się odpręŜył. - Z pewnością czytałeś poranne gazety. Czy to był The Times? Trask przełączył słuchawkę na zainstalowany na biurku głośnik i powiedział: - Tak. Masz na myśli tę małą sprzeczkę na konferencji? Jesteś dobry w tego rodzaju gierkach. A teraz moŜesz być tak enigmatyczny, jak chcesz. - John Grieve stał juŜ koło biurka z przygotowanym notatnikiem. Grieve dobiegał pięćdziesiątki i był zatrudniony w Wydziale E co najmniej przez połowę swego Ŝycia. Mimo swoich wyjątkowych zdolności nigdy nie pracował w terenie; Trask i poprzedni szefowie Wydziału doszli do wniosku, Ŝe jest zbyt uŜyteczny w Centrali, jako oficer dyŜurny, aby go wysyłać na zewnątrz. Zresztą od strony fizycznej nie był zbyt imponujący.
Teraz był trochę pękaty, nałogowo palił i miał chroniczną zadyszkę; był juŜ prawie siwy i przedwcześnie podstarzały. Był prawy, bystry, grzeczny i bardzo angielski. Nosił głowę wysoko i wciągał brzuch, ile się dało, i mógł uchodzić za emerytowanego oficera, albo biznesmena, któremu się powiodło - przynajmniej w oczach zwykłego człowieka. Ale w rzeczywistości od zawsze pracował w Wydziale E, a Trask całkowicie na nim polegał. Wcześniej Grieve miał dwie pozazmysłowe zdolności, z których jedna była „niepewna” (w miejscowym Ŝargonie oznaczało to niewykształcone zdolności ESP), a druga była zupełnie wyjątkowa. Pierwsza z nich stanowiła dar dalekowzroczności, który w końcu przestał działać; jego „kryształowa kula” zmętniała. Ale w kaŜdym razie ta utracona zdolność stanowiła jeden z aspektów jego większego talentu, który był rodzajem telepatii. Kiedy utracił dalekowzroczność, jego zdolności telepatyczne znacząco się wzmocniły. Problem z dalekowzrocznością polegał na tym, Ŝe musiał dokładnie wiedzieć, gdzie i czego szuka, w przeciwnym razie nie „widział” niczego. Jego talent nie działał „na chybił trafił”; wymagał ustalenia kierunku, trzeba go było „naprowadzić” na właściwy cel. A specjalny rodzaj telepatii, jakim Grieve był obdarzony - który niekiedy bywał naprawdę nieoceniony - był nieco podobny. Tak samo musiał ustalić kierunek. Potrafił czytać w umyśle osoby tylko wtedy, gdy znajdowała się przed nim twarzą w twarz, gdy z nią rozmawiał lub jej słuchał... nawet przez telefon! I, podobnie jak w wypadku Traska, nikt nie mógł mu skłamać, przynajmniej nie bezpośrednio i w sytuacji takiej, jak obecna, jego zdolności sprawiały, Ŝe jakikolwiek szyfrator był zbędny. To było głównym powodem, dla którego często pełnił funkcję oficera dyŜurnego w Centrali. Był bowiem duchem, który działał ręka w rękę z wieloma przyrządami... Trask gestem wskazał, aby Grieve stanął koło niego; ten uczynił, jak mu kazano, i połoŜył swój notatnik na biurku tak, aby Trask mógł go widzieć. Wtedy szef Wydziału podjął przerwaną rozmowę z rosyjskim premierem. - A więc o co chodzi, Gustawie? Turczin odpowiedział: - Niedawno rozmawialiśmy, och, o tym i owym, omawialiśmy drobne problemy, niektóre z nich dotyczyły nas obu, ale nie było tam niczego naprawdę waŜnego. MoŜe pamiętasz? - Owszem - odparł Trask, a Grieve szybko nagryzmolił w notatniku: To coś waŜnego! - Pytałeś, czy mogę dla ciebie kogoś zlokalizować - ciągnął rosyjski premier. - Starego przyjaciela, który hula gdzieś nad Morzem Śródziemnym. Luigi Castellano? A głośno powiedział:
- A, tak! Stary jak-mu-tam! Od dawna nie widziałem go na oczy. Ale zawsze trzymał się w cieniu. - Och, nic o tym nie wiedziałem - Turczin wydawał się odmiennego zdania. Marsylia, Genua, Palermo... Jest w kontakcie ze starym gangiem. Ma takŜe sporo nowych przyjaciół w tych stronach, tak mi powiedziano. Grieve napisał w notatniku: Mafia. Rosyjska mafia. - Ale to juŜ wiedziałem! - powiedział Trask. - To co mnie naprawdę interesuje, to miejsce jego pobytu w określonym czasie, tak abym mógł... no wiesz, abym mógł się z nim skontaktować. Chodzi o to, Ŝe jestem mu coś winien, a wiesz, jak bardzo nie lubię być czyimś dłuŜnikiem. - Ładnie pomyślane - zachichotał Turczin. - Ale właśnie miałem ci powiedzieć, Ŝe sam go szukam, i to dokładnie z tego samego powodu, ze względu na wiele cennych rzeczy, które mu zawdzięczamy, za które nie zaŜądał nawet rubla. Nie Ŝebym mógł mu wiele zaoferować. Ale teraz, gdy otworzyłeś mi oczy, naprawdę myślę, Ŝe powinniśmy wyrazić mu swoją wdzięczność. Grieve pośpiesznie gryzmolił: Turczin teŜ chce go dostać. Narkotyki. L.C. zarabia miliony. Rujnuje zarówno rosyjską gospodarką, jak i zdrowie ludzi na całym świecie! Turczin nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo rozwinął się handel narkotykami. Teraz, gdy to zrozumiał, chce zlikwidować L.C. - No więc co proponujesz? - spytał Trask. - Czy zamierzasz się tym zająć? Czy zorganizujesz coś w rodzaju prezentacji... czy teŜ ja mam się tym zająć? JeŜeli to mam być ja, pamiętaj, Ŝe wciąŜ nie znam miejsca jego pobytu. - Sytuacja przedstawia się następująco - powiedział Turczin. - Kazałem jednemu ze swoich ludzi wrócić i skontaktować się ze mną, ten ktoś jest mi coś winien. Za jakiś tydzień przedstawi i poleci naszemu wspólnemu przyjacielowi pośrednika - moŜe jako nowego członka klubu? Wtedy usiądziemy i będziemy czekać na informacje - czas i miejsce. Myślę, Ŝe to powinno się udać. - Hmm - zastanawiał się Trask, dając Johnowi czas na nagryzmolenie kolejnej wiadomości: Zmusił kogoś z rosyjskiej mafii do wprowadzenia tajnego agenta do organizacji Castellana. Kiedy jego człowiek pozna zwyczaje L. C, będzie się chciał z nami spotkać. A Turczin ciągnął dalej: - Ale obawiam się, Ŝe ową prezentację będziesz musiał przygotować sam, najlepiej na własnym terenie naszego przyjaciela. Wielka szkoda, Ŝe ze względu na tę konferencję ja sam nie będę osiągalny.
Nie mogę być
w to
osobiście zamieszany,
chyba mnie
rozumiesz...Kolejna notatka Grieve’a: Cokolwiek postanowisz uczynić z Castellanem, musi to się odbyć na jego lub naszym terenie. Turczin nie chce mieć z tym nic wspólnego. - Tak, rozumiem - powiedział Trask. - Chcesz, aby to było politycznie poprawne. - No tak, mam przecieŜ stanowisko... Odgrywa waŜniejszą rolę niŜ my i stanowi większy cel. - I oczywiście - powiedział Trask - nie chcesz angaŜować zbyt wielu własnych ludzi. (To znaczy Opozycji, czyli rosyjskiego odpowiednika Wydziału E, której Turczin był teraz szefem). - Po prostu nie mogę - odparł tamten. - Tyle się dzieje. To znaczy na górze, rozumiesz? Na Uralu. W Perchorsku. Trask pomyślał: ZaangaŜował swoich esperów, aby dostarczyć mi te szczegóły na temat kompleksu i Bramy. A głośno powiedział: - No dobrze, nic na to nie poradzimy. Ale mimo wszystko musimy coś robić. Cieszę się, Ŝe wszystko wyjaśniliśmy. - Och, przed nami jeszcze długa droga, Ben. Skontaktuję się z tobą, jak tylko uzupełnię pewne braki. A jeśli to, co mówię, jest trochę niejasne, jestem pewien, Ŝe zrozumiesz. Przefaksuje ci jakieś materiały. Zaszyfrowane. Ale nic takiego, z czym miałbyś większe problemy. - Świetnie! - powiedział Trask. I juŜ chciał się poŜegnać, mówiąc: - Porozmawiamy później... Ale tamten nie dał mu skończyć. - Czekaj! - powiedział i w jego głosie moŜna było wyczuć jakby strach. Rozmawialiśmy takŜe o moim małym osobistym problemie. Czas nagli - i podejrzewam, Ŝe wkrótce ludzie zaczną szukać odpowiedzi - a wspomniałeś o jakimś rozwiązaniu, które masz pod ręką. Jak się sprawy mają w tym względzie? Znowu Perchorsk? Rosyjskie wojsko? Naciskają go? I - Nekroskop? Zaskoczony Grieve pytająco uniósł brwi i popatrzył na Traska. Trask pominął to milczeniem i powiedział: - Pracuję nad tym. Wierz mi, Gustawie, dowiesz się o tym pierwszy. Ale do tego czasu... no wiesz, mam na głowie parę własnych, powaŜnych problemów. Dokładnie trzy. - Ach tak, oczywiście! Ale pewnie sobie przypominasz, jak rozmawialiśmy o tym, Ŝe moŜesz niedługo przejść na emeryturę i wylegiwać się w słońcu.
Azyl polityczny. Ucieczka. Ale nie twoja, jego. - Istotnie. - Więc miej to na uwadze - powiedział tamten. - Chciałbym cię tam kiedyś odwiedzić, to znaczy jeŜeli zdecydujesz, Ŝe juŜ nadszedł czas, aby odpocząć. Zamiast ty, czytaj ja. Mówi o sobie. Kiedy zdecyduje się na ucieczkę, chce przybyć do nas. - Oczywiście będziesz tu mile widziany - powiedział Trask. - Muszę kończyć - powiedział Turczin. - Przyjąłem przeprosiny Bruchmeistera, który umoŜliwił mi tę kilkuminutową rozmowę bez świadków, z dala od mojej, hm, świty... Trask wyszczerzył zęby w uśmiechu i powiedział: - Następnym razem nie czekajmy tak długo. - Do widzenia, Ben - powiedział premier. I rozłączył się. Trask podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Johna Grieve’a. - Chciałbyś, abym ci to wyjaśnił? To znaczy abyś otrzymał pełniejsze wyjaśnienie niŜ to, którym obecnie dysponujesz? - Tylko jeśli masz ochotę - odparł Grieve. - Ale w kaŜdym razie myślę, Ŝe z grubsza wiem, o co chodzi, moŜe z wyjątkiem tego, co dotyczyło Nekroskopa. Więc Turczin wie, Ŝe mamy Nekroskopa? Trask wzruszył ramionami. - To stary, szczwany lis. Ale tak czy owak nie zawracaj tym sobie głowy. On tylko zgaduje. A ja wyjaśnię to... ale nie tylko tobie. - Spojrzał na zegarek. - Jest 13.50. Za dziesięć minut chcę zorganizować odprawę, więc powinienem się zbierać. Zawiadom wszystkich, dobrze, John? Dopilnuj przede wszystkim, aby przyszli Liz Merrick i Jake Cutter. Chcę, aby za dziesięć minut wszyscy, którzy są na miejscu, zebrali się w pokoju operacyjnym - zarówno esperzy jak i technicy - i biada tym, którzy nie będą mieli wiarygodnego wytłumaczenia. Kiedy Grieve wyszedł, Trask usiadł na chwilę i poczuł się stary. Psiakrew, był stary! Przyczyną tego nagłego przygnębienia było, Ŝe tak bardzo zawiódł wtedy w Brisbane, w Australii. Zawiódł Zek, nie udało mu się zabić tego, który ją zabił. Znów powrócił myślami do tej chwili. To go zŜerało jak kwas, a na to nie mógł pozwolić. W ten bowiem sposób ci dranie odnieśliby zwycięstwo. Odnieśliby zwycięstwo i świat ludzi uległby zagładzie. WciąŜ byliby na nim ludzie, ale tylko jako niewolnicy, a kobiety byłyby traktowane jak bydło. Krew byłaby Ŝyciem, ale nie ludzkim Ŝyciem. I kaŜdy stanowiłby pokarm.
Dlatego właśnie Malinari i dwa pozostałe Wampyry znalazły się tutaj, ale jak zamierzały to osiągnąć - jak zamierzały do tego doprowadzić w świecie, w którym dzień i noc miały podobną długość - to było dla niego wciąŜ tajemnicą. MoŜe zresztą nie do końca, bo w Australii istniały pewne tropy. I o tym między innymi Trask musiał powiedzieć (znów spojrzał na zegarek) za niecałe pięć minut. Chciał poprawić krawat, ale w tym momencie zdał sobie sprawę, Ŝe nie ma go dziś na sobie. Było potwornie gorąco podczas tego niekończącego się, cholernego lata. Trask podniósł się, okrąŜył biurko i podszedł do drzwi, po czym zatrzymał się, ze wstrętem potrząsnął głową i wrócił. Biorąc notatki, pomyślał: Stary i roztargniony Ben Trask, który kiedyś myślał, Ŝe będzie zawsze miody. Z Zek mógłbym być młody aŜ do śmierci. Swojej albo jej. Właśnie. Ale wiedział, co moŜe znów uczynić go młodym: widok powalonego Malinariego, z obciętą głową i spalonego na popiół. Malinariego i pozostałej dwójki oraz wszystkich tych, których udało mu się zniewolić. Kiedy juŜ ich nie będzie, znów będzie młody. Przynajmniej przez krótką chwilę. Ale co, u licha... to był Wydział E, a tutaj moŜna się było zestarzeć bardzo szybko. JeŜeli się przedtem nie umarło. A niech to diabli! Trask rozzłościł się na siebie, tupnął nogą i potrząsnął pięścią. Jeszcze jest we mnie całkiem sporo Ŝycia! Mówiąc sobie, Ŝe poczuł się trochę lepiej, skierował się do pokoju operacyjnego. Wychodząc z gabinetu, chwycił zwisającą z wieszaka marynarkę... Od jakichś czterdziestu lat Centrala Wydziału E w Londynie zajmowała to samo miejsce. Rzekomo i patrząc z zewnątrz, był to po prostu hotel, kilka minut drogi od Whitehallu; na dole był to rzeczywiście hotel - i to drogi. Jednak najwyŜsze piętro w całości zajmowała firma „międzynarodowych przedsiębiorców” i tak zawsze myśleli wszyscy kierownicy tego hotelu. Z rzadka spotykani uŜytkownicy tego piętra mieli własną windę w tylnej części budynku, prywatne schody, całkowicie odseparowane od samego hotelu, a nawet własną drabinkę poŜarową. Faktycznie byli właścicielami najwyŜszego piętra i wskutek tego pozostawali całkowicie poza zakresem funkcjonowania hotelu. I chociaŜ prywatna winda umoŜliwiała im dostęp do restauracji hotelowej i innych pomieszczeń hotelu, winda hotelowa dochodziła tylko do przedostatniego piętra. Na tablicach informacyjnych ostatniego piętra w ogóle nie było. MoŜna więc powiedzieć, Ŝe Wydziału E po prostu tam nie było. Jednak tam był.
Pokój operacyjny i zarazem pokój odpraw znajdował się po drugiej stronie korytarza w stosunku do gabinetu Traska. Idąc korytarzem, minął Pokój Harry’ego. Na starej tabliczce, która była juŜ trochę podniszczona, widniał po prostu taki oto napis: POKÓJ HARRY’EGO Trask zatrzymał się i przekręcił gałkę u drzwi. Wtedy w drzwiach były gałki, nie klamki. A teraz nie było nawet klamek! Trzeba było tylko mrugnąć w określonym miejscu, oznaczonym ID, a drzwi rozpoznawały wchodzącego i wpuszczały go do środka. Trask często się zastanawiał, jak sobie z tym radziły karły? Czy musiały podskakiwać, czy teŜ przydzielano im specjalne pokoje? A jeśli ktoś miał podbite czy przekrwione oko? Ale Pokój Harry’ego był nienaruszony. Pozostał dokładnie taki sam jak wtedy, gdy jego lokator był uwaŜany za kandydata na kolejnego szefa Wydziału. Skończyło się na niczym i Harry opuścił pokój, ale wraŜenie pozostało. I nikt nigdy nie pomyślał, aby dokonać w nim jakichkolwiek zmian. Drzwi były zamknięte na klucz, który wisiał na haczyku w biurze; nikt nie wchodził do pokoju Harry’ego, bo... no, po prostu nikt nie miał na to ochoty. Bo było to miejsce jakby poza czasem i przestrzenią. Bo był to wciąŜ jego pokój. Trask poszedł dalej, ale Harry nie przestał zaprzątać jego myśli. Harry. Harry Keogh, Nekroskop. Jedyny człowiek na świecie - przynajmniej na tym świecie który potrafił rozmawiać ze zmarłymi. Pomimo niezwykłego gorąca Trask zadrŜał. Jedyny człowiek, który rozmawiał z Zek za Ŝycia i był w stanie rozmawiać z nią nawet po... po... Ale musi o tym zapomnieć. Bo teraz, ni z tego, ni z owego, zjawił się następny. I Trask nie wiedział, czy podoba mu się myśl, Ŝe Jake Cutter moŜe rozmawiać z Zek. Harry był ciepły, uprzejmy, skromny i wyrozumiały. Ale Jake Cutter... był zupełnie inny. Było w nim coś - mimo Ŝe w Australii spisał się znakomicie - czego Trask nie mógł pojąć. MoŜe po prostu chodziło o to, Ŝe był nie do pojęcia, przynajmniej dla niego. PoniewaŜ zdolności Traska w stosunku do niego nie działały; kiedy stawał przed nim twarzą w twarz, jego detektor kłamstw jakby się wyłączał. Mentalne osłony tego człowieka były bardzo szczelne i z kaŜdym dniem stawały się coraz szczelniejsze. Mógłby kłamać w Ŝywe oczy, a Trask by tego w ogóle nie wiedział! Zapewne podejrzewałby, Ŝe coś tu nie gra, mógłby nawet zacząć powątpiewać we własne zdolności, ale nie było sposobu, aby to rozstrzygnąć. Podobnie było z wieloma jego esperami. Ian Goodly miał trudności z odczytaniem przyszłości Jake’a; nawet Liz Merrick - która była z Jakiem w dobrych stosunkach - mogła wniknąć do jego umysłu tylko wtedy, gdy spał i miał opuszczone osłony. Był to kolejny
powód, dla którego Trask... niezbyt go lubił. Dlaczego nie mógł się do niego przekonać? PoniewaŜ był szefem, nieomylnym dyrektorem Wydziału E, który musiał łamać niepisany zwyczaj Wydziału, wykorzystując Liz do poznania, co się dzieje w niesfornym umyśle Jake’a. Tak, niesfornym, i Trask był pewien, Ŝe wciąŜ ma własne plany, Ŝe jeśli nadarzy się okazja, odejdzie, aby zająć się swoimi sprawami, i moŜe nawet da się przy tym zabić. Luigi Castellano? Szef gangu, handlarz narkotyków, oprawca i morderca, który opłacał włoską i francuską policję i miał kontakty z mafią w samym sercu zdegenerowanej Rosji. Nie moŜna być jednoosobową armią walczącą z tyloma przeciwnościami i wyjść z tego zwycięsko. Potrzebne było wsparcie. Wsparcie, jakiego chętnie udzieliłby Wydział E, a nawet Gustaw Turczin, gdyby tylko Jake się wycofał i dał im szansę. Gdyby tylko pogodził się z tym, Ŝe teraz ma obowiązki znacznie waŜniejsze niŜ zaspokojenie własnej Ŝądzy krwi. Ha! Trask prychnął drwiąco. śądza krwi, dobre sobie! Ale było faktem, Ŝe Trask chciał Jake’a dla siebie, aby go wykorzystać do zaspokojenia własnej Ŝądzy krwi, krwi i Ŝycia Wampyrów. Przy końcu korytarza ludzie wchodzili do pokoju operacyjnego. „Dwie minuty”, powiedział John Grieve, doganiając Traska. Za nimi podąŜały jeszcze trzy czy cztery osoby, chcąc zdąŜyć przed rozpoczęciem zebrania. Zatrzymał się w drzwiach, aby ich przepuścić, obejrzał się i widząc, Ŝe korytarz jest pusty, wszedł za nimi. Pokój operacyjny. Pomieszczenie wypełnione rozmaitymi przyrządami, głównie słuŜącymi do nawiązywania łączności, wykorzystującymi zawieszone wysoko nad Ziemią satelity, dzięki którym moŜna było obserwować walki w Etiopii i pokazać całkiem przyzwoity (a raczej nieprzyzwoity?) obraz Ŝołnierza zatapiającego bagnet w odbycie ukrzyŜowanego „buntownika”. Albo połączyć się z komórką wywiadu zajmującą się nasłuchem radiowym, która była w stanie wychwycić wszystkie słabo zabezpieczone (oraz niektóre dobrze zabezpieczone) rozmowy telefoniczne na całym świecie. Albo uruchomić komputery, których jedynym zadaniem była ekstrapolacja, wykorzystując wszelkie dostępne informacje o dzisiejszym świecie, próbowały określić i opisać świat jutra. Zupełnie niezwykłe urządzenia... dopóki nie stało się jasne, czym naprawdę są, Ŝe stanowią coś w rodzaju kalekiego mózgu, który nie kontroluje niczego. Korzystając z niego, moŜna było widzieć i słyszeć, ale nigdy nie moŜna było poczuć smaku czy zapachu. I z wyjątkiem rzadkich sytuacji niczego nie moŜna było zmienić. Czasami Trask przyrównywał go do Boga - jednak nie do końca, poniewaŜ Bóg jest wszechwiedzący, a komputer wie tylko to, co się mu przekaŜe, nawet ekstrapolacja to tylko zgadywanie - ale przyrównywał go do
Boga, bo w jego mniemaniu Bóg nie był wszechmocny. Obdarzywszy ludzi wolną wolą, w jaki sposób mógł kontrolować ich działania? Nawet gdyby mógł, jak by był w stanie zająć się wszystkim? Jak mógłby wybierać czy naprawiać pojedyncze okropności, kiedy jednocześnie na świecie występują ich miliony? Odpowiedź: Nie mógłby... a w wypadku Traska tego nie uczynił. Trask wiele myślał o Bogu, od czasu śmierci Zek. Próbował dojść z Nim do porozumienia, ale jak dotąd mu się nie udało. Zamiast tego ulokował swoją wiarę w przyrządach i duchach.
Pokój operacyjny i znajdujące się w nim przyrządy, którymi zazwyczaj zajmowali się „technicy”, ludzie, którzy je obsługiwali. Ale przyrządy, podobnie jak Bóg (przynajmniej w oczach Traska), po prostu nie były w stanie uczynić wszystkiego. Nawet znacznie mniej niŜ Bóg; ich oczy i uszy nie mogły być wszędzie naraz. Dlatego potrzebne były duchy. Bo o ile rozmowa telefoniczna czy kontakt wideo zajmują sporo czasu, o tyle telepatia działa natychmiast. Mechaniczne urządzenia ekstrapolacyjne jedynie „odgadują” przyszłe zdarzenia, natomiast prekognici, tacy jak Ian Goodly, od czasu do czasu są w stanie przez chwilę ujrzeć przyszłość. Choćby zawieszeni nad Ziemią szpiedzy nie wiem jak skrupulatnie śledzili zanieczyszczenia na kontynentach i w oceanach, lokalizatorzy, tacy jak David Chung, mogli je zwyczajnie wywęszyć, tak jak prześwietlenie wykrywa raka. Innymi słowy - na tyle, na ile obdarzeni osobliwymi uzdolnieniami agenci Traska rzeczywiście mogli dotknąć i poczuć to, co niewidzialne - pod wieloma względami przewyŜszali maszyny, głównie tym, Ŝe nie wymagali programowania... chociaŜ zdarzały się sytuacje, gdy potrzebowali natchnienia. Brzęczenie urządzeń elektrycznych i mechanicznych - szum, buczenie i terkot, dochodzące z drugiej strony pomieszczenia - niemal zupełnie ucichły, gdy Trask wszedł na podium i zwrócił się twarzą w stronę ustawionych półkolem trzech rzędów krzeseł, tak rozmieszczonych, aby widać było wszystkie twarze. Oto tam byli: jego duchy, czy teŜ ludzie, którzy mieli z nimi do czynienia, teraz patrzyli wprost na niego. - Nie będzie Ŝadnych pochwał - powiedział głosem, który przypominał zgrzyt Ŝelaza po szkle. - śadnych gratulacji z powodu dobrze wykonanej pracy. Mamy to juŜ za sobą. Praca została dobrze wykonana, ale nie jest jeszcze zakończona. Więc nie będzie „Dzień dobry, panie i panowie”, poniewaŜ dzień nie jest dobry. Jest zły, moŜna powiedzieć czarny. Co gorsza, moŜe to być jeden z ostatnich dni przed piekielnie długą nocą. Nie chciałbym się wydać zbyt melodramatyczny, ale moŜecie być jedynymi, którzy stoją między zmierzchem a ostateczną ciemnością.
Popatrzył na ich twarze - pozbawione wyrazu, obojętne, wyczekujące. Gdzie szukać inspiracji? Oczywiście w prawdzie, tam, gdzie Trask zawsze ją znajdował. - Znacie wszyscy ten problem - powiedział. - Ale dopóki nasza grupa australijska nie znalazła się na miejscu, nikt nie wiedział, nie mógł być pewien, Ŝe oni wiedzą o nas. Teraz wiemy. W naszym świecie są wampiry, które wiedzą, Ŝe my wiemy o nich. A to zupełnie zmienia sytuację. Teraz, jako myśliwi, powinniśmy podwoić środki ostroŜności i upewnić się, Ŝe to nie my jesteśmy zwierzyną. Zdarzyło się to juŜ przedtem, jakieś trzydzieści kilka lat temu, kiedy urodzony na Ziemi wampir, Julian Bodescu, syn krwi Tibora Ferenczyego, wystąpił przeciwko Wydziałowi E, zamierzając go zniszczyć. Wówczas Harry Keogh i jego mały synek, Nekroskop, którego zdolności dorównywały zdolnościom jego ojca, zdołali powstrzymać nieuchronnie zbliŜającą się zagładę Wydziału E i nadciągającą plagę wampirów. Ale Trask nie musiał rozwijać tego tematu, jego esperzy czytali sprawozdania i znali tę historię niemal równie dobrze jak on sam. On jednak tam był. A ich twarze były nie tyle pozbawione wyrazu, co pełne szacunku. Bo wśród wszystkich, którzy przeŜyli, Trask z pewnością naleŜał do najwybitniejszych. A teraz, gdy zaczął mówić - gdy trochę się uspokoił, widząc, jak przyciąga uwagę słuchaczy - zaczął rozpoznawać ich twarze. Zaczął nawet odkrywać podobieństwo do twarzy, których juŜ tu nie było! Ale z całym szacunkiem, te ostatnie były teraz duchami, które istniały jedynie w pamięci i wyobraźni. Jak Darcy Ciarkę. Darcy, najbardziej nijaki człowiek na świecie, a zarazem dysponujący najbardziej skutecznymi i poŜytecznymi zdolnościami. Był bowiem deflektorem, czyli przeciwieństwem kogoś szczególnie podatnego na wypadki; człowiekiem, który miał anioła stróŜa; człowiekiem, który mógł z zawiązanymi oczami i w rakietach śnieŜnych przejść przez Pole minowe i nie doznać najmniejszego szwanku! Darcy był kiedyś szefem Wydziału - dopóki nie dopadła go istota, która zawładnęła Harrym, i nie odebrała mu jego zdolności. Ktoś mógłby powiedzieć, Ŝe była to wina Harry’ego, ale Trask tak nie myślał. To był Wydział E i los, który mógł w końcu dosięgnąć kaŜdego z nich. Twarz Darcy’ego przez chwilę unosiła się w pamięci Traska, po czym znikła. Jak on sam. Ale byli teŜ inni, wielu innych, którzy byli gotowi zająć jego miejsce; tłoczyli się wokół, a ich twarze wydawały się nakładać na twarze tych, którzy czekali, aŜ Trask znów zacznie mówić. Nie mógł wyrzucić ich z pamięci.
Sir Keenan Gormley, pierwszy szef Wydziału. Trask widział go takim, jaki był niegdyś: po sześćdziesiątce, co juŜ było widać, zaokrąglone ramiona i dawniej mocne, lecz teraz słabnące ciało, krótka szyja i kopulasta głowa. Lekko zamglone zielone oczy i zmarszczki po obu stronach, które przeczyły wadze jego obowiązków, siwiejące, lekko rzednące, lecz starannie uczesane włosy. Oprócz drobnych kłopotów z sercem, typowych dla męŜczyzn w jego wieku, sir Keenan był w dobrej formie jeszcze przez wiele lat... dopóki na jego drodze nie pojawili się Borys Dragosani i Maks Batu, agenci rosyjskiego odpowiednika Wydziału E. Dragosani był wampirem i nekromantą, podczas gdy Batu był tak niebezpieczny, Ŝe mógł zabić samym spojrzeniem. I jego spojrzenie zatrzymało pracę serca sir Keenana! Jednak to wszystko wydarzyło się wiele lat temu, a po upadku komunizmu dawny Związek Sowiecki ogarnęło takie zamieszanie, Ŝe jeszcze dziś panował tam polityczny chaos. Ale tak czy owak Dragosani i Batu zapłacili własnym Ŝyciem - i nie tylko Ŝyciem - za swe niegodziwe uczynki, wylądowali bowiem w miejscu znacznie bardziej mrocznym niŜ biedny sir Keenan. A stało się to za sprawą Harry’ego Keogha. Twarz Gormley a znikła z pamięci Traska, a jej miejsce zastąpiła Ŝywa twarz Johna Grieve’a, rówieśnika sir Keenana, którego obecność na zebraniu prawdopodobnie przywiodła na myśl sir Keenana... Ale to nie był jeszcze koniec korowodu twarzy z przeszłości; wydawało się, Ŝe ciągnie się bez końca. Takich twarzy, jak twarz jasnowidza, Guy Robertsa. Zuchwały, klnący bez przerwy i palący papierosa za papierosem Guy, który został przywódcą grupy w Devon po tym, jak Harry Keogh ostrzegł Wydział E o Julianie Bodescu. Trask pamiętał te czasy bardzo dobrze; wciąŜ miał niewielkie białe blizny pod prawym obojczykiem, w miejscu gdzie został ugodzony widłami w stodole na terenie wiejskiej rezydencji Bodescu. Był to koszmarny okres w historii Wydziału E. Bodescu, świeŜo upieczony wampir, zabił Guy Robertsa (czy raczej zmasakrował go, rozwaliwszy mu głowę na miazgę), gdy ten próbował ochraniać Brendę Keogh i jej synka. Ale nie tylko Guy zapłacił w ten sposób za pracę w Wydziale E. Ich imiona... nie był ich moŜe legion, ale Trask tak właśnie o nich myślał. Tak wielu przyjaciół zeszło z tego świata. Peter Keen, Simon Gower i młody Harvey Newton. Bodescu zabił ich wszystkich. Był poza tym Carl Quint, rozerwany na kawałki w Mołdawii, w siedzibie pradawnego zła. Ich twarze pojawiały się i znikały, a lista wydawała się nie mieć końca.
Alec Kyle, kolejny były szef Wydziału E, jego mózg został dokładnie wyczyszczony przez naukowców Opozycji, w ich Centrali, na zamku Bronnicy. Kyle był dosłownie martwy - utrzymywały go przy Ŝyciu jedynie ich maszyny - dopóki w jego ciele nie zamieszkał bezcielesny Nekroskop i nie przywrócił go do Ŝycia. Trask pamiętał to dobrze, byli wtedy tacy, którzy uwaŜali, Ŝe moŜe Harry wykorzystał sytuację, ale Trask temu zaprzeczył. To nie była wina Harry’ego, został wessany przez pustkę, jaka panowała w głowie Kyle’a, i gdyby tak się nie stało, świat znalazłby się w tragicznym połoŜeniu. I tak dalej, i tak dalej. Sandra Markham, młoda telepatka, która była miłością Harry’ego w czasie sprawy Janosa Ferenczyego. A mentalizm Janosa być moŜe był równie potęŜny jak mentalizm Nephrana Malinariego, i kiedy przeniknął do umysłu Sandry... to był jej koniec. Sam Nekroskop uwolnił zwampiryzowaną kobietę od tego nieszczęścia, co tylko zwiększyło jego własne poczucie winy. Ale to nie był jeszcze koniec listy... Dwukrotnie zmarły Trevor Jordan, jeszcze jeden telepata, wplątany w sieć wampirzego mentalizmu. Jordan przystawił sobie pistolet do ust i pociągnął za spust - „na Ŝyczenie” Janosa Ferenczyego. Nekroskop sprowadził Jordana z powrotem ze świata zmarłych (BoŜe, Ŝe teŜ takie rzeczy byty moŜliwe!) tylko po to, aby Wydział E kazał uśmiercić go ponownie, uwaŜając, Ŝe takŜe musi być wampirem. Bo kiedy człowiek umiera, to musi pozostać martwy. Chyba Ŝe jest niemartwy. I Ken Layard, lokalizator, który zlokalizował coś, czego lepiej było nie tykać, a z czym jeden z „przyjaciół” Harry’ego zza grobu miał do czynienia w górach Zarandului w Rumunii. No i Zek Fóener, której kochana, utracona na zawsze twarz pojawiła się w miejscu twarzy Millie Cleary. Były tak róŜne, a jednak Trask Ŝywił do nich obu podobne uczucia. Obie były telepatkami, ale Zek, biedna Zek! Od trzech lat nie było jej juŜ wśród Ŝywych, a wciąŜ nie została pomszczona, jej oczy wydawały się wpatrywać w Traska z niewinnej twarzy Millie. I wreszcie Nekroskop - Harry Keogh - zagubiony w czasie i przestrzeni, gdzieś w Kontinuum Móbiusa. Martwy, ale nie w ten sposób, jak pojmujemy śmierć. Odszedł... ale nie całkiem. Harry z twarzą Aleca Kyle’a, która w końcu stała się jego własną twarzą. Ale tu pojawiał się problem, poniewaŜ twarz Harry’ego po prostu unosiła się przed oczyma pamięci Traska i nie chciała osiąść na ramionach nikogo z obecnych. I wtedy, gdy Trask przyglądał się tym, wpatrującym się w niego, prawdziwym twarzom, zrozumiał, dlaczego twarz Harry’ego tutaj nie pasuje. Było tak, poniewaŜ nikt spośród słuchaczy nigdy nie byłby w stanie jej przyjąć. A jedynej twarzy, jakiej szukał wzrokiem, nie było.
Kiedy Trask zdał sobie z tego sprawę, jego Ŝal stopniowo przerodził się w gniew, który stale rosnąc, wykrzywił mu usta w grymas... ...I wtedy cicho otworzyły się drzwi pokoju operacyjnego, w których stanęli Jake Cutter i Liz Merrick. Przez chwilę panowała złowieszcza cisza, a oczy wszystkich skierowały się na tę parę. Zwłaszcza na Jake’a. Trask właściwie nie był zaskoczony, gdy w ciągu tych paru sekund widmowa twarz Harry’ego Keogha idealnie przylgnęła do postaci Jake’a. A to sprawiło, Ŝe jego gniew wzrósł jeszcze bardziej... II Obrazy z przyszłości Myśli Traska, jego wspomnienia, trwały zaledwie kilka sekund. Ale miał wraŜenie, Ŝe to było kilka godzin, i zakaszlał, aby pokryć zmieszanie, a takŜe aby opuścił go gniew. Bo to było typowe dla Jake’a: niezdyscyplinowany, przekorny i wiecznie spóźniający się. A Liz wyraźnie czuła do niego coraz większą sympatię, co sprawiło, Ŝe Trask pomyślał: Jeśli nie zdołamy go zmienić, uczynić naszym człowiekiem, będzie to utrata nie tylko jednego człowieka - jednego espera i jego niewiarygodnych moŜliwości - lecz takŜe i Liz, którą zabierze ze sobą! A ja wciąŜ nie mam co do niego stuprocentowej pewności. Sprawiał dobre wraŜenie w Australii, ale od tego czasu... co się właściwie z nim dzieje? Co to jest, u licha? To były tylko myśli, ale w tym miejscu, wśród tych ludzi, myśli miały wagę nie mniejszą niŜ w Kontinuum Móbiusa. A Liz Merrick była jeszcze niedoświadczoną telepatką. Nie potrafiła przekazywać wiadomości (chyba Ŝe do Jake’a albo do jakiegoś innego mentalisty, który celowo wniknął do jej umysłu), ale była doskonałym odbiornikiem. I mimo przestrzeganej w Wydziale E zasady, aby nie wnikać do umysłu współtowarzyszy, mogła nieumyślnie odebrać myśli Traska. Z jej twarzy nie moŜna było nic wyczytać, gdy odwróciła wzrok od jego gniewnej twarzy. I zanim Trask zdąŜył się odezwać, szybko powiedziała: - Ćwiczyliśmy. - Po czym dodała cierpko: - A przynajmniej robilibyśmy to, gdybym... - Gdybyśmy - przerwał Jake. - Gdybyśmy się nie pogubili. Ale tak się niestety stało. Wzruszył ramionami, najwyraźniej nieporuszony. - W kaŜdym razie chwilowo - podjęła Liz. - Przeprowadzaliśmy ostatnią próbę i... chyba straciliśmy trop w czasie. - Zagryzła wargi i spojrzała oskarŜycielsko na Jake’a, po czym odwróciła wzrok. Trask popatrzył na nią i w jej twarzy wyczytał rozczarowanie, ale nie on był jego źródłem. Nie „podsłuchała” go; jej chłód wynikał z frustracji, zrodzonej z niepowodzenia. A
kiedy spojrzał na Jake’a... nie wiedział, co właściwie jest w stanie odczytać. Prawdę mówiąc, nic! Osłona Jake’a była wyjątkowo szczelna. Ale jeśli mówi prawdę, po co ta osłona? A moŜe był to po prostu efekt uboczny strzałki Harry’ego Keogha, jakiś intuicyjny środek obronny. W kaŜdym razie moŜna się było tego spodziewać. Trask był zupełnie pewien, Ŝe prawdziwy Nekroskop takŜe parę razy go nabrał. A poza tym ich wymówki nie były zbyt przekonywające. - Zdolności rosną i maleją - wychrypiał Trask. - śadna nie działa przez cały czas na najwyŜszych obrotach. Ale jest czas na ćwiczenia i czas na zebrania, kontakty, Ŝeby wiedzieć, co się dzieje wokół. Nie moŜna być w doskonałej formie, jeśli się nie wie, co się dzieje. Nie ma sensu, Ŝebym ustalał codzienne zajęcia i wzywał pracowników, gdy tacy jak wy zwyczajnie ignorują takie mało waŜne, nieistotne sprawy! Więc skoro udało wam się wytrzymać przez parę minut, nie śpieszcie się, znajdźcie sobie jakieś krzesła... i siadajcie, dojasnej cholery! Trask w zasadzie uwaŜał, Ŝe uŜywanie przekleństw dowodzi braku odpowiedniego czy „przyzwoitego” słownictwa, nie lubił kląć. Ale w rzadkich wypadkach nawet i jemu coś się czasami wymknęło, jeśli był zestresowany albo, tak jak teraz, zirytowany. Jego esperzy byli tego świadomi i wiedzieli, kiedy się wycofać. Twarz Liz poczerwieniała, ale Jake tylko wzruszył ramionami - wcale nie przepraszająco - i nadal robił wraŜenie niezainteresowanego. Po chwili rozdzielili się: ona usiadła z tyłu, a Jake z przodu, na samym środku. Trask odczekał, odprowadzając ich spojrzeniem, kiedy zajmowali miejsca... Jake Cutter miał trzydzieści parę lat, ale jego wygląd wskazywał na to, Ŝe Ŝyje intensywnie, co dodawało mu parę lat. Trask słyszał, jak dwadzieścia kilka lat temu, podczas jednego ze swych tournée po Anglii, piosenkarz country, Johnny Cash, wyjaśniał, Ŝe „nie lata są waŜne, ale przebyty dystans”. I tak zapewne było takŜe w wypadku Jake’a. Był wysoki, miał jakieś sześć stóp i dwa cale wzrostu, był długonogi i długoręki. Włosy miał ciemnobrązowe, podobnie jak oczy, a twarz wyjątkowo szczupłą. Z profilu wydawała się wręcz kanciasta. Wyglądał, jakby brakowało mu porządnego posiłku, ale z drugiej strony gdyby przytył, nie bardzo by to do niego pasowało. Wargi miał cienkie, co nadawało jego ustom wyraz okrucieństwa, a kiedy się uśmiechał, nie było wiadomo, czy kryje się za tym jakieś poczucie humoru. Ale mogło to wynikać z jego przeszłości, zwłaszcza ostatnie lata nie były dla niego łatwe. Miał długie włosy, które opadały mu na kark, zaplatał je w warkocz. Szczęka, podobnie jak cała twarz, była kanciasta i poorana bliznami, a nos był złamany u podstawy;
przypominał dziób jastrzębia, pomyślał Trask. Jednak mimo szczupłości całego ciała ramiona miał szerokie, a opalone na brązowo ręce dobrze umięśnione. Jeansy i koszulka, którą miał na sobie, podkreślały drzemiącą w nim siłę. Nie było w nim ani krzty nieśmiałości, czy niepewności. Przeciwnie, chwytał wszystko w lot. Faktycznie - pomyślał Trask - ma wszystko, co chciałem mieć, gdy byłem w jego wieku! - Nie była to zazdrość, tylko zwykła frustracja, Ŝe wszystko to niczemu nie słuŜy. Chyba Ŝe Trask zdoła to wykorzystać. A jeśli chodzi o Liz Merrick, takŜe nie pozwoli, aby to poszło na marne! Była zbyt wiele warta jako telepatka. W Australii, choć jej zdolności jeszcze się całkowicie nie wykształciły, dawała sobie radę dobrze. Jeśli więc jej talent się rozwinie... no cóŜ, Trask po prostu pragnął, aby tak się stało, to wszystko... Liz usiadła na swoim miejscu i wyglądała teraz na mniej podenerwowaną. Była bardzo atrakcyjną dziewczyną, nie, kobietą, poprawił się Trask. Miała jakieś pięć stóp i siedem cali wzrostu, była szczupła jak trzcina i sylwetką przypominała gwiazdę filmową. Kruczoczarne włosy miała równo obcięte, a kiedy uśmiechała się, rozjaśniała się cała jej twarz. Szkoda, Ŝe nie zdarzało się to częściej, ale praca w Wydziale E była zajęciem naprawdę powaŜnym. Cholera, jednak w obecności Jake’a Cuttera uśmiechała się naprawdę często! Trask popatrzył na Cuttera siedzącego w pierwszym rzędzie, z wyciągniętymi przed siebie nogami, jakby miał w nosie cały świat. I to miał być następny Nekroskop? Coś takiego! Czując, Ŝe ponownie ogarnia go gniew, Trask znów przeniósł spojrzenie na Liz.Jej zielone oczy wpatrywały się w niego spod grzywki kruczoczarnych włosów. Miała lekko zadarty nosek, który zawsze się marszczył, ilekroć była zdenerwowana. Pełne usta o tak czerwonych wargach, Ŝe prawie nie wymagały szminki, były lekko skośne w stosunku do brody, która nosiła wyraz zdecydowania. Była wciąŜ bardzo młoda i pełna Ŝycia i Trask uwaŜał, Ŝe to wstyd, iŜ związała się z jego organizacją. Bo jeśli nie będzie miała szczęścia, ta praca sprawi, Ŝe zestarzeje się bardzo szybko, nie miał co do tego wątpliwości. Ale co, u licha...? Tak nie wolno było myśleć! W rzeczywistości naleŜała przecieŜ do Wydziału E, a Wydział zawsze powinien być na pierwszym miejscu. Trask wiedział, Ŝe najpierw zdała sobie z tego sprawę ona sama; wiedział, Ŝe pasuje tutaj jak ulał i Ŝe pragnie tylko być częścią zespołu. A przynajmniej ona tego pragnęła, jej uśmiech i gotowość przyłączenia się do nich wskazywały na to dobitnie. Więc co się teraz zmieniło? Bo jak Trask ostatnio zaobserwował, Liz nie uśmiechała się juŜ tak często. JuŜ nie.
Być moŜe w Australii złoŜył na jej barki zbyt wiele pracy i „dojrzała” zbyt szybko, widziała zbyt wiele i zbyt blisko i zdała sobie sprawę, jak brudna i niebezpieczna moŜe być ta praca. Albo teŜ jej stosunki z Jakiem psuły się i rodził się jakiś nowy związek. A Wydział E powinien się obejść bez takich komplikacji. Ale tych dwoje rozwijających się i pracujących razem - jaki potęŜny zespół mogli stworzyć! Tak by się stało, gdyby Ben Trask miał na to wpływ... - Dobrze - powiedział, błądząc wzrokiem po słuchaczach. - Teraz, gdy juŜ wszyscy są na miejscu, moŜe uda nam się kontynuować. Ci z was, którzy nie byli z nami na pustyni Gibsona, a później w górach Macphersona i na wyspie Jethra Manchestera, czytali wstępny raport na ten temat. No cóŜ, ten raport nie jest zfy, choć był przygotowywany w wielkim pośpiechu i oczywiście nie obejmuje wszystkich faktów, zajmiemy się tym później, a teraz nie będę nań tracił więcej czasu. Tak więc nasze dzisiejsze spotkanie jest nie tyle odprawą, co okazją do podsumowania tego, co osiągnęliśmy i czego nie udało nam się osiągnąć, czego dowiedzieliśmy się, a czego moŜemy się tylko domyślać, choć zazwyczaj nasze domysły nie są dalekie od prawdy. Najpierw podsumuję, co zrobiliśmy. Dzięki Davidowi Chungowi, który wychwycił pierwsze oznaki mentalnego smogu, udało nam się zlokalizować i zniszczyć kryjówkę Nephrana Malinariego na pustyni Gibsona. Zlikwidowaliśmy takŜe jednego z jego poruczników, inŜyniera Bruce’a Trenniera, którego Malinari zwerbował w rumuńskim Schronieniu. Miał go tylko przez trzy dni, ale wykonał dobrą robotę; ten facet był... paskudny! Nie mam wątpliwości, Ŝe Trennier był na najlepszej drodze do zostania Wampyrem! Tym razem uznanie naleŜy się Liz Merrick, która rzuciła Trennierowi wyzwanie - odwiedziła go - wywabiła z jego nory i pognębiła. A my, czyli reszta grupy, dokończyliśmy dzieła, obezwładniliśmy go i spaliliśmy na węgiel czarny! Trask wziął głęboki oddech, mruknął z zadowoleniem i ciągnął dalej. - Zlikwidowaliśmy takŜe jego niewolników, którzy byli juŜ całkiem zwampiryzowani. Ale jak wszyscy wiecie, dla ofiar wampiryzmu nie istnieje punkt bez odwrotu, nawet ci, którzy tylko rozpoczęli tę podróŜ, i tak zaszli o wiele za daleko. Więc wyświadczyliśmy im przysługę, bo nie było juŜ dla nich Ŝadnej nadziei. Ale Trennier i Malinari byli w kontakcie telepatycznym. Kiedy Trennier umierał, skontaktował się ze swym panem, co takŜe wychwycił David Chung, był to krótkotrwały kontakt, który jednak doprowadził nas do Brisbane i gór Macphersona, a takŜe do drugiej kryjówki. - Malinari przejął kontrolę nad Xanadu, kurortem w górach Macphersona. Miejsce to stanowiło ekskluzywny ośrodek, trochę róŜny od jakiegokolwiek dworu, jaki zamieszkiwał w
Kramie Gwiazd! W rzeczywistości jego siedziba stanowiła luksusowe mieszkanie, znajdujące się ponad centralną Kopułą Rozkoszy Xanadu... czyli kasynem, moŜecie to sobie wyobrazić? Gdybyśmy byli cyniczni - wiem, Ŝe czasami jesteśmy z racji naszych zdolności - coś takiego mogłoby nawet skłonić nas do zastanowienia się nad Las Vegas, nieprawdaŜ? Wydawało się, Ŝe Trask trochę się rozchmurzył, słuchacze to spostrzegli i paru z nich uśmiechnęło się cierpko, kiwając głowami. - Ale lepiej w to nie wchodźcie! - podjął Ŝartobliwie. - Bóg wie, Ŝe w tym miejscu zawsze były pijawki! Rozległo się kilka stłumionych śmiechów, a kiedy ustały, uśmiech zniknął z twarzy Traska. I teraz przyszedł czas na puentę. - Xanadu jest w ruinach, jest jak wypatroszona ryba! - powiedział Trask zachrypłym głosem, w którym nie było juŜ najmniejszego śladu rozbawienia. - I uczynił to Malinari. Uczynił to nam, a przynajmniej tego próbował, i mieliśmy cholerne szczęście, Ŝe z nami mu się nie udało! Podobnie było na wyspie Jethra Manchestera. Jego niewolnicy wiedzieli, Ŝe się zbliŜamy, chociaŜ nie byli zbyt dobrze przygotowani. Ale moŜe nie chcieli być przygotowani, bo w końcu byli zwykłymi ludźmi, ofiarami. Oto, co chcę wam powiedzieć: Nephran Malinari - ten przeklęty wampir, ten lord Wampyrów - wie o nas! Prawdopodobnie dowiedział się całkiem sporo od... od biednej Zek, trochę od Trenniera i Bóg jeden wie, jak wiele od nas samych, kiedy byliśmy tak blisko niego. Jest telepatą; nie, raczej naleŜałoby powiedzieć mentalistą, niewiarygodnie utalentowaną istotą, wyposaŜoną w ogromne rezerwy tego, co nazywamy percepcją pozazmysłowa, i jest naszym śmiertelnym wrogiem od chwili... od dnia, w którym sprawiliśmy, Ŝe świat wampirów obrócił się wokół własnej osi, zabijając Devetaki Czaszkolicą i jej potomstwo w Krainie Gwiazd. Tak bardzo jest niebezpieczny. Jednak uciekł... ale gdzie, jak dotąd, nie mamy pojęcia, choć dysponujemy dowodami, które sugerują, Ŝe nie ma go juŜ w Australii. Ale gdziekolwiek jest, jedno wydaje się pewne: odnalezienie i załatwienie go nie będzie łatwiejsze niŜ poprzednio... OK, więc uciekł. Ale jego ludziom - albo tym nieszczęsnym istotom, które kiedyś były ludźmi - się nie udało. Przynajmniej moŜemy sobie pogratulować, Ŝe tę część naszego zadania wykonaliśmy jak naleŜy. Cieszymy się więc, Ŝe jeśli chodzi o nas, kontynent australijski jest wolny od tej zarazy. Naturalnie pragnęlibyśmy, aby tak pozostało, jednak abyśmy mieli absolutną pewność, zamierzam odkomenderować jednego lokalizatora, kilku obserwatorów i moŜe takŜe telepatę, aby tam się udali i sprawdzili wszystko na miejscu. Są tam bowiem tropy, którymi nie mieliśmy okazji się zająć, i rozmaite inne sprawy, które trzeba
załatwić. Więc jeśli chodzi o tych, którzy wezmą w tym udział, przepraszam, Ŝe robię to w ostatniej chwili, ale czas ma tutaj zasadnicze znaczenie. Nie moŜemy juŜ sobie pozwolić na to, aby siedzieć tutaj bezczynnie, podczas gdy trzy Wielkie Wampiry z Krainy Gwiazd są na wolności, przygotowując, Bóg wie jaką, awanturę i szaleństwo w naszym świecie. Doskonale, w ciągu najbliŜszych dwudziestu czterech godzin będziemy wiedzieli, kto tam pojedzie, a potem ci szczęśliwcy będą mieli akurat dość czasu, Ŝeby się spakować i ruszyć w drogę... Trask przerwał, aby zajrzeć do swoich notatek, kiwnął głową i powiedział: - Przed chwilą postawiłem coś w rodzaju pytania. Powinno zapaść wam w pamięć. Co teŜ szykują w naszym świecie Malinari, Szwart i Vavara? Co robią lub planują? Wiemy, czego nie robią. Nie biorą niewolników, ani nie wampiryzują ludzi, a jeśli nawet to czynią, to na bardzo małą skalę. Chodzi mi o to, Ŝe nie rozsiewają zarazy. Przynajmniej na razie. Ale z pewnością muszą to robić. Na tym przecieŜ polega ich istnienie. Spytajcie jakiegokolwiek wampira, a powie wam, Ŝe krew to Ŝycie! - Trask oŜywił się teraz, oczy płonęły w jego zmęczonej twarzy. - Wampiry „Ŝyją”, czyniąc z ludzi niewolników, wysysając krew swych ofiar oraz rozsiewając śmierć i nieśmierć. Więc dlaczego nie dosięgła nas ta zaraza? Wiem, Ŝe dla Wampyrów czas nie ma Ŝadnego znaczenia, ale są juŜ tutaj trzy lata! Dwie wielkie nacje powinny juŜ toczyć ze sobą wojnę! Połowa ludzi uzbrojona w łuki i drewniane kołki, a druga połowa z płonącymi oczami i ukryta w mroku. Tanie srebrne krucyfiksy sprzedawane dwa razy droŜej niŜ złoto. Ogniska w centrach miast i mdlący odór palącego się ciała wampirów. A nocą nieustannie rosnące rzesze spragnionych, pustoszących wszystko wokół, wampirów, polujących na nowe ofiary, aby je rzucić w płomienie własnego piekła! Trask znowu przerwał, aby to, co powiedział, dotarło do wszystkich obecnych, po czym ciągnął juŜ nieco spokojniej. - Jeśli odnieśliście wraŜenie, Ŝe posuwam się trochę za daleko, to przede wszystkim dlatego, Ŝeby was obudzić, zmobilizować, zachęcić do działania, nie Ŝebyście rzeczywiście Potrzebowali takiej zachęty. Ale minęły trzy długie lata i przez cały ten czas pociłem się, otrzymując informacje, których Wy nie byliście świadomi. A teraz... myślę, Ŝe juŜ czas, abyście poznali całą prawdę. Chcecie wiedzieć, co mam do powiedzenia? Posłuchajcie. Kiedy dowiedzieliśmy się, Ŝe nastąpiła ta inwazja, wiedzieliśmy, Ŝe Malinari i pozostałe dwa potwory wyszły na zewnątrz ze zbiornika ściekowego w Schronieniu wraz z trzema niewolnikami, przypuszczalnie porucznikami. Kiedy pojechaliśmy do Rumunii, odkryliśmy, Ŝe wampiry zwerbowały takŜe trzech spośród naszych ludzi - nie esperów, lecz pracowników Schronienia - i zabrali ich ze sobą, być moŜe traktując jako poŜywienie - Wielki
BoŜe! - ale co bardziej prawdopodobne, jako przewodników po nieznanym dla nich świecie. Jednym z tej trójki był Bruce Trennier, którym juŜ nie musimy się przejmować. W owym czasie całą tę grupę stanowili dwaj lordowie i lady Wampyrów, trzej porucznicy i trzy przyszłe wampiry, które - zaleŜnie od praw doboru nienaturalnego funkcjonujących w Krainie Gwiazd - mogły awansować, osiągając wyŜszy szczebel wampiryzmu. Te właśnie dane wprowadziliśmy do naszych komputerów ekstrapolacyjnych, wraz z kilkoma, opartymi na przypuszczeniach, danymi dotyczącymi szybkości przekazywania wampiryzmu.
W
rzeczywistości
spodziewaliśmy
się,
Ŝe
rozwinie
się
epidemia,
przygotowaliśmy się do tego, wierząc, Ŝe nasze cele znajdziemy w trzech ogniskach infekcji i Ŝe wówczas będziemy w stanie przeprowadzić potęŜne uderzenie wojskowe, po którym nastąpi długi okres gruntownego „oczyszczania”, który moŜe potrwać nawet sto lat! Przygotowaliśmy się więc, ale nie zdradziliśmy tego nikomu. Mam na myśli większość z was. Nie powiedzieliśmy wam, Ŝe nasze komputery opracowały te dane i oszacowały, Ŝe Armagedon nastąpi za 2,5-3 lata i Ŝe wtedy, jak juŜ mówiłem, połowa populacji będzie toczyć wojnę z drugą, zwampiryzowaną połową ludzkości. Nie mówiliśmy wam o tym, poniewaŜ Minister Odpowiedzialny nam tego zabronił; w końcu jesteście ludźmi i wielu z was ma rodziny, a choć jesteśmy Wydziałem E, w obliczu ostatecznej katastrofy będziemy podatni na panikę tak samo jak wszyscy inni. Krótko mówiąc, chcieliśmy, abyście byli tutaj, a nie uciekli w trosce o los waszych krewnych i przyjaciół. Nie powiedzieliśmy wam o tym wszystkim takŜe dlatego, Ŝe przedstawiony przeze mnie scenariusz sądnego dnia był jednym z kilku moŜliwych. Jednak przede wszystkim - ja sam i paru innych, którzy byli zorientowani w sytuacji - zachowaliśmy milczenie, poniewaŜ od samego początku zauwaŜyliśmy oznaki strategicznych działań maskujących ze strony Wampyrów. To, co zrobili w Schronieniu, miało wyglądać na wandalizm na wielką skalę. MoŜe trzej brakujący członkowie personelu oszaleli, zdewastowali budynek i wymordowali wszystkich pozostałych, po czym uciekli? MoŜe chcieli, abyśmy tak właśnie myśleli. W kaŜdym razie ostatnią rzeczą, jaka wpadłaby nam do głowy - w świecie, w którym ludzie nie wierzą w wampiry - byłoby, Ŝe nastąpiła ich inwazja! Nie zapominajcie, Ŝe tylko sześcioro spośród dzieci przebywających w Schronieniu zostało rzeczywiście zabitych, ale nawet one nie wykazywały Ŝadnych zewnętrznych oznak wampiryzmu. Nawet gdyby znalazł się tam jakiś rumuński lekarz, zanim spaliliśmy całe to miejsce, wydawałoby się „oczywiste”, Ŝe te dzieci cierpiały na jakąś postać złośliwej anemii. Złośliwej? To nie jest właściwe słowo. A te dzieciaki... mój BoŜe, te biedne dzieciaki! Widzimy tutaj, jak na dłoni, działanie nikczemnej inteligencji Malinariego. Nie pozostawił przy Ŝyciu nikogo, kto mógłby o tym opowiedzieć, kto mógłby ostrzec świat o
tym, co się tam naprawdę wydarzyło. Ale po... po tym, jak wybadał Zek, z pewnością zrozumiał, Ŝe my - Wydział E - nie popuścimy. Sądzę więc, Ŝe Malinari dokładnie wiedział o naszym świecie i jego mieszkańcach. UwaŜam, Ŝe wydobył to z generała Michaiła Suworowa i jego korpusu ekspedycyjnego na długo przed tym, jak zdecydował się tutaj przybyć, a następnie potwierdził dzięki zeznaniom biednej Zek i Bruce’a Trenniera w Schronieniu. Najpierw dowiedział się od Suworowa, Ŝe ludzie z tego świata nie wierzą w istnienie wampirów, Ŝe wampiry są uwaŜane za mit zrodzony z ignorancji i dawnych zabobonów. Ale choć jest to w zasadzie prawdą, dowiedział się teŜ od Zek, Ŝe niektórzy ludzie znają większość faktów ma ten temat, co oczywiście czyniło z Wydziału E i pracujących tam esperów jego śmiertelnych wrogów. Jeśli to moŜliwe, spójrzmy na to teraz z jego punktu widzenia. Gdyby Malinari i pozostali zaczęli wampiryzować Wszystkich ludzi, z którymi by się zetknęli, jak długo by trwało, zanim my, którzy znamy prawdę, przerwalibyśmy milczenie? I ile czasu by upłynęło, zanim cała ludzkość zaczęłaby stawiać im opór? Malinari, Szwart i Vavara - to Wampyry! Ale jest ich tylko troje. Troje przeciw nam wszystkim. I muszą się jeszcze tyle nauczyć o Ziemi i jej mieszkańcach, o zaludniających ją rozmaitych rasach, o tym tak odmiennym świecie, który chcieliby podbić. Zek, moja Zek, stanowiła prawdziwy klucz. Była potęŜną mentalistką, telepatką, która znała innych, dysponujących jeszcze większymi zdolnościami. Znała Wydział E i znała inne wampiry przed Malinarim. I wciąŜ się zastanawiam, czy kiedy przeniknął do jej umysłu, zobaczył w nim Harry’ego Keogha. MoŜe Nekroskop mignął mu w jej wspomnieniach? Pomyślcie tylko, jak by mu to dało do myślenia: uciekł przed jednym z Krainy Gwiazd, aby się przekonać, Ŝe tutaj jest jeszcze jeden podobnego rodzaju! Musi więc postępować w tym świecie wyjątkowo ostroŜnie, wiedząc, Ŝe moŜe ściągnąć na siebie metafizyczne moce, co najmniej tak samo potęŜne, a moŜe jeszcze potęŜniejsze niŜ on sam... Wszystko to są oczywiście tylko przypuszczenia, domysły, ale nasze doświadczenia pokazały, Ŝe jesteśmy bliscy prawdy. Malinari i pozostali trzymają się w cieniu, przygotowując się do... do czegoś. Przewidziane przez komputery 2,5 roku minęło, a teraz juŜ 3 lata... i gdyby nie te ślady mentalnego smogu, moŜna by sądzić, Ŝe nic się nie dzieje. Więc co naprawdę się dzieje i co oni knują? W Australii natknęliśmy się na szereg tropów. Ale przede wszystkim na dowód, który był jak cios pięścią między oczy: Malinari nie ukrywał się w zrujnowanym zamku w Karpatach! Był tam, gdzie mogliśmy się go najmniej spodziewać. A to nasuwa pytanie, gdzie
są pozostali, Vavara i Szwart? Czy takŜe przebywają w miejscu, które nie przyszłoby nam do głowy? OK, wiem, co myślicie: waŜne jest nie tyle, co robią, ile gdzie to się odbywa. Ale odpowiedź na oba te pytania moŜe kryć się w tym, co znaleźliśmy pod Xanadu. Liz i Jake Cutter odnaleźli północny ogród, rodzaj hodowli grzybów, lęgowisko wampirów. I chociaŜ nikt poza nimi nie widział tego miejsca, Jake wyraził opinię, Ŝe Malinari „umieścił” tam swego porucznika z Krainy Gwiazd, aby dać początek nowym wampirom; był prawdopodobnie jedynym ze świty Malinariego, który był odpowiednio „dojrzały” (albo przegniły), aby wytworzyć zarodniki. Według Jake’a i Liz pieczara, w której znaleźli to okropieństwo, była wypełniona ową grzybnią. Co gorsza, nasz łącznik na pustyni Gibsona człowiek nazwiskiem Peter Miller, który z jakichś szalonych powodów uciekł - takŜe tam trafił. Został zwampiryzowany i... i coś mu uczyniono. Uległ metamorfozie, został obrócony w substancję odŜywczą dla czarnych grzybów, wytwarzających zarodniki wampirów. Cała ta okropna, gnijąca masa Ŝywiła się sokami wysysanymi z jego ciała, czy raczej z tego, co z niego pozostało. Fu! - Trask cały zadygotał. - Tak czy owak Jake spalił całe to miejsce i wszystko, co się tam znajdowało... Ale rzecz w tym, Ŝe Xanadu było w dosłownym sensie lęgowiskiem. A jeśli Malinari zebrał te zarodniki i wpuścił je do układu wentylacyjnego kasyna? Wówczas choroba legionistów nie miałaby Ŝadnej szansy! Nie moŜemy tak po prostu o tym zapomnieć, poniewaŜ mogę mieć rację. A Xanadu nie było jedynym miejscem w Australii, w którym „Umysł” przebywał. Zresztą jest to zadanie dla członków następnej grupy, która uda się do Australii, więc moŜe jednak nie są takimi szczęśliwcami. Kryjówki Malinariego mogły być czymś więcej niŜ tylko miejscami, w których moŜna się ukryć. W istocie nie mamy pojęcia, co mogło zostać schowane w owej starej kopalni na pustyni Gibsona, rozwijając się i czekając, aŜ nadejdzie odpowiedni czas. Musimy więc dostać się tam znowu. A jeśli chodzi o grupę, która pojedzie na wyspę Jethra Manchestera, spaliliśmy to, co znajdowało się na powierzchni, ale któŜ moŜe wiedzieć, co mogło - wciąŜ moŜe - być pod spodem? ZałóŜmy na chwilę, Ŝe trzy Wielkie Wampiry zamierzały rozsiać owe zarodniki na całym świecie. OK, opóźniliśmy więc ten plan w wypadku jednego z nich, ale co z pozostałymi dwoma? Dlatego teraz, po trzech latach spokoju, sytuacja nagle stała się krytyczna. Zdawałem sobie z tego sprawę od pewnego czasu, a teraz przekazuję tę informację wam! A jeśli mi nie wierzycie, spójrzcie na moje włosy! Tym razem w jego głosie nie było ani krzty wesołości. - Och wiem, jak cięŜko wszyscy pracowaliście - ciągnął - wykorzystując wszelkie sposoby, aby wytropić te istoty.
Poświęcaliśmy temu kaŜdą wolną chwilę, często zaniedbując inne zadania. Kiedy więc mówię o trzech latach spokoju, tonie po to, aby umniejszyć czyjeś zasługi, lecz aby podkreślić własną frustrację. Ale teraz to juŜ coś więcej niŜ frustracja i znacznie więcej niŜ zwykła obawa o losy świata. Teraz niepokoję się takŜe - i to bardzo - o was, o siebie, o nas wszystkich. Dlaczego? Wróćmy do punktu wyjścia. Malinari wie o nas. Wie juŜ na pewno, Ŝe szukamy go przez cały czas i Ŝe nie mamy zamiaru odpuścić. A jeśli jest w kontakcie z innymi, oni takŜe o tym wiedzą. Ale jeŜeli czytaliście raporty sprzed trzydziestu lat dotyczące sprawy Juliana Bodescu - jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, proponuję, abyście zrobili to teraz - wiecie, co to oznacza. Być moŜe odtąd Wampyry nie będą juŜ siedzieć z załoŜonymi rękami, czekając, aŜ je znajdziemy, ale to one znajdą nas! JuŜ prawie skończyłem. Chcę, abyście poczynając od tej chwili, wkładali jeszcze więcej wysiłku w to, co robicie. Abyście codziennie odbywali narady, spędzali więcej czasu przy waszych przyrządach i intensywniej pracowali głowami. Wykorzystujcie w pełni wasze zabawki i wasze mentalne umiejętności. Musimy znów odnaleźć Malinariego, a takŜe Vavare i Szwarta, i to szybko, zanim one odnajdą nas. Pamiętajcie bowiem, Ŝe wyliczone przez komputery trzy lata juŜ minęły! I jeszcze jedno. Musicie wszyscy być jeszcze bardziej czujni. Nie ze względu na mnie, ale ze względu na siebie samych. Zwłaszcza w środku nocy...
Kiedy esperzy jeden za drugim wyszli na korytarz i udali się do swoich pokojów, a technicy wrócili do ekranów i komputerów, stojący w drzwiach Trask zatrzymał swoich zastępców, lana Goodly’ego i Davida Chunga. - Chodźcie porozmawiać u mnie w gabinecie. Kiedy się tam znaleźli, Trask rzekł: - Od kiedy wróciliśmy, zostawiłem was w spokoju. śadnych obowiązków i Ŝadnych nacisków. Powód jest prosty: spośród moich ludzi wy dwaj macie i tak mnóstwo spraw na głowie. David, chociaŜ mam dwóch innych lokalizatorów i lepszym z nich jest Bernie Fletcher - z całym szacunkiem, jednak nie dorastają ci do pięt. Ian, pozostali prekognici są nimi tylko z nazwy. Opierają się głównie na przeczuciach i ich przypuszczenia na ogół są trafne. Ale poniewaŜ mamy do tego celu maszyny, ich jedyną zaletą jest to, Ŝe nie trzeba ich programować. Więc najwaŜniejsza jest wasza dwójka. Telepatów nam nie brakuje; wydaje mi się, Ŝe Liz Merrick robi duŜe postępy i to mimo tych nagłych komplikacji z Jakiem Cutterem, na które...
- Na które nie dajesz się nabrać? - pytająco uniósł brwi Ian Goodly, wysoki i chudy jak szkielet, przypominający bezrobotnego przedsiębiorcę pogrzebowego. Trask pokręcił głową. - Nie. Czytam w Liz jak w otwartej księdze, widzę takŜe spojrzenia, jakie rzuca w stronę Jake’a. Sądzi, Ŝe on gra na zwłokę i stara się o niej nie myśleć. A jeśli chodzi o Jake’a, juŜ w ogóle nie jestem w stanie go odczytać! Więc jest tak, jak podejrzewałem: nie zamierza nam ułatwić zadania. A dla Liz jest to wyjątkowo trudne, bo myślę, Ŝe się w nim zadurzyła. - Zadurzyła? - Goodly uniósł brwi jeszcze wyŜej. - Teraz naprawdę zaczynasz gadać jak staruszek! „Podoba jej się”, byłoby bardziej na czasie. Albo po prostu: „Chciałaby pójść z nim do łóŜka”. Dobry BoŜe! - Jak chcesz - powiedział Trask, wzruszając ramionami. - Ale on zostanie z nami - oświadczył Goodly z tą spokojną pewnością siebie, którą Trask znał tak dobrze. - Widziałeś to? - Widzę wiele, jeśli chodzi o przyszłość Jake’a. Niewiele szczegółów, nic określonego, ale tam jest. - Z nami czy idzie własną drogą? - Nie potrafię powiedzieć. MoŜe jedno i drugie. - Ha! - mruknął Trask i odetchnął głęboko, po czym podjął: - W kaŜdym razie, tak jak mówiłem, jesteście tutaj najwaŜniejsi i do was naleŜy motywowanie i pobudzanie do działania pozostałych, a jednocześnie musicie wykonywać własne zadania, najlepiej jak potraficie. Wiem, Ŝe nie jest wam łatwo pracować pod presją. Wasze zdolności są innego rodzaju. MoŜna powiedzieć, Ŝe same są sobie panem. - Właśnie - powiedział Chung. - A jeśli chodzi o Jake’a Cuttera, moje zdolności nigdy nie funkcjonowały lepiej. Wszystko, co kiedyś naleŜało do Harry’ego Keogha - takie przedmioty, jak stara szczotka do włosów - oŜywa, gdy Jake znajdzie się w pobliŜu. Więc moŜe nam wmawiać, Ŝe stracił to czy tamto, aleja wiem lepiej. Cokolwiek przejął od Harry’ego, ma tego mnóstwo! Trask popatrzył na Chunga - chiński cockney, dobiegający pięćdziesiątki, drobnej postury, ale jako lokalizator posiadający fantastyczne zdolności - i kiwnął głową. - Tak, zgodziliśmy się co do tego... w Australii widzieliśmy, jak to działa... gdyby nie on, wszyscy bylibyśmy martwi! Ale mieć coś i chcieć to zbadać czy wykorzystać - dla: nas czy dla świata - to zupełnie róŜne rzeczy... Tak czy owak, dość na temat Jake’a. Kiedy skończymy, porozmawiam z nim i z Liz i zobaczę, czy zdołam stwierdzić, w co on gra. -
Trask usiadł za biurkiem i ciągnął dalej: - A tymczasem powiedzcie mi, jak wasze sprawy. Wróciliśmy juŜ ponad tydzień temu, a jeszcze nie pisnęliście ani słowa. David, co z tą rękawicą bojową Wampyrów, którą nasz australijski major znalazł w podziemiach Xanadu? Mogła naleŜeć tylko do Malinariego albo ewentualnie do porucznika, którego uŜył jako nawozu. Wiesz coś na ten temat? Cokolwiek? Chung pokręcił głową. - Na razie nic - powiedział. - Wygląda na to, Ŝe Malinari gdzieś się ukrył. To zresztą nic dziwnego. Ukrywał się przez trzy lata, nie pozostawiwszy najmniejszego śladu. Pilnuje siei tak bardzo, Ŝe nigdy nie zostawia mentalnego smogu. I pamiętaj, Ŝe to nie on się zdradził. Zawiodło go gniazdo Trenniera na pustyni Gibsona. Nawet w Xanadu musiałem być bardzo blisko, Ŝeby go zlokalizować! Gdyby nie Jethro Manchester i inni z grupy KozioroŜca, do dziś byśmy go nie znaleźli. Więc sądzę, Ŝe kiedy go dorwiemy, zawiodą go jego słudzy, a nie on sam. I to samo dotyczy pozostałych. Trask zacisnął wargi i warknął: - Trzymajmy się tego. Przygotujemy ci osobny pokój, z dala od pokoju operacyjnego, i zapewnimy większy spokój. Jeśli zajdzie taka potrzeba, moŜesz tam spać, a rękawica bojowa razem z tobą! Ale musimy mieć jakieś wyniki... Obrócił się do Goodly’ego. - Ian, jak się przedstawia przyszłość? Kiedy prekognita przemówił, wyraz jego twarzy był jak zwykle pełen smutku. - Zawsze mam takie same kłopoty. Przyszłość jest diabelnie pokrętna. A im bardziej się staram, tym mniej widzę. Znacie to stare powiedzenie: śpiesz się powoli. No więc tak to właśnie jest. Jak wtedy, gdy dostajecie łamigłówkę, mieszaninę geometrycznych klocków, które ułoŜone we właściwy sposób dokładnie wypełniają pudełko. Jeśli nikt was nie popędza, moŜecie ją ułoŜyć. Ale jeśli tylko pojawią się ograniczenia czasowe, nagle macie dwie lewe ręce, a kawałki łamigłówki zaczynają latać we wszystkie strony. MoŜe ty mnie nie naciskałeś, Ben, ale robiłem to ja sam. A przyszłość bardzo tego nie lubi. - Nic nie widziałeś? - Trask był wyraźnie zawiedziony. Ale prekognita, zagryzając wargi, powiedział: - Widziałem... coś. Migawkowe obrazy, przebłyski - zresztą nazwij to, jak chcesz - ale nie nazywałbym tego przyszłością. Jestem równie podatny na déjà vu i paramnezję jak wszyscy inni, a to mogło być właśnie to. Nie były to wyraźne sceny, od których ugięły się pode mną nogi, które nie mogły być niczym innym jak zdarzeniami z przyszłości, zazwyczaj niebezpiecznej. Więc naturalnie nie chcę nikogo posyłać w pościg za jakimiś nieokreślonymi
cieniami. Zwłaszcza gdy moŜemy potrzebować całej załogi, jaką dysponujemy... a poza tym i tak nie wiem, gdzie właściwie miałbym tego kogoś posłać. - MoŜe lepiej wyjaśnij, co masz na myśli - powiedział Trask. - Co dokładnie widziałeś? W końcu coś jest lepsze niŜ nic. - Niekoniecznie - westchnął Goodly. - Ale skoro nalegasz... Widziałem - nie wiem jakieś kształty, postacie. Odziane w czarne szaty i unoszące się na wodzie. I widziałem, jak coś tonie, pogrąŜa się coraz głębiej i głębiej w wodnych odmętach. Widziałem... labirynt tuneli i jam, przypominających gigantyczne dziury wydrąŜone przez robaki, wypełnione jakimś okropieństwem... okropnym śluzem, przewalającym się w kosmicznej zatoce. Widziałem oczy, wpatrzone we mnie spod półprzymkniętych powiek, i dziwny cień, który z kaŜdą chwilą był coraz bliŜej... Prekognita zamilkł. Mimowolnie zadrŜał i zamrugał oczami, które przez chwilę wydawały się nieobecne, a kiedy znów spojrzał na Traska, powiedział: - To wszystko. To właśnie widziałem... Ale Trask był wciąŜ pod wraŜeniem słów tamtego, więc i on musiał się otrząsnąć, zanim się odezwał. - I ty to nazywasz niczym? - Niczym, bo nic z tym nie moŜemy zrobić - odparł precognita. - Chcę powiedzieć, Ŝe to nie ma Ŝadnego zastosowania. - Ale nie jest niczym - powiedział Trask. - Chcę, abyś to spisał. I odtąd ty i David moŜecie jeszcze ściągnąć jednego z naszych telepatów, tylko nie Liz - będziecie pracować razem. W specjalnym pokoju. A jeśli to wszystko, zwłaszcza te oczy albo ten cień, jeśli znajdą się jeszcze bliŜej, moŜe zobaczycie je znacznie wyraźniej. - Jeszcze bliŜej? - Goodly wydawał się jeszcze bardziej wychudły niŜ zwykle. - Jeśli te obrazy rzeczywiście pochodzą z przyszłości, to jedno jest pewne. Widzisz, przyszłość nigdy nie tkwi nieruchomo, ale zbliŜa się z kaŜdą chwilą...
Kiedy Trask znów znalazł się sam, połączył się z oficerem dyŜurnym i zapytał: - Paul, gdzie jest Lardis Lidesci? Nie widziałem go na mojej pogadance. - Przypuszczalnie jest tam, gdzie go wysłałeś tydzień temu - odparł Paul Garvey. - W hotelu na dole, w towarzystwie swojej Ŝony. Albo moŜe poszli do parku. Brakuje im dzikiej przyrody. Kiedy tego ranka zmieniłem oficera, który pełnił; dyŜur w ciągu nocy, Lardis siedział na biurku. Powiedział, Ŝe chce wrócić do pracy, jakiejkolwiek pracy! Mówi, Ŝe zwariuje, jeśli nie będzie miał nic do roboty.
- A co z tym uderzeniem w głowę, które zawdzięcza temu maniakowi, Peterowi Millerowi? Poza tym kiedy leciał do domu, dopadła go jakaś infekcja. - Infekcja właśnie ustąpiła. Parę zastrzyków penicyliny i było po wszystkim. Lardis ma szczęście, Ŝe to nie było nic gorszego. Są tutaj choroby, o jakich nigdy nie słyszeli w Krainie Słońca. - To prawda - przyznał Trask. - Ale mają tam taką, która jest gorsza od wszystkich naszych razem wziętych! W kazi dym razie poślij kogoś, aby go odnalazł, dobrze? Nigdy niej miałem czasu, Ŝeby go zapytać o tę robotę w Grecji. Poza tym skontaktuj się z Liz Merrick i Jakiem Cutterem i powiedz im, Ŝeby do mnie przyszli. Dzięki...
Kiedy w jakąś minutę później Liz zapukała do jego drzwi, była sama. - Gdzie jest Jake? - spytał Trask, kiedy usiadła. Liz dostała zadanie polegające na tym, aby miała oko na Jake’a. Jake miał swój pokój w Centrali, ale nie wiedział, Ŝe Liz miała pokój tuŜ obok, z dostępem do jego kwatery od strony swego małego gabinetu. Rozkazy, jakie otrzymała, były proste: miała podsłuchiwać sny Jake’a. Powinna była to robić, od kiedy wrócili z Australii, i meldować Traskowi o wynikach. Trask wiedział, Ŝe było to wbrew kodeksowi obowiązującemu w Wydziale E, ale tym razem czuł się do tego zmuszony. Było niezmiernie waŜne, aby stwierdzić, co - czy teŜ kto (przypuszczalnie Harry Keogh) - buszuje w umyśle Jake’a. Jednak jak dotąd Liz nie poinformowała go o niczym. Podobnie w ciągu dnia ona i Jake mieli pracować razem, doskonaląc swe umiejętności telepatyczne i działając jako zespół. Ale Trask przypomniał sobie owo spojrzenie, jakie Liz rzuciła Jake’owi w pokoju operacyjnym; mówiło ono wyraźnie, Ŝe jest skonsternowana i moŜe nawet trochę uraŜona. Wskutek niemoŜności dotarcia do jego umysłu? Trask w to nie wierzył. Nie, znacznie bardziej prawdopodobne było, Ŝe wynikało to z jego uporu. Niech go diabli! - pomyślał, czując, jak znowu ogarnia go frustracja. - Powiedział, Ŝe umówił się na spotkanie w parku z Lardisem Lidescim i Lissą odpowiedziała Liz. - Lardis mówił, Ŝe chce odwiedzić British Museum. Jake zaofiarował się, Ŝe go oprowadzi. Faktycznie myślę, Ŝe Jake z radością wyrwał się na parę godzin z Centrali. Mam wraŜenie, Ŝe czuje się tutaj, jakby był na uboczu. Wydaje się, Ŝe nie potrafi się przystosować. - Co takiego? - Trask zerwał się na równe nogi. - Nie potrafi się przystosować? PrzecieŜ nie robi nic, aby to osiągnąć! Co się tutaj dzieje, Liz? W Australii wydawało się, Ŝe wszystko układa się jak naleŜy, a teraz? Czy jest rzeczywiście takim marudnym dzieckiem?
Nie mów mi, Ŝe się mylę. I nie próbuj go kryć, widziałem spojrzenie, jakie mu rzuciłaś w pokoju operacyjnym. Blokuje cię, prawda? Jego gniew nie był nieoczekiwany, ale wybuchnął tak gwałtownie, Ŝe ją to zaskoczyło. - Ja... ja chciałam powiedzieć... - Wiedziałaś, Ŝe odwołałem psy gończe? - Trask walnął pięścią w biurko. - Jake jest poszukiwany we Włoszech za morderstwo, we Francji chcą go przesłuchać, jednak dzięki kontaktom w Interpolu udało mi się tymczasowo zawiesić te działania. Ten jego bandzior moŜe patrzeć na ciebie z pierwszych stron wszystkich gazet w Europie, ale blokada jest tak szczelna, Ŝe nie dostanie nawet pół kolumny na szóstej stronie Daily Sport. To właśnie dla niego uczyniłem i prawdopodobnie w ten sposób zaszkodziłem własnej reputacji. Ale Jake Cutter nie moŜe wychylić nosa poza ten budynek, bo zostanie aresztowany, a on okazuje mi wdzięczność, umawiając się z Lardisem i Lissą na zwiedzanie British Museum? Po prostu nie mogę w to uwierzyć! A poza tym kto, u diabła, pozwolił mu na opuszczenie Centrali? Liz otworzyła i zamknęła usta, ale nie powiedziała nic, a Trask z powrotem opadł na krzesło i posłał jej groźne spojrzenie zza biurka. - No więc? - warknął. W końcu zdołała przemówić, choć wiedziała, Ŝe to, co powie, prawdopodobnie znowu wyprowadzi go z równowagi. - Ma pewne sprawy do załatwienia... ma kłopoty... coś go niepokoi... to wszystko, co wiem. - I zamilkła, zagryzając wargi. Ale Trask był juŜ znacznie spokojniejszy. I chłodniejszy. - Nie, to nie wszystko, co wiesz - powiedział. - Bo nawet jeśli moje zdolności juŜ nie działają w wypadku Jake’a, z tobą jest inaczej. I nie oskarŜaj mnie, Ŝe cię szpieguję, poniewaŜ wiesz, Ŝe nie jestem w stanie tego kontrolować, to po prostu jest i tyle. Jak dodatkowy zmysł. Jeśli mnie ukłujesz szpilką, poczuję ból, a jeśli mi skłamiesz, od razu to poznam, co tobie z kolei sprawi ból. Ostatnio się zmieniłaś, Liz, i nie jest to zmiana na lepsze. OK, więc nazywasz to niewinnym kłamstwem, tak? Ale mimo to jest to kłamstwo. A mnie interesuje tylko prawda. Trask usiadł wygodnie, wziął głęboki oddech i dokończył: - Więc powiedz mi, proszę, czy Jake cię blokuje? Liz znowu zagryzła wargi i powiedziała: - Tak, myślę, Ŝe tak. Myślę, Ŝe gdyby mi pozwolił, mogłabym łatwo odczytać jego myśli. Myślę teŜ - w istocie wiem - Ŝe mogłabym przesyłać mu wiadomości. Spójrzmy
prawdzie w oczy, robiłam to w Australii, a wtedy odległość między nami wynosiła ponad trzysta mil! - To odbywało się pod presją - powiedział. - Byłaś w stresie i to była twoja ostatnia szansa, telepatyczne wołanie o pomoc. Ale jak by nie było, byliście od siebie oddaleni o trzysta mil! I on cię usłyszał i „przybył”. A potem kilka skoków do środka i na zewnątrz kopuły Malinariego w ostatnich sekundach przed eksplozją. I na koniec powrót koleją jednotorową - był nas cały wagon! - do Brisbane. A teraz... teraz nie moŜesz do niego dotrzeć, kiedy siedzi po drugiej stronie biurka? - Wiem - znowu zagryzła wargi. - On nie potrafi zapamiętać liczb. - Liczb? - Trask przez chwilę nie mógł się połapać, o co chodzi, ale potem sobie przypomniał. - Wzór Harry’ego? Dla Kontinuum? Liz przytaknęła. - W snach tylko to go pochłania. To jak powracający koszmar, jak wpatrywanie się w ekran komputera, na którym pojawiają się kolejne liczby, ułamki, równania algebraiczne i tajemnicze symbole matematyczne, a wszystko to przesuwa się i przeobraŜa na ekranie jego umysłu, podczas gdy on szuka tego jednego, najwaŜniejszego wzoru. Ale nigdy nie moŜe go znaleźć... - I tylko to wypełnia jego sny? - Nie - Liz potrząsnęła głową. - Czasami śni o tej rosyjskiej dziewczynie, o jej martwej twarzy, która patrzy na niego z okna samochodu tonącego w czarnej wodzie, a czasami... śni o mnie. Trask wzruszył ramionami (miał nadzieję, Ŝe nie wyglądało to lekcewaŜąco). - Ee, podobasz mu się, prawda? - Nie - odparła Liz, jakby z uczuciem Ŝalu. - Odpycha mnie, jakbym się wtrącała nieproszona. Odrzuca wszystko i będzie tak czynił, dopóki nie rozwiąŜe własnych problemów. - Castellano i mafia - kwaśno powiedział Trask. - To jeden z nich. - A pozostałe? - Tylko jeden, jak sądzę. Ale nie wiem, na czym polega. Jednak wiem, Ŝe jest sfrustrowany i mogłoby pomóc... - A kto nie jest sfrustrowany? - przerwał Trask, znów się gorączkując. Ale zabrnąwszy tak daleko, Liz nie miała zamiaru dać się zbić z tropu.
- ...Mogłoby pomóc, gdyby wiedział wszystko i miał dostęp do akt Keogha, albo jeszcze lepiej, gdybyś osobiście powiedział mu wszystko, co wiesz, na temat jego... jego stanu. Trask milczał przez długą chwilę, po czym powiedział: - To o to chodzi? - Tak. - I tym razem to była prawda. W kaŜdym razie na dziewięćdziesiąt procent. Jeśli chodzi o pozostałe dziesięć procent, miało to charakter bardzo osobisty, zwłaszcza dlatego, Ŝe ona sama była w jego snach. Po chwili Trask westchnął i powiedział: - Liz, naprawdę bardzo mi przykro, Ŝe na ciebie naskoczyłem. W końcu nie jesteś aniołem stróŜem Jake’a. To nie twoja wina, Ŝe ma te problemy. W pewnym sensie to takŜe nie jego wina. Ale wierz mi, robię, co mogę, aby rozwiązać jego problemy, i tylko chciałbym, Ŝeby on wreszcie zaczął współpracować. To jest bardzo waŜne. - Wiem - powiedziała, wstając z miejsca. - OK - kiwnął głową - moŜesz iść. JeŜeli go zobaczysz przede mną, powiedz mu, proszę, Ŝe chcę z nim porozmawiać. - Dobrze - powiedziała, ale w drzwiach odwróciła się i obejrzała. I znowu zagryzła wargi. - Ben...? - Tak? - Popatrzył na nią. Więc o co jeszcze chodziło? MoŜe o te dziesięć procent? - Nie jestem... nie jestem tego pewna - powiedziała. - Ale kiedy śpi i jestem w jego umyśle, mam takie dziwne uczucie, Ŝe ktoś mnie obserwuje. Czuję - nie wiem - spojrzenie oczu, wpatrzonych we mnie spod półprzymkniętych powiek. Dziwny obraz, który znika, gdy próbuję go dosięgnąć. Oczy, patrzące spod półprzymkniętych powiek? Znowu? Trask pamiętał, co powiedział Goodly. Ale to musiało być co innego. - Harry Keogh? - spróbował. Dla niego wydawało się to zupełnie oczywiste: Jake’owi towarzyszył jakiś fragment byłego Nekroskopa. - Nie - powiedziała Liz. - Nie sądzę, Ŝe to Harry. Wprawdzie nigdy go nie widziałam, ale ci, którzy go znali, niezmiennie wspominali promieniujące z niego ciepło. A tamto spojrzenie wcale nie było ciepłe. Przeciwnie: było bardzo zimne. - MoŜe to druga strona Jake’a - powiedział Trask. - Ciemna strona. Ta, która płonie Ŝądzą zemsty. Wydawała się uspokojona. - Myślisz, Ŝe to moŜliwe?
- Nie jestem psychologiem - odparł - ale wiem, Ŝe mamy róŜne poziomy świadomości i nawet gdy nie śpimy, nie zawsze mówimy, co naprawdę myślimy. Ja sam nie zawsze myślę to, co mówię, co nawiasem mówiąc, bardzo przypomina przeprosiny! Więc moŜe te oczy są „odzwierciedleniem” jednego z poziomów Jake’a, wyczuwając obecność intruza. - Zapewne masz rację - powiedziała. - PoniewaŜ zdarza się to zazwyczaj wtedy, gdy podnosi osłony, a ja zostaję „wypchnięta”. - A teraz zostaw mnie samego - powiedział Trask i udało mu się nawet uśmiechnąć. Jestem bardzo zajęty. Ale trzymaj się tego, Liz, trzymaj się tego. I następnym razem niczego nie trzymaj w tajemnicy. Mogłabyś mi powiedzieć to wszystko, unikając niepotrzebnych męczarni. - Tylko Ŝe nie miałam właściwie nic do powiedzenia - odparła. - Nic naprawdę waŜnego. - Nawet drobiazgi mogą być waŜne - znów zmusił się do uśmiechu. - Byłabyś zaskoczona. Ale w chwilę później, jak tylko zamknęły się za nią drzwi, uśmiech znikł z jego twarzy. Ktoś inny w umyśle Jake’a? Ktoś inny niŜ Harry? MoŜe jakiś zmarły? Ogromna Większość? Ale jeśli tak, to dlaczego patrzą spod półprzymkniętych powiek? PoniewaŜ Liz była intruzem, a tylko Nekroskop, Jake Cutter, był kimś, komu moŜna powierzyć sekrety zmarłych? Ha! Gdyby moŜna mu było ufać. Ale w tej chwili Trask mu nie zaufa, dopóki nim nie potrząśnie. Co takiego ukrywał Jake, Ŝe musiał oszukiwać, udając, Ŝe nic w nim nie ma? To było zaskakujące, tajemnica kryjąca kolejną tajemnicę. A Trask miał juŜ tych tajemnic pod dostatkiem... III Obrazy z teraźniejszości W Londynie była godzina piętnasta, ale 1400 mil na wschód była juŜ piąta po południu i mała grecka wysepka Krassos na Morzu Egejskim budziła się ze sjesty; było piekielnie gorąco. Ostatnim razem było tak sucho po poprzednim El Nino, w lecie 1998 roku. Wtedy całą Grecję pustoszyły poŜary i podobnie było na Filipinach, w Meksyku, na Florydzie i w południowo-zachodniej Australii. Grecy i wszyscy inni dobrze pamiętali to doświadczenie.
I teraz w kaŜdej wiosce i na kaŜdej plaŜy widniały napisy ostrzegawcze w czterech językach, ale poza rodowitymi Grekami, wydawało się, Ŝe wszyscy inni piszą równie źle jak Anglicy. NO FIRES! NOBARBEKU! SMOKERS: PLEASE EXTINGUISH CIGARETE BEFORE YOU THROWING AWAY! Jednak wszyscy rozumieli, o co chodzi, a przypaleni na słońcu angielscy turyści mieli kolejny powód, aby chichotać (juŜ nie tylko z powodu tłumaczeń rachunków w tawernach). Z drugiej strony w greckich gazetach pojawiła się informacja, z której nikt się nie śmiał... zwłaszcza Wydział Turystyki Greckich Wysp w Atenach. W pobliŜu miejscowości Limari zostało wyrzucone na brzeg ciało kobiety. Jak dotąd nie mówiono o morderstwie, poniewaŜ okoliczności jej śmierci były okryte tajemnicą, a toŜsamość pozostawała nieznana. Okoliczności, w jakich ją znaleziono (stan ciała, które spoczywało w morzu przez siedem do dziesięciu dni), nie dostarczyły Ŝadnych wskazówek co do przyczyny jej śmierci. Ale było szereg nieprawidłowości, które zdawały się sugerować nikczemne zamiary: fakt, Ŝe brakowało większej części jej twarzy, w tym górnych zębów i całej kości szczękowej. Było więc pewne, Ŝe nie uda się jej zidentyfikować za pomocą badania dentystycznego. Oczywiście, kiedy leŜała w wodzie, mogła zostać uderzona przez śrubę napędową łodzi, ale w jaki sposób znalazła się w wodzie? Pływała? Nago? Co prawda na wyspach były plaŜe nudystów, ale nie na Krassos. Pozostała część jej ciała takŜe była uszkodzona; nie miała sutków (prawdopodobnie odgryzły je kraby lub ryby), brakowało oczu, a jej uszy zostały oderwane - przypadkowo albo celowo. Ale najdziwniejsze było to, Ŝe nie zgłoszono Ŝadnego zaginięcia. Detektyw Manolis Papastamos, ekspert w dziedzinie Ŝycia, tradycji i legend greckich wysp, przybył promem z Kavali, w odpowiedzi na prośbę o pomoc wysłaną przez policję, która składała się z jednego grubego sierŜanta i czterech niedoświadczonych wieśniaków. Śledztwo w tego rodzaju sprawie wykraczało poza zakres ich obowiązków na wyspie, której obwód liczył niecałe sześćdziesiąt mil, a której głównym przemysłem była turystyka. Jednak od ponad piętnastu lat turystyka szła coraz gorzej, a w czasie gdy drachma była bardzo słaba, takie wydarzenie stanowiło wyjątkowo złą reklamę. Ciało spoczywało w chłodni od dwudziestu czterech godzin, gdy Papastamos i Eleni Barbouris, patolog sądowy, która przybyła wraz z nim z Kavali, zobaczyli je przykryte sztywnym od mrozu białym prześcieradłem, w pokoju od tyłu na posterunku policji w Limari.
Manolis Papastamos był drobny i szczupły, ale robił wraŜenie człowieka obdarzonego wielką wewnętrzną siłą. śylasty, opalony, z czarnymi kręconymi włosami, był bardzo grecki z jednym tylko wyjątkiem: poza Ŝarliwym umiłowaniem ojczyzny, miał szybki refleks i równie szybko się poruszał. Krótko mówiąc, nie było w nim cienia opieszałości, a umysł miał dociekliwy aŜ do przesady. Miał powyŜej pięćdziesiątki i wyglądał bardzo elegancko w ciemnografitowym lekkim garniturze, białej koszuli rozpiętej pod szyją i popielatych butach. Pomimo zmarszczek przecinających jego ogorzałą twarz wciąŜ był przystojny w klasyczny sposób: miał prosty nos, wysokie czoło, płaskie policzki i zaokrąglony podbródek z małym dołkiem. Dwadzieścia parę lat temu był pełen zapału - a takŜe ouzo i metaksy! - ale wówczas wydarzyło się coś, co go odmieniło, co wywróciło jego Ŝycie do góry nogami. Teraz był o wiele powaŜniejszy, znacznie bardziej staranny i wnikliwy. A jego twardzi, praktyczni koledzy w Atenach wiedzieli, co studiuje i co niemal obsesyjnie bada w tych niewielu wolnych chwilach, na jakie pozwalały mu jego obowiązki... no cóŜ, delikatnie mówiąc, uwaŜali to za wielce osobliwe. - Powinniśmy ją połoŜyć na stole - powiedziała Eleni po zdjęciu prześcieradła. - Nie jest na tyle zimna, abym nie mogła zacząć jej kroić. Faktycznie zimno powinno ograniczyć nieprzyjemny zapach. Widzisz obrzmiały brzuch, wzdęty wskutek długotrwałego zanurzenia w wodzie? Jest wypełniony gazami... Wiedział, co miała na myśli. Jako mały chłopiec w Phaestos na Krecie widział martwego delfina, którego morze wyrzuciło na brzeg. Wielkie zwierzę, długie na siedem stóp i szerokie na cztery (poniewaŜ było tak bardzo spuchnięte), trudno było ruszyć z miejsca. Miejscowi straŜacy chcieli je spalić, ale myśleli, Ŝe jest pełne słonej wody, co utrudniłoby proces palenia. Więc najpierw trzeba było pozbyć się wody. Ale gdy jeden z ludzi przebił brzuch delfina straŜackim toporkiem... Zwierzę dosłownie eksplodowało! Z głośnym sykiem dygocące martwe ciało zostało rozdarte, opryskując wszystkich gapiów, nie wyłączając młodego Manolisa i jego kolegów, ohydną, zgniłą breją! Okropny smród wydawał się utrzymywać wiele dni i jego matka nie była w stanie go zmyć z jego ubrania... - Masz zamiar przeprowadzić sekcję zwłok? - zapytał, cofając się o krok. - Jestem pewna, Ŝe widziałeś to juŜ wiele razy - odparła Eleni. - Czy ludzie w Atenach takŜe nie umierają czasami w dziwnych okolicznościach? - Ona leŜała w wodzie - powiedział Manolis i zmarszczył nos. - Gazy? Obejdę się bez gazów.
Eleni była mniej więcej w tym samym wieku co on, ale czas i praca, jaką wykonywała, nie były dla niej łaskawe. Miała siwiejące włosy i ciało wyschnięte na wiór. Była drobną, bladą kobietą, ale wciąŜ bardzo sprawną, Manolis nie miał co do tego wątpliwości. Ponadto podejrzewał, Ŝe naprawdę nie była taka zimna czy bezduszna, za jaką chciała uchodzić. - Mam maski z gazy - powiedziała. - Nasączone wodą kolońską, a moŜe ouzo, osłabiają przykry zapach. Ale nie eliminują go całkowicie. - Przechyliwszy głowę na bok, popaczyła na niego w sposób zdradzający lekkie zdziwienie. - Z drugiej strony moŜesz w ogóle na to nie patrzeć, jeŜeli nie masz ochoty. MoŜe masz delikatny Ŝołądek, co? - W jej głosie nie było cienia humoru ani sympatii. Więc moŜe Eleni Barbouris nie udawała i naprawdę była zimna i bezduszna! - Zostanę - powiedział. - Ale najpierw zawołajmy miejscowych chłopców, aby pomogli nam ją podnieść...
Kiedy policjanci wyszli - a uczynili to nie tracąc czasu - Eleni zabrała się do roboty. Najpierw przeprowadziła oględziny zewnętrzne zwłok. Nic nie mogła wywnioskować z samej głowy, ale jeśli uszkodzenie uszu i dolnej części twarzy było spowodowane śrubą napędową, nie było śladów Ŝadnych otarć na innych częściach ciała. Szyja była pokaleczona po lewej stronie, gdzie coś wyŜłobiło rowek o szerokości pół cala i głębokości ćwierć cala między oderwanym uchem a obojczykiem; mogło to być spowodowane łopatkami śruby, ale Eleni miała co do tego wątpliwości. PoniŜej brakującej Ŝuchwy przełyk był zapchany, prawdopodobnie wodorostami, i kobieta tam właśnie zaczęła, przecinając tchawicę i dzieląc ją na dwa płaty powyŜej obojczyka. Wewnątrz nacięcia, w górnej części przełyku, tkwiła ciemna masa, która stanowiła wyraźny zator. Eleni dotknęła go dłonią w gumowej rękawiczce i przekonała się, Ŝe jest spręŜysty i ma gąbczastą strukturę. Nie były to wodorosty i nie była to takŜe część ludzkiego ciała, chyba Ŝe jakiś bardzo rozrośnięty nowotwór. Zaintrygowana rozcięła mięśnie piersiowe, po czym uŜyła piły chirurgicznej, aby oddzielić górną część mostka od Ŝeber. Potem przecięła przełyk do końca, odsłaniając dalszy fragment zatoru. Ale jego część wciąŜ pozostawała niewidoczna. Manolis obserwował to wszystko, starając się nie zwracać uwagi na smród śmierci i rozkładu, który z kaŜdą chwilą stawał się coraz silniejszy. Mając usta zasłonięte gazą nasiąkniętą ouzo, wymamrotał: - Co to jest, u diabła?
Szare oczy Eleni, patrzące nań zza groteskowej i dziwnie przeraŜającej maski, były szeroko otwarte i pełne niepewności. Ale po chwili wzruszyła ramionami i odpowiedziała: - Nie dowiemy się, dopóki tego nie wydostanę. Przedmiot ten, czymkolwiek był, całkowicie zablokował gardło kobiety. Był szaro-niebieski i pofałdowany, przypominając skręconego robaka albo ślimaka. - Wydaje się taki twardy - Eleni stęknęła, wpychając palce głęboko do gardła ofiary Ŝe chyba się nie rozerwie. MoŜe uda mi się go wyciągnąć bez dalszych cięć. - I bez zbędnych ceregieli wyszarpnęła go, unosząc w górę, aby Manolis mógł mu się przyjrzeć. Detektyw cofnął się jeszcze o krok, ale to nic nie dało. PoniewaŜ nastąpiło to samo co w wypadku owego delfina z Phaestos. Mogło się wydawać, jakby Eleni potrząsnęła butelką szampana i poluzowała korek. Ale to, co wystrzeliło, wcale nie przypominało wina. Z gardła martwej kobiety wydobyła się piana ropy i śluzu, a przez całe ciało przebiegły gwałtowne drgawki, w wyniku których z odbytu wytrysnął strumień Ŝółtych ekskrementów. A martwe ciało jakby zwinęło się i opadło. Manolis wykrztusił: - Dobry BoŜe! - i odwrócił się. - Wrócę, kiedy poczuję się lepiej i... i... - Ale nie zdołał dokończyć. Jeszcze raz otworzył usta i popędził do toalety. Kiedy wymiotował, poczuł coś w rodzaju satysfakcji, słysząc, Ŝe w damskiej kabinie obok Eleni robi to samo...
- To zdarza się naprawdę rzadko - powiedziała w piętnaście minut później, kiedy wyszła z toalety. - MoŜna się do tego przyzwyczaić. MoŜe spowodował to widok twojej okropnie wykrzywionej twarzy. A moŜe zrobiłam to... na znak solidarności? - Myła węŜem białą posadzkę, spłukując nieczystości z policyjnego pomieszczenia wprost na ulicę. Na zewnątrz, na wyblakłej od słońca ulicy, nie było śladu miejscowych policjantów, tylko szły jakieś dwie zakonnice w zakapturzonych habitach, które okrywały je od stóp do głów. Zatrzymały się na moment, aby zobaczyć, co się dzieje, ale w następnej chwili zakryły twarze chusteczkami, odwróciły się i szybko odeszły. Manolis nie miał im tego za złe. WciąŜ blady powiedział: - To miejsce nigdy nie przestanie cuchnąć! - Nie, nie - odparła Eleni. - Silne środki antyseptyczne poradzą z tym sobie w mgnieniu oka. Będzie pachniało tak jak w szpitalu. Manolis pomyślał, Ŝe ciało jest teraz zdumiewająco czyste. Eleni wykonała naprawdę dobrą robotę.
- Będziesz teraz kontynuowała sekcję? - zapytał. - To nie ma sensu - odparła. - Wezmę tylko próbkę zawartości Ŝołądka, choć jego treść oczywiście uległa rozkładowi. Ale nie przejmuj się. Nie musisz być przy tym obecny. W kaŜdym razie nie zdołam przeprowadzić analizy, dopóki nie wrócę do Aten. Więc proponuję, abyś poszedł na drinka. - Nie - powiedział Manolis - ale później cię zaproszę na drinka. A teraz powiedz mi jeszcze, co zrobiłaś z tym... z tym czymś? - Nie zdołał powstrzymać drŜenia głosu, ale miał nadzieję, iŜ Eleni pomyśli, Ŝe to spóźniona reakcja na to, co się wydarzyło. Manolisowi tylko mignęło to, co Eleni trzymała w dłoni tuŜ przed... erupcją, jaka targnęła ciałem zmarłej kobiety, ale w tym, co zdołał dostrzec, było coś, co mu się nie podobało. Coś, co przypomniało mu pewną rzecz, którą widział ponad dwadzieścia lat temu na wyspie Rodos, kiedy pracował nad inną sprawą. Zupełnie inną niŜ wszystkie pozostałe, z jakimi miał przedtem do czynienia. Było to, gdy kilku ludzi - w tym jeden bardzo specjalny człowiek - opowiedziało mu o takich organizmach, jakie przed paroma minutami widział w dłoni Eleni. MoŜe zresztą się mylił, bo nigdy nie widział tego na własne oczy, więc nie miał pewności. - Masz na myśli ten morski ogórek? - Eleni Barbouris wydawała się zaprzeczać jego makabrycznym podejrzeniom. - To jej nie zabiło, jeśli ci o to chodzi. Jest tutaj, pod prześcieradłem. - Morski ogórek? - skrzywił się Manolis, ale jednocześnie poczuł, jak ogarnia go ogromna ulga. - Strzykwa - odparła. - Kuzynka morskich ślimaków. Normalnie Ŝyją w szczelinach skalnych. A ta wpełzła do innej szczeliny i tam zginęła. Mogła nawet na niej Ŝerować - nie wiem zbyt wiele na ich temat - ale jeśli tak właśnie było, zabiło ją własne obŜarstwo. Zrobiła się gruba i utknęła w gardle ofiary. Prześcieradło, teraz juŜ wiotkie, leŜało na małym stoliku stojącym w rogu pomieszczenia. Manolis podszedł bliŜej, ale na chwilę się zawahał, zanim je odchylił. Stworzenie leŜało martwe. Było drugie na jakieś czternaście cali, spłaszczone na jednym końcu i stoŜkowate na drugim. Przypominało ślepą pijawkę z głową kobry, jego ciało było pofałdowane, z rzędami haczyków po obu bokach. Z guzków znajdujących się u podstawy stoŜkowatej szyi wyrastały lepkie, pokryte kropelkami włókna, a samo stworzenie spoczywało bezwładnie na szklanym blacie stolika.
Manolis wyjął z kieszeni długopis i podniósł ogon stworzenia. Z krótkiego, rurkowatego narządu - odbytu albo moŜe pokładełka - wystawał szarawy, zwiotczały, obły obiekt o rozmiarach szklanej kulki, z którego wyciekło kilka kropelek srebrzystej, lśniącej cieczy i wylądowało na szkle. - A to? - Manolis popatrzył na Eleni, która takŜe podeszła do stolika. Wzruszyła ramionami. - Jakaś morska mysz? Naprawdę nie potrafię powiedzieć. Coś, co poŜarła strzykwa, ale nie zdąŜyła strawić? - Morska mysz? - zdziwił się Manolis. - Najpierw mor skie ogórki, a teraz morskie myszy? Znowu wzruszyła ramionami, tym razem odrobinę nie cierpliwie. - Pierścienica, Aphroditidae, opalizująca i całkiem ładna, gdy jest Ŝywa. Kiedy byłam dzieckiem, bardzo interesowałam się biologią. Ale teraz zapomniałam o swoich dziecinnych zainteresowaniach; jestem patologiem, a nie badaczem morza! Co z tobą, Manolis, i dlaczego się pocisz? - Ciągle... nie czuję się najlepiej - powiedział, co zresztą było prawdą. Zdjęła gumowe rękawiczki i sięgnęła w stronę leŜącego na stole organizmu. - Jeśli chodzi o to, to jest martwe i śmierdzi, więc trzeba to... - Trzeba to spalić! - powiedział Manolis i błyskawicznym ruchem przytrzymał jej dłoń. - Nie dotykaj tego. Nigdy nie dotykaj czegoś takiego! - Co? - wpatrywała się w niego bezgranicznie zdumiona. Delikatnie ją odsunął i powiedział: - Mogę się mylić, a jeśli tak, to z góry przepraszam, ale naprawdę myślę, Ŝe to nie jest strzykwa. Dopilnuję, aby to niezwłocznie spalono. Eleni nie przestawała się w niego wpatrywać, śledząc kaŜdy jego ruch, kiedy zawijał martwe stworzenie w prześcieradło. - To nie strzykwa? Więc jak myślisz, co to jest, u licha? Ale jeŜeli to jest w jakiś sposób związane z tą sprawą - moŜe stanowić wskazówkę, Ŝe mamy do czynienia z jakąś paskudną grą - dlaczego chcesz to spalić? Zamierzasz zniszczyć dowód? - Opis tego, co zobaczyliśmy, w zupełności wystarczy - odparł. - Ale jednego jestem pewien: nikomu nie pozwolę tego pokroić, Ŝeby się przekonać, co jest w środku! Ciesz się, Ŝe to juŜ jest martwe. - Mówisz tak, jakbyś myślał, Ŝe to jest bomba! - powiedziała. -Ale...
- śadnych ale - przerwał Manolis. - Wykonałaś dobrą robotę. Teraz proponuję, abyśmy wrócili do miasta, do naszego hotelu, trochę się odświeŜyli i poszli do którejś z tawern coś zjeść. Płacę za jedzenie i za obiecanego drinka. - Dobrze - pokręciła głową w zdumieniu. - Przypuszczam, Ŝe ty tu jesteś szefem i... - Właśnie - zgodził się zadowolony. - A teraz znajdźmy tych policjantów. Chcę, aby to ciało ponownie umieścili w chłodni, czy raczej tym razem w zamraŜarce, moŜe gdzieś w mieście. Mam przyjaciół w Londynie, którzy mogą chcieć się jemu przyjrzeć. Trzymając małe białe zawiniątko w wyciągniętej ręce, wyprowadził ją z pokoju, a kiedy szli, powiedział: - A jeśli chodzi o tego rzekomego ślimaka morskiego, masz rację: to jest dowód, więc najpierw go sfotografuję, a dopiero potem spalę!
Manolis prowadził małego fiata, wynajętego w jednym z licznych ośrodków turystycznych, rozsianych na wyspie. Około siódmej wieczorem, jadąc w cieniu porośniętych sosnami gór, minął otoczony kamiennym murem imponujący klasztor, stojący na płaskowyŜu, którego urwiste zbocza opadały do morza. Wpatrzony w wijącą się drogę, biegnącą zboczem góry, nie zwrócił specjalnej uwagi na duŜy i cięŜki prywatny samochód, który właśnie ruszał z pustego parkingu koło klasztoru, ale kiedy przyśpieszył, Eleni Barbouris zauwaŜyła go. - Na takiej maleńkiej wysepce - powiedziała - ktoś pragnie jeszcze więcej prywatności. - Mm? - Ten drogi samochód za nami - czarny, z ciemnymi, foliowanymi szybami. Kimkolwiek są, widzą nas doskonale, a my ich nie. - W Atenach jest mnóstwo takich samochodów - odparł inspektor. - Ale masz rację: bogaci ludzie cenią sobie prywatność bardziej niŜ inni. W końcu mogą sobie na to pozwolić! A co do tych okien, jeśli chodzi o unikanie słońca, są znacznie lepsze niŜ ciemne okulary. - Tak myślę - powiedziała. - Ale tu, po wschodniej stronie Krassos, w cieniu gór i w mroku wieczoru, wydają się zupełnie niepotrzebne. Ale Manolis, zmarszczywszy brwi, prawie jej nie słuchał. W jego głowie pobrzmiewało to, co przed chwilą sam powiedział. Nagle zdał sobie sprawę, Ŝe mruczy, mówiąc: - Jeśli... jeśli chodzi o unikanie słońca, tak. - Prawie go tutaj nie ma - powiedziała. - Co...? - warknął Manolis. Spojrzała na niego zaskoczona.
- Słońce - powiedziała. - Prawie go tutaj nie ma... - Ale wtedy zorientowała się, Ŝe jej towarzysz wcale nie patrzy na nią, tylko w lusterko wsteczne samochodu. - Cokolwiek... zaczęła, skręcając szyję, Ŝeby obejrzeć się za siebie. Zaledwie kilka stóp za nimi pędził samochód, który kierował się prosto na nich, jak wielka, rycząca bestia! Manolis nie mógł zahamować, bo czarny samochód był zaraz za nim. Nie mógł teŜ przyśpieszyć, bo droga skręcała ostro w prawo. Po prawej stronie wznosiła się skalna ściana, a po lewej... widniało urwisko o wysokości co najmniej stu stóp, u którego podstawy z morza wyłaniały się ostre skały. I Ŝadnej barierki zabezpieczającej. Kiedy odezwał się klakson wielkiego samochodu, Manolis próbował pokonać zakręt. Wskutek siły odśrodkowej samochód wpadł w poślizg, przecinając podwójną białą linię dzielącą go od przeciwnego pasa ruchu. Zaciskając zęby i rozpaczliwie kręcąc kierownicą, odetchnął z ulgą, ujrzawszy, Ŝe droga przed nim jest pusta. Ale to nie miało znaczenia. JuŜ nie panował nad samochodem, a w chwilę później pojazd jadący za nimi, trąbiąc nieustannie, uderzył w tył fiata. Uderzenie sprawiło, Ŝe wielki samochód zwolnił, a samochód Manolisa został wyrzucony w górę. Jak to zazwyczaj bywa podczas wypadku, wszystko wydarzyło się tak szybko, Ŝe prawie nie zdołał pomyśleć. Ale to nie był wypadek. Przypuszczam, Ŝe to juŜ koniec! - zdąŜył jednak pomyśleć, choć było to juŜ zupełnie bezuŜyteczne. - I nawet nie wiem dlaczego, choć moŜe wiem. Gdzie jest pas bezpieczeństwa! O cholera! Eleni zaczęła krzyczeć, gdy samochód uderzył w wystającą skałę, przeleciał nad kępą rosnących na skale wrzosów i uderzył w coś twardego, po czym koziołkując runął w dół. Niebo nad nimi nie przestawało wirować, gdy omywane falami oceanu skały pędziły naprzeciw z szaloną szybkością...
W Londynie była dziewiąta wieczorem i panował chłód. We wszystkich hotelach w mieście urządzenia klimatyzacyjne pracowały pełną parą, a ludzie na ulicach i w barach cieszyli się ostatnimi dniami babiego lata. Ale inni pracowali. W Centrali Wydziału E praca nie ustawała; esperzy Traska byli zajęci rozmaitymi sprawami, a sam Trask właśnie kończył to, co zaplanował na ten dzień, ciesząc się na drinka i dobrze zasłuŜony sen. Sypiał w Centrali i to juŜ od prawie trzech lat. Ale czekając - wciąŜ czekając - na Lardisa Lidesci i Jake’a, nie mógł narzekać na brak zajęć. Bo jeśli w grę wchodziły wiadomości, teorie czy jakiekolwiek informacje dotyczące przybyszy z Krainy Gwiazd, drzwi jego biura zawsze stały otworem.
Ostatnią osobą, jaka go odwiedziła, była Millicent Cleary. Millie była telepatką i dobrze znała się na komputerach; była takŜe członkinią zespołu doradców Wydziału E, doradcą Traska ds. bieŜących i jedną z jego ulubionych pracownic, jakby młodszą siostrą, której zresztą nigdy nie miał. Ale ona sama nie była juŜ taka młoda; Ŝadna z osób pamiętających „dawne, dobre czasy” nie była juŜ młoda. Tak jak sam Trask, byli tu zbyt długo i praca w Wydziale E sprawiła, Ŝe się postarzeli. Tak sobie myślał... zaledwie przed sekundą, zanim popatrzyła na niego w sposób, który dobrze znał od dawna. - JeŜeli to mają być komplementy - powiedziała - nie będę nimi sobie zawracać głowy. Młodsza siostra jest OK, ale mogłabym się doskonale obejść bez tych wszystkich zmarszczek, które tobie zawdzięczam! Trask cmoknął z niezadowoleniem. - Och, daj spokój! Millie Cleary czyta myśli swego szefa! Pokręciła głową. - Nie czytam twoich myśli, tylko martwię się o ciebie. I nawiasem mówiąc, ani sienie czuję, ani nie wyglądam jeszcze tak staro, ale ty tak. I wyraźnie starzejesz się z kaŜdym dniem. To dlatego się o ciebie martwię, wielki bracie! Rzeczywiście nie wyglądała na swoje lata, a poza tym była od niego znacznie młodsza. Millie dobiegała pięćdziesiątki, ale wyglądała o pięć lat młodziej. Była atrakcyjną blondynką; czoło zasłaniała grzywka, a z tyłu włosy spływały jej na ramiona, okalając owalną twarz i częściowo zakrywając małe, delikatne uszy. Miała niebieskie oczy, nad którymi widać było cienkie brwi, jej nos był mały i prosty. Zęby, trochę nierówne i odrobinę krzywe, lśniły bielą, a na twarzy często gościł wyraz zadumy. Miała pięć stóp i sześć cali wzrostu, bujne piersi i wąską talię. Trask zawsze czuł się przy niej wielki i silny, a czasami niezdarny. Bardzo ją lubił - naprawdę bardzo - i jeśli chodzi o niego, była jedną z niewielu osób, którym wszystko mogłoby ujść na sucho. Ale świadom jej talentu Trask ponownie skierował myśli na właściwy tor zastanawiając się, dlaczego musiał to uczynić - i przeszedł do rzeczy. - Więc co jest grane? - Myślę, Ŝe moŜe coś mam - powiedziała. - Pamiętasz, kiedy wróciłeś z Australii, poprosiłeś, abym znalazła, co się, da, na temat finansów Jethra Manchestera? Wiedząc, Ŝe Malinari zmusił go do zawiązania swego rodzaju spółki, miałeś nadzieję, Ŝe moŜe przelewy i inne transakcje pomogą wytropić Malinariego. No więc jak się okazało - choć Manchester mógł być wielkim filantropem - nie był takim mięczakiem, jak myślano. I na pewno nie był głupi. - Przerwała, aby uporządkować myśli, po czym ciągnęła dalej. - PoniewaŜ jestem, jak
często mnie nazywałeś, „chytrą babą”, przyszło mi do głowy, Ŝe tak właśnie mogło być. Spójrzmy prawdzie w oczy: nikt nie zostaje miliarderem, jeśli nie ma paru dodatkowych kart w rękawie, prawda? Więc jakąś godzinę temu poprosiłam, aby John Grieve zadzwonił do księgowego Manchestera w Brisbane. Jest nim Andrew Heyt z firmy Haggard & Heyt. - O której to było godzinie? - przerwał Trask, zmarszczywszy brwi. - O szóstej rano, to znaczy tamtego czasu? - Zrobiłam to celowo - powiedziała Millie. - O tej porze ludzie zazwyczaj są zaskoczeni, dlatego policja robi naloty we wczesnych godzinach rannych. - I zrobiliście „nalot” na księgowego Manchestera? - Właśnie. MoŜna powiedzieć, Ŝe kierowałam się przeczuciem. Tak czy owak John, nie mówiąc, kim jest, zadał Heytowi kilka podchwytliwych pytań, jak np. co się teraz dzieje z ukrytymi lokatami Manchestera w Szwajcarii i innych krajach. I zanim Heyt oprzytomniał, zanim jego mózg zaczął pracować i rzucił słuchawkę... - John dowiedział się, czego chciał - dokończył Trask. - Mianowicie - ciągnęła - odczytał w głowie Heyta, Ŝe oprócz normalnych rachunków i portfela akcji - papierów wartościowych rozmaitych firm w Australii, Wielkiej Brytanii i USA - Jethro Manchester ma takŜe kilka kont w Zurychu. - Czy John zdobył numery tych kont? Millie spojrzała na Traska szeroko otwartymi oczami i powiedziała z niewinną miną: - John jest dobry, ale nie aŜ tak! Oczekiwałeś cudu? - Tak - odparł sucho. - Nic innego mi nie wystarczy. OK, mów dalej. Słucham. - Nie, nie zdobył tych numerów, ale zdobył nazwę banku: to filia dosyć mało znanego banku o nazwie Bürger Finanz Gruppe. Faktycznie to jedyna filia, jaką zdołaliśmy odszukać, i mam wraŜenie, Ŝe gdybyśmy poszperali nieco głębiej, moglibyśmy odkryć, Ŝe jego właścicielem jest - albo był - sam Manchester! W kaŜdym razie, jak wiesz, siedem lat temu większość państw podpisało konwencję, na mocy której operacje bankowe mogą zostać poddane kontroli. Miało to na celu ukrócenie rozpowszechnionych na całym świecie nieuczciwych spekulacji i połoŜenie kresu operacjom prania pieniędzy przez syndykaty zbrodni. Tak miało być, ale to się nie udało, głównie dlatego, Ŝe paru waŜnych graczy nie podpisało tej umowy. - Pamiętam - skinął głową Trask. - Rosja, Chiny, Włochy, Grecja, a takŜe kilka państw Ameryki Południowej. - Oraz Szwajcaria! - powiedziała. - MoŜe zapomniałeś, Ŝe niektóre wielkie szwajcarskie banki wciąŜ walczą z roszczeniami śydów dotyczącymi ogromnych sum
pieniędzy, które naziści ukradli i ukryli podczas Drugiej Wojny Światowej. A jeśli chodzi o Włochów, oni w ogóle nie chcą umoŜliwić dostępu do swych banków, które w znacznej mierze są kontrolowane przez mafię. Grecja nie dysponuje gotówką, o którą warto kruszyć kopie! Natomiast Chińczycy zwyczajnie nie są zainteresowani, bo wobec rzekomego „braku przestępstwa”
-
w
ich
reŜimie
samo
utrzymywanie
kontaktów
towarzyskich
z
międzynarodowymi przestępcami było karane wieloletnim więzieniem w osławionych „ośrodkach reedukacji” - poczuliby się zniewaŜeni! A poza tym są jeszcze owe państwa Ameryki Południowej, o których wspomniałeś, które z oczywistych powodów nie chciały mieć z całą sprawą nic wspólnego. Jeśli chodzi o biednych Rosjan, wciąŜ nie wiedzą, która droga prowadzi do celu... Znowu przerwała i Trask zauwaŜył, Ŝe wygląda na zamyśloną. - Mów dalej - zachęcił ją. Wzruszyła ramionami i podjęła przerwany wątek, ale jakby niechętnie. - Kłopot polega na tym - zaczęła powoli - Ŝe zawsze byłam nadgorliwa, wiesz? Często porywałam się z motyką na słońce. A tym razem chyba balansowałam na krawędzi. - To są banały - oczy Traska zwęziły się. - MoŜe zechcesz się wyraŜać bardziej zrozumiale, dobrze? - Och, nie chciałabym stroić sobie Ŝartów, Ben - powiedziała Millie. - W kaŜdym razie nie z ciebie. - Więc wyrzuć to z siebie. - No dobrze - znów wzruszyła ramionami. - Przypuszczam, Ŝe naprawdę powinnam była dostać upowaŜnienie, zanim, no wiesz... - Zanim co? - Zanim skontaktowałam się z bankiem Burger Finanz Gruppe - powiedziała i znowu przerwała. Trask westchnął i rzekł: - To mi przypomina rwanie zęba! Więc z kim rozmawiałaś w tym banku? - Ściśle biorąc, to nie byłam ja - odparła. - To znaczy ja nie rozmawiałam z nikim - ani z niczym - w tym banku. Poprosiłam o to tego potulnego technika, Jimmy’ego Harveya... Teraz wszystko stało się jasne. Po pierwsze czas: godzinę temu w Zurychu była dziewiąta wieczorem i banki powinny być zamknięte. A Millie powiedziała, Ŝe nie rozmawiała z nikim - ani z niczym - ale zrobił to za nią ten Jimmy Harvey. Harvey, technik, jeden ze speców od tajnych operacji i inwigilacji. Odpowiedź była oczywista.
- Kazałaś mu włamać się do bankowego komputera? - To pytanie zabrzmiało raczej jak oskarŜenie. Trask świdrował ją wzrokiem. Starając się wyglądać niewinnie, Millie próbowała wzruszyć ramionami, ale nie bardzo jej się to udało. - To zabrało zaledwie pięć minut - powiedziała nerwowo. - Wystarczyło, aby się włamać, dostać do pliku Manchestera, ściągnąć kilka informacji - takich jak lokaty i operacje podejmowania pieniędzy z ostatnich pięciu lat - i wycofać się. - To czyn przestępczy - powiedział Trask ponuro. - Ale jeszcze gorzej, jeśli to nie miało sensu i jedynym skutkiem będą moje kłopoty! - Ale to miało sens. - Czego się dowiedziałaś? - Dowiedziałam się, Ŝe ktoś przelał duŜą sumę - mianowicie siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów USA - z jednego z kont Manchestera, zaledwie dwadzieścia cztery godziny po jego śmierci. - Zostało ci przebaczone! - powiedział podekscytowany Trask. - JeŜeli to są rachunki osobiste, tylko sam Manchester - albo jego „wspólnik” - mógł mieć do nich dostęp. A przecieŜ dopilnowaliśmy, Ŝeby wiadomość o „tragicznym wypadku” w jego kryjówce nie wydostała się na zewnątrz, dopóki nasi australijscy przyjaciele nie sprzątną bałaganu na tej wyspie. Więc nawet Haggard nie miałby Ŝadnego powodu, aby się interesować tymi rachunkami zaledwie dwadzieścia cztery godziny po śmierci Manchestera. A nawet gdyby tak się stało, jest mało prawdopodobne, aby otrzymali upowaŜnienie do dysponowania duŜymi sumami jego nieuczciwie zdobytych pieniędzy... prawda? - Tak. - Więc myślę, Ŝe chyba masz rację, i to była robota Malinariego. I... - Ale nie musi tak być - przerwała. Traskowi zrzedła mina. Ale po chwili spojrzał na nią podejrzliwie i marszcząc brwi, powiedział: - Mów. - No więc to mogła być wpłata na rzecz jednego z beneficjentów Manchestera, on przecieŜ wspierał liczne organizacje charytatywne. - Nawet po śmierci?
- MoŜe to było stałe zlecenie - odparła. - To znaczy mogło być w komputerze i określonego dnia zostało automatycznie przekazane gdzie trzeba. Trask pokręcił głową. - Millie - powiedział - z ciebie jest chytra baba. To co powiedziałaś, to nie było kłamstwo, ale nie była to teŜ prawda. To było coś w rodzaju „a jeśli”. Wiem, Ŝe nie po to wzbudziłaś moje zainteresowanie, aby mnie teraz ostudzić, więc z jakiegoś powodu się ze mną draŜnisz. Ale wierz mi, to nie jest czas ani miejsce. Więc bez dalszych ceregieli powiedz mi całą resztę, a moŜe to jest jedna z tych twoich przeszkód? - Mogłoby tak być - odparła. - Bo widzisz, ten przelew został dokonany na rzecz organizacji charytatywnej. Trask zdębiał. - Powiedz to jeszcze raz. - Na rzecz organizacji charytatywnej numer dziewiętnaście spośród dziewiętnastu organizacji charytatywnych - potwierdziła. - śadnej nazwy czy nazw? - Nie - potrząsnęła głową Millie. - Tylko liczby. To była piąta półroczna wpłata na rzecz organizacji charytatywnej, którą Manchester wspierał od dwóch lat. - Więc dlaczego się tym mamy interesować? - Trask wiedział, Ŝe puenta jest blisko. Wyczytał to w jej twarzy, naprawdę miała coś w zanadrzu. Ale co? - Naprawdę mam coś! - Millie odczytała pytanie w jego umyśle. - Czy muszę grzecznie poprosić, Ŝebyś mi powiedziała? Znów potrząsnęła głową. - Nie, ale nadal są przeszkody. Więc co wolisz najpierw, dobrą czy złą wiadomość? - Dobrą - powiedział. - poprzednie wpłaty na rzecz organizacji charytatywnej numer dziewiętnaście wynosiły w sumie dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów i wszystkie zostały potwierdzone telefonicznie przez Manchestera za pomocą jego PIN-u i kilku kodów. Ale ten ostatni przelew trzykrotnie przekraczał tę kwotę i oczywiście tym razem to nie był PIN Manchestera, tylko jego wspólnika. Przelew miał miejsce w dzień po śmierci Manchestera, a nazwisko tego wspólnika widnieje na wydruku Jimmy’ego Harveya. Przez cały czas kurczowo ściskała w dłoni rolkę wydruku. Teraz obeszła biurko Traska, stanęła koło niego i nachyliwszy się, rozwinęła rolkę. Trask zobaczył, Ŝe była to piętnasta strona, oderwana z pełnego wydruku. Ale oczy skierował na wiersz zaznaczony na Ŝółto.
Zgodnie z relacją Millie były tam takie dane jak data i kwota, ale Trask prawie ich nie zauwaŜył wpatrzony w pozycję, która wydawała się świecić własnym blaskiem; było to nazwisko w kolumnie osób upowaŜnionych... Aristotle Milan! Pseudonim Malinariego! Kiedy to nienawistne nazwisko wryło mu się w mózg, Millie powiedziała: - Po raz pierwszy od dwóch lat Malinari zdradził się w taki sposób. W innych wypadkach, kiedy wykorzystywał konto Manchestera, transakcję autoryzował ten ostami. Ale tym razem nie miał wyboru, bo jego „wspólnik” juŜ nie Ŝył. Trask był tym odkryciem wyraźnie zelektryzowany i podniecony zerwał się na nogi. Wpatrywał się w wydruk, nie mogąc oderwać oczu od dokumentu, jakby w obawie, Ŝeby nie zniknął. To był jak dotychczas najlepszy trop... prawdopodobnie równie pewny jak ten, który zaprowadził go do Australii. Ale... - Te dodatkowe pieniądze - powiedział, marszcząc brwi - czy moŜe wszystkie te pieniądze, oczywiście będą słuŜyć jego potrzebom, kiedy znów się „urządzi”. Więc dlaczego nie wziął więcej? - MoŜe myśli, Ŝe więcej mu nie potrzeba - powiedziała. - MoŜe nie chce zaalarmować banku. Nie potrafię powiedzieć. Ale nie zapominaj o ekstrapolacji, jak sam mówiłeś, trzy lata dobiegły końca i sytuacja osiągnęła punkt krytyczny. MoŜe pieniądze nie będą waŜne w świecie, który planuje Malinari i jego towarzysze. - Ale w Australii zniweczyliśmy przynajmniej część tych planów! - zaprotestował Trask. Przytaknęła. - Więc moŜe teraz mają zamiar trochę przyśpieszyć. Bo jak zauwaŜyłeś w trakcie naszej odprawy, Wampyry wiedzą teraz na pewno, Ŝe ich poszukujemy... Czując zmęczenie, Trask znowu usiadł. Jego umysł z trudem pojmował to, co Millie mu przekazała; obraz nie mógł się skonkretyzować, dopóki ostatni element układanki nie znajdzie się na miejscu, dopiero wówczas będzie mógł przyjrzeć się całości. - OK, teraz powiedz, jaka jest ta zła wiadomość - powiedział, unosząc głowę, aby na nią spojrzeć. - To kolejna z przeszkód, o których wspominałam - powiedziała Millie. - Mianowicie? - No więc, jak mówiłam, ta organizacja charytatywna to po prostu numer, numer dziewiętnaście. Musi istnieć odrębny plik, który zawiera szczegóły dotyczące tej organizacji, ale Jimmy nie miał aŜ tak duŜo czasu, Ŝeby się włamać do innych plików. Spójrzmy prawdzie w oczy: mogą ich być tysiące!
- Nie miał czasu? - Trask był zaskoczony. - Więc za co mu płacimy? Mógł to załatwić! Millie znów poczuła się nieswojo. - Nie, nie rozumiesz - powiedziała. - Bankowy komputer był zaopatrzony w całą gamę środków zapobiegających włamaniom. Jimmy dokonywał cudów, ale mógł je obchodzić tylko przez określony czas, a potem został wyrzucony z systemu. - Bezradnie wzruszyła ramionami. - Więc nawet gdybyś to zaaprobował... - Zaaprobowałbym - zaaprobuję - prawie wszystko! - Nie moŜemy tam się dostać ponownie. I to jeszcze nie wszystko. - Ich system prawdopodobnie nas wyśledził - odgadł Trask. - I niemal na pewno będzie w tej sprawie oficjalny protest. A to oznacza, Ŝe jutro skoro świt będę miał na głowie Ministra Odpowiedzialnego, który będzie biadolić przez telefon! - Wiem, Ŝe w takim wypadku i my dostaniemy po głowie - powiedziała. - To stąd całe to niezdecydowanie - warknął Trask - podczas gdy mogłaś przejść od razu do rzeczy i w ten sposób oszczędzić nam trochę czasu. - Ale chciałam, Ŝebyś się przekonał, jaka jestem zdolna - powiedziała - i docenił mnie. To mogłoby nieco złagodzić wraŜenie, gdybyś zaczął na mnie krzyczeć. - Czy ja to robię? - zapytał Trask i potrząsnął głową. - śadnych krzyków. Gdybym był o dziesięć lat młodszy, mógłbym nawet spróbować cię pocałować! - A co ma tu wiek do rzeczy? - zapytała. - Masz tyle lat, na ile się czujesz. Trask znał inną wersję tego sloganu: „Masz tyle lat, na ile wyglądasz”, ale nic nie powiedział. Nagle dotarł do niego zapach perfum Millie, która stała tuŜ obok. Ale jakby odczytując jego myśli - być moŜe rzeczywiście tak się stało - wycofała się na drugą stronę biurka i stanęła, patrząc nań w ten swój charakterystyczny sposób. - Hm, mówiłaś coś o przeszkodach - powiedział Trask, próbując zebrać myśli. - Chyba wspomniałaś o kilku. OK, dostrzegam jedną z nich: nie wiemy, gdzie przekazano pieniądze, czyli gdzie jest Malinari. Ale mówimy tu o siedmiuset pięćdziesięciu tysiącach dolarów. Chyba moŜna to jakoś wytropić, prawda? - Próbowaliśmy - powiedziała Millie. - Pamiętasz o tej międzynarodowej konwencji? To Ŝaden problem, kaŜdy sygnatariusz moŜe uzyskać dostęp do bazy danych. Przy naszym wskaźniku zabezpieczeń, Jimmy po prostu wszedł tam i rozejrzał się. - I?
- Czy uwierzyłbyś, Ŝe tego dnia, o tej porze, było na świecie ponad dwadzieścia transferów identycznej kwoty? Tak, ale ani jedna z nich nie była przeznaczona dla organizacji charytatywnej, prawdziwej czy fałszywej. Trask zrozumiał, co miała na myśli. - Pieniądze Manchestera zostały przekazane do kraju, który jest sygnatariuszem konwencji, czyli do Włoch, Grecji, Rosji, albo jednego z krajów Ameryki Południowej. - Albo do Szwajcarii - przypomniała. Teraz wszystko poukładało się w głowie Traska i znów był w stanie sprawnie myśleć. - Z tego wynika, Ŝe Malinari moŜe być prawie wszędzie - i powiedział. - Tak jak ja to widzę, owa organizacja charytatywna moŜe oznaczać tylko któregoś z jego kompanów z Krainy Gwiazd. Po przybyciu do naszego świata rozdzielili się. On wylądował w Australii, ale gdzie udali się pozostali? Gdziekolwiek to jest, Malinari potrzebuje teraz bezpiecznego schronienia i znalazł je u jednego z nich. W końcu dlaczego miał tego nie zrobić, skoro dotował tę organizację charytatywną - pozostańmy przy tym określeniu - przez ostatnie dwa lata. OK, wiemy, gdzie nie pojechał: do Ŝadnego z krajów-sygnatariuszy konwencji. Więc zastanówmy się, czy potrafimy wyeliminować niektóre miejsca, do których mógł się udać. - Rozumiem - powiedziała. Trask gestem wskazał jej krzesło i rzekł: - Millie, siadaj, na miłość boską. Jest dziewiąta trzydzieści I wieczorem, a ty wciąŜ jesteś na nogach. Wykańczasz mnie, siostrzyczko. - To zabawne - powiedziała, siadając i krzyŜując swe zgrabne nogi - ale myślałam, Ŝe cię przebudziłam! Tak czyi owak zajmijmy się tą eliminacją. - Porządnie mnie wyprzedziłaś, co? - powiedział. - Więc mów. - No więc - zaczęła - od pięciu lat, to znaczy od chwili trzeciego wielkiego załamania finansów Hongkongu, Chiny ukryły się za bambusową kurtyną w przekonaniu, Ŝe dekadencki, kapitalistyczny Zachód rozmyślnie pragnie osłabić ich pozycję. A teraz muszą się borykać z tą zarazą, nową dŜumą, która szerzy się w Chinach i rozprzestrzenia na zachód, nie mając środków, aby z nią skutecznie walczyć. Poza tym przy ich obecnej niechęci wobec obcokrajowców, zwłaszcza bogatych, w tym dyplomatów i organizacji pomocowych, nie są nastawieni zbyt przyjacielsko. Krótko mówiąc, nie ma teraz zbyt wielu ludzi z Zachodu, którzy by chcieli tam pozostać! Nie sądzę więc, Ŝeby Malinari tam się udał. - Skreślamy Chiny - powiedział Trask. - I prawdopodobnie Rosję. Wprawdzie dolary Malinariego byłyby tam na pewno mile widziane, ale wiem z dobrego źródła, Ŝe on sam nie.
Gustaw Turczin jest nowym szefem Opozycji i juŜ go ostrzegłem o groŜącym niebezpieczeństwie. - Pozostają więc Włochy, Grecja, Szwajcaria i Ameryka południowa - powiedziała. - Sądzę, Ŝe to Szwajcaria - powiedział Trask. - Albo moŜe Ameryka Południowa? Zmarszczył się. - W Szwajcarii są wysokie góry i jest zimno. Myślę, Ŝe to całkiem interesujące dla kogoś z Krainy Gwiazd. - Niekoniecznie - zaprzeczyła Millie. - Czytałam twój wstępny raport na temat wydarzeń w Australii i byłam na odprawie. Powiedziałeś, Ŝe Malinari był tam, gdzie moŜna było się go najmniej spodziewać. Więc dlaczego to samo nie miałoby dotyczyć pozostałych? Osobiście uwaŜam, Ŝe większość tych, którzy udają się do Szwajcarii, jadą tam ze względu na jej neutralność, niezaleŜność i fakt, Ŝe chętnie przyjmuje ludzi z pieniędzmi. Ale Grecja i Włochy takŜe nie lekcewaŜą bogaczy. - Zmierzamy do nikąd - Trask wstał. - A moŜe do celu, ale wolno? Jak by nie było, rozbolała mnie głowa. I juŜ dawno minęła pora na drinka. Nic jeszcze nie jadłem. A ty? - Staram się dbać o linię - powiedziała. - Ale... - Mnie się podobasz taka, jaka jesteś - powiedział i zaraz ugryzł się w język. - ...Ale - ciągnęła - skoro nalegasz... - Nalegam. Millie uśmiechnęła się i rzekła: - To nasza pierwsza randka! A kiedy Trask załoŜył krawat i marynarkę, pomyślał: Od jak dawna byłem taki ślepy? Bo nagle dotarła do niego „prawda” i zaczął się zastanawiać, od jak dawna to przed nim ukrywała. MoŜe od trzech lat? Czy to wystarczająco długo, aby doszedł do siebie? Millie nie narzucała się. Ale czy on juŜ rzeczywiście doszedł do siebie? Nie, chyba jeszcze nie... IV Dziwne miejsca, pozostałości i przesądy Nazwa „Wydział E” nie była znana personelowi hotelowemu; dla nich górne piętro było centralą firmy międzynarodowych przedsiębiorców, cokolwiek by to miało znaczyć. Ale Trask i pracownicy wyŜszego szczebla byli im znani, zwłaszcza kierownikowi sali doskonałej restauracji i bufetu. Osobliwe godziny, w jakich „ludzie z tamtego piętra” zwykli pracować - i niekiedy jadali - często sprawiały kłopot hotelowej kuchni. Tak jak dziś wieczór. Było juŜ późno, a kuchnia przez cały dzień miała pełne ręce roboty.
Trask i Millie usiedli przy ulubionym stoliku pracowników Wydziału: w lekko podwyŜszonej wnęce otoczonej niskimi palmami. Było to wystarczająco daleko od reszty restauracji i moŜna było tam spokojnie omawiać interesy, ale Ŝeby mieć absolutną pewność, Jimmy Harvey lub jeden z pozostałych techników od czasu do czasu siadał przy tym stoliku i sprawdzał, czy nie ma pluskiew. Jak dotąd nie odkryto Ŝadnych. Usiadłszy, Trask sięgnął po dzbanek i napełnił wodą szklanki swojej towarzyszki i swoją. Wolałby od razu wrócić do; przerwanej rozmowy, ale postanowił poczekać aŜ złoŜą zamówienie. Krótki spacer do windy i jazda w dół stanowi doskonałą okazję, aby przetrawić informacje uzyskane od Millie; czuł, Ŝe jest teraz bardziej skoncentrowany, a znuŜenie, bardziej psychiczne niŜ fizyczne, malało z kaŜdą chwilą. Zaczął się głośno zastanawiać: - To moje biuro. Czasami czuję się tam samotny. Myślisz, Ŝe to tylko moja wyobraźnia, czy teŜ w ciągu tych lat stało si? mniejsze? - Cały świat jest mniejszy - odparła Millie. - MoŜe to klaustrofobia? Trask pokręcił głową. - Byłem w kompleksie w Perchorsku na Uralu, tam, gdzie znajduje się rosyjska Brama. Wiem, czym jest klaustrofobia jeśli kiedykolwiek będziesz miała okazję zobaczyć to miejsce - chociaŜ mam nadzieję, Ŝe tak się nie stanie - zrozumiesz, co mam na myśli. Nie, to nie klaustrofobia, to w ogóle nic o podłoŜu fizycznym. ChociaŜ z pewnością czuję, jak coś się wokół mnie, wokół nas, zacieśnia. - Mimowolne westchnienie zdradziło jego napięcie. - Nosisz na barkach wielki cięŜar - powiedziała. - Jesteś zestresowany i nie potrafisz uwolnić się od napięcia. - Myślisz, Ŝe wczuwając się w sytuację - odparł - powinienem sam do tego dojść. - Wiedzieć, to jedno - powiedziała. - Ale przyznać się do tego, to coś zupełnie innego. Kiedy to uczynisz, moŜesz spróbować to rozwiązać. Powiedziano mi, Ŝe istnieją sposoby, aby wyładować się. Spojrzał na nią uwaŜnie i powiedział: - Nigdy nie wyszłaś za mąŜ, prawda, Millie? Teraz ona westchnęła. - To jeden z tych sposobów - powiedziała. - Nie, nigdy nie wyszłam za mąŜ. Ale znasz mnie niemal równie długo, jak ja znam siebie, więc wiesz to doskonale. I wiesz dlaczego. Skinął głową i powiedział: - Oczywiście to nasze tak zwane zdolności. Tak samo jest z wieloma z nas. Ian Goodly nie chciałby wiedzieć z góry, jak się sprawy potoczą - to znaczy między nim a
wybraną kobietą - a juŜ na pewno nie chciałby wiedzieć, kiedy ją spotka coś złego, a on nie będzie w stanie temu zapobiec! Przyszłość, jak często nam przypomina, to pokrętna sprawa. - Ludzkie umysły są takie same - powiedziała Millie. - Spotykałam się z męŜczyznami, ale za ich uśmiechami krył się niepokój, ile będzie kosztował mój posiłek i wino, które wypiłam, i co za to dostaną. Spałam z paroma z nich, którzy interesowali się przede wszystkim własnym ego. - Tylko własnym ego? Millie wzruszyła ramionami. - Tym takŜe - odparła. - Wydaje się, Ŝe męskie ego i wiesz-co idą ze sobą w parze i nie ma w tym Ŝadnego dwuznacznika! Och tak, wiem, Ŝe gdybym nie wiedziała, byłoby łatwiej. Ale kiedy czyjeś oczy rzucają takie spojrzenia albo gdy w czyimś głosie słyszę charakterystyczny ton, po prostu muszę wiedzieć, co się dzieje w środku. Pokusa jest nie do odparcia. KaŜdy telepata, który mówi coś innego, kłamie. I MoŜemy nie chcieć patrzeć, ale nie moŜemy się przed tym powstrzymać. - Wiem - powiedział Trask z uczuciem Ŝalu. - A ja mam własne problemy, pamiętasz? - To musi być doprawdy zabójcze - powiedziała. - PrzecieŜ kaŜdy ma swoje małe sekrety. Ale ktoś, kogo kochasz, nie powinien ich mieć. Więc jak moŜesz uniknąć przykrości, gdy ten ktoś pomyli się i skłamie, nawet całkiem niewinnie, albo tylko ukryje coś, co obiecał, a o czym zapomniał, albo wreszcie... - Albo, albo, albo - powiedział Trask. - Właśnie. Ale nauczyłem się odróŜniać kłamstwa niewinne od rozmyślnych. Wiesz, Ŝe istnieje szereg stopni prawdy? Ale wiem, co masz na myśli. To nigdy nie jest łatwe. - A mimo to oŜeniłeś się i to z telepatką. Trask zastanowił się nad tym i stwierdził, Ŝe po raz pierwszy od długiego czasu jest w stanie rozmawiać o Zek. - Ona nigdy nie kłamała - powiedział. - Jeśli nie mogła powiedzieć prawdy, milczała. - Ale mogła czytać w twoim umyśle. Trask przytaknął. - I dziwnym trafem, nigdy nie znalazła tam niczego, czego nie powinno tam być. Tak mi powiedziała, a ja od razu bym wiedział, gdyby... gdyby naprawdę tak nie myślała. - Ja takŜe - powiedziała Millie. - To znaczy nie wyczytałam tam niczego, czego nie powinno tam być. - Więc jestem taki niewinny? - Nie, jesteś po prostu szczery. To druga strona twoich zdolności, Ben. Dajesz to, co spodziewasz się dostać. - MoŜe po prostu jestem ostroŜny, kiedy mam do czynienia z telepatami - powiedział.
- A moŜe nie powinieneś być - odparła Millie. - Jestem duŜą dziewczynką i myślę, Ŝe od czasu do czasu potrafię znieść jakiś niewielki szok. Wtedy podszedł do nich kelner... Poza obsługą pokojów wszyscy juŜ wyszli i gdyby to nie był Trask, na pewno by ich nie obsłuŜono. - Proszę kilka plasterków szynki, musztardę, ziemniaki, sałatę i parę kromek białego pieczywa - powiedział do korpulentnego, pseudowłoskiego kelnera. - Dla pani białe wino, a dla mnie duŜy wild turkey z lodem. Ale pamiętaj, Mario: lód ma go schłodzić, a nie rozcieńczyć. - Oczywiście, proszę pana - skłonił się kelner i po chwili znów zostali sami. - Ten szwajcarski bank ma wykaz tych tak zwanych organizacji charytatywnych powiedział Trask. - Wiedzą, do kogo albo dokąd zostały przekazane te pieniądze. Oczywiście muszą to wiedzieć, boje wysłali. - Ale wyciągnięcie od nich tych informacji moŜe zabrać sporo czasu - powiedziała. - Prawdopodobnie więcej, niŜ mamy. - Nawet gdybyśmy im powiedzieli, Ŝe śmierć Manchestera nastąpiła w podejrzanych okolicznościach? - Zamroziliby jego rachunki - powiedział Trask. - Teraz, gdy wiedzą, Ŝe nie Ŝyje, pewnie i tak juŜ to uczynili, ale nawet jeśli Minister Odpowiedzialny wkroczy do akcji, sądzę, Ŝe nie ulegną tak łatwo. Mogą się nawet poczuć w obowiązku poinformowania owej organizacji charytatywnej, Ŝe trwa dochodzenie w tej sprawie - zwłaszcza Ŝe Milan jest-był faktycznym wspólnikiem Manchestera! A wiedząc, Ŝe Jimmy Harvey jest w ich rejestrze, mogli to juŜ uczynić... albo uczynią to z samego rana, kiedy ich komputer nas obsmaruje. - To moja wina - powiedziała przybita. - Poniosło mnie. MoŜe więc powinieneś porozmawiać z Ministrem Odpowiedzialnym jeszcze dziś wieczór? - Nie powinienem, ale wręcz muszę - oznajmił Trask. - Zrobię to, jak się uporamy z jedzeniem. MoŜe uda mu się uŜyć swoich wpływów i zrobi coś, o czym nie pomyśleliśmy. - Szkoda, Ŝe nie napadam na banki! - powiedziała. - No cóŜ, trzeba przyznać, Ŝe doskonale wystartowałaś - powiedział Trask bez cienia uśmiechu. - Niech to wszyscy diabli, ale gdybyśmy mieli pod ręką Jake’a Cuttera, nie musielibyśmy się włamywać. Mógłby po prostu... wejść tam jak duch, zabierając ze sobą Jimmy’ego Harveya i na nic by się zdały zabezpieczenia Burger Finanz Gruppe! Popatrzyła na niego. - Więc to, co słyszałam o Jake’u - to, co opuściłeś we Wstępnym raporcie - to prawda? Naprawdę zrobił to wszystko tam, w Australii?
- Gdyby tego nie zrobił - odparł Trask - mówiłabyś teraz do siebie. Nawiasem mówiąc, skoro nie zamierzałem tego upowszechniać, dopóki się wszystko nie ułoŜy, skąd się o tym I dowiedziałaś? - Ale juŜ znał odpowiedź. Millie skinęła głową. - Jestem, jaka jestem - powiedziała i zamilkła.
W trakcie jedzenia Millie nagle powiedziała: - Podczas odprawy wspomniałeś jeszcze o czymś. O tym mianowicie, Ŝe jesteś zupełnie pewien, iŜ Malinari uciekł z Australii. Przyjmuję to do wiadomości, poniewaŜ tak twierdzisz - a takŜe dlatego, Ŝe jak wiemy, jego „organizacja charytatywna” nie znajduje się w Australii - ale co sprawia, Ŝe jesteś taki pewien? - Widzieliśmy Malinariego w Xanadu - odparł Trask - w kasynie Manchestera w górach. Ale „widzieliśmy” to prawdopodobnie nie jest właściwe słowo, raczej mignął nam, przelatując nad naszymi głowami. Ale nie zrozumiesz tego, Millie, dopóki nie zobaczysz na własne oczy. To był ludzki kształt, ale tylko z grubsza. Nietoperz, powietrzna ośmiornica, pterozaur - wszystkiego po trochu. To samo w sobie niesie straszną świadomość, tę mianowicie, Ŝe Wampyry posiadają taką władzę nad swoim ciałem. Mają zdolności do metamorfozy, potrafią zmieniać kształt swych ciał. A my jesteśmy tylko zwykłymi ludźmi, męŜczyznami i kobietami... Poza tym on „przemówił” do nas. Głównie do mnie, ale poniewaŜ nie jestem telepatą, po prostu przekazał wiadomość do mego umysłu. Powiedział, Ŝe się jeszcze spotkamy, w innym miejscu, w innym kraju. Ja odebrałem to tylko jako groźbę, ale Liz Merrick dowiedziała się znacznie więcej. Malinari tam był i odleciał, wszystko trwało zaledwie chwilę - ale Liz odebrała rozmaite wraŜenia. Udawał się do jednego ze swych towarzyszy, Vavary lub Szwarta, aby się ukryć, zanim zacznie wszystko od nowa. - UŜyłeś określenia: „rozmaite wraŜenia” - powiedziała Millie. - Na przykład jakie? - Sprzeczne - odparł Trask. - Jak światło i ciemność, z jednej strony oślepiający błysk, a z drugiej nieprzenikniony mrok. - Innymi słowy, jak Vavara i Szwart - powiedziała Millie i pokiwała głową. - Vavara to błyszczący, choć złowrogi, klejnot, a Szwart to jądro ciemności, Władca Nocy. - Być moŜe - Trask wzruszył ramionami. - Ale jak mówiłem to działo się bardzo szybko i Liz wciąŜ się nad tym zastanawia, próbując sobie przypomnieć, co dokładnie zobaczyła w umyśle tego potwora, zanim ją wypchnął.
- Hmm! - powiedziała Millie. - Myślę, Ŝe chyba jestem zazdrosna. Przez te wszystkie lata nigdy mnie nie wysłałeś - ani nie zabrałeś ze sobą - w teren! Więc moŜe ten mój siostrzany status nie zaprowadzi mnie zbyt daleko. - Nie, ale w ten sposób będziesz bezpieczna - pomyślał Trask, mając nadzieję, Ŝe ona nie słucha...
Skończyli jeść i juŜ mieli wyjść, gdy zjawił się Lardis Lidesci. - Szukałem cię - mruknął do Traska i usiadł. - Powiedzieli mi, Ŝe chcesz mnie widzieć. - Gdybyś przyszedł nieco wcześniej, mógłbyś zjeść razem z nami - powiedział Trask. Po czym, przypomniawszy sobie, Ŝe powinien się rozzłościć, dodał: - A gdzie ty się, u diabła, podziewałeś? Niech zgadnę... byłeś z Jakiem Cutterem, prawda? - Jake to chyba nie jest nieodpowiednie towarzystwo - odparł Lardis zaskoczony tonem Traska. Ale po chwili doszedł do siebie i warknął: - I nie krzycz na mnie! Poza tym wydaje mi się, Ŝe on nie pasuje tutaj, podobnie jak ja! Co jeszcze mogę ci powiedzieć? Lardis był Cyganem z Krainy Słońca, Wędrowcem. Pochodził jednak z równoległego wymiaru, ze świata wampirów, ojczyzny Wampyrów! Był dość niski, miał moŜe z pięć stóp i sześć czy siedem cali, był krępy i ze względu na swe potęŜne ramiona przypominał małpę człekokształtną. Proste, czarne włosy, które juŜ zaczynały siwieć, okalały ogorzałą twarz o spłaszczonym nosie i ustach, w których brakowało zbyt wielu zębów. Te, które jeszcze miał, były nierówne i poŜółkłe. Ale pod krzaczastymi brwiami lśniły ciemnobrązowe oczy, świadczące o bystrym umyśle i przeczące rosnącej słabości ciała. Kiedy szedł, wydawało się, Ŝe pobrzękuje dzwoneczkami I najwyraźniej Cygan, choć w dŜinsach, modnej koszuli i butach - ale było w nim coś, co nakazywało szacunek. I zupełnie słusznie, bo Lardis Lidesci od bardzo dawna był przywódcą swego ludu, a kiedy w Krainie Słońca zostanie zaprowadzony porządek, powróci, aby dalej sprawować swą funkcję. Jeśli w Krainie Słońca zostanie zaprowadzony porządek... - Ha! - mruknął Trask. - Najpierw Millie, a teraz ty. MoŜna by sądzić, Ŝe krzyczę przez cały dzień! Lardis wzruszył ramionami i powiedział: - Nie przepra... hm, przepra... hm... - Przepraszaj - podpowiedziała Millie. - Właśnie! - powiedział Lardis, który nadal nie czuł się zbyt pewnie, uŜywając obcego języka. - To bezcz... bezczynność, to wszystko. Czuję to. Ale moja obecność tutaj to niczyja
wina, więc teŜ nie mam prawa krzyczeć. Faktycznie powinienem być wdzięczny, choćby ze względu na Lissę. Ale ona teŜ się przejmuje! Tym, co moŜe dziać się w Krainie Słońca. - JuŜ prawie dziesiąta wieczór - powiedział Trask. - A ja przez cały dzień czekałem, aby z tobą porozmawiać. - Powinieneś był dać mi znać! - odparł tamten. - Nie moŜesz oczekiwać, Ŝe będę łaził, rozglądając się, czym by tu się zająć. Zobaczyłem swoje nazwisko na kartce papieru, przyczepionej do tablicy ogłoszeń, przynajmniej na tyle nauczyłem się czytać! Myślałem, Ŝe ktoś mi powie, jeŜeli to coś waŜnego. Nie chciałem ujawniać swojej ignorancji, pytając. Nikt o niczym nie wspomniał, więc doszedłem do wniosku, Ŝe to nie ma znaczenia. Byliśmy w parku, w British Museum i w kinie! - W kinie? - Trask pokręcił głową z niedowierzaniem. - Oglądałeś film razem z Jakiem? - I dodał gniewnie: - Więc on powinien był ci powiedzieć, chyba Ŝe i jego nie bardzo obchodzą ogłoszenia! - Byłem z Lissą i Jakiem - Lardis skinął swą wielką głową. - Lissa i ja jesteśmy tu juŜ od trzech lat, czyli od stu pięćdziesięciu naszych wschodów słońca, i nigdy nie byliśmy w kinie! W kaŜdym razie bardzo nam się podobało. Jake mówi, Ŝe to klasyka, która znów krąŜy po kinach, cokolwiek to znaczy. To historia statku, który tonie z wieloma ludźmi na pokładzie. Historia jest prawdziwa, ale niektóre postacie są wymyś... - wymyś...? - Wymyślone - pośpieszył z pomocą Trask. - Właśnie. Po uratowaniu ukochanej, wymyślony bohater umiera z zimna. Teraz ja się ciebie pytam, co to za historia, w której po tych wszystkich tarapatach bohater tonie w zimnej wodzie? Ha! Moja Lissa się rozpłakała! „Titanic” - powiedział ze znuŜeniem Trask. - Właśnie! - powiedział Lardis. I dodał po chwili: - Więc po co chciałeś mnie widzieć? I co cię tak denerwuje? - Naiwniak -pomyślał Trask. - Nie, barbarzyńca. Nielegalny imigrant z równoległego wymiaru we własnej osobie. A zarazem naiwniak. Bo Ŝadna wina nie ciąŜy na Lardisie Lidesci. Natomiast głośno powiedział: - Mieliśmy dziś po południu zebranie, w którym wszyscy wzięli udział. Wszyscy, z wyjątkiem ciebie. Zostały ustalone terminy. Miałem nadzieję, Ŝe będziesz obecny i Ŝe po zakończeniu zebrania będę mógł z tobą porozmawiać. Nie mieliśmy czasu porozmawiać na temat tego greckiego zadania, do którego cię wysłałem. I masz zupełną rację, powinienem był
się upewnić, Ŝe wiadomość do ciebie dotarła. Ale tak czy owak jestem pewien, Ŝe gdybyś znalazł coś podejrzanego, juŜ byś o tym zameldował. - Greckie zadanie? - powiedział Lardis. - Myślę, Ŝe nazywasz je rutynowym, prawda? W kaŜdym razie czy to nie ty mnie odwołałeś? Wezwałeś mnie stamtąd i ściągnąłeś do Australii. I cieszę się, Ŝe tak się stało. Za nic w świecie nie opuściłbym takiej akcji! Ale Grecja? Tam jest o wiele za gorąco, jak na mój gust. A ten wędrujący lud teŜ mi za bardzo nie odpowiada. - Skrzywił się tak, Ŝe jego krzaczaste brwi zetknęły się. - Czas, abym się o tym dowiedział - powiedział Trask. - Ale nie tutaj. Mario zaraz zamyka sklepik, chodźmy więc do mojego gabinetu. Dla uspokojenia nerwów mogę ci zaproponować szklaneczkę brandy. Co ty na to? - Umowa stoi - powiedział Lardis, oblizując wargi. - Ten twój trunek daje większego kopa niŜ wszystko, co kiedykolwiek pędziliśmy w Krainie Słońca, to pewne! Kiedy się podnieśli, Ŝaden z męŜczyzn nie zwrócił uwagi, ze Millie Cleary robi wraŜenie nieco zawiedzionej. Jej plany na ten wieczór - a przynajmniej nadzieje - uleciały. Ale przecieŜ będzie jutro...
Lardis rozwalił się na krześle w gabinecie Traska. Trzymając w dłoni szklaneczkę brandy, wyprostował klocowate nogi, westchnął z lubością i powiedział:- To dobry trunek. Nie czuję smaku tych małych, zielonych śliwek, ale jest w nim coś, co gryzie! - To nie śliwki - zaprzeczył Trask. - To winogrona... tak myślę. - Nie wiesz? - Jest wiele rzeczy, których nie wiem - odparł Trask. Twój świat jest o wiele prostszy niŜ mój. To znaczy jest w nim znacznie mniej do poznania. - Co w jakiejś mierze było prawdą. - A teraz opowiedz mi tym greckim zadaniu. „Greckie zadanie” było czymś, co zlecił Lardisowi, głównie po to, aby dać mu coś do roboty. Stary Lidesci nie przesadzał, mówiąc o bezczynności. Rzeczywiście brakowało mu wraŜeń i wszechobecnej groźby śmierci lub nieśmierci, tak powszechnej w Krainie Słońca i Krainie Gwiazd. Lardis wiedział, Ŝe nawet kiedy jest tam Nathan, dla Cyganów z Krainy Słońca musi to być okropna wojna. Nekroskop bowiem, którym był Nathan Kiklu - posłaniec zmarłych i pan metafizycznego Kontinuum Móbiusa - był tylko jeden i nie mógł być równocześnie w kaŜdym miejscu. Wampyry jak dawniej napadały na Krainę Słońca i Lardis czuł się winny, Ŝe go tam nie ma i nie moŜe towarzyszyć swym ludziom w walce, nawet jako doradca.
Ale Nathan zaproponował, Ŝe przeniesie jego i Lissę w bezpieczne miejsce, do świata Bena Traska, a Lissa nie chciała słuchać Ŝadnych argumentów przeciwko tej propozycji. - Staruszku - powiedziała do Lardisa - ta walka to jest zadanie dla młodych. Muszą się nauczyć, jak sobie radzić. Bo jeśli znów będziesz to robił za nich, kto będzie wiedział, jak to robić, kiedy cię zabraknie? Uczyłeś się metodą prób i błędów - a takŜe wykorzystując umiejętności, no i miałeś trochę szczęścia - ale twoje nogi nie są juŜ tak szybkie jak dawniej, a płuca straciły wiele ze swej siły. Więc chodź teraz ze mną i Nathanem, i Ŝadnego przeklinania ani tupania nogami, bo w świecie za Bramą znajdę sobie jakiegoś młodszego i bardziej sympatycznego człowieka. Jej groźba nie miała Ŝadnego znaczenia, ale jej miłość była dla niego wszystkim - w obu światach. I wiedział, Ŝe ma rację. Czas jego walki naleŜał do przeszłości i teraz młodsi muszą to brzemię wziąć na swe barki. A któŜ lepiej się do tego nadawał niŜ Nekroskop, Nathan Kiklu? A poza tym tu, w świecie Traska, Lardis mógł kontynuować swą walkę przeciwko Wampyrom, i to nie tylko jako doradca. W Australii jego wierna maczeta okazała się niezastąpiona... Ale zanim Lardis znalazł się w Australii, Trask wysłał go do Grecji, i nie było to wcale szukanie wiatru w polu, wybieg, aby znaleźć mu coś do roboty. Istniały uzasadnione powody... Od czasu potajemnej „inwazji” Wampyrów, Wydział E poszukiwał wszelkich znaków plagi wampiryzmu. Millie Cleary - przezywana przez swych kolegów „Sprawy BieŜące”, a czasami „Podręczny Księgozbiór”, ze względu na zdolność przechowywania w pamięci wszelkich informacji - była osobą, która kierowała uwagę Traska na konkretne sprawy. Pewnego ranka, jadąc metrem do Centrali (podróŜowała jedną z niewielu linii, jakie zostały uruchomione po załamaniu się układu komunikacyjnego, spowodowanym wielką powodzią w 2007 roku), przez przypadek podniosła wyrzucony egzemplarz gazety specjalizującej się w sensacyjnych doniesieniach. Nie było to doniesienie w stylu Agencji Reutera, ale nagłówek na czwartej stronie natychmiast przyciągnął uwagę Millie: Wampiry - folklor czy rzeczywistość? Było tam takŜe zdjęcie dziewczyny z powiekami zasłoniętymi srebrnymi monetami, którą opuszczano do grobu w jakimś zakątku Grecji... Ale opisana historia była dziwnie nietypowa dla tego rodzaju publikacji, nie była wcale drastyczna czy sensacyjna (z pewnością nie w oczach Millie, która dysponowała tego rodzaju wiedzą z pierwszej ręki), lecz wierną kopią oryginalnej greckiej relacji, bez uciekania się do ubarwień, jakie zwykle moŜna spotkać w podobnych szmatławcach.
Historia była prosta: grupa Cyganów wędrowała przez Grecję i jedna z młodych kobiet zachorowała. Po stwierdzeniu anemii, została umieszczona w szpitalu w Kavali, ale męŜczyźni przed wyruszeniem w dalszą drogę siłą zabrali ją ze szpitala! Udali się do pobliskiej wioski o nazwie Skotousa lezącej na ich szlaku i tam widziano, jak grzebią tę dziewczynę, poniewaŜ nie było Ŝadnych dowodów przestępstwa, miejscowa policja nie chciała się mieszać do ich ceremonii. W parę dni później patologowie ze szpitala w Kavali doszli do wniosku, Ŝe chociaŜ podejrzewano, jaka była przyczyna śmierci, jednak brakowało pewności i trzeba było jej zwłoki poddać badaniom, aby ustalić przyczynę śmierci i wystawić odpowiedni dokument. Oczywiście lekarze chcieli się w ten sposób zabezpieczyć na wypadek dochodzenia. Ale kiedy otwarto grób... odkryto, Ŝe dziewczyna ma na twarzy grymas, oparzenia na powiekach i serce przebite kołkiem! Ktoś (jeśli nie ktoś z jej grupy, to ktoś inny) najwyraźniej uznał ją za wielkie zagroŜenie dla miejscowej ludności. Za wampira... Na Trasku cała ta historia nie wywarła specjalnego wraŜenia. Wiedział z doświadczenia, Ŝe na obszarze wysp Morza Śródziemnego i Bałkanów dawne mity i praktyki są trudne do wykorzenienia i Ŝe w końcu była to grupa wędrujących Cyganów, których zwyczaje sięgają odległej przeszłości. Ponadto z róŜnych powodów (głównie finansowych) Cyganie nie byli jedynymi ludźmi, którzy wierzyli w wampiry. Filmowcy Hollywood wkrótce mieli wprowadzić na ekrany trzy nowe filmy o wampirach, w tym kolejną wersję Drakuli. Moda na wampiry w popularnej literaturze sprawiała, Ŝe półki w księgarniach były zawalone tego rodzaju ksiąŜkami; jeden z kultowych zespołów rockowych zajmował trzecie miejsce na listach przebojów z piosenką o groteskowym tytule „Coś jest na górze, zamiast na dole”... Nawet Millie czasami łapała się na tym, Ŝe nuci tę piosenkę. Ej, chłopie, popatrz, co tu się pęta. Coś jest na górze zamiast na dole. Ze zgniłej ziemi bestia poczęta. Czas się stąd zmywać. O ja chromolę... - Tak więc w świecie, który w zasadzie nie wierzy w wampiry - powiedział Trask uchodzimy za tych, którzy znakomicie reklamują te bestie! I podobnie jak szef Wydziału stary Lidesci takŜe nie bardzo się przejął tym, co znalazła Millie. - Wędrujący lud, powiadasz? - zapytał, kiedy Trask poruszył ten temat. - Chcesz powiedzieć, jak ci pierwotni Wędrowcy - Cyganie z Krainy Słońca - o których mi kiedyś opowiadałeś? Ci niewydarzeni, zapchleni, poddani Wampyrów, wyrzuceni przez Bramę w
Krainie Gwiazd wraz ze swymi panami przed dwoma tysiącami lat? Tak, to mogą być oni, to znaczy ich potomkowie. Ale większość Cyganów z twego świata to potomkowie naszych Cyganów, więc wszyscy mają w sobie krew Wędrowców. Nie Ŝeby w jakimś przeklętym plemieniu poddanych płynęła szlachetna krew, o nie! - Dlatego właśnie chcę cię tam wysłać - odpowiedział Trask. - Ciebie i lokalizatora oraz paru ochroniarzy, Ŝeby nie spotkało was nic złego. Muszę wiedzieć, czy ten rytualny pogrzeb stanowi po prostu rytuał, coś, co ma wieloletnią tradycję. Wiem, Ŝe na niektórych greckich wyspach, na Bałkanach, a zwłaszcza w Rumunii, do dziś grzebie się ludzi, którzy umierają w niejasnych okolicznościach, kładąc na ich powiekach srebrne monety... przypuszczalnie po to, aby były zamknięte! Na wszelki wypadek, pojmujesz? Ale ten kołek to coś innego. Wiemy, o co tu chodzi. Więc kto podejrzewał tę biedną dziewczynę i dlaczego? I czy był to tylko zabobon? I w ten sposób zadanie to otrzymał Lardis - poniewaŜ sam był Cyganem i przy odrobinie szczęścia mógł zostać zaakceptowany przez tę węgierską grupę - który poleciał do Grecji, aby zbadać sprawę na miejscu. I teraz, na koniec, stary Lidesci opowiedział swoją historię...
- Dotarliśmy do Kavali wczesnym wieczorem. Oprócz mnie był tam Bernie Fletcher i ta dwójka krzepkich ochroniarzy, których dla nas wyszukałeś - (byli to ludzie z wydziału specjalnego, oddelegowani z Whitehallu, dzięki poparciu Ministra Odpowiedzialnego). Wzięliśmy taksówkę - to był krótki kurs, tylko kilka mil - do Keramoti na wybrzeŜu, gdzie zjedliśmy posiłek i wynajęliśmy samochód. Bernie zajął się samochodem, a ochroniarze i ja poszliśmy do jednej z tawern połoŜonych nad samym morzem. Ale morze, Ben, to morze! Nawet podczas zachodu słońca - nie, zwłaszcza podczas zachodu słońca - nigdy nie widziałem niczego podobnego! Ten niewiarygodny błękit, jak jakieś ogromne zwierciadło nieba, które ciemnieje z nadejściem nocy. Wtedy, patrząc na ten cudowny ocean ciągnący się aŜ Po horyzont, zdałem sobie sprawę, czego mi brakowało tu, w Londynie. Musisz częściej mnie wysyłać w świat, abym mógł zobaczyć wszystko, co moŜliwe. Ach, jakieŜ wspomnienia zabiorę ze sobą pewnego dnia do Krainy Słońca! O czym to ja mówiłem? A, tak, o Kavali i Keramoti. Nie zwróciliśmy się do miejscowej policji. Bernie był zdania, Ŝe to tylko skomplikuje sytuację. W końcu byliśmy jedynie „turystami” i było moŜliwe, Ŝe mogłoby się im nie podobać, iŜ wtrącamy się w ich sprawy. Co gorsza, mogliby chcieć się dowiedzieć, co nas tu sprowadza! Zresztą Bernie chciał się popisać swymi zdolnościami.
Rozciągnął mapy na stole, na którym jedliśmy i wybrał drogę go Skotousy. - Mam wraŜenie, Ŝe szli właśnie tędy - powiedział - drogą z Kavali do Skotousy. Więc udamy się tym samym szlakiem i zobaczymy, czy zdołam ich wyczuć. I tak teŜ uczyniliśmy. Cały czas chciałem mu powiedzieć, Ŝe jedzie niewłaściwą stroną drogi, ale oczywiście byłem w błędzie. W Grecji obowiązuje ruch prawostronny! Nie wiem, dlaczego nie wybierzecie jednego systemu, którego naleŜy się trzymać. Podobnie z waszymi językami. Ponad sto róŜnych języków i jeszcze więcej dialektów! Nic dziwnego, Ŝe nękają was nieustanne wojny. W Krainie Słońca mamy tylko jeden język: cygański! Nie ma moŜliwości popełnienia błędu przy tłuma… tłumaczeniu. I w ogóle nie ma dróg, tylko zielone szlaki leśne. Ale coś ci powiem: język grecki ma duŜo więcej wspólnego z moim językiem niŜ twój. Bardzo szybko zacząłem rozumieć prawie wszystko, co mówią! Skotousa leŜała w odległości około siedemdziesięciu pięciu mil. Kiedy się tam znaleźliśmy, słońce juŜ zaszło i mrok zapadał bardzo szybko. Nigdy nie przywyknę do tych waszych zachodów słońca... w istocie widać, jak to się dzieje, zwłaszcza w Brisbane. Bum - i juŜ! W Skotousie z zakwaterowaniem nie było Ŝadnych problemów. Zatrzymaliśmy się w gospodzie i wieczorem zeszliśmy do baru. Ze względu na wygodę przebrałem się w ubiór z Krainy Słońca, który nie róŜnił się zbytnio od strojów miejscowych. Farmerzy przychodzili napić się ouzo lub metaxy, albo po prostu ochłodzić się po dniu pracy w potwornym upale. Siadali pod tymi wielkimi wiatrakami, grali lub oglądali telewizję i wydawało się, Ŝe nie uwaŜają, abym nie pasował do otoczenia - przynajmniej na początku - chociaŜ barman zapytał, czy jestem Cyganem. - Tak, z dawnych czasów - powiedziałem, skinąwszy głową. Ale nie powiedziałem z jak daleka! - Moi ludzie tędy wędrowali, tak mi powiedziano - ciągnąłem. - Ale sprzedali mnie, kiedy byłem jeszcze dzieckiem. - Oczywiście to było kłamstwo; coś, co usłyszałem od Millie Cleary o Cyganach z waszego świata, co zresztą w ogóle mnie nie zdziwiło! Stare zwyczaje trudno wykorzenić, Ben. Potomkowie tchórzliwych poddanych z Krainy Słońca? Ha! W końcu ich przodkowie oddawali swe dzieci Wampyrom! - Sprzedali cię? - barman sprawiał wraŜenie wstrząśniętego. - Anglikom, którzy się mną zaopiekowali. - To wyjaśnia, dlaczego jesteś w towarzystwie Anglików - powiedział, wskazując Berniego i pozostałych. - Więc kim byli twoi rodzice? MoŜe rumuńskimi Cyganami? Słyszałem, Ŝe od dawna sprzedają swoje dzieci!
- Tego właśnie chcę się dowiedzieć - odpowiedziałem. - Powiedziano mi, Ŝe mniej więcej o tej porze roku wędrują tędy swymi wozami. Szukam swoich korzeni, rozumiesz? - Chcesz wrócić do Cyganów, po tym co ci zrobili? - Nie, nie chcę do nich wrócić - odparłem. - Po prostu chcę wiedzieć, jacy oni są, jak Ŝyją i tak dalej. Czy na moim miejscu nie byłbyś ciekaw, skąd się wywodzisz? Wtedy rozejrzał się ukradkiem i powiedział: - Na twoim miejscu bym o nich zapomniał. Cyganie od czasu do czasu nas odwiedzają. Jacyś dziwni ludzie przechodzili tędy... - Niedawno? - spytałem. - Niedawno - potwierdził skinieniem głowy. Po czym przechylając się nad barem, powiedział: - Spróbuj za bułgarską granicą, w miejscowości o nazwie Jelesznica. - Myślisz, Ŝe tam są? - zapytałem. - Ale skąd to wiesz? - Od lat podróŜują tym samym szlakiem - powiedział. - Byli tutaj, ale ich przepędzono. Ten twój klan to podejrzane towarzystwo, przyjacielu. Za granicą juŜ nie podlegają greckiej jurysdykcji i bardzo dobrze. Z pewnością nie chciałbym, Ŝeby jakiś Cygan mnie przeklął! Nie mam pretensji do policji, Ŝe kazała im się wynosić. - Ale co złego zrobili - nie dawałem za wygraną - Ŝe policja kazała im się wynosić. Znowu przechylił się nad barem i cicho powiedział: - W pobliskim lesie pogrzebali jedną ze swoich, młodą dziewczynę. Ale niektórzy ludzie uwaŜają, Ŝe niezbyt dobrze się spisali. Miejscowe przesądy, rozumiesz? - W tym momencie musiał spostrzec, jak uwaŜnie go słucham. Prostując się, zadygotał, rozejrzał się po pokoju i powiedział: - Ale i tak powiedziałem za duŜo, więc juŜ dajmy temu spokój. Musiałem coś z niego jeszcze wycisnąć. Zanim zdąŜył odejść, aby zająć się kimś innym, złapałem go za rękę. - Chyba coś o tym słyszałem - powiedziałem. - Czy ktoś nie wykopał jej ponownie i nie przebił jej serca kołkiem, jakby była potworem czy jednym z waszych vrykoulakas, co? Wiedziałem bowiem, Ŝe tak Grecy nazywają wampiry. Szkoda, Ŝe nie widziałeś, jak wtedy rzucił się w tył! On i cała tawerna, wszyscy bez wyjątku, wlepili we mnie wzrok Bo jeśli nawet nie słyszeli całej rozmowy, z pewnością usłyszeli to jedno, okropne słowo: vrykoulakas. Tak to było. Odtąd nikt nie odezwał się do nas ani słowem i następnego ranka wyprowadziliśmy się. WciąŜ nie wydaje mi się to szczególnie dziwne. Bo jak powiedziałeś, Ben, stare mity i zabobony są trudne do wykorzenienia. A przecieŜ Rumunia i Brama pod Radujevacem są oddalone zaledwie o stoi pięćdziesiąt mil! I Cyganie wędrują tym szlakiem
od tysięcy lat. Och, potrafię doskonale zrozumieć przeraŜenie ludzi ze Skoutusy... rozumiem nawet, dlaczego wykopali ciało tej dziewczyny i wbili jej kołek w serce, być moŜe pamiętając czasy, gdy taki panował zwyczaj. Tak, rozumiem to... Ale Bernie Fletcher nie mógł tego pojąć. Chciał wiedzieć, co z całą tą sprawą zrobiła miejscowa policja... to znaczy oprócz tego, Ŝe pozwoliła Cyganom odejść. Więc następnego dnia rano, zanim przekroczyliśmy granicę, odszukał gazety z ostatnich kilku dni i przeczytał, co na ten temat napisano. To był dobry pomysł, Ben, Ŝe wysłałeś go razem ze mną. On lubi Greków i umie posługiwać się ich językiem. A oto, co było w gazetach: Kiedy lekarz z Kavali obejrzał ciało tej dziewczyny, kiedy ją pokroił, przekonał się, Ŝe zanim przebito ją kołkiem, była juŜ martwa. Zmarła z powodu anemii. A poniewaŜ zabicie zmarłego nie jest przestępstwem i poniewaŜ Cyganów nie obciąŜały Ŝadne dowody, doszedł do wniosku, Ŝe moŜe pozwolić im odejść. JuŜ prawie mieliśmy wracać do domu - juŜ nawet zacząłem myśleć o tym miejscu jak o domu! - ale postanowiliśmy jeszcze pojechać do Jelesznicy w Bułgarii. Nawiasem mówiąc, to takŜe był pomysł Berniego. Jeszcze zanim mu o tym wspomniałem, sam na to wpadł! Ci twoi ludzie, Ben, mają naprawdę dziwne i rzadkie zdolności... Ludzie w Jelesznicy powiedzieli nam, gdzie znajdziemy Cyganów: w lesie, na północ od wioski. I wiesz, kiedy zobaczyłem te koleiny na drodze między drzewami, miałem uczucie, jakbym znów znalazł się w domu. Ślady końskich kopyt były takŜe bardzo podobne, tak czy owak wiedziałem na pewno, Ŝe to koła cygańskich wozów wydrąŜyły w miękkiej ziemi te koleiny, i przeczuwałem, Ŝe jesteśmy juŜ blisko. I tak teŜ było. Kiedy zobaczyliśmy dym ognisk unoszący się nad polaną, Bernie kazał mi stanąć i wysłał naszych ochroniarzy na przeszpiegi. Byli specjalistami w tajnych obser... - niech to licho! - w skradaniu się i po chwili zniknęli nam z oczu wśród listowia. Poruszali się cicho jak myszy, tak aby nie spłoszyć ptaków siedzących na drzewach, ale wiedziałem, Ŝe tam są i będą mnie obserwować. Wtedy ruszyłem naprzód sam w stronę cygańskiego obozu. Tego okropnego lata liście na drzewach były brązowe, ale przynajmniej obóz był pogrąŜony w cieniu. Dym unosił się z kominów na ich wozach, tylko szaleniec rozpaliłby ogień w lesie tak suchym jak tamten! Ale kilku Cyganów krzątało się wokół i zobaczyli, jak się zbliŜam.
Oczywiście chciałem,
Ŝeby
mnie zobaczyli.
Nawet
pobrzękiwałem
dzwoneczkami, idąc w ich stronę. I jeszcze zanim rozbrzmiały ich powitania, wiedzieli, Ŝe takŜe jestem Cyganem. Ale oni... nie pobrzękiwali dzwoneczkami! Zresztą to nic dziwnego. Poddani Wampyrów - i najwyraźniej ich potomkowie - nie noszą srebrnych ozdób. MoŜe jest w tym jakiś sens, Ben. Jeśli w naszym świecie widzisz
Wędrowca i nie ma na sobie nic ze srebra, moŜesz być pewien, ze jest potomkiem jakiegoś podłego sługi lorda albo lady Wampyrów ze starej Krainy Gwiazd! MoŜesz się o to załoŜyć i nie przegrasz zakładu. I tutaj znów widzimy, jak trudno pozbyć się dawnych zwyczajów. Jednak wydawało się, Ŝe nie zwrócili uwagi na moje srebrne ozdoby; takŜe nie podaliśmy sobie rąk. Więc moŜe uŜywają tylko srebrnych monet, kiedy kładą je na oczach swoich zmarłych, zanim pogrzebią ich w ziemi... W kaŜdym razie byłem Cyganem, nie wydawali się onieśmieleni ani nie potraktowali mnie jak kogoś obcego. Poprosiłem o spotkanie z ich wodzem i zaprowadzono mnie do jego polakierowanego wozu. To był stary, bardzo stary człowiek. Jeśli myślisz, Ŝe ja jestem stary, przy nim wyglądałem jak młodzieniaszek! Był odziany w poplamioną skórzaną kurtkę. Patrząc na niego, ujrzałem błysk złotych zębów, z owłosionego prawego ucha zwisał złoty kolczyk, a na sękatych palcach moŜna było dostrzec kilka złotych pierścieni. Kiedy mi się przyjrzał i przekonał, Ŝe jestem Cyganem, skinął głową i moja eskorta zostawiła nas samych. Wtedy zapytał: - Po co tutaj przychodzisz? Czy chcesz coś mi powiedzieć? Czy jesteś posłańcem? Bo wyczuwam, Ŝe jesteś z bardzo, bardzo daleka. - Nie przynoszę Ŝadnej wiadomości - odparłem. - Jestem zwykłym Wędrowcem - jak ty i twoi ludzie - ale rzeczywiście przybywam z bardzo, bardzo daleka. A jakiej wiadomości oczekujesz? Na początku robił wraŜenie podekscytowanego, pełnego wyczekiwania, ale teraz jakby zamknął się w sobie i wymamrotał: - śadnej wiadomości. śadnej wiadomości dla starego Vladiego! - Jednak po chwili się rozpogodził i powiedział: - Więc moŜe sam stanowisz jakąś wiadomość! - W jakim sensie? - zapytałem. Ale on tylko przekrzywił głowę na bok i mrugnął, mówiąc: - To ja powinienem się dowiedzieć, a ty powinieneś odpowiedzieć. - Więc mnie pytaj - powiedziałem - a jeśli będę w stanic odpowiedzieć, uczynię to. - Hmm! - skinął swą siwą głową, jakby się nad czymś zastanawiał i przez chwilę milczał. Ale po chwili znów prze mówił: - Na świecie są rozmaite dziwne, bardzo dziwne miejsca nie uwaŜasz? - Jego głos przypominał szelest suchych liści poruszanych podmuchem wiatru.
- Tak, na świecie jest wiele takich miejsc - powiedziałem. Wielkie pustynie, rozległe oceany i sięgające niebios góry. Ale sądzę, Ŝe nie to masz na myśli. O jakich dziwnych miejscach mówisz, stary wodzu? Nagle jego kaprawe oczy rozjaśniły się i klepnąwszy mnie w kolano, powiedział: - Z jakiego jesteś klanu? Z jakiego plemienia Wędrowców? I jak się nazywasz? - Jestem Lardis Lidesci - odpowiedziałem natychmiast. Dlaczego nie miałem mu tego zdradzić? Jestem dumny ze swego nazwiska. - Lidesci, tak? - zamrugał. - Ach, mówisz Lidesci! Ha! Nie znam takiego nazwiska, nigdy o nim nie słyszałem, a jeśli nawet, to nie pamiętam. MoŜe kiedyś, dawno temu... - Było nas tylko kilku i to było dawno temu - powiedziałem. - Teraz zostałem tylko ja. A kiedy widzę Wędrowców, zawsze się zatrzymuję, Ŝeby z nimi porozmawiać. Ze względu na dawne czasy, wiesz? - Masz rację - odpowiedział. - Ale niewielu pamięta dawne czasy. A jeszcze mniej dziwne stare miejsca! - Miejsca, o których mówisz? Podrapał się w poprzecinany Ŝyłkami, krzywy nos i pokiwał głową. - Miejsca, które ten mój stary nos potrafi wyczuć! Miejsca, gdzie pohukuje sowa albo śmiga nietoperz na tle tarczy księŜyca. Dziwne i niezmienne od wieków miejsca. Miejsca, które Cyganie pamiętają - przynajmniej niektórzy z nich - i odwiedzają od czasu do czasu. Zawsze odwiedzaliśmy stare miejsca, ale niekiedy zaglądamy teŜ w nowe, jeśli tam zaprowadzi nas mój nos. Ale tym razem nos mnie zawodzi. Więc moŜe po prostu jestem za stary, co? No cóŜ, był juŜ zniedołęŜniały - pewno nie tylko na ciele, ale i na umyśle - i wydawało mi się, Ŝe bredzi. I mimo Ŝe jego przodkowie byli najprawdopodobniej podejrzanego pochodzenia, a moŜe właśnie dlatego, zrobiło mi się go Ŝal. Przynajmniej na chwilę, dopóki nie powiedział: - Lardisie Lidesci, cieszę się, Ŝe cię poznałem, kimkolwiek jesteś. Ale posługujesz się starym językiem w jakiś dziwny - nawet staroświecki - sposób i dlatego myślałem, Ŝe jesteś posłańcem, na którego czekałem przez całe Ŝycie, tak jak mój ojciec, a przed nim jego ojciec. Bo nazywam się Vladi Ferengi i podobnie jak ty jestem ostatni z rodu. Musiał zauwaŜyć, jak podskoczyłem, bo powiedział: - No, no! Więc nas znasz, wiesz o nas? - I jego głos nagle stał się ostry. Czy o nich wiedziałem? W Krainie Słońca od niepamiętnych czasów to nazwisko było przekleństwem! Ferenc, Ferenczy, Ferengi - wszystkie te formy były jak zaklinanie zła! Byli
legendą nawet wśród swych pobratymców, Wampyrów! Olbrzym-mutant Fess Ferenc był ostatnim z nich, o jakim słyszałem, jednym z garstki, która uszła z Ŝyciem w bitwie w Ogrodzie Mieszkańca. Czy o nich wiedziałem? A więc ci ludzie byli potomkami jakiejś starej linii poddanych Ferenca. Och, przyznaję, Ŝe było to dawno, dwa tysiące lat temu, albo jeszcze dawniej i o wszystkim juŜ zapomniano. Ale mimo to skłoniło to mnie do zastanowienia się... Szybko się opanowałem. - Ferenczy to nazwisko dosyć popularne w Rumunii, dokąd zmierzacie powiedziałem. - Myślę, Ŝe wśród moichj własnych przodków moŜe być paru Ferenczych i dlatego byłem zaskoczony, kiedy je usłyszałem. - Oczywiście to ostatnie było wierutnym kłamstwem, ale nie pierwszym, bo jak mii powiedziałeś, Ben, Ferenczyowie to stary, szanowany ród w dawnej Rumunii, podobnie jak wiele starych rodów w Krainie Słońca. Ale Vladiemu ta rozmowa popsuła humor. Siedział teraz milczący, ponuro patrząc na mnie, dopóki nie pojawiła się moja eskorta, przynosząc złe nowiny. - W lesie są obcy! - zameldował jeden z jego ludzi, przyglądając mi się wzrokiem pełnym podejrzliwości. - Ach! - powiedziałem. - To koledzy, którzy mnie tutaj przyprowadzili. Nie są Cyganami, więc nie wziąłem ich ze; sobą do waszego obozu. - Więc są twoimi przyjaciółmi, tak? - wysyczał młody chłopak z eskorty, chwytając mnie za łokieć. - Reporterzy? Dziennikarze? A stary Vladi popatrzył na mnie i mruknął: - No, no! - Nie - zaprzeczyłem. - To Anglicy, którzy goszczą w tym kraju. CzyŜ nie mówiłem, Ŝe jestem z daleka? Wtedy chłopak złapał mnie mocniej, mówiąc: - Ludzie czekają na twój rozkaz, Vladi. Najpierw Maria umiera z powodu złej krwi, a następnie pojawiają się ci dziennikarze z kamerami i notesami i te tak zwane Siostry Miłosierdzia, które wtykają swój nos gdzie nie trzeba. I jeszcze ten lekarz z Kavali, i policja, to chyba dość! Myślę, Ŝe temu tutaj trzeba upuścić trochę krwi, jemu i tym jego angielskim przyjaciołom. Myślę, Ŝe to szpiedzy i Ŝe powinniśmy ich cisnąć w te cierniowe zarośla! Ale Vladi pokręcił głową i powiedział: - Szpiedzy? Ale czego mogliby tutaj szukać? Nie mamy nic do ukrycia! Więc niech tak będzie. JuŜ i tak mamy dosyć kłopotów. A zresztą ten Lardis rozmawiał ze mną w starym języku, który znał mój dziadek, i moŜe w jego Ŝyłach płynie ta sama krew. - Co rzekłszy, zwrócił się do mnie: - Ty. Poznałem cię wystarczająco dobrze, Lardisie Lidesci. Akceptuję to,
co powiedziałeś, ale nie mogę zaakceptować tego, Ŝe dostałeś się do nas w tak podstępny sposób. Idź i zabierz ze sobą przyjaciół. Nie chcę cię więcej widzieć. Więc odszedłem. Bernie zawrócił samochód, moi ochroniarze wyszli mi na spotkanie i wyobraŜam sobie, Ŝe chociaŜ byli krzepkimi męŜczyznami, cieszyli się, Ŝe się stamtąd zabieramy. Cyganie są bardzo skuteczni w walce i potrafią ciskać swymi noŜami z przeraŜającą dokładnością. A kiedy szliśmy przez las, cały czas czuliśmy na sobie wzrok Ferengiego. W Jelesznicy, w południe, Bernie jak zwykle skontaktował się z Centralą. Czekała na nas wiadomość, zgodnie z którą mieliśmy wracać, a ja miałem potem dołączyć do ciebie w Australii. I to juŜ wszystko... V W nocy Trask nalał swemu gościowi jeszcze jedną brandy i przez I chwile milczał, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. Potem powiedział: - Myślę, Ŝe chyba powinienem był porozmawiać z tobą wcześniej. - Co? Myślisz, Ŝe coś w tym jest? - Lardis wydawał się zaskoczony. - Nie zauwaŜyłeś niczego niezwykłego? Trask takŜe był zaskoczony. Dlaczego Lardis nie znalazł nic podejrzanego w tym, co zobaczył i usłyszał? Ale jak mówiłeś, tych ludzi otaczała wyraźnie wyczuwalna aura tajemniczości. - Tak, ale tak jest ze wszystkimi Cyganami! - zaprotestował Lardis. - Posłuchaj. Oni wiele przeszli. W ich społeczności pojawiła się choroba, a kiedy nadszedł czas odjazdu, zabrali tę dziewczynę siłą ze szpitala. To było przejawem głupoty - czy moŜe raczej uporu zgoda, ale taką mają naturo Następnie obudzili dawne przesądy w Skotousie, grzebiąc ją ze srebrnymi monetami na oczach, co prawdopodobnie sta9 nowi ich zwyczaj, podobnie jak wśród rozmaitych cygańskich klanów w Krainie Słońca. A od czasu ich wyjazdu z Kavali uganiali się za nimi ci dziennikarze, nie wspominając o policji. Potem odgrzebano ciało tej biednej dziewczyny, moŜe uczynili to mieszkańcy Skotousy, tego nie wiem, ale ktoś uznał, Ŝe trzeba ją przebić kołkiem! A kiedy grób ponownie otworzył ten lekarz ze szpitala i kiedy ją pokrojono... no cóŜ, ni9 rozumiesz, jak bardzo wytrąceni z równowagi musieli być ci ludzie? - Tak, rozumiem to doskonale - zgodził się Trask. - To mnie specjalnie nie niepokoi, chociaŜ właściwie, tak, cała ta sekwencja zdarzeń i one same, choroba dziewczyny i tak dalej - to wszystko mnie niepokoi! Przyjmuję twoje wyjaśnienie znanych nam faktów. Leukemia, anemia, zakaŜenie krwią wszystkie one prowadzą do śmierci. I sądzę, Ŝe na niektórych
greckich wyspach, a na pewno w Rumunii, wciąŜ grzebią ludzi, którzy zmarli w ten sposób, kładąc im srebrne monety na powiekach. Nie kwestionuję twierdzenia, Ŝe dawne zwyczaje trudno wykorzenić albo Ŝe to co zobaczyliśmy, to u Cyganów zupełnie normalna praktyka. Ale wspomniałeś o innych rzeczach, które komplikują tę sprawę... - Mianowicie? - Ten stary wódz, Vladi Ferengi. - Tak, co z nim jest nie tak? Trask podparł dłonią brodę, wpatrując się w starego Lidesciego. - Jakieś pięć i pół roku temu - powiedział w końcu - mieliśmy tu jeszcze jednego gościa z Krainy Słońca... to znaczy człowieka. Mam na myśli Nathana Keogha, który przeszedł przez Bramę w Perchorsku i uczynił to nie całkiem z własnej woli... - Zamilkł zamyślony. - Oczywiście nie uczynił tego z własnej woli - potwierdził Lardis. - Został tam wepchnięty przez swego brata-wampira, Nestora! A dokładniej przez jego pierwszego porucznika, Zahara. Potem, juŜ w tym świecie, Nathan poznał sekrety Kontinuum Móbiusa i przeniósł ciebie, twoich ludzi i broń do Krainy Słońca, abyście nam pomogli pokonać Vormulaca Nieśpiącego i Devetaki Czaszkolicą. Ale to stare dzieje. Więc o co chodzi? - Kiedy Nathan uciekł z Perchorska - ciągnął Trask, wydając się mówić bardziej do siebie niŜ do swego gościa - pomogła mu grupa Wędrowców. I co dziwne - czy wręcz niewiarygodne - podróŜowali na północ, mimo Ŝe była zima! A jeśli chodzi o to, co ten Vladi napomknął o „dziwnych miejscach”... - Tak? - No więc nigdy nie słyszałem całej tej historii z ust Nathana - wtedy nie wydawało się to istotne - ale jeśli dobrze pamiętam, miał bardzo podobną rozmowę z wodzem grupy, która mu udzieliła pomocy. Ponadto opis tego wodza jest identyczny z twoim opisem Vladiego. - A jak się ten wódz nazywał? - Lardis był zafascynowany. - Nigdy się tego nie dowiedziałem - powiedział Trask. - Ale pamiętam, jak Nathan mówił, Ŝe ci ludzie byli potomkami poddanych Wampyrów, którzy musieli przejść przez Bramę wraz ze swymi panami przed tysiącami lat. Wywnioskowaliśmy to z ich imion. Nathan mówił teŜ, Ŝe wierzyli, iŜ pewnego dnia ich panowie... powrócą. - A dziwne miejsca? - No, to juŜ są oczywiście czyste spekulacje - powiedział Trask - ale czy tymi dziwnymi miejscami nie mogą być obszary, w których mieli się pojawić ponownie ich panowie? Na przykład koło Bramy w górze rzeki, w miejscowości Radujevac. W okolicach
Schronienia często pojawiali się Cyganie. Poza tym jest jeszcze ta miejscowość w Mołdawii, w której Faethor Ferenczy miał swój zamek jakieś tysiąc pięćset lat temu. I w Rumunii, w rejonie Halmagiu, u stóp gór Zarandului, gdzie Faethor kiedyś dzierŜył władzę, a potem jego syn krwi, Janos. Trzeba nawet brać pod uwagę Perchorsk, który ten Vladi mógł wyniuchać. To wcale nie jest niemoŜliwe, Lardis. Ty sam jesteś jasnowidzem na swój sposób i... - ... I w ich krwi jest z pewnością znacznie więcej śladów wampiryzmu niŜ w mojej! powiedział. - ZałoŜę się, Ŝe to są ci sami ludzie - powiedział Trask. - Ale ja nie mówię, Ŝe nie! - powiedział Lardis. - Tylko... co to wszystko znaczy? - Nie wiem - przyznał Trask. - Nie jestem pewien. Ale chciałbym wiedzieć, gdzie ci Cyganie Ferengi byli, zanim taj biedna dziewczyna zachorowała na tę dziwną chorobę, tę tak zwaną anemię. I co robiła ta grupa Cyganów w tym rejonie Grecji. - Nie potrafię powiedzieć - potrząsnął głową Lardis. - Ani ja - powiedział Trask. - Ale jeśli ten Vladi Ferengi potrafi wyczuć te, jak mówi, dziwne miejsca, miejsca, w których w dawnych czasach pojawiły się Wampyry z Krainy Gwiazd... czy nie mógłby takŜe wyczuć ich obecności tu i teraz? - Zaczynam rozumieć, do czego zmierzasz - mrukną Lardis. - I czyŜ nie powiedział, Ŝe tym razem jego nos go za wiódł, sugerując, iŜ on i jego ludzie biorą udział w jakiejś misji, moŜe czegoś szukając? - Czegoś albo kogoś - rzekł Lardis. - Tak, kogoś... chociaŜ myślę, Ŝe masz rację i ja takŜe wolę mówić czegoś! Czegoś... co się tu zjawiło dopiero niedawno. - Właśnie! - przytaknął Trask. - Ha! - mruknął Lardis. - CzyŜbym był ślepy? Dlaczego wcześniej tego nie dostrzegłem? - Nie znałeś wszystkich faktów - powiedział Trask. - A zresztą co dwie głowy, to nie jedna. - Wyprostował się na krześle. - A cztery czy pięć głów to jeszcze lepiej. Jutro zorganizujemy zespół doradców. Doskonale, bo teraz będą mieli temat do rozwaŜań. Ale w tej chwili... - Przerwał, powstrzymując ziewanie. A Lardis powiedział: - Jesteś zmęczony, Ben, i ja teŜ. Sądzę, Ŝe to przynajmniej częściowo zasługa tej brandy. - Nie - potrząsnął głową Trask. - MoŜe tak działa na ciebie, ale jeśli chodzi o mnie, to ta praca. Muszę się dobrze wyspać, a kiedy moje ciało będzie wypoczywać, wszystko
poukłada mi się w głowie. Teraz jest zbyt późno, Ŝeby jeszcze cokolwiek zrobić. Oczywiście czuję potrzebę, aby nad tym popracować, ale nie sądzę, abyśmy osiągnęli teraz coś więcej. - No to juŜ sobie idę - powiedział Lardis, powoli podnosząc się z krzesła. - Czekaj! - zatrzymał go Trask, marszcząc brwi. - Tak? - W tym, co mi opowiedziałeś, jest coś, co wydaje się nie pasować do reszty. - Powiedz, o co ci chodzi. - To coś, co dotyczy Sióstr Miłosierdzia. Kiedy twoja eskorta próbowała przekonać Vladiego, Ŝeby cię ukarano, wymieniono je wśród moŜliwych zagroŜeń. Więc kim one właściwie były? Zakonnicami? Ale kto mógłby narzekać, Ŝe „wtykają swój nos”? To znaczy konkretnie w co? - Nie miałem czasu, aby to wyjaśnić - z Ŝalem przyznał Lardis. - Bo jak mówiłem, zostałem stamtąd wyproszony w pośpiechu! Trask wzruszył ramionami. - Nie przejmuj się. W Grecji jest wiele klasztorów. Jeśli Cyganów potraktowano jak biednych wędrowców, moŜe te Siostry Miłosierdzia chciały być w pobliŜu, aby... no, nie wiem. Aby im pomóc się pozbierać? - MoŜe - powiedział Lardis. - Ale wszyscy Cyganie, jakich znałem, takie chwile wolą przeŜywać w samotności. Jeśli chcieli kogoś opłakiwać, robili to sami. W Krainie Słońca, w dawnych czasach - a z tego co wiem, i teraz - to był najczęściej jedyny sposób... Kiedy Lardis wyszedł, Trask jeszcze przez parę minut rozwaŜał to wszystko, po czym przypomniał sobie, Ŝe musi za-; telefonować do Ministra Odpowiedzialnego. A było juŜ dobrze po jedenastej. No cóŜ - pomyślał, sięgając po słuchawkę. - Dlaczego tylko ja mam pracować do późna? *** Ale w rzeczywistości Trask nie był jedyną osobą, która pracowała do późna. W swej tymczasowej, sekretnej kwaterze, sąsiadującej z kwaterą Jake’a Cuttera, Liz Merrick zasnęła, czekając na jego powrót z wycieczki z Lardisem i Lissą Lidesci. Czterdzieści pięć minut temu obudziło ją trzaśniecie drzwi, po czym usłyszała, jak Jake się szykuje do snu: jakieś pomruki, spuszczanie wody, szum prysznica i na koniec cichy szum wentylatora. Oczywiście ona nie mogła mieć wentylatora, bo mógłby go usłyszeć. A jeśli chciała skorzystać z toalety, musiała czekać, dopóki nie zasnął, i wtedy wyślizgiwała się
„tylnymi drzwiami”, i korytarzem szła na paluszkach do damskiej toalety - nie było to zbyt wygodne. Ale w rzeczywistości te sprawy nie stanowiły głównego zmartwienia Liz. Złościły ją wszystkie drobne szczegóły, które wiązały się z koniecznością ukrywania swej bezsilnością biorąc pod uwagę ogólną sytuację, przede wszystkim to, Ŝe musiała się skradać tak jak teraz, a zwłaszcza to, Ŝe musiała się wkradać do umysłu Jake’a. Tak, była bezsilna, poniewaŜ nic nie mogła uczynić, wiedziała, Ŝe Ben Trask ma rację, i tylko to miało znaczenie: Jake był bardzo waŜny, dla Wydziału i jego pracy oraz dla całego świata. Był takŜe bardzo waŜny dla niej, a gdyby złapał ją na tym, Ŝe go szpieguje, raczej by jej to nie pomogło! Kiedy wróciła z toalety do swojej mysiej dziury (tak myślała o swej kryjówce), Jake juŜ zasypiał. A kiedy Liz wysłała w jego kierunku pierwszą, nieśmiałą sondę, odebrała mgliste skłębione wraŜenia, jakie znała od dawna. Senne błądzenie - faktycznie myślowy somnambulizm - podświadome poszukiwanie kierunku, w którym mógłby podąŜyć - trudny do rozszyfrowania niepokój... nerwowe zmiany wzorów myślowych... wabiący, niewiarygodny wir liczb, równań, rachunków - prawdziwa ściana liczb, która otaczała Jake‘a ze wszystkich stron, unosząc się jednak poza jego zasięgiem - niby jakiś nieuchwytny, obdarzony czuciem cyklon. I jeszcze coś. WraŜenie najdziwniejsze ze wszystkich: Ŝe nie jest tam sam... No dobrze, nie był sam. Ale czy to była ona, Liz, echo jej wtargnięcia” do pozbawionego osłony umysłu Jake’a, czy teŜ było to coś innego? Czy było to moŜe coś, co Nekroskop Harry Keogh, pozostawił w umyśle Jake’a, aby go obserwować? Ale jeśli tak właśnie było, dlaczego wydawał się przed tym cofać? Oczywiście pytania Liz były skierowane do wewnątrz, ale były zarazem intensywne i jako telepatka, powinna to była wiedzieć. Myśli to myśli, a telepatia to telepatia. WraŜliwa osoba, czy to mentalista, czy teŜ nie, moŜe niekiedy wykryć zainteresowanie kogoś innego (zazwyczaj w postaci wraŜenia przypominającego ciarki przebiegające po plecach, będące ostrzeŜeniem, Ŝe ktoś obserwuje), a Jake Cutter był osobą nad wyraz wraŜliwą. Jego mentalne osłony natychmiast uległy wzmocnieniu, a Liz czym prędzej wycofała się! Na szczęście nie została wykryta, albo jeŜeli nawet, jej sonda została odebrana jak muśnięcie skrzydła muchy: chwilowe podraŜnienie, które natychmiast ustąpiło i zostało zignorowane w obliczu jakiejś innej, powaŜniejszej ingerencji. To ją zastanowiło. Jeśli osłony Jake’a nie zostały pobudzone z jej powodu, to kto był tego przyczyną?
I jak w kilku poprzednich wypadkach Liz nie zdołała opanować drŜenia na myśl, czym Jake jest i czym moŜe się stać, choć moŜe nieświadomie. Ale w kaŜdym razie przypuszczała, Ŝe roztropnie będzie Postępować ostroŜnie i trzymać się z daleka, dopóki nie będzie pewna, Ŝe Jake zasnął na dobre. Kłopot polegał na tym, Ŝe i ona była zmęczona. A kiedy w końcu zapadła w sen, Przegapiła rozmowę zmarłych, która odbywała się w pokoju obok. Nie Ŝeby mogła ją była usłyszeć, choć mogła coś wyczuć - mogła była wykryć gwałtowne zmiany uczuć Jake’a, odgadnąć jego opór, wielką pewność siebie - ale to byłoby wszystko. Bo tylko zmarli są w stanie odbierać mowę zmarłych. I tylko Nekroskop słyszał, jak rozmawiają...
- Jesteś uparty. Ponadto uchylasz się od swoich zobowiązań, lekcewaŜysz naszą umowę, pakt, jaki zawarliśmy! - zaprotestował Korath, którego martwy głos wydobywał się z mroków uśpionego umysłu Jake’a Cuttera. A poniewaŜ Jake nie mógł dłuŜej udawać, Ŝe go nie słyszy, jak w okresie czuwania, odpowiedział: - Tak, chcę się z tego wycofać! Bo twoja interpretacja naszej „umowy” - tego „paktu”, który jakoby zawarliśmy, w Ŝaden sposób nie odpowiada mojej! - Uratowałem ci Ŝycie! - ciągnął Korath. - Gdyby nie moja interwencja, ty i twoi przyjaciele - zwłaszcza twoja przyjaciółka - bylibyście martwi w piekle Malinariego w Xanadu: Tylko zanim by z niej wytopiono tłuszcz, słodka Liz zostałaby poddana jeszcze gorszym męczarniom w ogrodzie metamorfozy Umysłu. JuŜ zapomniałeś widoku istoty o nieobecnym spojrzeniu, która kiedyś nazywała się Demetrakis od Umysłu? Demetrakis ze śliniącymi się ustami i nabrzmiałymi penisami? Te oczy słuŜyły do patrzenia, a przynajmniej do oceny kierunku i odległości, a usta przerobiłyby słodką Liz na potrawkę dla grzybów Malinariego. Przypuszczasz, Ŝe penisy nie słuŜyły do niczego? Pozwól, Ŝe cię poinformuję, iŜ Demetrakis był kiedyś wyjątkowo krzepkim męŜczyzną, a teraz stał się niemniej krzepkim wampirem! Niewiele z niego zostało w ogrodzie Malinariego... ale uwierz mi, Ŝe to, co zostało, wiedziałoby doskonale, co zrobić z twoją słodką Liz! A kiedy Jake nie odpowiadał, Korath podjął: - Teraz mnie posłuchaj. Nie moŜesz zaprzeczyć, Ŝe w naprawdę trudnej chwili udowodniłem, iŜ działam w dobrej wierze. Od tego czasu zdradzałeś mnie albo zamierzałeś zdradzić na kaŜdym kroku. I teraz ośmielasz się pytać, co to za pakt? Coś takiego! To chyba ja powinienem o to pytać!
- O nic takiego nie prosiłem - powiedział Jake. - Ale myślałeś o tym, sugerowałeś. - Niech to diabli! - wybuchnął tamten. - Wymyślony przez ciebie „pakt” to czysta bzdura! To tylko sztuczka, Ŝeby zapewnić ci nieograniczony dostęp do mego umysłu. Harry Keogh miał rację, kiedy ostrzegał, abym nie miał nic wspólnego z wampirami Ŝywymi czy martwymi. Chcesz, abym ci przypomniał, jak to miało być, jak miał wyglądać ten nasz układ? - Jak najbardziej! - powiedział tamten, próbując ukryć zadowolenie z tego, Ŝe Jake w końcu dał się wciągnąć do rozmowy, choć poniewczasie. Bo od czasu Xanadu Jake był coraz bardziej nieufny i uparty, do tego stopnia, Ŝe w ciągu kilku kolejnych nocy Korath nie zrobił prawie Ŝadnych postępów. A w dzień, w porze czuwania, osłony Jake’a - te same osłony, które broniły dostępu Liz Merrick - były szczelnie zamknięte i gdyby Korath za bardzo się zbliŜył, Jake pomyślałby o słońcu, przywołałby obraz jego oślepiającego światła i palących promieni, które trzymały wampira na dystans. Pomyślał o tym w tej chwili... ale była noc i śnił, jednak i tak prędzej czy później musiał załatwić sprawę z tym martwym wampirem, tak czy inaczej. - I to takŜe! - powiedział Korath, błyskawicznie się kurcząc, kiedy mignął mu przed oczyma obraz powstały w umyśle Jake’a, ten kosmiczny piec, źródło Ŝycia wszystkich istot Ŝywych i niechybnej śmierci istot niemartwych. - Czy to takŜe było częścią naszego układu? Myślę, Ŝe nie! - A to było? - ripostował Jake. - To wiercenie dziury w brzuchu? Myślę, Ŝe nie! Pozwól, Ŝe powtórzę to, co powiedziałeś, twoje własne słowa, Korath, które pamiętam doskonale, choćby dlatego, Ŝe to były kłamstwa. Chciałeś wiedzieć, czy w zamian za twój prezent, powinienem ci ofiarować swoje towarzystwo - choćby czasami - kiedy mam niewiele do roboty. To było wszystko. Moje towarzystwo, Ŝebyś miał z kim porozmawiać. Ale rzadko, kiedy nie jestem zajęty. Jednak w ubiegłym tygodniu dosłownie nie opuszczałeś mego umysłu! I prawie mnie stamtąd wypchnąłeś! Czy wiesz, co by zrobili Ben Trask i jego ludzie, gdyby się o tobie dowiedzieli? Sam jeszcze nie wiem, ale mam cholernie dobry pomysł! Nie zdziwiłbym się, gdyby przystawił mi pistolet do głowy i pociągnął za spust. I nie sądzę, aby ktoś go za to potępił. - Ale oni nie wiedzą - odparł Korath. - I nie dowiedzą się, jeŜeli zachowasz zimną krew. Poza tym... - Daj mi skończyć! - przerwał Jake. - Więc po pierwsze naraŜasz mnie na niebezpieczeństwo i tym samym siebie naraŜasz na niebezpieczeństwo, co jest czystą głupotą. Beze mnij jesteś niczym, garstką kości w zbiorniku ściekowym. Wiej jeśli mnie się stanie
jakaś krzywda, to i tobie, bo kiedy mnij juŜ nie będzie, nie będziesz miał do kogo mówić, ani „rzadko”, ani w ogóle! - Wiem to równie dobrze jak ty! - zaprotestował Korath. To aby cię chronić - nas, jeśli wolisz - nie ustępuję, podczas gdy inni po prostu połoŜyli na tobie krzyŜyk. - A jeśli chodzi o twój prezent - ciągnął Jake, nie zwracając uwagi na jego słowa - o jakim prezencie mówisz? Nie dałeś mi nic! - A twoje Ŝycie oraz Ŝycie twoich przyjaciół i ukochanej? Jake wiedział, Ŝe z tym trudno będzie mu dyskutować. Powiedział więc: - To wszystko jest ze sobą nierozerwalnie związane. Gdybym umarł, wówczas ty poszedłbyś moim śladem. - Niezupełnie - mruknął Korath. - Bo ja juŜ jestem martwy. Ale wiem, co masz na myśli. Ten dar, którego tak pragniesz i zgoda, jest częścią naszego paktu - to miejsce pierwotnej ciemności, swoiste nigdzie, które istnieje między miejscami, jakie znamy; to Kontinuum Móbiusa. Mam rację? - Tak - potwierdził Jake - i wiesz to. Obiecałeś, Ŝe zdradzisz mi te liczby, wzór Harry’ego Keogha, sposób podróŜowania wstęgą Móbiusa. - A czyŜ nie dotrzymałem obietnicy? - Korath wydawał się zaskoczony, a nawet dotknięty. - O co oskarŜasz mnie teraz? Dawałem ci klucze do Kontinuum Móbiusa nie raz, nie dwa razy i nie trzy! Bez nich byłbyś teraz martwy. Zaprzecz, jeśli potrafisz. - Nie zaprzeczam - rzekł Jake. - Nawet gdybym miał taką wprawę w zabawach słownych jak ty, nie mógłbym temu zaprzeczyć. Ale co to za dar, jeśli nie mogę go wykorzystać, nie wlokąc cię za sobą? Jest mój tylko w połowie. - I to takŜe jest moja wina, Ŝe nie masz głowy do liczb? - zachichotał Korath, ale po chwili spowaŜniał. - AleŜ oczywiście, Ŝe jest twój tylko w połowie! - warknął. - Bo beze mnie nie dysponujesz wzorem, a ja bez ciebie nie mogę się poruszać. Ha! JakŜe mało dostaję za to, co daję! - Ale ja muszę być w stanie korzystać z Kontinuum z własnej woli - zaprotestował Jake - bez odwoływania się do ciebie. - Doskonale! Zgoda! - powiedział Korath. - Tak, oczywiście to bardzo waŜne. A więc oto wzór! Daję ci go! I natychmiast - tak szybko, Ŝe Jake został kompletnie zaskoczony - równania Móbiusa zaczęły mutować na ekranie jego (albo Koratha) wyobraźni. Uporządkowany pochód rozwijających się rachunków i nieustannie zmieniających się symboli algebraicznych zdawał
się przypominać rozwiązywanie niesłychanie złoŜonego problemu matematycznego, oglądane na monitorze jakiegoś gigantycznego komputera. Ale Jake był tu juŜ przedtem sześć czy siedem razy, za pierwszym razem z Nekroskopem Harrym Keoghiem, a potem z Korathem. Dziwny łańcuch liczb był dla niego równie zaskakujący jak za pierwszym razem, ale instynktownie - a moŜe intuicyjnie (czy była to intuicja Harry’ego?) - wiedział, gdzie go zatrzymać, w punkcie, który pamiętał. Uczynił to... i liczby od razu ułoŜyły się w falujący zarys drzwi Móbiusa! - To jest to! - odetchnął Jake. - Drzwi do Kontinuum! - Taak - powiedział Korath z takim samym podziwem jak zawsze, choć robili to juŜ przedtem. - Tak, to jest to. Ija, Korath, dałem ci to. Taki był nasz pakt, teraz pamiętasz? Iw zamian za ten wielki dar, zyskałem prawo do... - Do niczego! - powiedział Jake, pozwalając, by drzwi zwinęły się i znikły. - Wiem, gdzie to zatrzymać, ale nie wiem, jak uruchomić! MoŜliwe, Ŝe nie pamiętam całej sekwencji. Nikt by nie zdołał zapamiętać. - AleŜ tak! - powiedział Korath. - Było juŜ paru takich. Pierwszym z nich był Mòbius, a potem Nekroskop Harry Keogh. A w Krainie Gwiazd widziałem, jak syn Harry ‘ego, Nathan, czyni podobne cuda. Ja sam nauczyłem się tego od Harry ‘ego, kiedy próbował ci pokazać, jak to się robi; wykorzystałem zdolność, jaką otrzymałem w wyniku ukąszenia Nephrana Malinariego, która teraz krąŜy w mojej krwi. W przeciwieństwie do ciebie, pamiętam tę sekwencję! Ale co z tego, skoro nie mogę jej wykorzystywać? Jestem bezcielesny i mogę się Poruszać tylko jako część twojego umysłu. Jeszcze raz powtarzam: czy naleŜy mnie winić za to, Ŝe nie masz głowy do liczb? Niewątpliwie nie była to wina Koratha, ale główny argument Jake’a - Ŝe dar Ŝycia, choć wielki, nie był tym obiecanym darem - pozostawał niewzruszony. - Doskonale - powiedział - znaleźliśmy się w impasie. Ale czyŜ nie rozumiesz, Ŝe im bardziej mnie dręczysz, tym bardziej prawdopodobne jest, Ŝe zostaniesz odkryty? Mówiąc szczerze, nie Ŝyczę ci źle. Jesteś martwy i nie widzę, w jaki sposób mógłbyś mi wyrządzić krzywdę, to znaczy fizyczną, ChociaŜ muszę ci powiedzieć, Ŝe powoli doprowadzasz mnie do szaleństwa! Nawet nie tak powoli. Ale tak czy owak gdyby cię wykryto, Trask i jego ludzie nie mogliby ci wyrządzić wielkiej krzywdy. Czy mogliby cię powtórnie uśmiercić? Ale ja, ja po prostu nie wiem, co chcą ze mną zrobić. - Co mogliby zrobić? - Korath wydawał się autentycznie zaciekawiony. - Czy to rzeczywiście moŜliwe, Ŝeby cię chcieli zabić? Wątpię. Pamiętaj, Jake, Ŝe byłem w twoim umyśle albo w jego pobliŜu prawie od chwili, gdy ty i Harry po raz pierwszy przyszliście ze
mną porozmawiać, kiedy tkwiłem pogrąŜony w tym rozbitym zbiorniku ściekowym. Wiem, Ŝe faktycznie Ben Trask Ŝąda, abyś rozmawiał ze zmarłymi! Jesteś jak gdyby nieodłączną częścią Nekroskopa. Dlatego teŜ, jako Ŝe to wydaje się podstawowym wymaganiem - to znaczy abyś się komunikował ze zmarłymi - Trask nie powinien narzekać. Jest chyba oczywiste, Ŝe teraz jestem częścią Ogromnej Większości. - Jesteś wampirem! - powiedział Jake. - A ja widziałem cię we własnej osobie. Wiem, jaki byłeś, zanim umarłeś. A jeśli chodzi o to, Ŝe jesteś jakoby „częścią” Ogromnej Większości, zapominasz, Ŝe słyszałem, co oni szepczą w swych grobach, i wiesz, jak to jest dalekie od prawdy! Poza tym jest Trask, ale nie sądzę, abym mógł wyrazić w słowach, jak bardzo nienawidzi ciebie i twoich pobratymców. Wampiry? Wampyry? Zniszczenie was jest celem jego Ŝycia! Jeszcze zanim Malinari zamordował Zek i po tym, jak zamordował ciebie, wampiry były obsesją Traska. Utracił przez nich wielu przyjaciół. Chciałbyś wiedzieć, co mógłby mi zrobić, aby cię przepędzić? Przychodzi mi do głowy co najmniej jedno niemiłe rozwiązanie. - Mianowicie? - Teraz Korath naprawdę był zaciekawiony. - Słyszałeś kiedyś o lobotomii przedczołowej? - spytał Jake. - Nie, nie przypuszczam. To termin medyczny określający jeden ze sposobów „złagodzenia” objawów w przypadkach ostrej schizofrenii. Ale chyba się zgodzisz, Ŝe to dosyć drastyczny sposób, prawda? Więc powiedz mi, czym u licha jesteś, jak nie przypadkiem ostrej schizofrenii! PoniewaŜ mowa umarłych, podobnie jak bardziej konwencjonalna telepatia, często wyraŜa znacznie więcej niŜ słowa mówione, Korath zobaczył w umyśle Jake’a obrazy procedur związanych z lobotomią przedczołową. W zamyśleniu powiedział: - Mój dawny pan, Malinari Umysł, potrafił robić mniej więcej to samo. - (Jake niemal wyczuł, jak potwór zadygotał!)- - Tylko Ŝe on robił to gołymi rękami, swymi półpłynnymi palcami, swym przeraŜającym umysłem! Jednak w wyniku tych „zabiegów” uwalniał swe ofiary od... od wszystkiego! Od Ŝycia. - Aleja nie muszę ani nie chcę, aby mnie od czegoś uwolniono - powiedział Jake. Tylko od ciebie. Więc musimy obmyślić plan i ustalić jego granice. Musimy teŜ ponownie określić warunki tego tak zwanego paktu. - Warunki? Granice? - Granice czasowe - powiedział Jake. - Widzisz, ja nie chcę być Nekroskopem, nigdy nie chciałem. Trzy tygodnie temu w ogóle nie wiedziałem, kto to jest Nekroskop. I wciąŜ nie wiem wszystkiego na ten temat, bo mi nie mówią. Coś tak osobliwego, nienaturalnego, Ŝe nie moŜna mi o tym powiedzieć? To nie dla mnie. Więc dopóki się nie dowiem, o co tu chodzi,
nie chcę wiedzieć nic więcej na ten temat. Och, jasne, Ŝe chciałbym wykorzystywać Kontinuum Móbiusa - dla własnych celów - ale poza tym? No, nie wiem, jeszcze się nie zdecydowałem. Z drugiej strony jest coś, co zdecydowałem definitywnie, to mianowicie, Ŝe po wieczne czasy będę mieć wobec ciebie dług wdzięczności! - Granice czasowe - powiedział Korath. - Tak, myślę, Ŝe moŜemy o tym pomówić. A co do warunków, co właściwie masz myśli… to znaczy oprócz mnie? - (Psychiczny eter znowu rozbrzmiał echem jego chichotu). - Po pierwsze, granice czasowe - powiedział Jake, kiedy echo chichom ucichło. - Nasz układ będzie obowiązywał, dopóki obaj nie osiągniemy swoich celów. Ale jak tylko to się stanie i niezaleŜnie od tego, czy złamię formułę Keogha, czy teŜ nie, masz opuścić mój umysł. Rozumiem twoją kompletną samotność, więc ze swej strony obiecuję, Ŝe kiedy będę mógł, poświęcę ci część mego wolnego czasu. Rozmowa z tobą na temat Ŝycia w świecie wampirów moŜe się okazać całkiem interesująca. - Kiedy będziesz mógł? Część wolnego czasu? Ale nie korzystając z Kontinuum, w ogóle nie będziesz mógł mnie odwiedzać. - To jeszcze jeden powód, aby zagwarantować, Ŝe będę miał do niego dostęp - odparł Jake. - No i Ŝebym w końcu zapamiętał procedurę. Ale tak czy owak chyba się mylisz. Nie będę musiał cię odwiedzać, będziemy mogli porozumiewać się na odległość - na dowolną odległość - tak jak to się dzieje obecnie. Jednak nie będziesz mi stale siedział na karku. - Hmm! - zamyślił się Korath. - Decyduj się - powiedział Jake - zanim zmienię zdanie. Według mnie i tak zawieram pakt z diabłem. - Idźmy dalej - powiedział tamten wymijająco. - Mówiłeś o celach. Interesuje mnie, jakie są twoje. - Więc nie wydobyłeś ich z mego umysłu? - Wprawdzie jestem w twoim umyśle - powiedział Korath - ale nie do końca. Odmówiłeś mi dostępu, o który prosiłem - pertraktowaliśmy o tym - bo gdyby nie to, nie prowadzilibyśmy tej rozmowy. Jake był zaskoczony. - Co takiego? Spodziewałeś się więcej, niŜ dotąd dostałeś? Bo jeśli tak, chcę ci powiedzieć tu i teraz, Ŝe dostałeś więcej, niŜ zamierzałem ci dać! Pragnąłeś dostępu i uzyskałeś go. MoŜesz ze mną rozmawiać, kiedy chcesz, choć jak dotąd czynisz to wtedy, kiedy ja nie mam na to ochoty!
- Ale ja właściwie nie mam dostępu do twojego umysłu - powiedział tamten. MoŜliwość rozmawiania z tobą nie oznacza pełnego dostępu. Twoje osłony blokują mnie, zasłaniają ponad trzy czwarte twoich myśli. O ile pamiętam, moja pierwotna propozycja przewidywała, Ŝe będę stanowił, no wiesz, twoją część i... - Moją część? - Jake, teraz zaniepokojony nie na Ŝarty, przerwał mu gwałtownie. Oszalałeś? Kiedy znajdziesz się wewnątrz, jak będę mógł się ciebie pozbyć? JuŜ teraz nieźle się z tobą męczę! - Właśnie! - powiedział tamten. - Ja takŜe mam spore trudności, teŜ moŜna powiedzieć, Ŝe bardzo się męczę. Nie rozumiesz, Ŝe byłoby nam obu o wiele łatwiej, gdybyśmy działali jako jedność? Maksymalna skuteczność! Ty ze swoją fachową wiedzą na temat twojego świata który dla mnie jest zupełnie obcym miejscem - i ja z moją wyjątkową wiedzą na temat Malinariego, Vavary i Szwarta... i oczywiście mający klucze do Kontinuum Móbiusa. Dwa umysły, Jake, działające jak jeden, dla obopólnej korzyści! CóŜ moŜe być prostsze albo bardziej przydatne? W podświadomości Jake’a głośno rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Nawet we śnie wiedział, Ŝe to zabawa słowna i Ŝe Korath jest w tym dobry. Gdyby Wampyry i ich uczniowie byli politykami, wszyscy polityczni przeciwnicy zostaliby pokonani dzięki ich zdolnościom w tej dziedzinie. AŜeby mieć chwilę wytchnienia, musiał uciec się do sztuczki i mruknął: - Hmm! jakby się nad tym zastanawiał. - To jak? - powiedział Korath. - Idźmy dalej - rzekł Jake. - Ale przedtem trzeba wyjaśnić pewną rzecz. Nigdy nie powiedziałem, Ŝe zaakceptuję cię jako część samego siebie - to znaczy jako część mego umysłu - nawet chwilowo. - Ale... - ...Ale zanim odeszliśmy od tematu - przerwał Jake - rozmawialiśmy o twoich celach. Chciałeś wiedzieć, jakie są moje cele, prawda? - Faktycznie - powiedział Korath. - Co starasz się osiągnąć? To znaczy poza tym, co Ben Trask i jego ludzie kaŜą ci robić. I znów Jake został zaskoczony, tym razem nie tyle umiejętnością argumentowania martwego potwora, co jego ukrytą wiedzą na temat „zajęć” Jake’a poza Wydziałem E. Nie mógł się nadziwić, jak często Korath musiał go „podsłuchiwać”. - Co? - powiedział. - Więc myślisz, Ŝe mam jakieś ukryte motywy, tak?
- Niekoniecznie ukryte, nie. - (Tu potrząsnął swą bezcielesną głową). - Ale czyŜ nie mówiłeś, Ŝe będziesz „wykorzystywać Kontinuum Móbiusa dla własnych celów „? To znaczy w przeciwieństwie do celów Bena Traska, prawda? A moŜe cię źle zrozumiałem?... W końcu Jake opowiedział mu o swoich porachunkach z Luigim Castellanem i zakończył, mówiąc: - Zabiłem trzech z nich, którzy tam byli tej nocy, ale jej jeszcze dwóch. Sam Castellano, sukinsyn rozprowadzając narkotyki, który zlecił... który zlecił to, co się stało. I te który... - Który był jednym z wykonawców - dokończył Korath A potem dodał, jakby zmieniając temat: - Ale czy wiesz - i to jest nadzwyczaj dziwne, Jake - Ŝe kiedy ze mną rozmawiasz kiedy bronimy swoich punktów widzenia i stopniowo coraz lepiej się poznajemy, jesteś - nie wiem, jak to powiedzieć - jesteś ciepły. Bo mimo swych ostrych, często krzywdzących sądów i szorstkiego sposobu bycia wyczuwam twoje ciepło Myślę, Ŝe to ciepło Ŝycia, które znałem jako młodzieniec w Krainie Słońca, zanim Malinari wygubił moich współbraci, porwą mnie do Krainy Gwiazd i uczynił jednym ze swych niewolników. To było tak dawno temu, Ŝe prawie juŜ tego nie pamiętam Ale ty... ty obudziłeś we mnie dawne wspomnienia. Jake był pogrąŜony we własnych wspomnieniach, ale t& raz odsunął je od siebie. - Próbujesz uśpić moją czujność? - warknął. - Nie sądzę. Więc o co tu chodzi? Czy to jakaś intryga, abym uwierzył, jak źle ci się dzieje po śmierci? - Ach nie - odparł tamten, a jego martwy głos był jak chłodna głąb oceanu. - Jestem, czym jestem, i uczyniłem, co uczyniłem. I prawda jest taka, Ŝe niczego nie Ŝałuję! No moŜe tylko tego, Ŝe to wszystko tak złe się dla mnie skończyło, i tego, Ŝe podczas gdy moje kości spoczywają w zbiorniku ściekowym, Malinari Ŝyje i śmieje się w kułak, my tak się tutaj spieramy, a ja nigdy nie zostanę pomszczony! Ale... nie pozwoliłeś mi skończyć. - Więc mów dalej - powiedział Jake. - Skończ. - Mówiłem, Ŝe gdy podejmujemy normalną, rzekłbym trywialną, rozmowę, jesteś ciepły i wtedy wyczuwam twoje człowieczeństwo. Ale kiedy mówisz o tych swoich strasznych wrogach, twoje serce jest zimne. Prawie tak zimne jak w tym zbiorniku. To nie ma charakteru fizycznego, to don czy duszy. - Więc wiesz, co to jest dusza? - spytał Jake z powątpiewaniem. - Wiem, Ŝe czymkolwiek była, czyniła mnie ludzkim - powiedział Korath - a Malinari mi ją zabrał. I wiem, Ŝe gdy pozostała mi tylko nieśmierć, i to takŜe mi zabrał, dając w zamian
prawdziwą śmierć. I dlatego mam wobec niego dług, tak samo, a moŜe nawet bardziej, jak ty wobec Luigiego Castellana. - No dobrze - powiedział Jake. - Wygląda na to, Ŝe określiliśmy swoje cele. - Ale mój cel był oczywisty od samego początku - powiedział Korath. - CzyŜ nie mówiłem, Ŝe pragnę tylko odpłacić Malinariemu? Tylko pomyśl o ironii tej sytuacji: mogę go ugodzić z samego jądra ciemności, z tego wodnego grobu, do którego mnie posłał! - Ale tylko z moją pomocą - zauwaŜył Jake. - Tak, z pomocą twoją, Bena Traska i Wydziału E. - Więc nie tylko mnie zatrudniłeś, ale i Wydział E! - powiedział Jake oskarŜycielskim tonem. Jednak był pozbawiony energii i czuł się zmęczony tą rozmową, zmęczony mówieniem i słuchaniem. Był wyczerpany fizycznie i psychicznie. - Tylko Ŝe oni tego nie wiedzą - zachichotał Korath na swój okropny sposób. - I nigdy się nie dowiedzą, bo kiedy Malinari zapłaci za to, co mi uczynił - i oczywiście ci twoi wrogowie takŜe - opuszczę twój umysł. Ufam jednak, Ŝe dotrzymasz słowa i będziesz od czasu do czasu odwiedzał mnie i moje biedne, stare, omywane przez wodę kości, prawda? Pomysł był kuszący. Ale z Korathem zawsze tak było. Jego mroczny głos, jego hipnotyczny sposób wyraŜania się, sama jego obecność. Nagle Jake poczuł przyciąganie, potęgę aury martwego potwora - i jego argumentacji. Jakie miałby bez niego szanse oddania Luigiego Castellana i jego prawej ręki w ręce sprawiedliwości? I na co mógłby liczyć bez Jake’a Korath, poza wieczną samotnością, zanim rozwiałby się w nicość? - No więc co ty na to, Jake? - znów odezwał się Korath. - Czy w końcu doszliśmy do porozumienia? - A co by z niego wynikało? - zapytał Jake. Pytanie to wypowiedział prawie bezwiednie, czując, Ŝe ogarnia go dziwny bezwład. - To musi być, jak sądzę, bardzo prosta sprawa - odpowiedział Korath, a jego głos był teraz tylko syczącym szeptem, jak szelest pajęczyny w uśpionym umyśle Jake’a. - Prosta sprawa, wymagająca tylko aktu twojej woli. Pamiętam, jak kiedyś mój dawny pan, Malinari, powiedział: „Umysł jest jak dwór o wielu pokojach, w których myśli błądzą, niby duchy. A ja potrafię tam wejść i wypędzić te duchy, poznać ich Ŝycie i sekrety, a potem pozbyć się ich na zawsze!”. Tak właśnie powiedział. A we mnie jest wiele z mego dawnego pana. Ja takŜe mógłbym wejść do jednego z tych pokojów, jednego z twoich pokojów, i słuchać, czy mnie czasem nie potrzebujesz...
Korath mówił teraz otwarcie; mógł sobie na to pozwolić, bo wyczuwał, Ŝe działa hipnotyczny urok, który rzucił na Jake’a. Nawet gdyby jego początkowy eksperyment nie przyniósł rezultatu, jego ofiara nie zapamięta wiele, z tego co będzie się działo od tej chwili. - Co mówisz? - powiedział Jake, kręcąc się niespokojnie na łóŜku pod wpływem mesmerycznego głosu Koratha i stopniowo zapadając coraz głębiej w sen. - CzyŜ nie ma u ciebie wystarczająco duŜo miejsca dla nas obu, Jake - ciągnął monotonny głos wampira - w przestronnym dworze twego umysłu? Powiedz tylko słowo, Jake, zaproś mnie, a będziemy stanowić jedność! - Słowo? - Jake unosił się bezwładnie między dwoma poziomami snu, naturalnym i hipnotycznym. Ale przyciągał go ten ostatni, bo był tak pełen spokoju, kojący, wolny od jakichkolwiek konfliktów. Kiedy się tam znajdzie, moŜe przestać się martwić, rozumować, myśleć, pozwalając, aby prowadził go głęboki, mroczny głos tamtej istoty. Tak będzie łatwiej, tak... - Nie tyle słowo, co zaproszenie - odpowiedział Korath. - Otwórz tylko swój umysł, Jake, i zaproś mnie do środka. Opuść osłony, które cię chronią, ale właściwie przed czym? Przede mną? PrzecieŜ jestem twym jedynym, prawdziwym przyjacielem na tym świecie, który cię nie rozumie i nie docenia! Czym wolisz być: marionetką w rękach Bena Traska, jego narzędziem, tak jak ja byłem narzędziem Malinariego, czy teŜ pak nem samego siebie? Czym wolisz być, mój przyjacielu? - Otworzyć umysł... opuścić osłony... zaprosić go do środka... to mój jedyny, prawdziwy przyjaciel... - CzyŜ jesteśmy tak bardzo róŜni, ty i ja? - (Podstępny szept Koratha nie ustawał). Myślę, Ŝe nie. Bo widziałem jak robiłeś coś, o czym nawet Wampyry, mimo całego swego okrucieństwa, nie mogłyby marzyć. Ale ty wyśniłeś swe czyny, a ja miałem zaszczyt być ich świadkiem. - Wampyry?... Okrucieństwo?... Czyny? - Jake przewracał się na łóŜku coraz gwałtowniej. - Tak, twoje czyny. O których śnisz. To nic dziwnego, Ŝe lękasz się nocy. Najpotworniejsze istoty, które się wylęgły w samym jądrze koszmaru! Śnią o tym, czego się boją, zanim stały się potworami! MoŜe o tym, co uczyniło z nich potwory? Ale cóŜ im uczyniłeś? Zastanawiam się, Jake, czy ten Castellano teŜ śni koszmary. I kto jest ich bohaterem. Nie ma się co dziwić, Ŝe pragnie twojej śmierci. - Castellano... sny... koszmary.
- Tylko wpuść mnie do środka, a razem sprawimy, Ŝe jego koszmary się urzeczywistnią. Kto wie, co jeszcze zdołamy uczynić? Jake szamotał się, walczył, jak walczy tonący, nawet jeśli w zasięgu wzroku nie ma Ŝadnego lądu; jednak walczył głównie ze sobą. Rzucając się na łóŜku, ociekając potem - koc owinął się wokół niego, jak mokry całun - wymachiwał rękami i nie poczuł nic, gdy pięścią uderzył w cienką ścianę. Ale po drugiej stronie ściany Liz Merrick poderwała się ze snu, jak oparzona. Co, u licha...? Ściana znowu zadrŜała od uderzenia i Liz natychmiast wysłała sondę, próbując spenetrować jego umysł. To był Jake... walczył... ale z czym? Coś było tam z nim, coś namacalnego, a zarazem nieuchwytnego. Coś w jego pokoju, albo w jego umyśle... w jego snach? Jeszcze nie całkiem rozbudzona Liz nie była w stanie określić. Ale czuła jego strach i determinację, Ŝeby się nie dać. Ponadto czuła takŜe, Ŝe to coś, z czym walczy, wiedziało ojej obecności! Zaskoczone i rozzłoszczone, cofnęło się odruchowo poczuwszy dotyk jej telepatycznej sondy, którą powinien poczuć tylko Jake, jeŜeli był w stanie odbierać cokolwiek. Nie było Prawdziwego kontaktu, Ŝadnego porozumienia z tym czymś, Przynajmniej z punktu widzenia Liz; było to czyste wraŜenie jakieś dziwne. Ale nie wiedząc dlaczego, Liz zdawała sobie sprawę, Ŝe to coś jest całkowicie nieludzkie. Było oślizgłe, jak ślimak, ale obdarzone czuciem. I przywarło do Jake’a jak pijawka. W tym momencie Liz uświadomiła sobie, Ŝe nie odczytuje tej istoty, ale to, co Jake odczytuje w niej: jego lęk przed nią i to, Ŝe osłony Jake’a opadają! Liz nie mogła tego odczytać, tylko wyczuła - w taki sam sposób, jak istota wyczuła jej obecność - i to nie za pośrednictwem któregoś z pięciu zmysłów czy nawet telepatii. Ale to było coś więcej niŜ zwykły koszmar, tego była pewna. Koszmary mają charakter osobisty, nie reagują na osoby z zewnątrz, a juŜ na pewno nie warczą na nie, tylko ograniczają się do swych? ofiar! W korytarzu był telefon. Liz zaczęła się wyplątywać z pościeli, zamierzając się skontaktować z oficerem dyŜurnym.! Musiała do niego zadzwonić. Ale, niech to diabli, nie mogła sobie przypomnieć numeru! A o parę kroków od niej, za drzwiami pokoju Jake’a, działo? się coś okropnego albo miało się za chwilę wydarzyć. I Liz była jedyną osobą, która mogła temu przeszkodzić. Kiedy zwróciła się do Jake’a o pomoc pośród owego piekła w Xanadu, przybył do niej, nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo. A ona stała teraz jak duch, owinięta białym prześcieradłem, drŜąc i nie będąc w stanie nic uczynić, z obawy,; Ŝe zdradzi Bena Traska i
Wydział E. Nie groziło jej Ŝadne fizyczne niebezpieczeństwo, jakie mogłaby sobie wyobrazić.; W niebezpieczeństwie był tylko Jake - albo jego umysł. Do licha z Wydziałem E! Ścisnęła prześcieradło, potykając się podeszła do drzwi Jake’a i zaczęła w nie walić swymi piąstkami, i dopiero wtedy pomyślała, aby skorzystać ze skanera tęczówki oka. Jej kryjówka, zanim od sąsiedniego pokoju została oddzielona ścianą, była czymś w rodzaju przybudówki. JeŜeli skanery nadal były połączone, Liz mogła zostać rozpoznana i zaakceptowana. Przechyliwszy głowę, skoncentrowała wzrok na plamce identyfikacyjnej i starała się stać nieruchomo. Małe światełko; zabłysło i po chwili została „rozpoznana”. Drzwi otworzyły się. Zaplątana w prześcieradło potknęła się i omal nie upadła, biegnąc w stronę łóŜka Jake’a. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Liz chwyciła go za ramiona i potrząsnęła nim z całej siły. - Jake! - krzyknęła i uderzyła go w twarz. - Jake, obudź się! Jego ciało i nogi ciasno oplatał koc, jedynie ręce były wolne. Natychmiast złapał ją, otwierając przeraŜone oczy. - Korath! - powiedział. - Korath! - W otaczającym mroku Liz poczuła, Ŝe jedną ręką chwyta ją za włosy, a drugą zaciska w pięść. Udało jej się wyciągnąć dłoń i namacać u wezgłowia włącznik górnego światła. Szarpnąwszy się, nacisnęła go i światło zalało pokój. Ledwie zdąŜyła. Twarz Jake’a była wykrzywiona wściekłością, mięśnie napięte i właśnie miał wyprowadzić cios. Jeszcze teraz bała się, Ŝe to uczyni! Ale nie, juŜ się obudził. - Liz? - wysapał Jake. Głos mu jeszcze drŜał, ale po chwili wydał westchnienie ulgi. Myślałem, Ŝe to... - Nie, to tylko ja - powiedziała, osuwając się na niego całym ciałem. W następnej chwili zdała sobie sprawę, Ŝe tylko koc dzieli ich nagie ciała. - BoŜe! - Trzymał ją w objęciach przez moment, po czym zamachał nogami, próbując uwolnić się od koca. - Chyba musiałem śnić jakiś koszmar? - I w tym momencie takŜe i on zdał sobie sprawę, Ŝe oboje są nadzy. - Ale jak...? - Wołałeś... mnie - skłamała. - Pracowałam do późna, a mój pokój jest niedaleko. Wołałeś mnie... a telepatia... dzięki niej, usłyszałam cię. Jestem odbiornikiem, Jake. I czy ci się to podoba, czy nie, istnieje między nami jakaś więź. Obudziłeś mnie. - Dzięki Bogu, Ŝe jest ta więź! - powiedział. Teraz zobaczyła, Ŝe Jake drŜy.
- Co to było, Jake? Co cię tak przeraziło? Pokręcił głową, zamrugał oczami i rozejrzał się trwoŜnie po pokoju. Ale oczywiście nie było w nim nikogo oprócz Liz. Wziąwszy się w garść, powiedział: - To był sen czy raczej koszmar. Albo coś w tym rodzaju. Liz usiadła i owinęła się prześcieradłem, mówiąc: - Wymieniłeś imię Korath. A to jest imię, które słyszeliśmy juŜ przedtem, Jake. Poprosiłeś, abym je zapisała, Ŝebyś go nie zapomniał. To było tuŜ przed tym, jak przeprowadziliśmy nasz jednoczesny atak na Xanadu i wyspę Jethra Manchestera. Więc teraz moŜe mi powiesz, kto to jest. Kim jest ten Korath, Jake? Ale Jake był juŜ całkowicie przytomny i panował nad sobą. - Zapomnij o tym - powiedział, potrząsając głową. - To jest coś, co powraca, koszmar, który śnię od czasu do czasu. Zazwyczaj nie przebiega tak dramatycznie, ale dzisiejszej nocy było naprawdę źle. To było - jak by to określić - brutalne.’ Więc naprawdę się cieszę, Ŝe przyszłaś... - To było dość kiepskie wyjaśnienie. Jake nie był nawet w przybliŜeniu taki dobrym łgarzem jak Liz, ale nic innego nie potrafił wymyślić. I nagle zrobiło jej się go Ŝal, naprawdę mu współczuła. Jeśli chodzi o Jake’a Cuttera, Liz wiedziała, Ŝe jest zaangaŜowana. Pojawił się w jej Ŝyciu zaledwie kilka tygodni temu, a teraz był juŜ jego istotną częścią. Mówiła sobie, Ŝe powinna go trzymać na dystans, ale nie tak naprawdę, bo nie zabiegał o nią zanadto; a moŜe po prostu łudziła się, Ŝe się nie zaangaŜowała i Ŝe próbuje go oszukiwać. A niech to licho, była zaangaŜowana! I nagle powiedziała to, przyznając się do tego w sposób nie pozostawiający wątpliwości. - Naprawdę się cieszysz, Ŝe przyszłam, Jake? To znaczy nie muszę iść, jeśli chcesz, Ŝebym została... - Nie, w porządku - powiedział. - Myślę, Ŝe i tak juŜ dzisiaj nie zasnę. MoŜe poczytam trochę te akta, które dostałem od Traska i... - Po czym przerwał, bo dopiero teraz zrozumiał, co miała na myśli. I juŜ była w jego ramionach, czuła ciepło jego ciała - i jego poŜądanie. Ale trwało to tylko chwilę, bo nagle wyczuła w nim jakąś zmianę, potrzebę, która przerodziła się w lęk. Ale przed czym? Przed miłością, a moŜe przed ponowną utratą? Instynktownie próbowała go wysondować, zajrzeć do wnętrza umysłu, ale jego osłony były na miejscu. Teraz trzymał ją na odległość ramienia, a wyraz jego ciemnobrązowych oczu zdradzał wyraźną udrękę, wewnętrzne rozdarcie. - O co chodzi, Jake? - zapytała.
Jego osłony lekko się zachwiały i zobaczyła... ...PoŜądanie i jego zaprzeczenie. Potrzebę i lęk. Nie lęk przed nią czy przed seksem, nawet nie przed niepowodzeniem. Nie, to było coś innego. Ale kiedy chciała wniknąć głębiej, osłony uniosły się i została wypchnięta. - Wolałbym, Ŝebyś tego nie robiła - powiedział. - Nie mogę się powstrzymać - odparła. - Nie wiesz, Ŝe... Ŝe ci współczuję, Jake? Wstała i podeszła do drzwi. - Ale czy to jest właśnie to? Moja telepatia? Boisz się, Ŝe zobaczę za duŜo? śe zobaczę to, co ukrywasz? - Nie - powiedział. - Tak. - Po czym potrząsając głową, dodał: - Nie mogę powiedzieć, nie mogę tego wytłumaczyć. To znaczy jeszcze nie jestem do tego gotów. - No dobrze, kiedy juŜ będziesz - powiedziała - jestem w pobliŜu. I postaraj się nie mieć koszmarów, Jake. Ale jeśli ci się nie uda, to trudno - bezradnie wzruszyła ramionami. Pamiętaj: jestem w pobliŜu. Kiedy kiwnął głową, wyszła na korytarz, a drzwi zamknęły się za nią bezgłośnie...
Po wyjściu Liz Jake całkowicie opuścił osłony i słuchał. Słuchał dalekich, ledwie słyszalnych
szeptów
zmarłych
w
ich
grobach,
przypływów
i
odpływów
eteru
przypominających cichy plusk fal oraz odległego buczenia i dudnienia, stanowiących „prawdziwe” dźwięki płynące z hotelu poniŜej i gwaru budzącej się do Ŝycia metropolii, a jeszcze dalej obracające się koła przeznaczenia. Koratha tam nie było, ale Jake był pewien, Ŝe przybędzie, jeŜeli go wezwie. Kłopot polegał na tym, Ŝe mógł takŜe przybyć nie wzywany. Tak, to był prawdziwy kłopot. Bo Jake chciał mieć pewność, Ŝe kiedy będzie się kochał z Liz Merrick, tylko on będzie brał w tym udział... VI Mroczne miejsca Droga w wysokich górach była spokojna jak nocne po wietrze i tylko pohukiwanie greckich sów mąciło ciszę. Na południe, na morzu, kilka podskakujących na wodzie światełek zdradzało obecność rybaków, pochłoniętych przygotowaniami do połowu nielicznych ryb, jakie jeszcze pozostały w pięknym, lecz juŜ niemal pozbawionym Ŝycia Morzu Egejskim, którego temperatura była o trzy stopnie wyŜsza od normy dla tej pory roku. KsięŜyc stał nisko nad horyzontem, rzucając cienie śródziemnomorskich sosen na pusty Ŝwirowany parking przed łukowatą bramą wiodącą do wznoszącego się na skale
klasztoru, tego samego, który zaledwie przed paroma godzinami mijał Manolis Papastamos, zmierzając wynajętym fiatem ku nieuchronnej katastrofie. Patrząc z drogi (gdyby ktoś tam stał), sylwetka fortecy na tle granatowego nieba usianego gwiazdami przywodziła na myśl jakiś stary zamek z czasów wypraw krzyŜowych, a dzwonnice wznosiły się ku niebu jak rogi istoty wynurzającej się z głębin morza. Obraz ten nie był zbyt daleki od prawdy. Po obu stronach drogi dojazdowej i na samym parkingu znaki ustawione w widocznym miejscu informowały o szeregu zakazów. Najwyraźniej słodkie Siostry Miłosierdzia, które zamieszkiwały to kamienne sanktuarium, uwaŜały, Ŝe jest to czas samotności i wstrzemięźliwości i jako zakon pokutowały za grzechy tego świata. W ciągu dnia parkowanie było dozwolone - aby zrobić panoramiczne zdjęcia z przyprawiającej o zawrót głowy wysokości - ale nie w nocy. Odgłosy pracujących silników i trzaskających drzwi, a nawet pomruk głosów, mogłyby przeszkadzać zakonnicom w modlitwach. Zwiedzanie wewnętrznych ogrodów, dziedzińca, tarasów i warsztatów zakonnych zostało ograniczone na czas nieokreślony albo „do chwili, gdy penetrujące ten świat mroczne siły znajdą się w odwrocie”. Starsze ogłoszenia zapraszające odwiedzających - panie tylko w chustkach na głowę i spódnicach, z nogami zakrytymi poniŜej kolan, zakaz noszenia szortów i T-shirtów przez panów - zostały przekreślone grubą czarną linią lub zaklejone znakami z takim oto napisem: ZAKAZ WSTĘPU Z WYJĄTKIEM OSÓB UPOWAśNIONYCH Surową atmosferę panującą wokół pogłębiały przyćmione światełka świec migocące w kilku oknach klasztornych wieŜ. Matka przełoŜona kierująca klasztorem od trzech lat Ŝywiła pogardę wobec elektryczności i zakazała jej uŜywania, z wyjątkiem telefonu, który objęła osobistą kontrolą, oraz kilku innych waŜnych dziedzin, takich jak mycie, pranie i gotowanie, bez których klasztor nie mógłby normalnie funkcjonować. W tym momencie była pogrąŜona we śnie. Wcześniej wyjeŜdŜała samochodem - w „sprawach” klasztoru - i teraz pragnęła odzyskać siły. Jeśli bowiem była na nogach w ciągu dnia czy nawet wieczorem, czuła się wyczerpana. „Światło dzienne to niegodziwość stworzona, aby widzieć i mówić i myśleć o rzeczach, których nie powinno się widzieć i o których nie powinno się mówić ani myśleć. Podobnie porozumiewanie się za pomocą elektryczności moŜe być wykorzystywane do rozsiewania po świecie głupich plotek, a światło sztuczne wcale nie jest lepsze od światła świec z tłuszczu. Woskowych? No dobrze, niech będzie wosk. Ale tłuszcz ma taki przyjemny zapach...”.
Teraz prawdopodobnie jej Ŝarliwość straciła na sile. Przed wyjazdem słyszano, jak gniewnym głosem skarŜyła się na „ojca” Maraliniego, który przybył z Rzymu (tak mówiła) i mieszkał w klasztorze od półtora tygodnia, pomimo obowiązującej od wielu lat zasady, zgodnie z którą zakazem przebywania w klasztorze byli objęci wszyscy męŜczyźni. Ale siostry, które widziały tę „czcigodną” postać, wiedziały, Ŝe jej charakter me róŜni się od charakteru pani tego sanktuarium (ach, nie, rue - ostroŜnie! - „matki przełoŜonej”)... Teraz, wbrew wszelkim zasadom, jakie Vavara stopniowo wprowadziła w ciągu trzech lat swego „urzędowania”, dwie siostry, silniejsze od reszty siedziały w cieniu figowca, w jednym z kruŜganków otaczających dziedziniec klasztoru. Jedną z nich była siostra Delia, pochodząca z Irlandii Południowej a drugą siostra Anna z Nowego Jorku. Były tutaj i rozmawiały podczas pełnienia warty. - Oczywiście jesteśmy zgubione - powiedziała Delia, kiedyś ładna, rudowłosa kobieta, a teraz ostrzyŜona i wychudzona, odziana w habit z kapturem. Mówiła gardłowym szeptem jej irlandzki akcent był wyraźnie słyszalny w zachrypniętym głosie. - Gdybyśmy zaryzykowały ucieczkę, byłybyśmy zgubione. Nawet gdyby ona nas nie znalazła, i tak nie miałybyśmy Ŝadnych szans. Gnane naszymi nienaturalnymi Ŝądzami tu wzruszyła ramionami i zmuszone pić krew i zabijać zostałybyśmy wytropione i zniszczone przez męŜczyzn. Luf przez słońce... - Albo przez Syna - powiedziała Anna, która kiedyś miała marzycielską i poetyczną duszę, a teraz wydawała się przywoływać przeszłość. - Jego Syna na wysokościach. SłuŜyłyśmy Im obu i Marii, pamiętasz? A teraz słuŜymy komuś innemu, kto słuŜy diabłu! Słońcu Syna albo „matce”. Jedno z nich nas zniszczy, to pewne. Powiedz, jak to nazwać, licentia poetica czy akt sprawiedliwości? - Ktoś nazywa to brakiem jakiejkolwiek sprawiedliwości - powiedziała tamta. - I lepiej o tym wszystkim zapomnij. Jesteśmy skazane na piekło, ty i ja, i cała reszta. Bóg odwrócił się od nas, wskutek tego, Ŝe prowadziłyśmy nienaturalne Ŝycie, i tak musi być. Nie, nie mówię jedynie o Vavarze, chodzi mi o coś innego. Czy nigdy nie miałaś ochoty na męŜczyznę? MoŜe na tego chłopaka, który przynosi nam miód? Och widziałam, jak na niego popatrujesz. I widziałam, jak się do niego uśmiechasz, kiedy się na to odwaŜysz. To jest naturalne. Naturalna jest miłość i poŜądanie, i od czasu do czasu igraszki z męŜczyzną albo choćby wyobraŜenie sobie czegoś takiego. Ale dla takich, jakimi byłyśmy, nigdy! Całe okryte i lękające się własnego ciała. I na pewno nie dla takich, jakimi jesteśmy teraz, bo jest to całkowicie przeciwne naturze. - Nie powinnaś tak mówić! - rzekła dawna mieszkanka Nowego Jorku. - Gdyby ona usłyszała...
- Jest w swojej wieŜy - powiedziała Delia. - Za grubymi, aksamitnymi zasłonami, gdzie nigdy nie dociera słońce. A wiesz, przyszedł mi do głowy pewien sposób. - Sposób? - powiedziała Anna chrapliwie. - Sposób pozbycia się tej wampirycznej suki - powiedziała Delia - i uwolnienia od niej naszego świata! Usłyszy cię! - zaskrzeczała Anna. - Usłyszy cię i ukarze nas. Ona zawsze słyszy! - Sza! - powiedziała Delia, obejmując towarzyszkę i zasłaniając jej dłonią usta. - Bo rzeczywiście moŜe nas usłyszeć! Ale pomyśl: gdybyśmy wszystkie miały wystąpić przeciw niej - cały „zakon” - i gdybyśmy złapały ją w jej komnacie w południe, po czym rozsunęły zasłony tak, aby słońce dostało się do środka... co wtedy? - TakŜe byśmy się usmaŜyły - zauwaŜyła Anna logicznie. - Ale nie tak szybko jak Vavara. I czy nie byłoby warto, bo przecieŜ i tak wkrótce się usmaŜymy, nieprawdaŜ? Anna zaczęła gorzko szlochać. - Więc uległyśmy takiej degradacji, Ŝe na to nam przyszło? CzyŜ nie ma dla nas nadziei i pozostaje nam tylko morderstwo? A jeśli nawet nam się uda, czy pozostałe siostry pójdą za nami? Vavara „zwerbowała” nas na końcu, bo opierałyśmy się jej kłamliwej urodzie. Ale pozostałe... one nawet Ŝywią się sobą. - Ha! - mruknęła Delia. - Nie mów, Ŝe myślisz, iŜ nie robią niczego innego. Nie słyszałaś, jak się skradają, kiedy ona śpi? Nie słyszałaś, jak się śmieją? Przypinają sobie drewniane kutasy i naśladują męŜczyzn, których nie pozwala im mieć. Jesteś dziewicą, Anno? MoŜe zanim złoŜyłaś śluby zakonne? Myślę, Ŝe nie. Ja nie byłam, moŜesz być tego pewna. W Irlandii jest bardzo niewiele dziewic w moim wieku. Złapałam trypra, czy wiesz, co to jest? A kiedy się wyleczyłam, przenikał mnie taki wstyd, Ŝe przybyłam tutaj. I obywałam się bez męŜczyzn przez dwanaście długich lat, trzymałam się ślubów, nawet się nie onanizowałam. I po co to wszystko? Teraz ta piękna suka moŜe mnie odwiedzać w nocy, gryźć moje piersi i wypełniać mnie swoją szczególną trucizną. Ach, gdyby tylko istniało na to jakieś lekarstwo!... - Myślisz, Ŝe przyjdą do mnie? - wykrztusiła Anna. - Z tymi drewnianymi... rzeczami? - Zacisnęła nogi, jakby w obronie. - MoŜesz być tego pewna - powiedziała tamta. - I wtedy będziesz pewnie na to przygotowana. Bo czyŜ nie rozumiesz, Ŝe grzęźniemy coraz bardziej - i coraz bardziej nas przenika zło - dzień po dniu, albo noc po nocy. Jeśli o mnie chodzi, będę ostatnia. Wolałabym juŜ drewniany kołek, zamiast drewnianego kutasa. Ha-ha-ha! Miałam przecieŜ prawdziwego!
- Nie, nie! - Anna chwyciła ją, rozglądając się wokół swymi dzikimi oczami. - Musisz być cicho, bo ktoś nas usłyszy. - No to co? - powiedziała Delia. - Im szybciej, tym lepiej, i miejmy to juŜ za sobą. Ale powtarzam: ona albo my. Myślisz, Ŝe nie załatwi nas, tak jak załatwiła siostrę Sarę? Ona wiej które z nas stawiają jej opór, więc to tylko kwestia czasu. - Siostra Sara? - Anna podniosła dłoń do ust. - A więc to prawda? Słyszałam jakieś plotki, ale... - Och, to prawda - przerwała jej Delia. - Jesteś więc taka naiwna? Naprawdę przypuszczałaś, Ŝe Sara była przez cały czas zamknięta w swoim pokoju? No to posłuchaj, a dowiesz się, co usłyszałam. Sara była silna, była mądra. I była pierwsza na długiej liście tych, które Vavara miała uwieść i „odmienić”. Niestety myślała, Ŝe to miłość! Myślała, Ŝe nasza nowa „matka przełoŜona” zakochała się w niej i mimo początkowej odrazy nie potrafiła odrzucić jej zalotów, ale w końcu która z nas zdołała to uczynić? Bo kiedy ta suka, Vavara, zaczyna kogoś podniecać, krew zmienia się w wodę lub w truciznę. I w taki sposób Sara uległa. Ale zgubiła ją miłość, nie poŜądanie. Z istotą tak pięknąjak Vavara myślała, Ŝe znalazła się w niebie, nie w piekle. Ale oczywiście nasza matka przełoŜona, Eileen, pierwsza zapłaciła Ŝyciem. Była stara, słaba i dla Vavary nie była Ŝadnym przeciwnikiem. A kiedy tu się pojawiła po raz pierwszy taka piękna i tak skruszona, przepełniona pragnieniem, aby zostać jedną z nas - jak stara Eileen mogła jej odmówić? Wtedy nie mogła wiedzieć, Ŝe ta kobieta była zupełnie czym innym, niŜ starała się nas przekonać; trzymała swą Ŝądzę krwi na wodzy i nikt nic nie podejrzewał, a potem było juŜ za późno. Tak, oczywiście stara Eileen ją przyjęła, a potem została oszukana. Ale ta suka nie zamierzała jej werbować. Matka przełoŜona była jak pomarszczony, zwiędły i wyschnięty liść, nie stanowiła powaŜnego wyzwania. Trzy miesiące po pojawieniu się Vavary Eileen zmarła i została pochowana w krypcie. Ale czy jest tam teraz? Och, wcale nie! Bo jeśli chodzi o Vavare, nawet martwe kobiety moŜna wykorzystać. I stara Eileen, która pochodziła z moich stron, i wiem, Ŝe była święta... zmarła przedwcześnie. To jeszcze; jeden powód, aby znienawidzić tę wampirzycę. Więc Sara miała być następna. Miała zostać zwerbowana i odmieniona na zawsze. Ale kiedy zobaczyła, jak postępuje Vavara - kiedy zrozumiała, Ŝe jest tylko pierwszą w długim procesie, który w końcu musi pochłonąć cały klasztor - zbuntowała się. Och, silna była jej miłość i równie silna nienawiść, wola przeŜycia i zwalczenia zła, które się pojawiło wśród nas.
Vavara zamknęła ją w celi - aby odbyła „pokutę”, tak powiedziała ta sprytna suka! - i w międzyczasie zabrała się za werbowanie wszystkich starszych sióstr. Bardzo szybko stały się jej poddanymi. Ale czy moŜemy źle o nich myśleć, nawet teraz? Nie, bo ta istota ma niezrównane zdolności hipnotyczne. Wszystko, co w siostrach było dobre, Vavara wyłączyła tak skutecznie, jak wyłączyła światła elektryczne, a włączyła wszystko, co złe. Bo w głębi duszy wszyscy jesteśmy źli, musisz to wiedzieć, Anno. Właśnie dlatego tu jesteśmy... - Ale to nieprawda! - wykrztusiła tamta. - A moŜe to prawda teraz, gdy nasze umysły zajęły się takimi... takimi haniebnymi sprawami. Ale powiedz, Ŝe nie zawsze tak było! Delia westchnęła, pokiwała głową i powiedziała: - Tak, masz rację. Większość sióstr trafiła tutaj ze względu na śluby czystości i tylko mała garstka, do której i ja naleŜę, wstąpiła do klasztoru, aby się poprawić. Och, tak, we mnie było mnóstwo do poprawiania. Ale nie ma co negować nikczemności, Anno, albo udawać, Ŝe nie istnieje. Gdyby bowiem tak było, dlaczego którakolwiek z nas chciałaby się tutaj znaleźć? I mamy Vavarę, Ŝywy dowód tej nikczemności. Skalała nas i całe dobro nas opuściło. Dlatego nie powinnaś słuchać wszystkiego, co mówię. Bo kiedy mam jasny umysł, wiem, Ŝe to tylko paskudny składnik mojej krwi - zło, które tam wsączyła - sprawia, Ŝe myślę i mówię w ten sposób. - Nie byłyśmy dość silne! - powiedziała Anna, załamując ręce. - Jak nasz Pan, powinnyśmy oprzeć się złu... - Co? - powiedziała Delia. - Wygadujesz straszne głupstwa! Jak myślisz, gdzie zwykli śmiertelnicy mogliby znaleźć taką siłę? Tylko w wierze? Szkoda, Ŝe tak nie jest, ale ciało to ciało, a Ŝelazo to Ŝelazo. A Vavara to Ŝelazo! Spróbuj ją tylko Poprosić, aby się schowała za ciebie... a wierz mi, tak się stanie! Kiedy Delia przerwała, aby złapać oddech i uporządkować myśli, Anna wydała stłumiony okrzyk strachu i szepnęła: - Psst! Czy w jej komnacie nie zapaliło się światło? Cofnęły się pod gałęzie figowca i zza zasłony liści spojrzały w stronę najwyŜszych okien kwadratowej wieŜy, gdzie mieściły się apartamenty Vavary. Czy to było migotanie świecy, którą zapaliła? - Odblask światła księŜyca na szkle - szepnęła Delia po chwili. - To wszystko. - Jesteś pewna? - Tak, jestem pewna. Ponosi cię wyobraźnia, to wszystko. Zresztą mamy prawo być tutaj. Faktycznie nie mamy prawa; być gdzie indziej, bo trzymamy wartę. Ha! Pomyśleć, Ŝe ktoś trzyma wartę w takim miejscu - w klasztorze - jak gdyby tl była jakaś forteca... - Bo jest. To jej forteca! - powiedziała Anna. - Jej zamczysko.
- Tak - przyznała Delia - rzeczywiście. - A po chwili dodała: - O czym to ja mówiłam? - O Sarze - szepnęła tamta. - Była zazdrosna. - Co? - powiedziała Delia, marszcząc brwi. - A, tak, przypuszczam, Ŝe tak. Ale to prawda, to prawda! Sara znalazła się w podwójnym piekle: najpierw została zatruta przez Vavare, a potem przez nią zdradzona. I tak Sara zaczęła się przeciwstawiać Vavarze na kaŜdym kroku. Uciekła ze swego pokoju i próbowała uciec z klasztoru. Ale Vavara złapała ją i zamknęła znowu. I z myślą o siostrach, których jeszcze nie zwerbowała - bo jeszcze było parę takich, w tym i my rozpuściła plotkę, Ŝe Sara jest wariatką i próbuje się okaleczyć. Jej szaleństwo miało charakter przejściowy, w końcu miało ustąpić, ale do tego czasu musiała być pod kluczem, a „pielęgnowała” ją tylko Vavara i jej starsze niewolnice. W ten sposób była trzymana w odosobnieniu przez ponad dwa lata, dręczona i torturowana przez tę przeklętą wampirzycę, która postanowiła, Ŝe Sara nigdy nie wyjdzie na wolność. Przynajmniej nie Ŝywa. Ale wyszła, zaledwie dziewięć dni czy raczej dziewięć nocy temu. Bo tak jak cała reszta Sara w końcu uległa, bo juŜ nie mogła się opierać swej zatrutej krwi i nie mogła znieść światła słonecznego. Więc podjęła ostatnią próbę ucieczki wieczorem, kiedy Vavara była jeszcze w łóŜku, zamierzała dotrzeć taksówką do Krassos i zgłosić się na posterunek policji. Stamtąd miała zatelefonować do centrali zakonu w Atenach, udać się do lekarza, aby pokazać, jak została... oszpecona, i wnieść oskarŜenie przeciwko Vavarze, aby połoŜyć kres jej nikczemnemu panowaniu. Skąd wiem to wszystko? Wiem, bo tej nocy stałam na warcie, odprawiając pokutę za to, Ŝe spojrzałam na Vavarę w niewłaściwy sposób. Myślała, Ŝe w moich oczach dojrzała nienawiść - tak zresztą było - i ostrzegła mnie, Ŝe istnieją lŜejsze i cięŜsze kary. Ale jej groźby tylko wzmogły moją determinację. Więc dlaczego nie pojechałam z biedną Sarą do Krassos, Ŝeby potwierdzić jej relację? PoniewaŜ myślałam, Ŝe jej się nie uda. Obserwując Vavarę od dawna, wiedziałam, Ŝe sprawa wcale nie będzie łatwa. A gdyby Sarze się nie udało, kto mógłby ją pomścić i naprawić krzywdy, jakich doznała ona i my wszystkie? Kto mógłby to uczynić lepiej niŜ ktoś znajdujący się w samym sercu tej plagi? Kto mógłby to zrobić lepiej niŜ ja sama? Więc przymknęłam oczy, Ŝyczyłam Sarze powodzenia i pozwoliłam jej odejść, mimo Ŝe myślałam, iŜ jej akcja jest skazana na niepowodzenie. Ale wiesz, mogło się jej było udać, gdyby tego wieczoru nie przybył „ojciec” Maralini. Spotkali się na drodze.
Kiedy pojawił się w furtce - w tej szacie z kapturem, z tym głosem, jakby dochodzącym z głębi ciemności... i z tą omdlewającą postacią w ramionach, która jęczała rozdzierająco - wiedziałam, Ŝe odwiedził nas szatan we własnej osobie. Czułam tę przeraŜającą potworność wyłaniającą się z mroków nocy. Cofnąwszy się i nie chcąc go wpuścić do środka, wykrztusiłam: - Czy to szatan, który przybywa odwiedzić swe dzieci? A jego oczy zapłonęły czerwienią, kiedy odpowiedział mi zza furtki: - Szaitan? Och nie! Ale kiedyś omal go nie spotkałem w dalekim, zimnym kraju i znam jego moc! Dziękuję ci za komplement, siostro, jeŜeli to miał być komplement. Ale nie, nie jestem Szatanem, tylko starym przyjacielem waszej pani, Vavary, i mam tu coś do załatwienia. A teraz wpuść mnie, bo przebyłem długą drogę. Postawił Sarę na ziemi, podtrzymując ją dłonią o niezwykle długich palcach, a drugą wepchnął między pręty furtki chwycił mnie za przegub. I wtedy ogarnęło mnie jeszcze większe przeraŜenie i poczułam, jak przenika mnie przejmujący chłód. Popatrz! Delia odsłoniła przegub i Anna ujrzała długi biały ślad czterech palców i kciuka. - To nie był szatan - powiedziała Delia - ale zło, które tkwi w Maralinim, jest równie wielkie, jestem tego pewna. Kiedy ściskał mój przegub, czułam... jak przepływają do niego moje myśli i wspomnienia. Czytał w mojej istocie, a jego czerwone oczy zapłonęły znowu, gdy powiedział: - Więc miałem rację: rzeczywiście naleŜysz do Vavary. A teraz oszczędź sobie kłopotów i wpuść mnie do środka. Twoja pani mnie oczekuje. Jak mogłam mu odmówić? Kiedy trzymał mnie za przegub, mój umysł był pod jego kontrolą. Ale wejrzał w moje myśli, poznał moją przeszłość, uśmiechnął się, kiedy przekręciłam klucz w zamku i otworzyłam furtkę. Co za uśmiech! Jaki piękny! Jaki straszny! Kiedy wszedł do środka, połoŜył Sarę na ziemi i obrócił się do mnie. Szybkim i bezwstydnym ruchem rozpiął mój habit i zaczął pieścić mi piersi, a ja stałam jak skamieniała. Po chwili powiedział: - Och, wiem, dlaczego tu jesteś! Nic się nie bój, siostro Delio, czas, jaki straciłaś, ma się ku końcowi... I kiedy tak stałam bliska omdlenia, zadarł mi habit i... Twarz siostry Anny była w świetle księŜyca widmowo blada. - I czy on...? - wyjąkała, zaciskając nogi. - Czy on...? Ale Delia pokręciła głową z udawanym smutkiem i powiedziała:
- Och, kobieto małej wiary! Popatrz tylko, jaka jesteś podniecona! A mówisz, Ŝe boisz się tych drewnianych rzeczy! Jesteś juŜ prawie gotowa, Anno! Gotowa i chętna. Jak my wszystkie. I dlatego musimy zająć się Vavarąprzy najbliŜszej okazji, kiedy jeszcze jesteśmy w stanie. A po Vavarze tym tak zwanym ojcem Maralinim. - Tak, tak, prawdopodobnie masz rację - szepnęła Anna głosem zachrypniętym ni to ze strachu, ni to z poŜądania. Ale opowiadaj dalej. Wziął cię wtedy? - Mógł to zrobić - odparła Delia. - Czułam na ciele jeg gorące dłonie. A jego czerwone oczy przewiercały mnie na wyło - Gdybyś tylko wiedziała - rzekł - jak wygłodniałem. I zaczął całować moje nabrzmiałe piersi. - Achhh! - wysapała Anna, chwytając Delię za ramię. - Wtedy myślałam - podjęła tamta - Ŝe zaraz mnie weźmie. I wiedziałam, Ŝe to się stanie szybko i będzie bolesne. Byłam gotowa, pełna Ŝądzy i oczekiwania. Ale Vavara... była na nogach! - W tym momencie głos Delii był niemal pełen Ŝalu. - W komnacie Vavary, na szczycie wieŜy, zapłonęła świeca i nagle noc wypełniła sięjej obecnością. Nie spała i wiedziała, Ŝe ktoś tu jest, ale nie pytaj mnie skąd. Te istoty wyczuwają to. MoŜe rozpoznają się nawzajem. I czy uwierzysz, Ŝe wówczas go ostrzegłam? Tak było. - ZbliŜa się! - powiedziałam. - Vavara zaraz tu będzie! - Rzeczywiście - odpowiedział szeptem. - Więc będziemy musieli odłoŜyć to na później. Uporządkowałam odzienie i odsunęłam się od niego, ledwie zdąŜyłam! A on podniósł Sarę, której kaptur zsunął się z głowy, odsłaniając jej twarz. Och, ta biedna, zmaltretowana twarz - ta biedna dusza - jeśli jeszcze miała duszę! Ale jej twarz! Pamiętasz, Anno, jak piękna była Sara? Tak piękna jak ty. A teraz z ostrzyŜonymi włosami, z których większość wyrwano z korzeniami, i wargami wyciętymi tak starannie, tak precyzyjnie, Ŝe wyglądała jak ryba, a jej Ŝółte oczy i uszy... och, ona w ogóle nie miała uszu! A Maralini, podnosząc ją z ziemi, powiedział: - Spójrz tylko. Twoja pani wciąŜ ma rękę pełną miłości. W tym momencie na schodach prowadzących do wieŜy pojawiła się Vavara, przemierzyła dziedziniec i podeszła do bramy. - Malina...! - zaczęła i przerwała. Była najwyraźniej zaskoczona, nawet poruszona. I mimo Ŝe jej głos był, jak zawsze, pełen słodyczy, brzmiał w nim gniew. Ale gość przerwał jej, mówiąc:
- Och, nie, ani Malina, ani Malinari, tylko Maralini. Ojciec Maralini, Vavaro! - Jego głos był jak oddech piekieł. - PrzecieŜ mieliśmy swoje plany - powiedziała. - Mieliśmy umowę, Ŝe się nie spotkamy, dopóki wszystko nie zostanie zabezpieczone... a i wówczas tylko po to, aby ustalić granice naszych terytoriów. I czyŜ nie prosiłam cię, Ŝebyś tu nie PrzyjeŜdŜał? To najgorszy moŜliwy moment, bo sama mam Problemy, z którymi muszę się uporać. - Na to wygląda - odpowiedział „ojciec” ostroŜnie. - Faktycznie myślę, Ŝe kiedy tu zmierzałem, natknąłem się na jeden z tych problemów. - I wskazał na bezwładne ciało Sary. - To twoja robota, co? - powiedziała. - Zajrzałeś do jej umysłu? - Tak - odparł. - I zorientowałem się, Ŝe gdybym nie przeszkodził jej w ucieczce, miałabyś powaŜne kłopoty. Co oczywiście oznaczałoby, Ŝe i ja znalazłbym się w kłopotach. A ostatnio mam ich aŜ nadto. Ale... - tu wskazał na mnie - czy nie powinniśmy porozmawiać na osobności? - W ogóle nie powinniśmy rozmawiać! - odpowiedziała Vavara gniewnie. - Nie powinno cię tutaj być. Ale skoro juŜ jesteś i poniewaŜ jestem ci coś winna, chodź ze mną. Po czym zwróciła się do mnie, mówiąc: - A ty, Delio - zajmij się... tym. - Miała na myśli Sarę. - Wiesz, gdzie jest jej miejsce. Nie musisz zamykać drzwi na; klucz... - i spojrzała porozumiewawczo na Maraliniego - juŜ nie. Sara jest teraz bezpieczna i juŜ nigdy nie spróbuje ucieczki. I wtedy, zanim Maralini podał mi Sarę, Vavara chwyciła mnie za ramiona i mocno potrząsnęła. JakąŜ miała niezwykłą siłę! - A z tobą porozmawiam później, Delio - syknęła. - O Sarze, w jaki sposób się wymknęła, kiedy stałaś na warcie! Ale aŜ do dzisiaj nigdy o tym nie wspomniała. Więc moŜe zapomniała, bo głowę zaprzątały jej inne sprawy. I bardzo się z tego cieszę... Tak czy owak stałam na warcie przez resztę tej długiej nocy. I nie pytaj mnie, Anno, bo sama tego nie wiem, dlaczego nie uciekłam którejś z dziewięciu nocy, jakie upłynęły od tej chwili. A moŜe jednak wiem, bo przypuszczam, Ŝe mój los byłby niemniej potworny niŜ los biednej Sary. I to właśnie nas tutaj trzyma: strach przed tą wampiryczną suką, Vavarą. A teraz takŜe przed Maralinim. Zobaczyłam go później, tej samej nocy. Był na nogach i myślałam, Ŝe chce zaznajomić się z miejscem, w którym się znalazł. Przyszedł do mnie i zapytał o Sarę, jak się czuje biedaczka. Powiedziałam, Ŝe tak samo, jak kiedy ją widział ostatnio, z jej ust sączy się ślina, jest cała rozpalona i jęczy, leŜąc w swojej celi w zachodniej wieŜy. Kiwnął głową, jak gdyby rzeczy-’ wiście się przejmował jej losem i powiedział:
- Tak, wasza pani nie była dla niej zbyt miła. - Po czym odszedł, kierując się w stronę zachodniej wieŜy. Byłam ciekawa i po krótkiej chwili, kiedy znalazłam się u jej stóp, przycupnęłam na wysokim, kamiennym balkonie wysuniętym nad oceanem. Mogłam stamtąd widzieć zakratowane okno celi Sary, które znajdowało się dwa piętra wyŜej, pamiętałam, w jakim była stanie, kiedy musiałam ją wnosić na górę i jak mamrotała, majacząc: - Pojawił się nagle we mgle - mówiła jakby do nikogo. - Podbiegłam do niego, prosząc o pomoc. Miałam nadzieję, Ŝe nie zwróci uwagi na moje oczy, ale wtedy spojrzałam w jego własne! A kiedy trzymał mnie za głowę i patrzył na mnie, czułam, jak wysysa mój umysł, moje myśli! Niewiele mi juŜ ich pozostało i są bardzo mgliste. Ciebie pamiętam, Delio, ale reszta zaciera się, oddala... Kiedy posadziłam ją na łóŜku, popatrzyła na mnie jakoś bezmyślnie i zapytała: - Co to za miejsce? Gdzie ja jestem? I wtedy zrozumiałam, Ŝe wszystkie jesteśmy opętane!... Stałam więc na tym wysokim, kamiennym balkonie. Jak długo? Myślę, Ŝe niedługo. Zobaczyłam, jak zapaliła się świeca, i usłyszałam jego charakterystyczny głos, jakby dobiegający wprost z piekła - głos Maraliniego. Przyszedł do jej celi, ale po co? I ten głos: głęboki, niski, uwodzicielski. A potem warknął! - Co takiego? - wykrzyknął tak głośno, Ŝe usłyszałam dokładnie, co mówi. Awansowałaś? Masz pijawkę? - Po czym wybuchnął śmiechem. - Więc moja przyjemność będzie podwójna! Wezmę ciebie, Saro, a potem to, co masz w środku! Wtedy usłyszałam wrzask - przeszywający krzyk wariatki! Ogarniętej szałem przeraŜenia i męki. Ale Sara zawsze była silna, a nigdy przedtem tak bardzo jak tamtej nocy. Cokolwiek z niej pozostało - z samej Sary, słodkiej siostry, jaką znałyśmy - stawiało zaciekły opór, próbując odeprzeć „zaloty” Maraliniego. Usłyszałam, jak jej łóŜko pęka z trzaskiem, ujrzałam szamoczące się cienie w migotliwym świetle świecy i ponownie usłyszałam jej wrzask, który nagle ucichł 9do moich uszu dobiegł dźwięk przypominający odgłos rozdzieranego ciała. Ciała Sary. Jak się później okazało, nie myliłam się.I wtedy... Nigdy się nie dowiemy, czy została rzucona, czy teŜ sama rzuciła się przez okno, dobywając resztek sił, jakie wariatka potrafi z siebie wykrzesać. Kraty pękły z trzaskiem i w po-¿ szarpanym habicie, który łopotał wokół niej jak skrzydła zranionego ptaka - którym w końcu była, biedaczka - Sara runęła w dół.
Przeleciała obok kamiennego balkonu, spadając z wyniosłego urwiska, po czym jej zmaltretowane ciało znikło w falach atramentowoczarnego oceanu. I nie było juŜ Sary. Przyznaję, Ŝe uznałam to za akt miłosierdzia. Następnego ranka, jeszcze przed wschodem słońca, Vavara wezwała mnie do siebie. Nie zadawała Ŝadnych pytań dotyczących minionej nocy - nic nie mówiła o ucieczce Sary i tak dalej - tylko kazała mi doprowadzić jej celę do porządku. Powiedziała: - Niech to, co tam znajdziesz, będzie dla ciebie nauczką, Delio. A ta nauczka brzmi: jest rzeczą niemądrą opierać się mnie, ale trzeba się opierać Maraliniemu. Pamiętaj, Ŝe choć wcale nie jesteś ładna, masz mimo to wiele do stracenia. MoŜesz się uwaŜać za szczęściarę, Delio, bo jesteś starsza i twój czas przemija. Bo jak widzisz, róŜnica między pięknością a brzydotą jest nie większa niŜ ostrze noŜa. A między brzydotą a ohydą? Ale jeszcze nie widziałaś najlepszego - albo najgorszego - z moich dzieł! A teraz idź! W wywróconej do góry nogami celi Sary, pośród jej rozsypanych wokół ksiąŜek, porwanych tkanin i połamanego łóŜka, znalazłam jej dolną szczękę z kawałkiem oderwanego ciała, jak odrzucony fragment zaszlachtowanego zwierzęcia... Siostra Anna siedziała dygocząc pod figowcem z rozszerzonymi ze strachu Ŝółtymi oczami. - Teraz boję się bardziej niŜ kiedykolwiek! - powiedziała. - Myślałam, Ŝe w twojej sile znajdę siłę dla siebie, ale zamiast tego po wysłuchaniu twego opowiadania trzęsę się z przeraŜenia. Kiedy nasza warta się skończy, będę się modliła do Boga przez cały dzień. - On nie moŜe nam pomóc, bo gdyby mógł, z pewnością by to uczynił. - Delia pokręciła głową. - A kiedy takie istoty’ jak my choćby wymienią Jego imię, to jest po prostu bluźnierstwo. Nie, On nie moŜe nam pomóc, ale moŜemy pomóc sobie same. W kuchni są ostre tasaki, za pomocą których moŜemy z polan sośniny wystrugać porządne kołki. - To zbyt potworne! - wykrzyknęła Anna, podrywając się z miejsca. Ale Delia nagle zdała sobie z czegoś sprawę. Powstając, syknęła ostrzegawczo i złapała towarzyszkę za ramię. - Bądź cicho i pozostań w cieniu. Patrz! - I zadarła głowę do góry. W górze, przez oświetlone światłem księŜyca liście figowca, zobaczyły, Ŝe w oknie Vavary migocą dwie świece. A między nimi dwie ciemne, milczące postacie patrzą w noc szkarłatnymi oczami! Potem głowa jednej z nich powoli pochyliła się w dół, jak gdyby płonące oczy Vavary przewiercały zasłonę liści i wnikały do umysłów stojących w cieniu przeraŜonych sióstr.
Przytulone do siebie odwróciły wzrok. Zamknęły oczy i wstrzymały oddech... nawet wstrzymały bieg myśli, kiedy tak stały przez dwie czy trzy minuty zmartwiałe ze strachu. Ale kiedy znów odwaŜyły się spojrzeć w górę, Vavary juŜ niebyło...
Londyn to jakby dwa miasta w jednym: jedno widoczne, a drugie nie. Jedno, które istnieje na powierzchni, i drugie, które obecnie wypełnia ciemność. Ciemność, którą w ciągu dwóch tysięcy lat stworzył człowiek, budując tunele, podziemia, piwnice, schrony i prawdziwy labirynt sieci komunikacyjnej. Ten podziemny Londyn, choć wciąŜ stanowi część miasta, to jednocześnie jest to zupełnie inny świat. To podziemne miasto rozgałęzionych kanałów ściekowych, które niegdyś były strumieniami i rzekami, szlaków, które niegdyś były głównymi i bocznymi drogami, oraz niedokończonych lub porzuconych systemów wspomagających - wszystko to stanowiło teraz domenę niezliczonych szczurów, węgorzy, Ŝab, grzybów... i kto wie czego jeszcze. Ale byli tam takŜe ludzie. Płukacze. Na górze wypróŜniano dziesięć milionów rezerwuarów dziennie, a głęboko pod chodnikami tętniącego Ŝyciem miasta pracowali płukacze, płucząc to, co spłynęło z góry. Na tym Polegała ich praca. Oskrobywali metalowe, kruszejące bloki i wzmacniali betonowe ściany, utrzymując system w stanie pełnej sprawności, zapewniając niezaburzony przepływ, odblokowując wewnętrzne arterie i usuwając nagromadzona pozostałości. Gdyby nie oni, zewnętrzna skorupa miasta zol stałaby zatruta, a miastu groziłaby zagłada. Tak moŜna by opisać ich pracę w kategoriach neutralnych ale z punktu widzenia płukaczy, z punktu widzenia ich samych wszystko to było znacznie prostsze: zgarniali gówno. Wallace Fovargue był kiedyś płukaczem i byłby nim nadal, gdyby jego dawny brygadzista i koledzy chcieli z nim współpracować. Ale nie chcieli ani oni, ani Ministerstwo Zdrowia, czy teŜ podporządkowana mu Rada Miejska. PoniewaŜ Wally Fovargue znalazł się na czarnej liście i juŜ nigdy nie zostanie zatrudniony w mrocznych i wilgotnych trzewiach podziemnego Londynu. Nigdy juŜ tam nie będzie pracował. Ale będąc tym, czym był - a był płukaczem przez całe Ŝycie - Wally zawsze tamj będzie. Bo nie miał gdzie pójść... a poza tym kanały ściekowa i podziemne drogi bardzo mu odpowiadały. Po pierwsze (nie licząc samych płukaczy), nie było tam innych ludzi. Jednak płukacze nie poszli tam gdzie on i z pewnością tam nie mieszkali. Wally próbował się odnaleźć w świecie na górze. Nie bardzo mu się tam podobało. Nie cierpiał cotygodniowych wypraw, aby odbierać zasiłek dla bezrobotnych. Dla
urzędników, którzy go wypłacali, był jeszcze jednym niechlujnym obibokiem. Albo nie tylko obibokiem, ale i dziwakiem. Garbatym dziwakiem z klocowatymi nogami i długimi rękami. Od czasu do czasu w obskurnym korytarzu, który wyglądał jak wejście do pisuaru, Wally słyszał szepty innych kloszardów, którzy czekali w kolejce do okienka, w dusznym pokoiku ze wzmocnionymi obramowaniami. - To straszny dziwak - szeptali. - Nic dziwnego, Ŝe taki okaz jest bez pracy. Jezu, kto zatrudni takiego pierdołę? - I Wally nie miał wątpliwości, Ŝe obojętni kasjerzy odliczający pieniądze - nawet go nie dotykając - myślą to samo. Ten nasz Wally to jeden z błędów Matki Natury. Ale z drugiej strony nigdy się z nim nie spierali, nigdy nie próbowali wepchnąć mu pracy, której nie chciał. Och, tak, oni takŜe wiedzieli, Ŝe nie znajdzie pracy, i nie zamierzali mu w tym pomóc. Kiedy na nich patrzył, a oni nie zdawali sobie z tego sprawy, w ich chłodnych oczach mógł wyczytać taką myśl: Kto zdrowych zmysłach zechce zatrudnić takiego pierdołę? Ale miało to tę zaletę, Ŝe płacili mu bez gadania i starali się go najszybciej pozbyć. Nigdy nie musiał tłumaczyć, dlaczego nie szuka pracy albo jak chce nadal Ŝyć „bez stałego miejsca zamieszkania”. Nie płacili duŜo, ale Wally’emu jakoś starczało. Najlepsze w tym było to, Ŝe nie mając dachu nad głową, nie musiał spłacać hipoteki. Ale w rzeczywistości zamiast dachu miał nad sobą całe miasto. Westminster, Parlament, Bond Street, Myfair, Bank of England, hotel Ritz, a nawet pałac Buckingham! I jeszcze sporo luksusowych rezydencji, w których luksusowe dupy, siadając na sedesie, zasilały podziemny świat Wally’ego. Ale Wally nie tracił czasu, kiedy był na górze. Musiał tam chodzić po pieniądze, ale jak tylko mu zapłacono - a odbywało się to we czwartki od dziewiątej rano i Wally zawsze starał się być pierwszy w kolejce - szedł do najbliŜszego supermarketu z listą zakupów. Najpierw kupował Ŝywność, kilka puszek piwa (ale nigdy nie pił w niedziele), świece, baterie i gazetę (lubił być na bieŜąco) oraz na koniec swoje ulubione pisma... z gołymi panienkami. Wally ubierał się najlepiej, jak mógł, co tylko podkreślało niedorzeczność jego wyglądu. Gdyby ubierał się jak kloszard, nie wzbudzałby Ŝadnego zainteresowania. Ale starannie odziany był nie na miejscu i ludzie patrzyli na niego jak na przebranego orangutana. Tego właśnie nie mógł znieść w tym świecie na górze: Ŝe ludzie gapili się na niego, często wybuchali śmiechem, po czym z zakłopotaniem odwracali wzrok. Był - czy mógł być, przynajmniej według Darwina - wynikiem „doboru naturalnego”. Prapradziadek Wally’ego takŜe był czymś w rodzaju płukacza (był jednym z pierwszych śmieciarzy ściekowych, którzy zarabiali na Ŝycie tym, co zdołali z nich wyciągnąć) i
podobnie pradziadek, dziadek i wreszcie ojciec. Więc moŜe te wszystkie pokolenia i lata garbienia się, zgarniania i skrobania spowodowały mutacje w jego genach. Bo wyglądał jak troglodyta. Wally miał czterdzieści trzy lata i łysiał; aureola długich włosów zakrywała jego wielkie uszy i poznaczony bliznami kark, a nad krzaczastymi, czarnymi brwiami zwisała nierówno obcięta grzywka. Szerokie ramiona miał potęŜnie umięśnione, podobnie jak krótkie, grube uda. Wskutek klocowa-’ tych nóg i skrzywionego kręgosłupa miał zaledwie trzy stopy i dziewięć cali wzrostu, co było idealne przy pracy w kanałach ściekowych, które często mają średnicę zaledwie trzy, cztery stopy. Tylko Ŝe on juŜ tam nie pracował... Do jego zwolnienia doszło w rezultacie, jak trybunał był zmuszony określić, „wypadku”, którego Wally był jedynym świadkiem. A oto, co się wydarzyło: Płukacz, z którym pracował, został wessany do pionowego kanału ściekowego i utonął w ekskrementach. Ale poniewaŜ był to juŜ drugi wypadek tego rodzaju na przestrzeni dziewięciu miesięcy (drugi człowiek został zmiaŜdŜony w wyniku zawalenia się uszkodzonej ściany kanału) i poniewaŜ obie ofiary były znane jako kawalarze, którzy od czasu do czasu nie dawali spokoju garbusowi... ...Pozostali płukacze kategorycznie odmówili pracowania z nim w zespole. Bo czy to z czystej złośliwości, czy nie, wszyscy w swoim czasie nabijali się z Wally’ego. A grupy płukaczy nie były jedynymi podejrzanymi; kilku członków trybunału miało powaŜne wątpliwości. Jednak z braku dowodów świadczących przeciwko niemu Wally uniknął oskarŜenia o podwójne morderstwo. Przynajmniej tak, Ŝe jak dotąd nie zapłacił za swe zbrodnie, oprócz nieokrzesanych towarzyszy pracy. Pieprzyć ich! Wally nie był zdrowym męŜczyzną. Dwukrotnie zapadł na niegroźne zapalenie wątroby i podejrzewał, Ŝe wskutek kontaktu z moczem szczurów mógł się zarazić chorobą Weila. Orientował się dobrze w niebezpieczeństwach związanych ze swoim zawodem i wiedział, Ŝe wrotami tej choroby są skaleczenia i zadrapania, a ona sama w końcu atakuje mózg. Z pewnością ostatnio rozmyślał o dziwnych rzeczach - i nie tylko ostatnio. Zaczęło się to jakieś trzy lata temu, kiedy Wally był płukaczem. Wtedy, tak samo jak i teraz, miał słuch i węch lepszy od swych towarzyszy i w podziemnym świecie Londynu zaczął odbierać rozmaite dziwne wraŜenia. Dźwięki z miejsc, gdzie nie powinno być nikogo ani niczego, i zapachy nie przypominające zapachu amoniaku czy gazu kopalnianego, albo smrodu siarkowodoru. Naprawdę dziwne zapachy... zapachy śmierci i rozkładu, a moŜe Ŝycia, ale jakiego rodzaju, tego nikt nie potrafił odgadnąć. Jednak w kaŜdym razie te dźwięki i
zapachy zawsze dochodziły z miejsc, do których nie mógł dotrzeć, z jakichś nieznanych czy zapomnianych dolnych poziomów starszej części podziemnego świata. Miejsc, do których współpracownikom Wally’ego nie wolno było się zapuszczać, choć i tak nigdy nie chcieliby tam się wybrać. Poza tym od czasu do czasu odnosił wraŜenie, Ŝe widzi ruch lub cienie tam, gdzie nic nie powinno się znajdować. Cienie nie były tam rzadkością; kiedy się zapaliło świecę, jej migocący płomień wywoływał ruchome cienie. Ale w świetle latarki, zwłaszcza gdy spoczywała nieruchomo - postawiona na stole czy zawieszona nad łóŜkiem - cień Wally’ego powinien być ostry i nie miał prawa się poruszać. Ale czasami... czasami myślał, Ŝe widzi ruch. I były to bardzo dziwne cienie. Nie małe, jak cień przemykającego szczura, ale czegoś znacznie większego, wielkości szybko poruszającego się człowieka. Takie myśli wypełniały głowę Wally’ego owego czwartkowego poranka, kiedy niósł torbę z zakupami przez Fleet Street. Wszedł do ogrodzonego murem zdziczałego ogrodu i przeczołgał się na czworakach pod krzakiem jeŜyn i wybujałych zarośli. Na południu płynęła Tamiza, a na wschodzie tętniło Ŝyciem City. Wody podziemnej rzeki, która niegdyś płynęła po powierzchni, cicho bulgotały mu pod stopami. I tam, pod cienką warstwą ziemi i suchych liści, Wally uniósł pokrywę włazu, który stanowił jedno z wielu wejść do podziemnego świata. Przypiąwszy torbę do pasa, Wally opuścił się w ciemność. Wymacawszy stopami szczeble drabiny, zatrzymał się na chwilę, Ŝeby zamknąć pokrywę włazu, i przyciskając się do ściany, zaczął schodzić w dół. Mniej więcej dwadzieścia stóp pionowego szybu do pierwszego poziomu, a potem prawdziwa plątanina kanałów i tuneli, przejść biegnących obok mętnych rzek niosących ścieki, pozornie niekończących się, niskich kanałów ściekowych rozbrzmiewających echem spowitych mgiełką galerii rdzewiejących, porzuconych przejść... i znów w dół po chybotliwych, zniszczonych szczeblach, które pozostawiały na jego toniach brązowe smugi rdzy, dalsze galerie, kanały i tak dalej. Dotarcie do miejsca, które Wally nazywał swoim domem zabrało mu półtorej godziny. Odległość w linii prostej była bardzo mała, ale droga była niezwykle mylna, istny labirynt. Gdyby Wally był brygadzistą, szefem, mógłby pokazać swoim płukaczom miejsca, w których istnienie nie mogliby uwierzyć! Ale aby do nich dotrzeć, musieliby być odwaŜni i obdarzeni wyobraźnią. Zawsze bowiem traktowali ten podziemny świat jak miejsce pracy,
natomiast dla Wally’ego był to po prostu cały świat - jego świat. A w nim kilka wspaniałych miejsc. Tak, wspaniałych! I Wally zachichotał, pokonując ostatnie metry ostatniego tunelu wiodącego do jego „rezydencji”. Tunel był niedokończoną (w istocie ledwie zaczętą) linią kolejową, gdzie wciąŜ było widać podkłady pod wąskie tory, wskazujące na uŜywanie wagoników do wywoŜenia gruzu. Jednak same tory usunięto, być moŜe celem przetopienia. Podczas Drugiej Wojny Światowej miejsce to było uŜywane jako schron przeciwlotniczy. Szyby wejściowe zostały potem wypełnione, ale na wilgotnych, ceglanych murach wciąŜ widniały porwane plakaty z lat 1943 i 44, z których część zachęcała do wstąpienia do wojska, a inne ostrzegały przed Piątą Kolumną. Dla Wally’ego była to juŜ historia, ale jego ojciec pamiętał te czasy doskonale, dopóki nie zabrała go choroba Weila. - Syreny narobiły strasznego hałasu - mówił ojciec. - Wtedy zabrali mnie i twoją ciotkę pod ziemię. Dla Wally’ego było to jak powrót do domu. Faktycznie był to od ponad roku jedyny dom, jaki miał, od kiedy gospodarz wyrzucił go z mieszkania za „straszenie” innych lokatorów. Straszenie? PrzecieŜ Wally prawie na nich nie patrzył! Ale to najwyraźniej i tak było za wiele. Jednak tutaj nie było Ŝadnych biadolących i plotkujących „lokatorów”. Tylko szczury i Ŝaby, węgorze i komary oraz niewielkie kolonie nietoperzy. I Ŝadnego parszywego gospodarza, któremu trzeba było płacić. Pieprzyć ich wszystkich! Wally wszedł na podwyŜszenie, które mogło stanowić przyszły peron, gdyby podziemna linia i stacja zostały ukończone. Teraz znalazł się w samym centrum rozchodzących się promieniście tuneli, z których Ŝaden nie sięgał zbyt daleko, a kiedy Wally odkrył to miejsce, w jednym z nich stały wojskowe piętrowe łóŜka. Pozostawił jedno z nich dla siebie, a resztę rozebrał, Ŝeby było więcej miejsca. Od dawna wykorzystywał najbliŜszą magistralę wodociągową, czerpiąc z niej wodę do picia i mycia; podobnie było z gazem, którego uŜywał do gotowania. Z tym nie było Ŝadnych problemów. Ale od elektryczności trzymał się z daleka, była dostępna, ale jej unikał. Miał awersję do grzebania w przewodach pod napięciem, a poza tym obiło mu się o uszy, Ŝe niogą namierzyć lewych uŜytkowników. Ponadto oczy przywykły mu do słabego światła, kilka świec albo latarka wystarczały mu w zupełności. Oczywiście Ŝadnej telewizji, ale miał przenośne radio. Antenę stanowił przewód o długości pół mili, którego drugi koniec był
podłączony do piorunochronu na wieŜy starego kościoła koło Moorgate. Działało to bez zarzutu i odbiór był znakomity. A tłuszcz do smaŜenia? śaden problem. Pobliskie restauracje wylewały codziennie tysiące galonów. Nie powinny tego robić, ale robiły. To było koszmarem płukaczy: zgarnianie ton tej breji ze ścian i rur, zanim tak zgęstniała, Ŝe zablokowywała wszelką pracę. A dziwili się, dlaczego populacja szczurów rośnie w tak zastraszającym tempie! Wally wiedział, gdzie znajduje się główny wlot. Szczury były w stanie zjeść zjełczałe warstwy zewnętrzne, ale pod spodem tłuszcz był całkiem czysty. Wally pomyślał, Ŝe jest podobny do sera: twardy i wyschnięty na wierzchu, ale miękki pod spodem. Miał łopatkę na długiej rączce, która doskonale się nadawała do wydobywania tej wewnętrznej warstwy tłuszczu. Pachniał wspaniale, niosąc zapachy wszystkiego, co na nim smaŜono tam w górze. Kiełbaski i fasola z orientalnymi przyprawami... Jeśli chodzi o toaletę, wystarczały trzy minuty drogi w dowolnym kierunku, albo i mniej, jeŜeli ktoś nie był zbyt pedantyczny. A Wally nie był specjalnie pedantyczny. Temperatura? Na górze mogło być lato albo zima, ale tu, na dole, temperatura była stała i dwa koce wystarczały całkowicie. Był więc bezpieczny i suchy w swym domu i jeszcze tylko pozostawało odwiedzić harem, zawiadomić swe panie, Ŝe wrócił, i poskarŜyć się im na ponury dzień, jaki spędził na górze. Miał tych pań całą galerię na ścianach tunelu sąsiadującego z jego „sypialnią”. Mógł je przenieść do sypialni, ale to mogłoby go za bardzo rozpraszać. Jest czas na sen i czas na co innego. I dlatego załoŜył ten harem. A teraz był czas na harem. Wally cieszył się na tę chwilę przez cały ranek i teraz jego podniecenie wzrosło, gdy usiadł przy stole (był to stary, składany stolik do kart) i wyjął z torby magazyny. W przeszłości wydawano magazyn dla panów pt. Playboy - kobiety były tam piękne, zdjęcia ciepłe i lśniące, nawet na swój sposób „artystyczne”. Wszystko to było juŜ niemodne, gdy sztuka ustąpiła miejsca czystej pornografii. Ale tradycja rozkładówek nadal była Ŝywa. Wally wciąŜ przechowywał kilka z tych starych rozkładówek Playboya, które przylepił do ścian haremu, ale słuŜyły tylko, gdy Wally’ego ogarniał nastrój miłości, nie zaś zwykłe poŜądanie. Były to zdjęcia kobiet, które mógłby pokochać (gdyby był w stanie), a nie zdziry z rozłoŜonymi nogami i palcami przytrzymującymi swoje genitalia, Ŝeby kaŜdy mógł zajrzeć! Smutne było to, Ŝe większość błyszczących, lubieŜnych zdjęć „pań” w haremie Wally’ego naleŜała do tego ostatniego rodzaju. Bo miłość przeszła obok i pozostało tylko poŜądanie.
Wyjąwszy zszywki, Wally rozpostarł na stole wewnętrzne strony magazynów i obejrzał je w świetle latarki. Kiedy przyglądał się z bliska temu, co dla większości kobiet stanowiło intymne części ciała, w kącikach jego ust pokazały się kropelki śliny. Na tych zdjęciach mógł zajrzeć im do środka. Mógł na nie patrzeć, mógł je dotykać drŜącymi palcami i puścić wodze rozpalonej wyobraźni, ale nigdy nie mógł do nich dotrzeć cieleśnie. Jednak istniał sposób, który w wypadku Wally’ego z konieczności stanowił jedyne rozwiązanie. - Najlepszy przyjaciel męŜczyzny - powiedział do siebie, pośpiesznie chwytając słoiczek z klejem, aby przykleić swoje nowe przyjaciółki do ścian, i czując, jak pulsuje mu członek - to jego prawa dłoń! - I wcisnął latarkę w szczelinę w ścianie, w miejscu, gdzie zaprawa murarska wykruszyła się spomiędzy cegieł, i szybko przykleił pozostałe zdjęcia. Następnie, wziąwszy latarkę w lewą rękę, zaczął się onanizować, pocierając swój nabrzmiały kutas i kierując światło latarki najpierw na pierwszą fotografię, potem na następną i powoli obracając się tak, aby objąć całą galerię. Wiedział, Ŝe one to lubią: Ŝeby swe uczucia dzielić miedzy je wszystkie, nie faworyzując Ŝadnej z nich. A kiedy zatoczył pełny krąg, powracając do swych nowych „nabytków”, znów wcisnął latarkę w ścianę tak, aby tkwiła tam nieruchomo, bo poczuł, ze zbliŜa się orgazm. Jednak go nie osiągnął. Bo nagle... .Kątem oka Wally ujrzał cień tam, gdzie nie powinno go być. Latarka tkwiła nieruchomo w pęknięciu ściany, ale cień poruszał się, jak gdyby rzucany przez coś za plecami Wally’ego, coś, co stopniowo przesłaniało wiązkę światła padającego z latarki. Kiedy stał zmroŜony strachem, wciąŜ ściskając szybko wiotczejący członek, ów groteskowy kształt - albo cień - całkowicie zasłonił światło latarki, pogrąŜając w ciemności dziewczyny Wally’ego i jego samego. A za nim, tuŜ przy jego uszach, słychać było budzący grozę oddech jakiejś istoty! Mając nogi jak z gumy, Wally obrócił się i ujrzał... W słabym świetle latarki zobaczył czarną jak atrament sylwetkę o fantastycznych kształtach. Szkarłatne oczy zamrugały, przypatrując mu się z bliska. A potem istota wyciągnęła dłoń - czy teŜ coś, co ją przypominało - i połoŜyła ją na ramieniu Wally’ego. Kiedy podskoczył jak oparzony, usłyszał niski, mroczny głos, przypominający bulgot jednej z rur kanalizacyjnych. - Och, nie bój się, mój synu - powiedział głos. - Bo ty i ja jesteśmy jak jedno. Obserwuję cię od długiego czasu, jak upadasz coraz niŜej, kryjąc się w mrocznych zakamarkach jak ćma - jak trog z Krainy Gwiazd albo jak ja sam - bo jesteś szpetny. Ale wierz mi, wcale nie jesteś najszpetniejszy.
I kształt przesunął się lekko w bok tak, Ŝe padł nań snop światła latarki. Obróciwszy się w stronę światła prawym profilem, istota przechyliła głowę pytająco, szeroko otworzyła gorejące oczy i ułoŜyła usta w tak upiorny uśmiech, Ŝe Wally... zwyczajnie zemdlał...
CZĘSC DRUGA Oznaki
VII Kawałki układanki Ben Trask wstał późno. Kiedy się umył, ogolił i ubrał, zrobił kilka pośpiesznych notatek i akurat wychodził z pokoju, zamierzając zjeść śniadanie w hotelowej restauracji (jak zwykle: kawa, dwa tosty i gotowane jajko), zadzwonił telefon. Był to Minister Odpowiedzialny, rozmowa była szyfrowana. - Panie Trask - zaczął - rozmawiałem z dyrektorem banku Burger Finanz Gruppe i udało mi się wyciągnąć pana z kłopotów, w jakie znów pan się wpakował! - Tak wcześnie? - Trask spojrzał na zegarek, w Londynie dochodziła 9.30, ale oczywiście w Szwajcarii było o godzinę wcześniej. - Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje, panie Trask. Ale naprawdę muszę pana prosić, aby trzymał pan swoich ludzi twardą ręką. Wiem, jak waŜne są problemy, którymi się pan zajmuje, ale... - Myślę, Ŝe pan nie wie - przerwał mu Trask. - Gdyby pan wiedział, miałby pan ciekawsze rzeczy do roboty niŜ domagać się przeprosin, zwłaszcza Ŝe jeszcze nie jadłem śniadania. A jeśli chodzi o wyciąganie ludzi z kłopotów, jak pan sądzi, jak głęboko tkwiłby w nich pan i reszta świata, gdyby nie moi ludzie? OK, mam u siebie kogoś nadgorliwego, kto posunął się za daleko. Ale moŜliwe, Ŝe równocześnie ta dziewczyna naprowadziła nas na najlepszy trop. Więc z jednej strony udzieliłem jej reprymendy, ale z drugiej pogratulowałem. Czy pan to aprobuje? JeŜeli tak, niech pan zrzuci z ramion ten cały cięŜar. JeŜeli nie, czekam na pańskie sugestie. Przypuszczam, ze zawsze moŜe mnie pan wysłać na emeryturę. Po chwili milczenia: - Czy zawsze musi pan brać wszystko tak bardzo do siebie? - Głos ministra był wciąŜ bardzo spokojny, ale teraz znacznie chłodniejszy. - Wczoraj wieczorem był pan niemal skruszony. - Wczoraj wieczorem byłem bardzo zmęczony - powiedział Trask. - Jestem zmęczony tymi trzema latami pracy, które pan prawdopodobnie uwaŜa za trzy lata nic-nie-robienia, trzy
lata biegania bez celu. MoŜe pan przywykł do myśli, Ŝe te istoty są tutaj, a poniewaŜ wydaje się, Ŝe niewiele robią, groźba, jaką stanowią, nie jest juŜ tak powaŜna. Ale to, Ŝe przez jakiś czas było spokojnie, nie znaczy, Ŝe się skończyło, a Australia była najlepszym tego dowodem. Tak, jeśli chodzi o moich ludzi, biorę to wszystko do siebie. To się nazywa lojalność. Powinien pan teŜ kiedyś tego spróbować. Kto wie, moŜe to nawet jest zaraźliwe? - Panie Trask, teraz próbuje mnie pan obrazić! - Ja rozumiem to inaczej - odparł Trask. - Był pan ze mną w Australii, walcząc z tymi cholernymi wampirami, które zaatakowały nasz świat? Widział pan ludzi, jak giną rozrywani na strzępy przez miny pułapkowe? A moŜe to pan - jak pan to ujął? - wyciągnął mnie z tych kłopotów, kiedy okazało się, Ŝe byłem następny na czarnej liście? No, nie, to nie był pan, to byli moi ludzie. Ale pan... pan nawet nie znalazł czasu, Ŝeby powiedzieć, iŜ jest pan rad, Ŝe nic się nam nie stało. A teraz oczekuje pan, Ŝe będę się przed panem płaszczyć, bo „wyciągnął mnie pan z kłopotów”? Jasne, Ŝe biorę to do siebie! Znów chwila milczenia, po czym: - To prawda, Ŝe jeszcze panu nie pogratulowałem w związku z wydarzeniami w Australii - powiedział minister. - Czynię to teraz. Proszę tylko, aby pan pamiętał, Ŝe tak jak pan reaguje na to, co mówię - czy raczej jak pan powinien reagować - ja muszę reagować na tych, którzy są nade mną. Ale czasami odpowiedzi przychodzą z trudem. Jak pan wie, koordynuję nasze słuŜby bezpieczeństwa, panie Trask, co oznacza, Ŝe moje operacje są równie tajne jak pańskie. I równie naraŜone na atak. Kiedy zostają naruszone międzynarodowe normy postępowania i kiedy odpowiedzialni za to są moi ludzie - to znaczy pan - mam prawo denerwować się tak samo jak pan. To, co robimy, jest równie uciąŜliwe, zapewniam pana. Denerwować się - pomyślał Trask. - Tylko denerwować się! Flegma angielskiego dŜentelmena z wyŜszych sfer! - Ale musiał się uśmiechnąć, wiedział bowiem, Ŝe minister powiedział prawdę. - KaŜdy ma swojego anioła stróŜa - powiedział, a tamten zachichotał cierpko. - OK, dzięki za pomoc. - I po chwili dodał: - Czy wobec tego mam rozumieć, Ŝe dyrektor Burger Finanz Gruppe nie zawiadomi pewnej „organizacji charytatywnej” o naruszeniu tajemnicy słuŜbowej czy, jak pan to określił, „norm postępowania”? - Tak jest - powiedział minister. - Poza tym zapewniono mnie, Ŝe jeśli znów nastąpi przepływ środków finansowych z tego samego źródła, zostaniemy o tym powiadomieni. Trask aŜ podskoczył, nawet nie starając się ukryć podniecenia.
- Ale czy to nam pomoŜe? To znaczy czy wiemy, gdzie się znajduje to źródło? W jakim mieście i kraju? Byłbym zachwycony, gdybym mógł tam być, kiedy będą wypłacane jakieś pieniądze. Moglibyśmy wtedy wytropić naszego... naszego, nazwijmy go, „naszego człowieka”. Albo jeszcze lepiej nasz cel. A raczej jeden z naszych celów. - Nie - odpowiedział minister. - Wszystkie szwajcarskie banki otaczają takie operacje ścisłą tajemnicą. Pełna poufność. Ale w kaŜdym razie Ŝyczę szczęścia w tym, co udało się panu wytropić. - Jeszcze tego nie wytropiliśmy - poprawił go Trask. - Jeszcze tam nie dotarliśmy. Jednak moje śniadanie czeka, a za godzinę mam zebranie z moimi ludźmi. Dzięki za telefon i za to, Ŝe... dostałem po łapach. - Niech pan o tym zapomni - powiedział tamten. - Ale proszę, aby trzymał pan krótko tych swoich nadgorliwców, dobrze? - I zanim Trask zdąŜył odpowiedzieć, odłoŜył słuchawkę. Jako Minister Odpowiedzialny, lubił mieć ostatnie słowo. - Och, nie ma mowy - powiedział do siebie Trask. Po czym, z jednej strony trochę zbity z tropu, ale z drugiej zadowolony, wyszedł ze swego pokoju i udał się na śniadanie... Idąc na zebranie do małego pokoju operacyjnego, Trask zatrzymał Millicent Cleary, Ŝeby zamienić z nią parę słów na osobności. - Musiałem wysłuchać gromów, które spadły na mnie z góry - powiedział. - Ale przynajmniej pozwolił nam na chwilę oddechu. Opowiem ci o tym później. Czy w międzyczasie ustanawiałaś się, gdzie moŜe być Malinari? Kiedy stali w drzwiach, przecisnął się obok nich Jimmy Harvey. - Nic na to nie poradzę, Ŝe słyszałem, o czym rozmawiacie - powiedział, ściszając głos. - A co słyszałeś? - Trask zmierzył go wzrokiem. - I co, u licha, ci się stało? Miałeś cięŜką noc czy co? Harvey sylwetką przypominał gnoma. Był niski i krępy miał zaledwie pięć stóp i cztery cale wzrostu, był komputerowym cudownym dzieckiem oraz ekspertem w dziedzinie łączności, który - razem z Millie - zeszłej nocy wpędził Traska w kłopoty. Choć miał dopiero dwadzieścia parę lat, juŜ zaczynał łysieć, ale długie rude bokobrody i krzaczaste brwi próbowały zrekompensować jego łysinę; miał szare oczy i choć był prawdziwym komputerowym geniuszem, Traskowi kojarzył się ze sprytnym, lecz niekiedy złośliwym krasnalem. Jednak w tym momencie miał worki pod oczami, twarz pokrytą zmarszczkami i ubranie, które wyglądało, jakby w nim spał. Starając się ukryć ziewnięcie, Harvey odpowiedział:
- Zeszłej nocy, po tym jak Millie poszła z tobą porozmawiać, przez jakiś czas siedziałem bezczynnie w pokoju operacyjnym. Walnąłem się spać dopiero około trzeciej w nocy. Ale miałem coś do roboty... tylko wykonywałem polecenia, wykorzystując wolny czas. Tak czy owak, zanim poszedłem spać, wprowadziłem pewne dane do komputerów ekstrapolacyjnych. A dziś rano, kiedy zajrzałem do pokoju operacyjnego, okazało się, Ŝe maszyny doszły do interesujących wniosków. Kiedy Harvey skończył mówić, Trask zajrzał do pokoju. Pozostali uczestnicy zebrania byli w komplecie, siedzieli przy duŜym, podłuŜnym stole, z notatnikami i ołówkami w ręku. Byli tam Ian Goodly, David Chung, Paul Garvey i John Grieve, starzy pracownicy Wydziału E, moŜna powiedzieć: „pracownicy wyŜszego szczebla”. Jedyną osobą, której brakowało - a która teŜ powinna tu być - była Anna Maria English, ale przebywała obecnie w Krainie Słońca. I oczywiście brakowało Zek, czy - jak ją powszechnie nazywano - pani Trask. Ale Zek nie było juŜ na tym świecie, a jeśli w ogóle była gdziekolwiek, to w miejscu poza zasięgiem zwykłych ludzi. W kaŜdym razie poza zasięgiem Traska... Pozostałymi, którzy nie naleŜeli do pierwotnej załogi, byli Liz Merrick (która znalazła się tutaj ze względu na związek Jakiem Cutterem) i Lardis Lidesci, który miał w zwyczaju wyskakiwać od czasu do czasu z jakąś całkiem trafną, intuicyjną uwagą. Jimmy Harvey stanowił nowy nabytek i reprezentował stronę techniczną. - Dołączmy do nich - powiedział Trask. - I zaczniemy od ciebie, Jimmy. Kiedy usiedli, Trask, stanąwszy u szczytu stołu, powiedział: - Dzień dobry - po czym od razu przeszedł do rzeczy. - Zaczniemy od Jimmy’ego. Razem z Millie pracował nad czymś, co zapowiadało się niezwykle obiecująco. I wydaje się, Ŝe zrobili, co do nich naleŜało. Jeszcze nie wiemy wszystkiego, ale z pewnością jesteśmy juŜ w połowie drogi. Dlatego tu jesteśmy, aby zakończyć to, co oni rozpoczęli. Wysilcie swoje szare komórki i posłuchajcie, co Jimmy ma nam do powiedzenia. Wyglądający na bardzo zmęczonego Jimmy zaczął: - Zeszłej nocy Millie i ja trochę... kłusowaliśmy. MoŜe później pan Trask zechce rozwinąć ten temat - tu zerknął z niepokojem na Traska, potem na Millie i szybko mówił dalej. - W kaŜdym razie udało nam się zawęzić listę moŜliwych miejsc pobytu Malinariego do kilku krajów, które później wprowadziłem do jednego z naszych komputerów, razem z pewnymi informacjami, na które natrafiliśmy w Australii. Było juŜ późno i nie czekałem, aŜ komputer poda wyniki. Ale dziś rano...
- Czekaj! - powiedział Trask. - Byłoby lepiej, gdybyśmy wszyscy mieli przed sobą cały obraz. Jakie dokładnie informacje z Australii wprowadziłeś do komputera? Harvey wzruszył ramionami. - No więc po pierwsze ten wątek Bruce’a Trenniera. Był Australijczykiem lub Nowozelandczykiem, co dla mnie oznacza prawie to samo. I jeszcze to, Ŝe australijskie tropiki były miejscem, gdzie najmniej moglibyśmy się spodziewać obecności Malinariego. A poniewaŜ wprowadziłem tam nazwisko Trenniera, wydawało się sensowne umieszczenie takŜe nazwisk wszystkich tych, którzy zostali uprowadzeni ze Schronienia, kiedy zjawiły się Wampyry. Więc wprowadziłem teŜ dane z naszych akt Andre Cornerà i Denise Karalambos. Na koniec zaŜądałem podania prawdopodobieństw dotyczących naszej listy moŜliwych miejsc. - Corner i Karalambos - skrzywił się Trask, a Millie Cleary wtrąciła: - Andre Corner był psychiatrą z Harley Street, który specjalizował się w chorobach dzieci i młodzieŜy - powiedziała. - Przed laty zbił spory majątek i teraz pragnął jakoś odwdzięczyć się innym. Jego kilkunastoletni syn zmarł w wyniku znacznego przedawkowania narkotyków. Pokuta, jaką narzucił sobie Corner - jak przypuszczam, dręczony przekonaniem, Ŝe zawiódł swego syna - polegała na tym, Ŝe podjął pracę w Schronieniu jako wolontariusz, pomagając wszystkim młodym Rumunom. Trask kiwnął głową. - Tak, teraz pamiętam... - Trudno byłoby to zapomnieć, ale wymazał z pamięci wiele szczegółów dotyczących tamtego okresu. - A Denise Karalambos była...? - Była pediatrą z Aten, takŜe wolontariuszką - dokończyła Millie. Teraz wszystko zaczynało się układać w całość i Trask - a takŜe zapewne i pozostali zrozumieli, dokąd to zmierza. - Jak to się stało, Ŝe wszystkie te nazwiska i szczegóły nie były dotąd zapisane w komputerze? - chciał wiedzieć Trask. - Były - odparł Harvey. - Ale komputery ekstrapolacyjne nie są zaprogramowane tak, aby kierowały się intuicją. Działają, opierając się na niezbitych faktach, a my nie zadawaliśmy odpowiednich pytań. W tym momencie wtrącił się David Chung, lokalizator. - To prawda. Zamiast opisywać Krainę Gwiazd jako miejsce zamieszkania Wampyrów i próbując przewidzieć, gdzie w naszym świecie będą się czuły jak u siebie, byłoby znacznie lepiej, gdybyśmy spróbowali wyobrazić sobie, gdzie prawdopodobnie zabrali ich nowi porucznicy!
- Aha - odezwał się Ian Goodly. - Więc co dokładnie znalazł twój komputer, Jimmy? - Wprowadziłem do komputera - wyjaśnił Harvey - kraje, które umieściliśmy na liście razem z Millie: Włochy, Grecję, Szwajcarię i kilka krajów południowoamerykańskich. Utworzyłem takŜe skojarzenie Malinari-Trennier. Reszta poszła juŜ łatwo - Gdybym zeszłej nocy poczekał jeszcze dziesięć minut, miałbym odpowiedź juŜ wczoraj. - Grecja! - powiedział Trask i walnął w stół tak, Ŝe wszyscy aŜ podskoczyli. - Tam właśnie udał się Malinari, do jednego ze swych przeklętych kolegów - Szwarta albo Vavary. Uprowadził Trenniera i kazał mu zawieźć się do Australii, gdzie znalazł punkt oparcia. A jeśli chodzi o tę biedną Denise Karalambos, byłaby doskonałą przewodniczką po Grecji. Ale do kogo naprawdę się udał, do Vavary czy Szwarta? - Do Vavary - mruknął Lardis Lidesci. - Teraz to zaczyna mieć sens... a przynajmniej większa część tego... albo jestem kompletnym głupcem! - OK - powiedział Trask. - Teraz uspokójmy się i uporządkujmy to wszystko, chociaŜ przyznaję, Ŝe jestem podniecony tak samo jak wy. Więc, Jimmy, co znalazł twój komputer? - Trafiłeś za pierwszym razem - powiedział Harvey. - To Grecja. Wysoki współczynnik prawdopodobieństwa. Ale komputer nie był w stanie połączyć Denise Karalambos z którymś z Wampyrów, nie potrafił „odgadnąć”, który z nich tam jest... Zamilkł na chwilę i spojrzał na Lardisa. - Dlaczego myślisz, Ŝe to Vavara? - I nagle Lardis stał się ośrodkiem zainteresowania. - PoniewaŜ pani Karalambos jest panią! - odpowiedział stary Lidesci. - PoniewaŜ jest kobietą! A według starych legend Krainy Słońca Vavara zawsze wołała towarzystwo kobiet. Och, miała takŜe swoich męŜczyzn... z rozmaitych powodów. - Opuścił głowę i zerknął na Liz i Millie. - Aby dla niej walczyli i tak dalej. Ale jeśli chodzi o towarzystwo, dwór Vavary składał się z kobiet. I potrafiła nimi manipulować równie łatwo jak męŜczyznami. - Lady Vavara! - westchnął Trask. - Vavara i Malinari razem. Mamy więc szansę upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. - Ona nie jest lady - potrząsnął głową Lardis. - Nie lady, Po prostu Vavara. Odrzuciła ten tytuł, bo lepiej niŜ jakakolwiek kobieta-wampir wiedziała, Ŝe to jest wielkie kłamstwo. JeŜeli macie rację i rzeczywiście jest w Grecji, obawiam się, ze przyjdzie nam się zmierzyć z najgorszą moŜliwą kombinacją mocy wampirów. Malinari z jego mentalizmem i Vavara z jej hipnotyzmem. Cokolwiek uczynicie, nie wolno wam lekcewaŜyć Vavary dlatego, Ŝe jest kobietą. Przypomnijcie sobie Gniewicę Zmartwychwstałą, Urszulę Torę, Staruchę Zindevar i najgorszą z nich wszystkich, Devetaki Czaszkolicą. Czy to takŜe nie były ladies?
- Dzięki za przypomnienie - powiedział Trask. - Ale zaledwie przed chwilą nazwałeś siebie kompletnym głupcem. Dlaczego? - Bo jak dobrze wiesz, byłem tam! Byłem tam, w Grecji, zanim wezwałeś mnie do Australii. Rozmawiałem z Wędrowcami, z tym ich starym wodzem, Vladim Ferengim. Cholerny Ferengi! To samo w sobie powinno mi powiedzieć, Ŝe coś tu jest nie w porządku. Oni znali tę infekcję, ta ich dziewczyna pogrzebana ze srebrnymi monetami na oczach, ale ktoś uznał, Ŝe trzeba ją odgrzebać i przebić kołkiem. Jak myślicie, kto mógłby to zrobić, jak nie ten, który ją zwampiryzował? Kto inny, jak nie ten, który próbował potem zatrzeć ślady, co? ii - Masz rację - przyznał Trask - i to wszystko trzyma się kupy. Ale nie moŜesz się winić za to, Ŝe nie zobaczyłeś tego, co teraz wydaje się oczywiste. Jako Wędrowiec, Cygan, nie miałeś odpowiedniego dystansu do sprawy, to wszystko. - A Vladi i jego ludzie szukali tam jednego z owych „dziwnych miejsc”, jednej z bram! - powiedział Lardis. Trask przytaknął. - Albo kogoś, kto niedawno przeszedł przez taką bramę. Stary Vladi i ten jego nos, on „wywęszył” Vavare, ale nie potrafił jej znaleźć, bo nie była „wielkim lordem”, jakiego szukał. On i jego ludzie nie znaleźli Vavary, ale teraz wydaje się bardziej niŜ prawdopodobne, Ŝe ona znalazła ich! Teraz wszyscy uczestnicy zebrania patrzyli na Lardisa i Traska i ten ostatni zdał sobie sprawę, Ŝe nie bardzo wiedzą, o co chodzi. Szybko wyjaśnił, co się przydarzyło Lardisowi w Grecji, po czym powiedział: - Mamy więc teraz szereg tropów, którymi moŜemy się zająć. Na początek Vladi i Cyganie Ferengi. Musimy się dowiedzieć, gdzie byli bezpośrednio przed tym, jak ta dziewczyna zachorowała, cokolwiek to było, bo jak dotąd nie mamy stuprocentowej pewności. Chung odezwał się znowu: - Psiakrew! Chcecie coś wiedzieć? Spośród wszystkich miejsc, jakim przyglądałem sieja sam i inni lokalizatorzy, opuściliśmy właśnie Grecję. Jest zbyt blisko Rumunii, a zaraz za Rumunią jest dawny Związek Sowiecki. Rumunia zawsze była owita psychicznym smogiem, który otaczał takie stare miejsca jak... jak jakieś promieniowanie radioaktywne. Rosjanie pozbywali się odpadów, topiąc je w Morzu Czarnym, od tak dawna, Ŝe ilekroć próbuję przeszukiwać ten obszar, tylekroć dostaję tylko bólu głowy! Więc nawet gdybym próbował, w tym smogu w Ŝaden sposób nie zdołałbym wychwycić Vavary czy kogoś innego.
- A gdybyś tam się znalazł? - zapytał Trask. - Gdybyś był w Grecji? Co wtedy? - Im bliŜej, tym lepiej - odparł Chung. - Nawet ślepiec wie, kiedy się natknie na coś paskudnego. Zamierzasz zorganizować zespół? Ale zanim Trask zdąŜył odpowiedzieć, Millie Cleary rzekła: - To ja go znalazłam, to znaczy Malinariego. Czy nie czas, abym dostała jakąś pracę w terenie? Teraz uwaga wszystkich skupiła się na Millie i Trask musiał się zgodzić. - Ona ma rację. Choć ich metody są trochę nieszablonowe - moŜe powinienem powiedzieć, wręcz bezprawne - Millie i jej „wspólnik”, Jimmy Harvey, zlokalizowali nasz cel. A przynajmniej wskazali właściwy kierunek. Ale jeszcze dokładnie nie namierzyliśmy Malinariego. - I zwięźle zrelacjonował rozmowę, jaką odbył z Millie poprzedniego wieczoru. Następnie znów zabrała głos Millie: - Więc poniewaŜ juŜ wiemy, czy teŜ mamy uzasadnione podejrzenia, Ŝe Malinari i Vavara sąw Grecji, to ogranicza liczbę banków, które mogły dokonać płatności na rzecz owej organizacji charytatywnej, nieprawdaŜ? Czy istnieje jakiś sposób, aby dowiedzieć się, z jakimi greckimi bankami współpracuje Burger Finanz Gruppe? - Dobry pomysł - powiedział Trask - gdyby nie to, Ŝe przed chwilą miałem na karku Ministra Odpowiedzialnego w związku z twoimi ostatnimi działaniami! Ale... moŜe coś się da zrobić. Nie sądzę, Ŝebyśmy gdzieś dotarli, zaczynając od szwajcarskiej strony, więc jedyne, co moŜemy uczynić, to wykorzystać jakiś dobry grecki kontakt. I myślę, Ŝe znam takiego człowieka. David Chung nie miał wątpliwości, kogo Trask ma na myśli. Od sprawy Janosa Ferenczyego na Rodos i wyspach greckich minęło juŜ sporo czasu, ale ktoś, kto wtedy słuŜył tam nieocenioną pomocą, był wciąŜ na miejscu. Solidny przyjaciel Wydziału E, grecki policjant - a teraz inspektor policji w Atenach - z pewnością przyjdzie im z pomocą. Prawdopodobnie sam będzie chciał być aktywnym uczestnikiem wydarzeń. Aby się jednak upewnić, czy jest na właściwym tropie, Chung zapytał: - Masz na myśli Manolisa Papastamosa? Trask potwierdził: - Tak jest. Jak tylko skończymy, skontaktuję się z nim i zobaczę, co mi się uda zdziałać. - Więc jak się do tego zabierzemy? - spytał John Grieve. - Wiem, Ŝe jest jeszcze za wcześnie, aby o tym mówić, ale jaki jest plan? JeŜeli wyślemy grupę do Australii i jeŜeli jednocześnie mamy normalnie pracować w Centrali. Wielki BoŜe! Czy nie sądzisz, Ŝe będzie nas tutaj trochę mało? Malinari i Vavara są razem! Powinniśmy więc dysponować czymś w
rodzaju sił ekspedycyjnych. Nie pokonamy ich łatwo, zakładając, Ŝe ich w ogóle odnajdziemy. A w Grecji... nawet jeśli ten facet będzie po naszej stronie, nie moŜemy oczekiwać takiego samego wsparcia, jakie mieliśmy w Australii. Trask znowu potwierdził. - Tak, to dopiero początek. Ale liczy się czas. Masz rację, Ŝe im szybciej opracujemy plan działania - a przynajmniej jego zarys - tym lepiej. W skład naszej australijskiej grupy wejdą obserwator i telepata, to wystarczy. W razie potrzeby nasi australijscy przyjaciele zapewnią odpowiednie wsparcie. A jeśli chodzi o potrzebne w Grecji „siły ekspedycyjne”, teŜ masz rację. Musimy tam wysłać silną grupę, jak tylko się upewnimy, gdzie mamy się skierować. - Powinniśmy zacząć od Vladiego Ferengiego i jego ludzi - mruknął Lardis Lidesci. Bo kiedy się dowiemy, gdzie byli... - ...będziemy wiedzieli, gdzie mamy się skierować - dokończył Trask. Po czym, zerknąwszy na Davida Chunga, zapytał: - Czy Bernie Fletcher jest na słuŜbie? - Wszyscy jesteśmy na słuŜbie! - przypomniał Paul Garvey. - Mamy paru ludzi oddelegowanych do obcych ambasad, ale reszta jest tu, w Centrali. Prosiłeś, abyśmy poświęcili trochę polnego czasu i właśnie to robimy. Więc przejdźmy do pokoju operacyjnego - powiedział Trask, wstając z miejsca. - A po drodze niech ktoś skontaktuje się z Berniem. - Czekaj! - powiedział Garvey, a jego twarz na chwilę wykrzywił dziwny grymas. Nie ma potrzeby szukać Berniego - powiedział i rysy znów mu złagodniały. - JuŜ go złapałem. Idzie do pokoju operacyjnego. Paul Garvey był telepatą. Kiedy czynił uŜytek ze swoich zdolności, tak jak przed chwilą, nie był to przyjemny widok. Wymagał skupienia. - Trzeba tylko w odpowiedni sposób przygryźć wargi - wyjaśniał często. Wysoki, dobrze zbudowany, a przy tym szczupły, mimo swych pięćdziesięciu sześciu lat, Garvey był kiedyś przystojny, zanim nie wszedł w drogę jednemu z najbardziej niebezpiecznych przeciwników Harry’ego Keogha, nekromancie nazwiskiem Johnny Fund, i stracił większą część lewej połowy twarzy. Wydarzyło się to mniej więcej dwadzieścia lat temu. Wtedy i jeszcze kilka razy potem kilku najlepszych angielskich chirurgów plastycznych pracowało nad przywróceniem jego twarzy w miarę normalnego wyglądu. Potrzebne tkanki pobrano z jego własnego ciała, ale mięśnie lewej części twarzy nie działały tak samo jak mięśnie części prawej i nerwy nie zrosły się zbyt dobrze. Paul potrafił się uśmiechać, ale tylko prawą częścią twarzy, co wyglądało dosyć groteskowo i dlatego Paul starał się nie uśmiechać
i w ogóle unikał jakiejkolwiek mimiki, choć pozostali esperzy od dawna przywykli do jego wyglądu. Kiedy znaleźli się w pokoju operacyjnym, Bernie Fletcher juŜ tam czekał. Był krzepkim, rudowłosym męŜczyzną, miał pięć stóp i osiem cali wzrostu i był lokalizatorem, a jego zdolności czyniły go idealnym celem dla obserwatorów, poniewaŜ działał w dwie strony: będąc lokalizatorem, sam był łatwy do zlokalizowania. Telepaci Wydziału - w istocie wszyscy esperzy - nigdy nie mieli wielkich kłopotów z odnalezieniem Berniego. Aktywność jego umysłu była niczym biegun magnetyczny i telepaci mogli nawet wysyłać do niego proste Polecenia, które odbierał jako swoiste „rozkazy”. Niekiedy był w stanie rozpoznać ich autora i wówczas automatycznie postępował wedle jego „sugestii”, nawet jeŜeli nie wiedział, o co chodzi. I tak było teraz. - O co chodzi? - zapytał, a jego zielone oczy zwęziły się kiedy w pokoju operacyjnym pojawił się Trask i jego świta. - A więc jesteś - powiedział Trask. - Dostaniesz awans, jeśli ci się uda. - Co takiego? - Bernie zamrugał jak sowa. - O co chodzi, szefie? Dlaczego jestem tutaj? - Inni byli dobrze zorientować ni, o czym mówi Trask, ale Fletcher jak dotąd nie wiedział. - Mapy - powiedział Trask, rzuciwszy okiem na wielki, ścienny ekran. - Mapy Grecji. Najdokładniejsze, jakie mamy. David Chung powiedział: - Proszę pana! - co od razu zwróciło uwagę Traska. Lokalizator miał w zwyczaju zwracać się w ten sposób do Traska w obecności pracowników niŜszych rangą. - Tak? - Trask popatrzył na niego uwaŜnie. - Prosił pan lana i mnie, abyśmy urządzili specjalny pokój map. Zrobiliśmy to. Jest tam duŜy ekran. Przejdźmy tam, to jest o trzy pokoje dalej. Tam jest spokojniej. - Prowadź - powiedział Trask. Kiedy drzwi pokoju operacyjnego zamknęły się za nimi, kilku pracujących tam esperów i techników spojrzało po sobie, wzruszyło ramionami i powróciło do swoich zajęć. Ledwie znaleźli się za drzwiami, Paul Garvey zrównał się z Traskiem i powiedział: - Ben, chodzi o ten plan działania, o którym wspominałeś. Tu, w Centrali. Chciałbym w tym brać udział. Trask wiedział, co tamten ma na myśli. Zaledwie dwa lata temu Garvey zdobył się na stanowczy krok, a teraz jego młoda Ŝona była w zaawansowanej ciąŜy. Ponadto była niewidoma, dzięki czemu stanowili idealną parę. Zdolna odbierać jego telepatyczne przekazy,
odnalazła przy nim nowe Ŝycie, mogła „widzieć” jego oczami. On z kolei nie musiał się przejmować swoim wyglądem; znalazł ujście dla uczuć, które w sobie dusił przez długie lata. - Nie przejmuj się - powiedział Trask, kiedy Chung otworzył drzwi do pokoju, który dzielił z Goodlym. - JuŜ jesteś na liście osób pełniących obowiązki na miejscu. Ty, Bernie, John Grieve i... - TuŜ obok stała Millie Cleary i patrzyła na Traska w ten swój szczególny sposób. Wzruszywszy ramionami z zakłopotaniem, dokończył: - ...i paru innych. Bernie Fletcher usłyszał ich rozmowę. - Co jest? - zwrócił się do Traska, podczas gdy pozostali, jeden za drugim, wchodzili do pokoju. - Zostaję? Znowu? Dlaczego ja? - Wiesz dlaczego - powiedział Trask. - Malinari jest mentalistą o wyjątkowej mocy. Z bliska mógłby cię wciągnąć jak odkurzacz. Spójrzmy prawdzie w oczy, Bernie, w metafizycznym eterze jesteś niby latarnia morska. Świecisz w ciemności! Mogę cię wykorzystać do odkrycia miejsca pobytu tych Cyganów, ale nie mam zamiaru naraŜać cię na niebezpieczeństwo w bliskości lorda Nephrana Malinariego. - Myślisz, Ŝe mógłbym narazić całą grupę na szwank? - twarz Berniego wydłuŜyła się, sprawiał wraŜenie przygnębionego. - Nie ty - odparł Trask - ale twoje zdolności. Nie mam zamiaru wysyłać Ŝadnych rac sygnałowych. Ale to nie moja sprawa, tylko twoja. JuŜ przedtem mieliśmy do czynienia z takimi jak Malinari. Jeśli nie orientujesz się w sprawie Janosa Ferenczyego, proponuję, abyś jak najszybciej przeczytał dokumenty na ten temat i wówczas idę o zakład, Ŝe nie będziesz chciał nam towarzyszyć! - Obrócił się go Grieve’a. - John, będziesz jak zwykle naszym prowadzącym, tu, w Centrali. Masz coś przeciwko temu? Tamten potrząsnął głową. - PoniewaŜ nie jestem dobry w walce wręcz, ciskaniu granatów, skakaniu z helikoptera i tak dalej, nie mam nic przeciwko temu. Cała reszta moŜe sobie zginąć. - Miało to oznaczać: „Połamania nóg!”. Trask wyszczerzył zęby w uśmiechu i powiedział: - Jesteś po prostu domatorem, to wszystko. - A ja? - Millie złapała Traska za łokieć. - Czy ja takŜe mam zostać w domu? - Pomówimy o tym, jak skończymy tutaj - powiedział. - Ale teraz mamy coś do załatwienia. - Millie zrozumiała, Ŝe miał na myśli coś osobistego, co z kolei sprawiło, Ŝe ogarnęło JĄ jakieś ciepłe, choć nieco frustrujące, uczucie. Pokój był mały, w środku stał owalny stół ze szklanym blatem i dwa krzesła, a z duŜego, zakratowanego okna roztaczał się imponujący widok na centrum Londynu. Na środku
stołu leŜała osmalona rękawica bojowa Malinariego, jak groteskowy insekt z szarego metalu, a na ścianie wisiał płaski ekran o rozmiarach cztery na pięć stóp. Pod ekranem, w pewnej odległości od ściany, stał fotel obrotowy, a przed nim widać było białą obudowę komputera. Chung usiadł w fotelu i włączył komputer. Nacisnął kilka klawiszy; ekran komputera po chwili zamigotał i ukazała się szczegółowa mapa Grecji kontynentalnej i Aten, a nad nią Bułgarii. - Przesuń się na północny wschód - powiedział Bernie - w kierunku Bułgarii. - Sądził, Ŝe juŜ wie, o co tu chodzi i wiedział, czego szuka. Mogło tylko chodzić o wyprawę jego i Lardisa do Grecji. - Ale jeśli interesuje was ich trop - to znaczy Vladiego Ferengiego i jego ludzi - muszę was ostrzec, Ŝe jest juŜ prawdopodobnie zwietrzały. - I zwracając się do Chunga: - Teraz daj na środek Jelesznicę, tam ich ostatnio widzieliśmy. Trask i pozostali stanęli z boku i patrzyli, jak Chung ustawia na środku ekranu Jelesznicę, a Bernie wyciągnął dłoń i palcem wskazującym dotknął nazwy oznaczającej wioskę, która na mapie była zaledwie małą kropką. Przez chwilę stał bez ruchu z twarzą pełną skupienia, po czym pokręcił głową. - Zupełnie zimny - powiedział. - Minęły juŜ chyba ze dwa tygodnie? A moŜe trzy? I Wędrowcy powędrowali dalej. - MoŜe potrzebujesz pomocy - powiedział Trask. I zwracając się do Lardisa: - PomóŜ mu. - Co? - zapytał stary Lidesci. - Jesteś Cyganem - powiedział Trask. - Cyganem, Wędrowcem, i jesteś o wiele bliŜszy tym ludziom niŜ my. A co więcej, spotkałeś ich. Jesteś takŜe jasnowidzem, bo - jak sam mówiłeś - masz to po swoich przodkach. Więc pomóŜ Berniemu. David, ty takŜe moŜesz się włączyć. Chcę wiedzieć, gdzie są ci ludzie! - Ha! - warknął Lardis. I chwycił Fletchera za rękę. David Chung takŜe wyciągnął rękę, tworząc połączenie z Lardisem. I coś się zaczęło dziać. Twarz Fletchera nagle się wyciągnęła, a jego zielone oczy szybko zamrugały. - Nie tak prędko! - mruknął. - AleŜ to silne! - Obrócił się do Chunga, nie odrywając wzroku od ekranu. - MoŜesz obsługiwać klawiaturę jedną ręką? Ale główny technik Jimmy Harvey juŜ był przy klawiaturze kiedy Chung się odsunął, aby zrobić mu miejsce. Teraz obydwaj lokalizatorzy i Lardis skupili wzrok na mapie. - Silne... - znów powiedział Fletcher. - Idą na północ, okrąŜają dawną granicę z Jugosławią, a potem przekraczają Dunaj i teraz są w Rumunii. Do licha, to działa! Ciepło,
ciepło… - I nagle: - Teraz stop... zatrzymajmy się tutaj! - Jego naleć wskazujący spoczął na Teregowie w Rumunii. - Tam właśnie są? - Trask nie mógł opanować podniecenia. - Przez chwilę wydawało się, Ŝe zmierzacie prosto w stronę rumuńskiego Schronienia, czy raczej tego, co z niego pozostało. Zastanówmy się, to nie byłaby zła droga dla kogoś, kto próbuje „wywęszyć dziwne miejsca”. Podziemna brama pod Karpatami... i stare siedlisko Faethora Ferenczyego w górach Zarandului. Im bardziej nad tym pracujemy, tym bardziej to się układa w całość. Tak, teraz jestem pewien, Ŝe stary Vladi i jego ludzie stanowią część tej historii. Mogą sobie z tego nie zdawać sprawy, ale byli tam, gdzie chcemy się dostać, i w jakiś sposób ulegli wpływowi tego, co pragniemy zniszczyć. - Na lewo - powiedział Fletcher. - To znaczy na zachód... przez węgierską granicę. Twarz miał bardzo bladą, a oczy zmruŜył tak bardzo, Ŝe były prawie niewidoczne. Palec, którym dotykał ekranu, drŜał. - Na Boga, myślę, Ŝe juŜ ich prawie mamy! - To ma sens - powiedziała zadyszanym głosem Millie. - Z punktu widzenia narodowości ci ludzie są Węgrami. Teraz, gdy Vladi na razie przestał szukać „dziwnych miejsc”, kieruje się w stronę domu, aby trochę odpocząć. - On nie kieruje się w stronę domu - potrząsnął głową Bemie - on juŜ tam jest! I my jesteśmy tam takŜe! - Oczy wszystkich były utkwione w ekranie, w miejscu, gdzie drŜąca ręka lokalizatora dotykała porosłego lasem obszaru koło miasta Szentes. Lardis powiedział: - Czy uwierzylibyście, Ŝe kiedyś w Krainie Słońca było obozowisko o tej samej nazwie? NaleŜało do Cyganów Szente, których wodzem był Volpe - nędzny, stary złodziej - i było ukryte w lesie, na południowy wschód od terytorium Cyganów Lidesci... dopóki pewnej nocy nie znalazły go Wampyry. Znaleźli teŜ starego Volpego i potem nie było juŜ Cyganów: Szente. Ale spójrzcie tylko na mapę: te lasy, jeziora i rzeki Stanowią doskonałe tereny łowieckie i rybackie. Och tak, Vladi i jego ludzie naprawdę dotarli do domu! - Jakie mamy stosunki z Węgrami, dyplomatyczne i w ogóle? - nagle spytał Trask. - Jak najlepsze - powiedziała Millie Cleary. - Przed trzema laty wstąpili do Unii Europejskiej, wykorzystują stare uzbrojenie NATO, a nasze siły zbrojne prowadzą szkolenie ich młodszych oficerów w Sandhurst i innych akademiach wojskowych. Uchroniliśmy ich przed krachem finansowym, kiedy Rosja i dawne kraje satelickie poszły z torbami, więc są nam coś winni! Trask skinął głową.
- Doskonale! Minister Odpowiedzialny znów będzie miał robotę: musi przeprowadzić rozmowę ze swym węgierskim odpowiednikiem, aby ten zastosował wobec Vladiego Ferengiego areszt prewencyjny w Szeged, a moŜe nawet w Szentes, zaleŜnie od głosu opinii publicznej. Polecimy tam razem z Lardisem, aby porozmawiać z Vladim i dowiedzieć się, gdzie był bezpośrednio przed tym, jak ta biedna dziewczyna zmarła na... na to, na co zmarła. Zaczynam podejrzewać, na czym polegała jej choroba. - Jestem gotów ruszyć w kaŜdej chwili - powiedział Lardis. - Tylko powiedz kiedy. I moŜe tym razem rzeczywiście do czegoś dojdziemy! - Dobra - powiedział Trask - a teraz czas, aby zająć się rozplanowaniem zadań poszczególnych osób... ale moŜe zostawię to naszym technikom. - Poklepał Jimmy’ego Harveya po ramieniu. - Jimmy, mówimy o najbliŜszych godzinach, nie dniach. Analiza zadań wszystkich pracowników, plany podróŜy, cała logistyka. Grupa australijska, grupa wspomagająca w Centrali i główna siła uderzeniowa... gdzieś w Grecji. Będą mieli bazę prawdopodobnie na wybrzeŜu Morza Śródziemnego, niedaleko Kavali. Ale oni ruszana końcu, jak tylko Lardis i ja załatwimy sprawę w Szentes. Wtedy do nich dołączymy... wzruszył ramionami - jeszcze nie wiem gdzie... Trask popatrzył na ich twarze. - Jakieś pytania? Odpowiedziało mu milczenie. - Więc wymyślcie jakieś! - powiedział. - I znajdźcie odpowiedzi, a potem powiedzcie mi o nich! - Skierował się do drzwi, ale Jimmy Harvey zatrzymał go, mówiąc: - MoŜe powinienem porozmawiać z komórką nasłuchu radiowego? Oni mają dostęp do angielskich i amerykańskich satelitów szpiegowskich. Być moŜe będą w stanie potwierdzić, Ŝe Cyganie wrócili do domu, i zlokalizować ich w tych lasach na Węgrzech. - Nie - powiedział Trask. - Komórka nasłuchu radiowego będzie chciała wiedzieć, co robimy, po co nam ta informacja, a wolałbym tego nie rozgłaszać. Więc po prostu oprzemy się na tym, co usłyszeliśmy od Berniego, Davida i Lardisa. - Jeszcze w drzwiach się odwrócił i powiedział: - David, będę musiał porozmawiać z samym Ministrem Odpowiedzialnym, i to zaraz, aby załatwił wszystko, co trzeba, na Węgrzech. PoniewaŜ nie mogę być w dwóch miejscach naraz, bądź tak miły i spróbuj się skontaktować z Manolisem Papastamosem, dobrze? Dzięki. Millie i Liz: za pół godziny przyjdźcie do mego gabinetu. Najpierw Liz. A jeśli chodzi o pozostałych, wielkie dzięki. Dobra robota. Ale na tym nie koniec, to tylko początek. Więc teraz, moi drodzy, wracajcie do roboty...
Ledwo Trask skończył rozmawiać z Ministrem Odpowiedzialnym, gdy do drzwi zapukała Liz Merrick. Pozostawił je uchylone w nadziei, Ŝe do gabinetu przywieje trochę świeŜego powietrza. Zastanawiał się, czy gdzieś w tym budynku jest w ogóle świeŜe powietrze! Klimatyzacja? Śmiechu warte! Był to jedyny system w tym miejscu, którego nie zmodernizowano, nawet trzydzieści lat temu, a więc na długo przed tym, jak ktokolwiek zaczął zwracać uwagę na dziwny wpływ El Nino na pogodę, klimatyzacja Centrali Wydziału E była niedostateczna. - Wejdź i... i klapnij gdzieś! - zawołał Trask. - A jeszcze lepiej, wychłostaj mnie gałązkami albo czymś w tym rodzaju... - Słucham? - Liz usiadła po drugiej stronie biurka. - PoniewaŜ czuję się tak, jakbym był w saunie - powiedział - mogę równie dobrze zachowywać się tak, jakbym tam był naprawdę! - Po czym ciągnął juŜ powaŜniejszym tonem: i Więc co się dzieje? Wyglądałaś na zmartwioną przez cały ranek. Czy to coś, o czym powinienem wiedzieć? Znowu coś w związku z Jakiem? Traskowi juŜ odechciało się Ŝartów. A Liz pomyślała: Dla niego to po prostu zwykły obowiązek. Nic ponadto. Nie zrozumie. Wbiła wzrok w podłogę, po czym spojrzała Traskowi prosto w oczy i w tym momencie podjęła decyzję. Jąkając się, powiedziała: - Nie sądzę, abym... to znaczy nie chcę... nie będę juŜ więcej szpiegować Jake’a. Trask uniósł brwi, westchnął i powiedział: - Tak? I to ma mnie zdenerwować? Liz przygryzła wargi. - Nie robię tego celowo, nie. Ale... - No więc rzeczywiście mnie zdenerwowałaś! - wybuchnął, przerywając jej w pół słowa. - Cholernie mnie to denerwuje, bo teraz patrzę na nadchodzącą klęskę dwóch esperów, nie tylko jednego. Jednak zanim wyślę cię stąd do diabła, wyrzucę z Wydziału, lepiej mi powiedz, dlaczego podjęłaś tę... tę głupią decyzję! A jeśli mi powiesz, Ŝe to kwestia lojalności, będę cię musiał spytać, co jest dla ciebie na pierwszym miejscu, Liz. I co jest waŜniejsze: twoja praca, Wydział E, bezpieczeństwo świata - czy ten cały Jake Cutter? Teraz i ona wpadła w gniew, co miało tę dobrą stronę, Ŝe dzięki temu powie całą prawdę... przynajmniej tak, jak ją postrzega. A Ben Trask i prawda zawsze byli najlepszymi przyjaciółmi. - Szpiegowanie go stoi na przeszkodzie... naszym stosunkom, Jake’a i mnie powiedziała. - On wie, co robię, a jeśli nawet nie jest pewien, to mocno podejrzewa i dlatego
znaleźliśmy się w impasie. Nie pozwala mi zbliŜyć się zanadto, w obawie, Ŝe się dowiem, no, wszystkiego. W tym rzeczy, które dla kaŜdego powinny być osobiste, rzeczy, które... które... - Które grzechoczą? - dokończył Trask. - Jak kościotrup w szafie? - Nie. MoŜe. Nie wiem. Tak. - I znów wbiła wzrok w podłogę. - Ale czyŜ nie to właśnie próbujemy odkryć? - zauwaŜył Trask. - CzyŜ nie chcemy Jake’owi pomóc i w ten sposób sprawić, aby on zaczął pomagać nam? BoŜe, on ma - albo moŜe mieć - zdolności Nekroskopa! Pomyśl o tym! Jak późną moŜe stanowić broń! Pomyśl o tym, co juŜ osiągnął w Australii. Ale jeśli tam, w głębi jego umysłu, jest coś bardzo niedobrego i jeśli... - Jeśli się do niego dobrali? - przerwała. - Jeśli jest wtyczką, pomimo tego, co widzieliśmy? Ale czy to jest naprawdę moŜliwe? Trask wzruszył ramionami, pokręcił głową i w końcu z ociąganiem przytaknął. - Tak, to jest moŜliwe. Nie chcę, aby tak było - to ostatnia rzecz, jakiej pragnę - ale tak jest. Nie wolno nam nie doceniać Wampyrów: ich zdolności czynienia zła, ich Ŝądzy Ŝycia i nieśmierci, ich nieustępliwości. Ciebie, Liz, wtedy tutaj nie było, ale my wszyscy nigdy nie zapomnimy, co się stało z Harrym Keoghiem. Harry miał wolę, odwagę i siłę, Ŝeby z nimi walczyć, a jednak przegrał. Ale Jake? Dlatego nie mogę pozwolić ci się wycofać, nie ze względu na Wydział E i wszystko, co reprezentujemy, ale takŜe ze względu na Jake’a - i ciebie, z powodu tego, co czujesz do niego. Pomyśl tylko: jeśli znajdzie się w niebezpieczeństwie, czy nic nie uczynisz, aby temu zapobiec? Gdyby miał raka, czy nie chciałabyś, abyśmy go wyleczyli? Mówiąc to wszystko, Trask czuł się jak zdrajca. Jego własny wykrywacz kłamstw działał jakby w odwrotnym kierunku, wyczuwając jego kłamstwa. Tak, chciał ocalić Jake’a i zapewnić mu bezpieczeństwo, dla Wydziału E, dla świata, ale najmniej dla Liz. Przynajmniej dopóki Jake się nie sprawdzi. Mimo to mówił dalej. - Cokolwiek wywiera na niego wpływ - nie wierzę, Ŝe to niewdzięczność, głupota czy zwykły upór - musimy to odkryć i zlikwidować. Ale jeŜeli... coś do niego czujesz, chyba sama to rozumiesz. - I zanim zdąŜyła odpowiedzieć, ciągnął: - OK, więc powiedz mi, co jest tego przyczyną. Och, wiem, to narastało od pewnego czasu, odkąd wróciliśmy do domu. Ale kiedy ostatnio rozmawialiśmy, myślałem, Ŝe wszystko juŜ wyjaśniliśmy, Ŝe nie ma juŜ między nami Ŝadnych barier, moŜe Poza etycznymi, które wszakŜe nie mają wielkiego znaczenia, w zestawieniu z tym, z czym mamy do czynienia. Jeśli o mnie ehodzi, nie jest to łatwe, aleja po prostu nie mogę sobie pozwolić na etykę, Liz. JuŜ nie, zwłaszcza teraz. A jeśli chodzi o Wampyry, one w ogóle nie mają etyki, nigdy jej nie miały. Więc powiedz, skąd taka
zmiana? Co się stało, Ŝe wróciliśmy do punktu wyjścia? MoŜe coś się zdarzyło zeszłej nocy? Zobaczył to w jej oczach: udrękę i ślady niewyspania. Opowiedziała mu więc o wszystkim - prawie o wszystkim, tak jak to zapamiętała - a on słuchał jej w milczeniu, oddzielając prawdy od półprawd. Ale w tym, co mówiła, nie było jawnych kłamstw. Och, obraz, jaki przedstawiła, stawiał Jake’a w korzystnym świetle, ale barwy, jakich przy tym uŜyła, wiernie oddawały rzeczywistość. Na koniec powiedziała: - Więc jak widzisz, Jake boi się tego tak samo jak ty, jak my wszyscy, i dlatego z tym walczy. To nie jest coś, z czym się zwąchał, lecz coś, z czym prowadzi walkę. To go wykańcza i jeśli nadal będę robiła to co dotychczas, to mnie takŜe wykończy... W końcu Trask przemówił: - Do tego wszystkiego ma swoje własne plany: porachunki z Luigim Castellanem. - To takŜe - powiedziała. - Plus to, Ŝe nie zna dobrze całego Wydziału, ale jak mógłby znać, skoro jest z nami zaledwie parę tygodni? I wciąŜ nie zna wszystkich szczegółów dotyczących swego... nazwijmy to stanu. Mam na myśli stan, o którym wiemy. Fakt, Ŝe przeniknęło do niego coś z Harry’ego Keogha. - A więc to znów powraca - mruknął Trask. - To, czego mu dotychczas nie powiedziałem o Harrym. - Tak - powiedziała. - Z całym szacunkiem, to tak, jakbyś chciał zjeść swoje ciastko i jednocześnie je zachować. A on za to płaci. Poprosiłeś, aby dla nas pracował, aby był Nekroskopem, a nie uświadomiłeś go, kim naprawdę jest Nekroskop, nie wyjaśniłeś mu jego niesamowitych moŜliwości, tych wszystkich rzeczy, które mógłby czynić. Ale co gorsza, nie powiedziałeś mu o niebezpieczeństwach, o tym, co spotkało pierwszego Nekroskopa. Trask zastanowił się nad tym i westchnął. - A gdybym mu powiedział, a on by tego nie przyjął, z miejsca nas odrzucił i uciekł? - Takie ryzyko musisz podjąć - odparła Liz - choćby ze względu na siebie samego. MoŜesz przestać stroić sobie Ŝarty z tej twojej etyki albo, inaczej mówiąc, sumienia. Naprawdę myślisz Ŝe jesteś jedyną osobą, która jest w stanie rozpoznać prawdę? - Nigdy nie kantuj kanciarza - powiedział Trask cierpko. - Albo kanciarki - dodała Liz. - Albo telepatki. Poznaję zranione sumienie, jak tylko na takie się natknę. - Najpierw Millie, a teraz ty - pomyślał. - Czy prywatność przestała istnieć? A głośno powiedział:. - Więc to ja jestem tutaj czarnym charakterem?
- Nie, po prostu myślę, Ŝe jesteś zbyt blisko tego wszystkiego - powiedziała. - Po tym, co spotkało Zek i... - W tym momencie chciała ugryźć się w język. Ale Trask zignorował to i powiedział: - Więc zamiast starać się „leczyć” Jake’a, po prostu powinienem mu zaufać, tak? - Wszyscy pozostali chyba tak właśnie myślą. - Rozmawiałaś z nimi? - Nie musiałam. Ale mogę ci powiedzieć, Ŝe podczas naszego zebrania parę osób zastanawiało się, dlaczego nie ma na nim Jake’a. - Posłuchaj - powiedział Trask. - Z tego, co mi powiedziałaś przed chwilą, wynika, Ŝe moŜna mi wybaczyć, iŜ uwaŜałem, Ŝe być moŜe Jake Cutter jest źródłem zarazy. Ma objawy, jednak nie na ciele, lecz na umyśle. Na pewno coś tam jest. A jak sama przyznałaś, nie uwaŜasz, aby to było coś, co Harry Keogh mu podrzucił, aby Jake się tym zaopiekował. JeŜeli Jake jest „tylko” człowiekiem, aczkolwiek obdarzonym zdolnościami Nekroskopa, choć w postaci zaląŜkowej, tym lepiej. PomoŜemy mu je rozwinąć i wykorzystać, dla naszych i jego potrzeb, ale głównie dla potrzeb świata. JeŜeli jednak dowiedzie, Ŝe jest czymś więcej, czy raczej czymś „innym”, niŜ zwykły człowiek o nadzwyczajnych zdolnościach... Resztę ujrzała w jego umyśle. Jake Cutter z obciętą głową płonący! I wiedziała, Ŝe Trask chciał, aby to zobaczyła, ze rozmyślnie skupił na tym uwagę. - Wielki BoŜe! - wykrzyknęła, zasłaniając dłonią usta. - O co chodzi? - spytał Trask, chociaŜ doskonale to wiedział. W owej chwili mogła go łatwo szpiegować; znacznie trudniej było to czynić w stosunku do osoby, w której się zakochała. Jednocześnie z całą siłą dotarła do niej prawda, okropna, przeraŜająca prawda. - Ale przecieŜ rozmawiamy o Jake’u! - wykrzyknęła. Trask przytaknął. - Tak, i na tym polega róŜnica między Bruce’em Trennierem czy Jethrem Manchesterem a kimś, kogo kochasz. Ale Liz, ja naprawdę wolę leczyć niŜ zabijać. I dlatego jestem taki ostroŜny. JeŜeli on znajdzie siew niebezpieczeństwie, nie chcę tego przyśpieszać, mówiąc mu, co się stało z Harrym i jego dwoma synami i co moŜe stać się z nim! Chcę obserwować, mieć nadzieję i modlić się, i czekać na niepodwaŜalny dowód. - Ale... - Ale jest jeszcze jeden sposób - przerwał. - Mogę uczynić to, o co prosisz, i powiedzieć mu wszystko, i zobaczyć, jak na to zareaguje. A potem, jeśli nie przestanie z tym walczyć, będziemy wiedzieli, Ŝe jest wart, aby z nim pracować, wart uratowania. Ale jeśli się podda... takŜe będziemy wiedzieli, co robić. A wtedy trzeba będzie go obserwować znacznie uwaŜniej. I to głównie na ciebie, ze względu na wasz związek, spadnie ten obowiązek. Co z
kolei oznacza, Ŝe kiedy nadejdzie czas, to ty będziesz osobą, która przekaŜe go mi, bo nie będzie innego wyjścia. Więc jak? Umowa stoi? Wchodzisz w to? Zastanawiała się przez chwilę. - Powiesz mu wszystko, jeśli nadal będę go szpiegować? - Nie szpiegować - Trask pokręcił głową. - Obserwować. Tak jak u dziecka obserwujemy objawy choroby, mając nadzieję, Ŝe znikną albo Ŝe ono samo będzie na tyle silne, aby je pokonać. - I to jest twoja ostateczna propozycja? - W mojej sytuacji - odpowiedział - jest to jedyna propozycja, jaką mogę przedstawić. I wierz mi, Ŝe to więcej, niŜ zaproponowałbym komuś innemu... W tym momencie ich rozmowa została przerwana. Z korytarza dobiegły odgłosy biegnących kroków i podniesionych głosów. Millie juŜ czekała na zewnątrz, aby porozmawiać z Traskiem, tak jak ją prosił. Ale to był David Chung i Trask prawie nigdy nie słyszał go tak bardzo wzburzonego. - Przepraszam, Millie, ale muszę się z nim natychmiast zobaczyć. Natychmiast! - Ale -.. o co chodzi? - zapytała zaniepokojona Millie, która na chwilę pojawiła się w otwartych drzwiach, przyciskając się do ściany, aby przepuścić Chunga. Ślizgając się, Chińczyk zatrzymał się przed biurkiem Traska, ledwie spojrzał na Liz i wykrztusił: - Ben, chodzi o Manolisa. Prowadził śledztwo i został ranny, ale nie wiem, jak powaŜnie. Jest w szpitalu. - Ranny? - Trask zerwał się na równe nogi. - Manolis w szpitalu? Gdzie? - O to właśnie chodzi - odpowiedział Chung ponuro. Jest w Kavali, na wybrzeŜu Morza Śródziemnego. A w chwilach przytomności, zanim mu padano środki uspokajające, chciał rozmawiać z tobą! Nie powiedział, o co chodzi, ale z tego co mówią, oświadczył, Ŝe to niezwykle waŜne i Ŝe ty to zrozumiesz. Więc chcesz spróbować zgadnąć? Próba w ciemno? Trask zaniknął usta, potrząsnął głową i powiedział: - Nie ma mowy. Ale niech wszyscy zostawią to, nad czym pracują, i za dziesięć minut zjawią się w pokoju operacyjnym, albo lepiej za pięć. - I zwracając się do Liz, dodał: - To dotyczy takŜe ciebie i Jake’a Cuttera. Lepiej go znajdź i to jak najszybciej. - Albo? - powiedziała. - Albo będę uwaŜał, Ŝe odrzuciłaś moją propozycję. W takim wypadku wiesz, gdzie jest winda. Ale kiedy się odwrócił i ruszył w stronę drzwi, zawołał:
- To jak? - Znajdę go - odpowiedziała. Trask wydał ciche westchnienie ulgi. Ostatnie na długo... VIII Plany Jake’a Liz nie znalazła Jake’a Cuttera i kiedy Trask skończył, przekazawszy zebranym aktualne informacje i wydawszy szczegółowe instrukcje, spojrzał na jej twarz i od razu odgadł prawdę. - A więc? - powiedział z niesmakiem. - Znów wyszedł na miasto? Nie wierzę! I to jest człowiek, którego broniłaś? Ale jeśli to nie było zamierzone, to nie wiem, jak to nazwać! Liz mogła tylko z przygnębieniem pokręcić głową. - Rano był u siebie w pokoju. Słyszałam, jak się rusza. To wszystko, co wiem. Ale jest tak, jak powiedziałam: czuł się tu zupełnie nie na miejscu. Nie daliśmy mu nic do roboty, a ty nie powiedziałeś mu wszystkiego, co powinien wiedzieć. Jest jak ktoś, kto wałęsa się bez celu, jak głupi! - Nie - powiedział Trask - ale moŜe przecieŜ działać! A jeśli chodzi o to, Ŝe nie został we wszystko wprowadzony, miałem to zrobić dziś rano, właśnie teraz. Ale jego znów nie ma, a ja juŜ nie mam czasu. David Chung, Ian Goodly i Millie Cleary ociągali się z odejściem. Pozostali pracownicy pośpiesznie wychodzili z pokoju operacyjnego, aby przygotować się do konkretnych zadań, które im powierzono; pakowali swe torby, jakby miał nastąpić masowy exodus albo jakby byli pochłonięci zmianą planów grupy wspierającej. Chung zrobił krok w przód i powiedział: - Słuchajcie, normalnie bym nie grzebał w czyichś rzeczach osobistych bez pozwolenia, ale poniewaŜ sytuacja jest wyjątkowa... w pokoju Jake’a muszą być jakieś osobiste przedmioty, które mogę wykorzystać, aby go zlokalizować. Musimy tylko zmienić kod dostępu w jego drzwiach, abym się tam mógł dostać i... - Nie ma potrzeby - powiedziała Liz. - Mogę tam wejść. Z punktu widzenia kodów bezpieczeństwa jego pokój i mój - dawny aneks - wciąŜ stanowią jeden pokój i skaner optyczny mnie akceptuje. - Nie musisz kończyć - powiedział lokalizator. - Masz to oczach! - I uśmiechnął się trochę nerwowo, ale zaraz spowaŜniał i powiedział: - Więc na co czekamy? Chodźmy. - Czekaj! - powiedział Trask. - Chciałbym, abyście takŜe ustalili szczegóły związane z przygotowaniami do podróŜy. Więc kiedy kogoś wyślecie, aby odszukał i sprowadził Jake’a,
skontaktujcie się z naszymi przyjaciółmi na lotniskach Heathrow i Gatwick. Wiem, Ŝe nie daję wam wiele czasu, ale chcę, abyśmy się wszyscy tu spotkali jak najszybciej - dziś w ciągu dnia albo wieczorem. Powinniśmy wyruszyć moŜliwie szybko. Więc zajmijcie się teraz tym co trzeba. Ja sam wracam teraz do gabinetu i będę rozmawiał z Ministrem Odpowiedzialnym, Ŝeby się zorientować, czy greckie władze udzielą nam pomocy. Tam moŜecie mnie łapać. Kiedy Liz i lokalizator pośpiesznie się oddalili, Trask obrócił się do lana Goodly’ego. - O co chodzi? Ty teŜ masz jakieś kłopoty? - Chyba nie - odparł Goodly. - Ale chcesz, Ŝebym towarzyszył Lardisowi podczas spotkania z Vladim Ferengim. Mogę spytać, dlaczego? Trask kiwnął głową. - Będziemy mieli do czynienia z potęŜnymi mentalistami, a na pewno z jednym: Nephranem Malinarim. Pamiętaj, Ŝe jak tylko odnaleźliśmy Bruce’a Trenniera, Malinari wiedział, Ŝe jesteśmy na jego tropie. Wiedział, Ŝe idziemy po niego i był na to przygotowany. Więc tym razem nie będziemy wysyłać Ŝadnych sygnałów; nie chcę pokrzyŜować własnych planów, wysyłając w to samo miejsce i w tym samym czasie zbyt wielu ludzi, którzy - Ŝeby tak rzec - zaśmiecą psychiczny eter. Jeśli osoby obdarzone takimi zdolnościami zostawiły swoje „podpisy”, to teraz juŜ zna nas aŜ nadto dobrze. Więc będziemy musieli gromadzić nasze siły stopniowo - a zarazem tak szybko, jak to moŜliwe - unikając masowego przyjazdu na miejsce. Dlatego co Ŝywo musimy wyekspediować nasze grupy, a ty i Lardis stanowicie jedną z nich. MoŜesz takŜe namówić Liz, zeby pojechała z wami. Będzie wiedziała, kiedy Vladi za bardzo oddali się od prawdy. Chciałem, Ŝeby stworzyła zespół z Jakiem, ale w zaistniałej sytuacji... nie zamierzam go zabierać. Nawet gdyby się odnalazł. Jake to wolny strzelec i nie mogę ryzykować, Ŝe gdzieś sobie pójdzie i wystawi nas do wiatru. - Rozumiem - kiwnął głową Goodly. - Więc głównym powodem, dla którego nas rozdzielasz, jest ostroŜność. Trask znów przytaknął. - Ale w kaŜdym razie będę cię miał pod ręką, tuŜ za węgierską granicą. Jak tylko ty i Lardis skończycie przesłuchiwać tego starego Cygana, moŜecie dołączyć do mnie i Davida gdzieś na terenie Grecji. Cały czas będę informował Centralę o miejscu naszego pobytu. - To wystarczy - powiedział Goodly. - Doskonale - powiedział Trask. - A przy okazji, jak wygląda przyszłość? - Zagadkowo - odparł tamten. - Widzę tylko ruch, mnóstwo ruchu.
- Tak? - powiedział Trask. - Ale to nie przyszłość, tylko teraźniejszość! Poradzisz sobie z Lardisem? - Rozejrzał się wokół, ale starego Lidesciego nie było w pobliŜu. - A nawiasem mówiąc, gdzie on się podziewa? - Poszedł zebrać swoje rzeczy - odparł prekognita. - i pewnie przekazać Lissie, co się dzieje. Wyglądał na nieco zaniepokojonego, nie z powodu zadania, lecz z powodu Ŝony! Myślę, Ŝe daje mu nieźle popalić, znowu ma walczyć z wampirami, coś takiego! - I Goodly uśmiechnął się cierpko. - A jeśli chodzi o naszą współpracę, jesteśmy w doskonałych stosunkach. Nie zapomniałem, co jesteśmy mu winni. W owym czasie, w Krainie Słońca, byliśmy obcy w obcym świecie... - Więc opiekuj się nim - powiedział Trask. - Chyba Ŝartujesz - odparł tamten. - Z tą maczetą to on się mną zaopiekuje! - Kiedy Goodly odszedł, wreszcie przyszła kolej na Millie. - Więc znowu zostaję - powiedziała beznamiętnie. Nie powiedziała tego oskarŜycielskim tonem, ale Trask wiedział, Ŝe taki był prawdziwy podtekst. - Chodź ze mną - powiedział. I idąc korytarzem w stronę swego gabinetu, ciągnął: Millie, nie jesteś agentem działającym w terenie, to nie twoja działka. A poza tym waŜniejsza jest twoja obecność tutaj niŜ w samym środku wydarzeń gdzieś... gdzieś tam. - I zamachał ręką, nie wskazując Ŝadnego określonego kierunku, lecz sygnalizując niebezpieczeństwo. - Chcesz powiedzieć, Ŝe jestem waŜna dla ciebie - powiedziała. Było to stwierdzenie, nie pytanie. Trask w mig zrozumiał, co miała na myśli. WaŜna pod kaŜdym względem powiedział. - I zupełnie niezastąpiona. Słuchaj, jest tak, jak przed chwilą wyjaśniałem łanowi: w wypadku Malinariego mamy do czynienia z mentalistą, który z łatwością potrafi wniknąć do umysłów nas wszystkich, a zwłaszcza do twego. A jeśli mi nie wierzysz, powinnaś porozmawiać z Liz. Jesteś telepatką, Millie, i dlatego jesteś bezbronna. To całkiem proste. - Tak - odpowiedziała. - Jestem bardzo doświadczoną telepatką, jednak nie zostałam sprawdzona w terenie, a moje osłony są znacznie skuteczniejsze niŜ Liz Merrick. Ale Liz jedzie, a ja zostaję, i to jest nie w porządku. Nie sądzisz, Ŝe juŜ czas, abyśmy dali spokój z tą siostrzyczką? Zasługuję na szansę, aby się tam znaleźć i pokazać, co jestem warta. - Tak? A czy jesteś gotowa zaryzykować śmierć albo coś jeszcze gorszego niŜ śmierć? - Coś jeszcze gorszego niŜ śmierć? - Stali teraz w drzwiach jego gabinetu. - Dawno temu nie było niczego takiego - odpowiedział Trask. - Chyba Ŝe dla wiktoriańskich hipokrytów. Ale teraz jest. - JuŜ chciał dodać: - Naprawdę nie wiesz, co bym uczynił, gdyby stało ci się coś złego - ale zdołał się w porę powstrzymać.
Być moŜe „usłyszała” to, bo powiedziała: - A co ze mną, gdyby coś ci się stało? Po chwili Trask odpowiedział: - Niektórzy doskonale wiedzą, jak wybrać odpowiedni czas, prawda? Najpierw Jake Cutter i dzięki niemu Liz, a teraz ty. Ale nie mamy na to czasu, Millie. Więc spróbuj to zrozumieć i nie dodawaj nowych problemów do tych, które juŜ mam. Kiedy wszedł do gabinetu, Millie zatrzymała się, cofnęła i odwróciła, po czym rzuciła przez ramię: - Ben, zanim wyjedziesz, nie zapomnij pocałować mnie na do widzenia. To moŜe być twoja ostatnia szansa... Trask zacisnął pięści i oparł się o biurko. Otworzył usta, zeby zawołać Millie z powrotem... ale tego nie uczynił. Niech to diabli, nie potrafił tego zrobić! Bo tutaj będzie bezpieczna. A jeśli po jego powrocie juŜ jej tutaj nie będzie? Tym razem naprawdę go usłyszała i prawdopodobnie Wyczuła ból, jaki go przenikał. Idąc korytarzem, zawołała miękko: - Och, nie przejmuj się, Ben. Będę tutaj. Tak przypuszczam. - I odgłos jej oddalających się kroków szybko ucichł.
Trask miał rację: nie mógł oczekiwać Ŝadnej pomocy od greckich władz. Grecja wciąŜ była pogrąŜona w sporach terytorialnych z nastawionym coraz bardziej wojowniczo sąsiadem, Turcją, i zanosiło się na liczne kłopoty związane z napływem nielegalnych imigrantów z dotkniętej głodem Albanii W kraju szerzyły się niepokoje i wszystkie trudy spadły na barki Traska. W przeciwieństwie do wydarzeń w Australii tym razem Wydział E będzie zdany wyłącznie na siebie. Trask zrobił sobie parę notatek, gdy zjawił się David Chung. I znów lokalizator był podekscytowany. - Chodzi o Jake’a - powiedział. - Odnalazłem go dosyć łatwo, ale nie spodoba ci się, jak powiem gdzie. I nie uda nam się go tutaj sprowadzić. - Mów - powiedział Trask. - Jest we Francji, w Marsylii - powiedział tamten. Teraz i Trask był podekscytowany. - W Marsylii? A więc musiał wykorzystać Kontinuum Móbiusa! - To jedyne wytłumaczenie - zgodził się Chung. Ale podniecenie Traska szybko zamieniło się w gniew. - Skłamał nam, Ŝe nie potrafi. I teraz uŜywa go do własnych celów, podczas gdy powinien nam pomagać.
- Tak, teraz realizuje własne plany - potwierdził Chung. Trask wstał, wyszedł zza biurka i zaczął przemierzać pokój. - Zdajesz sobie sprawę, co tracimy, tracąc Jake’a? - Z jednej strony mnóstwo kłopotów - odparł lokalizator. - A z drugiej moŜemy przegrać wojnę. Jest faktem, Ŝe potrzebujemy Nekroskopa, i to nie tylko my, ale cały świat. A gdyby Jake nie wybawił nas z kłopotów w Australii... - Zawiesił głos i wzruszył ramionami. MoŜe mogliśmy rozegrać to lepiej? - To znaczy Ŝe ja mogłem rozegrać to lepiej - powiedział Trask. - Wszyscy tak myślicie. Ty, Liz Merrick i Ian Goodly, i wielu innych, jestem tego pewien. MoŜe jestem zbyt despotyczny. - Wydział musi mieć szefa - odparł Chung. - Masz te wyjątkowe zdolności, a czy moŜe być coś waŜniejszego niŜ wda? Więc oczywiście jesteś właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. I oczywiście coś dostrzegasz w Jake’u - coś dziwnego - czego myśmy jeszcze nie wychwycili. - Więc dlaczego nie wiem, co to jest? - Trask przestał chodzić po pokoju i bezradnie rozłoŜył ręce. I zanim Chung °d Ŝył odpowiedzieć, ciągnął: - NiewaŜne. Na razie dajmy ternu spokój. Co się stało, to się stało. Po prostu musimy czekać i zobaczyć, co z tego wyniknie. A teraz opowiedz mi o przygotowaniach do podróŜy. - Wybór naleŜy do ciebie - powiedział Chung. - JeŜeli chcesz, moŜemy dziś wieczorem polecieć samolotem rejsowym do Aten, start z Heathrow. Albo teŜ moŜemy wyczarterować mały samolot i udać się bezpośrednio do Kavali. Jedynym problemem jest to, Ŝe w Kavali jest tylko lotnisko wojskowe i moŜemy nie dostać pozwolenia na lądowanie. MoŜemy wreszcie kupić tanie bilety na posezonowe wakacje zorganizowane; samolot wylatuje jutro rano o ósmej trzydzieści i ląduje w Kavali w południe. Lotnisko przyjmuje zaledwie kilka lotów dziennie. - Więc moŜe polecimy do Aten dziś wieczorem? - zaproponował Trask. - Ach! Zapomniałem o tym powiedzieć - odparł lokalizator. - Jutro, aŜ do południa nie ma stamtąd Ŝadnego połączenia. A z Aten do Kavali jest spory kawał drogi. - MoŜe to i dobrze - powiedział Trask. - Faktycznie moŜe być dla nas całkiem przydatne wybranie jednej z tych... tych wakacji zorganizowanych. - Skrzywił się i potrząsnął głową. - JuŜ prawie nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem prawdziwe wakacje. Myślę, Ŝe to było z Zek, kiedy pojechaliśmy sprzedać jej dom na Zante... - Poruszył się niespokojnie. - Ale czy sąjakieś wolne miejsca? Słyszałem, Ŝe podczas tego rodzaju lotów pasaŜerowie podróŜują jak śledzie w beczce.
- Tak jest kaŜdego normalnego roku - potwierdził tamten. - Ach, tak - powiedział Trask. - Zupełnie zapomniałem. El Nino. - Właśnie - powiedział Chung. - Ludzie uciekają przed słońcem! A poza tym na kilku greckich wyspach zanotowano przypadki dŜumy; są to głównie Cypr, Kreta i Rodos. To °raz niepewna sytuacja polityczna i obawy przed zamieszkami zniechęcają potencjalnych turystów. - Wcale się nie dziwię! Ale dŜuma? Ten nowy szczep przywleczony z Chin? Myślałem, Ŝe juŜ sobie z nim poradziliśmy. - Tak jest - powiedział lokalizator - w kaŜdym razie bogate kraje. Ale te biedniejsze mają kłopoty z opłatami za lekarstwa. Pomagamy im, ale to pochłania sporo czasu, zwyczajna biurokracja. Zresztą to nas akurat nie dotyczy. Zastrzyki, które dostaliśmy w Australii, zapewniają nam odporność. - OK - powiedział Trask. - Więc zamów bilety na jutro. O ósmej trzydzieści z... - Z Gatwick - powiedział Chung. - Ale powiedz, co miałeś na myśli, mówiąc, Ŝe to będzie dla nas całkiem przydatne. - Jako turyści - wyjaśnił Trask - zwykli wczasowicze, nie będziemy zwracać na siebie uwagi. Widzisz, próbuję to rozgrywać, stosując się do ich reguł. To znaczy do reguł, wedle których działają Wampyry. Anonimowość jest równoznaczna z długowiecznością. Czy nie tak to idzie? - Właśnie tak - potwierdził Chung. - Więc pozostańmy anonimowi - powiedział Trask. - Przynajmniej dopóki nie znajdziemy się blisko. No dobrze, a jak wyglądają pozostałe przygotowania? - Ian, Liz i Lardis wyruszają jutro. Lecą bezpośrednio do Szeged. Jutro około południa będą rozmawiali z Vladim Ferengim, a my z Manolisem. - śadnych kłopotów z Liz? Chung potrząsnął głową. - Powiedziałem jej, gdzie jest Jake. Wydaje się, Ŝe się z tym pogodziła, to znaczy z tym, Ŝe zawsze będzie miał problemy. Przynajmniej dopóki... - Dopóki się z nimi nie upora - dokończył Trask. - Więc gdyby zdołał się z nimi uporać - i nie dał się zabić - moŜe to byłoby właśnie najlepsze wyjście... - I znów zaczął chodzić po pokoju. - O co chodzi, szefie? - zapytał Chung z zaniepokojeniem. - To znaczy poza bieŜącymi sprawami. - Poza bieŜącymi sprawami? O nic. Nie Ŝebym nie potrafił sobie z tym poradzić. Zrobię to, jak tylko mnie zostawisz samego.
Kiedy Chung skierował się do drzwi, Trask powiedziałDavid, czy moŜesz zająć się tym wszystkim, dopilnować Ŝeby wszystko poszło sprawnie? Potrzebuję trochę czasu, Ŝeby coś załatwić. Nie ma problemu - odparł Chung, zamykając za sobą drzwi...
Kiedy Trask został sam, natychmiast zatelefonował do Millie Cleary. - Millie, chodzi o ten pocałunek na do widzenia. - Wstrzymał oddech, nie odzywał się przez parę sekund, po czym wyrzucił z siebie: - Co byś powiedziała, gdybyśmy posunęli się trochę dalej? - Mam do ciebie przyjść? - Wydawała się naprawdę zaskoczona. - Mam wolny wieczór - powiedział Trask. - A ty? - Jestem panią swojego czasu, zapomniałeś? - odparła. - I nie mam nic do pakowania. - Jak zwykle jej słowa były pełne znaczenia. - A ja przeciwnie - powiedział. - Więc pomyślałem, Ŝe moŜe znajdziemy jakiś bar z wielkim wentylatorem nad głową. I wypijemy parę dobrze zmroŜonych koktajli... - A potem postawisz obiad? - Tak, a potem będzie juŜ czas, aby pójść spać - powiedział Trask i znów wstrzymał oddech. Bo w końcu było moŜliwe, Ŝe odczytał wszystko niewłaściwie. Ale tak nie było. I chociaŜ nie był telepatą, wyczuł, Ŝe Millie się uśmiecha, mówiąc: - U ciebie, czy u mnie?
Poprzedniej nocy, kiedy Liz wyszła z pokoju, Jake próbował czytać akta Wydziału E, które dał mu Trask, ale nie mógł się skupić. Myślami wciąŜ powracał do koszmaru, który przerwała Liz... Bogu niech będą dzięki! Ale nie mógł sobie przypomnieć, o co w nim chodziło. O jakąś walkę? Na pewno z czymś walczył i to z czymś Potwornym. Ale co to było? Pamiętał, jak rozmawiał z Korathem, pamiętał jego zabawy słowne, niektóre argumenty i to, Ŝe nie doszli do ostatecznego porozumienia, jak zrealizować wspólne plany - wspólne w tym sensie, Ŝe obaj planowali morderstwa, jeśli słowo „morderstwo” było tu odpowiednie, zamiast po prostu likwidacja kanalii ale oprócz tego nie pamiętał nic. Jake podejrzewał, Ŝe zapadł w jeszcze głębszy sen, moŜe w trakcie ich rozmowy, oraz Ŝe martwy wampir pozwolił, by dalej śnił ten koszmar. CzyŜ koszmary nie były powszechne w Ŝyciu Jake’a Cuttera? Z pewnością tak było, zwłaszcza od czasu, gdy znalazł się w Wydziale E. Ale zazwyczaj był w stanie rozpoznać ich źródło, wiedział, skąd się wzięły i o
czym były; udawało mu się takŜe o nich zapomnieć aŜ do następnego razu. JednakŜe ten ostatni był inny i nie przestawał go niepokoić, prawdopodobnie dlatego, Ŝe nie mógł sobie przypomnieć jego szczegółów. śadnych szczegółów, poza być moŜe uczuciem strachu. Bo w końcu nie zdarzało się zbyt często, aby budził się zlany zimnym potem, jakby walczył o Ŝycie (albo o coś więcej niŜ Ŝycie, o kontrolę nad swym Ŝyciem, ale nietrudno było zgadnąć, skąd się to brało!) z czymś, czego nie był sobie w stanie przypomnieć. Poza tym było jeszcze to pozorne odrzucenie Liz. A była to ostatnia rzecz, jakiej pragnął! Musiał przyznać przed samym sobą, Ŝe go pociągała. Do licha, to mało powiedziane, miał po prostu kręćka na jej punkcie, ale nie chciał się z nią kochać, jeśli istniała choćby najmniejsza obawa, Ŝe gdzieś w pobliŜu czai się Korath albo Ŝe lada chwila moŜe powrócić. Jasna cholera, to było w jego umyśle! JuŜ nie naleŜał do niego, teraz był swego rodzaju miejscem wspólnych spotkań zmarłych! A przynajmniej niektórych z nich. Harry Keogh, Zek Fóener, Korath i te wszystkie głosy szepczące w ciemności, które jak dotąd nie zdecydowały się nawiązać z nim rozmowy, bo z jakiegoś nieokreślonego powodu czuły przed nim lęk, niemniej jednak te głosy rozbrzmiewały echem w zakątkach jego umysłu... Co chciały mu powiedzieć? Oni, zmarli, czuli przed nim lęk? Więc jakimŜe piekielnym monstrum stał się Jake, skoro budził lęk w bezcielesnych umysłach Ogromnej Większości? Zresztą kto w piekle chciałby być Nekroskopem? Przez to wszystko jego umysł wypełniał chaos pytań i obrazów, jak w kalejdoskopie, wirujących na tle tajemniczych liczb i ezoterycznych symboli Kontinuum Móbiusa. I to stanowiło największy problem: Ŝe kiedy wokół były te liczby, jakby czekając na pobudzenie, wciąŜ nie miał pojęcia, jak to uczynić; jak dotąd nie potrafił sprawić, by przewijały się na ekranie jego umysłu i osiągnęły „masę krytyczną”, która utworzy drzwi do Kontinuum. W tym świecie tylko Korath potrafił to uczynić, jednak Jake mógł się doskonale obejść bez jego pomocy... ale czy rzeczywiście? Kilkakrotnie sięgał do nocnego stolika, brał do ręki któryś z dokumentów otrzymanych od Traska, siadał oparty na poduszkach, nie patrząc na rozłoŜone przed sobą papiery, i próbował uporządkować wzburzone myśli. Ale nie, był zbyt osłabiony, zbyt znuŜony, wskutek nieustannego strachu, Ŝe Korath znów się pojawi nieproszony, bo kiedy był przy nim, jego niekończące się naprzykrzanie się powodowało, Ŝe nie był w stanie skupić się na jakimkolwiek aspekcie kłopotliwego połoŜenia, w jakim się znajdował.
Kiedy akta rozrzucone na jego łóŜku zaczęły przypominać jakąś osobliwą kołdrę, poskręcana pętla obrazów, wirujących w jego umyśle, stała się równie monotonna i hipnotyzująca, jak wstęga Móbiusa... do tego stopnia, Ŝe kiedy osunął się na poduszkę i zapadł w sen, osłony jego umysłu opadły i rozsypały się jak konfetti. W tym czasie w aneksie sąsiadującym z jego pokojem Liz Merrick - wyczerpana fizycznie i psychicznie - takŜe juŜ spała i nie miała z nim telepatycznego kontaktu. I całe szczęście, bo dzięki temu ominął ją kolejny koszmar, jaki śnił Jake, tym razem wzięty z Ŝycia i zdecydowanie nie nadający się do tego, aby zaskarbić sobie jej sympatię. JednakŜe jego źródło nie byłoby trudne do zlokalizowania. PoniewaŜ w tym śnie Jake po prostu szczegółowo analizował epizod z niedawnej przeszłości. Oczywiście źródłem by łaj ego pamięć. I zapewne takŜe jego sumienie...
Jake był znów w tym pokoju, w tej sali tortur, gdzie przyciemniono światła, okna zasłonięto grubymi kotarami, a całe Pomieszczenie wypełniała atmosfera przesiąknięta przeraŜeniem. W tym miejscu popełniono wielokrotny gwałt na wprawcie nie niewinnej, niemniej jednak bezbronnej dziewczynie, Nataszy Ślepak, która była kurierem rosyjskiej mafii narkotykowej. Na kobiecie, o której myślał, Ŝe ją kocha. I w tym śnie oczywiście wciąŜ ją kochał. W pokoju było siedem osób. Jedną z nich był Jake, którego przywiązano do krzesła tak ustawionego, Ŝe musiał patrzeć tak, aby tego nie zapomniał, a kiedy nadejdzie jego czas, aby wiedział, jak się rozprawić z jej dręczycielami, oko za oko, ząb za ząb. I Natasza, nie przywiązana, ale kompletnie naga i bezbronna, prawie nieprzytomna w wyniku działania narkotyków, które jej podano. Narkotyki te sprawiły, Ŝe była całkowicie uległa, choć w pełni świadoma tego, co się z nią dzieje, ale niezdolna do jakiegokolwiek oporu. I całe szczęście, poniewaŜ tych ludzi („ludzie” to nie było właściwe słowo) prawdopodobnie podniecałby taki opór i z pewnością wiedzieliby, jak go złamać. Ale nie, oni nie chcieli wyrządzić nikomu Ŝadnej krzywdy - nie w tej chwili i nie w tym pokoju - poniewaŜ to miało nastąpić dopiero później. Był Jake i Natasza. Był łajdak, który zorganizował to wszystko, Luigi Castellano, i czterech pozostałych, którzy mieli odegrać swe role, podczas gdy on sam siedział w cieniu i patrzył. Nie, on nie brał w tym udziału. Ale czy ktoś, kto kaŜe wykonać egzekucję, jest mniej odpowiedzialny niŜ ten, który związuje pasami przeguby i kostki, albo ten, który
przymocowuje metalowy hełm do ogolonej głowy, albo wreszcie ten, który przyciska włącznik? Castellano zorganizował to i moŜe dlatego, Ŝe nie brał w tym udziału - siedząc skryty w mroku, głośno się śmiejąc i patrząc na nagie ciało Nataszy, na które padał snop białego światła - Jake nienawidził go jeszcze bardziej. Pozostali wykonywali tylko brudną robotę. Ale podczas gdy sam Castellano się nie pokazywał, pozostali byli znacznie mniej nieśmiali. Jeden po drugim podchodzili do Nataszy, a Jake - prawie nie zdając sobie sprawy z tego, Ŝe to czyni, ogarnięty wstydem, niesmakiem i przeraŜeniem - przyglądał się uwaŜnie kaŜdemu, aby go dobrze zapamiętać na przyszłość i... ocenić. Och, nie było wielkiej nadziei na jakąkolwiek przyszłość, ale jeśli pojawi się choćby niewielka szansa... ...Jednak groźba zamarła w umyśle Jake’a, gdy zorientował się, Ŝe widzi coś nowego. Wśród tej czwórki był typ, który po prostu nie mógł się doczekać swojej kolei, przestępując z nogi na nogę, sapiąc jak pies, ruszył do przodu w strofę gdzie Nataszę obrabiał inny napastnik, który stał koło krawędzi łóŜka, ściskał jej uda i pochrząkiwał, wykonując miarowe pchnięcia. PoniewaŜ Jake widział to juŜ przedtem i wiedział, co nastąpi, napręŜył się jeszcze bardziej, ale na próŜno, bo oplatające jego ciało cienkie nylonowe linki trzymały mocno. Ten niecierpliwy typ to była prawdziwa bestia, zawodowy morderca który lubił dosłownie masakrować swe ofiary. Przysadzisty, szpetny i cały pokryty potem, miał szerokie ramiona i wielkie dłonie osadzone na małpich ramionach, i małe świńskie oczka w nalanej twarzy, wykrzywionej chorobliwym poŜądaniem. Jednak mimo swego prymitywnego wyglądu moŜna w nim było dostrzec ślady cywilizacji zabarwionej wpływami gangsterskiego środowiska. Nosił lakierki, jedwabny garnitur i koszulę rozpiętą pod szyją (bo prawie nie miał szyi). W dłoni trzymał dymiącego papierosa. ZbliŜywszy się do Nataszy, której ciało unosiło się i opadało w takt pchnięć pochrząkującego gwałciciela, wyciągnął papieros w kierunku jej twarzy... W tym momencie ciemny cień, którym był Castellano, wyprostował się na krześle i powiedział: - Nie, Francesco! Nie pozwolę, abyś ją oszpecił. - Dudniący głos Castellana, przypominający mruczenie wielkiego, dzikiego kota, mógł za chwilę przejść w groźne warczenie. Francesco natychmiast cofnął swą dłoń, obrócił głowę i powiedział:
- Oszpecić ją, Luigi? Ja? Nie ma mowy! - Po czym spojrzał Jake’owi prosto w oczy i uśmiechnął się. - Tylko chciałem dać panience pociągnąć, to wszystko. Jeden sztach, aby złagodzić ból rozpalonego gardła. Nie widzisz, jak przełyka ślinę i cięŜko dyszy? - Odwrócił papieros i wsunął go w bezwładne usta Nataszy. - Czy nie tego właśnie ci trzeba, panienko? Sztachnąć się papierosem Frankiego? Ten, który stał między nogami Nataszy, właśnie skończył. Cofnął się w cień i Jake usłyszał, jak zapina rozporek. Natasza leŜała tam, gdzie ją zostawił; jej nogi, zgięte w kolanach, zwisały z krawędzi łóŜka. Nie zostało w niej juŜ wiele siły, ale jakoś zdołała szarpnąć głowę i wypluć papierosa, który wirując w powietrzu, poszybował w mrok jak jakiś oszalały robaczek świętojański. A Francesco, wciągnąwszy jej nogi na łóŜko i wymachując jej przed twarzą obrzmiałym członkiem, powiedział: - No trudno, jeśli nie chcesz papierosa, zobaczmy, jak ci zasmakuje to! Jake patrzył na to wszystko, nie mogąc wydobyć głosu ze wściekłości (i prawdę mówiąc, z przeraŜenia, bo było juŜ całkiem oczywiste, Ŝe ani on ani Natasza nie ujdą z Ŝyciem), gdy brutalny Frankie się nad nią pastwił. Ale to jeszcze nie był koniec, bo potem oddał mocz na jej ciało i wtedy Castellano musiał mu przypomnieć: - Myślę, Ŝe juŜ wystarczy, Francesco. I pamiętaj, musisz ją porządnie umyć. Kiedy znajdą Nataszę, musi być pełna wody z rzeki. śadnych sików, a tym bardziej gówna! Nasze gówno - narkotyki - oczywiście tak. Ale nie ludzkie. I było po wszystkim... ...Ale prawdziwy koszmar Jake’a dopiero się zaczął, w pełni zdał sobie sprawę z tego, jak go odmieniła ta noc, jak jego samego uczyniła zabójcą... *** Czas zapłaty, przyszłość, o której nie śmiał marzyć, teraz była przed nim. Była deszczowa noc w Turynie i Jake śledził swoją trzecią ofiarę - zawodowego mordercę, Francesca Reggio - aŜ do hotelu na Corso Alessandria. W międzyczasie Jake zmienił wygląd. W przebraniu, jako brodaty, kulejący „starszy” męŜczyzna w kapeluszu z szerokim rondem i sfatygowanym, długim płaszczu przeciwdeszczowym, był absolutnie nie do poznania. Tylko jego oczy się nie zmieniły: były chłodne, nieprzeniknione i równie bezlitosne jak jego nienawiść i dlatego ukrywał je pod opadającym rondem kapelusza, za przyciemnionymi szkłami okularów.
Gdyby nawet Francesco „Frankie” Reggio go zauwaŜył (co prawdopodobnie miało miejsce, poniewaŜ Jake, pchany niepohamowanym, morderczym instynktem, kilkakrotnie znalazł się koło niego podczas długiej podróŜy koleją wzdłuŜ wybrzeŜy Morza Śródziemnego, z Marsylii do Savony, a potem do Turynu), nigdy by go nie rozpoznał jako człowieka, którego on i pozostali kompani Castellana, po podaniu środków oszałamiających, wrzucili do wezbranej rzeki w Prowansji- ... Ale Jake nigdy nie zamierzał zapomnieć Frankiego. W kaŜdym razie dopóki chodził po tej ziemi... Cztery godziny wcześniej Frankie Reggio przyjechał taksówką z dworca kolejowego i zameldował się w hotelu. Hotel Novara był starym, lecz przyzwoitym trzygwiazdkowym hotelem, zupełnie niepodobnym do taniego hoteliku, w którym zatrzymał się Jake i który stał dokładnie naprzeciwko tamtego hotelu, po drugiej stronie ruchliwej ulicy, około pół mili od centrum miasta. Jednak zniszczony budynek specjalnie mu nie przeszkadzał; bliskość celu była znacznie waŜniejsza niŜ parę karaluchów, które spacerowały w szafkach. Zresztą nie zamierzał tutaj spędzić zbyt wiele czasu. Jake się śpieszył. Chciał się znaleźć w pokoju, zanim Frankie znajdzie się w swoim, i wynajął pierwszy pokój na drugim piętrze, jaki mu zaproponowano. Kiedy juŜ był sam, otworzył walizkę i wyjął teczkę, w której mieściły się części karabinu snajperskiego, kaliber 7.62, z długą lufą. ZłoŜy go później, teraz potrzebował tylko lunety. I miał szczęście, ale to nie wszystko. Jake bowiem śledził Frankiego kilkakrotnie, jeszcze zanim ten sadystyczny morderca zaczął pracować dla Castellana. Wówczas trzymał się od niego z dala, jedynie obserwując i zbierając informacje, i wiedział, Ŝe Frankie zazwyczaj wynajmuje pokój od frontu, na drugim piętrze. Tym razem teŜ tak było. Kiedy po drugiej stronie ulicy, na drugim piętrze, zapłonęły światła, to musiał być Frankie Reggio. Wtedy Jake zgasił światło w pokoju i usiadł w ciemności, obserwując zbira przez szparę w burej zasłonie. Ale o ile jego oczy - i jego nienawiść - były stale skupione na Frankiem, o tyle nie zapomniał, w jakim celu tu przyszedł. Przywiodła go tutaj dozgonna nienawiść, a teraz nadeszła godzina zemsty i nawet najdrobniejsze szczegóły miały zasadnicze znaczenie. Oko za oko. Oczy Nataszy zgasły na zawsze. A wraz z nimi i tlące się w niej Ŝycie... Wychodzące na ulicę pokoje hotelu Novara miały balkony, na które moŜna się było dostać przez wielkie okna. Odległość między balkonami wynosiła około czterech stóp, co było waŜne z punktu widzenia planu, który powoli krystalizował się w głowie Jake’a. Zawsze
wiedział, co chce uczynić, ale jak tego dokonać, stanowiło pewien problem. A teraz to, jak” rozwiązało się samo. Obserwując pokój Frankiego przy pomocy swojej lunety, Jake zobaczył wszystko, co chciał zobaczyć, zanim zbir wyjrzał na chwilę przez okno, po czym zaciągnął zasłony. To juŜ nie miało znaczenia, Jake zobaczył dosyć i był całkowicie usatysfakcjonowany; odpowiadało to doskonale jego zamiarom. WciąŜ widział miejsce, gdzie zainstalowano główne oświetlenie pokoju: dwie typowo włoskie, secesyjne, kuliste lampy zawieszone na ścianie, naprzeciw wielkiego łóŜka, bezpośrednio nad małym biurkiem, na którym stał telefon. Kiedy cień Frankiego poruszył się, Jake pośpiesznie złoŜył karabin, przymocował lunetę... i czekał. Po paru minutach światło w pokoju naprzeciw zgasło. Jake mógł oczywiście zastrzelić Frankiego w jego pokoju albo strzelić do niego, kiedy ten wychodził z hotelu. Byłoby tak łatwo wziąć go na cel i nacisnąć spust... o wiele za łatwo. Bo w ten sposób ten zawodowy morderca nic by nie poczuł. A juŜ na pewno nie wiedziałby, kto mu to zrobił i dlaczego. Ale tak jak w wypadku tych dwóch łajdaków, których zlikwidował, Jake chciał, Ŝeby Frankie wiedział! Dlatego teŜ trzeba to było przeprowadzić w inny sposób. Jake patrzył, jak jego cel opuszcza hotel i wsiada do taksówki. Kiedy samochód ruszył hałaśliwą ulicą, kierując się do centrum, podniósł słuchawkę telefonu i zadzwonił do hotelu naprzeciw. Jego włoski był daleki od doskonałości, ale jakoś potrafił się dogadać. - Czy mogę rozmawiać z panem Reggio? - powiedział. - Zadzwonił do mnie parę minut temu ze swego pokoju, to chyba pokój dwieście coś...? - Pokój numer dwieście siedemnaście. - (Telefonista dał się na to nabrać). Chwileczkę, proszę pana, juŜ łączę. Ale oczywiście pana Reggia nie było... więc czy Jake mógłby mu zostawić wiadomość? Nie, to niemoŜliwe. (Tak, zostawi mu wiadomość, ale nie na automatycznej sekretarce). W piętnaście minut później, kiedy Jake włoŜył do teczki dwie cięŜkie, dwulitrowe, szklane butle, które starannie zawinął w hotelowe ręczniki, i kiedy się przebrał w ciemny garnitur, wyszczotkował włosy i przestał kuleć, nikt nie zwrócił na niego specjalnej uwagi, gdy wszedł do hotelu Novara i mijając recepcję, szybko spojrzał na plan hotelu. Wystarczyło mu parę chwil, aby zorientować się w jego rozkładzie.
Poprosił o pokój na drugim piętrze. Czy numer dwieście piętnaście jest moŜe wolny? Wychodzi na ulicę prawda? Tak, mieszkał tutaj kilka lat temu, bardzo miło wspomina swój pobyt i pokój bardzo mu się podobał. Jake liczył na swoje szczęście i rzeczywiście go nie opuszczało. Recepcjonista nie pełnił jednocześnie funkcji telefonisty, nie był więc osobą, z którą rozmawiał Jake, i co za tym idzie, nie rozpoznał jego głosu. Tak, pokój dwieście piętnaście był wolny. W dziesięć minut później Jake był juŜ w swoim pokoju, po czym wszystko stało się proste. Zgasiwszy światło, Jake wyszedł na balkon i przekroczywszy balustradę, przeszedł do sąsiedniego pokoju. Nie musiał uŜywać diamentu do cięcia szkła, szklane drzwi otworzyły się nadspodziewanie łatwo. Frankie nie przejmował się za bardzo bezpieczeństwem swojej osoby, nikt przy zdrowych zmysłach nie śmiałby wejść mu w drogę, a poza tym nie zostawił w pokoju nic, co byłoby warte zachodu. Oczywiście nie brał pod uwagę Jake’a Cuttera - czy jakiejś zemsty - czy teŜ krętackiego umysłu swego szefa, Luigiego Castellana. Bo oczywiście ani Frankie, ani Jake nie wiedzieli wówczas, Ŝe ten zawodowy morderca jest po prostu przynętą, która miała zwabić Jake’a w pułapkę, którą zastawił na niego Castellano. Tak czy owak było bardzo moŜliwe, Ŝe owego wieczoru Jake nie rozumował zbyt jasno, ale nawet gdyby tak było, nic by go nie powstrzymało. Wedle jego zdania, to co zostawił w pokoju dwieście siedemnaście - niespodziankę dla Frankiego i jednocześnie ponurą wiadomość dla jego szefa - no cóŜ, to było warte wszelkich poświęceń...
Wszystko to miało miejsce mniej więcej trzy godziny temu. Od tego czasu Jake siedział w oknie swego hoteliku, cierpliwie czekając na powrót Frankiego, ale nie musiał czekać długo. Bo koszmar Jake’a szybko nabierał tempa, a jego czarnobiałe sceny przesuwały się na ekranie jego umysłu tak szybko Ŝe ledwo mógł za nimi nadąŜyć. Ruch uliczny bardzo zmalał, czemu trudno się było dziwić, bo była juŜ godzina 1.30 w nocy. Ale klaksony hałasowały równie głośno jak w dzień. Włoscy kierowcy tylko tak umieli jeździć... Nadjechała taksówka, która zatrzymała się przy krawęŜniku, naprzeciw wejścia do hotelu, i wysiadł z niej Frankie. Postawiwszy kołnierz dla ochrony przed siąpiącym deszczem i trzymając dłonie nad głową, skierował się w stronę suchego miejsca pod daszkiem przy wejściu, zatrzymał się na chwilę, aby poprawić kołnierz i zniknął w środku...
Chłodny na zewnątrz, lecz wewnątrz płonący z podniecenia Jake załadował dwa dziwnie niepodobne do siebie pociski do magazynka swej broni. ZałoŜywszy ostroŜnie magazynek, połoŜył gotową do strzału broń na stole, z lufą wymierzoną w pokój po drugiej stronie ulicy... W pokoju Frankiego, w hotelu Novara, zapaliło się światło. Blask jednej z lamp był doskonale widoczny nawet przez zaciągnięte zasłony, stanowiąc wyraźny cel... Jake juŜ wcześniej postawił telefon pod ręką, aby zadzwonić do hotelu naprzeciw, teraz nacisnął guzik ponownego wybierania i połączył się z telefonistą. - Poproszę z pokojem dwieście siedemnaście - powiedział. Ledwo Frankie Reggio zrzucił płaszcz, zadzwonił telefon... Jake próbował sobie wyobrazić, jak Frankie, podchodząc do telefonu, narzeka na przepaloną Ŝarówkę... ale ten na chwilę zignorował dzwoniący telefon, podszedł do okna i rozsunął zasłony. Był teraz doskonale widoczny. W końcu podniósł słuchawkę... - Si? - (jak chrząknięcie świni). - Mów po angielsku, Frankie - powiedział Jake. - Co? Po angielsku? - Wiem, Ŝe umiesz, bo słyszałem cię juŜ przedtem - po wiedział Jake. - Nie pamiętasz? Tamtej nocy u Luigiego, w Marsylii. Byłem przywiązany do krzesła. I ta dziewczyna, Natasza. A ty i ci twoi pieprzeni kolesie robiliście... robiliście... - To ty! - powiedział Frankie i Jake zobaczył, jak tamten nagle podskoczył, wyprostował się i rozejrzał się nerwowo po pokoju, patrząc wszędzie, tylko nie do góry. - Tak, to ja - powiedział Jake. - Pamiętasz, jak się nazywam? - Jasne, Jake Cutter - powiedział Frankie, nieco uspokojony - Luigi mówił, Ŝe to prawdopodobnie ty zlikwidowałeś pozostałych. - Sięgnął pod ramię i wyciągnął groźnie wyglądający pistolet. - Ci pozostali... to była wiadomość - powiedział Jake. - Chciałem, Ŝeby Luigi Castellano wiedział, Ŝe wkrótce przyjdzie jego kolej. No cóŜ, teraz mam dla niego kolejną wiadomość. Ty ją dostarczysz, ty bestialski sukinsynu! - Słuchaj, ty głupi, angielski kutasie! - Frankie zaczął kląć. A Jake słuchał. Ale jednocześnie wsunął słuchawkę między podbródek a prawe ramię, podniósł karabin, wycelował i połoŜył palec na spuście. Po czym przerwał potok przekleństw Frankiego, mówiąc: - Ej ty, zbirze! Teraz ty posłuchaj, do cholery! Pamiętasz, jak się na nią wysikałeś? Prawie to czułem, kaŜda kropla paliła jak kwas.
- Ha! - chrząknął Frankie, uśmiechnął się zjadliwie i powiedział: - Nie przejmuj się. Ciebie potraktuję prawdziwym kwasem! - Ty pierwszy - powiedział Jake. I nacisnął spust. W oprawie lampy oświetleniowej umieścił blisko półtora litra bezbarwnego i bezwonnego kwasu. Jake wcześniej zdjął kulisty klosz, wykręcił jedną z Ŝarówek i napełnił klosz kwasem, po czym załoŜył go z powrotem. Odgłos strzału był stłumiony. Frankie usłyszał wysoki dźwięk - jak kichnięcie kota kiedy kula przebiła szybę jego okna. A w chwilę później w górze rozległ się dźwięk rozpryskującego się szkła i na głowę posypały mu się kawałki rozbitego klosza. Pomieszane z kwasem. Jake usłyszał, jak Frankie krzyknął zaskoczony, a po chwili zaczął wrzeszczeć z bólu, upuścił słuchawkę i zatoczył się w kierunku łóŜka. Był cały mokry, jego ubranie juŜ zaczęło dymić, a w chwilę później i jego ciało. Podskakiwał, tańczył i próbował zedrzeć z siebie nasączone kwasem ubranie. Słuchawka takŜe zaczęła się rozpuszczać pod działaniem kwasu i wkrótce krzyki Frankiego ucichły. - Zrób to! - mruknął Jake, napawając się tą chwilą, ale zarazem pragnąc, aby to się jak najszybciej skończyło. I Frankie zrobił to. Na stoliku nocnym stał dzbanek z wodą. Tylko Ŝe teraz nie było w nim wody, ale przyspieszacz, a drugi pocisk w lufie karabinu Jake’a był pociskiem smugowym, który zapalał się przy uderzeniu w cel. Frankie wylał na siebie zawartość dzbanka. A Jake ponownie nacisnął spust. Pocisk przebił szybę i w kierunku Frankiego pomknęła smuga palącego, siarkowego ognia. Po chwili w pokoju rozkwitła kula piekielnego, białego Ŝaru. W ułamku sekundy wszystko ogarnęło morze ognia, w którego centrum sylwetka mordercy tańczyła jeszcze przez moment, po czym opadła na podłogę; okna rozprysły się od gorąca i płomienie wystrzeliły za zewnątrz...
Sprawa była załatwiona. Ale Jake takŜe był załatwiony. Kiedy wychodził z hotelu, zatrzymała go włoska policja. Policjanci czekali na ulicy, obserwując Frankiego, nie zaś Jake otrzymawszy cynk od Castellana, potajemnie śledzili mordercę. Jeden z funkcjonariuszy zauwaŜył błysk pocisku smugowego wpadającego do pokoju Frankiego, a potem niebieskawy błysk lufy karabinu Jake’a. Tak to się odbyło...
ChociaŜ koszmary Jake’a zazwyczaj powodowały, Ŝe budził się z dreszczem przeraŜenia, tym razem tak nie było. Znając juŜ owe powtarzające się epizody - i pogodziwszy się z tym, Ŝe prawdopodobnie będą go dręczyć, dopóki nie wyśledzi i nie zlikwiduje ich przyczyny albo sam nie zostanie zlikwidowany - uodporniał się coraz bardziej. A ponadto był zmęczony do szpiku kości. I dlatego tym razem się nie obudził... Zmęczenie Jake’a, zresztą bardziej psychiczne niŜ fizyczne, tłumaczyło takŜe to, Ŝe miał opuszczone osłony umysłu. Zapomniawszy na chwilę o niecierpiących zwłoki problemach świata rzeczywistego, gdy jego jaźń przeŜywała ponownie przeraŜające wydarzenia niedawnej przeszłości (sumienie Jake’a na próŜno próbowało się z nimi pogodzić), zupełnie nie zdawał sobie sprawy, Ŝe ma widownię. Martwy wampir Korath był z nim przez cały czas i był świadkiem wszystkiego, co się wydarzyło. Wypchnięty z umysłu Jake’a przez Liz Merrick w tak waŜnym momencie, kiedy juŜ miał zagnieździć się w jego umyśle na dobre i być moŜe na zawsze (opuścił go z własnej woli, nie chcąc, aby Liz odkryła jego prawdziwą naturę), Korath miał ochotę wrócić przy najbliŜszej okazji. Był „w zasięgu ręki”, zamierzając wślizgnąć się do zatroskanego umysłu Jake’a i samemu ocenić rozmiary obsesji Nekroskopa, jak daleko mógłby się posunąć - i jak daleko juŜ się posunął - aby wziąć odpowiedni odwet. Podejrzewając, Ŝe teraz, gdy Jake wciąŜ miał ów koszmar świeŜo w pamięci, źle by zareagował na jakąkolwiek ingerencję, a Korath nie chciał, aby się z nim kojarzył jako coś, czego naleŜy unikać i nienawidzić; dlatego czekał na krawędzi podświadomości Jake’a, pozwalając, aby przez jakiś czas jego umysł pozostał w spokoju. Jednak kiedy po upływie godziny umysł Jake’a uspokoił się, kiedy zaczął śnić bardziej przyziemne sny - ale sny, w których stale były obecne nieustannie ewoluujące wzory czasoprzestrzeni Móbiusa, niby rozwiązanie widoczne gdzieś na obrzeŜach jego umysłu, które wszelako nie chciało się zmaterializować - Korath postanowił ujawnić swoją obecność. - Czas, abyśmy porozmawiali znowu, Nekroskopie. Jake przewrócił się na bok, broniąc się przez moment przed ingerencją Koratha, ale po chwili uległ temu, co nieuniknione. W końcu i tak będzie musiał z nim porozmawiać, choćby o tym, jak się dostać do Kontinuum Móbiusa. Ale mimo to westchnął gorzko, mówiąc: - To znowu ty? - Oczywiście, Ŝe to ja! - odparł tamten. - Mamy przed sobą długą drogę i wiele do zrobienia. Nasze plany, pamiętasz?
- Pamiętam nasze dyskusje, zabawy słowne, wszystko - powiedział Jake. - Ale potem... bardzo niewiele. - Byłeś zmęczony - powiedział Korath. - Zapadłeś w sen tak mglisty, Ŝe zniknąłeś mi z oczu... i nie mogłem z tobą dyskutować, kiedy twój umysł błądził gdzieś indziej. Więc zostawiłem cię w spokoju. I teraz bym cię nie nachodził, bo widzę, Ŝe wciąŜ jesteś zmęczony, ale za parę godzin zacznie się nowy dzień, a liczy się czas. - Do czego doszliśmy? - spytał Jake. - Czy w ogóle osiągnęliśmy jakiś postęp? - Myślę, Ŝe w chwili kiedy się rozstaliśmy, w zasadzie zgadzaliśmy się ze sobą powiedział Korath. - Ustaliliśmy nasze plany, a jeśli chodzi o wzajemną współpracę, uzgodniliśmy ostateczny termin, to znaczy to, Ŝe kiedy juŜ pozbędziemy się naszych wrogów, kaŜdy pójdzie swoją drogą. Albo raczej Ŝe ty pójdziesz swoją drogą, a ja pójdę... donikąd. A jeśli chodzi o to, co jeszcze musimy zdecydować, to kto będzie pierwszy. - Kto będzie pierwszy? - Który plan ma pierwszeństwo. - Oczywiście mój - powiedział Jake. - Musi tak być, bo nie będę w stanie skoncentrować się na niczym, dopóki... - ...dopóki nie wypełnisz swojej zemsty - dokończył Korath, po czym ciągnął: - Ale teraz, gdy poznałem rozmiary twojej nienawiści, muszę przyznać, Ŝe twój plan jest na swój sposób atrakcyjny. Ma swoisty... walor rozrywkowy. ChociaŜ z drugiej strony czuję, Ŝe powinienem zapytać: po co ścigać tego Castellana, w końcu zwykłego człowieka, Jake, jeśli zajmując się tą sprawą, twój świat moŜe się dostać w ręce Wampyrów? Dlatego chcę ci powiedzieć, Ŝe mój plan jest zdecydowanie waŜniejszy, pilniejszy i lepiej uzasadniony. Ale teraz Jake zaczął mieć się na baczności. Wychwycił coś, co się wymknęło jego rozmówcy. - Co takiego? Poznałeś rozmiary mojej nienawiści?... - i zanim Korath zdąŜył uruchomić własne osłony, Jake zobaczył, co przemknęło przez bezcielesny umysł wampira... i natychmiast przypomniał sobie swój koszmar. - Niech cię diabli, Korath! Byłeś tam, szpiegowałeś mnie! - To dlatego, Ŝe miałeś niespokojny sen! - To kłamstwo było instynktowne. - I dlatego, Ŝe dręczyły cię sny. Byl w tobie wielki gniew i szaleństwo, a nawet Ŝal! Podczas tego zamieszania coś mnie ciągnęło ku tobie, Jake, ta więź, która istnieje między nami, wyrosła z potrzeby wzajemnej pomocy. Jakbym słyszał twoje wołanie, jakbyś mnie wzywał, więc odpowiedziałem na to wezwanie. Ale kiedy się tam znalazłem...
- Gdyby to było prawdą, zbudziłbyś mnie, wyciągnął z tego - przerwał mu Jake. Zamiast tego pozwoliłeś, aby to trwało, i zobaczyłeś, co zrobiłem z Frankiem Reggio... - Jestem, jaki jestem - odparł Korath. - Jestem sumą tego, czym kiedyś byłem. I chociaŜ zostałem „zredukowany”, pamiętam, jaki byłem. I znam zarówno swoje mocne strony, jak i słabe punkty. Czy to takie dziwne, Ŝe pragnąłem poznać siłę tego, który będzie moim... moim wspólnikiem? Moją prawą ręką w wielkim przedsięwzięciu, w naszej wspólnej zemście na tych, którzy nam wyrządzili krzywdę. - Chciałeś wiedzieć, czy sprostam twoim oczekiwaniom? Jake miał wątpliwości. - Czy to właśnie chcesz powiedzieć? - Pokręcił głową. - Nie, nie sądzę. Myślę, Ŝe zwyczajnie mnie szpiegowałeś. - Moją pierwszą myślą było, aby cię zbudzić - Korath nie przestawał kłamać. - Ale kiedy zobaczyłem, co się dzieje, nie mogłem się oderwać. - Nie mogłeś się oderwać? To znaczy Ŝe ci się to podobało? - Byłem zafascynowany... pomysłem. - Jakim pomysłem? - Oko za oko - powiedział tamten. I zachichotał w swój nieprzyzwoity sposób. - Bo kiedy rozmawiałeś z Frankiem i powiedziałeś mu, Ŝe kaŜda kropla paliła cię jak kwas, opisywałeś jego los! Co za ironia! Wtedy zyskałem pewność, Ŝe jesteśmy niezwycięŜeni, wiedziałem, Ŝe się nie cofniesz przed tym, co trzeba zrobić. A mimo to... Kiedy Korath zamilkł, Jake wyczuł bezcielesne wzruszenie ramion, które zdawało się wskazywać na jego niezdecydowanie. - Tak? - ponaglił swego rozmówcę. - Mam tylko jedną obawę - powiedział wampir. - Chodzi o to, Ŝe wyczułem twój Ŝal Nie podobało ci się to, co zrobiłeś. - A powinno mi się podobać? - spytał Jake. - To było nieludzkie! - Takie właśnie są Wampyry - powiedział Korath. - Iz tego co zobaczyłem w twoim umyśle, taki teŜ jest Castellano. Więc dlaczego Ŝałujesz swych czynów? Czy to nie dowodzi twojej słabości? - Nie - zaprzeczył Jake - to jest dowód siły. śałuję tego, co uczyniłem, bo to mnie sprowadza do ich - i twego - poziomu. - Hmm! - zamyślił się tamten. - Masz o mnie nie najlepsze zdanie. - I udając, Ŝe się nad tym zastanawia, po chwili podjął: - Mimo to nie spierajmy się dłuŜej. I na dowód, Ŝe działam w dobrej wierze - aby przełamać impas - niech będzie tak, jak chcesz. Najpierw zajmiemy się Luigim Castełlanem.
- Doskonale - powiedział Jake. - Ale zrozum, Ŝe nie chcę cię mieć w swoim umyśle. Nie jako stały element. - Nie stały, ale jedynie... - Nie ma mowy - powiedział Jake. - Nic ponadto, co masz obecnie. To zresztą i tak jest zbyt wiele. - Ha! - powiedział Korath. - A więc nie pójdziesz na Ŝadne ustępstwa? Czy zawsze musisz być górą? - Nie chodzi o to, Ŝeby być górą - zaprzeczył Jake. - Chodzi o to, Ŝeby nie przegrać. Przegrywający kończą w podziemnych zbiornikach ściekowych, pozbawieni ciała! A ja Ŝyję. Więc zrobimy tak, jak mówię, albo nie zrobimy tego w ogóle. W takim wypadku spróbuję poprosić o pomoc Harry’ego Keogha, Ŝeby się ciebie pozbyć na dobre. Korath prychnął poirytowany i powiedział: - Dobrze, dobrze! Więc co teraz? Jak się do tego zabierzemy? I gdzie i kiedy zaczniemy? - Zjawisz się, kiedy cię wezwę - odparł Jake. - A kiedy powiem, Ŝebyś znikał, znikniesz. A potem, kiedy uporamy się z Castellanem, ponownie dołączymy do Wydziału E i ruszymy w pościg za Wampyrami. - Niech więc tak będzie, zgoda! - mruknął Korath. Ale w swym mrocznym sercu wiedział, Ŝe im szybciej nakłoni upartego Jake’a do powrotu do Wydziału E, tym lepiej. Bo kiedy powiedział, Ŝe liczy się czas, nie mówił szczerze i choć przyszłość wydawała się obiecywać coś więcej niŜ iskierkę nadziei - więcej niŜ nikłą szansę, iŜ odkryje jakiś sposób, aby powrócić do istnienia, być moŜe nawet w takiej jego postaci, która przewyŜszy zwykłe, fizyczne Ŝycie „wewnątrz” Jake’a - chciał mieć pewność, Ŝe to się zrealizuje w świecie rządzonym przez ludzi albo przez niego samego, ale nie przez Vavarę, Szwarta i Malinariego. Zwłaszcza nie przez Malinariego! - Więc od czego zaczniemy? Jak znajdziesz tego Castellana? - Są ludzie, z którymi mogę porozmawiać. - Ludzie? - Zmarli - powiedział Jake. - Nie są naprawdę martwi - a moŜe są - ale wciąŜ w jakiś sposób istnieją. Ich umysły nadal funkcjonują. - Tak, sam jestem tego dowodem i świadkiem. - Więc kto będzie wiedział więcej o Castellanie niŜ jego ofiary? - ciągnął Jake. - A jeśli nie jego ofiary, to ci, którzy zginęli z jego powodu, co zresztą oznacza mniej więcej to sarno. Myślę, Ŝe zacznę właśnie od nich.
- Ale czy to nie jeden z twoich problemów? - zapytał Korath. - To, Ŝe zmarli nie chcą z tobą rozmawiać. - Tak, z twojego powodu - powiedział Jake. - Ale ci, którzy myślą o zemście tak jak ja, będą ze mną rozmawiać. Jestem jedyną osobą, która moŜe im dać to, czego pragną. I wiem, Ŝe jest wśród nich co najmniej jedna osoba, która... która... wiem, Ŝe ona będzie ze mną rozmawiać. - A więc na początku zwrócisz się do swojej zmarłej kochanki? - Na końcu - zaprzeczył Jake. - Kiedy się lepiej zapoznam z tym, co robię, czy i kiedy będę w stanie zdobyć się na odwagę. Bo przecieŜ ją zawiodłem... Dopiero wtedy porozmawiam z Nataszą. Ale przedtem z innymi. Za Ŝycia to były szumowiny: bezwzględni mordercy, gwałciciele i handlarze narkotykami. A po śmierci? Co mają teraz? MoŜemy mieć pewność, Ŝe Ogromna Większość nie chce mieć z nimi nic wspólnego, podobnie jak z tobą! Ci ludzie pracowali dla Castellana, byli członkami jego gangu, ale z tego co wiem, bali siego. Teraz, gdy nie mają nic do stracenia, jestem ich jedyną i ostatnią szansą, aby wywrzeć na nim zemstę, aby wyrównać rachunki. Mnóstwo rachunków, Korath. - O tak! - powiedział Korath. I w głębi swego mrocznego serca złoŜył obietnicę: Wierz mi, Jake, będziesz się smaŜył w najgorszym z piekieł, ty uparty głupcze! Ale do Jake’a powiedział tylko: - Więc jestem gotów. I wiem, Ŝe praca z tobą bardzo mi się spodoba. Zaczynajmy. - Kiedy porządnie się wyśpię - powiedział Jake. - Mam pod tym względem sporo do nadrobienia, Korath, i to głównie przez ciebie. Więc teraz zostaw mnie w spokoju. I ostrzegam: jeŜeli wyczuję choćby najlŜejsze drgania eteru mowy umarłych... - Doskonale! Rozumiem. Będę czekał na twoje wezwanie. - Usłyszysz je - powiedział Jake. - Bo szczerze mówiąc, tracę czas z Traskiem i Wydziałem E. Myślę, Ŝe nigdy nie zrozumieją, co mnie zŜera, nie mogą zrozumieć, bo tego nie doświadczyli. Byłem taki zagubiony, laki bezbronny, ale teras juŜ nie. Teraz moja kolej. Więc się nie martw, wezwę cięj Jutro, jak tylko się obudzę. - Ale jutro jest dzień - zauwaŜył Korath. - Dzień, w przeciwieństwie do nocy, i nie będziesz spać. Jesteś pewien, Ŝe będziesz wszystko pamiętał, Jake, kiedy się obudzisz? - Tak sądzę - odparł Jake. - Widzisz, wydaje mi się, Ŝe jestem w tym coraz lepszy. To znaczy we wszystkim. Była to prawda i wampir nie był pewien, czy mu się to podoba. - A więc do jutra - powiedział Korath w zamyśleniu. - Niech tak będzie. Spij dobrze, Jake.
I Jake poczuł, Ŝe stwór się oddala, niknie w mrokach jego snu... IX Vavara i Malinari W Londynie Ben Trask i Millicent Cleary jedli obiad. A w tawernie, koło nadmorskiej promenady w Skala Astris, na wyspie Krassos, Malinari sączył z wąskiego, wysokiego kieliszka delikatne ciemnoczerwone wino Mavro Daphne. - Jak ci smakuje greckie jedzenie, moja droga? - zapytał swoją towarzyszkę. Vavara spojrzała na niego, na jego sardoniczny uśmiech, który bardzo przypominał uśmiech istoty ludzkiej, choć był bardziej mroczny i trochę przypominał grymas. Wiedziała, Ŝe pytanie było groteskowym Ŝartem jej towarzysza - próbą poprawienia jej nastroju i być moŜe oderwania od kłopotów, co zresztą było powodem ich wyprawy do miasta; przyczyną była jej depresja i zły humor - ale nie zamierzała dawać mu powodu do satysfakcji, uznając ten fakt. Bo w końcu to Malinari był głównym źródłem jej niezadowolenia. Więc zamiast odrzucić w tył głowę, wybuchnąć śmiechem i zrobić wesołą minę, na co niewątpliwie liczył, Vavara popatrzyła nań spod półprzymkniętych oczu w równie sardoniczny sposób i odpowiedziała: - Kiedy byłam tu po raz pierwszy, zanim ci mizdrzący się świętoszkowaci głupcy z klasztoru się mną „zaopiekowali”, uwaŜałam, Ŝe tutejsze jedzenie jest znośne, no, prawie. Innego nie było, a nie chciałam narazić się na niebezpieczeństwo, jak by to powiedzieć, poszukiwania karmy? - więc musiało mi to wystarczyć. Moja spiŜarnia w Labiryntowym Dworze oczywiście była znacznie lepiej zaopatrzona; był tam miód, wilcze serca, wątroby Cyganów i wszelkie słodkie przysmaki - A jeśli chodzi o „strawę” z Krainy Słońca, nawet mimo naprzykrzania się tej kreatury Nathana i jego przyjaciół z klanu Lidesci, było tam o wiele lepiej! Niestety czasy Labiryntowego Dworu skończyły się pięćset lat temu, a później dałam ci się namówić na przeniesienie się w te strony. A jeśli chodzi o mój aktualny gust, przypuszczam, Ŝe ten grecki błonnik nie róŜni się zbytnio od cygańskiej strawy, którą znamy. Na krótko dodaje sił, ale raczej nie zaspokoi bardziej... wyrafinowanego podniebienia. Mogę o nim powiedzieć tylko tyle, Ŝe jest lepszy niŜ mroŜone, suszone mięso niewolników, dzięki któremu utrzymywaliśmy się przy Ŝyciu podczas tej męki w Krainie Lodów. Zamilkła, popatrzyła zjadliwie na kieliszek, który trzymał w dłoni i podjęła: - A jeśli chodzi o czerwone wino... - Ach! - rozległ się pijacki okrzyk od strony stołu na drugim końcu sali restauracyjnej, gdzie kilku niemieckich turystów pochłaniało nieprawdopodobne ilości wina, piwa, ouzo i retsiny. - Ach! To jest Ŝycie, nicht wahr
Ten, który wypowiedział te słowa - mówił fragmentami po angielsku z myślą o angielskich turystach - był łysy, gruby i czerwony na twarzy. Ale kiedy mówił, wstał, podniósł kieliszek, zatoczył się w tył i z trzaskiem runął jak długi na ziemię, ku uciesze swoich kompanów. A Vavara, po chwili przerwy wywołanej tym incydentem, ciągnęła: - ...Jeśli chodzi o wino, zupełnie się nie zgadzam z tym idiotą. Uśmiechnęła się pogardliwie. - Ha! To jest Ŝycie, dobre sobie! MoŜe dla niego, ale nie dla mnie. NiewaŜne, jak mocne jest wino, to nie jest Ŝycie! - Istotnie - zgodził się. - Bo tylko krew to Ŝycie! - Po czym, obracając kieliszek w dłoni, dodał: - Ale to pomaga rzucić odrobinę światła na mroczną stronę Ŝycia. MoŜe i ty powinnaś spróbować? Vavara udała, Ŝe go nie słyszy. Rozmawiali, uŜywając cygańskiego dialektu, języka swego świata, jednak byli Wampyrami i ich zdolności lingwistyczne były zadziwiające. Byli w tym świecie zaledwie od trzech lat, ale rozumieli kaŜdy język, jakim mówiono w tawernie. Grecki był z nich najłatwiejszy, poniewaŜ był najbardziej podobny do ich własnego języka. Niektórzy turyści, siedzący przy pobliskich stolikach, mogli usłyszeć fragmenty rozmowy Vavary i Malinariego i zapewne zastanawiali się, jaki to język, ale Grecy nawet nie zwrócili na to uwagi. Świat stał się bardzo mały... Był późny wieczór, morze było ciemne jak wino w kieliszku Malinariego; dźwięki buzuki dobiegające z róŜnych stron tawerny mieszały się ze sobą, tworząc osobliwy jazgot, ale Malinariemu to nie przeszkadzało. - Ja, osobiście - powiedział - uwaŜam, Ŝe to miejsce jest dziwnie sympatyczne, atrakcyjne. Muzyka jest kojąca, a zapach pieczonego mięsa... - uniósł głowę, wdychając nocne powietrze - ...przypomina mi dawne polowania w Krainie Słońca. Tak, ta wyspa mi się podoba. - A mnie nie - powiedziała Vavara i skierowała wzrok w stronę morza, obserwując przesuwający się łańcuch światełek łodzi rybackich, które unosiły się w oddali, powoli zmierzając do portu. - Nie podoba ci się to? - zapytał Malinari i dolał sobie wina ze stojącej na stole butelki. - Doskonale! Więc kiedy będziemy ustalać granice naszych terytoriów, przypomnę ci, co powiedziałaś dziś wieczorem. MoŜe uczynię Krassos moją główną siedzibą. - Co? - Vavara uniosła brwi ze zdziwieniem i znów spojrzała na niego. - Naprawdę podoba ci się to miejsce? Nie Ŝartujesz?
Wzruszył ramionami. - Jest odosobnione, a myśli jego nielicznych mieszkańców to tylko myśli. Och, mają uczucia, jak wszyscy ludzie, ale zupełnie odmienne od uczuć chmary zamieszkującej bardziej cywilizowane strony tego świata. W moim kasynie, w górach Australii, otaczali mnie ci tak zwani światowcy. Byli próŜni, chciwi i zbyt ambitni. Na zewnątrz robili wraŜenie cywilizowanych, ale wewnątrz wszystko się w nich kotłowało, w ich głowach kłębiły się agresywne myśli, byli pochłonięci tylko tym, Ŝeby zyskać przewagę nad innymi. MoŜna było mieć ich wszystkich! Ale kiedy znów będę lordem - rządząc swym rozległym terytorium, swymi ludźmi - niech wówczas jakiś mój niewolnik pomyśli o czymś więcej niŜ o napełnieniu swego Ŝołądka, przespaniu się z kobietą czy patrolowaniu granic i doglądaniu zwierząt... a znajdzie się w dziale zapasów! Vavara słuchała, co mówił, ale powieki miała opuszczone, obserwując wyraz jego twarzy. - Więc juŜ się zaczyna - powiedziała w końcu. - „Patrolowanie granic i doglądanie zwierząt”. Mówisz o zapasach, oczywiście o swoim zamczysku, albo o swoim łańcuchu górskim czy swojej wyspie, a moŜe o całym kontynencie? Czy tak właśnie będzie, Malinari, za sto lat? Granice i... i zwierzęta?! Masz chyba na myśli stwory wojenne, prawda? A jeśli chodzi o zapasy, o których mówisz, masz oczywiście na myśli wojnę! Znów wzruszył ramionami, ale teraz wyraŜał się bardziej powściągliwie. Bo w końcu znajdował się na terytorium Vavary (przynajmniej o charakterze tymczasowym). - Za sto lat... któŜ moŜe powiedzieć, jak wtedy będzie. Jesteśmy Wampyrami! A jeśli chodzi oświatowców, o których wspominałem - ich przywary, ich pasje - mamy ich mnóstwo! I nie jesteśmy w stanie tego zmienić. Zresztą nie pragnę tego. Ani ty, jak sądzę. Ale na razie jesteśmy sojusznikami i sami mamy wystarczająco wielu wrogów. Ale w przyszłości moŜemy zawojować cały świat. - Cały świat - powtórzyła, jak echo. - Znów jest w twoim głosie coś, co zdradza twoje myśli. Wypił łyk wina i powiedział: - Zostałaś mentalistką? - Ba! - odparła Vavara, lekko wydymając wargi. - Nie, podglądanie zostawiam tobie. I nie zmieniaj tematu. Przewidziałeś, Ŝe nadejdzie czas, gdy znów skoczymy sobie do gardeł. Muszę powiedzieć, Ŝe niezbyt mi się to podoba. Zresztą za bardzo wybiegasz myślą w przyszłość. Dziś, jutro czy w przyszłym tygodniu sprawy mogą się dostatecznie skomplikować i bez podbijania całego świata.
- Tak, miałem kłopoty w Xanadu. Właściwie to była katastrofa, ale miałem szczęście, bo udało mi się ją przewidzieć. Co więcej, sądzę, Ŝe moŜna mieć pewność, iŜ coś podobnego wydarzy się tutaj. W końcu nie uczyniłaś zbyt wiele, aby oddalić jej groźbę. Ta Cyganka, o której mi opowiadałaś, to był powaŜny błąd. - W niczym mi nie pomogłeś! - odburknęła Vavara. - A jak to było z ładniutką Sarą? - MoŜe i była ładniutką, zanim dostała się w twoje ręce - powiedział Malinari. - Nie zapominaj, Ŝe widziałem, co z nią zrobiłaś. Ale przynajmniej miała jędrne ciało. Miałbym ją, na pewno. Mimo Ŝe została oszpecona, jej krew i ciało mogły być źródłem niemałych przyjemności. Ale walczyła ze mną jak oszalała, miała nadludzką silę! Budził się w niej jej wampir. Więc nie obarczaj mnie winą. W rzeczywistości powinnaś raczej mi podziękować. Bo gdyby Sara nie zginęła owej nocy, wtedy? Wtedy byłby prawdziwy kłopot. Poza tym sama mi ją dałaś, pamiętasz? - po długiej podróŜy byłeś spragniony krwi - odparła. - pałam ci ją, abyś pił jej krew, a nie uprawiał z nią seks! Nie rozumiem, jak męŜczyzna moŜe mieć ochotę na seks z kobietą po tym, jak... - Po czym? Po tym, jak się z nią na swój sposób... draŜniłaś? MoŜe dlatego, Ŝe była zbyt ładna? - Malinari uśmiechnął się sardonicznie. - Ale pośladki miała wciąŜ jędrne, a nogi długie i kształtne. A patrząc w jej nieobecne oczy zamiast w oczy rozszerzone strachem... to mogłaby być bardzo przyjemna odmiana. Ludzie mają róŜne gusta, nie? - Jednak pozwoliłeś się pokonać - ciągnęła Vavara. - A ona rzuciła się z tego wysokiego okna w odmęty oceanu. Z tego co wiem, to ty ją mogłeś wyrzucić, ogarnięty wściekłością, Ŝe ośmieliła się stawić ci opór! Więc nie próbuj mnie pouczać, Malinari! Odrzuciła głowę do tyłu. - Ale kiedy jej ciało zostało wyrzucone na plaŜę - nie ustępował Malinari - po tym, jak ci powiedziałem, Ŝe Sara jest Wampyrem i ma pijawkę... - Tak - odparła Vavara niechętnie, ale juŜ nie tak gniewnie. - Sara była zamknięta w celi przez cały czas i dlatego nie zwróciłam uwagi na jej stan. Niewątpliwie pozwoliłam, aby sprawy posunęły się za daleko. Ale cóŜ z tego? Morze zadbało w wszystko, a ja załatwiłam resztę, zanim przyszli zbadać jej ciało. Ale masz rację: oboje popełniliśmy powaŜne błędy. A jeśli chodzi o to, które z nich przyniosły nam więcej szkody, ja przynajmniej naprawiłam swój błąd. A w twoim wypadku... - Pokręciła głową. - Utraciłem swój punkt oparcia w Australii, to prawda - powiedział Malinari - oraz wszystko, co tam wyhodowałem, działając zgodnie z naszym planem. To tylko pewna komplikacja, to wszystko, i mogę zacząć od początku. A moŜe sama byłaś tak pracowita, Ŝe
nie będę musiał zaczynać wszystkiego od nowa. Zapomniałaś o swojej obietnicy, Ŝe pokaŜesz mi, eo tutaj zrobiłaś pod Palataki? - Nie, nie zapomniałam - odparła. - I faktycznie muszę sprawdzić, czy wszystko tam idzie zgodnie z planem. - Więc przestańmy się spierać - powiedział pojednawczo - skończmy jeść i zabierajmy się stąd. Ci ludzie stają się zbyt hałaśliwi i moŜemy się bez nich obejść. Niemcy są pijani, a ci greccy chłopcy przy tamtym stole najwyraźniej są tobą bardzo zainteresowani. Ale w końcu czym byłaby Vavara, gdyby nie fascynowała męŜczyzn? Malinari miał rację. Kilku członków niemieckiej grupy było juŜ porządnie odurzonych alkoholem. Zataczali się między stołami, próbując się przedstawić wszystkim, którzy nie pragnęli ich towarzystwa, naprzykrzali się miejscowym Grekom, Anglikom i innym wczasowiczom. A jeśli chodzi o młodych Greków, o których mówił, trzech z nich siedziało w słabo oświetlonym barze wewnątrz tawerny, popijając z wysokiej butelki tanie ouzo. Jeszcze przed chwilą butelka była pełna, a teraz była w trzech czwartych pusta i ich zainteresowanie Vavarą rosło proporcjonalnie do ilości wypitego alkoholu. Teraz, pobudzona uwagami Malinariego, Vavara rozmyślnie obróciła się w ich kierunku, uśmiechnęła się i obiema dłońmi odgarnęła swe lśniące, czarne włosy. Czynność ta nie tylko sprawiła, Ŝe spod szala, który miała na ramionach, ukazały się jej białe ramiona, lecz takŜe uniosły się w górę jej wspaniałe piersi. A pod czerwoną jedwabną bluzką, którą miała na sobie, zarysowały się wyraźnie pobudzone sutki. Obdarzona cygańską urodą, wyuzdana i rozkoszująca się świadomością wraŜenia, jakie wywiera, przez chwilę wyglądała wspaniale. Tak bardzo, Ŝe Malinari poczuł, Ŝe w ustach mu zaschło. Ale w przeciwieństwie go młodzieńców wiedział, Ŝe to tylko jej urok. Vavara bowiem była niczym kameleon i potrafiła być dosłownie wszystkim - i to zarówno dla męŜczyzn, jak i dla kobiet - i lubiła stosować swoją sztukę w praktyce. Ale jeszcze nie opanowała jej do końca i rzadko prezentowała dwa razy tę samą postać. Malinari znał ją przez większą część swego Ŝycia, aczkolwiek ponad połowę tego czasu spędził w stanie hipostazy; mimo to nawet on nie potrafił jej opisać. Ani prawdziwej barwy jej oczu (innej niŜ wtedy, gdy wpadła w szał, wówczas były po prostu czerwone), ani linii jej brody, czy nawet krzywizny jej warg, poza tym, Ŝe zawsze były kuszące. To wszystko było oszustwem, pozorem, hipnotycznym obrazem, który przesłaniał jej prawdziwą postać. Ale chociaŜ powierzchowność Vavary była swego rodzaju oszustwem, Malinri wiedział dobrze, jaki jest jej umysł. Tu właśnie dawały o sobie znać jego szczególne
zdolności. W takich chwilach bezpośredniej bliskości widział, iŜ umysł Vavary jest taką kloaką, Ŝe jeśli stanowił odbicie jej prawdziwej istoty, musiała być iście potworną wiedźmą! I moŜe taka właśnie była, moŜe w ten sposób kompensowała sobie jakaś inną ułomność. Bo Malinari wiedział, Ŝe brakowało jej zdolności metamorfizmu; nigdy nie widział, aby uniosła się w powietrze, chyba Ŝe na grzbiecie lotniaka. Gdyby Vavara odpowiednio się starzała - gdyby jej ciało nie dotrzymywało kroku upływającym latom wówczas hipnoza byłaby doskonałym hamulcem niszczącego działania czasu. A Wampyry zawsze były próŜne, zwłaszcza kobiety. Myślami powrócił na ziemię i poszukał wzrokiem właściciela, aby go zawołać i uregulować rachunek. Całe ich zamówienie stanowiła butelka wina i dwa kawałki krwistego mięsa (którego prawie nie tknęli). Logariasmo nie powinno przekroczyć kilku tysięcy drachm. Pijani Niemcy kłócili się teraz nad przewróconym stołem, na który jeden z nich wpadł, a angielski turysta skarŜył się z powodu plam wina na białej marynarce. Zmienił się nie tylko nastrój, ale takŜe muzyka. Zamiast melodyjnych dźwięków buzuki powietrze wypełniła hałaśliwa muzyka heavy-metalowa i nosowy śpiew solistów jakiegoś zespołu rockowego. Czując pierwsze ukłucie zbliŜającego się bólu głowy, Malinari skrzywił się i odstawił kieliszek z winem. Wyczuwał pełne zaciekawienia myśli skierowane w swoją stronę, czy raczej w stronę swej towarzyszki, ale zignorował je i zamknął się w sobie, unikając bolesnego kontaktu. Młodzi Grecy, którzy dali tak oczywiste dowody uwielbienia Vavary, właśnie opuszczali tawernę. Uruchomili motocykle i dosiadłszy swych stalowych rumaków, całą trójką, w chmurach dymu, ruszyli z rykiem silników wzdłuŜ nadmorskiego bulwaru. Ich nabijane ćwiekami skórzane kurtki lśniły w mroku nocy. Kiedy odjeŜdŜali, jeden z nich obejrzał się, uniósł rękę i pomachał w kierunku Vavary, która odpowiedziała uśmiechem i lekkim skinieniem głowy. - Nie powinnaś się do nich wdzięczyć - powiedział Malinari, płacąc rachunek. - Są młodzi i za duŜo wypili. Dla nich takie skinienie głowy to jak puszczenie oka. - Och, daj spokój - odparła beztrosko. - Bawi mnie, gdy tak poŜerają mnie wzrokiem, gdy zastanawiają się, kim jestem, i sprośne myśli wypełniają ich główki. - Tak? Myślisz, Ŝe moŜemy sobie pozwolić, aby tak się nad tobą zastanawiali? zapytał, kiedy wychodzili z tawerny i szli pogrąŜoną w mroku promenadą, mijając otwarte tawerny, z których wychodzili ostatni turyści, zmierzając do swych hoteli. - I to ty, hm, „matka przełoŜona” klasztoru?
- Ale oni tego nie wiedzą - zaśmiała się gardłowym śmiechem. - To pierwszy raz, kiedy wychodzę gdzieś o tej porze. A przy rzadkich okazjach, gdy w ogóle pokazuję się wieczorem, to znaczy w klasztorze, oczywiście mam na sobie habit zakonny, który doskonale ukrywa mnie przed wścibskimi spojrzeniami ciekawskich. Bardzo łatwo przychodzi mi wytworzenie aury świętości... albo bezboŜności. Więc nie zawracaj tym sobie głowy, te greckie szczeniaki zobaczyły tylko to, co chciałam im pokazać. - CzyŜ tak nie jest z nami wszystkimi? - powiedział Malinari. Skala Astris stanowiła pas podrzędnych hoteli stojących na tyłach tawern, sąsiadujących z wałem nadmorskim, który ciągnął się ćwierć mili na zachód i kończył się plaŜą. Za owym wałem widać było wystające z wody bloki białego marmuru, z których kaŜdy musiał mieć cięŜar wielu ton. Poza turystyką głównym przemysłem Krassos był eksport wysokiej jakości marmuru; produkt uboczny, w postaci tłucznia z kamieniołomów, był wykorzystywany przy składowaniu odpadów, w budownictwie oraz jako podbudówka mola i nabrzeŜa. Ale dawno temu, zanim na wyspie rozwinął się przemysł turystyczny, istniał tu zupełnie inny przemysł. Niemcy byli tam od dawna i to nie tylko jako turyści. Na szczycie stromego wzgórza leŜącego około pół mili na wschód wznosiła się budowla, którą miejscowi Grecy nazwali Palataki, przypominająca gotycki dwór, który zupełnie nie pasował do tego miejsca. Jego nazwa znaczyła „mały pałac”, a zbudowała go kilka lat przed Drugą Wojną Światową niemiecka firma; mieściła się tu główna siedziba i biura koncernu górniczego. Bo oprócz niewielkich złóŜ złota i srebra na Krassos odkryto kopaliny, które były niezbędne dla niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. A miejscowi rzemieślnicy - nie wiedząc dokładnie, dlaczego zjawili się ta Niemcy, ani dlaczego kupili to wzgórze i sąsiadujące z nim tereny - jak zawsze potrzebujący pracy i nie zadający zbyt wielu pytań, wzięli się do roboty i zbudowali Palataki. Potem, gdy prace budowlane zostały zakończone, pojawiło się zapotrzebowanie na robotników niewykwalifikowanych, którzy z radością przyjęli pracę polegającą na drąŜeniu tuneli, które wkrótce przecięły porośnięte drzewami zbocze wzgórza i cypel między Palataki a Morzem Egejskim. Gruz wydobywany z szybów zrzucano do zatoki na wschód od cypla, gdzie w pobliŜu brzegu wciąŜ było widać ciemnoczerwone, kamieniste kopce. Ale prace górnicze nie przyniosły powodzenia, kopaliny okazały się niskiej jakości i prace wydobywcze przerwano. A kiedy zaczęła się wojna, Niemcy się wynieśli, zachowując
prawo własności Palataki i okolicznych terenów oraz praw wydobywczych na obszarze wzniesienia. Przez następne sześćdziesiąt lat miejsce było opustoszałe i stopniowo popadało w ruinę, a ze względu na swój ponury wygląd wśród miejscowej ludności zyskało złą sławę. Wszystko to doskonale odpowiadało Vavarze i jej planom. Snując tę opowieść, kiedy razem z Malinarim szła promenadą, która teraz, gdy światła tawern pogasły, była zupełnie pusta, Vavara powiedziała: - O, popatrz tam. - I wskazując na wschód, dodała: - To Palataki! Kupiłam je od Niemców za pieniądze, które przysłałeś ze swego kasyna. I wiesz co? Gdybym nie była zadowolona z mojej klasztornej fortecy, ta budowla stanowiłaby znakomite zamczysko. Ale poniewaŜ klasztor to naprawdę doskonały dwór, Palataki... - ... znalazło inne zastosowanie, tak? - dokończył Malinari, a jego oczy widzące doskonale w ciemności spoczęły na dalekiej sylwetce pałacu. Ujrzał czteropiętrową budowlę stojącą na wzgórzu, ze strzelistym dachem, wieŜyczkami i wielkimi oknami. - Jest naprawdę piękny i robi duŜe wraŜenie - Powiedział. - Prawdopodobnie jeszcze większe z bliska. Ale musisz przyznać, Ŝe nie pasuje do tej wyspy. Nie rozumiem, co Niemcy chcieli tutaj robić. Wiesz coś na temat tutejszej historii? - Niewiele - odparła Vavara. - Ale w końcu, wiedząc tak mało o własnej historii, zanim się pojawiliśmy, dlaczego miałabym się przejmować historią tych ludzi? - JeŜeli się pozna swego wroga, moŜna uprzedzić jego ruchy - powiedział Malinari. A historia to element strategii Myślę, Ŝe gdyby wojna poszła po ich myśli, ci Niemcy wróciliby tutaj i Palataki byłby czymś znacznie więcej niŜ siedzibą jakiejś firmy wydobywczej. Znacznie bardziej prawdopodobne, Ŝe teraz byłby bastionem Trzeciej Rzeszy na tym terenie, ich kwaterą główną. Patrząc na tę okazałą budowlę, widzę, czym był albo chciał być Fuhrer. Ozdobiony symbolami jego potęgi i władzy - wielkimi, czarnymi swastykami, zwisającymi z okien tego pałacu - Palataki byłby absolutnie doskonały! Ten Hitler to musiał być naprawdę ktoś. - Miał swoje zalety, jak sądzę - wzruszyła ramionami Vavara. - Zalety? - Malinari uśmiechnął się ponuro. - Gdyby był Wampyrem... wtedy dla nas nie byłoby tutaj miejsca, co? Doszli do portu. Większość łodzi juŜ stała przycumowana, a ciemna woda chlupotała między nimi leniwie. Przy nadmorskim wale nie było nikogo, a światła w stojących za hotelami i tawernami domach, stanowiących pierwotną wioskę rybacką, były pogaszone. Pod
koniec sezonu, kiedy trzeba było przygotowywać posiłki dla niewielu turystów, „nocne Ŝycie” musiało umrzeć śmiercią naturalną... Vavara zostawiła samochód pod opieką kierowcy, starszej siostry z klasztoru, ćwierć mili za wioską, w częściowo ukrytej zatoce. PoniewaŜ wielu miejscowych Greków wiedziało, Ŝe samochód był własnością klasztoru, uznała za rzecz roztropną, aby nie widziano jej, jak opuszcza klasztor w innym stroju niŜ zakonny habit, a zwłaszcza nie w towarzystwie Malinariego. Ale teraz, kiedy szli w głąb lądu, w stronę głównej drogi nadbrzeŜnej, pojawił się problem: nagle ujrzeli oślepiające światło reflektorów i usłyszeli ryk wyjących na wysokich obrotach silników. - Ojej! - westchnął Malinari szyderczo. - CzyŜ cię nie ostrzegałem, abyś przestała się do nich wdzięczyć? Ci chłopcy wrócili - Oczywiście byli to owi trzej młodzieńcy z tawerny. - Wydaje się, Ŝe są w doskonałych humorach! - powiedziała Vavara, klaszcząc w dłonie, kiedy trójka pochyliła się w tył jak jeden mąŜ i poderwała maszyny w górę, pędząc na jednym kole. W doskonałych humorach? - powiedział Malinari. - Jeśli masz na myśli ouzo, muszę się z tobą zgodzić! Ale ten wysoki z długimi czarnymi włosami - ten, który do ciebie machał jego myśli są naprawdę mroczne. - MoŜesz je odczytać? - zapytała, kiedy trzej motocykliści zatrzymali się z piskiem opon i zsiedli ze swych maszyn. - Nie mam na to ochoty - powiedział Malinari. - WciąŜ boli mnie głowa od tego hałasu! Ale ten wysoki ma o sobie wysokie mniemanie. I jest napalony. - Halo - mruknął ten ostatni, podchodząc beztrosko do naszej dwójki. Rzucił okiem na Malinariego i zatrzymał się naprzeciw Vavary. - Halo! - pozdrowiła go z uśmiechem, który po chwili stał się szyderczy. - Halo i do widzenia - powiedziała. - Dobranoc. - Do widzenia? Dobranoc? - odpowiedział jej łamaną angielszczyzną, przekrzywił głowę na bok i uśmiechnął się szeroko. - Ale jeszcze nie późno. MoŜe się przejść? Chcę... z tobą porozmawiać. - Przejść się i porozmawiać? - powiedział Malinari, tłumiąc ziewanie. - Czy tego właśnie chcesz? Czy to wszystko? Doskonale, więc teraz rozmawiasz ze mną. Odejdź. I to zaraz, kiedy jeszcze moŜesz chodzić i rozmawiać. - Odejdź? - tamten gniewnie zmarszczył brwi. - To ty odejdź! To moja wyspa. Jestem z Krassos. A ty obcy.
- Rzeczywiście jestem tu obcy - powiedział Malinari. - I nigdy się nie dowiesz, jak bardzo. Tymczasem dwaj pozostali męŜczyźni zbliŜyli się i teraz uśmiechali się, opierając się o nadmorski wał. Jeden z nich manifestacyjnie czyścił paznokcie włoskim noŜem spręŜynowym. - Ona cię nie lubi - powiedział wysoki, a jego oczy pociemniały. Biorąc obojętność Malinariego - jego niefrasobliwe zachowanie - za objaw niepewności albo tchórzostwa, poczuł się bardzo pewnie. - Widzę, Ŝe robisz kłótnie, Ŝe ona się nie uśmiecha. Widzę, Ŝe ona krzyczy... na ciebie! Teraz ja krzyczeć na ciebie! - Szturchnął Malinariego w pierś, spodziewając się, Ŝe ten skuli się ze strachu. Ale Malinari ani drgnął, tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu, kąciki ust mu zadrgały i powiedział: - Młody człowieku, jesteś bardzo niegrzeczny i bardzo głupi. - I choć dotąd wydawał się po prostu wysoki, teraz był bardzo wysoki, bardzo silny i niewiarygodnie szybki. Prawie nie było widać, jak się poruszył, kiedy ścisnął dłońmi skronie młodego Greka. Przez dwie lub trzy długie sekundy - podczas których tamten stał jak sparaliŜowany - wampir przywarł do jego umysłu jak pijawka, wysysając jego myśli... ...Głównie myśli o Vavarze, nagiej, zwijającej się i dyszącej z poŜądania na jakiejś plaŜy, z nogami owiniętymi wokół jego ciała. Oraz myśli o mieszkańcach jego domu w Astris, nie Skala Astris, lecz siostrzanej wioski w górach. I o jego matce, i drodze do domu, którą kaŜdego wieczoru wracał na swoim motocyklu. A potem o jego pracy w kamieniołomach, gdzie przecinał te potęŜne bloki białego marmuru. Iznów myśli o seksie: angielska dziewczyna, którą uwiódł zeszłego lata, i Niemka, którą miał rok przedtem... W ten sposób Malinari zaznajomił się z umysłem młodzieńca, poznał jego „podpis” i wiedział, Ŝe w przyszłości - przy pewnych ograniczeniach dotyczących odległości i przy niezakłóconym psychicznym eterze - zawsze będzie w stanie go odnaleźć. Taki mały uwodziciel, ale dosyć paskudny. W jego poczynaniach nie było Ŝadnego romantyzmu, tylko poŜądanie, jak swego rodzaju wampiryzm; ten Grek mógł się stać uŜytecznym niewolnikiem albo nawet porucznikiem. Ale nie, bo jeśli gdzieś w pobliŜu pojawią się kobiety, nie będzie godny zaufania... Malinari puścił go. MęŜczyzna przez chwilę chwiał się na nogach, potem oprzytomniał i próbował uderzyć Malinariego ręką, która wydawała się cięŜka jak ołów, a zaciśnięta pięsc była jak z gumy. Prawie bez wysiłku Malinari chwycił jeg° rękę, wykręcił ją,
obracając go wokół siebie i chwyciwszy z tyłu za pas, uniósł w górę i cisnął do wody. Szczęściem w pobliŜu nie było ostrych, marmurowych głazów. Następnie Malinari podszedł do jego motocykla, podniósł o jakby to była dziecinna zabawka, i zakręciwszy w powietrzu, wysokim łukiem rzucił do oceanu. Pozostali motocykliści juŜ nie stali oparci o wał. Stali wyprostowani, z otwartymi ustami, zesztywniali ze strachu, popatrzyli na siebie, a potem na Malinariego. Widzieli szybkość, z jaką się poruszał i jego siłę, a teraz zobaczyli, Ŝe znów szczerzy zęby w uśmiechu, jakby zapraszając, Ŝeby spróbowali szczęścia i być moŜe dołączyli do przyjaciela, który pluskał się w morzu. Ten z noŜem patrzył na to wszystko, jakby nie rozumiejąc, złoŜył nóŜ i wsadził go do kieszeni. Po czym, bez słowa, wraz ze swym towarzyszem cofnął się, idąc w stronę przerwy w wale, gdzie widać było schody wiodące w dół, w kierunku wody. - O nie! - powiedział Malinari po grecku. - Wasz przyjaciel sam wpakował się w te kłopoty, więc niech sam się wykaraska. A teraz lepiej się zwijajcie, bo jeśli tego nie zrobicie, potraktuję wasze maszyny w taki sam sposób, a moŜe i was takŜe. Nie próbowali się sprzeciwiać. Kiedy wsiadali na motocykle, Malinari dodał: - Mam nadzieję, Ŝe juŜ się nie spotkamy tej nocy. Ani Ŝadnej innej... - Brawo! - powiedziała Vavara z szyderczym uśmieszkiem, kiedy odjechali. - Dziękuję - odpowiedział Malinari. - PoniewaŜ zdołałem się pohamować, zasłuŜyłem na twoją pochwałę. - Poradziłabym sobie sama - odparła. - Teraz juŜ nie ma potrzeby - powiedział. - Ha! W końcu to byli tylko chłopcy. - Nadal nimi są. Ale, co znacznie waŜniejsze, wciąŜ Ŝyją, więc nie będzie Ŝadnych reperkusji...
Wedle greckich standardów droga nadbrzeŜna wiodąca ze Skala Astris do Limari była dobra, miała tłuczniową nawierzchni tylko nieliczne wyboje. Ale po przejechaniu jednej trzeciej mili od zatoki, gdzie Vavara zostawiła swój pojazd, do zaniedbanej drogi dojazdowej do Palataki stawała się wyjątkowo kręta. Kierowca Vavary - słuŜalcza siostra w czarnym kapturze która ani razu nie ośmieliła się spojrzeć na swych pasaŜerów - jechała ostroŜnie; rowy odwadniające po obu stronach drogi były głębokie, a tam, gdzie wydrąŜono je w stromych zboczach, były miejsca, w których skały opadały stromo do morza.
Kiedy jechali, Malinari wyjrzał przez okno, patrząc w jedną z tych przepaści, i zapytał: - Czy to moŜe gdzieś tutaj zepchnęłaś z drogi naszych gości? - Był poza klasztorem po raz pierwszy i wszystko, co wiedział o Krassos, ograniczało się do tego, co widział wieczorem w dniu swego przybycia i podczas dzisiejszej wycieczki do miasta. - Nie - potrząsnęła głową Vavara. - To byłoby zbyt blisko Skala Astris. Wybrałam miejsce oddalone od tutejszych wsi, w połowie drogi między Palataki a klasztorem. Pływy w okolicach Krassos nie są zbyt duŜe, morze jest tam głębokie, a brzeg urwisty. Kiedy zobaczyłam, jak samochód przelatuje nad krawędzią drogi, wiedziałam, Ŝe jeśli jego wrak zostanie zniesiony na morze, przez parę dni nikt nie odnajdzie jego szczątków. Wiedziałam takŜe, Ŝe nikt nie ocaleje! Jednak... - Jednak jeden ocalał - pokiwał głową Malinari. - I to policjant. Czytałaś doniesienia w gazetach? Wygląda na to, Ŝe mieliśmy duŜo szczęścia. - Moje umiejętności, jeśli chodzi o czytanie, są podstawowe - odpowiedziała, kręcąc głową. - Mam siostry, które mi czytają. Masz na myśli, Ŝe ten policjant, niejaki Manolis Papastamos, nie pamięta, co się stało? Tak, chyba mieliśmy szczęście, Ŝe doznał powaŜnych obraŜeń. Ale z drugiej strony to nastąpiło tak szybko... Wątpię, czy zdawał sobie sprawę, co się dzieje. Był zbyt pochłonięty próbą opanowania samochodu, aby miał czas zastanawiać się, co go zepchnęło z drogi! A zresztą jeśli pamięta z tego cokolwiek, dlaczego miałby sądzić, Ŝe to nie był po prostu wypadek? Teraz leŜy połamany w tym szpitalu w Kaväli i jestem pewna, Ŝe ma na głowie inne zmartwienia. Poza tym w samym Krassos, gdzie kupiłam ten samochód, jest kilka innych, identycznych maszyn. Grecy są wyjątkowo próŜni i kiedy tylko mogą sobie na to pozwolić, lubią się pochwalić takim nabytkiem. Bo na tej małej wyspie taki pojazd to symbol statusu społecznego. Poza tym w tym świecie, świecie religijnych głupców, któŜ mógłby pomyśleć o oskarŜeniu zakonnicy? - MoŜe masz rację - wzruszył ramionami Malinari. - Ale moŜe to nigdy nie powinnaś nie doceniać tych ludzi. - Zupełnie jakbyś mówił na podstawie własnego doświadczenia - odparła. - To bez wątpienia wynik twoich przeŜyć w Australii. - Właśnie - powiedział Malinari. - A odpowiadając na twoje pytanie, kto mógłby oskarŜyć zakonnicę. A kto mógłby pomyśleć, aby szukać mnie - lorda Wampyrów - w kasynie, w górskim kurorcie w Australii? A jednak tak było. - Mimo to - powiedziała Vavara - nie przejmuję się zanadto Ŝe ten człowiek przeŜył wypadek. To przecieŜ zwykły policjant! Co mógłby wywnioskować na podstawie tej pijawki?
Ale jeśli chodzi o tę kobietę-patologa - ona musiała umrzeć. Nie mogliśmy sobie pozwolić, aby zameldowała o czymś, co musiało się jej wydać bardzo dziwną anomalią, czymś, co przypominało pijawkę, pasoŜyta znajdującego się w ludzkim ciele, w dodatku znalezionego w tak szczególnych okolicznościach. Zgoda, bylibyśmy bardziej bezpieczni, gdyby zginęli oboje, ale co się stało, to się stało i nie moŜna tego naprawić. Ale powiedz mi, dlaczego szukasz dziury w całym? MoŜe w ten sposób chcesz wyzbyć się odpowiedzialności? Nie myśl, iŜ zapomniałam, Ŝe gdyby nie twoje dziwne upodobania, w ogóle nie miałabym z tym problemem do czynienia. Ciesz się z tego, co osiągnęłam. - Jesteś dzisiaj kłótliwa - powiedział Malinari. - Nie miałem zamiaru cię krytykować. Jedynie przytoczyłem fakty. Ale jeśli ciągle mówisz o moich upodobaniach, niechŜe ci przypomnę twoje własne. Na przykład ta cygańska dziewczyna. Musiałaś wiedzieć, Ŝe uprowadzając ją, naraŜasz się na niebezpieczeństwo. A potem na dodatek pozwoliłaś jej uciec!... Vavara pogrąŜyła się w ponurym milczeniu. Ale po chwili Powiedziała: - Jak juŜ przyznałam, to był błąd. Ale ta dziewczyna była śliczna - taka niewinna i tak bardzo cygańska - a zresztą ja jej tu nie zwabiłam. Nie, to ona odszukała mnie! Przyszła do klasztoru z własnej, nieprzymuszonej woli. A kiedy ją zobaczyłam... nie mogłam jej odprawić. Jej lud, wozy cygańskie i tak dalej Przybyły tutaj promami z kontynentu. Tańczyli dla turystów w tawernach, grali na skrzypcach i na bębenkach. Sprzeda, wali papierowe kwiaty i inne drobiazgi, chodząc od drzwi do drzwi po wioskach i zarabiając nędzne grosze. Powiedział mi to wszystko, kiedy przyszła z kwiatami do klasztoru. Ale sama była jak najpiękniejszy kwiat. Przez kilka dni myślałam Ŝe ją naprawdę kocham. - Piękny kwiat, mówisz? - powiedział Malinari. - Więc spiłaś z niego nektar. Wprawdzie ton był cierpki, ale uwaga nie była szczególnie zjadliwa. W kaŜdym razie Vavara nie wyglądała na uraŜoną. Niedbale wzruszywszy ramionami, powiedziała: - Trochę wzięłam i trochę dałam. Myślałam, Ŝe została zniewolona - w istocie została zniewolona do pewnego stopnia - ale zew jej ludu okazał się silniejszy. Jeszcze parę dni i byłaby moja na zawsze... ale stało się inaczej. Mówię ci, Malinari, ta dziewczyna miała w sobie cygańską krew z Krainy Słońca! A jeśli chodzi ojej ucieczkę, nie tyle uciekła, co po prostu odeszła. Trochę otumaniona - ale panująca nad swym umysłem i wolą - opuściła mnie. I myślę, Ŝe dobrze się stało; chodzi mi o to, Ŝe pod koniec wszystko się wyrównało. Gdyby tu została, z pewnością nadeszłaby taka chwila, Ŝe uznałabym jej obecność za... obraźliwą. A
opuszczając mnie, po prostu przyśpieszyła swój koniec. Tak to było. Co powiedziawszy, nie ukrywam, Ŝe popełniłam błąd. Zjechali z głównej drogi, skręcili w prawo, na starą drogę dojazdową do Palataki i zaczęli się wznosić na strome wzgórze wąską, zygzakowatą drogą gruntową. Była pokryta mchem, po obu jej stronach rosły gęste zarośla, a spod popękanej powierzchni wystawały korzenie i pnącza jakichś roślin. Kierująca samochodem zakonnica wrzuciła pierwszy bieg i posuwała się naprzód bardzo ostroŜnie. Kiedy z mroku wyłoniły się ciemne sylwetki wieŜyczek Palataki, Malinari od razu zrozumiał, dlaczego miejscowi woleli od tego miejsca trzymać się z daleka. Powietrze rozświetlały błyski robaczków świętojańskich, które wyglądały jak wyrzucone niedopałki papierosów. Mimo Ŝe tegoroczne lato było wyjątkowo długie i jeszcze nie spadły pierwsze deszcze, wokół czuło się wilgoć, a w powietrzu unosił się zapach zgnilizny. Poprzednio Malinari powiedział, Ŝe Palataki „nie pasuje” do otoczenia, a teraz zobaczył, Ŝe nawet wzgórze, na którym wznosiła się budowla, robiło takie samo wraŜenie- Na tej wyspie pełnej słońca - powiedziała Vavara z uśmiechem, a jej zęby zabłysły w mroku - jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie czuję się naprawdę dobrze. Zrozumiał, co miała na myśli, i odpowiedział: - Ma zdecydowanie wyjątkową atmosferę. Nie ma niczego takiego w Krainie Gwiazd, a mimo to nigdy nie czułem się bliŜej domu. No, moŜe w Rumunii. Ale to zrozumiałe. - Kiedy zobaczyłam to po raz pierwszy - powiedziała Vavara - i dowiedziałam się, Ŝe jest na sprzedaŜ, po czym zwiedziwszy budowlę, odkryłam jej lochy i stare szyby kopalniane wiedziałam, Ŝe muszę ją mieć. - Ale z drugiej strony - powiedział Malinari - gdybym był młodym Grekiem i szukałbym miejsca, gdzie mógłbym zaprowadzić swoją kochankę, to miejsce byłoby idealne. - Istotnie - powiedziała Vavara. - I faktycznie, co odwaŜniejsi młodzi ludzie odwiedzali to miejsce od czasu do czasu. Ale zajęłam się tym juŜ dawno temu. Chodź, a pokaŜę ci, czym jeszcze się zajęłam... Samochód wjechał na płaski podjazd, a okryta kapturem blada zakonnica wysiadła, aby otworzyć bramę w wysokim ogrodzeniu z metalowych prętów obciągniętych zardzewiałą siatką. Na ziemi, na wysokości kostek, kłębiła się mgła, która wydawała się wydobywać - nie, ona rzeczywiście wydobywała się - z samej ziemi. Vavara skinęła głową, gdy Malinari spojrzał na nią, jakby szukając potwierdzenia tego, co podejrzewał. - O tak! - westchnęła, a jej oczy zabłysły czerwonym blaskiem. - To dojrzewa tam, na dole. Jeszcze najwyŜej kilka tygodni.
Po czym samochód znów ruszył i Palataki wyłoniło się z mroku w całej okazałości. Kiedy samochód zatrzymał się przed wielkimi wrotami zabezpieczonymi taśmami z metalu, Malinari wysłał do wnętrza swe mentalne sondy. - Tam ktoś jest! - wykrzyknął, ale po chwili rozpoznał telepatyczną sygnaturę tej istoty. - Ach tak! - powiedział. - To twój człowiek... - Tak, to Zarakis - odparła. - Mój najlepszy porucznik, Zarakis Mocksthrall z Krainy Gwiazd. Opiekuje się tym miejscem, a sama jego obecność odstrasza nieproszonych gości.Kiedy wysiedli z samochodu - razem z zakonnicą - Malinari zauwaŜył, Ŝe ta wciąŜ drŜy. Faktycznie ledwo trzymała się na nogach. - Madame? - odezwał się niski głos dochodzący z pogra, Ŝonego w cieniu sklepionego przejścia. Stanął w nim Zarakis równie wysoki jak Malinari, ale jego oczy były Ŝółte, w przeciwieństwie do gorejących czerwienią oczu lorda. Tutaj, w Palataki, wampiry mogły trochę się rozluźnić i przyjąć swój naturalny wygląd. - Zarakis - powiedziała Vavara do zgiętego w ukłonie porucznika. - OdpręŜ się. Jest ze mną lord Malinari, chcemy obejrzeć piwnice i tunele. Czy tam, na dole, wszystko w porządku? - Tak, wszystko w porządku - potwierdził. - Jesteś głodny? - Twoje kobiety codziennie przynoszą mi jedzenie - odparł. - Jestem im za to wdzięczny. Potrząsnęła głową niecierpliwie. - Nie, nie zrozumiałeś mnie. Pytałam, czy jesteś... głodny. - Zawsze, madame! - Oczy rozszerzyły mu się na samą myśl tego, co się kryło za jej pytaniem. Wskazując zakonnicę, Vavara powiedziała: - Więc kiedy zejdziemy na dół, posil się. A jeŜeli masz ochotę, zaspokój i inne potrzeby. Spędzimy na dole trochę czasu. Teraz Malinari zrozumiał, dlaczego zakonnica drŜała ze strachu, ale docenił teŜ troskę Vavary o dobro porucznika. Następnie, kiedy Zarakis wymruczał podziękowania, ruszając szparko w stronę zakonnicy, Vavara zatrzymała go w pół kroku, ostrzegając: - Zarakis! Nie pij tyle, Ŝeby potem zemdlała z osłabienia. Boja takŜe jej potrzebuję. Prowadzi mój samochód. Po czym odwróciła się i ruszyła przez wielkie drzwi, a Malinari za nią...
Na dole znajdował się prawdziwy labirynt wielkich komnat. Wiodące do nich drzwi zwisały na zardzewiałych zawiasach, schody zapadły się niebezpiecznie, a całe pozostałe wyposaŜenie, nawet wykładziny ścian, zostało rozkradzione dawno temu. Część desek podłogowych wyrwano, a pozostałe były przegniłe. Wszędzie ziały wielkie dziury, a kiedy Vavara ruszyła dalej, ostrzegła Malinariego, Ŝe w niektórych miejscach podłoga moŜe się załamać pod jego cięŜarem. - Górne piętra są w jeszcze gorszym stanie - oznajmiła - a strych nadaje się tylko dla nietoperzy. Ale na dole... piwnice zostały wykute w skale, a tunele przywodzą mi na myśl podziemia mego zamczyska w Krainie Gwiazd. A poniewaŜ nie było tam niczego, co moŜna by zniszczyć lub ukraść, widać jedynie niszczące działanie czasu. I poprowadziła go w dół, w ciemność. Brak światła nie miał dla nich Ŝadnego znaczenia. Widzieli w nocy równie dobrze jak w dzień. Ale kiedy zeszli jeszcze niŜej, omijając miejsca, gdzie zapadł się strop, Vavara zapaliła pochodnię, wyjąwszy ją z uchwytu w ścianie. - Widzisz, jak płomień odchyla się do tyłu? - zapytała. - Prąd powietrza - powiedział Malinari. - Ten szyb ma więcej niŜ jeden wylot. - W zatoce, ponad lustrem wody - powiedziała Vavara. - To moja kryjówka, moja droga ewakuacyjna, gdybym jej kiedykolwiek potrzebowała. W jaskini, powyŜej poziomu wody, trzymam łódkę. A zaraz za tym zakrętem... Poprowadziła swego gościa do pieczary i tam zobaczył to, co się w niej znajdowało... - Kim były? - zapytał po chwili Malinari. - Nie potrafisz odgadnąć? Ty, z tym twoim okrzyczanym mentalizmem? - Ty wiesz lepiej - powiedział. - Ja potrafię tylko czytać w umysłach, które istnieją. Ale tutaj... one juŜ nie istnieją. - Jedną z nich była matka przełoŜona klasztoru - odpowiedziała Vavara. - Druga to kobieta, którą zwerbowałam jeszcze w Rumunii, kiedy przybyliśmy do tego świata. Dobrze mi słuŜyła, nauczyła mnie języka greckiego i wyjaśniła wiele rzeczy, które sprawiały mi trudności. Ale nigdy nie przestała szlochać; ani w dzień ani w nocy nie mogłam się uwolnić od jej zawodzenia i jęków! Więc postanowiłam skrócić jej cierpienia. Ha! - I to był jedyny powód? - spytał Malinari. - Bo jeśli nie zawodzi mnie pamięć, była teŜ bardzo ładna... - To takŜe! - przyznała Vavara. - Tak czy owak jest tutaj.
Kiedy tam stali, po pokrytej kurzem podłodze popełzło w ich stronę kilka fioletowoszarych wąsów, aby zbadać, kim są przybysze z zewnątrz, ChociaŜ były w nich tylko resztki wampirzych instynktów, Malinari odebrał mgliste pytanie: MoŜe to najście oznacza coś do jedzenia... Ale kiedy Vavara tupnęła nogą i krzyknęła - a Malinari wysłał swe mentalne sondy wijące się wąsy szybko się cofnęły wtapiając się z powrotem w dzieło Vavary - ruchliwy dywan galaretowatej, metamorficznej breji, pokrywającej podłogę i jakby wypływającej z dwóch wyschniętych na wiór pochylonych postaci, które zdawały się opierać o ścianę. Otaczały je kołem przysadziste, czarne grzyby, których kapelusze lekko lśniły wskutek pokrywającej je gęstej wydzieliny. A unosząca się nad tym wszystkim mgła sięgała aŜ do sufitu, wnikając we wszystkie szczeliny i pęknięcia skały. - Wygląda na to, Ŝe poradziłaś sobie... bardzo dobrze! - powiedział Malinari. Naprawdę bardzo dobrze. Vavare jego słowa napełniły dumą. Wiedziała bowiem, Ŝe były szczere i Ŝe jego podziw był autentyczny. A takŜe jego zazdrość: Ŝe miała to, czego on juŜ nie posiadał, bo zabrano mu to i zniszczono w Australii...
Wracając do klasztoru, Malinari powiedział: - Czegoś tu nie rozumiem. - Tak? - Sara - ta, która, hm, wypadła z okna klasztoru - miała pijawkę. Oczywiście była jedną z pierwszych, jakie zwerbowałaś, ale mimo wszystko jak to moŜliwe, Ŝe ta pijawka rozwinęła się w tak krótkim czasie? - Ona dostała moje jajo - powiedziała Vavara. - Naprawdę? - powiedział Malinari. - Czy to jeszcze jeden błąd? Nie rozumiem, dlaczego właśnie ona była twoją pierwszą kandydatką! W odpowiedzi Vavara tylko uśmiechnęła się. - To zmusza mnie do zadania następnego pytania - powiedział Malinari. - Zarakis przez długi czas był twoim męŜczyzną. Idealnie by się nadawał do produkcji grzybów wytwarzających zarodniki. A teraz, kiedy Sara nie Ŝyje, byłby dla ciebie jedynym wyborem, bo kto jeszcze mógłby być źródłem takich upraw? - KaŜdy nosiciel pijawki - odparła Vavara - albo kaŜde dziecko krwi, córka lub syn. Albo wreszcie kaŜdy porucznik, który Ŝył dostatecznie długo i awansował dotąd, aŜ osiągnął odpowiedni stopień przygotowania. Jak na przykład twój pemetrakis.
- Właśnie! - powiedział Malinari. - Demetrakis narodził się z mego skrzeku w Xanadu. Ale jak widzę, Zarakis Ŝyje, a twoje jajo zostało utracone. Więc w jaki sposób...? - Utraciłam jedno jajo, dając je Sarze - powiedziała Vavara. - Ale pierwsze z nich złoŜyłam w matce przełoŜonej. - Pierwsze z...? - Malinari zrozumiał, co to znaczy, ale nie mógł się z tym pogodzić. Nie w wypadku Vavary. - MoŜe powinnam bardziej panować nad swymi uczuciami, tak? - powiedziała. Wygląda na to, Ŝe gdy moje uczucia wymykają się spod kontroli, wówczas... - Wzruszywszy ramionami, zamilkła. Ale Malinari zrozumiał ją doskonale. - Ty? - powiedział. - Jesteś matką? Matką wampirów? - I matką przełoŜoną - zaśmiała się Vavara. - I nie jesteś... wyczerpana? - Malinari był zaszokowany. Znał bowiem tę legendę: bardzo rzadko lady Wampyrów moŜe zostać matką, istotą obdarzoną nie jednym, ale wieloma jajami. A kiedy zostają wydalone w jednym, wielkim wyrzucie, matka jest tak wyczerpana, Ŝe staje się jak pomarszczona, pusta torba i naprawdę umiera. Taka jest kolej rzeczy, mówiła legenda, matka moŜe się narodzić tylko podczas jakiejś wielkiej, krwawej wojny, gdy gatunek zostanie bardzo przetrzebiony i wymaga niezwłocznego „uzupełnienia”, a wtedy jeden wyrzut moŜe dać początek setce wampirów. Vavara takŜe znała tę legendę i powiedziała: - To chyba jest odpowiedź. Tu, w tym świecie, jesteśmy tak nieliczni, Ŝe fakt ten musiał uruchomić we mnie ów proces. Ale w moim wypadku wytwarzam jaja po jednym, zaleŜnie od mojej woli. Więc nie licz na to, Ŝe sflaczeję, uschnę i umrę, Malinari! Jestem tak samo mocna jak zawsze. Tak więc to było coś nowego. Malinari rozmyślał nad tym przez całą drogę do klasztoru. Vavara matką wampirów, zdolną do powoływania ich do istnienia, kiedy zapragnie. I to nie tylko zwykłych wampirów, lecz takŜe Wampyrów! Całe hordy lordów i ladies cały czas kiełkują w jej ciele, dzięki jej zmutowanej pijawce! Bacząc, by jego osłony były szczelne, Malinari pomyślał: Ale tak nie będzie, moja w tym głowa. Ten nowy świat ma być wypełniony dziećmi krwi Vavary, Wampyrami juŜ od początku ich istnienia? Czy będzie tam miejsce dla mnie? Czy będzie tam miejsce dla kogokolwiek innego? Bardzo w to wątpił, ale nie uczynił Ŝadnej uwagi... po co ma jej podsuwać pomysły? Starając się o tym na razie nie myśleć, Malinari zmienił temat, pytając: - Jesteś zadowolona z tego, co tu osiągnęłaś?
- W zasadzie tak - odpowiedziała. - Kiedy zarodniki dojrzeją i zostaną uwolnione, moje zakonnice poniosąje w świat. Te kobiety pochodzą z róŜnych stron i nasiona wampiryzmu powrócą wraz z nimi do ich korzeni. A do tego czasu zakonnice będą zaspokajać moje potrzeby. Wykorzystuję je kolejno i za kaŜdym razem stają się coraz bardziej ode mnie uzaleŜnione. Jak więc widzisz, jeśli nie liczyć tej cygańskiej dziewczyny, wszystko przebiega w najzupełniejszym porządku i zgodnie z moimi planami. To znaczy dopóki ty się nie zjawiłeś. - Co? - Malinari udał, Ŝe poczuł się dotknięty. - Czy zawsze będziesz mi wypominać, Ŝe przybyłem do ciebie po pomoc? Powiedz mi, jak zdołałabyś kupić ten samochód, nie wspominając o Palataki, gdybym nie przysyłał ci pieniędzy? Wszelkie dochody - pieniądze zarobione przez twoje siostry na robótkach ręcznych i innych bibelotach dla turystów skończyły się, kiedy musiałaś zamknąć klasztor z obawy przed wścibskimi spojrzeniami. Jak wiele z tego, co osiągnęłaś, byłoby moŜliwe bez moich pieniędzy? - Masz na myśli pieniądze Jethra Manchestera? - Czyjekolwiek - powiedział Malinari. - I nie zapominaj, Ŝe to ja znalazłem sposób, aby je przekazać. - Jestem ci za to wdzięczna - powiedziała. - I pomogę ci, jak będę mogła. Ale zrozum, Malinari, Ŝe to, nad czym tutaj pracuję, jest moje i tylko moje: klasztor, moje kobiety, Palataki i to, co dojrzewa w piwnicach - wszystko. Więc jeśli naprawdę pragniesz, abyśmy pozostali przyjaciółmi, opracuj swoje plany, powiedz, czego potrzebujesz i co mogę ci dać, po czym znikaj! Malinari odwrócił się od niej. - Taka jesteś po pięciuset latach przyjaźni? - Większą część tego czasu spędziliśmy zatopieni w lodzie - przypomniała. - I to takŜe była twoja wina! - Kiedy nie odpowiedział, westchnęła i powiedziała: - Nephran, sam powiedziałeś, Ŝe pokrzyŜowano ci plany. Więc teraz musisz to przezwycięŜyć. Zacznij od nowa i tym razem dopilnuj, aby odnieść ostateczne zwycięstwo. Ale zrób to gdzie indziej. A jeśli się obawiasz, Ŝe w międzyczasie cię wyprzedzę, daj sobie spokój. Ten świat jest ogromny i starczy miejsca dla nas wszystkich... co najmniej na sto lat. - Więc - powiedział kwaśno - mówisz, Ŝe mając tak wiele zarodników pod Palataki, nie dasz mi odcisnąć własnego piętna choćby na kilku z nich? Więc muszę zacząć naprawdę od nowa? Sam? - Właśnie tak.
- A jeŜeli ty w nieprzewidywalnej, ale całkowicie realnej przyszłości doznasz podobnego nieszczęścia, co wtedy? Znowu zwrócisz się do mnie o pomoc? Mam nadzieję, Ŝe nie! - Nic takiego się nie stanie. - Ja teŜ kiedyś byłem podobnego zdania - powiedział Malinari. - I spójrz, co się stało. Mogę cię zapewnić, Ŝe w tym momencie, w Londynie, pewni ludzie spiskują przeciwko nam. W jaki sposób uniknęli moich pułapek w Xanadu... nie mam pojęcia, ale jestem pewien, Ŝe im się udało. Echa ich umysłów są słabe i odległe - moŜe nawet stosują osłony, bo ich umiejętności, jak na zwykłych ludzi, są nadzwyczajne - ale skoro raz ich juŜ wywęszyłem, jestem w stanie wyczuć ich i teraz. I powiem ci jeszcze coś: był wśród nich ktoś obdarzony Mocą, jakiej nie odczuwałem od czasu... od czasu... - Zamilkł i zapanowała cisza. - Masz na myśli ten Wydział E? - Vavara wzruszyła ramionami. - Zamierzam uknuć własny spisek i jutro moi „agenci specjalni” - dwie z tych sióstr, które ostatnio tak mi się przysłuŜyły - lecą do Londynu, gdzie mają odszukać Szwarta. Razem z nim spróbują umieścić parę przeszkód na drodze tego Traska. Czy w Krainie Gwiazd siedziałam bezczynnie, gdy wrogowie knuli intrygi? Nigdy! Tu takŜe nie zamierzam pozostać bezczynna. Ale sama nie wezmę w tym udziału. - Doskonale! - powiedział Malinari, ale bez przekonania, i Więc wygląda na to, Ŝe przewidziałaś wszystko. - Tak - uśmiechnęła się Vavara. - To denerwujące, co? *** Dotarli do klasztoru, i wjechali do środka przez wielką bramę. W chwilę później, kiedy wysiedli z samochodu, Vavara rzekła: - Przepraszam cię, ale teraz muszę się zająć paroma sprawami. - Wiem - powiedział Malinari. - Bo w tej tawernie prawie nie tknęłaś jedzenia. - Ty takŜe - odparła. - Ale tutaj, u siebie, przynajmniej nie będę głodna. Rozumiesz? Nie ma to jak we własnym dworze i na własnym wikcie, prawda, Nephran? - Zabraniasz mi skorzystać z twoich kobiet? - Absolutnie. Tak czy inaczej, Malinari, powinieneś ruszać w drogę. A jeśli chodzi o Wydział E, to tylko sprawia, Ŝe jestem teraz jeszcze bardziej zdecydowana. Wydaje mi się, Ŝe to ty jesteś ich prawdziwym celem, nie ja, i nie chcę, aby podąŜając twoim tropem, dotarli do mnie...
Kiedy Malinari znalazł się sam, przez jakiś czas chodził po pokoju tam i z powrotem. Ale potem stanął przy oknie, aby wysłać swe mentalne sondy przez pogrąŜoną w mroku wyspę i po chwili zmarszczył brwi. Gdzieś tam był umysł, który bez trudu rozpoznał. Dokładnie go namierzył i... Był to młody Grek, w nabijanej ćwiekami skórzanej kurtce, który włókł się noga za nogą do domu... Pchał przed sobą cięŜki, mokry motocykl... I był sam... Jego tak zwani przyjaciele zostawili go i pojechali do Krassos, aby poszukać jakiejś przygody... Przeklinał swoje buty; wyglądały porządnie i były idealne do jazdy motocyklem, ale zupełnie nie nadawały się do chodzenia... Droga wiodła teraz pod górę i jakŜe tęsknił do chwili, gdy zacznie opadać! Szkoda - pomyślał Malinari - Ŝe nigdy nie dotrze do domu. Szkoda? Właściwie, to nie. Znad oceanu nadleciał ciepły powiew. Malinari szybko zrzucił ubranie, wszedł na parapet i wychylił się na zewnątrz. Wokół wieŜyczek klasztoru unosiła się chmura małych śródziemnomorskich nietoperzy. Były niesłyszalne dla ludzkiego ucha, ale Malinari słyszał je doskonale. Ich piski wydawały się go wzywać... Z przekrwionymi oczyma, które płonęły jak latarnie, poddał się przemianie. I w następnej chwili wielki nietoperz albo coś co go przypominało, uniósł się w powietrze. CóŜ, był w potrzebie. A jeśli to przysporzy Vavarze kłopotów co z tego? Przedstawiła swój punkt widzenia i teraz to będzie jej zmartwienie. Węsząc w powietrzu, Malinari skierował się w głąb lądu i poszybował w kierunku swego celu... X Kavàla - Krassos - Szeged Samolot linii Suntours, którym lecieli Ben Trask i David Chung, wystartował z lotniska Gatwick z czterdziestopięciominutowym opóźnieniem i wylądował w Kavàli o 13.30 miejscowego czasu. Jeśli dwójka „turystów” myślała, Ŝe w Londynie było ciepło, jak na tę porę roku, błyskawicznie zmienili zdanie, kiedy znaleźli się w hali gorącego jak piekarnik greckiego lotniska. W porównaniu z tym w Londynie było wręcz chłodno. Po zameldowaniu się u przedstawiciela linii, którym okazała się młoda kobieta, zmęczona niekończącym się potokiem turystów (wachlowała się kawałkiem tektury, rozpaczliwie próbując się nie pocić), wykręcili się od zaplanowanej wycieczki promem z Keramoti do Krassos, mówiąc jej, Ŝe dalej pojadą sami, a później skontaktują się z nią w
miejscu zakwaterowania. Następnie - nie wiedząc, Ŝe właśnie Krassos okaŜe się celem ich podróŜy - wzięli taksówkę do szpitala w Kavàli. Szpital znajdował się w połowie drogi między lotniskiem a portem Keramoti na wybrzeŜu Morza Śródziemnego i podobnie jak lotnisko był przeznaczony dla wojska. W przyszłości, w razie wystąpienia jakiegoś sporu granicznego czy teŜ wojny z Serbią lub Turcją, miał słuŜyć rannym Grekom, którzy następnie byliby ewakuowani do Kavàli. PodróŜ była na szczęście krótka - tylko kilka minut - ale klimatyzacja staroświeckiej taksówki juŜ dawno temu przestała działać i nawet przy otwartych oknach w jej wnętrzu było jak w szybkowarze. ChociaŜ Minister Odpowiedzialny w pewnej mierze utorował im drogę, zatrzymano ich przed bramą szpitala, sprawdzono dokumenty, wykonano telefon do ochrony i dopiero wtedy zmęczony Ŝołnierz wyszedł z budki straŜniczej, niechętnie podniósł pomalowaną w pasy barierkę i pozwolił im wjechać na teren szpitala. W końcu, kiedy Trask wręczył taksówkarzowi suty napitek kaŜąc mu czekać aŜ do odwołania, weszli do wielkiego, surowego bloku pomalowanego w biało-niebieskie kwadraty, w którym siostra, czekająca na nich w recepcji, poszła wraz z nimi białym korytarzem, prowadząc ich do pokoju, gdzie leŜał inspektor Papastamos. Na krześle, ustawionym przed drzwiami pokoju, siedział potęŜnie zbudowany męŜczyzna w cywilu z rękami skrzyŜowanymi na piersi. Krzesło balansowało na tylnych nogach, opierając się o ścianę, a męŜczyzna to pochylał się w przód, to w tył, kiwając się miarowo. W ten sposób zajmował czymś umysł, bo na jego obliczu malował się wyraz kompletnego znudzenia. Ale gdy Trask, Chung i siostra podeszli bliŜej, męŜczyzna nagle poderwał się na nogi i zwrócił w ich stronę. Od razu stało się oczywiste, Ŝe był to policjant. Trask, jako szef Wydziału E, miał często do czynienia z policją i wedle jego zdania wszyscy policjanci „wyglądali tak samo”. Od Tuluzy do Timbuktu i niezaleŜnie od swej narodowości. Trask rozpoznawał ich na milę. Ale ten policjant nie pozostawił im Ŝadnych złudzeń, odsunął marynarkę i pokazał odznakę, mówiąc: - Anglicy? „Pozdrowienie” było obcesowe, ale zarazem dowodziło, Ŝe na nich oczekiwał. - Jestem Ben Trask, a to jest David Chung - powiedział Trask. - Przyszliśmy się zobaczyć z inspektorem Manolisem Papastamosem.
Policjant, budową przypominający taran, wielką dłonią odsunął marynarkę jeszcze bardziej, odsłaniając kolbę pistoletu tkwiącego w zawieszonej na ramieniu kaburze. Lekko przechylając głowę na bok, mruknął: - Zobaczyć wasze dowody toŜsamości, proszę. Siostra zaczęła coś wyjaśniać po grecku, gdy z pokoju dobiegł zaniepokojony głos: - Trask? Ben Trask? Czy to ty? Dzięki Bogu! Andreas zaraz cię wpuści... a moŜe nie! W następnej chwili otworzyły się drzwi szarpnięte od wewnątrz i Andreas odsunął się na bok. W drzwiach stał inspektor Papastamos. Upłynęło juŜ wiele lat, ale pomimo skaleczeń i bandaŜy podrywających twarz Papastamosa Trask poznał go natychmiast. Koszula inspektora była rozpięta, a pod spodem jego klatkę piersiową pokrywały bandaŜe. Lewą część twarzy pokrywały rany biegnące od brody do kości policzkowej, a lewe ramię spoczywało na temblaku, aby odciąŜyć pęknięty obojczyk. Wyglądał zdecydowanie starzej - i tak być powinno, pomyślał Trask, myśląc o tych wszystkich latach jakie minęły - i najwyraźniej był bardzo osłabiony. Ale to był Manolis. Rozpoznali się w tej samej chwili. Rzuciwszy okiem na Traska i ujrzawszy stojącego obok Chunga, Grek powiedział; - Wasza dwójka wciąŜ wygląda tak samo! No, moŜe trochę starzej, co? - Podszedł, aby uściskać Traska, ale zmienił zdanie i skrzywił się przepraszająco. - To te Ŝebra. Niektóre tylko stłuczone, inne złamane, i nie nadają się do uścisków. Wejdźcie do środka! W pokoju, przy stole, na którym leŜała talia kart, siedziało jeszcze dwóch policjantów. Na stole widać było takŜe małą kupkę pieniędzy oraz butelkę ouzo i kilka kieliszków. Trask od razu się odpręŜył. - Widzę, Ŝe nie tylko my jesteśmy wciąŜ tacy sami! - Mocno, ale ostroŜnie uścisnął dłoń Papastamosa. - Wiadomość, którą otrzymałem... myślałem, Ŝe jesteś w bardzo kiepskim stanie! - Byłem - odparł tamten. Ale powitalny uśmiech po chwili zmienił się w grymas. Ben, muszę z tobą pomówić - opowiedzieć ci róŜne rzeczy - i to zaraz, bo nie mamy czasu do stracenia. - Wiem - odparł ponuro Trask. - Od chwili gdy otrzymaliśmy od ciebie wiadomość, a właściwie nawet wcześniej, wiedziałem, Ŝe masz tutaj jakieś kłopoty. - Masz na myśli ten szczególny rodzaj kłopotów? - Papastamos popatrzył na swoich ludzi, ale najwyraźniej nie wiedzieli, o czym mówi.
- Właśnie - powiedział Trask. - Ten sam, z którym mieliśmy do czynienia juŜ przedtem. Papastamos wydał westchnienie ulgi. - Więc moŜe mimo wszystko nie jestem ogarniętym obsesją szaleńcem! Ale podczas tej rozmowy chyba będziemy potrzebowali spokoju, prawda? Ci ludzie nie mówią zbyt dobrze po angielsku, ale lepiej nie ryzykować, co? Powiedział coś szybko, kategorycznym tonem, do swoich ludzi, detektywów ze swego wydziału w Atenach. Bez słowa wstali i opuścili pokój. - Tak jest lepiej. - Papastamos poprosił, aby goście usiedli, nalał ouzo i zaczął chodzić po pokoju, cały czas mówiąc. I bez zbędnych ceregieli opowiedział im, co się wydarzyło aŜ do chwili, gdy jego samochód został zepchnięty z urwiska. - I udało ci się przeŜyć? - Chung pokręcił głową, nie potrafił ukryć zdumienia. Ale po chwili opanował się i powielaj. - Tak, oczywiście! Ale jak? - Mój pas bezpieczeństwa - powiedział Manolis. - Nie zapiąłem go, dzięki Bogu! Pamiętam, Ŝe spadając uderzyliśmy w coś, raz, drugi... nie wiem, nie potrafię powiedzieć. Samochód wirował w powietrzu. A potem wyrwało drzwi i wypadłem na zewnątrz. Spadałem, myśląc: Manolis, jesteś trup! A potem... nic. Jacyś ludzie w łodzi rybackiej byli akurat w pobliŜu urwiska i widzieli, jak samochód spada. Wyciągnęli mnie z morza. Ale Eleni - zginęła. Woda jest w tym miejscu bardzo głęboka... - A potem? - zapytał Trask. - Potem ocknąłem się w Krassos, w szpitalu. Jestem cały potłuczony: Ŝebra, obojczyk, szczęka i inne skaleczenia. Trochę wariuję, wiecie? Bo pamiętam, ale nie mogę powiedzieć. Nie o tym, co podejrzewam! Przenieśli mnie tutaj, na oddział dla ludzi cierpiących na nerwicę frontową. To dobrze, bo chcę być z dala od Krassos! Kiedy znów zacząłem rozumować logicznie, wezwałem was. Trask skinął głową i powiedział: - Odgadłeś, z czym masz do czynienia, i wiedziałeś, z kim się najpierw skontaktować. - Nie najpierw - potrząsnął głową Manolis. - Najpierw zadzwoniłem do biura w Atenach, Ŝeby jak najszybciej przysłali mi obstawę! - Myślałeś, Ŝe oni - kimkolwiek są - mogą cię ścigać - powiedział Chung. - Właśnie. A ta rzecz... nie chciałem, Ŝeby zaczęła mnie prześladować! - Manolis zadygotał. - Nie wtedy, gdy jestem taki osłabiony, pozbawiony ochrony. Ale to miejsce, ten szpital - kiwnął głową z uznaniem - jest bezpieczny, tak myślę. A moi ludzie są dobrzy. Ta uwaga podsunęła Traskowi pytanie.
- Jak wiele twoi ludzie wiedzą na ten temat? - To było bardzo waŜne. - Tylko to, Ŝe miałem wypadek i potrzebowałem pomocy Ale jak miałem im powiedzieć? To znaczy - gdyby wiedzieli co myślę - jak mógłbym im to wyjaśnić? - Nie mógłbyś - Trask potrząsnął głową. - W Ŝaden sposób. Jestem pewien, Ŝe twoi ludzie są bardzo dobrzy, ale nawet gdyby ci uwierzyli - zwłaszcza gdyby uwierzyli w to, co podejrzewasz - to by naraziło na szwank całą operację. A Wydział E prowadzi śledztwo w tej sprawie juŜ od dawna. Po czym, tak zwięźle i szybko, jak to było moŜliwe, opowiedział Manolisowi, co się wydarzyło, i przedstawił rolę Wydziału E w całej sprawie. - Więc wszystko jest na twojej głowie - powiedział Grek. - Mieliśmy nadzieję, Ŝe część zostawimy tobie - powiedział David Chung. - Ale nie w tej sytuacji. - Hej, ja Ŝyję! - powiedział Manolis. - Powodem, dla którego to zostawiłem, jest to, Ŝe zostałem powaŜnie ranny i wskutek tego zgubiłem trop. Czekałem tutaj na was, jestem na miejscu zdarzeń. Więc chcecie część tej sprawy zostawić mnie? Tak? Doskonale! Zróbcie to! Na to czekałem! Pracowaliśmy razem juŜ przedtem i teraz będziemy pracować razem znowu. Myślicie, Ŝe chcę mieć te świństwa w Grecji? Na greckich wyspach? Te vrykoulakasl - Jego angielszczyzna stawała się coraz mniej zrozumiała, w miarę jak rósł jego gniew. - Manolis, uspokój się - powiedział Trask - i pomyśl. ChociaŜ bez dwóch zdań Ŝyjesz, nie jesteś w najlepszej formie. Spójrz na siebie... Jesteś porządnie poobijany. I jestem pewien, Ŝe nie zapomniałeś, jak to było na Halki, na Rodos i na Kàrpathos. Z Janosem Ferenczym i jego potworami. Nie chciałbyś chyba hamować naszych działań, prawda? - Chcę robić, co będę w stanie! - oświadczył inspektor. - Doskonale - powiedział Trask i opowiedział mu o transferach znacznych sum pieniędzy ze szwajcarskich rachunków Jethra Manchestera do jakiegoś banku w Grecji. Zakończył, mówiąc: - Dowiedz się, jaki to bank, a oddasz nam wielką przysługę. - I sobie - potwierdził Manolis. - Oraz Grecji i całemu światu! Ale myślę, Ŝe będę to mógł uczynić stąd. MoŜecie poczekać? Trask potrząsnął głową. Nie, ruszamy w dalszą drogę. Ale weźmiemy twój numer i będziemy w kontakcie, informując cię, gdzie jesteśmy. W ten sposób zawsze będziesz mógł nam dać znać, jeŜeli czegoś się dowiesz. - A kiedy poczuję się trochę lepiej? Kiedy juŜ pozbędę się tych bandaŜy, wtedy moŜe...?
- Oni wiedzą, jak wyglądasz - przerwał Trask. - Te potwory, które ci to zrobiły. - Była to tylko wymówka, poniewaŜ oni wiedzieli takŜe, jak wygląda Trask, ale szef Wydziału E nie chciał, Ŝeby Manolis znów ucierpiał, i to moŜe bardziej niŜ poprzednio. Manolis zagryzł wargi, odetchnął głęboko i na koniec mruknął rozczarowany: - Ja... ja czuję się bezuŜyteczny! - I w typowym dla Greków geście wyrzucił ręce w górę. - Przeciwnie - powiedział Trask. - Wszystko, co nam opowiedziałeś, potwierdza w całej rozciągłości nasze podejrzenia. - Ha! - powiedział Manolis. - Dobra. - Ale nie wyglądał na przekonanego. - Czy jest jeszcze coś, co chciałbyś nam powiedzieć, zanim się poŜegnamy? - zapytał Trask. - Powiedzieć, nie - ale pokazać. - I Manolis zgarnął ze stołu karty, kładąc na nim mapę Krassos. Mapa była tania i niezbyt dokładna, pokazywała miejsca waŜne z punktu widzenia historycznego i archeologicznego, jak równieŜ miejscowe hotele i tawerny oraz tak zwane złote plaŜe; krótko mówiąc, był to przewodnik czy rodzaj pułapki dla turystów. - Czy uwierzysz - powiedział Chung - Ŝe mieliśmy się udać właśnie na Krassos? - Na tę wyspę? - Manolis wlepił w niego wzrok, przypomniawszy sobie o jego osobliwych zdolnościach. - Coś, hm, zlokalizowałeś? Na Krassos? - Jeszcze nie - odpowiedział z Ŝalem Chung. - MoŜe później. - Jesteśmy turystami - wyjaśnił Trask. - Aha! To wasza przykrywka. Ale Krassos? Wiedzieliście, ze tam trzeba pojechać? - To zbieg okoliczności - odparł Trask. - Tak czy owak teraz juŜ nie zdąŜymy na prom. - Za parę godzin będzie następny - powiedział Manolis - jeszcze przed nocą. Ale Ben, ta wyspa - Krassos - to bardzo niebezpieczne miejsce dla takich ludzi jak wy. Właściwie dla wszystkich! Macie jakieś wsparcie? - Wkrótce będziemy mieli - powiedział Trask. Manolis kiwnął głową. - Mam nadzieję, Ŝe bardzo wkrótce! Ale to nie będzie Nekroskop, co? Nie Harry Keogh. Ach, to był ktoś! Ten człowiek... mamy się za bardzo odwaŜnych, tak? - Wypiął pierś, wykrzywił się i stanął w swobodnej pozie. - Ale ten Harry... przy nim jesteśmy wszyscy jak patentowane tchórze. - Był o wiele za odwaŜny - powiedział Trask - i w końcu znalazł się zbyt blisko. Bez niego nie mielibyśmy Ŝadnych szans, nie zrozumielibyśmy nawet podstawowych metod i
przyczyn działania tych istot. WciąŜ jesteśmy jego dłuŜnikami, a teraz nieustannie korzystamy z wiedzy, jaką nam pozostawił. - W owym czasie wszyscy znaleźliśmy się zbyt blisko - powiedział Manolis. - Ale mieliśmy szczęście. - Znów kiwnął głową, wyjął z kieszeni telefon i nagryzmolił jego numer na mapie. Pokazując piórem, wyjaśnił układ wyspy i jej rozmaite cechy. - Na tej mapie jest wszystko - powiedział. - Ale mimo to dodam coś od siebie. Wyspa jest jak wygryzione w paru miejscach jabłko. Ma w obwodzie dziewięćdziesiąt, a moŜe nawet sto kilometrów. Głównie drogi nadbrzeŜne, poza miejscami, gdzie góry schodzą aŜ do morza. Krassos to zielona wyspa, jej wzgórza i góry porastają lasy. Na północy jest pięć czy sześć skal; za chwilę wyjaśnię, co to jest skala. Wiele wiosek ma charakter bliźniaczy. JeŜeli wioska leŜy w pobliŜu morza, otrzymuje nazwę Skala - Skala to, Skala tamto. Ale w górach jest inaczej. W dawnych czasach rybacy mieszkali oczywiście w pobliŜu morza, a teraz mają swe domy z dala od niego! Pojawili się najeźdźcy, którzy zadomowili siew górach. Potem rozwinęło się rolnictwo, posadzono oliwki. Teraz ludzie mieszkają wszędzie. Tak więc Astris leŜy w górach, a Skala Astris nad morzem. - W głębokiej zatoce, na wschód od Krassos, leŜy Liman, „duŜe” miasto, liczące ponad tysiąc pięćset mieszkańców; pojmujecie, ono jest duŜe jak na tę wyspę. To okaleczone ciało - to z pijawką w środku - zostało znalezione w morzu, kilka mil na południe od Limari. Jest tam klasztor, znajduje się między Limari a miejscem, gdzie mnie zepchnięto z drogi. Czekała tam na mnie wielka limuzyna. Nie zapamiętałem numeru. - Wzruszył ramionami przepraszająco. - Ale miałem wtedy co robić! A na południowym końcu jest Skala Astris. Teraz jesteśmy na południowym brzegu i kierujemy się na zachód. Mamy tam wioskę Portos i dwie skale, Peskari i Sotira. A tutaj - gdzie linia brzegowa zatacza łuk - leŜy duŜe miasto, Krassos, stolica wyspy. Posuwając się dalej na północ, mijamy kolejne wioski i skale rozsiane na zachodnim brzegu. Większość tych dróg nadbrzeŜnych jest w bardzo dobrym stanie. Ale w głębi wyspy, w górach, drogi nie są juŜ tak dobre. - Manolis podniósł palec w ostrzegawczym geście. - Jeśli wybieracie się w te góry, moi drodzy, powinniście mieć pojazd z napędem na cztery koła. A jeśli chodzi o to, czego szukacie - znów wzruszył ramionami - nie wiem. Miejsce pobytu tej kobiety, tej vrykoulakas... jest wiele takich miejsc na Krassos. Ale wyspiarze będą wiedzieli wszystko o obcych, którzy mają jakieś posiadłości. W tawernach moŜecie pytać, ale ostroŜnie. Och, do kogo ja mówię? Oczywiście, Ŝe będziecie to robić ostroŜnie! - Wybuchnął śmiechem i klepnął Traska w ramię... Musieli ruszać w drogę.
Chung złoŜył mapę Manolisa i wsadził ją do kieszeni. Wychyliwszy kieliszek do dna, wyciągnął go przed siebie. Trask takŜe dopił resztę ouzo, po czym trzej męŜczyźni stuknęli się kieliszkami. - Za sukces - powiedział Trask, a Chung powtórzył za nim jak echo. - Ja teŜ - powiedział Manolis. - Mam na myśli sukces!
W taksówce, w drodze powrotnej do Keramoti, Chung powiedział: - Co o tym myślisz? - O zadaniu, które nas czeka? - Trask otarł pot z czoła. - Kiedy dołączy do nas reszta zespołu, będzie dość czasu, aby o tym pomyśleć. Pół tuzina głów - umysłów i techniki, jaką dysponujemy - zapewni o wiele jaśniejszy obraz niŜ ten, jaki sami moŜemy wytworzyć. Mamy tu przeprowadzić wstępne rozpoznanie i zorganizować bazę wypadową, to wszystko. - To jeśli chodzi o pracę - powiedział Chung. - Ale co myślisz o Manolisie? - Ach! - powiedział Trask. - Z pewnością masz na myśli to, Ŝe tak łatwo odpuścił. - Powiedziałeś mu, Ŝe nie moŜe z nami jechać... a on przyjął to ot tak? - Chung pokręcił głową. - Nawet się nie spierał tylko siedział spokojnie i pozwolił nam odejść? Czy to brzmi wiarygodnie? Nie dla mnie! To nie jest człowiek, którego znamy. Więc jakie są szanse, Ŝe jeszcze go zobaczymy i to niebawem? - Nie przyjmuję zakładu - powiedział Trask. - Ujmę to tak: powiedzmy, Ŝe nie przekonało mnie to, Ŝe tak łatwo się z tym pogodził. W istocie się z tym nie pogodził, nie zgodził się na to, Ŝe zostanie na uboczu. Nic nie powiedział, ale udał Ŝe jest poirytowany. To była gra... wiem to, poniewaŜ natychmiast dał znać o sobie mój dar. Nasz przyjaciel coś ukrywa, prawdopodobnie chęć towarzyszenia nam w tej wyprawie. A diabelstwo polega na tym, Ŝe moglibyśmy go wykorzystać, gdyby nie był tak poobijany. - Naprawdę zaczynam się czuć osamotniony - powiedział Chung. - Jesteśmy tylko ty i ja i nie wiadomo, co nas tam czeka. - Co nas czeka? - powiedział Trask. - Mam nadzieję, Ŝe nic! - Wiesz, co mam na myśli - powiedział tamten. - Przyszłość i to, co nas czeka. Jeszcze nieistniejąca, nieodwołalna i pokrętna przyszłość. Przynajmniej tak by ją mógł scharakteryzować Ian Goodly. - Tak, pokrętna - zamyślił się Trask. - I nieodwołalna. To co będzie, juŜ było, tak? - Musimy mieć nadzieję - powiedział Chung - Ŝe będzie tak jak dotąd, Ŝe wygramy i tym razem, tak jak poprzednio.
- Amen - zgodził się Trask. - Ale powiedz mi, co to ma wspólnego z uczuciem osamotnienia? - Jestem wyłączony - przypomniał lokalizator. - To znaczy mój dar. Znajdując się tak blisko - tak przynajmniej myślimy - nie śmiem go uŜyć. Bo w wypadku Malinariego to, co mogę wykryć, moŜe równie łatwo wykryć mnie! Więc będę się trzymał tego, co mam, dopóki będę mógł. Oznacza to takŜe i to, Ŝe nie mam juŜ kontaktu z resztą naszych ludzi. Nie mogę ich wyczuć. To coś, co zawsze dawało mi poczucie bezpieczeństwa, świadomość bycia z innymi, i nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo mi tego brakuje. Teraz to zrozumiałem. I stąd poczucie osamotnienia. - Więc przypuszczam, Ŝe pod tym względem mam szczęście - powiedział Trask. - Nie potrafię włączać i wyłączać swojego daru, on po prostu jest. Ale nie moŜna go wykryć. Nie Ŝebym był świadom jego obecności. Nie łączy mnie z nikim, chyba Ŝe ktoś zaczyna mnie okłamywać - moŜna powiedzieć, Ŝe nie zakłóca „psychicznego eteru” - nie jest więc czymś, do czego Malinari mógłby się „przyczepić”. - Właśnie - powiedział tamten cicho. - Ale to tylko sprawia, Ŝe czuję się jeszcze bardziej osamotniony. Na razie jest nas tylko dwóch i to ja jestem tym, który moŜe się zapomnieć i zacząć świecić w ciemności. Z tego co wiem, mogę to robić w tej chwili, jak promieniujące ze mnie niezliczone mentalne feromony, mój własny mentalny smog! Będę więc bardzo rad, gdy zjawią się pozostali członkowie zespołu. Właśnie przejeŜdŜali przez port Keramoti, przed ich oczami przemykały smugi oślepiającego, Ŝółtego światła i ciemne plamy, kiedy pędzili wąskimi uliczkami między zakurzonymi domami. Ale nagle powietrze wpadające przez otwarte okna taksówki stało się słone, a kiedy pojazd wyjechał na światło dzienne i zatrzymał się na zalanym słońcem parkingu w pobliŜu portu, ujrzeli przed sobą Morze Egejskie w całej okazałości: poziomą linię
skrzącego
się,
oślepiającego
błękitu,
poprzecinaną
zwisającymi
masztami
przycumowanych statków ozdobionych posępnymi flagami. Nawet tutaj, na brzegu, było potwornie gorąco. Ale za parkingiem, po stronie ulicy leŜącej bliŜej lądu, płócienne markizy i nieruchome parasole długiego łańcucha sklepów i tawern rzucały czarne cienie, nieodparcie kusząc obietnicą zimnych napojów. Wysiadłszy z taksówki, Trask i Chung zrzucili mokre marynarki i przerzucili je przez ramię. Taszcząc swoje walizki - a Trask miał ponadto teczkę wypchaną rozmaitymi gadŜetami, był wśród nich telefon z wbudowanym szyfratorem - skierowali się w stronę zacienionych tawern, aby ugasić pragnienie...
A w tym samym czasie, w Szeged na Węgrzech, w kwaterze głównej miejscowej policji, w brudnym, odstręczającym pokoju z zakratowanymi oknami, cięŜkim, dębowym stołem i kilkoma drewnianymi krzesłami, Liz Merrick, Ian Goodly i Lardis Lidesci przesłuchiwali starego Vladiego Ferengi, który patrzył na nich z pogardą graniczącą z odrazą. Skulony na krześle, jak stary, pomarszczony pająk, zgrzytając zębami i nieustannie splatając i rozplatając Ŝylaste, wykręcone reumatyzmem dłonie, patrzył na nich z wściekłością. Głównie na starego Lidesci. - Ty - mruknął w stronę Lardisa. - Przyszedłeś do mnie, do lasu koło Jelesznicy, przyszedłeś jako „przyjaciel” - jak powiedziałeś, w poszukiwaniu swych korzeni - ale tylko szpiegowałeś mnie i moich ludzi. Powinienem był pozwolić im, aby się tobą zajęli i cisnęli cię w cierniste krzewy, a przede wszystkim nie powinienem był pozwolić, aby obcy zagościł w moim wozie. Ale uŜywałeś starodawnego języka i dałem się wystrychnąć na dudka. Jaki z ciebie Cygan! Nawet jeśli kiedyś nim byłeś, to teraz juŜ nie. Jesteś zdrajcą swego ludu, Lardisie Lidesci, i cały twój ród takŜe. Wędrowałem i Ŝyłem w tych stronach przez całe Ŝycie i nigdy nie miałem Ŝadnych kłopotów, a teraz sprowadziłeś na mnie policję. Zatrzymano mnie jak zwykłego kryminalistę i z jakiego powodu? Z powodu jakiegoś babskiego gadania i bajek, złośliwych kłamstw i plotek. I spodziewasz się, Ŝe będę chciał z tobą rozmawiać? Nie mam dla ciebie ani krzty szacunku i nic więcej nie powiem... - I odwrócił głowę. Lardis kiwnął głową i odparł: - Stary królu - respektuję to, Ŝe jesteś królem swego ludu, ale nic ponadto. A oto dlaczego respektuję ten fakt: bo sam jestem królem. ChociaŜ wolę, aby mnie zwano wodzem. Nigdy nie oddałem mego ludu w niewolę, tak jak uczynili to twoi przodkowie. Zgoda, Ŝe nie powinienem był zbliŜać się do twego obozu - nie upewniwszy się uprzednio, Ŝe zabezpieczyłem się ze wszystkich moŜliwych stron - poniewaŜ w dawnych czasach, w czasach twoich przodków, w świecie, który zapomniałeś juŜ dawno temu, taka nieostroŜność byłaby równoznaczna z naraŜeniem się na wielkie niebezpieczeństwo. A ty nazywasz mnie zdrajcą? No cóŜ, same nazwiska Ferenc, Ferenczy, Ferengi to wciąŜ przekleństwa wśród prawdziwych Cyganów! Prawdopodobnie nie wiesz tego, starcze, ale wywodzisz się z długiej linii pokornych psów, letóre potwora zwały swym panem i próbowały zaspokajać ego Ŝądzę krwi krwią kaŜdego, kto miał pecha znaleźć się na ich terytorium. Co gorsza, poświęcali swe własne, niewinne dzieci! Lardis mówił powoli, starannie dobierał słowa i wygłaszał je monotonnym głosem, gardłowym cygańskim dialektem ze starej Krainy Słońca, całkowicie zapomnianym w tym świecie. Ale Vladi rozumiał na tyle duŜo, Ŝe wyprostował się na krześle i uwaŜnie słuchał.
- Co? Co takiego? - Twarz pokryła mu się tysiącem zmarszczek, a kaprawe oczy zaskrzyły się Ŝyciem. - Kłamstwa i obelgi? Od kogoś takiego jak ty? Ferenc? Tak, znam to imię z opowiadań, które snuł mój dziadek, kiedy siedzieliśmy przy ognisku, a znał je z opowiadań swego dziadka. Ów Ferenc był kimś wspaniałym! Był w dawnych czasach wielkim bojarem, który przyprowadził moich przodków do tego świata z jednego z dziwnych miejsc. Wzięliśmy po nim imię - Cyganie Ferengi - i celem mego Ŝycia uczyniłem wędrówkę po tym świecie, w poszukiwaniu jego posłańca albo nawet krewnego. Bo nasze legendy mówią, Ŝe pewnego dnia ktoś taki pojawi się wśród nas. Więc szukałem go i czekałem na niego, na wielkiego pana, który powróci do nas z dziwnych miejsc i przywróci nam dawną świetność. To był mój jedyny... mój jedyny cel przez wiele lat, wiele niez... W tym momencie, oblizując wargi i cofając się, jak gdyby w obawie, Ŝe powiedział zbyt wiele, Vladi zamilkł. - ...niezliczonych lat, tak - dokończył Lardis. - Przez cały ten czas, Vladi, marnowałeś swe Ŝycie, tak jak zmarnował je twój ojciec. CóŜ bowiem znalazłeś, oprócz bestii, która zabrała ci jedną z twych kobiet i odmieniła ją na zawsze? CóŜ znalazłeś, jak nie wampira, krwiopijcę z legend? Nie dam się zwieść, znam krwawą historię twoją i twego ludu, mój przyjacielu. Spójrz na mnie i powiedz, czy nie widzisz i nie słyszysz tego we mnie? Mój wygląd i obraz odległych lasów w moich oczach? I mój język: stary, pierwotny język Cyganów z innego świata. PrzecieŜ to właśnie ty potrafisz rozpoznać prawdę, kiedy ją ujrzysz, prawda? Vladi Ferengi i jego słynny nos. No więc co wyczuwa twój nos we mnie? Prekognita Ian Goodly, który spędził trochę czasu - wedle niego zbyt wiele czasu - w Krainie Słońca i Krainie Gwiazd, zrozumiał sporo z tego, co mówił Lardis. Wyprostowawszy się na krześle, rzucił ostrzegawcze spojrzenie staremu przyjacielowi, ale zachował milczenie. Obawiał się, Ŝe Lardis zdradzi zbyt wiele. Z drugiej strony, chociaŜ nie w pełni aprobował podejście starego Lardisa, uznawał, Ŝe ten zwraca się do człowieka tej samej rasy, Wędrowca, i musiał przyznać, Ŝe prawdopodobnie najlepiej się nadaje do wypełnienia tego zadania. Natomiast Liz, niewiele rozumiejąc z tego, co usłyszała, ale zrozumiawszy większość dzięki telepatii, odniosła wraŜenie, Ŝe jego słowa działają jak hipnoza. I podobny skutek wywarły na Vladim Ferengim. Opadła mu szczęka. Pochyliwszy się do przodu, i starając się utrzymać równowagę, wpatrywał się w Lardisa z niedowierzaniem. Ale im bardziej mu się przyglądał, tym bardziej oczywista stawała się dla niego prawda. Rozszerzyły mu się nozdrza, a stare oczy otworzyły się szeroko, kiedy zaczął rozumieć, Ŝe Lardis rzeczywiście jest tym, kim mówił.
- Wyczułem to jeszcze w obozie koło Jelesznicy - powiedział drŜącym głosem stary Wędrowiec. - Zapach świata, w którym wszyscy Cyganie mają swe korzenie. Ale szukałem tak długo i nadaremnie, iŜ zacząłem przypuszczać, Ŝe byłem w błędzie. Na pustyni nie ma wody, jeno miraŜe. Ty byłeś takim miraŜem na pustyni mych marzeń! Poza tym byłeś tylko człowiekiem. Tylko człowiekiem i chyba nie księciem ani bojarem, jakiego szukałem. A teraz mówisz, Ŝe jesteś królem, i to nie tylko królem, lecz takŜe wysłannikiem spoza czasu! Ale wiadomość, jaką przynosisz, jest niełatwa, Lardisie Lidesci, i nie wiem, czy potrafię ją znieść. Mówisz, Ŝe mój lud jest... Ŝe mój lud nie ma honoru? - Jest jeszcze gorzej - powiedział Lardis. - A jeśli nawet nie dotyczy to ciebie samego i twego ludu, to z pewnością twoich przodków. - Więc tego nie zaakceptuję! - ogień zapłonął w oczach Vladiego i walnął obiema pięściami w stół, który aŜ podskoczył. - Tak? - powiedział Lardis z kamienną twarzą. - Naprawdę? A mimo to wyczuwam, Ŝe podejrzewałeś to od bardzo dawna i Ŝe powiedziałem tylko to, co w głębi serca wiedziałeś od wielu niezliczonych lat. A jeśli chodzi o moje korzenie - a zatem i mój autorytet - mogę dowieść ich autentyczności. Jest takie słowo które zaraz wypowiem, Vladi Ferengi. - Słowo? - wyrzucił z siebie tamten. - Jakie słowo? - Wampyry!! - warknął Lardis. - Achhh! - westchnął Vladi, cofając się. - Kiedy siedziałeś ze swym dziadkiem, który snuł te opowieści przy ognisku, tak jak jego dziadek przekazał je jemu - ciągnął Lardis - czy nigdy nie wypowiedział tego słowa? I czy nie wyjaśnił ci jego znaczenia? - Tak było! Tak było! - powiedział starzec. - Mówił, Ŝe one - te Wampyry - w dawnych czasach były naszymi wrogami i dlatego Ferenc przywiódł nas stamtąd do tego świata. Mówił teŜ, Ŝe Wampyry wysysają krew i Ŝe nie mogą istnieć w jasnym świetle dnia, lecz przychodzą w środku nocy i uprowadzają nasze Ŝony i dzieci. I Ŝe zawsze taki będzie nasz los: będziemy musieli oddawać nasze dzieci obcym. - I czynicie to po dziś dzień - powiedział ponuro Lardis. - W Rumunii, w Bułgarii i w wielu innych miejscach oddajecie, a nawet sprzedajecie swoje dzieci. Bo to tkwi w waszej plugawej krwi, Vladi, jest przekazywane od niepamiętnych czasów. Mówię ci, jako świadek, Ŝe w dalekim świecie twoich przodków Cyganie Ferengi byli pokornymi sługami, którzy oddawali swą krew lordowi Wampyrów! I uczyniliście dokładnie to samo w Kavali, w Grecji. Nie potrafię powiedzieć, czy to było zamierzone, czy była to jakaś potworna ofiara, czy teŜ wypadek, który się wydarzył, bo znaleźliście siew niewłaściwym miejscu, o niewłaściwym
czasie. Ale jakkolwiek było, ta biedna młoda dziewczyna, którą pogrzebaliście, przykrywszy jej oczy srebrnymi monetami, była ofiarą twoich poszukiwań i być moŜe tego, co znalazłeś albo co znalazło ciebie! - Aleja... ja... - wyjąkał Vladi. - JeŜeli jednak jesteś niewinny - ciągnął Lardis - to wasze legendy uległy zniekształceniu w procesie przekazywania z ust do ust, zniekształcił je czas, a moŜe poczucie wstydu, wstydu twych przodków. - Poczucie wstydu? - stary Vladi siedział skurczony i bezwładny. Uszedł z niego cały Ŝar. - Co ty mówisz? śe moi Przodkowie uczynili coś złego w przeszłości i dlatego tak zmienili historię mego ludu, aby ukryć swe grzechy? Czy to właśnie chcesz powiedzieć? Ale nawet jeśli masz rację, cóŜ złego uczyniłem ja! - Działałeś zgodnie z głosem krwi - powiedział Lardis. - Tylko ty moŜesz powiedzieć, czy czyniłeś dobrze, czy źle. Mówię ci: wyrzeknij się tych starych legend, tych marzeń, które w istocie stanowią koszmary. Powiedz mi to, co chcę wiedzieć, Vladi, i pomóŜ mi oraz moim przyjaciołom uwolnić świat od straszliwego horroru. - Zatem - powiedział Vladi, potrząsając głową jak ogłuszony i starając się wyprostować na krześle - ty nie jesteś Ferencem. Nie, z całą pewnością nie, bo jesteś tylko człowiekiem i wypierasz się go. - Jego głos stał się bełkotliwy; wydawało się, jakby wszystko to, co powiedział Lardis, puścił mimo uszu, wychwytując tylko to, co chciał usłyszeć. Dobrze, więc moŜe jednak jesteś jakimś wysłannikiem? Czy przybyłeś, Ŝeby mi powiedzieć... Ŝeby mi powiedzieć, Ŝe Ferenc i jego plemię... Ŝe juŜ ich nie ma? Chcesz powiedzieć, Ŝe... Ŝe moje poszukiwania dobiegły końca? Czy dlatego właśnie tu jesteś? - Ferenczy? - powiedział Lardis. - O ile wiem, juŜ ich nie ma. Ostatni z nich Ŝył w moich czasach. Fess Ferenc, groteskowy potwór, mający swe zamczysko w Krainie Gwiazd, w świecie wampirów, za bramami, które ty nazywasz dziwnymi miejscami. Ale jeśli mówiąc, jego plemię”, masz na myśli Wampyry... o tak, one wciąŜ istnieją, Vladi. Niektóre z nich są teraz tutaj, w tym świecie. CzyŜ tego nie mówiłem? Ta wasza dziewczyna została uprowadzona przez jednego z nich, przypuszczamy, Ŝe przez kobietę-wampira, która niedawno przybyła do tego świata. Wraz z innymi próbujemy je teraz zlokalizować i zniszczyć. I dlatego przybyłem, aby z tobą porozmawiać. Nie po to, aby cię oskarŜać, ale by cię prosić o pomoc. Ale jeśli odmówisz - dodał ponuro - wtedy cię oskarŜę! - Zniszczyć je? Wampyry, naszych odwiecznych wrogów? Oczywiście trzeba je zniszczyć! Ale... - Vladi był zdezorientowany, zaczął się kiwać w tył i w przód, a jego stare oczy nagle się zaszkliły. - Co mam o tym sądzić? PrzeŜyłem całe Ŝycie i nie mogę... nie
potrafię... a co z tymi starymi legendami. Mówią o dawnych czasach, stanowią historię mego ludu. A raz mi mówisz... mówisz, Ŝe to wszystko kłamstwa? Lardis skinął głową. - Przynajmniej niektóre z nich. - Ale Ferenc... on był wielkim... - Wielkim potworem! - powiedział Lardis. - Tak, kimkolwiek był ten twój „potęŜny bojar”, był lordem Wampyrów, wygnanym z Krainy Słońca przez swych pobratymców. To mówi samo za siebie: ów tak zwany bohater został wygnany za swe grzechy przez stokroć większych grzeszników! Tak to wygląda. Ferenc, Ferenczy czy Ferengi to ta sama krew, Vladi - wszystkie były potworami. - Ale te legendy! Legendy z dawnych czasów, przekazywane z pokolenia na pokolenie... - Z dawnych czasów? - przerwał Lardis, a Liz wstała, przeszła na drugą stronę stołu i połoŜyła Vladiemu dłoń na ramieniu, próbując go wesprzeć i uspokoić. - Pozwól, Ŝe ci powiem, jak to było w tych dawnych czasach - ciągnął Lardis. - Jak to było i wciąŜ jest w Krainie Słońca i Krainie Gwiazd, za bramami, które znasz jako dziwne miejsca. I jak moŜe być w tym świecie, jeśli nie uda nam się przeszkodzić rozprzestrzenianiu się tej zarazy. Posłuchaj mnie i sam oceń, czy mówię prawdę, czy kłamię. W końcu Vladi kiwnął głową. - Mów więc, wysłucham cię. Po chwili namysłu, Lardis opowiedział całą historię, najkrócej, jak potrafił, malując obrazy w języku Cyganów i pozwalając, by wyobraźnia (albo pamięć przodków) słuchacza wypełniła puste miejsca. Kiedy skończył, nastąpiła długa chwila ciszy, po czym król Cyganów powiedział: - Myślę... myślę, Ŝe musisz się mylić. - Głos miał teraz bardziej opanowany niŜ poprzednio, choć wciąŜ drŜały mu dłonie. - Modlę się, abyś się mylił. Ale tak czy owak nie mogę E nie ośmielę się - powiedzieć moim ludziom tego, co usłyszałem od ciebie! A więc nasza pełna dumy legenda miałaby być jedynie nędznym kłamstwem tchórzliwych przodków? Nie, tylko nie to! Ale mogę i muszę połoŜyć kres moim poszukiwaniom. Bo jeśli to, co mówisz, jest prawdą, to tym razem mój nos poprowadził mnie w zupełnie złym kierunku. Tak, ta dziewczyna - zawsze będę ją pamiętać jako „maleńką Marię” - była moją krewną, tak jak wszyscy Cyganie Ferengi. Ale to czarujące dziecko... z którego uszło Ŝycie, martwe i złoŜone w ziemi. A wszystko dlatego... dlatego, Ŝe sprowadziłem swoich ludzi na manowce!
- Lepiej, Ŝe ona nie Ŝyje, Ŝe została pogrzebana i odeszła na zawsze - spokojnie powiedział Lardis - niŜ Ŝeby stała się jedną z niemartwych w zamczysku jakiegoś lorda czy lady Wampyrów. Podejrzewałeś to i byłeś na tyle rozsądny, Ŝe kazałeś przebić ją kołkiem. - Co? Co takiego? - stary król utkwił w nim surowe spojrzenie. - Myślisz, Ŝe myśmy to uczynili? Nie, nie, to musiała być robota przestraszonych wieśniaków, to nie my! Jednak teraz... teraz wydaje się, Ŝe mieli rację, czyniąc tę okropną rzecz. - W oczach Vladiego pojawiły się łzy, popatrzył na Lardisa i powiedział: - Ale Wampyry? W tym świecie? I to jeden z nich zabrał moją słodką Marię? Czy to moŜliwe? - Szukamy ich - powiedział Lardis. - Tego, który to uczynił tej biednej dziewczynie i innym, aby pozbyć się ich na zawsze. Vladi odetchnął głęboko i wyprostował się. - Więc powiem wam, jak to było - powiedział - i gdzie to się znajduje - ale nie wiem dokładnie, bo nie znam wszystkich szczegółów. Maria opowiedziała nam bardzo niewiele. Była otumaniona i... - Niemartwa - powiedział Lardis. A Liz, której dłoń wciąŜ spoczywała na opuszczonych ramionach Vladiego, rzekła: - Cokolwiek nam powiesz, moŜe być bardzo pomocne. Nie wiemy zbyt wiele, a ta... ta istota się przed nami ukryła. Ale jedno wydaje się pewne: jeŜeli jej nie odnajdziemy, jeszcze wielu niewinnych ludzi trzeba będzie pogrzebać. A ona będzie dalej wysysać krew! Ian Goodly powiedział: - To dla ciebie szansa rehabilitacji, Vladi, dla ciebie i twego ludu. To, co się stało, juŜ się nie odstanie. Przeszłość jest poza naszym zasięgiem, ale przyszłość ma dopiero nadejść. Musimy więc zrobić wszystko, co w naszej mocy, Ŝeby ją chronić. - Nie mam zbyt wiele do powiedzenia - rzekł „Wadi. - Śniłem sen o dziwnych miejscach i o kimś, kto stamtąd przybył, aby odszukać swych ludzi. W zimie, jak zawsze, udajemy się na południe, mimo Ŝe w tym roku zima się spóźnia. Ten mój stary nos poczuł wiatr wiejący znad greckich wysp, ciałem wraŜenie, Ŝe wyczułem zapach spoza czasu, zrozumiałem, Ŝe czeka na nas coś bardzo dziwnego i myślałem, Ŝe moŜe tym razem... Ŝe tym razem legenda się spełni. W Kavali wsiedliśmy na prom płynący... na wyspę. Nie zapłaciliśmy duŜo, ale Grecy i tak byli radzi, Ŝe w ogóle mają klientów o tej porze roku. Więc zaczęliśmy wędrować wśród okolicznych wiosek. I oczywiście kierowałem się własnym wyczuciem. Przez parę dni obozowaliśmy na skraju wioski Skala Astris, połoŜonej w głębokim wąwozie, który chronił nas przed słońcem. Maria Cilestu sprzedawała papierowe kwiaty.
Pewnego ranka wyszła jak zwykle z koszykiem... i nie wróciła! Ale to nie była jakaś niezwykła sytuacja. Przedtem teŜ czasami zdarzały się ucieczki: przystojni młodzieńcy, a takŜe ładne młode dziewczyny, które otrzymały propozycje nie do odrzucenia. Bo jak wiesz, Ŝycie w ciągłej podróŜy jest niełatwe i zawsze starałem się rozumieć uczucia i motywy tych, którzy chcieli się z niego wyrwać. Ale na takiej małej wyspie jak daleko Maria mogła uciec? Na pewno niezbyt daleko. Poza tym, poniewaŜ mieliśmy tam pozostać przez pewien czas, wiedzieliśmy, Ŝe zawsze moŜe zmienić zdanie i wrócić. Maria nigdy nie znała swego ojca, a jej matka zmarła jakiś czas temu. Osobiście nie bardzo się o nią niepokoiłem, zawsze umiała o siebie zadbać. Oczywiście niektórzy młodzi męŜczyźni byli zaniepokojeni; rozumiesz, ci, którym się podobała. Ale nie było nikogo, kto by o nią zabiegał. Zresztą ja sam bardziej niepokoiłem się samą wyspą. Bo ten mój stary nos... nie wiem... nie potrafię powiedzieć, ale ta wyspa miała dziwną atmosferą. Oczywiście tak było, bo właśnie dlatego przywiodłem tam mój lud! Ale teraz, gdy się tam znaleźliśmy... Miałem sny, sny o ognisku! Stałem w nocy koło wielkiego ogniska i na coś czekałem. Byli ze mną wszyscy moi ludzie, ale zbici w gromadkę drŜeli ze strachu, trzymając się jak najbliŜej siebie. Nie pytaj, o czym były te sny, bo wolę nie myśleć. Ale były złowieszcze i potem czułem się chory. W dzień ta dziwna atmosfera prawie nie ustępowała, a w noty - nawet nie pozwalałem rozpalać ognisk! Muzyka i tańce? I woń pieczonego mięsiwa unosząca się w nocnym powietrzu? Nie na tej wyspie, o nie! Co innego w tawernach ale nie z moich ognisk! A mimo to nie potrafię powiedzieć, co mną kierowało... - A ja potrafię - powiedział ponuro Lardis. - Śniłeś to, co masz we krwi, Vladi: sny spoza czasu, czasu, gdy ogniska twych przodków przywoływały Wampyry na ucztę. Kiedy przychodziły nocą zwabione zapachem cygańskich obozowisk w Krainie Słońca. A twoi drŜący ze strachu ludzie? Zbijali siew gromadkę, bo rozumieli znaczenie tego ogniska. Było to ognisko sygnalizacyjne, które miało wskazywać drogę Ferencowi, temu twojemu „wielkiemu bojarowi”, przyzywając go, aby odebrał swą dziesięcinę - swoją krwawą daninę! - Ale... - ...Ale to było w twoich snach - ciągnął Lardis - podczas gdy na jawie byłeś pełen niepokoju i nie pozwalałeś rozpalać Ŝadnych ognisk! Więc jeszcze nie wszystko dla ciebie stracone, stary królu. Wiesz, co jest dobre, a co złe, nawet jeśli nie wiedzieli tego twoi przodkowie. - Tak myślisz? - Vladi patrzył na niego błagalnym wzrokiem.
Ale Lardis skinął tylko głową i rzekł: - Opowiadaj dalej. Po chwili milczenia tamten potrząsnął głową i powiedział: - Nie mam juŜ nic więcej do powiedzenia. Moje sny skierowały mnie na manowce. Zamiast zaprowadzić do tego, którego poszukiwałem od tak dawna, mój stary nos przywiódł mnie do czegoś, w czym czaiło się zło. Wtedy postanowiłem zwinąć obóz i wrócić na ląd. A kiedy opuściliśmy to miejsce, nawet nie obejrzałem się za siebie. Na promie czekała na nas Maria. Ale była odmieniona. A resztę juŜ wiesz: jej pobyt w szpitalu, kiedy prosiła, Ŝeby jej pozwolono z nami odjechać, w końcu zabraliśmy ją bez pozwolenia... ci dziennikarze... policja... te słodkie Siostry Miłosierdzia... ach! Mój obóz był niczym ruchliwe skrzyŜowanie w jakimś ogromnym mieście. No, moŜe nie aŜ tak, ale było niedobrze. Więc kiedy cię spotkałem, Lardisie Lidesci, w owym lesie pod Jelesznicą, miałem juŜ dość obcych. Mówię o tym tytułem... tytułem przeprosin. - Nie ma potrzeby - powiedział Lardis, potrząsając głową. - Myślę, Ŝe dobrze się spisałeś, królu. - A teraz - powiedziała Liz - potrzebujemy tylko nazwy tej wyspy. - To było Krassos - powiedział tamten. - I jeŜeli tam właśnie zdąŜacie, Ŝyczę szczęścia. Ale jeśli o mnie chodzi... ...Twoja wędrówka dobiegła końca - powiedział prekognita. - Widzę twoją przyszłość jasno, stary królu. Powrócisz do swoich ludzi, wśród których spędzisz jeszcze wiele lat, zanim nadejdzie twój czas. A jeśli chodzi o te dziwne miejsca.. juŜ nie będą cię wzywać. - Wierzę ci - powiedział Vladi. - A poniewaŜ jestem ostatni z rodu, ta odrobina mojej krwi, która wciąŜ płynie w moich ludziach, jest tak mała, Ŝe juŜ nigdy nie pojawi się nikt z takim nosem jak mój. A co do Ferenca, teraz znam prawdę. Jego zwyczaje nie były naszymi, byłem starym głupcem. Teraz dopilnuję, aby go zapomniano i aby nikt nigdy go juŜ nie szukał. - Ale czyŜ nie rozumiesz? - powiedział Lardis, marszcząc czoło. - CzyŜ nie wyraziłem się jasno, mówiąc, Ŝe nie ma Ŝadnego Ferenca? Starzec wpatrywał się w niego przez dłuŜszą chwilę, zanim się odezwał. - Chciałbym, Ŝebyś się nie mylił, Lardisie, ale obawiam się, Ŝe jesteś w błędzie. Taki ktoś istnieje. MoŜe ostami z rodu, tego nie wiem, ale wciąŜ jest tutaj. Gdzieś na wybrzeŜu Morza Śródziemnego, w którymś z miast, na pewno tam jest. Prawda, Ŝe nie odnalazłem go podczas swoich wędrówek. Ale myślę, Ŝe to dlatego, iŜ on sam się nie odnalazł.
- Sam się nie odnalazł? - zmarszczki na czole Lardisa pogłębiły się. - Co chcesz przez to powiedzieć? - MoŜe czeka na właściwy moment - powiedział Vladi. - MoŜe jeszcze nie jest gotów się ujawnić. JeŜeli tak jest, zjawi się za późno, juŜ go nie potrzebuję. A kiedy mnie nie będzie, moi udzie się o nim nie dowiedzą. Uczynię, co w mojej mocy, aby Przed śmiercią zniszczyć przynajmniej jedną fałszywą legendę. - Przysięgasz? - powiedział Lardis, zdając sobie sprawę, Ŝe to, w co wierzy król Cyganów, nie ma juŜ większego znaczenia. - Tak - powiedział Vladi. - Przysięgam! XI Londyn - Bagheria - Historia Castellana Rezydencja Luigiego Castellana na wybrzeŜu Morza Tyrreńskiego, w rejonie Bagherii - jedna z jego kilku rezydencji czy raczej baz operacyjnych, leŜących nad Morzem Śródziemnym - stanowiła dwupiętrowy dom z wieloma Ŝaluzjowymi oknami (wszystkie Ŝaluzje były opuszczone), balkonem opasującym górną część budowli i kilkoma stromymi dachami pokrytymi dachówką z ciemnoczerwonej terakoty, która przypominała rybią łuskę. świrowany podjazd prowadził od ozdobnej Ŝelaznej bramy umieszczonej w wysokim kamiennym murze przez stary oliwkowy gaj do zakurzonego parkingu przed domem. Kiedyś była to siedziba oliwkowego imperium, miejsce pełne przepychu, ale teraz juŜ nie. W ciągu ponad trzydziestu lat, jakie upłynęły od śmierci czy teŜ zniknięcia „wujów” Castellana (w owym czasie kupił rezydencję, która podobno stanowiła niewielki ułamek ogromnego spadku), ani jeden z jego wielu „wspólników” i szeregu gości, nawet tych, którzy znaleźli się wewnątrz, mijając kordon uzbrojonych „Ŝołnierzy” stojących przy bramie i na terenie dziedzińca, nie mógł przejść obojętnie obok ogromnego zbioru zgromadzonych tutaj dzieł sztuki. W jednym z pokojów na parterze, wielkim, ponurym pomieszczeniu, pełnym grubych zasłon (faktycznie był to gabinet Castellana i jego główne mieszkanie), ściany były obwieszone dziełami starych mistrzów i pokryte gobelinami, we wnękach stały szeregi pozłacanych posąŜków i miniatur z kości słoniowej, a szafki i stoły były zawalone wszelkimi moŜliwymi drogimi bibelotami - byli to milczący świadkowie obsesji gorliwego kolekcjonera. A na groźnie wyglądającym biurku, stojącym w tym samym pomieszczeniu - na którym nie było śladu bezcennych „drobiazgów” - od dłuŜszego czasu dzwonił telefon, zanim prawa ręka Castellana, jego długoletni porucznik, nie wszedł pośpiesznie do środka, aby go odebrać.
W tym samym czasie z sypialni znajdującej się za drzwiami z Ŝelaznymi okuciami rozległ się głos samego Castellana. - Kto to jest, u diabła, i dlaczego ten telefon dzwoni tak długo? - Głos miał gniewny, dudniący, jednak moŜna w nim było wyczuć oznaki kultury. - Niech cię licho, Garzia! Przez ciebie się obudziłem! WiąŜąc pasek swego płomieniście czerwonego szlafroka, zatrzymał się na środku pokoju i patrzył gniewnie na stojącego przy biurku porucznika. Castellano był wysoki, szczupły i pochylał się do przodu. Pod takim dziwnym kątem, jakby chciał po coś sięgnąć swymi patykowatymi ramionami. Sądząc po jego wyglądzie, miał trzydzieści parę albo moŜe czterdzieści lat, ale w rzeczywistości miał juŜ prawie dziewięćdziesiąt! Jego lśniące czarne włosy były zaczesane do tyłu i przylegały do głowy, zakrywając koniuszki długich uszu, nos miał szeroki i płaski, a twarz długą i pociągłą. Jednak mimo ciemnych, zapadniętych oczu - w których, jeśli się patrzyło pod odpowiednim kątem, moŜna było dostrzec Ŝółty blask - bladości oblicza i dziwnie obcej sylwetki był osobliwie pociągający. - Byłem na terenie - wyjaśnił Garzia - aby przypomnieć ludziom, Ŝe oczekujemy gościa - naszego rosyjskiego łącznika - i powiedzieć im, aby go traktowali z szacunkiem... przynajmniej na razie. Wyjaśniwszy swoją nieobecność, podniósł słuchawkę telefonu. - Tak? - I w następnej chwili: - To do ciebie, Luigi. Alfonso Lefranc, dzwoni z Londynu. - Alfonso? - mruknął Castellano. - Ha! Rychło w czas i w dodatku o nieodpowiedniej porze! Czy ten idiota nie wie, Ŝe nie powinien mi przeszkadzać tak rano? Usiadł w fotelu przy biurku i dopiero wtedy podniósł słuchawkę. - Alfonso? JuŜ prawie przestałem na ciebie liczyć. To musi być coś bardzo waŜnego, skoro dzwonisz o tej porze. Zakładam, Ŝe masz to, czego chciałem. Ale uwaŜaj, co mówisz. Jego ostatnie słowa nie były Ŝadną groźbą (chociaŜ mogłyby być w innych okolicznościach, gdyby na przykład Lefranc nie zdobył tego, czego Ŝądał Castellano), ale po prostu Przypomnieniem, Ŝe w technologicznie zaawansowanym dwudziestym pierwszym wieku nikt nie mógł być pewien czy linie telefoniczne są stuprocentowo bezpieczne. A Luigi Castellano, szef małego, lecz szybko rozwijającego się imperium narkotykowego, po prostu nie mógł sobie pozwolić na takie ryzyko. W Londynie była godzina 14.45. Alfonso Lefranc stał w budce na dworcu Victoria. Miał pięć stóp i pięć cali wzrostu, był szczupły i miał rozbiegane oczy, pokrytą bliznami
twarz, nerwowe usposobienie i w całej postaci coś zwierzęcego... jak mały, złośliwy gryzoń. Ludzki szczur, a gdyby nie jego niezgrabne, na pozór nieskoordynowane ruchy, moŜna by powiedzieć łasica. Niektórzy mogliby powiedzieć, Ŝe to sprawa jego zajęcia - brudna robota, jaką Lefranc wykonywał dla Sûreté i belgijskich brygad antynarkotykowych jako szpicel w gangach dawnych przyjaciół ze świata przestępczego i w której celował, dopóki go nie poproszono, aby zajął się sprawami niejakiego Luigiego Castellana. Ale o ile większość europejskich prawników była uczciwa, o tyle kilku siedziało w kieszeni Castellana, a on zawsze płacił dobrze za informacje z pierwszej ręki. Informator został poinformowany i wiadomość, Ŝe Lefranc węszy, dotarła do Castellana... Zgarnęli go w Marsylii i to byłby jego koniec, gdyby Castellano nie poznał się na jego talentach. To, co Alfonso Lefranc zrobił dla policji, teraz mógł robić dla swego nowego pana, dla Castellana. Zapłata miała być sowita - zdecydowanie lepsza niŜ śmiesznie niskie pieniądze, jakie dostawał od swych poprzednich „pracodawców” - a uboczne korzyści jeszcze bardziej zachęcające: mieszkanie na francuskiej lub włoskiej Riwierze, kasyna, jachty. Ponadto wysokiej jakości ubrania, najlepsze alkohole, doskonałe jedzenie i pozbawione moralności kobiety. Castellano złoŜył mu ofertę nie do odrzucenia: praca dla niego i dostatnie Ŝycie albo śmierć... koniec, kropka. W tym czasie byli na jednym z jachtów naleŜących do mafii i Lefranc zobaczył, co moŜe się przytrafić komuś, kto się przeciwstawi sycylijskiemu dilerowi. Wycieczka miała charakter przyjęcia - to była prawdziwie ostra jazda z mnóstwem znakomitego szampana w kubełkach z lodem, najmodniejszymi narkotykami podawanymi na srebrnej tacy i mnogością młodych dziewczyn - dla uczczenia proklamowania pokoju między Castellanem a sławnym francuskim rywalem. Frenchie Fontaine miał ze sobą, jak zawsze, kilku ochroniarzy, ale atmosfera na pokładzie była tak sympatyczna, Ŝe niebawem ci twardziele zaczęli się raczyć winem wraz z trójką kusicielek i wkrótce zniknęli wraz z nimi w prywatnej kabinie. Wino zawierało środek oszałamiający; zanim doszli do siebie, zawleczono ich na pokład, podczas gdy wszyscy pozostali goście, z wyjątkiem Frenchiego, znaleźli się pod pokładem. Ale Lefrancowi kazano zostać. Patrzył, jak Castellano poderŜnął gardło trzem ochroniarzom, po czym jego ludzie obciąŜyli martwe ciała ołowianymi cięŜarkami i wyrzucili na burtę. Frenchie, którego trzymali ludzie Sycylijczyka, bez przerwy narzekał, więc co pewien czas dostawał cios pałką w usta, Ŝeby się zaniknął.
W końcu nadszedł czas czułego poŜegnania. Castellano odrzucił plandekę, która zakrywała cięŜką stalową szafkę. Frenchie - cały we krwi i z powybijanymi zębami - robił wraŜenie, jakby nie wierzył własnym oczom, ale kiedy ludzie Castellana zaczęli go wpychać do środka, zaczął walczyć jak oszalały! Tym razem, najwyraźniej wkurzeni oporem Frenchiego, który walczył o Ŝycie, wzięli się za jego łokcie, kolana, Ŝebra i kręgosłup, dosłownie go unieruchamiając, tak Ŝe mógł się tylko zwijać się na pokładzie jak okaleczony wąŜ. Wtedy wepchnęli go do szafki, która miała się stać jego trumną; przez cały ten czas Luigi Castellano mówił do swej ofiary, nawet kiedy zatrzaśnięto drzwi szafki i stanęło na nich dwóch ludzi, aby powstrzymać desperackie wysiłki ich otworzenia od wewnątrz. Frenchie nie przestawał się rzucać i kląć, a Castellano, cmokając z dezaprobatą, załoŜył kłódkę, po czym w dalszym ciągu wyjaśniał, Ŝe nie ma to charakteru osobistego, Ŝe to zwykły biznes, Ŝe w świecie narkotyków nie ma miejsca dla nich obu, ale Ŝe Frenchie będzie miał mnóstwo miejsca na dnie oceanu, jakieś dwieście metrów pod powierzchnią morza, w połowie drogi między Marsylią a Perpignan! A potem rozległ się głośny plusk, gdy szafka uderzyła w powierzchnię nieruchomego morza, kołysała się przez chwilę zanim wyprostowała się, niby połyskliwy nagrobek do połowy wystający z wody, i zaczęła powoli tonąć, w miarę jak jej wnętrze wypełniało się wodą. Wtedy wszystkie hałasy dobiegające ze środka ucichły, przechodząc w głuche dudnienie, gdy zamknięta wewnątrz ofiara rzucała się w ostatnich parkosyzmach Ŝycia, po czym szafka zniknęła na dobre w odmętach oceanu. A Luigi Castellano, stojąc przy relingu, w cieniu daszku w czarno-złote pasy, który osłaniał jego przykrytą szerokoskrzydłym kapeluszem głowę przed palącymi promieniami śródziemnomorskiego słońca, w ciemnych okularach, które zawsze nosił za dnia, przyjął dobrze znaną pochyloną do przodu pozycję, mocno ściskając szponiastymi dłońmi metalowy pręt relingu. Stał tak, dopóki metalowa szafka nie zniknęła całkowicie z oczu, dopóki jeszcze z głębi unosiły się coraz rzadsze pęcherzyki powietrza... W międzyczasie jego ludzie zmywali pokład, a jeden z nich - zawodowy morderca Francesco „Frankie” Reggio - wyciągnął korek z butelki szampana i spłukiwał za pokład szkarłatną breję pieniącym się trunkiem, którego kieliszek kosztował pięćdziesiąt franków. Wtedy ich szef wyprostował się i cofnął od relingu, poniewaŜ kapryśny prąd zaczął obracać statek w stronę słońca. Jakby zauwaŜywszy Lefranca po raz pierwszy, Castellano powiedział:
- Wszystko widziałeś Alfonso. To bardzo proste. Mogę cię zatrudnić, ale na pewno nie unikniesz swego losu, jeŜeli odrzucisz moją propozycję. Więc albo będziesz dla mnie pracował... albo nie. To jak będzie? Wtedy Lefranc zapytał tylko, kiedy mógłby zacząć...
- No? - rosnącą z kaŜdą chwilą niecierpliwość Castellana moŜna było bez trudu rozpoznać po ostrym tonie jego głosu, co błyskawicznie sprowadziło Lefranca na ziemię i do teraźniejszości. - Masz coś dla mnie czy nie? Wyciągnąłeś mnie z łóŜka, Alfonso, i jestem pewien, Ŝe istnieje bardzo waŜny powód, dla którego stoję tutaj w szlafroku, rozmawiając z pieprzonym idiotą, chyba Ŝe lubisz dźwięk mego głosu, co? - Tak, mam coś dla ciebie! - wysapał tamten. - Mam, ale to ci się nie spodoba, Luigi. Ani trochę. Gdzie jesteś? - ZauwaŜywszy strach w głosie męŜczyzny, szef narkotykowego gangu wyprostował się. Jedynym powodem mogło być to, Ŝe Lefranc naprawdę bał się powiedzieć coś, czego jego pan nie chciał usłyszeć. Ale poniewaŜ na tym polegała jego praca, nie miał wyboru. - Jestem w Londynie - odpowiedział Lefranc. - Na dworcu Victoria i linia wydaje się całkowicie bezpieczna. PrzecieŜ nikt nie będzie podsłuchiwał rozmowy telefonicznej prowadzonej z dworca! Jak tych wszystkich rozmów facetów z ich babami, opowiadających, Ŝe ich pociąg się spóźnił, więc nie zdąŜą na czas. Kogo to obchodzi? Tak czy owak zawsze dzwonię z takiego miejsca: z publicznego telefonu na lotnisku czy dworcu kolejowym. Bo jak wiesz, nigdy nie ryzykuję, Luigi! Nie w wypadku zachowania bezpieczeństwa. Twojego bezpieczeństwa! - A jeśli ktoś cię obserwuje, śledzi? - Nie. - I mimo Ŝe jego szef nie mógł go widzieć, Lefranc nerwowo potrząsnął głową. - Nawet gdyby tak było - nawet gdyby ktoś miał wycelowany we mnie wzmacniacz głosu - co mógłby usłyszeć w takim miejscu? - Dla zilustrowania swoich słów, wystawił słuchawkę na zewnątrz budki telefonicznej, skąd dobiegał ryk silników pociągu osobowego, który sprawiał, Ŝe rozgrzane powietrze drgało, a peron wibrował, kiedy motorniczy sprawdzał działanie potęŜnych silników. - Doskonale - powiedział niechętnie Castellano, kiedy hałas w jego słuchawce nieco ucichł. - Więc czego się dowiedziałeś? Wiesz, kim byli ci ludzie, co robili w Australii i dlaczego Jake Cutter był z nimi?
- Hm, wszystkie te informacje? - zapytał z niepokojem Lefranc. - Nie, nie wiem tego wszystkiego. Ale wiem co innego. I to jest... to jest coś naprawdę duŜego, Luigi! Ale nie wiem, od czego zacząć. - MoŜe od początku, co? - warknął Castellano. - Od Brisbane. - Dobrze - powiedział Lefranc. - Po tym jak powiedziałeś, Ŝe mam ich śledzić i dowiedzieć się, kim są. Nie miałem Ŝadnego kłopotu, wsiadłem w następny samolot, po tym jak na lotnisku w Brisbane udało mi się odczytać z walizek ich nazwiska, ale musiałem zachować ostroŜność, bo ten Jake Cutter mógł mnie rozpoznać. A tylko my pozostaliśmy, prawda? Lefranc mówił o zemście Cuttera i nawiązywał do tego, Ŝe spośród pięciu osób zamieszanych w „egzekucję” owej rosyjskiej dziewczyny tylko on i jego szef pozostali przy Ŝyciu. Ale kiedy Castellano nie odpowiedział, ciągnął swoją opowieść. - W kaŜdym razie, kiedy znalazłem się na Heathrow, zapytałem w stanowisku linii Quantas o tych ludzi, z którymi jakoby miałem się spotkać: faceta nazwiskiem Trask, Chińczyka nazwiskiem Chung i dziewczynę nazwiskiem Liz Merrick. Naturalnie powiedzieli mi, Ŝe ludzie, o których pytam, przylecieli wcześniejszym samolotem, co oczywiście wiedziałem przedtem. A kiedy udałem, Ŝe jestem wkurzony, pokazali mi wydruk listy pasaŜerów. Oczywiście były tam ich nazwiska, ale przyjrzawszy się tej liście przez dłuŜszą chwilę, zapamiętałem adres tego Chunga. To nie było trudne. Wtedy musiałem juŜ tylko wyjaśnić tym ludziom, Ŝe najwyraźniej popełniłem powaŜny błąd, przeprosiłem i wyniosłem się stamtąd... Całkiem sprytne, co? - Mów dalej - powiedział Castellano. - Tak czy owak - szybko podjął Lefranc - ten Chung mieszka w centrum Londynu, więc ruszyłem za nim. To zabrało mi trochę czasu, ale w końcu go wytropiłem i udałem się za nim do hotelu w centrum miasta. Była tam takŜe reszta tej grupy. Uwijali się jak pszczoły w ulu. Dotyczy to takŜe Jake’a Cuttera, który znajduje się chyba na wszystkich listach poszukiwanych przez policję w całej Europie! Ale było w tym - sam nie wiem - coś dziwnego, Luigi. Cholernie dziwnego. Ci ludzie uŜywali tylnego wejścia do hotelu, ale uŜywali go tylko oni! Jak gdyby, no wiesz, naleŜało do nich. I to jeszcze nie wszystko, bo chociaŜ wydawało się, Ŝe w tym wielkim, drogim hotelu mają to wejście do własnej dyspozycji, Ŝaden z nich nie jest tam zameldowany! Wiem to, poniewaŜ zadzwoniłem do recepcji i sprawdziłem. Ten Cutter, Trask, Chung i wszyscy inni oni nie mają pokój ów w tym hotelu. Dosyć dziwne, prawda? Co o tym sądzisz, Luigi?
Lefranc przerwał umyślnie, tak Ŝe mogło się nawet wydawać, iŜ bawi się ze swoim szefem w ciuciubabkę, ale w rzeczywistości pragnął tylko przerwać jego milczenie, aby się przekonać, Ŝe Castellano go słucha, aby usłyszeć jakąś pochwałę, aby po prostu rozmawiać z tym pieprzonym Sycylijczykiem jak... jak z innym człowiekiem! Ale o ile Alfonso Lefranc był człowiekiem (no, moŜe pod-człowiekiem), o tyle Castellano był odmienny od wszystkich, jakich znał kiedykolwiek, a czasami wydawał się zupełnie nieludzki! Jak na przykład wtedy na tym jachcie - Lefrancowi ciągle śnił się ten koszmar - i jak teraz, gdy milczenie przedłuŜało się, stając się niemal ogłuszające. I Lefranc podskoczył jak oparzony, kiedy w końcu rozległo się w słuchawce warknięcie Castellana - Alfonsooo!... - JuŜ przechodzę do rzeczy! - wybełkotał Lefranc, kiedy nagle zdał sobie sprawę, Ŝe w oczach tamtego jest po prostu kupą gówna i niczym więcej. Teraz był naprawdę zdenerwowany, zawsze tak było, kiedy rozmawiał z Castellanem, nic nie było w stanie go zadowolić; ten facet po prostu nie doceniał wysiłku ludzi, którzy dla niego pracowali. Ale błędem było wystawiać cierpliwość tego sukinsyna na taką próbę! A jeszcze większym błędem było robić to raz po raz. Więc w końcu, drŜąc ze zdenerwowania, Lefranc podjął przerwaną relację. - Luigi, ten hotel ma siedem pięter. MoŜna je policzyć, stanąwszy na zewnątrz. Ale numery pokojów kończą się na 642. Jeśli chodzi o to tylne wejście i windę z tyłu budynku, one rzeczywiście do nich naleŜą! Więc nie trzeba być geniuszem, Ŝeby zrozumieć, gdzie się podziewają, prawda? Jedynym miejscem, gdzie mogą przebywać, jest ostatnie piętro, na pewno! OK, więc tam są, ale wciąŜ nie wiemy, kim są ani czym się zajmują, i oczywiście nie mogłem tak po prostu zadzwonić i zapytać, co się dzieje na górze. I z pewnością nie mogłem tam wparować i od razu stać się celem tego Jake’a Cuttera. Musiałem więc wprowadzić jakiegoś człowieka do wewnątrz. No i krótko mówiąc... - Dzięki Bogu! - wtrącił szyderczo Castellano. - ...JuŜ docieram do sedna sprawy - ciągnął Lefranc. - Zapłaciłem facetowi, Ŝeby spędził w tym hotelu kilka nocy na mój rachunek i ostroŜnie powęszył, i dowiedział się, ile będzie mógł. I oto, co się okazało: Ostatnie piętro nie stanowi części hotelu, jest siedzibą grupy międzynarodowych przedsiębiorców, cokolwiek by to miało znaczyć! Ten mój szpicel dowiedział się takŜe, Ŝe oni czasami Jadają w restauracji na trzecim piętrze hotelu. Więc kilka dni temu w końcu sam musiałem się tam zameldować. Naprawdę musiałem - za chwilę zrozumiesz dlaczego - ale byłem ostroŜny i wziąłem pokój na
pierwszym piętrze. A zanim zwolniłem mego szpicla, kazałem mu załoŜyć pluskwę tam, gdzie zwykle jadają. Dlatego właśnie musiałem być w hotelu. Byłem zmuszony wykorzystać taki sprzęt, jaki udało mi się zdobyć; nie chciałem kupować niczego drogiego, bo ktoś mógłby się zainteresować tym, co robię. Ale mając taki tani sprzęt... mogłem być po prostu facetem, który śledzi swoją niewierną Ŝonę, prawda? Ale poniewaŜ był to tani sprzęt, jego zasięg nie był zbyt duŜy. Jestem więc w tym hotelu... i wyobraź sobie, Luigi, słyszę rozmowę w restauracji, ale niczego nie kumam! Ta firma międzynarodowych przedsiębiorców, która nazywa się Wydział E - oni są ustosunkowani! Słyszałem rozmowę o jakimś „Ministrze Odpowiedzialnym” - to moŜe ktoś z rządu? A sposób prowadzenia rozmowy to teŜ coś osobliwego, to prawie jak obcy język. Angielski, ale szyfrowany. W porządku, obce języki to moje hobby. Włoski, rosyjski, angielski - spytaj, o jaki chcesz - jestem w tym dobry. Ale szyfr to coś innego. A ci ludzie... czasami jakby mówili jakimś pieprzonym szyfrem! Padały takie słowa, jak prekognici, lokalizatorzy, esperzy, telepaci i tym podobne. Jakieś niezrozumiałe uwagi o ekstrapolacji, nasłuchu radiowym, gadŜetach i duchach, wreszcie o trwających poszukiwaniach trzech „najeźdźców” o imionach Vavara, Malinari i kogoś, czyje nazwisko brzmiało jak Schwarz, a moŜe Kraut? Grek i Włoch? Więc to jest chyba rzeczywiście organizacja międzynarodowa. Oczywiście wiem, kto to jest telepata, a nasłuch radiowy jest chyba częścią brytyjskiego systemu bezpieczeństwa, prawda? Ale jeśli chodzi o znaczenie pozostałych określeń... to dla mnie zupełna tajemnica! W kaŜdym razie szefem całej grupy jest ten Ben Trask, ale pozostali - Chung, Liz Merrick i jeszcze dwóch facetów, Ian Goodly i Lardis Lidesci - wygląda na to, Ŝe wszyscy oni stoją wysoko w hierarchii tej organizacji. I jest jeszcze wielu innych. Prowadząc obserwacje, widziałem ze dwa tuziny rozmaitych ludzi, męŜczyzn i kobiet, którzy wchodzili i wychodzili, korzystając z tylnego wejścia do hotelu. Ale Ŝadnych składanych parasoli, garniturów w prąŜki czy meloników. P° prostu normalni, zwyczajnie wyglądający ludzie. I to tyle, Luigi. Przekazałem juŜ chyba wszystko. Nie, czekaj, jeszcze jedno. Chodzi o tych trzech najeźdźców. Kiedy ci ludzie z Wydziału E mówili o nich, określali ich wspólnym, zabawnie brzmiącym mianem. To było... to było... - No? - powiedział Castellano, którego głos wyraŜał teraz Ŝywe zainteresowanie, nawet fascynację.
- Jasna cholera! Zaraz sobie przypomnę - powiedział Lefranc. - Zresztą mam to nagrane na taśmie, którą wezmę, jak tylko stąd wyjadę. Luigi?... - To musi jeszcze trochę poczekać - powiedział Castellano po chwili milczenia. - Bo to, co mi powiedziałeś... jest bardzo interesujące, Alfonso. MoŜliwe, Ŝe natknąłeś się na coś bardzo waŜnego. A jeśli chodzi o Jake’a Cuttera... na początku myślałem, Ŝe to po prostu - jak by to powiedzieć? - przypadkowy świadek. Ktoś, kto wszedł mi w drogę i kogo trzeba było usunąć. Nigdy nie uwaŜałem, Ŝe jest kimś więcej, dopóki nie zobaczyłeś go w towarzystwie tych ludzi w Australii. Jednak teraz... - Tak? - Teraz widzę go w zupełnie innym świetle. - Głos Castellana był głęboki i ponury. Myślę, Ŝe jest rzeczą moŜliwą - nie wiem jak, ale myślę, Ŝe to moŜliwe - iŜ Jake Cutter wie rzeczy, które bardzo chciałbym wiedzieć. Nagle stał się dla mnie bardzo waŜny i to nie tylko dlatego, Ŝe zabił kilku moich najwaŜniejszych ludzi i nawet moŜe próbować zabić mnie. Nie, powody, dla których to uczynił - i dlaczego nadal to robi, mimo Ŝe musi wiedzieć, iŜ jego Ŝycie jest w niebezpieczeństwie - oto, co mnie interesuje. - Ze względu na, hm, tę dziewczynę? - Lefranc był zdumiony. Myślał, Ŝe to po prostu zemsta i tyle. - Mylisz się - powiedział Castellano, a jego głos był jeszcze głębszy niŜ poprzednio. Cutter pracuje dla kogoś; teraz wydaje się, Ŝe dla tego Wydziału E. Ale wyobraŜam sobie, Ŝe ci ludzie, którzy wydają się mieć prawo do wymierzania sprawiedliwości na własną rękę albo w ogóle ignorować jakiekolwiek prawo, to nie są zwykli policjanci. A Jake Cutter to nie Jest zwykły przedstawiciel prawa... Lefranc czekał, nic nie mówiąc, a po chwili jego pan znów odezwał się, ale w jego głosie nie było juŜ takiego napięcia jak Poprzednio. - Trzymaj się tego, Alfonso. Dobrze się spisałeś i jestem z ciebie zadowolony. Ale jestem pewien, Ŝe trzeba się jeszcze wiele o tych ludziach dowiedzieć. Więc zostań tam, gdzie jesteś. JeŜeli potrzebujesz pieniędzy, to nie problem. Od tej chwili masz pełny dostęp do rachunku w Londynie. Ale chcę mieć wyniki. Pozostańmy w codziennym kontakcie - dzwoń o dowolnej porze dnia czy nocy - ale korzystaj z numeru Garzii, a nie mojego. Wszystko, co mu powiesz, przekaŜe mnie. I nade wszystko bądź ostroŜny, i pamiętaj: gdyby cię kiedykolwiek złapano i przesłuchiwano, nigdy, w Ŝadnych okolicznościach, nie wolno ci wymienić mojego nazwiska. Bo będzie to ostatnia rzecz, jaką w swym Ŝyciu uczynisz... - Jasne, Luigi. Nie martw się o to - odpowiedział Lefranc, a kącik ust zadrgał mu odruchowo. Ale Castellano juŜ nie usłyszał jego odpowiedzi, poniewaŜ odłoŜył słuchawkę.
I wtedy Lefranc przypomniał sobie nazwę tej trójki, której dotąd daremnie szukał w pamięci. - Wampyry! - powiedział do siebie, ale nikt go juŜ nie słuchał. - Jasna cholera, tak, to jest to słowo, Wampyry! Pociąg osobowy juŜ dawno odjechał, a teraz właśnie przyjechał ekspres z Gatwick, z którego wysypali się pasaŜerowie. Odwiesiwszy słuchawkę i wyszedłszy z budki telefonicznej, Lefranc nie zwrócił uwagi na dwie zakapturzone zakonnice idące wzdłuŜ peronu w kierunku postoju taksówek, głowę miał zaprzątniętą czymś innym. A zakonnice, niewidoczne w cieniu kapturów, z oczyma świecącymi blaskiem oddania sprawie innej niŜ zakon, do którego naleŜały - w rzeczywistości były oddane całkiem innemu „zakonowi” - miały aŜ nadto spraw na głowie, aby zwrócić uwagę na kogoś takiego jak Alfonso Lefranc...
- Luigi, moŜe moglibyśmy porozmawiać...? - W rezydencji w Bagherii Garzia Nicosia stał przy biurku swego dawnego przyjaciela, a obecnie swego pana albo, jak sam Garzia wolał postrzegać ich wzajemne stosunki, mentora, wampira Luigiego Castellana, i cierpliwie czekał na odpowiedź. Wysoki, barczysty i prosty jak struna Nicosia był człowiekiem okazałej postury. Mimo zewnętrznej bladości wewnątrz był mroczny i ponury jak historia jego kraju. Sycylijczyk z wyglądu i natury był całkowicie lojalny wobec Castellana i był śmiertelnym wrogiem wrogów swego pana. Faktycznie był jego niewolnikiem, co oznaczało, Ŝe jego lojalność wynikała przede wszystkim z respektu wobec tamtego oraz z faktu, Ŝe zdawał sobie sprawę z jego potęgi i złoŜonej ponad pięćdziesiąt lat temu obietnicy, Ŝe pewnego dnia i on będzie dzielił tę potęgę. W przeciwieństwie do Lefranca Nicosia nigdy nie ośmieliłby się wdawać w słowne igraszki z Castellanem; wiedział na podstawie wieloletniego doświadczenia, Ŝe podczas jakiejkolwiek rozmowy z tym człowiekiem naleŜało słuchać i uczyć się (i gdy trzeba, wykonywać rozkazy), zadawać jedynie istotne pytania, nie próbować dyskutować, zmieniać tematu ani teŜ w Ŝaden sposób nie przerywać toku myśli i słów Castellana. Poza tym o ile zdroworozsądkowe uwagi były niekiedy mile widziane, a nawet doceniane, o tyle przedstawianie własnych opinii nie wchodziło w rachubę. Jak kiedyś powiedział Castellano: „Przekonałem się, Ŝe osobiste opinie są tendencyjne, bo zmierzają do uzyskania własnych korzyści. PoniewaŜ sam biorę pod uwagę jedynie opinie, które mają słuŜyć mnie samemu - czyli moje własne - muszę traktować opinie
innych z niejaką podejrzliwością. Najczęściej przekonuję się, Ŝe słuŜą zaspokojeniu czyjejś ambicji. A nie mogę tolerować ludzi, których ambicje przerastają ich pozycję”... To był podstawowy powód, dla którego Castellano - ostatni przedstawiciel starego rodu ludzi i potworów - rzadko rozmawiał z kimkolwiek. Raczej wypowiadał się, przedstawiając swoje Ŝyczenia, i kształtował swoją przyszłość, kierując działaniami innych; ingerencja w jego myśli powodowała gniew. Garzia Nicosia, jego towarzysz z dzieciństwa, był jedną z kilku osób, które mogły się zwracać do swego pana bezpośrednio. Ale i tak czyhały tu rozmaite pułapki i trzeba było zawsze zachowywać ostroŜność... Castellano wciąŜ siedział w fotelu, pochylił się do przodu, z łokciem lewej ręki spoczywającym na biurku i długimi palcami podparłszy podbródek. W zamyśleniu spoglądał na telefon stojący na biurku. Ale po chwili złowieszczego milczenia wyczuł spojrzenie Garzii i w końcu dotarło do niego to, co ten przed chwilą powiedział. Wówczas poruszył się i spojrzał w górę. Patrząc prosto w dzikie oczy swego porucznika, skinął głową i powiedział:Myślę, Ŝe chyba masz rację: czas, abyśmy porozmawiali. Przed laty - ileŜ to juŜ minęło lat, Garzia! - obiecałem ci, Ŝe odpowiem na pewne pytanie, w istocie na wiele pytań, mimo Ŝe ja sam nie znam wszystkich odpowiedzi. Byłem na tyle próŜny, Ŝe wierzyłem, iŜ w końcu poznam największe tajemnice mego losu i zrozumiem jego mechanizm. I zrozumiałem, ale tylko część, i znam tylko część odpowiedzi. Powiedz mi Garzia, czy wciąŜ pamiętasz te pytania? - Oczywiście - odparł Nicosia. - To było: jak, dlaczego i w jakim celu? I co z dniem jutrzejszym? Czy będzie trwał wiecznie? To tylko niektóre z tych pytań - zadawaliśmy je obaj - i wydaje się, Ŝe czas przyniósł odpowiedzi na kilka z nich. - Na przykład? - powiedział Castellano. - Po pierwsze jak - powiedział tamten. - Jak istniejemy przez te wszystkie lata, podczas gdy inni umierają i zamieniają się w pył? To oczywiste, Ŝe „krew to Ŝycie”. Pijąc krew - wysysając Ŝycie z innych - przedłuŜamy własne. Ale jeśli chodzi o wieczność... - Wątpisz, Ŝe będziemy Ŝyć wiecznie? - Wiecznie to... bardzo długo - powiedział Nicosia, wzruszając ramionami. - To oznacza jutra bez końca. Ale znając cię tak jak ja - i to od tylu lat - wyczuwam w tobie niepewność, której nie było przedtem. To tak, jakby nawet najbliŜszy z tych dni, dzień jutrzejszy, był zupełnie nieokreślony. Och, na pewno nadejdzie, moŜemy być tego pewni... ale czy moŜemy mieć pewność, Ŝe będziemy jego częścią? Castellano podniósł się, wyprostował i wyszedł zza biurka.
- Gdyby to powiedział ktoś inny - odparł - pewnie bym się tym przejął, uznając to być moŜe za poboŜne Ŝyczenia. Bo to sugerowałoby przyszłość, w której mnie by nie było. A przynajmniej sugerowałoby taką moŜliwość. Ale ty nie jesteś kimś innym, Garzia. Jesteś moim człowiekiem, którego ukształtowałem na moje podobieństwo. I jestem pewien, Ŝe Ŝycie albo nieśmierć krąŜy w twoich Ŝyłach równie mocno jak w moich. Mógłbyś - nie zaprzeczaj, Garzia, bo wiem, Ŝe nie jestem najłatwiejszy we współŜyciu - mógłbyś w pewnych okolicznościach Ŝyczyć mi śmierci, ale nigdy sobie! I oczywiście, gdybym miał umrzeć, wówczas wedle wszelkiego prawdopodobieństwa szybko podąŜyłbyś za mną. Do piekła. Gdybyśmy byli wierzący. Garzia nie powiedział nic, tylko patrzył, jak tamten przemierza pokój tam i z powrotem. - Jednak jest faktem - ciągnął Castellano - Ŝe znasz mnie naprawdę dobrze - znacznie lepiej niŜ ktokolwiek inny - i to, co we mnie wyczułeś, świadczy o twojej przenikliwości. Niepewność, powiedziałeś, i nie mylisz się... A kiedy Nicosia wciąŜ milczał, Castellano powiedział: - Czy opowiadałem ci kiedyś swoją historię? - Zatrzymał się w środku pokoju. - Jasne, Ŝe tak! I to kilkakrotnie. Ale tylko tobie, Garzia, bo jesteś moim powiernikiem, moim „bratem krwi”. - Zachichotał gardłowym głosem. - Ale jeśli nie mógłbym ufać tobie, to komu? Moja krew to twoja krew i na odwrót, a gdyby ludzie kiedykolwiek mieli odkryć, czym jesteśmy tu znów spowaŜniał - twój los byłby taki sam jak mój. - Wiesz, Ŝe moŜesz mi ufać - powiedział tamten. - I to nie tylko z powodu tego, czym jesteśmy teraz, ale i tego, czym byliśmy zawsze. Byliśmy podrzutkami i jako mali chłopcy byliśmy nierozłączni. Kiedy w 1930 roku nasz opiekun zabrał nas do Stanów Zjednoczonych, byliśmy niewinnymi dziećmi. A potem, gdy podrośliśmy, zawisło nad nami widmo wojny. Zwróciliśmy się do mafii, uniknęliśmy konfliktu i wróciliśmy na Sycylię, przywoŜąc ze sobą amerykańskie marzenia. Tylko Ŝe wtedy to juŜ były nasze, a właściwie twoje marzenia: marzenia o potędze, bogactwie, a nawet o własnym imperium. To co się wtedy wydarzyło... to był wypadek, który nas odmienił. Ale w tobie ta zmiana była... głęboka, bardzo głęboka! - Tak, smak krwi - kiwnął głową Castellano. - To było źródłem wszystkiego. Krew mego jedynego prawdziwego przyjaciela - twoja krew, Garzia. I rzeczywiście zmiana, jaka we mnie nastąpiła, była głęboka. Ale mów dalej, tak jak to zapamiętałeś. - Udaliśmy się do potęŜnego mafijnego bossa w Palermo - powiedział Nicosia. - Don Carlo Alcamo, miał być naszym patronem i ułatwić nam wstąpienie do sycylijskiego bractwa. Ale nam odmówił! Toczyła się wojna i musieliśmy się przyczaić, mafia schowała rogi i
skurczyła się w sobie (przynajmniej na jakiś czas), a Don Carlo nie miał zamiaru werbować Ŝadnych młodych ludzi, niedoświadczonych Ŝołnierzy, takich Jak ty czy ja. - To prawda - potwierdził Castellano. - W owym czasie byliśmy niedoświadczeni. Jednak moja krew płonęła niczym ogień; szalała w moich Ŝyłach tak, Ŝe nie mogłem juŜ dłuŜej wytrzymać! Miałem dwadzieścia dwa lata, osiągnąłem wiek męski, który dla mnie był wiekiem awansu, poniewaŜ krew płynąca w moich Ŝyłach tego się domagała! Jednak ten starzec, ten Don Carlo, chciał mnie powstrzymać. Jak gdybym był dzieckiem. Nicosia mówił dalej: - Po amerykańskiej inwazji znalazłeś się jako pasaŜer w pierwszym czołgu, który się pojawił w Palermo. Wskazywałeś moŜliwe gniazda oporu, w tym oczywiście miejsce, gdzie przebywał Don Carlo. Wysadzili je w powietrze razem z nim! - W oczach naszych „wyzwolicieli” zostałem bohaterem - zachichotał Castellano. - Byłem nietykalny, przynajmniej dopóki Amerykanie okupowali wyspę, co trwało przez pewien czas. Oczywiście inni mafijni bossowie wiedzieli, kto doprowadził do śmierci Don Carla Alcama. Wiedzieli, ale nic nie mogli uczynić. Byliśmy fetowani w amerykańskich bazach jako bohaterowie piątej kolumny sycylijskiego ruchu oporu! To pozwoliło nam poznać smak potęgi. Zorganizowaliśmy czarny rynek i przejęliśmy kontrolę nad prostytucją. Wobec tylu amerykańskich wojsk, jakie stacjonowały na wyspie, obie te branŜe okazały się bardzo zyskowne. I pomimo stopniowego odradzania się potęgi mafijnych bossów siedzieliśmy juŜ w tym na dobre. Od tego czasu juŜ nie byli w stanie nas wyeliminować. I w końcu musieli nas zaakceptować. - Teraz cała stara gwardia juŜ nie Ŝyje - podjął Nicosia - a nowi zapomnieli albo nigdy się nie dowiedzieli, Ŝe byliśmy - Ŝe jesteśmy - tymi samymi „młodymi ludźmi” co siedemdziesiąt lat temu... - To wszystko nasza historia - powiedział Castellano. - Ale moja jeszcze nie została opowiedziana. Nie od początku. Chciałbyś ją usłyszeć ponownie? - OdświeŜ mi pamięć - powiedział Nicosia. - Ta historia zawsze mnie fascynowała. - I powinna - przyznał Castellano. - Bo w końcu to był takŜe twój początek... I po chwili ciągnął: - powiedziałeś, Ŝe byliśmy podrzutkami, co w twoim wypadku jest prawdą. Znaleziono cię pewnej zimowej nocy zawiniętego w porwany koc, na progu domu w sycylijskiej wiosce o nazwie Nicosia, od której wziąłeś nazwisko. Tak, byłeś podrzutkiem, Garzia. Ale jeśli chodzi o mnie, historia jest trochę inna.
Właściwie nie byłem podrzutkiem - nie porzuciła mnie jakaś wieśniaczka, która powiła nieślubne dziecko gdzieś pod drzewem oliwnym czy w szałasie pasterskim, nie - ale przyznaję, Ŝe ja takŜe byłem bękartem, i znam takich, którzy chcieliby, abym został nim na zawsze! Jak by nie było, w mojej historii nie ma Ŝadnego progu, na którym mnie porzucono. Moja matka była dziewczyną pochodzącą z rodziny, która kiedyś miała wysoką pozycję, choć w chwili mego urodzenia bardzo juŜ podupadła. Później ją poznałem i wówczas próbowała mi wytłumaczyć, dlaczego mnie porzuciła, czy raczej dlaczego była zmuszona oddać mnie potajemnie pod opiekę krewnych w Nicosii, gdzie spotkaliśmy się, ty i ja, i gdzie razem dorastaliśmy. Ale o ile ty wziąłeś nazwisko od tej wioski, o tyle ja miałem własne. Od samego początku byłem Castellano - choć nim nie byłem! Bo gdyby mi dano nazwisko mego ojca, wypadki potoczyłyby się inaczej. Wedle rozpowszechnianej historii byłem sierotą z genueńskiej linii rodziny Castellana; mój ojciec zginął w wypadku podczas polowania, a matka umarła w połogu, po wydaniu mnie na świat. Jedynymi Ŝyjącymi krewnymi była sycylijska wdowa i jej ograniczony, lecz nieszkodliwy syn, którzy się mną zaopiekowali. Faktycznie ta wdowa była moją babką, a ów głupek wujem, choć nigdy się o tym nie dowiedział. Historia, którą wymyśliły moja babka i moja matka miała chronić nie tylko mnie, ale i matkę! Ale przed czym? Jak wyglądała prawdziwa historia? Moja matka rzeczywiście naleŜała do rodziny Castellana, dzięki czemu moje nazwisko jest do pewnego stopnia prawowite. Miała na imię Katerin i jako młoda dziewczyna została zatrudniona w charakterze słuŜącej w domu swych panów W Le Manse Madonie, w górach, czterdzieści mil stąd na Wschód. Byłem dzieckiem tych panów, dwóch męŜczyzn, szanowanych braci, których posiadłość wznosiła się na krawędzi wysokiego urwiska. GdzieŜ moŜna by znaleźć lepsze mieszkanie dla takiej dwójki! Bo ci bracia Francezci byli dwa drapieŜne ptaki. Jednak chyba nie mogłem być synem ich obu, co? Nie oczywiście, Ŝe nie. Ale powstała taka sytuacja, Ŝe moja matka nie była w stanie tego powiedzieć! Bo kiedy przyszła im na to ochota, sypiali z nią obaj. Anthony i Francesco - mogę być synem kaŜdego z nich! Więc dlaczego nie próbowała uciec z Le Manse Madonie juŜ dawno temu? I dlaczego nie uczyniła tego teraz, aby się mną w ukryciu zaopiekować? Ach, moja matka była niewolnicą braci Francezci, tak jak ty, Garzia, jesteś moim niewolnikiem, a moŜe nawet w jeszcze większym stopniu. Ale w przeciwieństwie do naszych stosunków, tego, Ŝe jesteśmy „przyjaciółmi” - na tyle bliskimi, na ile pozwala nasza natura ona nienawidziła obu braci, choć jednocześnie coś przyciągało ją do nich nieodparcie, jak
ćmę do płomienia świecy! Nie chciała mnie zostawić, uczynić sierotą, i kiedy tylko obaj bracia gdzieś wyjechali, przyjeŜdŜała do mnie w odwiedziny. Tak było we wczesnych latach mego dzieciństwa. Później bracia rzadko opuszczali Le Manse Madonie i wizyty mojej matki takŜe stały się coraz rzadsze... UŜyłem słowa „stosunki”. To wszystko, co nam teraz pozostało, Garzia. Stosunki. Ale czy kiedykolwiek kochaliśmy? Czy kiedykolwiek jakaś dziewczyna sprawiła, Ŝe serce zabiło nam szybciej, albo czy kaprys którejś z nich kiedyś złamał nam serce? MoŜe byliśmy zakochani jako młodzi chłopcy, jeszcze w Ameryce. Ale potem juŜ nie. A mówiąc ściślej, od chwili „wypadku”, jak zwykłeś go nazywać. Ale to nie był wypadek, Garzia; to się musiało wydarzyć, prędzej czy później, przynajmniej mnie. Jedynym wypadkiem było to, Ŝe to byłeś ty... Ale odbiegłem od tematu. Kiedy byłem na tyle dorosły, Ŝe zacząłem rozumieć szeptane przez nią słowa - ale nie na tyle, Ŝeby zrozumieć ich znaczenie - matka opowiedziała mi to i owo. W owym czasie niewiele z tego byłem w stanie pojąć. Mówiła coś o krwi, o czymś przeraŜającym we krwi mego ojca - we krwi obu braci Francezci - co mogło się takŜe znajdować w mojej krwi. Opowiadała o wielkich skarbach ukrytych w Le Manse Madonie i o lochach wypełnionych królewskim okupem. Powiedziała, Ŝe powinienem być spadkobiercą tych skarbów, ale równocześnie niepokoiła się, Ŝe jestem spadkobiercą czegoś innego. Często czułem na sobie Li wzrok, spojrzenie tych wielkich, udręczonych oczu, jak gdyby lękała się ujrzeć we mnie jakieś piętno, pierwsze oznaki toczącego mnie raka. Oczywiście teraz to wszystko rozumiem, ale w owym czasie... byłem tylko dzieckiem! Jak powiedziała mi matka, jej panowie, ci bracia Francezci byli wiecznie młodzi. Byli swymi własnymi ojcami... a nawet dziadkami! Teraz pytam cię, Garzia, co mogło z tego wszystkiego pojąć pięcio - czy sześcioletnie dziecko? I pomimo ich potęgi, bogactwa i wspaniałego domu pełnego słuŜby bali się światła słonecznego! I mówiąc to, jakby chcąc dowieść lub obalić jakąś wariacką teorię, wyciągnęła mnie na światło! Jak się okazało, to nie był taki wariacki pomysł. Ale minęło jeszcze piętnaście lat, zanim słońce zaczęło parzyć moje ciało... I powiedziała, Ŝe muszę się uwaŜnie obserwować i stale mieć się na baczności, abym stał się dobrym i wartościowym człowiekiem, o czystych myślach i ludzkim sercu. I nieustannie ostrzegała mnie, abym nie patrzył zbyt daleko w przyszłość, abym zostawił ją w spokoju. Pamiętam, jak mi to powiedziała - małemu dziecku, które nie sięga wyobraźnią poza najbliŜszy dzień - jak gdybym jakimś cudem mógł knuć jakiś spisek przeciw przyszłości! Nie na jawie. Ale w snach... to było coś zupełnie innego!
Śniłem swe własne sny; widziałem siebie, jako szefa przedsiębiorstwa budowlanego tu, na Sycylii. Ale byłem jeszcze zbyt młody, Ŝeby do końca te sny zrozumieć! To, co we mnie tkwi - zdolność zaglądania w przyszłość we śnie - ma swoją nazwę, to oniromancja. Matka raz wymieniła tę nazwę i powiedziała: „Tam znajduje się źródło ich potęgi, czerpiąjąz owego Ŝywego potwora w studni w Le Manse Madonie, Istoty, która patrzy daleko w przyszłość, to oniromanta, a bracia Francezci zostali poczęci z jego krwi. I ty, Luigi... jesteś z ich krwi”... A kiedy mi to powiedziała, jej ciało przeszył dreszcz... Śniłem o nas, Garzia, o tobie i o mnie, i naszych przygodach w Ameryce. Nie było dla mnie wielką niespodzianką, kiedy moja babka zmarła, mego bełkoczącego wujka zabrano do domu opieki, a twój opiekun zaadoptował mnie i zabrał nas obu do Ameryki, aby tam poszukać lepszej przyszłości. Ale ja juŜ wiedziałem, jaka będzie moja przyszłość. Przynajmniej częściowo. PoniewaŜ sny niezmiennie zacierają mi się w pamięci, nigdy nie potrafię powiedzieć, jak się urzeczywistnią. Na przykład w powtarzających się koszmarach, po których budziłem się z krzykiem, śniłem o krwi! Ale nigdy nikomu nie mówiłem, co było w tych snach; nawet swojej babce czy wujkowi, a juŜ na pewno nie matce! Bo nawet jako dziecko, choć byłem nad wiek rozwinięty, jakoś zdawałem sobie sprawę, Ŝe gdyby wiedziała na pewno, co tkwi we mnie i co juŜ wtedy zaczynało manifestować swoją obecność, nie wyszłoby mi to na dobre. Biedna kobieta, jestem pewien, Ŝe z miejsca by mnie zabiła w przekonaniu, Ŝe wyświadcza mi przysługę. Ale o ile podejrzewałem, Ŝe jestem inny, o tyle przez sto lat bym nie zgadł, jak bardzo jestem inny! Tak, sny o krwi. Krew, w której pragnąłem się pogrąŜyć jak w rzece. Sny o sobie samym, omywanym strumieniem krwi - czerwonej, śliskiej krwi - która pokrywa mnie od stóp do głów! Oczywiście myślałem, Ŝe wykrwawiam się na śmierć; faktycznie w tych snach czułem się, jakbym był bliski śmierci! Dlatego w środku nocy budziłem się z krzykiem. Skąd miałem wiedzieć, Ŝe to nie moja krew, Garzia, i Ŝe to nie była śmierć, lecz Ŝycie... W Ameryce śniłem o odkopywaniu skarbów w swojej ojczyźnie. Ale ziemia, w której kopałem, była przesiąknięta krwią jak gdyby mój ostry, lśniący szpadel wbijał się w ludzkie ciała! Stałem pod mrocznym urwiskiem, w ogromnym, przepaścistym kamieniołomie, po kostki w ziemi przesiąkniętej krwią, a wokół mnie rozlegały się przenikliwe wrzaski tych pogrzebanych ludzi, przeklinając mnie za zakłócanie ich wiecznego spokoju. Ale głównie przeklinali moich przodków, którzy ich tam pogrzebali. I to takŜe było prorocze, nie tylko w odniesieniu do tego, co było, ale i do tego, co miało nastąpić. Krótko mówiąc, to się miało wydarzyć. MoŜe nie dokładnie tak, jak o tym śni’
łem, ale ogromne skarby, jakie zgromadzili bracia Francezci, miały zostać wydobyte i to przeze mnie, człowieka nazwiskiem Castellano, ale z urodzenia Francezci! I rzeczywiście te wielkie skarby są teraz wydobywane. JeŜeli potrzeba jakiegoś dowodu, wystarczy się rozejrzeć po tym gabinecie... RównieŜ w Ameryce, gdzie spędziliśmy naszą młodość, śniłem o wielkiej wojnie i widziałem, jak jej fale pustoszą Sycylię. A wiedząc, Ŝe nadszedł czas powrotu do domu, przekonałem cię, Ŝe tam jest nasze miejsce. Wróciliśmy i wybuchła wojna, pojawili się tak zwani sojusznicy wojsk Osi, a potem Siódma Armia i nasi amerykańscy „wyzwoliciele”. Jeśli chodzi o resztę mojej historii - odtąd juŜ naszej historii - jest znacznie łatwiejsza do zrelacjonowania. Tylko Ŝe, Garzia, jeszcze nie uporaliśmy się z owym „wypadkiem”, jak go zawsze nazywałeś. MoŜe sam chciałbyś to opowiedzieć? Garzia kiwnął głową. - Tak, to pamiętam bardzo dobrze. W trzeciej części stulecia wiele wydarzeń zdawało się następować równocześnie i zniekształcał je czas. Ale to wydarzenie na zawsze pozostanie Ŝywe w mojej pamięci. Wojna się skończyła i korzystając z zysków, jakie osiągnąłeś dzięki amerykańskim siłom okupacyjnym, załoŜyłeś wyśnione przedsiębiorstwo budowlane. Wiele naszych miast obróciło się w ruinę. W Katanii, w Palermo, w Messynie i w wielu innych miejscach były same ruiny. Dla niektórych to była katastrofa, ale dla nas oznaczało pracę. Przedsiębiorstwo Budowlane Castellana wzbogaciło się na samych pracach rozbiórkowych, jeszcze zanim zbudowaliśmy choćby jeden dom! Ale w międzyczasie w Palermo znaczącą pozycję osiągnął nowy mafijny boss, Don Piętro Alcamo, syn Carla! A za śmierć Don Carla przed trzema laty to my byliśmy odpowiedzialni. Piętro doskonale zdawał sobie z tego sprawę i mimo Ŝe zostaliśmy zaakceptowani przez pozostałych szefów mafii - dla których przedsiębiorstwo budowlane stanowiło miejsce „legalnego” prania pieniędzy, przekształcając zyski z bardziej „konwencjonalnych” źródeł dochodów mafii, takich jak wyduszenia, prostytucja i czarny rynek, w łatwo dostępne fundusze - Piętro przysiągł, Ŝe pomści śmierć swego ojca. Pewnej nocy w Palermo, kiedy po wyjściu z restauracji szliśmy do samochodu, zaatakował nas Piętro wraz ze swymi trzema Ŝołnierzami. Urządzili zasadzkę w ciemnej alejce. Ale nauczywszy się, co robić w takiej sytuacji jeszcze w Ameryce, nie byliśmy zaskoczeni, a ponadto noc była zawsze naszym sprzymierzeńcem... a szczególnie twoim. Wyczułeś ich tam, Luigi! I co więcej, zobaczyłeś, jak się zbliŜają, twoje dziwne sny przewidziały, jak to się wydarzy. Powstrzymaliśmy ich atak; ich noŜe, pistolety i garoty nie
miały najmniejszych szans z obrzynkami, które mieliśmy ukryte pod szynelami amerykańskiej armii! Ale w rzeczywistości to był pierwszy raz, kiedy kogoś zabiliśmy własnoręcznie. Och, byliśmy juŜ zamieszani w wojny gangów i morderstwa w Ameryce i dawaliśmy rozmaite „zlecenia” tutaj, na Sycylii, które czasami prowadziły do śmierci, ale aŜ do tamtej nocy my sami... mieliśmy czyste ręce. Zawsze udawało ci się trzymać na uwięzi to, co odziedziczyłeś po swoich przodkach, braciach Francezci, i o czym tak często ostrzegała cię twoja biedna matka... - Tak, aŜ do tamtej nocy! - syknął Castellano, nie mogąc się powstrzymać i dalej sam kontynuował opowieść. - W twojej relacji wypadki wyglądają znacznie prościej, niŜ to było w rzeczywistości, Garzia. Pomyśleć, Ŝe ktoś taki jak ty czy ja, których przeznaczeniem jest bardzo długie Ŝycie, a moŜe nawet nieśmiertelność, otarliśmy się tak blisko o śmierć! Dzisiaj... sama myśl o tym doprowadza mnie do szału. Ale oczywiście nie wiedzieliśmy o tym... ...AŜ do tamtej nocy, gdy przeszyły cię dwie kule wystrzelone przez Pietra Alcama. Jedna strzaskała ci lewe kolano, a druga przebiła szyję i omal nie przebiła tętnicy. Jednak uszkodziła jej ściankę i zanim wciągnąłem cię do samochodu, straciłeś duŜo krwi. Faktycznie byłem cały zbryzgany twoją krwią, byłem mokry od krwi! Ale kiedy juŜ traciłem nadzieję, Ŝe z tego wyjdziesz, Garzia, jednocześnie nie posiadałem się z radości, Ŝe Piętro Alcamo i jego ludzie leŜą w tej alejce pokrwawieni i martwi. A kiedy upadli, podszedłem do nich i stanąłem obok, na bruku, tak aby mogli mnie widzieć. Patrząc, jak z krwawą pianą na ustach łapią powietrze, przeładowałem broń i odstrzeliłem im te pieprzone głowy! Co za ulga, co za radość! I co za strata, prawda, Garzia. Bo gdybym wtedy wiedział to, co wiem teraz, Ŝe ta cała krew, to mięso -… ale z drugiej strony mięsem takich świń pewnie bym się udławił! To mnie uwolniło, skruszyło okowy mego człowieczeństwa. Bo w istocie krępowała mnie ta fasada, fizyczna skorupa, która czyniła ze mnie człowieka. A przecieŜ byłem czymś znacznie więcej. Mitologiczną istotą? JuŜ nie. Istniałem rzeczywiście. Byłem rzeczywisty i zabiłem. Miałem krew na rękach i oczy nabiegłe krwią świeciły w nocy, jak latarnie! Widziałem w ciemności! I wyczuwałem swoje ofiary leŜące o sto jardów dalej, w tej ciemnej alejce, gdzie pewnie juŜ zaczynały gnić. Kiedy wciągnąłem cię do samochodu - dźwigałem cię na własnych barkach, nawet nie podejrzewając się o siłę, jakiej nie miałem nigdy przedtem - wszystkie te wraŜenia wzmocniły
moje przekonanie, Ŝe jestem inny. Jak dotąd nie umiałem tego nazwać, ale wiedziałem, Ŝe jestem tak róŜny od wszystkich, jak noc jest róŜna od dnia. I to twoja krew, Garzia, twoja krew stała się ostatecznym katalizatorem, dzięki któremu wreszcie zyskałem toŜsamość. Kiedy dotarliśmy do mego mieszkania w Palermo, byłeś prawie martwy, ale wiedziałem, co robić. To przyszło jakby z nikąd. Byłeś moim przyjacielem (w owych czasach wciąŜ mówiliśmy o takich rzeczach jak przyjaźń i temu podobne) i byłeś w potrzebie - aleja takŜe! Wypadki tej nocy spowodowały moje przebudzenie. W końcu zrozumiałem, czego mi brak, ostatni fragment układanki wskoczył na swoje miejsce. Krwawiłeś z rany w szyi. Krew tryskała z rany strumieniem, w takt uderzeń twego serca, ale widziałem, Ŝe ów strumień z kaŜdą chwilą słabnie, a puls staje się coraz wolniejszy. Wpadłem w panikę, ale równocześnie poczułem nieodparte pragnienie. Zagryzłem wargi, patrząc, jak stopniowo się poddajesz, i smak mojej własnej krwi uderzył mi do głowy jak mocne wino - juŜ wiedziałem, co robić! Więc jak widzisz, Garzia, to nie był wypadek, kiedy moje usta zamknęły się na twojej szyi, aby coś od ciebie wziąć, ale i
coś ci dać. To Ŝaden wypadek, to przeznaczenie.
Wiedziałem, Ŝe nie umrzesz, ale Ŝe pozostaniesz ze mną przez bardzo długi czas. I w końcu zrozumiałem, jak nazwać to, co było we mnie, a co teraz przekazałem tobie. - Byłeś wampirem! - westchnął Garzia, jego dzikie oczy rozbłysły, a usta rozchyliły się, ukazując ostre jak brzytwa zęby. - Byłem i jestem wampirem! - potwierdził Castellano. - Ale podejrzewam, Ŝe jestem czymś więcej niŜ zwykłym wampirem. Powrót do zdrowia zabrał ci trzy dni, trzy krótkie dni, w ciągu których rany zagoiły się, wstałeś i odtąd... - ...jestem taki sam jak ty! - powiedział Garzia. - No, moŜe nie całkiem - Castellano popatrzył na niego ponuro - ale z pewnością jesteś wampirem. W tym momencie rozległ się odgłos kroków i po chwili w drzwiach pojawił się człowiek w zgrzebnym, wiejskim ubraniu, ze strzelbą przewieszoną przez ramię i pasem na naboje, który opasywał mu pierś. - Sir - zwrócił się do Castellana - jest tutaj rosyjski dŜentelmen, który pragnie... który pragnie... - Ale ujrzawszy, jak oczy obu wampirów tracą swój dziki blask i stają się czarne jak węgiel, zatrzymał się i cofnął o krok.
Wtedy Castellano - który jeszcze nie w pełni doszedł do siebie, podniecony wspomnieniami swego przebudzenia - pochylił się w stronę posłańca w ten swój dziwnie groźny sposób. Następnie obrócił się na pięcie i powiedział do Garzii: - Zajmij się, proszę, naszym gościem, tym... tym rosyjskim dŜentelmenem, dobrze? Obszukaj go i wprowadź do środka. Ale Garzia, upewnij się, czy przybywa z własnej, nieprzymuszonej woli. XII Martwa cisza - Natasza - Śmierć Rosjanina Dwadzieścia cztery godziny wcześniej w Marsylii Jake Cutter, któremu towarzyszyła bezcielesna zjawa, pełna zła istota imieniem Korath, próbował nawiązać rozmowę ze zmarłymi. Albo mówiąc dokładniej, po raz pierwszy na jawie próbował skontaktować się z jednym z nich, Francuzem Jeanem Danielem, który był pierwszą ofiarą wojny Jake’a z szefem mafii narkotykowej Luigim Castellanem. - Tu właśnie zginął ten chudy sukinsyn - wyjaśnił Jake Korathowi - dokładnie tutaj, w tej alei. Więc jeśli moŜna go w ogóle gdzieś znaleźć, to jest najpewniejsze miejsce. - A poniewaŜ mowa umarłych często wyraŜa więcej niŜ zwykłe słowa, Korath zobaczył cały przebieg wypadków, jak w kalejdoskopie, na ekranie umysłu Jake’a. Deszczowa noc dwa i pół roku temu. Wysoki i szczupły, blady męŜczyzna z rzednącymi, zaczesanymi do tyłu włosami wychodzi z baru przed świtem i wsiada do samochodu, zatrzaskują się drzwi... i lekko skrzywiony Jake, stojący w cieniu, zaledwie dwadzieścia pięć jardów dalej. Ale drgania zatrzaskujących się drzwi samochodu nie uruchamiają zapalnika, to dobrze, bo Jake chce, Ŝeby Jean Daniel wiedział, co się stało i kto jest za to odpowiedzialny. Wtedy Jake wychodzi z mroku i staje na środku lśniącej od deszczu alei. Zapalają się światła samochodu. Jake stoi w lekkim rozkroku, jak jakiś zabijaka z Dzikiego Zachodu, jego postać oświetla wiązka światła padającego z reflektorów. Ale Jake to nie uzbrojony bandyta, a jedyną bronią jest sam samochód... ...którego wycieraczki ścierają krople deszczu z przedniej szyby samochodu, podczas gdy Jean Daniel szarpie się, pochylając się do przodu i patrząc przez okno na Jake‘a. Przygląda mu się i rozpoznaje go! Bo Jake zamachał do niego ręką i teraz niedbałym krokiem zbliŜa się do samochodu. Francuz przekręca kluczyk zapłonu... a Jake dokładnie wie, co tamten myśli, Ŝe zaraz rozjedzie tego pieprzonego, angielskiego dupka! Wtedy Jake pada na ziemię i w tym
momencie ciemność rozjaśnia błysk eksplozji, a nad jego głową przelatuje kilka odłamków szkła. A Jean Daniel siedzi w dymiącym samochodzie - przyciśnięty do oparcia kolumną kierownicy, którą wybuch trzech uncji plastyku wbił mu prosto w bebechy - prawdopodobnie zdając sobie sprawę, choć moŜe jeszcze nie w pełni wierząc, Ŝe ten okropny ból to zapowiedź rychlej śmierci. Śmierci, która ma postać Jake ‘a Cuttera. Jake patrzy na niego przez roztrzaskane okno. Francuz otwiera usta, z których bucha krew, a Jake przypomina mu coś, co stanowiło wyzwanie, które właśnie znalazło ostateczną odpowiedź: „Teraz juŜ wiesz, kto bije najmocniej”...
- Jezu! - jęknął Jake, czując zawrót głowy i zdezorientowany wyciągnął rękę, opierając się o mur. - Jezu Chryste, zrobiłem to! Nie ma się co oszukiwać, Ŝe to tylko koszmar. Naprawdę to zrobiłem - i jeszcze coś gorszego. A teraz zamierzam to kontynuować! - Doskonale! - powiedział Korath. - Wyjątkowo odpowiednia kara. Gwałciciel zgwałcony, wypatroszony i nadziany na Ŝelazny penis. Myślę, Ŝe sam nie wymyśliłbym bardziej... „ironicznego „końca dla tego typa. Szkoda tylko, Ŝe nie Ŝył na tyle długo, aby zaczął Ŝałować za popełnione grzechy. I to mówi wampir! - pomyślał Jake. A na głos powiedział: - Och, myślę, Ŝe Ŝałował. - I odzyskując równowagę, dodał: - Jeśli nie wtedy, to teraz na pewno. Ale to mnie i tak nie rozgrzesza. Po czym, zmarszczywszy brwi, zaczął się zastanawiać: Więc co, u licha, jest teraz ze mną nie tak? Rozgrzeszenie? Nie jestem katolikiem... Czy naprawdę powinienem się martwić tym, co uczyniłem? Czy powinienem prosić o przebaczenie? MoŜe to nie ja proszę. MoŜe to ten drugi, ten, który siedzi w mojej głowie... - Ba! - powiedział Korath. - Jake, jest w tobie pewna słabość. A na imię jej sumienie. Ci brutale zgwałcili i utopili twoją kobietę i utopiliby takŜe ciebie. A jeśli chodzi o Jeana Daniela, ani chybi rozjechałby cię na miazgę swoim wielkim samochodem. Więc powiedz mi, dlaczego odczuwasz wstyd, Ŝe go załatwiłeś? Oko za oko, pamiętasz? - Wstyd? - powiedział Jake, potrząsając głową. - Nie jestem pewien, czy to jest wstyd. A jeśli chodzi o sumienie, tak, to z pewnością jest to, ale to nie wszystko. Korath, zamordowałem tego człowieka, tych ludzi. Zasługiwali na to czy nie, uczyniłem to. OK, wiem, Ŝe nie jestem szczególnie religijny, ale poniewaŜ nie potrafię dawać Ŝycia, kto dał mi prawo, aby je odbierać? To część mego dylematu. Z jednej strony wiem, Ŝe musiałem to
uczynić - i Ŝe uczynię to znowu - ale z drugiej, dostaję mdłości na myśl, Ŝe będę musiał z tym Ŝyć, Ŝe prawdopodobnie będę miewał związane z tym koszmary przez resztę Ŝycia. Ale największym paradoksem jest to, Ŝe zrobiłem to wszystko, aby się oczyścić, aby zmyć z mojej duszy tę nienawiść, którą czułem do tych drani... i teraz zaczynam się zastanawiać, po co to było, skoro koniec końców sam siebie nienawidzę. - Na szczęście - powiedział tamten po chwili - takie mieszane uczucia mnie nie dotyczą. Faktycznie większość uczuć, takich jak miłość, litość czy zwątpienie w siebie, przekraczają moją zdolność pojmowania. Rozpoznaję je w tobie, poniewaŜ wciąŜ mgliście pamiętam coś niecoś z tego w sobie samym, kiedy byłem małym chłopcem w Krainie Słońca, dopóki ukąszenie Malinariego nie uwolniło mnie od tych słabości. - Słabości? - Jake znów potrząsnął głową. - Myślę, Ŝe rozumiesz to opacznie. Na tym polega nasza siła, bez której nie bylibyśmy lepsi od... - ... Wampyrów? - Korath zobaczył to w jego umyśle. - Ale jeŜeli to prawda, to dlaczego tacy silni ludzie, jak Trask, tak bardzo się ich lękają? Kiedy Jake zastanawiał się nad odpowiedzią, Korath ciągnął: - Spróbuję ci to wytłumaczyć, a kiedy skończę, zaprzecz, jeśli potrafisz. Miłość to coś, co ludzi osłabia, skłania ich do poddania się woli obiektu ich uczucia. Ale to poŜądanie jest tym, co dopinguje do zaspokajania własnych potrzeb! O ile współczucie i poświęcenie ludzi zubaŜa - obniŜając ich rangę w oczach nieprzyjaciół - o tyle chciwość i mściwość czyni ich potęŜnymi, tak Ŝe inni mają się przed nimi na baczności. Jest chyba rzeczą oczywistą, Ŝe człowiek, który nikomu nie ufa, nigdy nie moŜe zostać zdradzony. Bo jeśli zaufanie i przyjaźń często prowadzą do zdrady, to prawdziwym kamieniem węgielnym przetrwania jest nieufność, zazdrość i instynkt terytorialny. Zawsze powinieneś pamiętać, Ŝe podczas gdy dobre i miękkie serce jest takŜe dobre w smaku, to serce pełne trucizny ma smak zepsutej krwi! Tolerancja prowadzi do tego, Ŝe pozwalasz się wylegiwać leniwemu słudze, natomiast terror sprawia, Ŝe zawsze jest na stanowisku, gotów na kaŜde skinienie swego pana... - Wystarczy! - powiedział Jake. - Co takiego? Wystarczy? Ledwie zacząłem! - I skończyłeś. Wystarczy tych słownych zabaw. - Ale moje rozumowanie nie miało być Ŝadną zabawą słowną, zapewniam cię! Od samego początku - od czasów Szatana - Wampyry Ŝyły według tych zasad i... - I umarły - powiedział Jake. - Nie zapominaj, Korath, Ŝe to człowiek - prawdziwa istota ludzka - sprawił, Ŝe Malinari, Vavara i Szwart uciekli z Krainy Gwiazd. A dlaczego
tacy silni ludzie, jak Trask, ich się boją? Nie boją się o siebie, ale o wszystkich słabych ludzi na tym świecie, którzy wierzą w takie „zasady”, takie głupoty, jakie pleciesz. I na tym polega wielka róŜnica między mną a Traskiem. To, co robię, słuŜy mnie samemu, podczas gdy to, co on robi, słuŜy nam wszystkim. - Podziwiasz go, prawda? - JakŜeby inaczej? Jak moŜna nie podziwiać kogoś, kto poświęcił Ŝycie poszukiwaniu prawdy? A ta prawda mówi, Ŝe jesteś w błędzie. Więc choć na razie jesteśmy zmuszeni zostać sojusznikami, nie posuwaj się za daleko i nie myśl, Ŝe moŜesz mnie przekonać do swych szalonych „zasad”. Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. - Brawo!... Brawo!... Brawo! - Wydawało się, jakby w głowie Jake’a odezwał się zgodny szept setki głosów zmarłych. Ale te głosy były słabe i dalekie, a w niektórych moŜna było wyczuć niepewność. I było ich stosunkowo niewiele, jak na miliony zmarłych. Bo na razie tylko niewielka mniejszość Ogromnej Większości była po jego stronie. - Ha! - powiedział Korath. - Słyszysz ich, tych nieprzeliczonych zmarłych? No, w kaŜdym razie paru z nich. Wygląda na to, Ŝe twoje słowa - sprzeciwiające się moim zasadom przekonały kilku z nich, Ŝe nie stanowisz groźby, za jaką cię uwaŜali - Pozwól, Ŝe ci pogratuluję, Jake, brawo! Jaka szkoda Ŝe to nas nie przybliŜa do rozmowy z tym Francuzem. Jake musiał przyznać, Ŝe wampir ma rację. On i Korath byli tu juŜ od pewnego czasu, ale jak dotąd nic się nie wydarzyło; nie bardzo wiedział, jak się zabrać do tej rozmowy ze zmarłymi. Faktycznie wiedział jedynie, Ŝe nie wolno mu na nich krzyczeć. Harry Keogh nigdy tego nie robił i on teŜ nie powinien. Ale... gdzieś o tym przeczytał - a moŜe mu powiedziano - czy moŜe był to jeszcze jeden przykład wpływu, jaki na jego umysł wywierał duch Harry’ego? Mniejsza o to. Jak się ma przedstawić? A moŜe powinien po prostu czekać, aŜ ktoś inny zacznie rozmowę? W porządku, ale jeśli nikt nie zechce? Myśli Jake’a były wyraŜone w mowie umarłych, więc kiedy osłony umysłu miał opuszczone, Korath mógł je odczytać bez trudu. Uczyniwszy to, rzekł: - MoŜe tracimy tylko tutaj czas? Skoro wyraŜasz się tak pochlebnie o Trasku i jego ludziach, moŜe lepiej chodźmy wesprzeć ich sprawę i spróbujmy wytropić Malinariego i pozostałych, co nawiasem mówiąc, proponowałem od samego początku. Spójrzmy prawdzie w oczy, Jake: ta twoja zemsta to zwykła błahostka w porównaniu z tym, co robią ludzie z Wydziału E. - Ale to moja błahostka! - Jake wyprostował się, czując świeŜy przypływ determinacji (a moŜe to prawdziwy Jake Cutter ponownie przejął kontrolę nad własnym umysłem,
pozbywszy się obcej aury). - Castellano - on i jeszcze jeden drań - to moje błahostki! Dzięki za przypomnienie, Korath. Jak to szło? Oko za oko, tak? I co jeszcze mówiłeś? Coś o „dobrym i miękkim sercu”, które takŜe dobrze smakuje, tak? KimŜe jestem, aby się spierać o czymś tak potwornym z takim potworem jak ty, z wampirem? Nie przejmuj się moimi słabościami, Korath. Ja nie jestem niczyim niewolnikiem, a juŜ na pewno nie jestem niewolnikiem swoich uczuć. - Gówno prawda! - Jeszcze gdy Jake to mówił, wiedział, Ŝe tak nie jest - Ŝe w rzeczywistości targały nim rozmaite uczucia - Ŝe odrzucał uczucia kogoś innego. I aby ukryć swoją bezbronność, warknąwszy, przemówił w mowie umarłych: - Jean Daniel, ty francuski sukinsynu, gdzie, u diabła jesteś? - Trafiłeś za pierwszym razem - odezwał się w głowie Jacke’a Ŝałosny głos. - Jestem w piekle, Jake, tam, gdzie mnie posłałeś. Jestem na cmentarzu w Avignonie, mieście, w którym się urodziłem. Tam przynajmniej spoczywają moje kości Mój pogrzeb był skromny, Ŝegnała mnie tylko mała grupka ludzi; myślę, Ŝe wynajął ich Luigi Castellano, bo w świecie Ŝywych nie miałem przyjaciół. I wygląda na to, Ŝe tutaj takŜe ich nie mam! Tak właśnie przedstawia się sytuacja, taki mój los: samotność, ciemność i grobowa cisza. „Martwa cisza” dopóki nie wyczułem twojej obecności. Jake na początku się przestraszył i poczuł, jak włosy jeŜą mu się na karku, ale po chwili przyszedł do siebie i odpowiedział: - Więc się do tego przyzwyczajasz? To znaczy do tej sytuacji? - Zaskoczony nie wiedział, co powiedzieć, jak zacząć tę rozmowę. - Do czego? Do tej sytuacji? - W głosie Francuza moŜna było wyczuć niedowierzanie i zdumienie. - Przyzwyczajam się? A Jake szybko podjął: - Przynajmniej masz pewną moŜliwość ruchu, bo inaczej by cię tutaj nie było. - Nagle Jake’owi zaświtało w głowie, Ŝe on i Korath są chyba mimo wszystko w niewłaściwym miejscu. Gdyby grób Francuza znajdował się w Avignonie, tam teŜ powinien być jego duch. Jednak szybko rozwijające się metafizyczne zdolności Jake’a powiedziały mu, Ŝe Jean Daniel rzeczywiście jest tutaj, wyczuwał jego obecność. - Przyzwyczajam się? - jęknął tamten, a jego głos przeszedł w szloch. - Odnosisz wraŜenie, Ŝe się przyzwyczajam? Do tego, Ŝe jestem martwy, ty cholerny idioto?! Nie, nie przyzwyczaiłem się do tego. Nienawidzę tego - tego cmentarza, tego miejsca, tego wszystkiego! Ale poniewaŜ tutaj umarłem, w tej alei, czasami nie mogę się powstrzymać, Ŝeby tu nie „zajrzeć „. Ten bar to było moje ulubione miejsce spotkań. A teraz nawiedza go tylko
mój duch! Przynajmniej wiem, kiedy tam jestem, nawet gdy nikt inny nie zdaje sobie z tego sprawy. Ale jaki to ma sens, skoro... nie mogę tam być? Nie widzę, me słyszę, nie czuję niczego; nawet nie jestem prawdziwym duchem - tylko unoszę się w wiecznej ciemności. Jestem niczym i nawet zmarli mnie ignorują. A ty mnie pytasz, czy się do teg° przyzwyczaiłem! To chyba jakieś osobliwe poczucie humoru, ty pieprzony Angliku! Więc teraz odpieprz się i zostaw mnie samego w moim nieszczęściu, którejeszcze potęguje twoja obecność i świadomość, Ŝe w przeraŜającej pustce tego miejsca jedyną istotą, z którą mogę rozmawiać, jest ten, który mnie tutaj wysłał, pieprzony Nekroskop, Jake Cutter! Niech to diabli, dlaczego nie umarłeś - ty i ta rosyjska dziwka - kiedy zepchnęliśmy wasz samochód do rzeki? Ale obelgi Jeana Daniela przeszły Jake’owi mimo uszu; był tym wszystkim tak zafascynowany, Ŝe prawie ich nie słyszał. Jednak usłyszał, jak nazwano go Nekroskopem i zapytał: - Tak mnie tam nazywają? - Bo jeszcze to do niego nie dotarło, jeszcze nie był gotów tego zaakceptować, przyjąć tej roli, nawet gdyby Ŝyczyli sobie tego zmarli. Ale oni jeszcze tego nie chcieli. - Ogłuchłeś? - powiedział Francuz po chwili. - Jesteś tam jeszcze? Co to za róŜnica, jak cię nazywają? To chyba nie ma znaczenia, co? Ale tym właśnie jesteś, Cutter, Nekroskopem! Jesteś jak czerw w umysłach zmarłych! A przynajmniej w moim umyśle. Więc wynoś się do diabła i zostaw mnie w spokoju. - JuŜ nie było słychać łkania i jego głos był teraz znacznie słabszy, jakby daleki i docierał do Jake’a w postaci szeregu stłumionych, słabnących westchnień kogoś, kto szybko się oddala. - Czekaj! - powiedział Jake natarczywie. - Muszę z tobą pomówić. To było jak rozkaz i Jean Daniel powrócił. - Co? - Robił wraŜenie zaskoczonego. - Masz takŜe zdolności magnetyczne? Poczułem, jakbyś mnie przyciągał. - Ale po chwili dodał: - Nie, to nie magnetyzm. To po prostu twoje ciepło, to wszystko. To właśnie przyciąga zmarłych. W porządku, jesteś Nekroskopem! Ale nie cały jesteś ciepłem i światłem, Jake, bo wyczuwam takŜe twoją ciemną stronę. Tak, i zarazem zimną... To musiał być Korath. I Jake nagle zrozumiał, Ŝe dla Ogromnej Większości - która zamieszkiwała nicość śmierci I musiał się wydawać samotną świecą, małym, migocącym płomykiem we wszechogarniającym mroku. Ale tak samo korath musiał im się wydawać istnym jądrem ciemności, zimnym, niby przestrzeń międzygwiezdna. Korath takŜe zdawał sobie z tego sprawę - wiedział to od początku - więc nie odzywał się. Ale Jake wciąŜ wyczuwał jego obecność gdzieś w głębi swojej istoty i wiedział, Ŝe
Korath uwaŜnie słucha. Niewątpliwie martwy wampir śledził jego postępy. Więc najlepiej będzie nie przerywać, bo niepowodzenie moŜe go wywołać z niebytu i znów będzie biadolił z powodu straconego czasu. - Jean Daniel - powiedział Jake - wyjaśnijmy sobie jedną rzecz: nie lubię cię, podobnie jak ty nie lubisz mnie. Próbowałeś mnie zabić... i zabiłeś kobietę, którą kochałem, i zapłaciłeś za swój uczynek. W moim przekonaniu rachunki są wyrównane. Ale o ile ciebie nie moŜe dosięgnąć juŜ Ŝadne cierpienie, o tyle ja wciąŜ odczuwam ból. - Och, doprawdy? - powiedział Francuz, a w jego głosie zabrzmiał sarkazm. - Więc skoro jestem tylko martwy, twoja sytuacja jest o wiele gorsza, poniewaŜ rzeczywiście odczuwasz ból, tak? I to moja wina i powinienem czuć się podle. Jasne, rozumiem. Pozwól mi to przemyśleć; daj mi z minutkę, abym ci wyjaśnił, Ŝe zupełnie się nie mogę pozbierać i jak się w związku z tym czuję, OK? A tymczasem - spieprzaj dziadul - Więc wygląda na to - powiedział Jake, zaciskając zęby - Ŝe śmierć niczego cię nie nauczyła: jesteś teraz takim samym sukinsynem, jakim byłeś za Ŝycia. MoŜe nie powinienem tym być tak bardzo zaskoczony, bo jest to zgodne z zasadą Floyle’a: jesteśmy, czym jesteśmy, i śmierć nas nie odmienia. Ale wiesz coś, czego potrzebuję, i chcę, abyś to mi wyjawił. Oto moja propozycja: powiedz mi, co chcę wiedzieć, a wtedy zostawię cię w spokoju. - Chcesz czegoś, tak? - Francuz zaśmiał się skrzekliwie. - To co to jest, Inkwizycja? Wprawdzie urodziłem się w Avignonie, ale w dwudziestym, a nie w trzynastym wieku! Wiem, czego chcesz, Nekroskopie! ChociaŜ juŜ definitywnie przestałem bywać w tak zwanym wytwornym towarzystwie, to nie znaczy, Ŝe juŜ zupełnie nie orientuję się w sytuacji... chyba wiesz, co mam na myśli. Ostatnio byłeś dosyć zajęty, prawda? I znów Jake instynktownie wyczuł, o czym mówi martwy męŜczyzna. - Tak, to prawda - skinął bezcielesną głową Jean Daniel - Wilhelm „Willie „Stuker był następny na twojej liście, a potem Francesco „Frankie” Reggio. Ja i ta dwójka - zostaliby zlikwidowani wszyscy trzej. Jest więc oczywiste, czego chcesz się ode mnie dowiedzieć, nie? - Stuker? - powiedział Jake. - Ten gruby, obleśny szkop? Tak się nazywał? Potrząsnął głową. - Nie znałem jego nazwiska, tylko jego szpetny wygląd. - Naprawdę? - powiedział Francuz. - Z pewnością nie stał się ładniejszy, po tym jak go załatwiłeś! Opowiedział mi o tym - jak wsadziłeś mu w dupę ładunek plastyku, uruchomiłeś zapalnik i kazałeś odliczać sekundy dzielące go od wybuchu. Ja nie wiedziałem, co mnie spotka, ale Willie... Jezu, on wiedział to dokładnie! Biedny Willie! Nazywaliśmy go „Willie”, nie dlatego, Ŝe miał na imię Wilhelm, ale z powodu jego cienkiego fiuta. Nigdy w Ŝyciu nie widziałem cieńszego u takiego grubasa! Ale wtedy wyparował nie tylko Willie, Nekroskopie.
Wysadziłeś takŜe jego umysł! Nigdy nie był zbyt zrównowaŜony, ale podczas tego odliczania zupełnie oszalał. Podobnie jak Frankie Reggio, ale ten nie oszalał, łecz tylko się wypalił! Co sądzisz o moim poczuciu humoru? Nie najgorsze jak na trupa, co? Ale wiesz - kiedy myślę, jak ci dwaj zginęli - oczy zaczęłyby mi łzawić, gdybym je miał! Trzeba powiedzieć, Ŝe załatwiłeś ich super. Zwłaszcza Frankiego. - Oko za oko - powiedział Jake, starając się o tym nie myśleć. - PoniewaŜ lubili brudną robotę, tak samo ich potraktowałem. Wszyscy dostaliście to, na co zasługiwaliście. Więc rozmawiałeś z nimi, tak? - Willie nie mówi zbyt wiele - odparł tamten. - Tylko bełkocze. Kilka razy natknąłem się na niego i niewiele zdołałem z tego zrozumieć. Za Ŝycia był pedałem i cykorem, ale wygląd fizyczny nie ma juŜ Ŝadnego znaczenia; kiedy rozerwał go twój plastyk, oszalał ze strachu i tak juŜ pozostało. - Był twoim kolegą, a ty masz go teraz w nosie? - Co takiego? Moim kolegą? - powiedział Jean Daniel. - Kiedy Ŝyłem, miałem w dupie tego grubego, paskudnego dewianta! Więc dlaczego ma mnie obchodzić teraz? To samo dotyczy Frankiego. MoŜe tutaj mógłbym znaleźć jakieś przyzwoite towarzystwo, ale ta dwójka? Castellano trzymał Frankego, poniewaŜ ten wzbudzał w konkurencji niemal taki sam strach jak jego szef. Ale jeśli chodzi o Williego Stukera, nie znam nikogo, kto chciałby przebywać w jego towarzystwie. Chyba Ŝe sam byłby równie paskudny! Castellano lubi takich ludzi. - Widzisz? - powiedział Jake. - Potrafisz mówić, kiedy juŜ zaczniesz. - Tak? - powiedział tamten. - Naprawdę jestem rad, Ŝe ci się podobało, bo juŜ skończyłem. Ale na temat Luigiego Castellano nigdy nie będę rozmawiał. Ani z tobą, ani z nikim innym. A poniewaŜ nie ma nikogo innego - z wyjątkiem tej bandy pieprzonych umarlaków - myślę, Ŝe jestem bezpieczny. Jake wyczuł jego lęk i powiedział: - Boisz się go? Nawet po śmierci? A sam nazwałeś Stukera tchórzem! - Po chwili milczenia Francuz odezwał się znowu. - Nie wiem - powiedział. - MoŜe wciąŜ się go boję. A moŜe juŜ nie. MoŜe go nawet nienawidzę, choćby dlatego, Ŝe on nadal Ŝyje, a ja jestem martwy. Ale spójrzmy prawdzie w oczy, Cutter: nikogo nie nienawidzę tak bardzo jak ciebie. Więc zapomnij o tym, bo nie powiem nic, co mogłoby dać ci przewagę nad Castellanem. JeŜeli wystąpisz przeciwko niemu, uczynisz to na własną rękę. Przeciwko niemu i jego chłopakom nie masz najmniejszej szansy.
Nawet w walce jeden na jednego nie zdołasz zwycięŜyć. Więc moŜe pewnego dnia się spotkamy. Mam nadzieję, Ŝe w niedalekiej przyszłości. - Pieprzony sukinsyn! - powiedział Jake. - MoŜe wybrałeś niewłaściwego człowieka - powiedział Jean Daniel, a jego głos zaczął stopniowo cichnąć. - Nie jestem szpiclem. MoŜe powinieneś najpierw ruszyć w pościg za Alfonsem Lefrankiem. Czy on jest następny? Jak by nie było, masz pecha, Nekroskopie... - Alfonso Lefranc? - Jake zmarszczył brwi. Nigdy przedtem nie spotkał się z tym nazwiskiem i nie wiedział, o kim tamten mówi. Ale Jean Daniel „usłyszał” jego myśli i odpowiedział: - Na pewno się spotkałeś, ty tępy angielski dupku! - I na ekranie umysłu Jake’a pojawił się, wywołany słowami tamtego, obraz czwartego ściganego męŜczyzny - przedostatniego z tych, którzy byli owej okropnej nocy w Marsylii - człowieka, którego starał się wytropić, ale jak dotąd bez skutku. I nagle Jake aŜ podskoczył, kiedy przypomniał sobie incydent na lotnisku w Brisbane; miał właśnie wejść z Traskiem i jego esperami na pokład samolotu lecącego do Anglii. Wtedy właśnie zobaczył tę samą twarz, wpatrującą się w niego zza pleksiglasowej szyby oddzielającej obszar dla odlatujących podróŜnych od tarasu widokowego. Ta ziemista, ospowata twarz niskiego, szczupłego męŜczyzny z rozbieganymi oczami. Wyginał jak szczur, a wokół niego unosiła się dziwna aura... stał tam przez jakąś minutę, a potem znikł. W owym czasie Jake myślał, Ŝe mu się przywidziało. UwaŜając to za objaw swojej obsesji - kiedy od czasu do czasu widział te nienawistne twarze, gdziekolwiek by nie spojrzał, mimo Ŝe trzech z nich zginęło z jego ręki - po prostu wyrzucił to z pamięci. Bo w końcu co mógł robić w Australii członek gangu Castellana? Jego myśli oczywiście były wyraŜone w mowie umarłych. - To nietrudne do wyobraŜenia - powiedział Francuz, którego głos słabł z kaŜdą chwilą, niewątpliwie powracając do Avignonu. - Prawdopodobnie Castellano wysłał tam Lefranca, aby cię śledził, bo zaczynałeś się mu naprzykrzać. Alfonso jest „agentem wywiadu”, szpiegiem Luigiego, to najbardziej przebiegły sukinsyn, jakiego nigdy nie chciałbyś spotkać. Ale jednocześnie to prawdziwa kanalia i szpicel. Myślę, Ŝe pewnego dnia Luigi go zabije, jeśli wcześniej nie zginie z twojej ręki. Bez przerwy gada, robi wraŜenie, jakby nie mógł się powstrzymać. MoŜe powinieneś był załatwić go na początku, Nekroskopie. Alfonso na pewno by chętnie z tobą porozmawiał. - Och, powiedziałeś mi dosyć - powiedział Jake. - Mam kolejne nazwisko i udowodniłeś co najmniej jedną rzecz, o której słyszałem, ale nigdy nie doświadczyłem.
- Mianowicie? - jego głos był juŜ tylko szeptem. - Mianowicie to, Ŝe kiedy ludzie umierają, po śmierci postępują tak samo jak za Ŝycia. Jesteś tego martwym dowodem. Byłeś i wciąŜ jesteś zwykłą kanalią. - Pieprz się, Nekroskopie! - Jednak teraz cała zjadliwość i mściwość znikła z głosu martwego Francuza, ustępując miejsca nowemu atakowi stłumionego szlochu, który wprędce całkowicie ucichł. - Nawzajem - powiedział Jake do siebie. I zapadła cisza...
Rozczarowany Jake stał samotnie - choć nie całkiem - w marsylskiej alei. W końcu odezwał się Korath:- Twoja dyplomacja pozostawia sporo do Ŝyczenia. - Tak? - powiedział Jake. - Dyplomacja? Z taką szumowiną? MoŜe chodzi ci o to, Ŝe nie jestem tak dobry w łgarstwach i słownych gierkach jak ty. - Przypuszczam, Ŝe tak - powiedział tamten, nie robiąc wraŜenia obraŜonego. - Ale wszystkie te przekleństwa, złorzeczenia, zniewagi... ten język był dla mnie wielkim zaskoczeniem! Nie zawsze jesteś tak, hm, bezpośredni. - Ja? - zaprotestował Jake. - Większość tych zniewag wyszła z jego ust! Zresztą ja tylko odpowiadałem w ten sam sposób, odpłacając mu pięknym za nadobne. Kiedy wejdziesz między wrony i tak dalej. - Wśród Wampyrów - powiedział Korath - rzadko uŜywa się inwektyw. Po co ostrzegać wroga, obrzucając go przekleństwami, kiedy szybka i zdecydowana akcja mówi głośniej niŜ jakiekolwiek słowa. Jakiemu celowi miałoby słuŜyć przeklinanie niezdyscyplinowanego niewolnika? Nawet najostrzejsze słowa przelecą mu koło uszu, bo to tylko słowa, a on jest wampirem! Ale z drugiej strony jeśli miałaby polecieć jego głowa, oderwana od ramion... - Dla niego byłoby juŜ za późno - powiedział Jake - ale reszta by zrozumiała. - Właśnie - potwierdził Korath. - W istocie jest u nas powiedzenie: kołki i kamienie mogą nam pogruchotać kości, ale wołając... - ...nie doznamy szwanku? - powiedział Jake. - Po tej stronie Bramy mamy bardzo podobne powiedzenie. - No właśnie - powiedział Korath. - Lepiej po prostu zabijać niŜ przeklinać, nie uwaŜasz? - To brzmi jak maksyma z Krainy Gwiazd - powiedział Jake - ale nie sądzę, aby tu się mogło sprawdzać! A jeśli chodzi o przekleństwa, są uŜywane głównie dla podkreślenia znaczenia wypowiedzi; często jako wykrzykniki albo gdy ktos nie zna „przyzwoitego”
języka. Tak przynajmniej mówi Ben Trask. Ale Wampyry nie uŜywają ordynarnego słownictwa, co? Korath wzruszył bezcielesnymi ramionami. - MoŜe aŜeby sprowokować wroga do bezmyślnej akcji tffl oślep. Ale automatycznie nie. - Warto to zapamiętać - powiedział Jake. Jak sobie Ŝyczysz - (kolejne wzruszenie ramion). I po chwil’: - Ale to wszystko dotyczy przyszłości, a jeśli chodzi o teraźniejszość, co dalej? Będziesz próbował zlokalizować tego „bełkoczącego „Williego Stukera czy spróbujesz porozmawiać z „podpalonym „Frankiem Reggio? Chyba nie to tyrugie, bo jego język prawie na pewno będzie gorący, a odpowiedzi zupełnie bezwartościowe. Twoje ofiary, Jake, nie są ci nic winne. Oznacza to, Ŝe wśród niezliczonych zmarłych jest tylko jedna osoba, która jest ci coś winna, ale nawet to jest dyskusyjne przypuszczenie. - Natasza - cicho powiedział Jake. Po czym, zmarszczywszy brwi, dodał: Powiedziałeś, Ŝe to jest dyskusyjne? - Z pewnością. CzyŜ nie myślałeś o tym często i czyŜ nie widziałem tego w twoim umyśle? Czy nie jesteś w znacznej mierze odpowiedzialny za to, co się jej przytrafiło... za jej obecną sytuację? Jake milczał przez kilka sekund. Sumienie. I Korath trafił w sedno: to, co go zŜerało od wewnątrz, było w równej mierze winą jego, co kogokolwiek. Bo gdyby nie poznał Nataszy... ...Ale juŜ setki razy toczył ten spór z sobą samym i rezultat zawsze był taki sam: o ile on sam był częściowo winny, o tyle inni byli znacznie bardziej. Jego wina polegała na tym, Ŝe pokochał Nataszę, co sprawiło, Ŝe ona pokochała jego; ich wina polegała na tym, Ŝe ją za to zabili. A jeśli jedyną drogą dotarcia do nich było jej pośrednictwo... - Więc udasz się do niej. Ale gdzie? - W jedyne miejsce, jakie znam - odparł Jake lekko łamiącym się głosem. Korath ujrzał to w jego umyśle: most koło Riez, w Alpach francuskich. Rozwalony murek, który taranuje zepchnięty z drogi przez zbirów Castellana samochód z Nataszą i Jakiem uwięzionymi wewnątrz. Samochód, który spada w burzliwe wody rzeki Verdón. - Rzeka była wezbrana po powodzi - wyjaśnił Jake. - Udało mi się wydostać z samochodu, nie pytaj jak, bo oboje byliśmy nafaszerowani narkotykami. Ale mnie udało się przeŜyć a Nataszy... nie. Nie miałem siły, Ŝeby płynąć, a tym bardziej, Ŝeby wrócić po nią!
Woda wyrzuciła mnie na brzeg nieprzytomnego. Samochodu nie odnaleziono przez wiele tygodni, ale kiedy to wreszcie nastąpiło, ona wciąŜ była wewnątrz. Więc nie wiem - nie mam pewności - ale moŜe coś z niej pozostało tam, gdzie zginęła. - Nie wiesz, gdzie ją pogrzebano? - Jej zwłoki zostały poddane kremacji - powiedział Jake - Przeczytałem o tym. Poszła z dymem, nie pamiętam gdzie Chyba większość tego wymazałem z pamięci. - A most? Rzeka? - To miejsce, którego nigdy nie zapomnę - powiedział Jake. - Jego współrzędne pozostaną w mojej pamięci na zawsze. Od pewnego czasu Jake’a obserwował umundurowany Ŝandarm stojący w cofniętym wejściu do sklepu. Coś w twarzy Jake’a wydało mu się jakby znajome, a jego zachowanie było zdecydowanie dziwne! To opierał się o mur, to stawał wyprostowany; chodził tam i z powrotem, a po chwili zamierał w bezruchu z głową przechyloną na bok, jakby czegoś słuchał, a potem zaczynał mówić do siebie. Nie mógł mówić do nikogo innego, bo był całkiem sam. A jego twarz... moŜe jego zdjęcie było na liście osób poszukiwanych przez policję? śandarm postąpił krok naprzód i ruszył aleją w stronę Jake’a. Jake zobaczył, Ŝe nadchodzi i skręcił za róg, znikając mu z oczu. Ha! śandarm ruszył biegiem, obiegł róg... i zatrzymał się jak wryty. W pobliŜu nie było Ŝadnych innych ulic ani rogów, tylko mur ciągnący się przez co najmniej sto jardów. I w zasięgu wzroku Ŝadnych otwartych okien ani drzwi. Co samo w sobie nie było rzeczą dziwną, tylko gdzie się podział uciekający męŜczyzna? Faktycznie nie pozostał po nim najmniejszy ślad... .. Jedynie kłąb kurzu, który powoli opadał na zalany słońcem chodnik. PoniewaŜ Jake Cutter miał swe własne - czy prawie własne - drzwi... A dopóki nie staną się naprawdę jego własnymi, jego „kolega”, martwy wampir Korath, będzie straŜnikiem ich kluczy...
Niezbyt daleko od Marsylii, w Alpach francuskich, pogoda była zupełnie inna. Ze szczytów gór spływały czarne chmury zapowiadając pierwszą burzę o tej porze roku. Wysoko u stóp wzgórz wiła się prawie pusta, wąska droga, wiodąca przez kamienny mostek w kształcie łuku. A daleko w dole, na asfaltowej wstędze szosy, widać było kilka samochodów, które mozolnie pięły się w górę; ich chromowane błotniki lśniły w świetle nikłych promieni słońca, którym udało się przebić przez gęstniejącą pokrywę burzowych chmur.
Jake stał na moście, przy niskim murku, spojrzawszy w dół, zadrŜał. Ale nie z zimna. Kamienie, na których połoŜył dłonie, niedawno osadzono ponownie, jeszcze nie pokryły ich mchy czy porosty, wyraźnie było widać miejsce, gdzie niedawno znajdowała się szeroka na osiem stóp wyrwa wybita przez pędzący samochód. A nisko w dole woda była płytka i rzeka utworzyła tutaj coś w rodzaju jeziorka w wielkim zagłębieniu, które w ciągu wielu śmieci woda wymyła w skalistym podłoŜu, jeziorko zwęŜało się przy ujściu, gdzie nurt był rwący, a spieniona woda spadała kaskadami w dół. Jake zastanawiał się na głos: - Naprawdę udało mi się to przeŜyć? Ile kaskad musiałem „pokonać”, zanim woda wyrzuciła mnie na brzeg? Patrząc oczyma swego gospodarza na skaliste koryto rzeki, Korath odpowiedział: - Gdybym nie wiedział, powiedziałbym, Ŝe pierwszy z tych wodospadów będzie ostatnim! - Rzeka była wtedy wezbrana po powodzi - odparł Jake - a to jeziorko było wypełnione po brzegi. Gdyby nie to, uderzylibyśmy w skaliste dno i od razu byłoby po nas. Ale ledwo przelecieliśmy przez murek, wylądowaliśmy w wodzie. Była głęboka na jakieś dwadzieścia stóp. - Potrząsnął głową. - Wtedy wydawało się, Ŝe jest tam znacznie głębiej... - Miałeś wielkie szczęście. - Ja tak - powiedział Jake cicho, kładąc nacisk na, ja”. I pomyślał: Ale ona nie. Tylko Ŝe... kiedy o niej pomyślał, stojąc przy tym murku, nagle zatoczył się... ...i gwałtownie usiadł - na trawiastym brzegu szkockiej rzeki! To było tak rzeczywiste, jak gdyby naprawdę tam był i juŜ nie był Jakiem, ale kimś innym; jedynym kimś, kto mógł się tutaj znaleźć i pomyśleć: - Mamo, jesteś tam? Ale nie było jej. Przeniosła się gdzie indziej, dołączyła do jeszcze większego zgromadzenia, które było poza tamtym światem. A biedny mały Harry (zawsze tak go nazywała) był pozostawiony samemu sobie. - Mamo? - powiedział znowu. Odpowiedział mu Korath: - Mamo? Jake, Do kogo mówisz? Twoja matka jest tutaj? Nie, oczywiście, Ŝe nie. I to nie była matka Jake’a, tylko Harry’ego Keogha. Była to jeszcze jedna nić łącząca Jake’a z pierwotnym Nekroskopem, która była źródłem wraŜenia, jakie pojawiło się w umyśle Jake’a. Po prostu wspomnienie. Ale nie jego... Po chwili Jake znalazł się z powrotem koło murku, powrócił do rzeczywistości. - Jake? - To był znów Korath, teraz wyraźnie zaniepokojony.
- Wszystko w porządku - powiedział Jake lekko oszołomiony. - To ta rzeka. Miałem wraŜenie, nie wiem, jakby déjà vu, czy coś w tym rodzaju. Widzisz, Harry i ja utraciliśmy kogoś w podobny sposób. Harry utracił matkę, a ja... Ale kiedy myślami powrócił do Nataszy, było to jak wezwanie. - Jake? - To był jej głos, którego, jak myślał, nie usłyszy juŜ nigdy. Głos Nataszy, jak gdyby szeptała mu do ucha, a Jake aŜ się zatoczył... ale w rzeczywistości był to szept w jego głowie. I paradoksalnie, poniewaŜ to była właśnie ona, Jake uznał to za mniej wiarygodne, niŜ gdyby rozmawiał z Harrym, Zek, Korathem czy nawet z Jeanem Danielem. PoniewaŜ Natasza była dla niego równie rzeczywista jak samo Ŝycie. Jake znał ją - ciepłą, Ŝywą, uśmiechającą się tym swoim smutnym uśmiechem, tak bardzo rzeczywistą! - a ludzie, których znasz, nie mówią do ciebie, kiedy umrą. Ale czy ten Francuz takŜe nie był rzeczywisty? Mimo to on był jednak obcy, był jak papierowa postać na tarczy strzelniczej. A teraz doszczętnie zniszczona. I na tym polegał paradoks. Jean Daniel i inni po prostu się nie liczyli, ale Natasza była wciąŜ Ŝywa w jego pamięci. I słysząc jej głos, choć była to tylko mowa umarłych, zalały go fale dawnych uczuć. - BoŜe! - powiedział. - Och, BoŜe! Zawiodłem cię! Pozwoliłem ci utonąć! - Jake, Jake, Jake - powiedziała, a jej głos był jak szum morza w muszli. - Przestań obarczać się winą. Nie zawiodłeś mnie. Wcale nie! Po prostu nie mogłeś temu zapobiec, to wszystko. I Jake, musisz jeszcze coś wiedzieć: nic nie czułam. Nie ocknęłam się, w ogóle nie cierpiałam. - Ale cierpisz teraz - powiedział. - Twój głos jest taki cichy. Taki słaby. - Ale to nie dlatego, Ŝe cierpię, Jake. Widzisz, moje ciało poddano kremacji, prosiłam o to w testamencie, sporządzonym dawno temu. A moje prochy rozniósł wiatr. Zawsze uwaŜałam się za osobę wolną - nawet gdy tak nie było, nawet kiedy zostałam uwięziona - bo w ten sposób udawało mi się unikać róŜnych... rzeczy. Teraz teŜ jestem wolna, unosi mnie wiatr. Jestem w chmurach burzowych wiszących nad górami i spadam wraz z deszczem na lasy i morza. W ten sposób rzednę z kaŜdą chwilą, ale tak jest dobrze, bo im mniej ze mnie pozostaje, tym większa jest moja wolność. - A mimo to jesteś teŜ tutaj? - Tak, bo muszę. To kwestia woli, Jake. Kiedy się o tobie dowiedziałam... - O mnie? Ale jak się o mnie dowiedziałaś? - powiedział Jake łamiącym się głosem.
- Rozmawiała o tobie Ogromna Większość - odparła. - Jest ich tak wielu, Jake! Poczuli twoje ciepło i na początku myśleli, Ŝe jesteś kim innym. A potem zobaczyli, Ŝe nie - i jak zaczęli się spierać! WciąŜ się spierają, bo jak dotąd wielu z nich nie moŜe się odwaŜyć, aby oddać się pod twoją opiekę. - Co takiego? - Jake potrząsnął głową nie rozumiejąc. - Myślą, Ŝe kim ja właściwie jestem? Archaniołem Gabrielem? - Ach, mogliby, naprawdę mogliby! - powiedziała Natasza. I zanim zdąŜył zapytać, co miała na myśli, ciągnęła: - Jake, posłuchaj. Nie mogę tu zostać, trwać tutaj to spory wysiłek. Myślałam, Ŝe pewnego dnia moŜesz powrócić i nie myliłam się. Teraz Jake’a ogarnął wstyd, bo nie przybył, aby po prostu się z nią spotkać - aby z nią porozmawiać i wyrazić swoje Współczucie - ale Ŝeby wypytać ją o Castellana. Zrozumiał, jak bardzo jest samolubny i bezmyślny. Ale mimo tego uczucia samooskarŜenia, czuł coś jeszcze: przemoŜną siłę, która pchała go naprzód. I po raz pierwszy Jake zyskał pewność, nie zdając sobie sprawy, skąd płynie to uczucie, Ŝe była to nie tylko sprawa zemsty. Była to niedokończona sprawa, coś, co zaczął ktoś inny, a on musi doprowadzić do końca. Myśli te były oczywiście wyraŜone w mowie umarłych. - Castellano? - powiedziała Natasza. - Czujesz się winny, bo przybyłeś tu, aby się czegoś o nim dowiedzieć, a nie po prostu ze mną porozmawiać? Ale nie wiesz, jak bardzo upraszcza to całą sprawę, Jake! - Upraszcza? - Jake przez chwilę myślał, Ŝe Natasza próbuje zdjąć mu z barków część brzemienia, jakie dźwigał; ale nie, bo poczuł falę ulgi, która przypłynęła od niej! - Ale... jak to upraszcza? - Bo ja takŜe mam poczucie winy! - powiedziała. - Tak, z powodu tych wszystkich przeszkód, jakie ustawiłam na twojej drodze... - Przeszkód? - Jake pokręcił głową. - Nie wiem, co... - Wiesz doskonale! CzyŜ ci nie powiedziałam, Ŝe zawsze chciałam być wolna? Ty dałeś mi tę wolność, Jake. W rzeczywistym świecie, świecie Ŝywych, ty byłeś tą wolnością - albo mogłeś nią być. Trwało chwilę, zanim to do niego dotarło. - Byłem twoją ucieczką - powiedział z uczuciem nagłej pustki. - Sposobem, aby wyrwać się z okropnej sytuacji... - Wydał westchnienie i zaczęło w nim wzbierać uczucie
ulgi, które wkrótce wyparło tamto uczucie pustki. Ulgi, która być moŜe była większa niŜ w wypadku Nataszy! To chyba było nie w porządku. A moŜe nie? Usłyszała to i powiedziała: - Grałam zakochaną dla własnych celów. A ty włączyłeś się do tej gry i zaangaŜowałeś się. Ale nie przejmuj się, Jake, to udało się doskonałe. Bo teraz oboje jesteśmy wolni. Jake zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym powiedział: - Myślisz, Ŝe kiedykolwiek mogłoby nam się udać? To znaczy czy mogło to się stać czymś więcej niŜ grą? - Zanim spotkaliśmy się, oboje mieliśmy własne Ŝycie - przypomniała - i oboje dźwigaliśmy zbyt wielki bagaŜ doświadczeń. Część z tego, co robiłam... nie wiem tego na pewno, ale mogłabym to uznać za normalny styl Ŝycia! MoŜe się mylę, ale odniosłam wraŜenie, Ŝe tak samo było z tobą. Nie ma sensu zgadywać, co mogłaby nam przynieść przyszłość, Jake, albo co tobie moŜe jeszcze przynieść. Trzeba stawić jej czoło, to wszystko. - Wiem - powiedział. - Przyszłość po prostu się dzieje. I jak mówią niektórzy, jest pokrętna. - Nie w moim wypadku - odparła. - Moja przyszłość jest tutaj, unosi ją wiatr. Ale teraz, po tej rozmowie, chyba widzisz, Ŝe juŜ nie ma potrzeby mścić się na Castellanie i... - AleŜ tak! - przerwał Jake, znów poczuwszy tę siłę, która pchała go naprzód, tę potrzebę dokończenia niedokończonej sprawy. - Teraz to juŜ nie tyle zemsta, co potrzeba. Czy mi pomoŜesz? Chcę znać jego zaplecze, przeciw czemu wystąpię i gdzie mam go szukać. - I to nie będzie z mego powodu? - W jej głosie znów moŜna było wyczuć niepokój. Jesteś tego pewien? Nie chcę, Ŝebyś się naraŜał na niebezpieczeństwo, walcząc w przegranej sprawie. - Nie jestem pewien co do sprawy - odparł zgodnie z prawdą. - Czy zwykła sprawiedliwość nie wystarczy? Ale poniewaŜ i tak mam zamiar ruszyć za nim w pościg, głównym niebezpieczeństwem będzie brak przygotowania. Wtedy powiedziała mu, co chciał wiedzieć: moŜliwe miejsce jego pobytu, liczebność „wojska” itp. Ale ledwo starczyło jej czasu. Jej głos szybko unosił wiatr. Jake na końcu usłyszał westchnienie i poczuł coś, co mogło być pocałunkiem, kroplą deszczu na jego nieogolonym policzku. I juŜ jej nie było. A przynajmniej tak myślał...
Ale jak tylko Jake (a takŜe Korath) opuścili to miejsce, kiedy z ciemniejącego nieba lunął deszcz i zaczął wiać porywisty wiatr... - Dziękuję ci, Nataszo - powiedziała Zek Fóener, której głos był jak szept w metafizycznym eterze. - Zarówno za to, ze wróciłaś spokój jego duszy, jak i za to, Ŝe pomogłaś mu odnaleźć drogę. To musiało być dla ciebie trudne. - Właściwie nie - powiedziała tamta, takŜe szeptem - Była to co najmniej półprawda. Jake naprawdę miał być dla mnie sposobem wyplątania się z tych kłopotów. - Więc cię nie spytam, czy go naprawdę kochałaś - powiedziała Zek. - A ja ci tego nie powiem - odparła tamta. - Jake jest teraz wolny i ma swoje własne Ŝycie. Wspomnienia o mnie to dodatkowy bagaŜ, którego juŜ nie musi dźwigać. - Więc pozwól, Ŝe ci podziękuję we własnym imieniu - powiedziała Zek. - Za twoją bezinteresowność. Widzisz, ja takŜe miałam problemy, które rozwiązałam dzięki tobie. Masz rację Nataszo: wolność jest najwaŜniejsza. I jest ktoś, komu takŜe bym chciała dać wolność, tylko nie wiem jak. A kiedy burza przybrała na sile i niebo nad Alpami rozświetliły błyskawice, ich głosy ucichły i oddaliły się. Zek powróciła do swej misji na rzecz nowego Nekroskopa, a Natasza ruszyła w drogę w poszukiwaniu wolności doskonałej. Znała tę drogę, bo czekały na nią wszystkie wiatry świata...
Dwadzieścia cztery godziny później, w zakurzonym pokoju, wyłoŜonym grubo ciosanymi, sześciokątnymi, kamiennymi płytami, w rozległych podziemiach rezydencji Castellana koło Bagherii, pan domu i jego zastępca pozwolili sobie na chwilę wytchnienia od makabrycznego zajęcia, aby chwilę porozmawiać. - Dobrze się sprawiłeś - powiedział Castellano. W jego oczach odbijał się czerwony płomień pochodni, kiedy z sardonicznym uśmiechem przyglądał się narzędziom, które zastosował Garzia, przesłuchując owego rosyjskiego dŜentelmena, gościa przybyłego z Moskwy. Narzędzia Garzii spoczywały na kamiennym stole, tam gdzie je rzucił: młotek z ołowianą główką i gumową rękojeścią; para metalowych miseczek o rozmiarach sporych kurzych jaj, które moŜna było zakładać na męskie genitalia, zaciskając śruby; metalowa opaska na głowę, takŜe zaopatrzona w śruby, tak rozmieszczone, aby znajdowały się nad oczami i uszami człowieka; narzędzia do miaŜdŜenia kciuków; łyŜkowate dłuta i wiele innych. Prawdziwe muzeum tortur.
- To antyki - powiedział Garzia, podwijając rękawy. - Mój własny zbiór. Ty masz skarby z Le Manse Madonie, ale te bardziej do mnie przemawiają. Powiedziano mi, Ŝe serum prawdy działa równie dobrze, ale gdzie tu przyjemność? Z sąsiedniego pokoju dobiegł zduszony jęk, a Castellano nadstawił uszu. - juŜ odzyskał przytomność - powiedział. - Tak szybko! Zdumiewająco odporny człowiek, nie uwaŜasz? Trzymał się dobrze i na początku był wyjątkowo powściągliwy. - Wiedział, Ŝe prawda oznacza śmierć - powiedział Garzia, wzruszając ramionami. - Ale kiedy zdał sobie sprawę, Ŝe śmierć byłaby lepsza i Ŝe i tak nie zdołałby jej uniknąć... Garzia skinął głową. - Więc po co się opierać? - I mimo tych wszystkich śrub i zmiaŜdŜonych kości prawie nie ma krwi - powiedział Castellano. Po czym powtórzył: - Wyjątkowo dobra robota i bardzo pouczająca, kiedy juŜ rozwiązał mu się język. Widziałem, jak ci się to podobało. Boję się pomyśleć, Ŝe pewnego dnia mógłbyś mnie połoŜyć na tej ławie! - Przez chwilę jego głośny śmiech rozbrzmiewał echem w zadymionym pomieszczeniu, po czym przeszedł w gulgot. - Albo ty mnie - powiedział Garzia, patrząc, jak Castellano wyciera ręce w ręcznik. - Ale to wstyd, Ŝe na to nam zeszło - skrzywił się Castellano, odrzuciwszy brudny ręcznik i myjąc ręce w misce wypełnionej wodą. - Chyba ten Georgij Grusiew - ten szpieg Gustawa Turczina - wiedział, Ŝe gra skończona, kiedy zabraliśmy go na dół. Gdyby zaczął mówić wcześniej, mógłby sobie oszczędzić wiele cierpień. - A to byłby prawdziwy wstyd - powiedział tamten. - Tak rzadko mamy okazję stosować... - Podniósł obcęgi i przyjrzał się im uwaŜnie, ich szczęki były czerwone. Gdybym był w naprawdę dobrej formie, zacząłby mówić wcześniej. - KaŜdy ma swoje metody - powiedział Castellano. - Ale w przeciwieństwie do ciebie nie uwaŜam, aby najczulsze miejsca człowieka znajdowały się na zewnątrz. Pod tym względem kobiety są naturalnie bardziej wraŜliwe. A jeśli chodzi o narzędzia, mam własne ręce... Wreszcie udało mu się je domyć. Ale nie zmył z nich wszystkich okropności. Kiedy z pokoju obok dobiegł kolejny jęk, odezwał się Ga - MoŜe teraz powinniśmy pofolgować naszym potrzebom. - Głos miał zachrypły z Ŝądzy krwi. - Grusiew musi juŜ być bliski śmierci i jego serce przestanie pompować... co za strata! Jednak przedtem powiedz mi, jak się dowiedziałeś, Ŝe jest szpiegiem. Czy to twoja oniromancja, czy teŜ trafny domysł?
- To prawda, Ŝe miewam róŜne sny - odparł Castellano. - Sny, które sięgają daleko wstecz. Ale ze snami jest taki kłopot, Ŝe trudno zrozumieć ich znaczenie. Od lat oczekiwałem pojawienia się człowieka, który będzie próbował mnie zniszczyć, czy to przeniknąwszy do mojej organizacji - jak miał zamiar uczynić ten Rosjanin - czy teŜ w sposób bardziej bezpośredni... któŜ to wie? Z drugiej strony ostatnio miały miejsce dziwne zdarzenia i byłbym głupcem, gdybym nie zwrócił uwagi na oczywiste związki. - Dziwne zdarzenia? - Garzia zmarszczył brwi. - Jak te kłopoty, które mieliśmy z Jakiem Cutterem? - Jednym z nich był Cutter - potwierdził Castellano. - Jeden człowiek - i to najwyraźniej „zwykły” człowiek - który załatwił trzech z moich najlepszych ludzi i uczynił to tak przemyślnie? Rzecz jasna, nie moŜe być zupełnie zwyczajny! Ale to zagmatwana sprawa, Garzia, i trudna do rozwiązania. Na przykład jak to jest, Ŝe ten Cutter juŜ nie jest na liście poszukiwanych przez policję? Nasze liczne kontakty w Sûreté i Interpolu wydają się równie skonsternowane jak my sami. Powiedziano mi, Ŝe z góry, z najwyŜszych sfer, których dotąd nie udało nam się spenetrować, przyszło zalecenie, aby aresztowania Jake’a Cuttera nie traktować jako sprawy priorytetowej! Ma teraz święty spokój... ale kto mu to załatwił? Castellano zaczął przemierzać kamienne pomieszczenie, pochylił się do przodu, jakby spręŜony do skoku, niemal tracąc równowagę w pozycji przypominającej modliszkę, ale jego zastępca juŜ do tego przywykł. Jednak po chwili, kiedy Garzia wciąŜ milczał, mrukliwie ciągnął dalej: - Nie, Jake Cutter to wcale nie jest „zwykły” człowiek, a jego udział w tej sprawie czymkolwiek ona jest - to cos o wiele więcej niŜ zwykła zemsta. Faktycznie to on mógłby być tym człowiekiem, którego oczekuję, który pojawiał się w moich najwcześniejszych snach. A ironia polega na tym, Ŝe juŜ go miałem w swoich rękach! Ale myślałem, Ŝe interesuje go tylko ta dziewczyna, Natasza. Gdybym myślał inaczej Ŝe była tylko narzędziem, środkiem, aby mógł dotrzeć do mnie i Ŝe w istocie to ja byłem prawdziwym celem, ale czego? - moŜesz być pewien, Ŝe ubrudziłbym ręce krwią znacznie wcześniej! Kiedy Castellano chodził, nie przestając mówić, jego frustracja stawała się coraz bardziej widoczna. Głos przeszedł mu w niskie warczenie, szkarłatne oczy wyszły na wierzch, ziemistą twarz wykrzywiła nienawiść, a wargi uniosły się, odsłaniając lśniące, ostre jak brzytwa zęby. Rozdwojony język wił się w głębi ust. Garzia widział juŜ podobną przemianę, ale nigdy dotąd nie była tak wyraźna.
- Och tak! - ciągnął Castellano. - JakŜe bym chciał wycisnąć z niego wszystko, aŜ wyznałby mi swoje najskrytsze sekrety! A potem, zamiast zostawiać go tym czterem głupcom, dopilnowałbym osobiście, aby Jake Cutter więcej mi nie przeszkadzał! - Luigi - powiedział Garzia, gdy jego pan zatrzymał się na środku pokoju, trzęsąc się z wściekłości - nie jestem pewien, czy rozumiem, o czym ty właściwie mówisz. Twoje zdolności, twoje rozumowanie - to przekracza moją zdolność pojmowania. - Oczywiście, Ŝe tego nie rozumiesz - odparł Castellano. - Bo jestem tym, czym jestem, a ty jesteś tym, czym cię uczyniłem. Ale pamiętaj, Garzia! Łączę ze sobą rozmaite rzeczy i dodaję je jak liczby, aŜ ich suma staje się oczywista. A jeśli coś się nie zgadza... zaczynam się niepokoić. Mamy tu do czynienia z czymś, co sięga znacznie głębiej niŜ widać na powierzchni. To sięga daleko wstecz w czasie, aŜ do okresu, gdy Ŝyła moja matka i zatrzymuje się w teraźniejszości... a dalej me widzę nic. To samo w sobie jest dziwne i niepokojące, to, Ŝe juŜ nie śnię... Popatrzył na Garzię, który tylko wzruszył ramionami. - Pozwól, Ŝe ci to wytłumaczę - powiedział Castellano. I po chwili podjął: - W ostatnich dniach istnienia Le Manse Madonie, zanim posiadłość wraz z jej właścicielami, braćmi Francezci, runęła w wody zatoki, matka znalazła dla mnie trochę więcej czasu. To znaczy widywałem ją wtedy częściej, ale zawsze w tajemnicy. Przysięgła bowiem, Ŝe gdyby jej panowie dowiedzieli się kiedykolwiek o moim istnieniu, gdyby odkryli, Ŝe jeden z nich spłodził syna i Ŝe ten syn był owocem współŜycia z ich słuŜącą, Katerin, z pewnością by ją zabili - i mnie razem z nią! Więc kiedy sam rosłem w siłę, trzymałem się od nich z daleka. Nie było to łatwe, bo byli doradcami wszystkich szefów mafii na tym terenie. Pamiętasz, Garzia, jak rzadko w tamtych czasach pokazywałem się publicznie? Teraz znasz powód. Wiedziałem, Ŝe ostrzeŜenie mojej matki jest prawdziwe. Wiedziałem, Ŝe jeśli bracia Francezci uwierzą, iŜ mnie spłodzili, na pewno mnie uśmiercą. Anthony i Francesco ją wykorzystywali. JuŜ nie seksualnie, nie - bo się zestarzała, a oni wciąŜ byli młodzi - ale tak jak poprzednio, jako słuŜącą w Le Manse Madonie, a takŜe jako posłańca i szpiega. Kiedy załatwiała coś dla nich w Bagherii czy w Palermo, kontaktowała się ze mną, a ja znajdowałem jakiś sposób, aby się z nią zobaczyć. CóŜ ona mi wtedy opowiadała! śe bracia Francezci to potwory, a Anthony to odmieniec ulepiony w jakąś dziwną postać! śe trzymają swego ojca w lochu i lękają się swego ostatecznego losu, który nieubłaganie się zbliŜał!
Powiedziała mi o ogromnych skarbach znajdujących się w jaskiniach pod Le Manse Madonie, dała dokumenty, które ukrywała przez te wszystkie lata - dotyczące jej połogu i moich narodzin - i powiedziała mi o moim dziedzictwie, Ŝe jestem jedynym „prawowitym” spadkobiercą majątku braci Francezci. A wiesz, dlaczego uczyniła to wszystko? Bo owa Istota w studni pod Le Manse Madonie przepowiedziała koniec braci Francezci; takŜe dlatego, Ŝe obawiała się, iŜ szaleństwo Anthony’ego będzie oznaczać koniec jej samej. Nie Ŝeby bała się śmierci, nie, wcale nie, wręcz przeciwnie. Bo zobaczywszy to, co widziała w ciągu lat swojej słuŜby, wiedząc to, co wiedziała o horrorach czających się w posiadłości i jej podziemiach, śmierć była dla niej wybawieniem. Pomyśl, Garzia. Mój własny dziadek, ta potworna Istota, tak ohydna, Ŝe trzymali ją w tej studni - przepowiedziała upadek swych synów. Tak, przepowiedziała to! Teraz chyba rozumiesz, skąd się wzięła moja oniromancja! Te rzeczy się ze sobą łączą, pojmujesz? Ale idźmy dalej. Niedługo przed zagładą Le Manse Madonie matka powiedziała mi, Ŝe bracia Francezci lękali się jakiegoś człowieka. Powtarzam: oni lękali się człowieka, Garzia jednego człowieka. Przeniknął do lochów posiadłości, aby ich okraść; według mojej matki było to niemoŜliwe, ale to uczynił - Człowiek, który wszedł i wyszedł jak duch - który przeniknął przez kamienne mury i stalowe drzwi lochu, jakby były niematerialne - niemniej jednak był to człowiek z krwi i kości, tak jak my. Bracia Francezci byli wampirami, Garzia, tak jak my, a mimo to bali się tego „zwykłego” człowieka. Miał oczywiście nazwisko, a właściwie dwa! Jedno z nich brzmiało Harry Keogh, a drugie Alec Kyle. Więc moŜe było dwóch ludzi, którzy przychodzili i odchodzili jak duchy. Bracia próbowali go (ich) wytropić i odkryli, Ŝe był (byli) członkami organizacji noszącej nazwę Wydział E! Ach! Widziałem, jak podskoczyłeś! - Castellano wyciągnął drŜący palec w stronę swego zastępcy. - Zaczynasz rozumieć pojawiający się obraz. Och tak, Garzia, Wydział E - ta sama organizacja, o której mówił Lefranc zaledwie parę godzin temu, organizacja, która obecnie zapewnia ochronę Jake’owi Cutterowi. Więc oczywiście musi być agentem tego Wydziału E. Ale gdyby istniały jakieś wątpliwości, mam jeszcze jeden dowód. Wspomniałem, Ŝe moja oniromancja przestała działać, Ŝe juŜ nie widzę przyszłości w moich snach, nawet odrobiny. Mój ostatni sen tego rodzaju miał miejsce ponad miesiąc temu. Jego temat powtarzał się od trzech lat, jednak nigdy przedtem nie widziałem go tak wyraźnie.
W tym śnie widziałem dwie twarze i jakiś cień. Widziałem męŜczyznę, kobietę i cień. MęŜczyzna był przystojny, kobieta piękna, a ten cień... był inny. Ale podobnie jak ty i ja, Garzia, wszystkie były wampirami. To były wielkie wampiry i były tutaj! Tego przystojnego widziałem wyraźnie. Mieszkał w wysoko połoŜonym zamczysku o nazwie Xanadu, jak Kubła Chan, tak. Kiedy się obudziłem, sprawdziłem to i przekonałem się, Ŝe Xanadu istnieje, czy raczej istniał! - To kasyno w Australii - powiedział Garzia. - Tam, gdzie wysłałeś Lefranca. - Mój cel był dwojaki - wyjaśnił Castellano. - Poza mną Lefranc jest jedynym, który jak dotąd uszedł zemście Jake’a Cuttera. Po pierwsze, uŜyłem Lefranca jako przynęty - w taki sam sposób jak Franka Reggio - aby się zorientować, czy to odwróci uwagę od mojej osoby. A po drugie, chciałem się dowiedzieć czegoś więcej o właścicielu Xanadu. Ale muszę przyznać, Ŝe ostatnią rzeczą, jaką wtedy podejrzewałem, było to, Ŝe ten Cutter, czy raczej Wydział E, dla którego pracuje interesuje się nie tylko mną, lecz takŜe innymi podobnymi do’ mnie! - Tak było - powiedział Garzia. - I to oni zniszczyli Xanadu - Tak - potwierdził Castellano - i z tego co wiem, wraz z nim i tego przystojnego wampira, podobnie jak przed trzydziestu laty zniszczyli Le Manse Madonie! Bo to właśnie jest ich celem, Garzia, oni zabijają takich jak my i niszczą wszystkie nasze dzieła! - A Cutter? - On jest agentem z długiej linii agentów obdarzonych osobliwymi umiejętnościami. Harry Keogh, Alee Kyle, Jake Cutter. Nie jeden i ten sam, bo jak widziałem na własne oczy, ten Cutter jest tylko bardzo... jest tylko bardzo... - Castellano przerwał, znieruchomiał, jak modliszka w chwili ataku. Ale nie miał czego atakować. Jeszcze nie. - Tylko bardzo...? - powtórzył Garzia, marszcząc brwi. - Młody - w końcu powiedział Castellano beznamiętnie. - Keogh, Kyle i Cutter... Trzasnął pięścią w dłoń. - Co? Myślisz, Ŝe to moŜliwe, Garzia? Tamten robił wraŜenie speszonego. - Znasz takie powiedzenie, Ŝe przechytrzyć oszusta moŜna tylko jego własną bronią? Garzia wydał stłumiony okrzyk. - Myślisz, Ŝe wykorzystują wampira... do tropienia wampirów? - To by wyjaśniało wiele rzeczy - powiedział Castellano. - W jakiś sposób przejęli kontrolę nad jednym z naszych i wykorzystują go jako tropowca. Keogh, Kyle, Cutter - w istocie mogą być jednym i tym samym. Nie starzeją się, tak jak my. Nie wychylają się i działają w sekrecie, tak jak my. Ha! Ale Keogh i Kyle - a teraz Jake Cutter - oczywiście
przychodzą i odchodzą jak duchy! Tak jak my przychodzimy i odchodzimy, kiedy mamy umysł. - Ale mówiłeś, Ŝe Jake Cutter jest tylko człowiekiem. - Garzia wyrzucił ręce w górę. A ty go rzeczywiście widziałeś. Widziałem? - Castellano przez chwilę marszczył brwi, zanim zaczął znowu mówić Tak, widziałem go - był zdany na moją łaskę. - człowieka, który nie ośmielił się zdradzić swojej prawdziwej natury innemu wampirowi, który wiedział, jak z nim postępować! To była przebiegłość wampira, Garzia. PrzeŜył ten nieudany „wypadek”, który zaaranŜowali ci czterej idioci, wydostał się z samochodu i wrócił, aby zabić trzech z nich. Co więcej, uciekł takŜe z owego więzienia w Turynie, gdzie wedle moich nader wiarygodnych informacji powinien zostać załatwiony na amen! Powiedz mi, kto, jak nie wybitny wampir, mógł tego dokonać? A jeśli chodzi o jego zemstę, nie mam najmniejszych wątpliwości, Ŝe Lefranc będzie następny... a potem ja sam! Tylko Ŝe to nie nastąpi. Zawczasu ostrzeŜony, na czas uzbrojony, Garzia; będziemy na niego czekać. Najpierw Jake Cutter, a potem ten Wydział E. Więc chcą znać moje ruchy, tak? A ten Georgij Grusiew, wysłany przez rosyjskiego premiera, to był ich pies policyjny? Spójrz, jak ci dawni wrogowie połączyli siły i sprzymierzyli się przeciwko mnie. A jeśli chodzi o moje miejsce pobytu, oczywiście teraz wiedzą, gdzie jestem. Jeśli zamierzają wykorzystać Jake’a Cuttera przeciwko mnie, niech tak będzie. Za pośrednictwem Moskwy wyślę do niego zaproszenie: uszy tego Grusiewa, jego oczy i palce. Oczywiście mająjego odciski, więc dowiedzą się o losie, jaki go spotkał... Po chwili, kiedy milczenie Castellana wskazało, Ŝe skończył, Garzia powiedział: - A więc nasza przykrywka - i my sami - zostaliśmy zdemaskowani. Ci ludzie, którzy wiedzą, czym jesteśmy i gdzie nas szukać, nam nie darują. Narkotyki, którymi handlujemy, to jedno, ale to, czym jesteśmy... to coś innego. Myślisz, Ŝe to początek końca? Castellano poruszył się, popatrzył na Garzię i uśmiechnął się. - Oprócz ciebie - powiedział - mam w sobie ukrytą truciznę. Ale jeśli ma być wojna, będziemy potrzebowali wojska. Nie tych prymitywnych zbirów, którymi się otoczyliśmy, ale wampirów, których Ŝądza Ŝycia jest równie wielka jak nasza. - Zatem czas zacząć werbunek - powiedział Garzia. - Hu ludzi - spytał Castellano - jest w ogrodach? - Z tuzin - odparł tamten. - Więc od nich zaczniemy - powiedział Castellano. - Najpierw zbudujemy niewielkie jądro, które w następnych dniach zacznie się szybko rozrastać. Jeśli chodzi o anonimowość która jest równoznaczna z długowiecznością, do diabła z niąi Niech będzie przeklęta! Bo przypuszczam, Ŝe wkrótce będziemy walczyć o naszą długowieczność, Garzia!
Wzrok jego zastępcy powędrował w stronę łukowatych drzwi wiodących do sąsiedniego pomieszczenia, z którego dał się słyszeć kolejny jęk. Oblizując wargi na samą myśl, powiedział: - Luigi, będzie oczywiście tak, jak mówisz. Ale najpierw zanim się za to zabierzemy, powinniśmy naprawdę czymś się zająć. - Tak, to prawda - potwierdził Castellano, pochylając się w ten swój dziwny sposób w stronę pokoju obok. - Bo krew to Ŝycie, a my zbyt długo trwaliśmy w zawieszeniu. Czas się pokrzepić i posilić. Chodź... Weszli do sąsiedniego pomieszczenia, jednego z wielu w labiryncie piwnic pod twierdzą Castellana, i przez chwilę stali obok stołu, na którym spoczywało ciało Georgija Grusiewa. - Rosjanin - powiedział Castellano - ale jaki tam z niego dŜentelmen. - A jeśli nim był - mruknął Garzia - teraz juŜ się nie dowiemy. Ich naga ofiara miała ręce i nogi przykute do stołu. MęŜczyzna był mocnej budowy, a na jego ciele widać było rozległe siniaki w okolicach Ŝeber, kolan, kostek i przegubów. Palce u rąk i nóg stanowiły jedynie krwawą miazgę, a z uszu wciąŜ sączyła się krew. Prawa strona klatki piersiowej wybrzuszyła się w miejscu, gdzie od wewnątrz napierały połamane Ŝebra. - Oddech ma bardzo nieregularny - powiedział Garzia. - Ale puls wciąŜ bije mu mocno - odparł Castellano. - I tylko to się liczy. Szybko rozebrali się, po czym rozkuli Rosjanina, związali mu razem stopy i przyczepili do łańcucha zwisającego z bloku przymocowanego do stropu. Nie tracąc czasu, podnieśli ciało Grusiewa do góry, tak Ŝe zwisał głową w dół, aŜ jego głowa znalazła się na wysokości około siedmiu stóp nad podłogą. Castellano odciągnął stół na bok, a Garzia stanął na krześle i noŜem ostrym jak brzytwa rozciął gardło Rosjanina od ucha do ucha. Następnie, kiedy z góry zaczęła spływać ciepła czerwona kaskada, Garzia puścił ciało, z którego jeszcze nie uszło Ŝycie zszedł z krzesła, odkopnął je w bok i dołączył do swego pana który stał nagi, z otwartymi ustami i płonącymi szkarłatem oczyma wzniesionymi w ohydnej ekstazie, podczas gdy jego ciało omywał strumień spływający z owej Ŝywej chrzcielny wampirycznego Ŝycia. Ale teraz w tych potworach dokonała się jeszcze jedna przemiana, swego rodzaju metamorfoza. Nie tylko ich usta były otwarte szeroko, lecz takŜe rozszerzyły się wszystkie pory ich ciał, które piły krew jak gąbka! Aby lepiej wchłonąć esencję Ŝycia tryskającą z umierającego Rosjanina...
CZĘŚĆ TRZECIA Spotkania i konfrontacje
XIII Na terytorium wroga W sobotę rano, około 10.30 miejscowego czasu, Liz Merrick, Lardis Lidesci i Ian Goodly weszli na pokład rosyjskiego promu Krassos wypływającego z portu w Keramoti. Z dolnego tarasu widokowego patrzyli, jak na pokład wchodzą pasaŜerowie, którzy wysypali się z dwóch niemieckich autobusów turystycznych i kilku greckich cięŜarówek z platformą. Jednak ze względu na późną porę roku ani pokład towarowy ani pokłady pasaŜerskie nie były zatłoczone. I pomimo bezchmurnego nieba (a moŜe właśnie dlatego) na pokładzie były tylko dwa prywatne samochody, zaparkowane między cięŜarówkami i autobusami, ale Ŝaden z nich nie miał zagranicznych tablic rejestracyjnych, które wskazywałyby, Ŝe naleŜą do turystów. Słynne śródziemnomorskie słońce nie było juŜ błogosławieństwem, lecz przekleństwem, a temperatura była tak wysoka, Ŝe prawie kaŜdy miał tego serdecznie dosyć. PasaŜerowie promu cieszyli się, Ŝe wreszcie odetchną świeŜym morskim powietrzem. Kilka minut po tym, jak ostatni pasaŜerowie wjechali na pokład, podniesiono tylną klapę i prom ruszył. Kiedy cofając się, znalazł się z dala od nabrzeŜa, obrócił się, nabrał szybkości i skierował się na pełne morze. Zaskakująco szybko Keramoti zmalało do wielkości miniaturowego miasta, na tle zielonych i Ŝółtych wzgórz i fioletowych gór; wkrótce ląd było juŜ widać tylko jako wąską wstęgę unoszącą się poniŜej błękitnego horyzontu, a zamglone, szare grzbiety gór wyglądały jak dalekie chmury. Jeśli chodzi o pasaŜerów promu, byli to głównie Grecy i Liz, która jako dziecko często spędzała wakacje z rodzicami na greckich wyspach, stwierdziła, Ŝe są bardzo typowi - niemal stereotypowi - dla wyspiarskiego ludu, który znała. Obowiązkowo bezzębna babka w czarnym ubraniu i czaruj chuście z poobijaną walizką i plastikową torbą pełną ryb, narzekająca bez końca na upał i na to, Ŝe jej biedne ryby napewno zdechną, zanim dotrą do Krassos. Druga (która mogłaby być siostrą pierwszej), z umieszczonymi w wiklinowym koszyku dwoma Ŝywymi kurczakami, które zaczynały niespokojnie gdakać przy kaŜdym gwałtowniejszym zwrocie promu. I trzecia, obarczona czeredą małych wnuków, w towarzystwie sióstr-bliźniaczek i ich nieposłusznego, nadpobudliwego brata, który uparł się, Ŝe się wdrapie na dolny pręt relingu, Ŝeby karmić kawałkami chleba unoszące się wokół promu przeraźliwie skrzeczące mewy. Wkrótce
przywołał go do porządku marynarz pokładowy, który trzepnął go w brodę, a chłopiec lamentując umknął na kolana swojej babki. No i byli turyści: głównie Niemcy, którzy przyjechali owymi autobusami, ale takŜe kilku Anglików i parę osób innych narodowości. Ci ostami byli spóźnionymi wczasowiczami i wiedzieli, Ŝe o tej porze roku nie będą mieli Ŝadnych kłopotów ze znalezieniem kwatery na tej greckiej wyspie. - Głupi Anglicy... - powiedział Goodly, stojąc w cieniu i patrząc na przechadzające się po otwartym pokładzie pary w szortach i koszulach rozpiętych pod szyją, albo w ogóle bez nich. - Spalą się na amen, jeszcze zanim dotrą na plaŜę! Liz skinęła głową. - Angielskie białasy - powiedziała, przypomniawszy sobie, jak ona i pozostali pracownicy Wydziału E byli nazywani przez swych australijskich przyjaciół, kiedy po raz pierwszy postawili nogę na lądzie. - Dzięki Bogu, Ŝe mam jeszcze tę australijską opaleniznę. Przynajmniej nie będę miała pęcherzy! - Na twoim miejscu nie byłbym taki pewien - ostrzegł ją prekognita. - Na dworze w tym upale... nawet w cieniu nie będziesz bezpieczna. Promienie słoneczne odbijają się od piasku, metalowych powierzchni, a nawet od kamieni. - Co się odbija? - zapytał Lardis. - Promienie słoneczne - powtórzył Goodly. - Na szczęście ja jestem odporny. Trudno się opalam i zawsze wolałem mieć białą skórę. - A ja - Lardis osłonił oczy - nigdy sobie nie wyobraŜałem, Ŝe słońce moŜe się wznieść tak wysoko i być takie gorące. Nic dziwnego, Ŝe moi przodkowie nazwali ten świat Krainą Piekieł! W Krainie Słońca bywa ciepło, ale nigdy zbyt ciepło. A zarazem nigdy nie jest zbyt zimno. - Czytałam o twoim świecie w aktach Wydziału - powiedziała Liz. - I myślę, Ŝe kiedyś chciałabym go zobaczyć. - Nie, nie chciałabyś - powiedzieli niemal jednocześnie Lardis i Goodly. I Lardis dodał: - W kaŜdym razie nie teraz. - po czym westchnął i odwrócił twarz. Prekognita wiedział, co jest źródłem jego niepokoju i powiedział: - Nathan? - Tak, Nathan - potwierdził Lardis. - Nathan i wszyscy, których tam zostawiłem, aby dalej prowadzili rozpoczętą przeze mnie walkę. Gdyby wszystko poszło dobrze, powinniśmy byli o tym usłyszeć - od niego, od Nathana - juŜ dawno temu. Ten chłopak, syn Nany, mógłby tu przybyć równie łatwo, jak wtedy, gdy przeniósł Lissę i mnie z Krainy Słońca. MoŜe przychodzić i odchodzić jak... jak sam Harry! Jak Nekroskop, którym był Harry, a Jake Cutter
moŜe kiedyś zostać! MoŜe to osiągnąć i z pewnością to osiągnie... jeśli wszystko pójdzie dobrze. - Lardis wzruszył ramionami, znów westchnął i zamilkł zamyślony. - Trzy lata - powiedział prekognita ze zrozumieniem. - Tak, to bardzo długi okres czasu. Ale spójrzmy na to optymistycznie: nie otrzymaliśmy Ŝadnej wiadomości od Nathana, ale nie otrzymaliśmy teŜ Ŝadnej wiadomości od nikogo czy niczego innego. Bramy w Krainie Gwiazd są teraz otwarte, ale od owej okropnej nocy, kiedy zostało zniszczone Schronienie, nic się przez nie przedostało. Brama rumuńska została definitywnie zablokowana dziesięcioma tonami skał, jednak premier Gustaw Turczin nie kontroluje drugiej Bramy w Perchorsku, choć wydaje się, Ŝe ma na jej temat pełne informacje. Więc... moŜe niepotrzebnie się martwisz. Cała trójka siedziała na ławce, w cieniu górnego pokładu, twarzą do rufy i patrzyła na kilwater. Liz siedziała w środku, a Lardis po jej lewej stronie. Za nimi otwarty luk prowadził do »sali dla pasaŜerów”, duŜego pomieszczenia z barem serwującym napoje bezalkoholowe, herbatę, kawę i herbatniki. Dzięki temu, Ŝe nie docierało tam słońce i pracowała tak zwana klimatyzacja (dwa sufitowe wentylatory, obracające się o wiele za wolno), pomieszczenie to znęciło większość pasaŜerów, ednak od czasu do czasu jakiś Grek czy ktoś inny wychodził na zewnątrz, aby zapalić papierosa. Jedna z tych osób, dorosły, elegancko ubrany męŜczyzna, z ręką na temblaku, przed kilkoma minutami pojawił się na pokładzie. Stojąc przy relingu z papierosem w dłoni, na początku wydawał się nie interesować trzema osobami, które siedziały na ławce. Ale słysząc strzępy prowadzonej przez nich rozmowy - która powinna nie mieć znaczenia dla Ŝadnej osoby postronnej - stopniowo przysuwał się bliŜej, aŜ w końcu Liz i prekognita zdali sobie sprawę z jego obecności... i sposobu, w jaki na nich patrzył. Liz zareagowała instynktownie: otworzyła kanały telepatyczne, aby zobaczyć, co zaprząta umysł wścibskiego nieznajomego. Była dobrym „odbiornikiem”, ale jeszcze nie rozwinęła umiejętności nadawania; z wyjątkiem Jake’a Cuttera nie miała na tym polu wielkich sukcesów. Poza tym wziąwszy sobie do serca ostrzeŜenie Bena Traska, trzymała swoje umiejętności telepatyczne na wodzy. Znalazłszy się na terytorium wroga, nie chciała nikogo ostrzec o swojej obecności, a juŜ na pewno nie Malinariego! Ale teraz, patrząc na twarz tego nieznajomego i śledząc jego myśli... - Co? - (myślał z półotwartymi ustami). - Czy dobrze słyszą? Bramy i Perchorsk? Nekroskop i Harry?... Harry? Harry Keogh? To muszą być ludzie z Wydziału El... Mogą być tylko z Wydziału El - Liz odetchnęła głęboko i trąciła łokciem siedzącego obok prekognitę, a dłonią sięgnęła do przewieszonej przez ramię torebki, szukając swego małego browninga.
- On nas zna! - szepnęła. Ale Manolis Papastamos był szybszy. - Tak, znam was - powiedział krępy grecki policjant, stając za nimi i wsuwając między nich rękę na temblaku; następnie dłonią uniósł w górę brodę Liz. - Nigdy się nie spotkaliśmy i ostrzegam cię, abyś była bardzo ostroŜna z tym, czego szukasz w torebce - ale znam was na pewno. Jesteście ludźmi Bena Traska z Wydziału E! Spojrzeli w górę i ujrzeli połyskujący niebiesko groźny wylot lufy krótkiego automatu wystającego z rękawa Manolisa. Liz znieruchomiała z dłonią wewnątrz torebki. Goodly zaczął wstawać, obracając się w stronę Papastamosa, a zaskoczony stary Lidesci cięŜko podnosił się z miejsca. Ale grecki policjant nie był sam. Z luku prowadzącego do sali dla pasaŜerów wynurzali się właśnie dwaj męŜczyźni, którzy towarzyszyli mu w Kavali, zamierzając zapalić papierosa na otwartym pokładzie wraz ze swoim szefem. Błyskawicznie oceniwszy sytuację, natychmiast skoczyli, otaczając ławkę, a jeden z nich wyciągnął broń. W tej samej chwili, widząc, Ŝe przypadkowe spotkanie szybko zmienia się w konfrontację, Manolis uniósł prawą rękę i warknął: - Nie strzelać! - i zwracając się do Liz, powiedział: - Młoda damo, jestem Papastamos. MoŜe Ben Trask wam o mnie wspominał? W takim razie wiecie, Ŝe jestem przyjacielem. Proszę nie strzelajcie ani nie czyńcie nic, co zmusiłoby mnie do strzału! - Po czym odczekawszy, aby to do nich dotarło, ciągnął: - Ty chyba musisz być Liz, prawda? WciąŜ niepewna, co się dzieje, Liz skinęła głową. Ale w umyśle Papastamosa nie wyczuła Ŝadnego zagroŜenia, więc się uspokoiła, zaczęła swobodniej oddychać i wyjęła dłoń z torebki. Manolis wyszczerzył zęby w uśmiechu, cofnął lewą rękę i schował broń. - Doskonale - powiedział. - Tak jest o wiele lepiej, nieprawdaŜ? - Następnie dał znak swoim ludziom, aby odłoŜyli broń, rozejrzał się wokół, czy nikt nie widział tego, co się przed chwilą wydarzyło, i w końcu obrócił się do patykowatego prekognity. - Ty jesteś... hm, Ian Goodly? - A kiedy ten przytaknął, ciągnął: - Tak, teraz rozumiem. Grupa wspomagająca Bena. Czy to tylko zbieg okoliczności, Ŝe się tutaj spotykamy? - Obrócił się do Lardisa. - A ty? - To jest Lardis Lidesci - przedstawił go Ian Goodly. - Lardis? - Manolis zmarszczył brwi. - Lidesci? MoŜe Rumun? Ben chyba o tobie nie wspominał. - To moŜliwe - mruknął Lardis. - Jestem tutaj nikim. - To nieprawda - zaprzeczył prekognita. - Lardis to jest ktoś. Ale nie jest Rumunem.
- Ach! - Manolis znów spojrzał na Lardisa. - Wy, ludzie z Wydziału E, jesteście tacy tajemniczy! Macie te... zdolności, co? Lardis wzruszył ramionami. - Zdolności? Ja raczej nie. Mam w sobie krew jasnowidza jeŜeli ci o to chodzi - nie wspominając o reumatyzmie! - Poza tym mam... znajomość rzeczy. A Liz rzekła: - Obecność Lardisa tutaj... trzymamy w tajemnicy. Jeśli Ben Trask zechce ci o nim powiedzieć, z pewnością to uczyni - Jeszcze mi nie ufacie - Manolis kiwnął głową ze zrozumieniem, a na jego ustach pojawił się nieco wymuszony uśmiech. - Nie mam do was pretensji. Ja nie ufam nikomu! A tam, gdzie płyniemy, takŜe nie powinniście ufać nikomu. Patrząc na niego - patrząc mu prosto w oczy - Liz powiedziała: - Och, myślę, Ŝe moŜemy panu ufać, inspektorze Papastamos. Pracuje pan w Atenach i jest pan szefem brygady antynarkotykowej. Jest pan ekspertem, jeŜeli chodzi o greckie wyspy i juŜ współpracował pan z Wydziałem. Ma pan dla nas wiele szacunku, a ja wiem, Ŝe Ben Trask i David Chung darzą pana wielkim powaŜaniem - to wszystko bardzo pięknie, ale... Tu Liz przerwała i zmarszczyła brwi. - Ale... pan miał się w to nie mieszać! - Pochyliła się w jego stronę i powiedziała: - Zjawił się pan tutaj bez zaproszenia, prawda? - Ach! - powiedział Manolis i opadła mu szczęka. - Wiem, co zrobiłaś! Ale to jest to samo, co robiła ta biedna Zek czy Trevor Jordan. Oni takŜe byli... - Tak, telepatami - przerwała Liz. - Ale proszę nie zmieniać tematu. Proszono pana, inspektorze, aby trzymał się pan od tego z daleka. Nie powinien pan tutaj być. Kiedy powiedziałam, Ŝe zjawił się pan bez zaproszenia, to dlatego, Ŝe zobaczyłam to w pańskim umyśle: zastanawiał się pan, jak pan wytłumaczy Benowi Traskowi, co pan tutaj robi. Oczy inspektora zwęziły się, zagryzł wargi, a po chwili powiedział: - MoŜe masz rację. Ale to jest Grecja, a ja jestem Grekiem. Zresztą ja i moi ludzie moŜemy się przydać. Mamy specjalną broń. Ale proszę, abyście do mnie mówili, Manolis. Obrócił się do Goodly’ego. - Więc Lardis ma znajomość rzeczy... rozumie sposób działania wroga, a Liz czyta w umysłach ludzi. No a ty? - Ja odczytuję przyszłość - czasami - odparł prekognita. Po czym kiedy Manolis sięgnął do wewnętrznej kieszeni, powiedział: - Na przykład nie napiję się tego, co zaraz mi pan zaproponuje. Jeśli juŜ coś, to whisky, nie brandy. - A kiedy Manolis wyciągnął flaszkę, dodał: - Ale z drugiej strony Lardis będzie bardzo wdzięczny! - Uśmiechnął się ciepłym uśmiechem, który dziwnie kontrastował z jego wychudłą postacią i bladością twarzy.
Twarz Manolisa wyraŜała zaskoczenie i podziw. Pokręcił głową z niedowierzaniem, popatrzył na trzymaną w dłoni flaszkę i powiedział: - To zupełnie fantastyczne! Liz zerknęła na prekognitę i powiedziała: - Wygląda na to, Ŝe twoje referencje są w porządku, prawda? - Widzę - odparł - Ŝe na dłuŜszą metę nasza współpraca przyniesie obu stronom wiele korzyści. - Ja teŜ tak sądzę! - powiedział Lardis, wycierając usta, kiedy przełknął spory łyk z flaszki Manolisa. - Dokładnie tak, jak powiedziałeś! - Po czym zwrócił się do Manolisa: - Co to jest? - Metaxa - powiedział tamten. - Bardzo szczególny rodzaj brandy. Ale chyba ją znasz, co? - Jest wiele rzeczy w twoim świecie, to znaczy w twoim kraju, których jeszcze nie znam - odparł Lardis. - Ale z tym zamierzam się zaznajomić bliŜej! - Ach, ci ludzie z Wydziału E! - powiedział Manolis, kręcąc głową. - Jesteście niesamowici! - I zmarszczył brwi. - Więc... wy stanowicie grupę wspomagającą Bena? Tylko trzy osoby? - Na razie tak - odparł Goodly. - Ben zamierza rozbudowywać swe siły powoli. - Zakładając, Ŝe starczy mu czasu - powiedział Manolis ponuro. W odpowiedzi prekognita mógł tylko wzruszyć ramionami. - No dobrze - Manolis zdecydowanie skinął głową. - Teraz jest nas sześcioro. A jeśli chodzi o Bena, moŜe mówić, co mu się podoba, ale prawda jest taka, Ŝe jestem Grekiem i nie chcę na moich wyspach Ŝadnych v)ykoulakas - Wskazał luk wiodący do sali dla pasaŜerów. Wejdźmy do środka, napijmy się mroŜonej herbaty i poznajmy się trochę lepiej. Krassos jest tylko dwadzieścia minut drogi stąd, wkrótce znajdziemy się na terytorium wroga. I w dwadzieścia minut później tam byli...
Miasto Krassos było typowym greckim portem, jakich wiele na wyspach; stumetrowy odcinek miejsc do cumowania sąsiadował z paskudną betonową halą; wszędzie wokół tylko pachołki cumownicze, kabestany i cięŜkie liny zwisające z mola, które trzymały na uwięzi statki kołyszące się na falach A za nimi szeroka, zakurzona droga dojazdowa, stanowiąca zarazem główną arterię miasta. Jeszcze dalej sklepy i tawerny wzdłuŜ ulic i alej, wiodących w głąb miasta.
Kiedy ludzie z Wydziału E i grupa Manolisa zeszli z promu na ląd, nad wschodnią częścią miasta, w odległości około ćwierć mili, zauwaŜyli chmurę dymu. WysłuŜony wóz straŜacki czerpał wodę ze wschodniego końca portu, a z jakiegoś niewidocznego punktu w tym samym kierunku - prawdopodobnie miejsca poŜaru - dobiegało wysokie zawodzenie drugiego wozu straŜackiego. TuŜ przed zejściem na ląd Manolis zmienił wygląd: sztuczne wąsy kompletnie zmieniły jego twarz, a kilkudniowy zarost, którego nie golił od chwili „wypadku”, zasłaniał blizny na twarzy. Grek w kaŜdym calu, którego moŜna by opisać jako przystojnego, śniadego męŜczyznę. Prowadząc swoją „grupę” w stronę hali, z dala od krzątaniny wysiadających pasaŜerów i hałasu dobiegającego z ulicy, zapytał Goodly’ego: - Jaki jest cel naszej podróŜy? Gdzie mamy się spotkać z Benem Traskiem? Prekognita - który co trzy godziny kontaktował się telefonicznie z Londynem odpowiedział: - Ben załatwił dla nas miejsce tam, gdzie mieszka on i Chung, w Skala Astris. To mała wioska rybacka... - Znam to miejsce - przerwał Manolis i powiedział coś szybko do jednego ze swych greckich towarzyszy, który poszedł porozmawiać z kierowcą autobusu wynajętego przez niemieckich turystów. - Andreas postara się, aby nas podrzucono tym autobusem do Limari, na wschodnim krańcu wyspy - wyjaśnił Manolis. - Mogą nas wysadzić po drodze. To znacznie mniej rzucające się w oczy, niŜ gdybyśmy wzięh taksówkę. Za parę minut będziemy wiedzieli, ale myślę, Ŝe to się uda. Andreas potrafi być... przekonywający. A tymczasem... widzisz ten dym? - Pokręcił głową z zaniepokojeniem. - JeŜeli to oznacza to, co myślę... - A co myślisz? - spytała Liz. - Zobaczymy, kiedy będziemy przejeŜdŜać przez Krassos mruknął Manolis i od tej chwili nie odzywał się, dopóki nie powrócił Andreas. Andreasowi udało się załatwić podwiezienie autobusem, który zresztą był zapełniony tylko do połowy. Kiedy niemieccy turyści zajęli miejsca, Manolis wraz ze swymi kompanami umieścili swoje walizki w komorze bagaŜowej w dolnej części autobusu i wsiedli. Zajęli miejsca z tyłu autobusu, gdzie nie było nikogo. Kiedy ruszyli, Manolis poszedł na przód autobusu, Ŝeby pogadać z kierowcą. Po powrocie powiedział: - To zajmie jakąś godzinę, po drodze jest kilka przystanków. A w drodze do Skala Astris będziemy mogli podziwiać widoki. Szczerze mówiąc, na Krassos jest wiele pięknych
wsi, zatok i plaŜ. Tam, gdzie góry schodzą wprost do morza, jest kilka krętych i naprawdę niebezpiecznych odcinków drogi. Wiem o tym najlepiej! Później, kiedy wyjrzycie z prawej strony autobusu, będziecie mieli wraŜenie, Ŝe unosicie się w powietrzu! Oczywiście dopiero gdy opuścimy miasto. Ale przedtem popatrzcie tam. Na lewo od głównej drogi, juŜ za miastem, stał wóz straŜacki, który niemal bezgłośnie pompował wodę na sczerniałe, dymiące zgliszcza, które mogły być pozostałością małego hotelu. - A na co właściwie patrzymy? - spytał Goodly. - Myślę, Ŝe ktoś niszczy waŜne dowody rzeczowe - powiedział Manolis z nachmurzoną miną. - To miejsce było wytwórnią lodu dla potrzeb hoteli, tawern i właścicieli sklepów rybnych. A takŜe miejscem, które wykorzystałem jako chłodnię do przechowania zwłok tej okaleczonej kobiety, którą wyrzuciło morze. W jej przełyku znajdowała się pijawka! - Czy była Ŝywa? - spytała Liz z oczyma rozszerzonymi chorobliwym zainteresowaniem. - Widziałeś ją? - Widziałem - odparł Manolis i zadygotał. - śywa? Nie, Ma martwa, i dzięki Bogu! Spaliłem ją. - A teraz ktoś zrobił to samo z nią - powiedział Goodly. - Ale nie sądzę, aby to był Ben Trask. Gdyby tak było, wystarczyłaby spalarnia. Manolis zgodził się. - Nie, to nie ma nic wspólnego z Traskiem. Przynajmniej mam taką nadzieję, bo jeŜeli tak jest, to oznacza, Ŝe oni juŜ wiedzą, Ŝe jest tutaj! - Nie sądzę - powiedział prekognita. To robota Vavary, ale ona nie zaciera za sobą śladów, ze względu na Traska. Uczyniła to, poniewaŜ ty tutaj byłeś, Manolis, i poniewaŜ wie, Ŝe nadal Ŝyjesz. To po prostu środek ostroŜności. Ale to z pewnością jej robota, albo lorda Nephrana Malinariego i lady Vavary, działających razem. - Nazywaj ją po prostu Vavara - warknął Lardis. - Ona nie była Ŝadną lady. Według cygańskich legend sprzed pięciuset lat Vavara gardziła wszelkimi tytułami, poniewaŜ wiedziała, jak bardzo są fałszywe. Była Wampyrem i była z tego dumna. W Krainie Słońca lękano się jej tak samo jak kaŜdego lorda. Bały się jej zarówno kobiety, jak i męŜczyźni. Manolis popatrzył na niego i zmarszczył brwi, zerknął z zaciekawieniem na Goodly’ego i Liz, poczym powrócił wzrokiem do Lardisa.
- Co ty mówisz? Legendy sprzed pięciuset lat? I Kraina Słońca... ta Kraina Słońca w świecie wampirów? Czy to właśnie masz na myśli, mówiąc, Ŝe masz znajomość rzeczy? Ale jeŜeli tak, skąd człowiek moŜe czerpać taką wiedzę? Tak jak ja to rozumiem... - Manolis - przerwał Goodly - Wydział E strzeŜe swych tajemnic. Dzięki temu udaje nam się przetrwać. Wszystko funkcjonuje na zasadzie, „wiesz tyle, ile musisz”. Jak wcześniej powiedziała Liz: jeŜeli Ben Trask zechce cię zaznajomić z pewnymi faktami, moŜesz być pewien, Ŝe to uczyni. - I zanim tamten zdąŜył o coś jeszcze zapytać, dodał: - A teraz mam mu do przekazania parę rzeczy... Miasto Krassos zostało za nimi; za oknami autobusu otworzył się widok na nadbrzeŜny krajobraz i błękitny bezmiar Morza Egejskiego migocącego w promieniach słońca po prawej i porośnięte drzewami stoki, granie i skaliste podnóŜa ciągnące się po lewej. Prekognita wyjął miniaturowy telefon, włoŜył do ucha słuchawkę i wybrał numer Traska. Trask odpowiedział prawie natychmiast. - Tak? - Jego pełen niepokoju głos był zniekształcony przez wyjątkowo silne zakłócenia, na które nakładało się oddziaływanie układu wzmacniającego autobusu, przez co od czasu do czasu docierały do jego uszu komunikaty młodej przewodniczki niemieckiej wycieczki. - Pani i jej eskorta w drodze - powiedział prekognita. - Dobrze - odpowiedział tamten. - Kiedy mogę się was spodziewać? - Za niecałą godzinę. - Doskonałe. Wszystko gra? Wtedy w słuchawce dały się słyszeć kolejne syki i trzaski i dopiero po chwili Goodly odpowiedział: - Tak, ale... po drodze spotkaliśmy paru przyjaciół. Myślę, Ŝe ty i twój towarzysz ich znacie. JuŜ kiedyś byłeś tutaj na wakacjach z jednym z nich... Nastąpiła długa pauza, po czym Trask warknął: - Jak wielu tych przyjaciół zganiałeś po drodze? - Trzech - odparł Goodly. - Wydają się bardzo do nas przywiązani. Kolejna długa pauza, po czym: - Więc chyba powinienem załatwić im tutaj jakieś lokum. Jeszcze coś? - Musieliśmy pojechać trochę okręŜną drogą - Goodly zastanawiał się nad odpowiednim sformułowaniem - z powodu poŜaru w Krassos. Najwyraźniej spalił się jakiś zakład chłodniczy. Ale kiedy mijaliśmy to miejsce, sytuacja była juŜ opanowana. Wiesz coś na ten temat?
- Mówili o tym w lokalnej telewizji - odparł Trask, starając się, aby zabrzmiało to beztrosko. - I jeszcze o czymś podobnym. Myślę, Ŝe to wszystko przez to gorąco. - Tak - powiedział prekognita. I dodał z typowo brytyjską flegmą: - Wydaje mi się, Ŝe nadchodzą naprawdę wielkie upały. Trask zastanawiał się przez chwilę, po czym powiedział: - Myślę, Ŝe lepiej poczekajmy, aŜ się spotkamy i wtedy podzielimy się najnowszymi informacjami. A propos, czym podróŜujecie! - Autobusem wycieczkowym. - Wiem, gdzie się zatrzymuje - powiedział Trask. - Postaram się wyjść wam na spotkanie. Nie chciałbym, abyście zbyt długo stali na ulicy w tym upale. Najlepiej, jak zabiorę was stamtąd jak najszybciej. - Świetnie - powiedział prekognita. - A więc do zobaczenia. - I rozłączył się... *** Główny ciąg komunikacyjny Krassos miał w przybliŜeniu kształt koła. Pojazdy jadące ze wschodu zataczały łuk wokół miasta, skręcały na południe, a potem na wschód, wjeŜdŜając na drogę dojazdową do portu, mijały port i opuszczały miasto. Tak więc grupa z Wydziału E plus Manolis i jego ludzie opuścili nadmorski bulwar, ruszając autobusem do Limari nie zauwaŜywszy czarnej limuzyny, która sunęła za nimi i zatrzymała się na parkingu, na zachód od portowej hali. I co waŜniejsze, dwie zakonnice jadące samochodem Vavary, nie zauwaŜyły naszych podróŜnych. JednakŜe gdyby ich drogi się przecięły, Manolis na pewno by zauwaŜył ten samochód. Bo jego sylwetkę będzie pamiętał do końca Ŝycia. Zakonnice spóźniły się tylko o kilka minut, ale to wystarczyło. Niegroźny wypadek drogowy zablokował drogę na północ od miasta; to je zatrzymało i spowodowało, Ŝe nie zdąŜyły na przyjazd promu Krassos. Jednak tego dnia miały przybyć z kontynentu jeszcze trzy promy, a zakonnice otrzymały jasne instrukcje: obserwować z ukrycia rejon portu i zwracać uwagę na wysiadających na ląd podejrzanie wyglądających cudzoziemców, regularnie informując Vavarę przebywającą w klasztorze na wschód od Skala Astris. ChociaŜ ich „matka przełoŜona” wydawała się traktować beztrosko ostrzeŜenia Malinariego, w rzeczywistości nie była na tyle niemądra, aby je zignorować. Jednak dzisiaj zakonnice, siedzące w cieniu daszków osłaniających wejścia do tawern, dokładnie naprzeciw portu - z twarzami zakrytymi kapturami, blade i milczące, z udręczonymi oczami patrzącymi zza ciemnych okularów - nie będą miały nic do zameldowania...
TuŜ przed godziną trzynastą Trask wyszedł na główną drogę Skala Astris, aby spotkać przybywające posiłki. Nie było czasu na nic, poza zdawkowym przywitaniem, kiedy pomagał im odebrać bagaŜe, po czym poprowadził ich wąską, zacienioną alejką w kierunku bramy z kutego Ŝelaza, która otwierała się na wielki, piękny ogród, gdzie kwitły hibiskusy, granaty i figowce. Tabliczka na bramie informowała, Ŝe miejsce nosi nazwę christos Studios, przy czym owe „studia” były w istocie krytymi dachówką domkami letniskowymi, ukrytymi między drzewami, do kaŜdego z nich prowadziła osobna dróŜka. Lakierowane drewno sosnowe na tle niedawno pobielonych murów oraz pomalowane na niebiesko okiennice i drzwi nadawały tym domkom egzotyczny i przyjemny wygląd, a mur zamykający południową część ogrodu stanowił jakby drugi horyzont. Za murem, nad drzwiami prowadzącymi do baru, wisiał szyld WRAK, który doskonale współgrał z otoczeniem, poniewaŜ wyglądał, jakby dawno temu został wyrzucony na brzeg morza. Ze środka było słychać zachrypły głos Louisa Armstronga śpiewającego piosenkę „We Have All the Time in the World”, odtwarzaną ze starej płyty winylowej pewno po raz tysięczny, bo tyle było szumów i trzasków. - To miejsce jest fantastyczne - powiedziała Liz, gdy Trask zaprowadził ją do drzwi jej domku. I po namyśle dodała: - Czy raczej byłoby, gdybyśmy tu przyjechali po prostu na wakacje. Słońce, piasek i morze. Absolutnie fantastyczne. - I weszła do środka, Ŝeby się rozpakować. Kiedy Trask zaprowadził Goodly’ego i Lardisa do następnego domku i byli juŜ poza zasięgiem słuchu Liz, prekognita stanął przed drzwiami, spojrzał na niego i powiedział: - Co takiego powiedziała? Słońce, piasek i morze? Ale opuściła coś waŜnego. - Mianowicie? - spytał Trask. - Krzyki - oschle powiedział Goodly. - Myślę, Ŝe będziemy tutaj mieli ich pod dostatkiem. - Zobaczyłeś to? - Trask chwycił go za łokieć. - Tak jakby - odparł prekognita. - W moich snach, ostatniej nocy, w hotelu w Keramoti. Oczywiście moŜliwe, Ŝe były to tylko sny - co w tych okolicznościach byłoby całkiem naturalne - ale ze względu na Liz zatrzymałem do dla siebie. - Najpierw się rozlokujcie - powiedział Trask - a potem o tym pogadamy. Spotkajmy się, powiedzmy, za piętnaście minut, zgoda? We Wraku. - Świetnie - powiedział Goodly. Po czym on i Lardis weszli do środka.
Następnie przyszła kolej na Manolisa. Wraz ze swymi ludźmi zajął nieco większy domek, do którego cała trójka wrzuciła swoje bagaŜe, prawie nie zaglądając do środka. Trask ponownie oznajmił: - Piętnaście minut na rozlokowanie się, a potem spotykamy się wszyscy we Wraku. Ale w jego głosie moŜna było wyczuć niezadowolenie a kiedy odwrócił się, Ŝeby odejść, Manolis złapał go za rękę. - Mój przyjacielu - zaczął, po czym przerwał i powiedział - Zakładam, Ŝe wciąŜ jesteś moim przyjacielem. Trask popatrzył na niego, na jego wąsy i kilkudniowy zarost, ujrzał autentyczny niepokój malujący się w jego oczach i nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Jednak uśmiech ten był nieco cierpki. - Na zawsze - powiedział, po czym przestał się uśmiechać i zmarszczył brwi. - Ale ty wciąŜ jesteś uparty jak osioł. Chciałem trzymać cię od tego z daleka, dla twego własnego dobra. - Ale dlaczego? - Manolis uniósł zdrową rękę na znak protestu. - PoniewaŜ ta... ta wampirzyca mnie zna? TeŜ o tym myślałem. Jednak w jaki sposób mnie zna? To znaczy gdzie mogła mnie widzieć? Czy rzeczywiście mnie widziała, czy teŜ brudną robotę odwalają jej sługi? - Sługi? - Trask wlepił w niego wzrok. - JuŜ nie pamiętasz? - Teraz Manolis zmarszczył brwi. - Na Rodos, Halki, Karpathos sprawa Janosa Ferenczyego. Miał niewolników, obserwatorów i szpiegów, zwerbował nawet paru twoich ludzi: tego biednego Kena Layarda i Trevora Jordana! Więc dlaczego z Vavarą nie moŜe być podobnie? Ben, jeŜeli będę musiał, zostawię obie grube ryby tobie i twoim ludziom, ale ten, kto mnie zepchnął z tego urwiska i spowodował śmierć Eleni Babouris, jest mój! Wierz mi, Ŝe ja i moi ludzie zrobimy to, co nam powiesz. I będziesz rad z naszej pomocy. - W istocie - odparł Trask - prawdopodobnie będę mógł cię wykorzystać. Nie jesteś tak bardzo poobijany, jak myślałem, a jeŜeli nawet, to dobrze to ukrywasz. Te długie wąsy i zarost maskująprawie wszystko! A jeśli chodzi o twoich ludzi, z tego co dotąd widziałem, na pewno sprawią się dobrze i będą mogli wykorzystać to, Ŝe nikt ich tutaj nie zna. Nawet ja ich nie znam! Ale niech na razie tak będzie, moŜemy zaczekać z prezentacją do czasu spotkania w barze. OK? - OK - powiedział Manolis. - I jeszcze jedno: gdzie jest Chung?
- Jest w budynku administracji, tam, za drzewami - pokazał Trask. - Rozmawia przez telefon, wymieniając informacje z Centralą w Londynie. Nawiasem mówiąc, Chung i ja mieszkamy w domku zaraz koło Liz, gdybyś chciał jeszcze o coś zapytać. Manolis skinął głową. - Do zobaczenia we Wraku - powiedział, kiedy Trask odwrócił się i ruszył w stronę swego domku...
Wrak nie był takim wrakiem, na jaki wyglądał z zewnątrz. W środku przestronne pomieszczenie było wyłoŜone marmurowymi płytkami o nieregularnych kształtach i było naprawdę poziome, rzecz rzadka na greckich wyspach, gdzie zazwyczaj nie moŜna znaleźć stolika, który choć trochę nie przechylałby się na bok. W rogach pomieszczenia z sufitu, wykonanego z lakierowanej sośniny, zwieszały się rybackie sieci, które wyglądały jak wielkie pajęczyny. Sieci zdobiły śródziemnomorskie muszle, a w niektórych z nich zainstalowano małe kolorowe Ŝarówki. Kiedy wieczorem włączano prąd, przyciemnione, migocące światło rozsiewane przez owe muszle sprawiało, Ŝe wnętrze przypominało podmorski krajobraz. Solidne stołki barowe - teraz puste - stały rzędem koło dobrze zaopatrzonego baru, a wygodne wiklinowe fotele rozmieszczono w równych odstępach koło bambusowych stolików ze szklanym blatem. Na ścianach widniały malowidła przedstawiające miejscowy krajobraz. W ten sposób Christos Studios w całości - z jego ustronnymi, zacienionym domkami i Wrakiem od strony plaŜy - stanowiły bardzo przyjemną i wygodną bazę operacyjną. Tak właśnie pomyślał Trask, kiedy on i jego koledzy zsunęli trzy stoliki i usiedli. Jedynym nieobecnym był Chung, który wciąŜ rozmawiał przez telefon. Tak, było tu bardzo przyjemnie, pomyślał Trask, i w tym sensie spostrzeŜenie Liz Merrick, Ŝe miejsce jest fantastyczne - było trafne... - Ale były przecieŜ owe „prorocze” sny Iana Goodly’ego. Trask wierzył bowiem mocno w zdolności prekognity i miał ku temu powody. I jeśli się miały sprawdzić, znacznie waŜniejsze były teraz sprawy Wydziału E niŜ słońce, piasek i morze. Ich pobyt z pewnością nie będzie przypominał przyjęcia na plaŜy. - Ach, ta cywilizacja! - powiedział Manolis, kiedy wraz ze swymi ludźmi wszedł do baru. Jak zauwaŜył Trask, ludzie Manolisa wyglądali na bardzo kompetentnych. Ten, który budową przypominał taran - o krótkich nogach, lecz bardzo szeroki w barach i z klatką piersiową jak beczka - miał na imię Andreas. Miał krótko przycięte włosy, oczy niebieskie niczym morze, a na ustach szelmowski uśmieszek, w którym czaiła się ukryta groźba. Jego
ojciec był Grekiem, ale matka była Amerykanką; umarła, kiedy Andreas był jeszcze dzieckiem i od tego czasu mieszkał w Atenach. Kolega Andreasa, Stavros, był od niego o kilka lat młodszy i miał prawdopodobnie jakieś dwadzieścia siedem lat. Był Grekiem w kaŜdym calu: miał lśniące, czarne włosy, brązowe oczy i atletyczną figurę. Liz złapała się na tym, Ŝe zaczęła go porównywać z Jakiem Cutterem. Nie chodziło o jego twarz (zbyt prosty nos i bardzo śródziemnomorski wygląd), więc moŜe to był sposób, w jaki nosił dŜinsy. Jego sylwetka była... bardzo podobna. A moŜe to było po prostu to, Ŝe Jake nieustannie absorbował jej myśli. Zaraz za Manolisem i jego ludźmi do baru wszedł męŜczyzna, którego nie znał nikt oprócz Traska. Był to przystojny, szczupły, młody Grek, który się przedstawił jako syn właściciela. - Jestem Yiannis i prowadzę ten bar - powiedział nienaganną angielszczyzną. - Kiedy mnie nie ma, barem zajmuje się moja Ŝona. Katerina teraz udała się na sjestę, ale będzie tutaj wieczorem. - I zwracając się do Manolisa, powiedział: - Ale to, co powiedziałeś o „cywilizacji”... no, nie. I, uśmiechając się, potrząsnął głową. - Nie Wrak. Nie to miejsce. - Nie? - Manolis wyglądał na zaskoczonego. Yiannis pokazał przez okno w kształcie iluminatora na wschód - gdzie w pobliŜu wybrzeŜa przycupnęły hotele, sklepy i tawerny Skala Astris, które jakoś mąciły spokój tego miejsca - i powtórzył: - Nie, to jest cywilizacja! Pamiętam czasy, kiedy byłem chłopcem i tam była tylko plaŜa. Ale cywilizacja? Teraz, gdy turystyka zamiera, juŜ nie zalewa nas tak szerokim strumieniem, ale jeŜeli kiedykolwiek znów zacznie... wtedy przeniosę Wrak trochę dalej w kierunku plaŜy. Nie potrafię powiedzieć’ czy to błogosławieństwo, czy przekleństwo. śyję z powolnego obumierania mego domu, mojej wyspy. Ale pocieszam się myślą, Ŝe ta choroba nie jest nieuleczalna i Ŝe w końcu się ustabilizuje. - Rozumiem, co masz na myśli - powiedział Manolis. - Więc potraktuj to, co powiedziałem, jako komplement. To wyjątkowo sympatyczne miejsce. Yiannis lekko się skłonił i wszedł za bar. - A wy moŜecie to potraktować jako wyraz uznania ze strony mego baru - powiedział wobec nowych gości przybywających do Christos Studios. Zechciejcie, proszę, coś zamówić na koszt firmy. - Brawo! - wykrzyknął Lardis, promieniejąc z zadowolenia. - Dla mnie metaxa, proszę. - Zgodnie ze swoją obietnicą był na najlepszej drodze, aby zaznajomić się z tym trunkiem.
Pozostali członkowie Wydziału E zamówili zimne napoje. Manolis i jego ludzie poprosili o ouzo z lodem. Po podaniu napojów Yiannis przeprosił i pozostawił gości samym sobie. Ktoś miał się wymeldować i w związku z tym miał pewne obowiązki, ale powiedział, Ŝe niebawem wróci. Wtedy Trask przystąpił do rzeczy. - Miejsce juŜ prawie opustoszało - powiedział. - To nam bardzo odpowiada. Pozostało tylko kilku Niemców. Większość z nich wynajęła samochody i Yiannis mówił, Ŝe zazwyczaj ich nie ma od świtu do zmroku. Na Krassos są lepsze plaŜe niŜ tutejsza i tam jeŜdŜą. A to oznacza, Ŝe będziemy mieli spokój. JeŜeli chodzi o Yiannisa, z tego co wiem, jest trochę przybity, bo w tym roku interesy idą bardzo źle. MoŜna za to winić te kaprysy pogody spowodowane przez El Nino. Poza tym jest zdeklarowanym anglofilem i dopilnuje, Ŝeby nam niczego nie zabrakło. Jesteśmy tu z Chungiem od zeszłego wieczoru, mieliśmy więc trochę czasu, Ŝeby to i owo przemyśleć. Kupiliśmy kilka map, które są znacznie dokładniejsze niŜ ta, którą nam dał Manolis. Nie są to wprawdzie mapy sztabowe, ale są całkiem dobre. - I rozdał złoŜone mapy. - Manolis, będziesz musiał zapoznać swoich ludzi z tym wszystkim. Chyba lepiej zrób to później, bo nie wiem, na jak długo Yiannis zostawi nas samych. OK, wszyscy wiemy, na czym ma polegać ta wstępna faza operacji: znaleźć Malinariego i Vavarę w ich kryjówkach, tak aby oni nie znaleźli nas, i odkryć, jak bardzo rozprzestrzeniła się wampiryczna zaraza. Kiedy się tego dowiemy, moŜe okaŜe się konieczne sprowadzenie posiłków. Mówię „moŜe”, bo nie mamy tutaj zapewnionej równie rozbudowanej współpracy co w Australii. Faktycznie gdyby greckie władze się dowiedziały, co tutaj robimy, najprawdopodobniej by nas wykopały! Ostatnią rzeczą, o jakiej mogliby się dowiedzieć - i zarazem ostatnią rzeczą, do jakiej moŜemy dopuścić - jest to, Ŝe na greckich wyspach znajdują się na wolności wampiry! To znaczy jeŜeli chcemy, aby tego świata nie ogarnęło szaleństwo. Dobrze, a teraz rozłóŜcie swoje mapy. To jest Krassos. Porosłe gęstym lasem góry, bogate w złoŜa najlepszego na świecie marmuru, gospodarstwa i wioski rybackie, tu i ówdzie pagórki, z których wyrastają strome urwiska i skalne półki, po których skaczą kozy, skaliste zatoki, płytkie porty i piaszczyste plaŜe. Idylliczny raj, który teraz stanowi zagroŜenie znacznie większe niŜ turystyka i „cywilizacja” Yiannisa, poniewaŜ próbują opanować go potwory, równie podstępnie, lecz ze znacznie bardziej makabrycznym skutkiem. Więc gdzie, kiedy i jak mamy szukać naszych wrogów?
Reguły nie są tak proste, jak mogłoby się wydawać. Teren takŜe. Mamy tutaj do przeszukania jakieś trzysta mil kwadratowych, a Vavara i Malinari mogą być dosłownie wszędzie. Oto, co chciałbym zacząć jeszcze dziś. - Zwrócił się do Manolisa. - Skontaktuj się z władzami wyspy i spróbuj się dowiedzieć, czy zameldowano o czyimś zniknięciu i gdzie. Myślę, Ŝe... - Czekaj! - przerwał mu Manolis. - Sprawdziłem to, kiedy zajmowałem się sprawą tej kobiety z pijawką w przełyku. Nie zaginął nikt z miejscowych ani Ŝaden turysta. A wyspa jest o wiele za mała, aby nie zauwaŜono czyjegoś zniknięcia. Trask milczał przez chwilę, po czym kiwnął głową i P°” wiedział: - Właśnie dowiodłeś, Ŝe masz rację, tego mianowicie, ze twoja obecność nie tylko nam się przyda, ale jest wręcz niezbędna. Bo w ten sposób jeden wątek naszego śledztwa zostaje zamknięty, co oszczędzi nam wiele cennego czasu... i za co dziękuję. Ale podstawowe pytanie nadal pozostaje bez odpowiedzi. Jeśli Vavara jest tutaj przez większość okresu trzech lat, z czego Ŝyje? Teraz włączył się Ian Goodly. - Wiemy, Ŝe te potwory nie muszą pić krwi - to nie jest dla nich absolutna konieczność - ale jest nieodpartym faktem, Ŝe sprawia im to przyjemność. Jak zwykły mówić, „krew to Ŝycie”. Zapewnia im siłę i jej brak przez długi okres czasu z pewnością by je osłabił. Poza tym po prostu nie mogę sobie wyobrazić, Ŝeby odmawiały tego swoim pijawkom. Więc moŜe powinniśmy szukać... I znów wtrącił się Manolis. - To jest mała wieś licząca stu mieszkańców, a moŜe i mniej, i wszyscy znaleźli się pod wpływem tej wampirzycy. Moi przyjaciele, zapewniam was, Ŝe na tej wyspie jest kilka takich wsi! Ja takŜe zastanawiałem się nad tą sprawą i teraz proszę was wszystkich, abyście popatrzyli na swoje mapy. Dźgnął palcem w mapę, która leŜała rozłoŜona na stole. - Tu są góry Ypsarion Oros i wieś Panagia, której mieszkańcy zajmują się wydobywaniem marmuru. Zgodnie z legendą jej populacja wynosi tylko siedemdziesiąt osób. A tu jest Theologos, pięćdziesięciu kopaczy w ruinach archeologicznych z okresu przed okupacją Rzymian. I jeszcze ten górski kurort w Kastro, gdzie ludzie biorą kąpiele w gorących źródłach, lecząc rozmaite bóle. Stały personel: siedemnaście osób. Vavara moŜe być w kaŜdym z tych miejsc i jeszcze w paru innych.
- Chung i ja doszliśmy do podobnego wniosku - potwierdził Trask. - Nawet w gęściej zaludnionych miastach liczba mieszkańców dochodzi najwyŜej do kilku tysięcy. Nie tylko kaŜdy zna tam kaŜdego, ale na dodatek wie, czym się zajmuje! Gdyby Vavara tam była - ta dziwna, piękna kobieta, którą się widuje jedynie nocą - ryzykowałaby bardzo wiele. Więc zgadzamy się co do tego, Ŝe wydaje się bardzo prawdopodobne, iŜ podeszła zamkniętą, prawdopodobnie jakąś górską społeczność i stopniowo przejęła nad nią kontrolę. W ten sposób nie miała potrzeby zabijać Ŝadnego z nowo zwerbowanych niewolników, którzy słuŜą po prostu zaspokajaniu jej uraŜających potrzeb. Brr! - Więc zdecydowaliśmy, od czego zacząć - powiedział’ Goodly. - Musimy odwiedzić te miejsca - oczywiście w biały dzień - i zobaczyć, czy zdołamy wykryć coś niezwykłego. - Musimy odwiedzić wszystkie te miejsca - podkreślił Trask. - Nie tylko te, które wskazał Manolis, ale wszystkie takie miejsca, które spełniają wymagania Vavary. Kiedy się do tego zabierzemy, musimy być bardzo ostroŜni. Dopóki z Londynu nie przybędą posiłki, jest nas tylko ośmioro i nie zamierzam wzywać nikogo więcej, dopóki dokładnie nie namierzymy naszych celów. Więc proponuję, abyśmy się podzielili na trzy grupy. - A co z pojazdami? - spytała Liz. - Chung i ja juŜ wynajęliśmy samochód - powiedział Trask - ale potrzebujemy jeszcze dwóch. Manolis, ty i twoi ludzie potrzebujecie odpowiedniego ubrania - coś dla turystów, rozumiesz? - aby wasze przebranie było kompletne. Czy twoi ludzie mogą się tym zająć? - Nie ma sprawy - powiedział Manolis. - Mogą to zrobić nawet teraz, kiedy rozmawiamy. Tam, gdzie wysiedliśmy z autobusu, zauwaŜyłem znak informujący o punkcie wynajmu samochodów w Skala Astris. - Wydawszy stosowne polecenia Andreasowi i Stavrosowi, wysłał ich do wioski. Zabrało to tylko chwilę. - A więc podzielimy się na grupy - powiedział Trask. - Ale chciałbym, Ŝeby nasi „uzdolnieni” członkowie rozdzielili się. - Uzdolnieni? - Manolis uniósł brwi, po czym strzelił palcami i rzekł: - Ach, tak, oczywiście! Lokalizator, telepata i... i... - Prekognita - powiedział Goodly. - I ten, który ma znajomość rzeczy - mruknął Lardis, pocierając nos. - Nie - powiedział Trask. - Tobą się nie martwię. JeŜeli te sukinsyny nie były w stanie wytropić cię w nocy, nie sądzę, aby zdołały cię wykryć w biały dzień! Obrócił się do pozostałych. - Ale kiedy będziemy ich poszukiwać, nie chciałbym, abyście swe umysły koncentrowali w jednym miejscu. Liz, musisz trzymać na wodzy swoje umiejętności
telepatyczne. Malinari juŜ raz przeniknął do twojego umysłu i nie mam wątpliwości, Ŝe moŜe uczynić to znowu. Umiejętności Chunga mają podobny charakter: sięgają na zewnątrz, aby zlokalizować rozmaite rzeczy i przez to on sam moŜe zostać zlokalizowany. - Po czym zwrócił się do Goodly’ego: - Ian, tobą teŜ się nie martwię, twój dar przychodzi i odchodzi, ale o ile nam wiadomo, nigdy cię nie zdradził. O ile przyszłość jest pokrętna i stara się ukryć nawet przed tobą, o tyle jest jeszcze bardziej ulotna, jeśli chodzi o innych. Krótko mówiąc, twoje zdolności są nie do wykrycia, dziękujmy Bogu i za to! To samo dotyczy mnie. Ale wszyscy jesteśmy esperami, a z tego co wiemy o Malinarim czy Vavarze, mogą być obserwatorami, rozpoznając psychiczne sygnatury ludzi takich jak my. JeŜeli tak jest, szczególnie zagroŜeni są Liz i David i musimy trzymać ich na uboczu. Oto, co proponuję: Grupy będą miały następujący skład: Manolis, Lardis i Liz; David Chung i Stavros; Ian Goodly, Andreas i ja sam. - Czekał na uwagi, ale nikt się nie odezwał. - Jedna grupa, musimy zdecydować która, skupi się na zbieraniu lokalnych informacji i będzie miała charakter uniwersalny... na pewno pojawią się jakieś prace dorywcze, które trzeba będzie wykonać. Pozostałe grupy rozdzielą się. Jedna uda się na wschód, a druga na zachód. Drogi biegną głównie w pobliŜu brzegu morza i tylko nieliczne szlaki odgałęziają się w kierunku gór. Manolis, mam nadzieję, Ŝe twoi ludzie wybiorą samochody z napędem na cztery koła, podobnie jak ja! - Jestem tego pewien - powiedział Manolis. - Ale to wszystko będzie jutro - ciągnął Trask - a pozostałą część dnia dzisiejszego poświęcimy na rozlokowanie się, odpoczynek i zapoznanie się z tymi mapami, topografią terenu i miejscowymi realiami - a takŜe oczywiście z wszelkimi plotkami - i tak dalej... Kiedy skończył mówić, w drzwiach Wraku pojawił się lokalizator David Chung. - Jeśli chodzi o miejscowe realia - powiedział - czy plotki, przed chwilą usłyszałem, jak Yiannis rozmawia w holu z dwoma Niemcami opuszczającymi ośrodek. Wygląda na to, Ŝe przedwczorajszej nocy wydarzył się śmiertelny wypadek, którego okoliczności są nieco podejrzane. A jeśli chodzi o wieści z Londynu, cóŜ, teŜ są nieco podejrzane. - Klapnął na krzesło, otarł pot z czoła i powiedział: - Uff! Ale upał! - Co cię zatrzymało? - zapytał Trask. - A uwierzysz, Ŝe plamy na słońcu? - odparł lokalizator potrząsając głową ze wstrętem. - Wygląda na to, Ŝe łączność na całym świecie wzięła w łeb. Telefony kieszonkowe nie wchodzą w rachubę. Jak wiemy, zawsze były z nimi rozmaite kłopoty, ale teraz... powyŜej dwudziestu mil słychać tylko zakłócenia. Najwyraźniej wydarzyło się to całkiem nagle. Trwało chwilę, zanim się dodzwoniłem, korzystając z normalnego telefonu w holu, a potem
musiałem rozszyfrować to, co powiedział John Grieve. To, czego się dowiedziałem, nie jest pocieszające. - Mów dalej - powiedział zaniepokojony Trask. - Jimmy Harvey znalazł urządzenie podsłuchowe w restauracji na dole - powiedział Chung. - Pluskwa o krótkim zasięgu, prawdopodobnie nie była w stanie nic przesyłać poza obręb hotelu. Dlatego Jimmy sprawdził w recepcji, czy to robota kogoś z wewnątrz. Jedynym potencjalnym kandydatem był jakiś Francuz, który zameldował się w hotelu wkrótce po naszym powrocie z Australii. W księdze gości figuruje jako Alfonso Lefranc i pierwszą myślą naszych ludzi w Centrali było, Ŝe to musi być fałszywe nazwisko. Sprawdzili więc w Interpolu i... i wiecie co? OtóŜ okazało się, Ŝe to szpicel Luigiego Castellana! Wtedy nasi ludzie skontaktowali się z liniami lotniczymi i wszystko wskazuje na to, Ŝe ten Lefranc jest wciąŜ w mieście. Teraz go szukają. A to tylko jedna... Traskowi zakręciło się w głowie. Castellano? Problem Jake’a? Co, u licha, tam się działo? Ale zanotował tę informację i powiedział: - Co jeszcze? - Nadeszła zaszyfrowana wiadomość od Gustawa Turczina - odparł lokalizator. - Jest zdania, Ŝe jego człowiek musiał juŜ przeniknąć do organizacji Castellana. Mówi, Ŝe ma do niego wielkie zaufanie i przewiduje, Ŝe wkrótce będzie w stanie dokładnie nas poinformować, gdzie przebywa ta sycylijska kanalia. Reszta będzie naleŜała do nas. Ale jest zaniepokojony, Ŝe zaczęliśmy badać jego problemy tam, na miejscu... przypuszczalnie ma na myśli Rosję, a mówiąc dokładniej, Perchorsk. - Tak - powiedział Trask. - I to wszystko? - Nie - powiedział Chung, wiercąc się niespokojnie na krześle. - Jest jeszcze coś i to ci się na pewno nie spodoba. - Jak dotąd nic mi się nie podobało! - powiedział Trask. - To spodoba ci się jeszcze mniej - powiedział Chung - ale to moŜe być dla nas nauczka. Gdybyśmy tylko nauczyli się trzymać naszych duchów, ale my nawet ze swoimi gadŜetami mamy problemy. Kłopot z nimi polega na tym, Ŝe im więcej ich uŜywamy, tym bardziej się od nich uzaleŜniamy; pozwalamy im, aby za nas myślały, nawet gdy zdrowy rozsądek podsuwa nam odpowiedzi pod nos! No więc ktoś w Centrali bawił się komputerami ekstrapolacyjnymi i wygląda na to, Ŝe postawił właściwe pytanie... albo, zaleŜnie od punktu widzenia, wręcz przeciwnie. - Słucham. Jakie było to pytanie? - No, to właściwie nie było pytanie - odparł Chung - ale scenariusz czy teŜ równania równowaŜne. Wiesz, jak to działa.
- Przypuśćmy, Ŝe nie wiem - powiedział Trask. - Nie kaŜ mi dłuŜej czekać! - Proszę cię... zachowaj spokój - powiedział Chung. Po czym kontynuował: - No więc równania były następujące: Bruce Trennier równa się Australia równa się Malinari Umysł. Denise Karalambos równa się Grecja równa się Vavara. I dalej: Andre Corner równa się Anglia... równa się...? Trask podskoczył i usiadł sztywno na krześle. - BoŜe Wszechmogący! - powiedział. Po czym ochrypłym głosem: - Jak mogliśmy być tacy ślepi? Malinari uczynił Bruce’a Trenniera swoim porucznikiem, poniewaŜ Trennier znał Australię. A Goodly uzupełnił: - Vavara uczyniła porucznikiem Denise Karalambos ze względu na znajomość Grecji kontynentalnej i greckich wysp, w szczególności wyspy, na której się znajdujemy. Liz dokończyła: - A Szwart zwerbował Andre Cornera - psychiatrę z Harley Street - ze względu na jego znajomość... Londynu! Tylko Manolis, który nie znał wszystkich szczegółów, nie był w stanie ocenić powstałej sytuacji. Wiedział jednak, Ŝe sprawa jest powaŜna, kiedy Trask poderwał się z krzesła, omal nie przewracając stołu. - Millie! - wychrypiał z nagle poszarzałą twarzą. - BoŜe, muszę się natychmiast porozumieć z Londynem! Muszę porozmawiać z Millie! Chung zerwał się na równe nogi i szybko powiedział: - Wiedziałem, Ŝe tak będzie. I umówiłem się, Ŝe zadzwonią do nas za piętnaście minut. Jeśli się uspokoisz, zanim dotrzesz do holu... Ale Trask juŜ ruszył w tę stronę. Liz pośpieszyła za nim i podobnie Lardis, bo Lissa przebywała w Centrali Wydziału E, ale Chung i Goodly zostali na miejscu, aby wyjaśnić sytuację Manolisowi, najlepiej jak umieli Nie zabrało to duŜo czasu i kiedy skończyli, Manolis skinął głową i powiedział: - Ben wciąŜ myśli o Zek. A teraz jeszcze to. Jego nowa pani moŜe być w niebezpieczeństwie. - Właśnie - potwierdził Chung. - Ktoś próbował podsłuchiwać Centralę i nie wiemy, jakie informacje udało mu się przechwycić. MoŜliwe, Ŝe to Szwart, który przebywa w Londynie. A jedną z ostatnich rzeczy, jakie Ben uczynił przed naszym wyjazdem, było ostrzeŜenie wszystkich, Ŝe Wampyry mogą... - śe mogą przeprowadzić uderzenie wyprzedzające - dokończył Manolis.
Od tej chwili, obracając w dłoniach kieliszki, wszyscy troje siedzieli w milczeniu, pogrąŜeni we własnych myślach i czekali na powrót Traska i pozostałych...
W plątaninie lochów pod rezydencją Luigiego Castellana on sam i jego niewolnik, a zarazem pobratymiec, Garzia Nicosia, stali w pachnącym stęchlizną, zasnutym pajęczynami pomieszczeniu o niskim stropie, a ich głosy odbijały się głośnym echem od ścian i niosły się przez labirynt podziemnych pokojów i korytarzy, powracając jako dalekie szepty. Pomieszczenie zostało wykute w podłoŜu skalnym, a strop podpierały regularnie rozmieszczone kolumny. W ścianach wykuto głębokie na trzy stopy wnęki, z których kaŜda a było ich w sumie ponad dwieście - zawierała stare, rozpadające się, ludzkie szczątki. Jednak wiele wnęk zawierało całkiem świeŜe zwłoki, wepchnięte między pogruchotane drewniane trumny i butwiejące szmaty. - Komora grobowa rodu Argucci - powiedział Castellano, którego twarz była skąpana w czerwonawym blasku płonącej pochodni, którą Garzia trzymał wysoko nad głową. - To był wielki ród i przez dwieście lat, kiedy władali wieloma ziemiami wokół, umieszczali swoich zmarłych w tej krypcie. Tak, to był wielki ród, który chciał na zawsze pozostać rodziną i nawet po śmierci być razem. W tym właśnie celu wykuto tę kryptę. Ale miały miejsce rozmaite nieszczęścia, kłótnie i inne problemy Ich wielki niegdyś majątek zmniejszył się znacznie, ród podzielił się, a jego poszczególni członkowie wyjechali do Włoch i jeszcze dalej. Posiadłość została sprzedana i przekształcona na gaj oliwny, a kiedy i ten podupadł, ja, Luigi Francezci zwany Castellano, postanowiłem go wykupić. Jeśli chodzi o historię rodu Argucci - o jego drzewo genealogiczne - została ona wyryta na brązowych płytach, umieszczonych nad kaŜdą z tych wnęk, w których spoczywają te pokryte grubą warstwą brudu trumny... Ale przed sprzedaniem tej posiadłości, aby zagwarantować, Ŝe jego przodków nikt nigdy nie będzie niepokoić, ostatni z rodu zainstalował pomysłowe drzwi. A jakiś czas temu, gdy dawna posiadłość stanowiła centrum małego, ale dochodowego imperium oliwkowego na długo przed naszym pojawieniem się tutaj, Garzia - przedsiębiorczy właściciel odkrył tę kryptę, prawdopodobnie przez przypadek. Miał szczęście i my takŜe. Bo skoro go juŜ od dawna tu nie ma, jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy o tym wiedzą. Castellano zerknął na drewniany stół, na którym stosy starych ksiąg i rękopisów dawno rozpadły się w pył. Siadając na kiwającym się krześle, ciągnął dalej:
- Tak, ten oliwkowy baron był przedsiębiorczy. Trzymał „zwykłe” księgi rachunkowe na górze, ale swoje prawdziwe bogactwa ukrywał tu, na dole! Ale oddajmy mu sprawiedliwość. MoŜe nie był zbyt uczciwy, jeśli chodzi o zapisy w księgach i składanie deklaracji podatkowych, ale nigdy nie naruszył spokoju zmarłych i zmumifikowanych Arguccich. Garzia zniŜył pochodnię tak, Ŝe wnęki w ścianach wypełniły cienie tańczące na bezładnej mieszaninie kości i czaszek, które z zastygłym grymasem uśmiechu wydawały się bezgłośnie protestować przeciw temu świętokradztwu. - Rzeczywiście - zgodził się Garzia. - Wygląda na to, Ŝe ten oliwkowy potentat nie zbezcześcił niczego i wszystko pozostawił nam! - W sumie to doskonała kryjówka - powiedział Castellano. Przestronna na górze i te ukryte miejsca pod ziemią. To prawie forteca - otoczona murem i świetnie zabezpieczona nasi ludzie na całym terenie oraz my sami w charakterze ostatniej deski ratunku: silniejsi od innych i bardziej odporni na rany i ból. Często się zastanawiałem, co właściwie zdoła uśmiercić takiego jak ty lub ja... ale jeszcze nie jestem gotów, aby się o tym przekonać. - MoŜe później - powiedział Garzia - kiedy ludzie, których zaraziliśmy, dojdą do siebie. Bo wtedy takŜe będą wampirami. - MoŜe - zamyślił się Castellano. - Chciałbym się o tym przekonać. Dowiedzieć się, jakie cięgi muszą dostać takie istoty jak my, zanim wyzioną ducha. Ale na razie... zajmijmy się tym. - Podniósł się. Na zakurzonej podłodze między nimi leŜało nagie, pozbawione krwi, okaleczone ciało rosyjskiego podwójnego agenta, Georgija Grusiewa. Miał otwarte usta, podobnie jak wiele zmumifikowanych zwłok spoczywających we wnękach. Wisiał do góry nogami w izbie tortur Garzii całą noc i cały dzień i stęŜenie pośmiertne unieruchomiło jego usta w tym połoŜeniu; sylwetka trupa z rozpostartymi ramionami przypominała bluźnierczy, odwrócony krzyŜ. Garzia zajął się tym wcześniej, łamiąc mu ręce w barkach. Teraz oba wampiry podniosły ciało, Castellano chwycił za głowę, a Garzia za nogi i ponieśli je głową naprzód do najbliŜszej wnęki. Kiedy je tam wrzucili, spróchniałe kości jakiegoś Argucci, złoŜonego w owej wnęce przed dwustu laty, rozpadły się w proch. I wydawało się, Ŝe rozległ się cichy krzyk, ale Castellano i Garzia go nie słyszeli. Potem, kiedy koszmarna para otrzepała się z kurzu i opuściła komorę grobową, Garzia spojrzał za siebie z zadowoleniem. Z wnęk wystawało kilkadziesiąt par stóp - Ŝadna z nich nie naleŜała do rodu Arguccich, a ciała, do których naleŜały, znajdowały się w róŜnych stadiach
rozkładu - a teraz jeszcze stopy Georgija Grusiewa... tylko Ŝe jego stopy ze sterczącymi do góry palcami jeszcze nie zaczęły gnić. A kiedy owe tajemne drzwi zamknęły się za nimi i kamienna ściana znów wydawała się nietknięta jak poprzednio, Garzia zatrzymał się na chwilę, aby zetrzeć z podłogi charakterystyczne ślady - dwie smugi, które pozostawiły pięty Grusiewa - po czym zgasił latarkę i pośpieszył za swym panemXIV Słońce, piasek, morze... i krzyki? Ben Trask był przez chwilę nieobecny, zajęty rozmową telefoniczną z Londynem. Ale kiedy zniknął zaledwie na kilka minut, jego zastępca, prekognita Ian Goodly juŜ zaczął pełnić swoje obowiązki. Nieustannie świadom niepowstrzymanego pochodu przyszłości Goodly rzadko tracił czas. - Manolis, pamiętam, Ŝe coś mówiłeś na temat broni - zaczął. - To było jeszcze na promie. Powiedziałeś Liz, Ŝe masz specjalną broń. Co miałeś wtedy na myśli? - Ach! - powiedział Manolis. - Ian, nie brałeś udziału w tej sprawie Janosa Ferenczyego, prawda? Wówczas dowiedzieliśmy się o paru rzeczach. - Wiem - odparł tamten. - Tamte akta musiał przeczytać kaŜdy pracownik Wydziału E. Ale to wszystko wydarzyło się jakieś dwadzieścia pięć lat temu. Co to ma wspólnego z naszą obecną sytuacją? Oprócz tego, Ŝe znowu znaleźliśmy się na greckich wyspach. - Jaką broń zabraliście ze sobą? - Manolis odpowiedział pytaniem na pytanie. - Standardowe wyposaŜenie Wydziału E - oznajmił Goodly. - W zasadzie odpowiednio przystosowane dziewięciomilimetrowe browningi. Mieliśmy trzy lata, Ŝeby je przerobić. Kule ze srebrnymi czubkami. A teraz mamy jeszcze nową broń, która wystrzeliwuje pewną ilość stęŜonego olejku czosnkowego. - Przepuścili was z tym przez kontrolę celną? - zdziwił się Manolis. - Jesteśmy przecieŜ Wydziałem E - odpowiedział prekognita - - Broń znajdowała się w poczcie dyplomatycznej. W Londynie nie mieliśmy z tym Ŝadnych problemów. A tutaj... - Jesteście turystami - kiwnął głową Manolis. - Nikt nie kontroluje turystów. Zwłaszcza kiedy przybywają do Grecji, turyści to pieniądze. Teraz szukamy tylko terrorystów i narkotyków. - To prawda - powiedział Goodly. - A Liz mówi, Ŝe ponad dziesięć lat temu była tutaj częstym gościem. PrzyjeŜdŜała tu jako turystka ze swoimi rodzicami. Ani razu ich nie skontrolowano. Manolis mógł tylko wzruszyć ramionami.
- Hm, Grecy są zbyt ufni - powiedział. - MoŜe. Albo powiedzmy, Ŝe mamy tutaj mniej biurokratycznych ograniczeń, co? - Tak czy owak to tyle, jeśli chodzi o naszą broń - powiedział Goodly. - Teraz opowiedz mi o swojej. Manolis obrócił się do Davida Chunga. - Ty, mój przyjacielu - mój dobry, stary przyjacielu - tam byłeś i jestem pewien, Ŝe rozumiesz. Lokalizator sięgnął do kieszeni kurtki, wyjął dwa groty typu uŜywanego podczas polowań z kuszą i połoŜył je na stole. Na ich końcach otworzyły się długie na cal kolce, a lekko zmatowiały metal grotów zalśnił srebrzyście. - Posrebrzane - powiedział Chung. - Noszę je przez cały ten czas. Przy pierwszej sposobności kupię najlepszą kuszę, jaką zdołam znaleźć. - Właśnie! - wykrzyknął Manolis, podnosząc jeden z grotów. - Tego drugiego policjanta, który był ze mną w Kavàli, wysłałem z powrotem do Aten. Uda się do mego domu - otworzy jedną z szuflad biurka - i wyśle do mnie paczkę z takimi właśnie grotami. A w międzyczasie ja takŜe kupię kusze dla siebie i moich ludzi. Jesteśmy na Krassos, na greckiej wyspie, a tutaj nawet dzieci polują na ryby z kuszą. Tylko Ŝe z naszą bronią zapolujemy na większe ryby, co? - Popatrzył na Goodly’ego. - Rozumiem - powiedział prekognita. - Nie tylko srebro, lecz takŜe swego rodzaju kołki... których nie da się tak łatwo wyciągnąć! - Mam trzy takie groty - powiedział Manolis. - Razem z tymi dwoma, które ma David, to pięć. Będziemy potrzebować pięciu kusz. Wiem, gdzie kupić najlepszy model. - Mamy takŜe stęŜony olejek czosnkowy - powiedział Goodly. - To nie tyle broń, co środek ochronny. Budzi ich wstręt, a wstrzyknięty moŜe obezwładnić, a nawet zabić. Ale Ŝeby to uczynić nie mając broni... trzeba się znaleźć o wiele za blisko. - I to jest nasz cały arsenał - Chung pokręcił głową. - Nie ma tego zbyt wiele. A jeśli chodzi o wyrządzenie powaŜnej szkody, moŜe trzeba będzie zastosować taktykę spalonej ziemi, czy raczej oczyszczania terenu. Ben Trask juŜ wyjaśnił, dlaczego nie moŜemy się spodziewać wielkiej pomocy. - Przynajmniej nie ze strony władz - powiedział Manolis - ale mam kilka pomysłów. Porozmawiamy o tym później, bo oto nadchodzi Ben i pozostali. Trask był juŜ spokojniejszy, Lardis takŜe, ale Liz robiła wraŜenie bardzo zaniepokojonej, tak było od czasu wyjazdu z Centrali Wydziału E. Kiedy Trask juŜ skończył,
udało jej się porozmawiać przez chwilę przez telefon i zapytała o Jake’a Cuttera. Ale w Centrali nie mieli o nim Ŝadnych wiadomości, a teraz mieli na głowie inne zmartwienia. Kiedy cała trójka zajęła miejsca, Trask powiedział: - Wydałem odpowiednie polecenia. Mają zaostrzyć środki bezpieczeństwa i być w pogotowiu. To znaczy wszyscy muszą się przenieść do hotelu. Mają ściągnąć pracowników obcych ambasad, dodatkowych funkcjonariuszy policji i sztywno trzymać się procedur. Ale mimo to i tak będziemy przeciąŜeni. Mamy grupę w Australii, która sprawdza, czy czegoś nie przegapiliśmy podczas ostatniej wizyty. Mamy innych ludzi, którzy szukają tego szpiega Luigiego Castellana. I oczywiście mamy naszą brygadę antyterrorystyczną, która została postawiona w stan pogotowia. Technicy mają mnóstwo problemów w związku ze zwiększoną aktywnością słońca, a ich przyrządy nie są w tej chwili warte funta kłaków. A na dodatek upał ani trochę nie słabnie, wskutek czego wszyscy chodzą jak wypluci. Tyle, jeśli chodzi o prośbę o wsparcie. Jeśli tutaj nam się poszczęści, oczywiście będę musiał poszukać dodatkowej pomocy gdzie indziej. Ale do tego czasu... - Trask wzruszył ramionami, omiótł wzrokiem ich twarze i dokończył: „będziemy musieli radzić sobie sami, najlepiej jak umiemy. - No dobrze - powiedział Goodly - mówiłeś, Ŝe stopniowo będziesz rozbudowywał nasz zespół. Nic się nie zmieniło, oprócz tego, Ŝe teraz wiemy, iŜ w Londynie mogą się pojawić kłopoty. Więc skoro nic z tym nie moŜemy zrobić, proponuję, abyśmy to zostawili i zabrali się za to, po co tu przyjechaliśmy. - Tak, to sensowna propozycja - zgodził się Trask. I włamie jedyna. Tyle Ŝe... - Tyle Ŝe teraz będziemy się niepokoić nie tylko o siebie - powiedział Lardis - ale i o naszych bliskich. W moim wypadku o tych, co są w domu, w moim prawdziwym domu, a takŜe o tę... w moim nowym domu. Trask spojrzał na niego i ponuro skinął głową. - Sytuacja jest paradoksalna, prawda? Nathan ewakuował cię z Krainy Słońca, aby uchronić cię przed niebezpieczeństwem, a tutaj tkwisz w tym po uszy! - I nie próbuj mnie z niego wyciągnąć! - powiedział Lardis. Manolis wyprostował się na krześle i powiedział: - Ach! Teraz jestem pewien! Kawałek po kawałku poskładałem to do kupy i mam przed oczyma cały obraz. To jedyne moŜliwe wyjaśnienie, jak moŜna Ŝyć tak długo bez metaxy! Ta uwaga od razu rozładowała atmosferę i Liz nie mogła się oprzeć pokusie zajrzenia do jego umysłu. Mrugnięcie oka potwierdziło to, co podejrzewała, Ŝe jego pozornie niewczesny Ŝart miał osiągnąć właśnie ten cel: rozładować atmosferę, która była śmiertelnie
powaŜna. Trask i pozostali takŜe musieli się odpręŜyć i uśmiechnąć. I Manolis znalazł na to sposób. - Ha! - mruknął stary Lidesci i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Skoro mowa o metaksie, gdzie się podział ten Yiannis? Liz, chcąc się otrząsnąć z dręczącego ją niepokoju, powiedziała: - Manolis, uwaŜam, Ŝe jesteś osobiście odpowiedzialny za stworzenie potwora! A Trask rzekł: - Lardis, obiecaj mi, Ŝe nie będziesz przesadzał z tą brandy. Mamy tu robotę do wykonania. W tym momencie, jakby na dany znak, pojawił się Yiannis i wszyscy zamówili drugą kolejkę, po czym udali się do domku Traska, gdzie wyznaczył im zadania, które mieli wykonać. Kiedy wychodzili z Wraku, uśmiechnął się cierpko i powiedział: - Tam do licha... właściwie dlaczego nie? Jedzmy, pijmy i weselmy się, bo jutro... Zatrzymał się na chwilę, złapał Goodly’ego za ramię i odciągnąwszy go od reszty, cicho zapytał: - Więc jakie będzie to jutro? Ale prekognita tylko westchnął w swój ponury sposób i powiedział: - Na razie jest dla mnie zupełną tajemnicą, tak jak i dla ciebie, Ben. Jedzmy, pijmy i weselmy się, bo jutro moŜemy umrzeć? Czy to właśnie miałeś na myśli? - A kiedy Trask nie odpowiadał, znów westchnął, pokręcił głową i rzekł: - Nie, nie sądzę. W kaŜdym razie, nie jutro.
W godzinę później zjawili się Andreas i Stavros z dwoma samochodami. Ledwie wrócili, kiedy Manolis znów ich wysłał, aby kupili jakieś „odpowiednie” ubrania i wyszukali sklep, w którym moŜna dostać kusze. W międzyczasie zadzwonił na miejscowy posterunek policji, aby się czegoś dowiedzieć na temat owego śmiertelnego wypadku, a potem do swego biura w Atenach, aby sprawdzić, czy nastąpił jakiś przełom w poszukiwaniach greckiej „organizacji charytatywnej” Jethra Manchestera. - Nie - powiedział do Traska, kiedy wysłał swych podwładnych z kolejną misją. Mówimy o prawdziwych pieniądzach. Jedynym człowiekiem, który moŜe ujawnić tego rodzaju informacje, jest prezes Banku Grecji. Wyjechał i nie wróci aŜ do poniedziałku, a jego zastępca to tchórz, który nie chce brać na siebie odpowiedzialności! Tak czy owak dziś jest sobota i banki są juŜ zamknięte. Trask pokiwał głową.
- A więc znów znaleźliśmy się w impasie - powiedział. - Odpowiedź musi być w jakimś bankowym komputerze, a ja nie mogę się do niego dostać, bo ktoś wyjechał i mamy weekend. A w dodatku ta piekielna pogoda i nie mam pod ręką swego głównego technika, faceta nazwiskiem Jimmy Harvey, który mógłby się tam włamać, gdybym go o to poprosił i gdybym wiedział, który to komputer, bo gadŜety w Centrali sprawiają rozmaite kłopoty. To cholernie frustrująca sytuacja, Manolis. Trask siedział w cieniu daszka z rafii przy wejściu do baru, Patrząc, jak David Chung i Liz wygłupiają się w wodzie na brzegu morza. Niedaleko nich, na płycie skalnej, siedział stary desci z podwiniętymi spodniami i nogami w wodzie i patrzył na nich z zainteresowaniem. A Ian Goodly uciął sobie rzemkę, moŜe w nadziei, Ŝe będzie miał jakiś proroczy sen. - Dobrze się bawią, co? - powiedział Manolis, wskazując ludzi na plaŜy. - Tak, ale nie daj się zwieść - powiedział Trask. - Kiedy będzie zadanie do wykonania, wykonają je. A dzisiaj... jest juŜ zbyt późno, aby coś zrobić. O tak późnej porze roku jeszcze dwie godziny i zajdzie słońce. Wtedy podzielimy się na dwie lub trzy grupy i pójdziemy coś zjeść w jakiejś porządnej tawernie, a potem pójdziemy spać, Ŝeby wczesnym rankiem zabrać się do roboty. - Popatrzył na plaŜę. - Odtąd będziemy dosyć zajęci, więc moja grupa moŜe sobie odpocząć, kiedy nie ma jeszcze nic do roboty. - Zgoda - powiedział Manolis. - Ale ja mam jeszcze dzisiaj coś do roboty. - Tak? - zdziwił się Trask. Manolis przytaknął. - Kiedy moi ludzie wrócą z tymi strojami, jeden z nich ma zawieźć mnie do wioski. Pamiętasz o tym „podejrzanym wypadku”, o którym wspomniał David? To spalone ciało młodego człowieka leŜy w trumnie na stole, w domu jego biednej matki i chcę je obejrzeć. Trask wstał i powiedział: - Myślisz, Ŝe moŜe...? Manolis wzruszył ramionami. - Nie wiem. Ale po tym, co mi się przydarzyło na Krassos, robię się niespokojny, kiedy słyszę słowo „wypadek”. Byłem w samochodzie i ledwo uszedłem z Ŝyciem. A tamten młodzieniec jechał na motocyklu... i nie przeŜył. - Zabierz ze sobą Lardisa - powiedział Trask. - JeŜeli chodzi o ofiary wampiryzmu, on się na tym zna jak mało kto. A jeŜeli to nie był zwykły wypadek, takŜe moŜe się przydać. - To ta jego znajomość rzeczy? - Manolis - powiedział Trask - tak czy inaczej ten starzec uśmiercił więcej tych przeklętych wampirów niŜ ty, ja i cały Wydział E razem! Uwierz mi na słowo.
- Och, wierzę ci - odparł tamten. - Widziałem jego maczetę i kiedyś policzyłem nacięcia na jej rękojeści. - No właśnie - powiedział Trask. - I jeszcze jedno. Koniecznie powiedz matce tego człowieka, Ŝe jesteś policjantem - przypuszczam, Ŝe i tak będziesz musiał to uczynić - ale nie zdradzaj swego prawdziwego nazwiska i nie daj po sobie poznać, Ŝe twoje śledztwo ma jakiś wyjątkowy charakter. Nie chcę, Ŝeby do naszych wrogów dotarły jakiekolwiek plotki na ten temat. - Ach, Ben, Ben! - powiedział tamten. - Zapominasz, Ŝe jestem policjantem i Ŝe w razie potrzeby potrafię być jak lis. Zaufaj mi, dobrze? I machając ręką, aby zwrócić uwagę Lardisa, ruszył w kierunku plaŜy, aby z nim porozmawiać...
Manolis i Lardis wrócili późno. Słońce juŜ zaszło i wokół panował mrok, kiedy Stavros przywiózł ich z powrotem do Christos Studios. Wtedy cały zespół rozdzielił się na trzy mniejsze grupy i zakurzoną drogą, równoległą do nadmorskiego bulwaru, ruszył w kierunku świateł najbliŜszej tawerny. PoniewaŜ jak dotąd temperatura prawie nie spadła i nie było powodu do pośpiechu, szli powoli, rozmawiając przyciszonymi głosami i starając się nie stracić siebie nawzajem z oczu. Po drodze spotkali kilku wczasowiczów, którzy szli coś zjeść albo wracali po posiłku. Byli tam młodzi Niemcy, którzy szli w wieczornym mroku, trzymając się za ręce, oraz kilka par Anglików, których sylwetki rysowały się na tle ciemniejącego horyzontu i zlewały ze sobą, gdy zatrzymywali się na chwilę, szepcząc sobie do ucha jakieś miłosne sekrety. Bo grecka wyspa ma swoje prawa... Tak przynajmniej powinno być... Zmęczona upałem - i dopiero teraz zdając sobie sprawę z dawki światła słonecznego, jaką wchłonął jej organizm - Liz załoŜyła lekki strój i sandały. Trask i jego ludzie ubrali się w koszule z krótkimi rękawami i szorty, ale Manolis i jego podwładni włoŜyli lekkie spodnie. Jak wyjaśnił grecki policjant: - W nocy, w szortach, będziemy się za bardzo rzucali w oczy. Grecy są bardziej konserwatywni, a poniewaŜ jesteśmy Grekami... On, Trask i Lardis zamykali pochód; po drodze Trask zapytał Manolisa o wypadek motocyklowy.
- Nie mam absolutnej pewności - powiedział Manolis - ale zrozumcie, Ŝe teraz mówię, jako prawdziwy policjant. To znaczy mam tę pewność, ale nie mam niezbitych dowodów... wzruszył ramionami. - Wyjaśnij, co masz na myśli - powiedział Trask. - No więc - powiedział Manolis - ten młodzieniec najwyraźniej opił się ouzo. Tak wynika z zeznań jego przyjaciół, z którymi pił wcześniej, tutaj, w Skala Astris. Kiedy go zostawili, był pijany, a jego motor nie chciał zapalić, więc zaczął go pchać. Następnego dnia rano znaleziono jego maszynę i jego samego w wyschniętym łoŜysku rzeki. MoŜe próbował uruchomić motocykl na biegnącym w dół odcinku drogi - albo moŜe jechał na luzie - nie mam pojęcia. Ale najwyraźniej rozbił się. - Więc co w tym podejrzanego? - spytał Trask. - Lusterko wsteczne na kierownicy motocykla było stłuczone - ciągnął Manolis - stało się to przypuszczalnie podczas wypadku. Wygląda na to, Ŝe musiał wylecieć z siodełka i zniszczył lusterko, lecąc w powietrzu... i przeciął sobie gardło. W kaŜdym razie takie moŜna odnieść wraŜenie. - Przeciął sobie gardło? - Traskowi zwęziły się oczy. Wyczuł, Ŝe jest w tym coś dziwnego - w głosie Manolisa wyczuł jakieś nieokreślone przekonanie - i nagle zrobiło mu się zimno. - Właśnie - kontynuował Manolis. - Kawałki szkła miał wbite w ranę. Nieprzytomny umarł tam, gdzie upadł. - Ach! - wtrącił Lardis. - Ale nie umarł tak po prostu, prawda? Było w tym coś więcej, nieprawdaŜ? - Był spalony - powiedział Trask, kiwając głową. Po czym zwracając się do Manolisa: - Czy na początku nie mówiłeś, Ŝe był spalony? - Tak - odparł tamten. - Kiedy się rozbił, maszyna zapaliła się od benzyny wyciekającej z baku. A poniewaŜ motocykl i jego pasaŜer wylądowali w tym samym miejscu... Lardis znów wtrącił: - Wyleciał z siodełka, a mimo to on i jego maszyna wylądowali w tym samym miejscu? Ha! - Rozumiem - powiedział Trask. I do Manolisa: - To wszystko? - Tak, to wszystko - odparł Manolis. - Przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Poza tym pytaj Lardisa. Bo pozostałe szczegóły to jego „domena”, prawda?
- Pozostałe szczegóły? - Zmarszczywszy brwi, Trask zwrócił się do Lardisa: - Więc co masz do powiedzenia? Głos Lardisa, normalnie ostry, teraz był ponury i jeszcze bardziej chropawy. - Jak rozumiem, Manolis potrzebuje dowodu - bo w tym świecie „dowód” to podstawa - ale mogę was zapewnić, Ŝe dla mnie sytuacja jest zupełnie jasna, tak jakby to było w Krainie Słońca. Tylko Ŝe tutaj te potwory nie muszą ukrywać swych podłych uczynków. Ale mówię wam, czuję je na odległość tak, jak czułem je kilkadziesiąt razy przedtem! W powietrzu unosiło się piętno - moje ciało było od niego lepkie - i wiedziałem, co to oznacza. Ktoś lub coś spowodował ten tak zwany wypadek. I ten sam ktoś lub coś przeciął temu biednemu chłopakowi gardło stłuczonym lusterkiem i podłoŜył ogień, aby ukryć ohydne morderstwo. Prosta sprawa. - Ale nie ma niepodwaŜalnego dowodu - powiedzieli Manolis i Trask niemal jednocześnie. - AleŜ jest! - powiedział Lardis. - Widzieliśmy przecięte gardło tego chłopaka, a potem odwiedziliśmy miejsce wypadku i zobaczyliśmy spalony motocykl. Na szczęście w tym łoŜysku rzeki nie było suchych zarośli, bo w przeciwnym razie płomień mógłby ogarnąć większą połać ziemi. A tak spalił się tylko motocykl - i oczywiście ten chłopak. Ale nie spalił się całkowicie i, o czym Manolis dotąd nie wspomniał... - To krew - powiedział Manolis cicho. - Tak, Lardis ma rację. Ta krew to powaŜny problem. - Krew? - Trask przyjrzał się kolejno im obu. - Krew, która jest Ŝyciem - warknął Lardis. - Chodzi o to, Ŝe tam w ogóle nie było krwi, Ben! Ten chłopak się wykrwawił, ale jego krew nie wsiąkła w ziemię. - Teraz wiesz juŜ wszystko - powiedział Manolis. - I do diabła z brakiem dowodów! Szczerze mówiąc, dopóki ktoś mi nie wyjaśni braku krwi tego młodego człowieka, muszę się zgodzić z Lardisem. W głębi duszy uwaŜam, Ŝe to robota pykoulakas!
Po tej rozmowie całej trójce trudno by było zachować beztroski nastrój. Ale poniewaŜ byli starsi, bardziej dojrzali, nikt nie oczekiwał, Ŝe będą się zachowywać jak dzieci. A jeśli chodzi o ten najnowszy przejaw plagi wampiryzmu na wyspie, uzgodnili, Ŝe na razie nic o tym nie wspomną pozostałym członkom zespołu. Oni przynajmniej powinni móc się cieszyć atmosferą greckiej wyspy i dzisiejszą noc przespać spokojnie.
Jutro nadejdzie juŜ wkrótce i rozwieje ich złudzenia, jakie dotąd Ŝywili na tej idyllicznej greckiej wyspie. I niewiele z tych złudzeń pozostanie...
W tawernie o pięknej nazwie Zachód Słońca, czystym lecz niczym nie wyróŜniającym się lokalu na zachodnim krańcu Skala Astris - pod wielką, płócienną markizą, gdzie rozstawiono niebieskie, plastikowe krzesła i kwadratowe, białe stoliki, które nie chciały przestać się chwiać, mimo trzech podstawek pod kufel umieszczonych pod jakoby „za krótkimi” nogami - zajęło miejsca ośmioro tak róŜnych od siebie ludzi, wprawdzie starając się usiąść grupami, ale w taki sposób, aby słyszeć rozmowy prowadzone przy sąsiednich stolikach. David Chung, Stavros i Liz siedzieli przy jednym stoliku, Andreas i Goodly przy drugim, wreszcie Trask, Manolis i Lardis przy trzecim. Łagodny wiaterek wiejący od strony morza lekko chłodził siedzących, których rozmowy miały charakter pogodny, przy czym okazało się, Ŝe znajomość angielskiego Andreasa i Stavrosa nie była tak powierzchowna, jak się początkowo wydawało. Stosując się do zaleceń Traska, jego trzej esperzy wstrzymali się od wykorzystywania swych metafizycznych umiejętności. Posiłek przebiegł bez Ŝadnych incydentów i dopiero pod koniec wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Jeśli nie liczyć naszej ósemki, tawerna była prawie pusta. Nie była to wina właściciela - potrawom nie moŜna było nic zarzucić, a atmosfera była bardzo przyjemna - ale faktem było, Ŝe o tej porze roku w Skala Astris było niemal tyle tawern co wczasowiczów. Kiedy kończyli jeść, przed tawerną zatrzymały się dwa motocykle i po chwili do środka weszło dwóch młodych Greków, którzy zajęli stolik w odległym kącie lokalu. Manolis zobaczył ich, przyglądał się jednemu z nich przez moment, po czym szybko odwrócił wzrok. - Nie patrzcie tam - powiedział cicho do Traska i Lardisa - wydaje mi się, Ŝe jednego z nich widziałem juŜ przedtem, tego z czaszką na kurtce. Para nowoprzybyłych zamówiła ouzo z wodą i w końcu ten, którego rozpoznał Manolis, spojrzał w ich stronę i aŜ podskoczył. - Widzicie? - powiedział Manolis. - Wygląda na to, Ŝe i on mnie rozpoznał! Tak teŜ było: młodzieniec utkwił wzrok w Manolisie, a jego twarz po chwili pobladła. Był tak zdenerwowany - faktycznie przestraszony obecnością Manolisa - Ŝe sięgając po napój, omal nie strącił szklanki ze stołu. A Manolis powiedział: - Teraz go poznaję. Czaił się w tej wiosce na wzgórzach, kiedy razem z Lardisem byliśmy zajęci naszym „śledztwem”. Więc co teŜ on wie, czego ja nie wiem, choć
powinienem? Widziałem juŜ takie spojrzenie w podobnych okolicznościach wielokrotnie. Teraz więc zastosujemy metodę milczącego zastraszania. Spojrzał na swoich ludzi, siedzących przy sąsiednim stoliku i dał im znak głową. Rozumiejąc doskonale swojego szefa - z którym współpracowali od wielu lat - Stavros i Andreas wstali i powoli, lecz zdecydowanie ruszyli w stronę dwójki młodych ludzi. Policjanci nie wyglądali na takich, z którymi moŜna zadrzeć. Manolis odpręŜył się i wyciągnął nogi, patrząc obojętnie w stronę swych „ofiar”. Andreas powiedział coś po grecku do tego z czaszką na kurtce, na co ten bełkocząc próbował się podnieść z miejsca. Szturchnąwszy go w ramię, Andreas coś warknął, a młodzieniec opadł bezwładnie na krzesło. Tymczasem Stavros zajął się drugim młodzieńcem - który wyglądał na śmiertelnie wystraszonego - kaŜąc mu nie ruszać się z miejsca. W końcu Manolis powiedział: - Myślę, Ŝe teraz ci twardzi chłopcy są urobieni i zechcą coś mi powiedzieć. Ale najlepiej będzie, jak sam z nimi porozmawiam, nie angaŜując w to was. Powoli wstał, udał, Ŝe się otrzepuje z kurzu i podszedł niedbale do ich stolika. Usiadł i podczas gdy Andreas i Stavros stali, przypatrując się chłopcom obojętnie, rozmawiał z nimi Przez kilka minut. Kiedy skończył i pozwolił im odejść, wrócił do stolika, gdzie czekali na niego zaintrygowani Trask i Lardis. - Czas wracać - powiedział, gdy dwaj motocykliści uruchomili swoje maszyny i zniknęli w mroku nocy. - Ale co jest grane? - zapytał Trask. - Najlepiej będzie - odparł Manolis - porozmawiać o tym kiedy znajdziemy się z powrotem w Christos Studios. W jego głosie zabrzmiała jakaś nowa nuta. Zniknęła gdzieś cała pewność siebie, którą demonstrował podczas rozmowy z chłopcami i teraz nie było w nim nic z twardego, aroganckiego policjanta...
Wróciwszy do Christos Studios, poszli do Wraku, gdzie ostatnie drinki podawała piękna młoda Szwajcarka, Ŝona Yiannisa, Katerina. I tam Trask rozstał się ze swoją grupą, ale zanim to uczynił, poprosił Manolisa, aby ten wyjaśnił mu wydarzenia w tawernie. Manolis juŜ wcześniej rozmawiał ze swymi ludźmi; jeszcze na kontynencie poprosił ich, Ŝeby mu zaufali i nie wdając się w szczegóły, powiedział, Ŝe na Krassos jest pewien „problem”. Bo choć byli wobec niego całkowicie lojalni, obawiał się, Ŝe jeśli na początku
powie im zbyt wiele, moŜe to nadszarpnąć jego wiarygodność. Jednak w miarę rozwoju wypadków miał zamiar wprowadzić ich w sprawę dokładniej. Teraz, gdy sytuacja zdecydowanie do tego dojrzała, podał im wszystkie szczegóły, podczas powrotu z tawerny do „domu”. I teraz ósemka w komplecie zebrała się we Wraku, aby go wysłuchać, a potem otrzymać polecenia od Traska. - Tych dwóch w tawernie - zaczął Manolis - widziało mnie w Astris. Podejrzewali, Ŝe jestem policjantem - moŜe nawet jakimś specjalnym policjantem, na przykładem detektywem po cywilnemu - i to ich zaniepokoiło. Dlaczego? Bo pili razem z owym męŜczyzną, który zginął w wypadku motocyklowym! I tamtego wieczoru trochę narozrabiali. Na Krassos są drobni przestępcy, jak równieŜ grube ryby, których teraz poszukujemy. Więc ta dwójka i ich zmarły kompan to byli tacy drobni, miejscowi przestępcy z całkiem bogatą kryminalną przeszłością. Jakieś drobne kradzieŜe, awanturnictwo i tym podobne. Chcą się upodobnić do członków amerykańskich i europejskich gangów motocyklowych. Co za głupota! Więc tych dwóch nie miało ochoty na spotkanie z policją, wiedzieli bowiem, Ŝe rozmawiałem z matką ich zmarłego kolegi. KtóŜ to wie, moŜe wspomniała o przyjaciołach swego syna? I moŜe zechcę ich odszukać? MoŜliwe, Ŝe nawet uwaŜali się za winnych tego, co się stało! Dziś wieczorem całkiem przypadkowo wpadli do tej tawerny Poszli tam w tym samym celu co my: aby w tym spokojnym miejscu nie rzucać się w oczy. I zupełnie niespodziewanie natknęli się na mnie i przeŜyli szok. Kiedy Andreas rozmawiał z tym w kurtce z czaszką, ten zaczął od razu opowiadać o swym zmarłym koledze, mówiąc, Ŝe on i ten drugi nie mieli z tym nic wspólnego, ale Ŝe być moŜe wiedzą, kto to uczynił. Owego wieczoru wplątali się w kłopoty. Cała trójka szukała jakichś dziewczyn Angielek albo Amerykanek, turystek - Ŝeby się z nimi zabawić. A ten zmarły młodzieniec miał szczególnie złą opinię. Ale tym razem próbował poderwać niewłaściwą dziewczynę, czy raczej kobietę, a w dodatku trafił na niewłaściwą parę. Tak, była tam para - męŜczyzna i kobieta - jedli i pili wino w Skala Astris, w tawernie niedaleko centrum miasta. Kiedy nasza trójka zbliŜyła się do swych niedoszłych ofiar, Ŝeby się zabawić, męŜczyzna zareagował bardzo gwałtownie. Tak przynajmniej mówi tych dwóch kretynów. Ich przyjaciel został ciśnięty przez nadmorski wał i wpadł do morza wraz ze swoim motocyklem! Ale te motocykle... to nie są dziecinne zabawki! Jak widzieliście, to cięŜkie maszyny. Więc to musiał być silny, naprawdę bardzo silny męŜczyzna.
Potem pomogli swemu przyjacielowi wyciągnąć motocykl z wody, po czym go zostawili, a sami wrócili do miasta. I to juŜ wszystko... - A opis tej dwójki? - zapytał Trask. - Jak wyglądali ta kobieta i ten męŜczyzna? - A, tak! - powiedział Manolis. - Opis. Nie mam najmniejszych wątpliwości, Ben, Ŝe to były potwory, których szukamy. To byli oni, Vavara i Malinari. MęŜczyzna był wysoki, miał dobrze ponad sześć stóp. Wyglądał dziwnie... ale jednocześnie był przystojny. A kiedy ścisnął swymi dłońmi głowę tego chłopaka, ten znieruchomiał i ugięły się pod nim nogi. Tak łatwo się z nim załatwił. - Tak samo musiał ścisnąć Zek! - powiedział Trask, prawie się krztusząc. - Malinari Umysł! - Odchrząknął i zapytał: „A kobieta? - To jest najdziwniejsze ze wszystkiego - odparł Manolis Była... jak magnes! Miała wokół siebie tę aurę. Była niezwykle piękna, wydawała się promieniować... a mimo to oni nie są w stanie przypomnieć sobie Ŝadnych szczegółów jej wyglądu. - Vavara! - powiedział Lardis. Ma ponad pięćset lat, a urodziła się w innym świecie i w innym czasie. Jednak teraz jest tutaj. Ben, znaleźliśmy ich! Na pewno! - Nie - Trask potrząsnął głową, a jego głos przypominał chropawy szept. - Wiemy, Ŝe są tutaj, ale jeszcze ich nie znaleźliśmy. MoŜe jutro, ale jeszcze nie dziś. Ale znajdę ich jutro a jeśli nie jutro, to pojutrze albo dnia następnego. Choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką uczynię, znajdę ich!... Spojrzał na Liz i Davida Chunga. - Wasza dwójka - a zwłaszcza ty, Liz - teraz bardziej niŜ kiedykolwiek musicie się pilnować i trzymać wasze umiejętności na wodzy. Jutro rano, kiedy te paskudne stwory będą pogrąŜone we śnie i zaczniemy ich szukać, dopiero wtedy zaczniecie działać na własną rękę. Znowu odchrząknął. Kiedy kiwnęli głowami na znak, Ŝe przyjęli to do wiadomości, Trask trochę się odpręŜył. - Dobrze, a teraz porozmawiajmy o jutrze, omówmy nasze plany trochę bardziej szczegółowo. Oto, co chciałbym zrobić... Przez blisko godzinę wydawał polecenia, zadawał pytania i wyjaśniał rozmaite szczegóły, a kiedy skończył, poszli do swoich domków i spróbowali zasnąć. Dla Liz okazało się to rzeczą trudną. Telepatka, której moŜliwości wciąŜ rosły, od czasu do czasu mimo woli czytała w myślach swoich kolegów. Ale tego wieczoru Liz przekonała się, Ŝe jeśli chodzi o Bena Traska i tak zna jego myśli. Zdradzał je wyraz jego twarzy, ilekroć wymawiał pewne imię.
Imię męŜczyzny lub potwora, którym Trask pogardzał i którego nienawidził bardziej niŜ jakiegokolwiek innego. Malinari, lord Nephran Malinari, Wampyr! Liz wciąŜ się zastanawiała, jak cięŜka będzie ta misja z szefem Wydziału E na czele. Bo sprawy osobiste to jedno, ale tym razem, z Traskiem… Tym razem to miało charakter bardzo osobisty! A poza tym był oczywiście Jake. Myśl o nim nie opuszczała jej ani na chwilę. Przypuszczała, Ŝe go kocha - wiedziała, Ŝe tak jest - ale Jake był zajęty swoją prywatną zemsta a ona nie brała w tym udziału. W jego Ŝyciu nie było teraz miejsca na miłość, bo to utraconą miłość próbował pomścić. Liz wiedziała, Ŝe nie powinna być zazdrosna o martwą kobietę, ale była zazdrosna i niepokoiła się o Jake’a. Nie wiedziała, gdzie jest i co się z nim dzieje... ani nawet kim naprawdę jest. Ale Jake takŜe tego nie wiedział...
Kiedy Liz przewracała się z boku na bok, usiłując zasnąć, Ian Goodly opuścił Lardisa, dając mu odpocząć i poszedł do domku Traska. Zastał go zajętego rozmową z Chungiem. Obaj popijali kawę i jeszcze nie szykowali się do snu. Trask poprosił gościa, Ŝeby usiadł i zapytał: - Co cię gryzie? - Ale w przeciwieństwie do większości ludzi, którzy zadają to pytanie, Trask miał na myśli nie tyle jego znaczenie dosłowne, co metafizyczne. A prekognita odpowiedział w podobny sposób: - No właśnie - powiedział. - To juŜ mnie gnębi od pewnego czasu i chciałbym o tym porozmawiać. - To te sny, o których wspominałeś wcześniej? - Trask westchnął przepraszająco. - Nie zapomniałem o tym, ale byliśmy dość zajęci. Po południu, kiedy spałeś, nie chciałem ci przeszkadzać. Poza tym poniewaŜ jutro będziemy działać razem, myślałem, Ŝe wtedy to omówimy. Ale z drugiej strony jeśli to cię tak niepokoi, teraz jest doskonała okazja. - To mnie niepokoi i równocześnie zastanawia - powiedział Goodly. - Bo jak zwykle przyszłość jest - przepraszam za wyraŜenie - łajdacka. Widzę rozmaite rzeczy, ale nie mogę ich zrozumieć. Więc pomyślałem, Ŝe moŜe dwie głowy dadzą z tym sobie radę lepiej niŜ jedna. - No, to się przekonajmy - powiedział Trask. - Co widziałeś czy moŜe przewidziałeś? - Myślę, Ŝe to drugie - powiedział Goodly. - Tego popołudnia, kiedy spałem, powtórzył się ten sam sen. Przedtem... to mógł być sen - to znaczy zwyczajny sen, jak śnią inni - ale kiedy to się zaczyna powtarzać... - wzruszył ramionami. - OstrzeŜenie lub ostrzeŜenia - powiedział Trask.
- Tak właśnie często bywało - przyznał Goodly. - Ale Przyszłość nie jest „stronnicza”. Widywałem rzeczy zarówno dobre, jak i złe, w kaŜdym razie od czasu do czasu. - I nigdy się nie pomyliłeś - powiedział Chung z podziwem. Goodly popatrzył na niego. - Tylko jeśli chodzi o interpretację - powiedział, po czym dodał: - do niedawna. Jak moŜe pamiętacie, przewidziałem takŜe, Ŝe Jake Cutter będzie razem z nami - to znaczy z Wydziałem E - przez jakiś czas. To było wtedy, gdy przebywaliśmy w Australii i okazało się, Ŝe się pomyliłem. Przynajmniej na krótką metę. A gdzie Jake jest teraz? A jeśli chodzi o przewidywanie na dłuŜszą metę, na przyszłość... jak zawsze, to się dopiero okaŜe. - Wiem, gdzie chciałbym, Ŝeby był Jake - warknął Trask. - Z pewnością moglibyśmy wykorzystać jego umiejętności, gdyby tu był! Ale jak mówisz, to się okaŜe. Więc opowiedz nam swoje sny. - One sięgają kilka dni wstecz - powiedział prekognita. - Do Londynu i Centrali, po naszym powrocie z Australii, kiedy wszystko zaczynało się walić. - Pamiętam - powiedział Trask. - To było coś o postaciach w czarnych szatach i półprzymkniętych oczach, prawda? Goodly przytaknął. - I kształt czy cień, który stale się zbliŜa. Ale jeśli chodzi o ten cień, nie widziałem go, odkąd tu przybyłem z Liz i Lardisem. - Go? - spytał Trask. - A więc to jest męŜczyzna? Prekognita znowu przytaknął. - Ale nie proś, abym go opisał. To dosłownie cień, unosząca się ciemna plama... czegoś. Gdybym miał zaryzykować domysł, powiedziałbym, Ŝe moŜe to być tylko... - Lord Szwart! - powiedział Trask. - I jest w Londynie. Dlatego go nie widzisz, odkąd jesteś tutaj. Oddaliłeś się od niego. - I to właśnie miałem na myśli, mówiąc, Ŝe dwie głowy są lepsze niŜ jedna powiedział Goodly. - Bo doszedłem do tego samego wniosku, ale potrzebowałem kogoś, kto go potwierdzi. JeŜeli to, co powiedziałeś, jest prawdą - a któŜ moŜe prawdę znać lepiej niŜ ty? - to musi być Szwart i prawdopodobnie jest w Londynie. - To mój najgorszy koszmar - powiedział Trask. - Ten wstrętny stwór, który stale się zbliŜa. Ale nie do nas, nie kiedy znajdujemy się tutaj. I nie do ciebie, lecz do tych, których kochasz - powiedział Chung. - W twoim wypadku do Millie, a w wypadku Lardisa do Lissy. Trask spojrzał na niego surowo i zmarszczył brwi. - Millie? Dlaczego myślisz, Ŝe ja...?
Ale zarówno lokalizator, jak i prekognita odwrócili wzrok, jakby nie chcieli tego widzieć. Trask myślał, Ŝe wie dlaczego, i w wypadku Chunga miał rację. Ale słysząc imię Millie, Goodly odwrócił wzrok z zupełnie innego powodu. - Nie ma sensu, Ŝebym kłamał ani Ŝeby ktoś próbował okłamywać mnie, prawda? powiedział Trask. - Ale Millie i ja - to bardzo świeŜa sprawa. Więc jak to moŜliwe, Ŝe wszyscy...? - Och, raz czy dwa wygadałeś się - przerwał mu Chung. - Ale nawet gdybyś tego nie zrobił, wiadomości rozchodzą się szybko! - I wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Tak - przytaknął Trask. - Zwłaszcza w Wydziale E! - I zwracając się do Goodly’ego: - OK, więc juŜ wiemy o Szwarcie. I zrobiłem, co się dało, aby chronić Centralę i wszystkich pracowników. Więc co jeszcze było w tym śnie? - To co zwykle - odparł prekognita. - Postacie w czarnych szatach, unoszące się... i coś, co opadało, jakby kropla światła niknąca w głębinach... i labirynt tuneli wypełnionych czymś obrzydliwym... - Pamiętam to wszystko - powiedział Trask. - Więc co w tym było nowego? Czy nie wspomniałeś o jakichś krzykach? Goodly zwilŜył wargi. - Tak, to nowy element. Ale to ci się nie spodoba, Ben, i... - Nic z tego mi się nie podoba! - przerwał tamten. - Więc wyrzuć to z siebie. - ...to jest sprzeczne - ciągnął prekognita, jak gdyby w ogóle mu nie przerwano. Chodzi mi o to, Ŝe jeśli to widziałem, nie znaczy, Ŝe to się wydarzy w taki właśnie sposób. - Sprzeczne? - Trask zmarszczył brwi. - I nie wydarzy się tak, jak to widziałeś? - Właśnie tak - odparł Goodly. - Bo jeśli mój pobyt na Krassos oddalił mnie od Szwarta i jeśli on jest w Londynie, to dlaczego to nie oddaliło mnie od... od innych w Londynie? Czy dlatego, Ŝe znam ich tak dobrze, Ŝe ich przyszłość jest dla mnie wyraźniejsza? Trask poczuł, Ŝe mu zaschło w gardle. - Więc to rzeczywiście dotyczy naszych ludzi w Londynie - powiedział. I prostując się, mruknął: - Mów dalej. Głos prekognity drŜał, kiedy zaczął mówić. - Widziałem kobiety w ogniu, one płonęły, Ben! Byty w czarnych łachmanach, a płomienie trawiły ich ciała. Wyciągały ramiona ku niebu, a ich oczy błyszczały z radości i, i... sam nie wiem. MoŜe ulgi? Chungowi opadła szczęka.
- Z radości? Płonęły i krzyczały, a mimo to ogarniała je radość i ulga? - To nie jest... nie jest łatwe - Goodly pokręcił głową. - I nie rozumiem tego lepiej niŜ ty. Ale to nie te płonące kobiety krzyczały. Krzyczał ktoś inny, jakaś inna kobieta. Krzyczała ogarnięta potwornym przeraŜeniem z powodu czegoś, co widziała, aleja nie. I zamiast patrzeć w górę, patrzyła w dół - w otchłań, otwierającą się u jej stóp - zionącą czarną dziurę, która wydawała się nie mieć dna... Kiedy Goodly przerwał, z twarzą barwy popiołu, Trask wstał i podszedł do niego. Jego twarz była równie blada jak twarz prekognity, którego złapał za ramiona i mocno nim potrząsnął. - Nie przywiązywałem do tego wagi aŜ do teraz - warknął. - Ale widziałem to w twojej twarzy od chwili, gdy wszedłeś. Prawdopodobnie nie zwracałem na to uwagi przez cały wieczór - od chwili, gdy się obudziłeś z tej popołudniowej drzemki - ale wiedziałem, Ŝe coś jest nie tak. A teraz wiem co. Prekognita siedział bezwładnie, potrząsany przez ogarniętego gniewem Traska, kręcił głową w niemym zakłopotaniu i wyglądał, jakby chciał umrzeć, choć wiedział, Ŝe to nie jego wina. - To była Millie, prawda? To ją widziałeś? - powiedział Trask chropawym, łamiącym się głosem. - To Millie krzyczała, i ty wiesz, Ŝe to się, cholera, wydarzy! W końcu Trask go puścił i odwrócił się. - Ale tego nie wiemy, Ben! - głośno powiedział Goodly - Wiemy tylko, Ŝe coś się wydarzy. Nie wiemy jak, kiedy i dlaczego - ani jaki będzie końcowy wynik. Trask opadł bezwładnie na łóŜko i ukrył twarz w dłoniach- Niech cię diabli! - krzyknął, a jego ciałem wstrząsały spazmatyczne dreszcze. - Ty i te twoje pieprzone zdolności! Chung podszedł do niego, ale nie próbował go dotknąć. - Szefie - powiedział cicho. - To nie jest wina lana. To jest, jak powiedziałeś, ostrzeŜenie. I daje nam dodatkowy czas na ponowne skontaktowanie się z Centralą, Ŝeby ich uprzedzić, Ŝe coś się zbliŜa i Ŝe muszą pilnować kobiet. To po prostu ostrzeŜenie, to wszystko. Trask odetchnął głęboko, podniósł wzrok i powiedział: - David, wiesz, Ŝe to nie tak działa. Ile razy juŜ to widzieliśmy? Kiedy Ian mówi, Ŝe to się wydarzy, to się na pewno wydarzy. I tyle. Nie da się tego uniknąć. - Ale nie wiemy, jak to się wydarzy - powtórzył Goodly - ani jaki będzie końcowy wynik.
- Jezu! - wykrzyknął Trask, zrywając się na równe nogi. - Muszę jeszcze raz porozmawiać z Londynem. Ale... - Popatrzył na przyjaciół, pokręcił głową i powiedział: - Nie wiem, jak was przeprosić za to, jak się zachowałem przed chwilą. Nie wiem nawet, czy powinienem. Nienawidzę tego wszystkiego. Nienawidzę naszych zdolności. Dlaczego nie moŜemy być tacy jak inni? Dlaczego musimy tak cierpieć? Co, u licha, zrobili nasi przodkowie, Ŝe urodziliśmy się jako takie pieprzone dziwolągi? Ian, nie chciałem tak na ciebie naskoczyć. Ale Millie - mój BoŜe - Millie! - W porządku - powiedział prekognita. - TeŜ tego nienawidzę, Ben. Jak my wszyscy. Mówi się, Ŝe jesteśmy obdarzeni szczególnymi zdolnościami, ale według mnie, jesteśmy przeklęci. Teraz nie myśl o niczym innym. Po prostu idź i skontaktuj się z Centralą. Trask bez słowa wziął marynarkę i wyszedł...
Wczesnym rankiem, kiedy słońce ledwie wyjrzało zza horyzontu, było jeszcze dość chłodno. - Teraz jesteśmy prawdziwymi turystami - powiedziała Liz, siedząc w pierwszym z trzech samochodów, które opuściły Christos Studios i rozjechały się w róŜne strony. - To znaczy z jednym wyjątkiem. - Często przemierzałem Krainę Słońca - zachichotał Lardis. - Ale wtedy jechałem w cygańskim wozie albo szedłem Pieszo. W ten sposób dawni cygańscy wodzowie chronili swoje terytoria. Moją najdalszą wyprawą była podróŜ do Krainy Gwiazd, do ostatniego wielkiego zamczyska Wampyrów Ale to było zanim Trask, Chung, Goodly, Zek i Nathan rozbił” ich potęgę. Dla Manolisa, który prowadził, to było coś nowego. - Co? - powiedział. - Ben Trask i ci pozostali byli z tobą w świecie wampirów? - Tak, w moim świecie wampirów - powiedział Lardis. - Przypuszczam, Ŝe gdyby nie oni, nie byłoby mnie tutaj. Ci wszyscy ludzie z Wydziału E są naprawdę odwaŜni. A jeśli chodzi o mnie i moich ludzi, moją rasę, byłoby juŜ po nas. - Wydział E - pokiwał głową Manolis. - Tak, to dzielni ludzie, i wielu z nich juŜ odeszło na zawsze. Znałem całkiem dobrze jednego z nich, Darcy’ego Clarke’a, ale nie sądzę, aby któreś z was go kiedyś spotkało. Pracował w Wydziale E grubo przed wami. Razem z nim odwaliliśmy kawał roboty, likwidując vrykoulakas na wyspie Halki. To było jak, jak prawdziwy koszmar! - ale przeŜyliśmy. Powiedziałem, „przeŜyliśmy”? Darcy miał ten talent, który chronił go tak skutecznie, Ŝe powinien był doŜyć setki! Ale juŜ go nie ma wśród
Ŝywych. Nie ma juŜ Darcy’ego Clarke’a, Kena Layarda ani Trevora Jordana, no i nie ma juŜ Jazza i Zek. - Znałeś Jazza? Jazza Simmonsa? - Teraz Lardis był zaskoczony. - Ach! CóŜ to był za wojownik! Mojemu synowi dałem imię na jego cześć. Mojemu jedynemu synowi, Jasonowi Lidesciemu, który teraz sam byłby wodzem. - Byłby? - zapytał Manolis. - Dopadły go Wampyry - warknął Lardis i odwrócił głowę. Zapanowało milczenie. Kiedy ci wszyscy, tak róŜni od siebie ludzie, na chwilę pogrąŜyli się we własnych myślach - myślach, które choć były tak zasadniczo odmienne, łączył wspólny czynnik - Liz odpręŜyła się, najlepiej jak umiała, i pomyślała, co teŜ oni tu robią... Trzy grupy zwiadowcze obejmowały Lardisa, Manolisa i Liz w pierwszym samochodzie, Stavrosa i Chunga w drugim oraz Traska, Goodly’ego i Andreasa w trzecim. Celem pierwszej fazy operacji było po prostu rozejrzenie się po wyspie i jeśli to moŜliwe, zlokalizowanie źródła zarazy. Czyli znalezienie Vavary i Malinariego, i to w biały dzień, kiedy Wielkie Wampiry są nieaktywne i prawdopodobnie nie będą zdawały sobie sprawy, Ŝe zostały odkryte. Manolis i jego grupa udali się na zachód, w stronę stolicy wyspy Jadąc obwodnicą, minęli miasto i pojechali dalej na północ drogą nadbrzeŜną, a potem na wschód, aby w końcu spotkać się z Benem Traskiem i jego grupą w miejscowości o nazwie Skala Rachoniou. W tym czasie, jadąc regularnymi drogami, pokonali niecałe trzydzieści mil, ale w sumie ponad dwa razy tyle, wliczając liczne wypady w głąb wyspy bocznymi drogami wiodącymi do leŜących u stóp gór wsi. Po drodze zaglądali do kaŜdej wioski, osady, miejsca poszukiwań archeologicznych, których nie było zbyt wiele i udając turystów, oceniali kaŜde z tych miejsc z punktu widzenia moŜliwej kryjówki wampirów. Na tym polegała ich misja: mieli przeprowadzić rekonesans zachodniej części wyspy, podczas gdy Trask i jego grupa badała jej część wschodnią. Ponadto, poniewaŜ ludzie Manolisa nie byli w stanie znaleźć kusz w Skala Astris, on sam zamierzał zatrzymywać się po drodze w rybackich wioskach, dopóki nie znajdzie tego, czego potrzebował. Jeśli chodzi o Stavrosa i Chunga, zajęli się okolicą wokół Skala Astris, poniewaŜ wydawała się najbardziej obiecującym terenem łowów. Niezidentyfikowana kobieta z pijawką w przełyku została wyrzucona na brzeg zaledwie sześć czy siedem mil dalej; wódz Cyganów, Vladi Ferengi, obozował tam ze swymi ludźmi; Manolisa zepchnięto z drogi gdzieś w pobliŜu; wreszcie Vavare i Malinariego widziano tam owej nocy, gdy zginął ten młody
motocyklista. Poza tym, co wydawało się szczególnie logiczne, David Chung był głównym lokalizatorem Wydziału E. JeŜeli wampiry znajdowały się w pobliŜu, Chung powinien je znaleźć... Biorąc to pod uwagę, Liz podejrzewała, Ŝe ją i Lardisa wpuszczono w maliny, wysyłając ze Skala Astris, w ten sposób Trask starał się usunąć ich z linii ognia. A jeśli mimo to przypadkiem wpadną w kłopoty, to bardzo kompetentny Manolis Papastamos będzie pod ręką, aby ich z nich wyciągnąć. A sam Manolis znów robił wraŜenie stuprocentowo sprawnego. Prowadził samochód śmiało - Liz pomyślała, Ŝe jak na te drogi, zbyt śmiało - a jeśli w ogóle coś mu dokuczało, nie dawał tego po sobie poznać. Ale przecieŜ doznał powaŜnych obraŜeń i mogło teŜ być tak, Ŝe Trask chciał go chronić, trzymając z dala od tego wszystkiego. Dlatego Liz pomyślała, Ŝe moŜe się trochę odpręŜyć. I moŜe dlatego, Ŝe dotąd trzymała swoje zdolności telepatyczne na wodzy, doszła do wniosku, Ŝe teraz będzie odpowiednia chwila, aby trochę poćwiczyć. Słońce stało wysoko na niebie; robiło się coraz cieplej. Wampyry są na pewno w łóŜkach albo czają się w ciemnościach nieznanego zamczyska, więc na razie nie ma się czego obawiać z ich strony. Tak myślała. Z pewnością było jej lŜej na sercu teraz, gdy jechali na zachód, jakby zostawiając daleko za sobą mroczne i okropne... coś. Gdyby tylko mogła się takŜe pozbyć mrocznych i okropnych obaw o Jake’a, jej świat byłby jaśniejszy, pomimo wszystkich przeraŜających przeŜyć, jakie były jej udziałem w Wydziale E, i innych, które, jak przypuszczała, muszą na nią czekać za którymś zakrętem przyszłości. Ale przy odrobinie szczęścia, nie za następnym zakrętem...
Nadeszło południe i było gorąco jak w piekle, kiedy w końcu Liz zatrzymała samochód, w miejscu gdzie droga przecinała wysokie boczne pasmo wychodzące na długą, białą plaŜę, naprzeciw małej wioski Skala Rachoniou. Przejęła obowiązki kierowcy, gdy Manolisowi zaczęło dokuczać ramię. Teraz siedział obok niej, odpoczywając i „łagodząc” ból przy pomocy butelki ouzo, którą kupił w sklepie monopolowym w jednej z mijanych wiosek. Lardis, dzięki Bogu, pamiętał prośbę Traska, aby nie pił za duŜo i zdołał się powstrzymać przed nabyciem metaxy, choć Liz zgadywała, Ŝe odczuwał silnąpokusę. Teraz siedział z tyłu samochodu, popijając wodę mineralną i bez wątpienia zazdroszcząc Manolisowi. - To tutaj - powiedział ten ostami, zerkając na mapę rozłoŜoną na desce rozdzielczej. Skala Rachoniou. Według legendy dwie parasolki oznaczają kąpielisko, i to miejsce
rzeczywiście jest bardzo popularne, zwłaszcza wśród tych, którzy lubią nurkowanie z rurką. Ale na tej mapie jest prawie tyle samo parasolek co plaŜ! Tylko popatrzcie! - Pusto - powiedziała Liz. - No, prawie. Takie cudowne morze, a widzę zaledwie dwóch czy trzech kąpiących się ludzi. - To przez ten biały piasek - powiedział Manolis. - Jest tak rozgrzany, Ŝe nie podobna po nim chodzić. - Nie wierz w to - powiedziała Liz. - Jak tylko tam się znajdziemy, przejdę się po nim. Nigdy w Ŝyciu nie byłam taka spocona. A Lardis, patrząc przez lornetkę, warknął; - Przynajmniej nie będziemy mieli kłopotów z odnalezieniem Bena i pozostałych. Faktycznie sądzę, Ŝe widzę stąd ich samochód. - Wręczył lornetkę Liz. - Ta tawerna na prostoliniowym odcinku drogi, ta z niebieskim daszkiem. - Widzę ich - powiedziała i podała lornetkę Manolisowi. - Teraz pewnie się zastanawiają, gdzie jesteśmy. Najlepiej, jak tam pojedziemy. - I ruszyła biegnącą wzdłuŜ nabrzeŜa, krętą drogą...
- Co was zatrzymało? - chciał wiedzieć zaniepokojony Trask, kiedy cała trójka dołączyła do niego, Goodly’ego i Andreasa, którzy siedzieli w cieniu daszka tawerny. - JuŜ zaczynałem się o was niepokoić. Czekamy tu od blisko godziny. - I gestem przywoławszy kelnera, zamówił kanapki i zimne napoje dla spóźnialskich. - Na zachód od Krassos nawaliła nam opona - powiedziała Liz - a Manolis nadweręŜył sobie ramię, próbując ją zmienić. Dokończyliśmy robotę razem z Lardisem. Poza tym musieliśmy zajrzeć do szeregu sklepów ze sprzętem rybackim, zanim Manolis znalazł odpowiedni rodzaj kusz. Potrzebował gwintowanych harpunów, tak aby mógł do nich przykręcić posrebrzane groty. Potem musiał jeszcze znaleźć kogoś, kto chciałby otworzyć dla niego swój sklep, w końcu dziś jest niedziela. Na koniec... droga przez góry okazała się znacznie dłuŜsza, niŜ nam się wydawało. I zanim Trask zdąŜył coś powiedzieć, zapytała: - Jak długo mamy tutaj zostać? - Jeszcze z godzinę - powiedział Trask, wzruszając ramionami. - Odetchnij trochę, przegryź coś i napij się czegoś zimnego. A dlaczego pytasz? - Bo chciałabym się ochłodzić! - odparła. - Manolis przedstawi ci szczegóły naszego rekonesansu, choć niewiele jest do °powiadania. - I zrzuciwszy ubranie, pod którym miała
bikini „-ale nie zdejmując sandałów, Ŝeby nie poparzyć sobie stóp na gorącym piasku - poszła wąską plaŜą w stronę morza. Patrząc na nią, Lardis powiedział: - Ten Jake Cutter to ma fart. Ona ma biodra jak marzenie - Powinieneś juŜ o tym zapomnieć - powiedział Trask a Lardis wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Kiedy o tym zapomnę - odparł - moŜesz mnie zastrzelić! Ale Trask miał zatroskaną minę. - Potraktowała mnie dosyć szorstko - powiedział w końcu. - I wygląda, jakby coś ją gnębiło. Zastanawiam się, co to moŜe być? - Nie wspomniał o tym, ale zauwaŜył pod oczami Liz bladofioletowe cienie - niewątpliwy znak, Ŝe koncentrowała się, zamierzając uŜyć telepatii. Manolis podrapał się po brodzie, przenikliwie spojrzał na Traska i powiedział: - MoŜe czuje się podobnie, jak ja: Ŝe wysłałeś nas na zachód, Ŝeby uchronić przed ewentualnym niebezpieczeństwem. - Ale ja... - Trask zamierzał zaprotestować, ale zorientował się, jak bezcelowe będzie kłamstwo. - Ale ja staram się uchronić was wszystkich przed niebezpieczeństwem! powiedział. - Nie jesteśmy przeznaczeni na straty i potrzebuję kaŜdego z was, jeŜeli mamy to doprowadzić do końca. OK, moŜe jestem trochę nadopiekuńczy w stosunku do Liz, ale Nephran Malinari zna jej umysł i nie zamierzam wykorzystywać jej zdolności, dopóki naprawdę nie będę musiał. W kaŜdym razie nie tak blisko kogoś, kto jest tak potęŜny. A poza tym jest Lardis. Za niego takŜe jestem odpowiedzialny i... - Tak jak ja byłem za ciebie odpowiedzialny wtedy, w Krainie Słońca - powiedział Lardis. - Aleja nie próbowałem cię odciągnąć od tego, co robiłeś. - ...i jego Ŝona czeka na niego w Londynie - ciągnął Trask. - Więc co bym powiedział Lissie, gdybym wrócił bez niego? - A ja? - powiedział Manolis. - Czy za mnie takŜe jesteś odpowiedzialny? CzyŜ nie jestem juŜ duŜym chłopcem? Ale ty na początku nie chciałeś mnie w to mieszać, prawda? Trask wyrzucił ramiona w górę. - Musieliśmy tutaj przeprowadzić rekonesans! - zaprotestował. - Zdecydowałem, Ŝe wasza trójka zajmie się zachodnią częścią wyspy. I zrobiliście to. A teraz... teraz, jeŜeli jesteście gotowi, poproszę o raport - dokończył. - Raport? - powtórzył jak echo Lardis. - Ale Liz juŜ ci wszystko opowiedziała. Nie ma niczego więcej. Nie znaleźliśmy niczego.
- A ty, Ben? - spytał Manolis. - Co ty znalazłeś? Trask potrząsnął głową. - Tak samo jak wy - powiedział. - Niczego. Gdziekolwiek znajdują się te istoty, nie wychylają się. Więc pozostaje Chung, a nie mogę się z nim skontaktować. - Daj mi spróbować jeszcze raz - powiedział Goodly, biorąc telefon. Ale to nic nie dało, telefon lokalizatora był włączony i działał, ale jego słowa gubiły się w szumie i trzaskach zakłóceń. - Co teraz? - spytał Manolis. - Teraz wracamy do Skala Astris - powiedział Trask, prostując się na krześle. - Co u diabła? To dopiero początek. W Australii mieliśmy tysiące mil kwadratowych do przeczesania. Ale w końcu dokonaliśmy tego. A czymŜe jest to miejsce, jak nie wielkim kawałem marmuru na środku morza? Znajdziemy tych drani, jeśli nie dziś, to jutro. Tak jak mówiłem wczoraj: noc to ich pora. Niech tak będzie - ale moŜe się jeszcze okazać, Ŝe i nasza. - Oczywiście nie przeczesaliśmy całej naszej części wyspy - powiedział prekognita. - Tak? - Manolis popatrzył na niego, a potem na Traska. - Trzymaliśmy się drogi nadbrzeŜnej - powiedział ten ostatni - ale główna droga biegnie przez góry i tam się skierujemy w drodze powrotnej. MoŜemy równie dobrze pojechać razem, w konwoju. - Jak sobie Ŝyczysz - powiedział Manolis. Ale nachyliwszy się w kierunku greckiego policjanta, Trask nagle zmarszczył brwi i zapytał: - Czy to, co czuję w twoim oddechu, to zapach ouzo? - Ee, to z powodu mego ramienia - wyjaśnił Manolis. - Dla złagodzenia bólu. - Po czym widząc spojrzenie Traska, westchnął i dodał: - No, moŜe niezupełnie z powodu ramienia, ale to mi bardzo pomogło, słowo daję! - A kiedy Trask nie spuszczał z niego wzroku: - Jednak, skoro nalegasz... - Ściągnąwszy wzrokiem kelnera, zamówił czarną kawę. Zanim Manolis wypił swoją kawę do dna, Liz skończyła się kąpać i teraz wracała z powrotem przez plaŜę. A kiedy doszła do tawerny, jej lśniące, opalone ciało było juŜ zupełnie suche. XV Poszukiwania - Coś się kotłuje W drodze powrotnej Trask siadł za kierownicą pierwszego samochodu. Manolis siedział obok, patrząc na mapę, a Andreas rozwalił się z tyłu. Pięli się drogą biegnącą wśród porosłych gęstym lasem gór, a za nimi powoli jechał Goodly. Lardis zajął miejsce z przodu i pełnił rolę pilota, ale umiejętność czytania mapy właściwie nie była potrzebna, Goodly po
prostu jechał śladem Traska. Liz odpoczywała z tyłu, a okna w obu samochodach były opuszczone do samego końca. - Przynajmniej nie pada nas słońce - powiedział Trask, poczuwszy wyraźną ulgę, kiedy się znaleźli w cieniu wyniosłych sosen. - Tu jest jak w normalnym lesie! Gdyby nie to potworne gorąco, to mogłaby być Kanada czy nawet Norwegia. - Ludzie mieszkający na Krassos są szczególnie dumni z tych porosłych lasem gór powiedział Manolis. - I oczywiście ze swego marmuru. Niektóre rodzaje najlepszego marmuru są wydobywane właśnie w tych górach. Ten masyw to Ypsaria. Pewno nie jest wystarczająco masywny dla wielkiego podróŜnika - to nie to co Góry Skaliste - ale na małej greckiej wyspie robi wraŜenie, prawda? - Jest pełen zieleni, cienisty, i moŜna tu oddychać, nie naraŜając się na spalenie płuc odparł Trask. - Mnie to bardzo odpowiada. Ale to niezbyt dobre z punktu widzenia kierowcy. NiezaleŜnie od krętej drogi - która jest dosyć marna i wymaga koncentracji podczas jazdy - to przesiane przez gałęzie światło słoneczne wcale nie pomaga w orientacji. To prawie jak jazda o zmroku. Ale w przeciwieństwie do tego upału i oślepiającego światła odbijającego się od nawierzchni dróg biegnących wzdłuŜ wybrzeŜa tutaj jest naprawdę przyjemnie. Zerknął na Greka, który siedział smdiując mapę i ciągnął dalej: - Co tam znalazłeś ciekawego na tej mapie? Jest tylko ta jedna główna droga, jeŜeli tak ją moŜna nazwać, więc chyba nie moŜemy się zgubić. Ale Manolis zmarszczył brwi i postukał palcem w punkt na rozłoŜonej mapie. - Tu mamy bardzo interesujące miejsce - powiedział zamyślony. - Jest tu hotel, jakiś kilometr od punktu trygonometrycznego, to chyba jedno z najwyŜszych miejsc na Krassos. Stamtąd będziemy mogli zobaczyć całą wyspę, od końca do końca. - Doskonale - powiedział Trask. - Zrobimy tam krótki postój. - Zobaczył, Ŝe Manolis wciąŜ wpatruje się uwaŜnie w mapę. - Na co jeszcze patrzysz? Co cię niepokoi? - Nazwa tego miejsca - odparł Manolis. - Nazywa się... nazywa się Zamczysko! Trask lekko podskoczył, po czym pomyślawszy chwilę, wzruszył ramionami i powiedział: - Tak powinno być, jeśli to jest punkt obserwacyjny, tak, jak mówisz. Spójrzmy prawdzie w oczy: to mało prawdopodobne, Ŝeby Malinari i Vavara w ten sposób obwieszczali swoją obecność, nie uwaŜasz? Uśmiechając się z zakłopotaniem, Manolis wzruszył ramionami przepraszająco. - Nie, oczywiście, Ŝe nie - powiedział. - Takie miejsce... to byłoby zbyt oczywiste. Mój umysł pracuje bez ustanku. Ale kiedy znalazłem tę nazwę na mapie, miałem dziwne
wraŜenie. A moŜe „dziwne” nie jest odpowiednim słowem. W kaŜdym razie teraz czuję się naprawdę głupio... - Och, sam nie wiem - powiedział Trask, bo i on takŜe odniósł „dziwne” wraŜenie. To rzeczywiście trudna sprawa. Wszyscy będziemy się denerwować, dopóki nie trafimy na coś pewnego. - Po czym zmieniając temat, aby pokryć zakłopotanie, powiedział: - Czy nie ma innych interesujących miejsc? śadnych małych osad, gdzieś z dala od drogi? - Są jeszcze dwa interesujące miejsca - powiedział Manolis. - Przynajmniej z mojego punktu widzenia. - Tak? - Daj mi powiedzieć - powiedział tamten - Dziś rano miałem okazję rozmawiać z Liz o waszym pobycie w Australii. To było, jak jechaliśmy do Skala Rachoniou. A to, co mi powiedziała, zabrzmiało jak Trzecia Wojna Światowa! Miotacze °gnia, napalm, śmigłowce bojowe? Niewiarygodne! Tak było, gdy występowaliście tylko przeciw jednej z tych istot. - Dobra łączność - wyjaśnił Trask. - Naszemu Ministrowi Odpowiedzialnemu udało się przekonać władze australijskie, aby zapewniły nam wszelką moŜliwą pomoc. Jednak tym razem... - Wiem - kiwnął głową Manolis. - Inny kraj, inne władze i inna sytuacja. Nasza broń jest w porównaniu z tym Ŝałosna i jest jej Ŝałośnie mało. - Czuję się za to odpowiedzialny - powiedział Trask. - Gdybym nie wyruszył tutaj tak pośpiesznie... ale z drugiej strony jaka to róŜnica? Musimy się rozprawić z tymi potworami i musimy to uczynić, korzystając z broni, jaką mamy pod ręką. - Właśnie tak - powiedział Manolis. - Ale jak wyjaśniła mi Liz, plaga w Australii była tak głęboko zakorzeniona, Ŝe musieliście wszystko spalić i wysadzić w powietrze. No, dobrze, ale my niewiele będziemy mogli wysadzić w powietrze, mając tylko kilka kusz i automatów! - Wiem - odparł Trask. - I jeśli sprawy pójdą nie po naszej myśli, moŜe będę musiał poprosić mój rząd, aby przekazał waszemu, co się tu dzieje, i pozyskać waszą pomoc. Ale tak się nie stanie, jeśli miałoby to wywołać panikę na całym świecie! JednakŜe jestem upowaŜniony - w razie ostateczności - do zarządzenia ataku powietrznego przez brytyjskie okręty wojenne znajdujące się na Morzu Śródziemnym. W takim wypadku będzie później od cholery do wyjaśniania. Będzie to wyglądało mniej więcej tak: „Dziś na Morzu Śródziemnym, podczas brytyjskich manewrów doszło do fatalnej pomyłki, gdy samoloty startujące z lotniskowca”... i tak dalej.
- Racja - powiedział Manolis. - I dlatego uwaŜam, Ŝe te inne miejsca na mapie są interesujące. Jednym z nich jest kopalnia marmuru na zboczu tej góry, a drugim opuszczone lotnisko u stóp wzgórz, tuŜ przed Limari, leŜącym na wschodnim wybrzeŜu. - Lotnisko? - Trask był zaskoczony. - Ale powiedziano mi, Ŝe na Krassos nie ma lotniska. - Budowę rozpoczęto przed czterema laty - wyjaśnił Manolis - i przerwano kilka miesięcy temu z powodu zawirowań rynkowych euro i znacznego spadku dochodów z turystyki. NiezaleŜna niemiecka linia lotnicza z niewielką flotą samolotów zbankrutowała, a poniewaŜ to oni płacili rachunki. - nie dokończył. - Nie słyszałem o tym - powiedział Trask. - Ani ja, dopóki nie przyjechałem tu po raz pierwszy - powiedział Manolis. - Ale jak się rozmawia z miejscowymi, moŜna usłyszeć róŜne interesujące rzeczy... - Jednak nadal nie wiem, dlaczego cię to zainteresowało - powiedział Trask. - Co ma wspólnego kopalnia marmuru i opuszczone lotnisko z naszym niedostatkiem broni? W odpowiedzi Manolis uśmiechnął się chytrze, mrugnął i powiedział: - MoŜe nic, nie chcę budzić twoich nadziei, więc najlepiej poczekajmy i przekonajmy się. Po czym obrócił się i zaczął coś szybko mówić po grecku do Andreasa, który kiwał głową potakująco, jednak oczywiście Trask nie zrozumiał ani słowa...
Granica lasu została za nimi, a droga stała się znacznie bardziej stroma, kiedy ujrzeli z dala Zamczysko wyłaniające się z gmatwaniny skał stanowiących grzbiet gór Ypsarias. Drzew nie było tutaj nie z powodu wysokości, lecz z powodu braku gleby, w której mogłyby zapuścić korzenie, wszędzie wokół sterczały skały i wśród głazów moŜna było dostrzec tylko nieliczne kępki targanych wiatrem krzewów i roślin. I oto przed nimi wyłonił się ów „hotel”, Zamczysko, który wyglądał jak zmniejszona wersja dawnego zaniku krzyŜowców, jego białe mury lśniące w blasku słońca odcinały się na tle błękitnego, bezchmurnego nieba. U stóp skał znajdował się parking i Trask skręcił z drogi na suchą jak pieprz powierzchnię, wzniecając tuman pyłu, który na moment przykrył samochód. Po chwili pojawił się samochód Goodly’ego, który zwolnił i zatrzymał się obok pierwszego samochodu. Mrugając jak sowa, wyłączył silnik, wychylił się przez okno i popatrzył na Traska, pytająco unosząc brwi.
- Robimy krótką przerwę - zawołał do niego Trask. - To miejsce nazywa się Zamczysko i najwyraźniej warto je obejrzeć. To znaczy jeŜeli masz ochotę się tam wspiąć. Zamczysko wyglądało imponująco. Unosiła się wokół niego atmosfera minionych śmieci, jak koło skamieniałych kości lub rozpadających się kartek starego rękopisu. Uwaga Traska odnosiła się do wiodącego do niego szlaku, były to strome stopnie wyrąbane w niemal pionowej ścianie skalnej oraz szereg przyprawiających o zawrót głowy przejść. Na szczęście droga była częściowo przykryta płóciennymi daszkami, gdzieniegdzie porozrywanymi przez szalejące wiatry, ale zapewniało to chociaŜ trochę cienia. Istniał jeszcze inny sposób dostania się na górę, którego pozostałości wciąŜ było widać. W rogu parkingu, koło zniszczonego peronu, leŜała rozbita, zardzewiała gondola, a ze słupa zwieszała się stalowa lina, której skręcony koniec był zagrzebany w pyle. Drugi kawałek liny leŜał na skarpie, a nieczynne urządzenie wyciągowe spoczywało koło stanowiska dla wysiadających. - To musi być... właściwie jak wysoko? - powiedziała Liz, wyciągając szyję i mruŜąc oczy pod płaskim, kwadratowym daszkiem. - Chyba z dziewięćdziesiąt, a moŜe i sto stóp w pionie. Osobiście się cieszę, Ŝe to nie działa i bardzo chętnie tam wejdę o własnych siłach! - Tak? - mruknął stary Lardis. - Przypomnę ci, co powiedziałaś, kiedy znajdziemy się na górze. JeŜeli tam dojdziemy! Kiedy cała szóstka pięła się do góry, Manolis opowiadał, co przeczytał o tym miejscu na odwrocie mapy. - Rzymianie wydobywali w tych górach biały marmur i to oni prawdopodobnie odkryli to miejsce. Potem wykorzystywali je krzyŜowcy, prawdopodobnie jako punkt obserwacyjny. Kiedy się tam znajdziemy, przekonacie się dlaczego. Większość tych punktów obserwacyjnych i zamków będących niegdyś w posiadaniu krzyŜowców zbudowano w górach, co oczywiście nie wymaga wyjaśnień. Później miały tu miejsce trzęsienia ziemi i teren zapadł się. Jeszcze później pojawili się najeźdźcy, którzy z jakichś powodów zburzyli to, co jeszcze ocalało. Podczas budowy tego Zamczyska wykorzystano oryginalne bloki skalne i w takiej postaci stoi od mniej więcej od dwustu lat. Ostatnio zostało odnowione i teraz słuŜy jako hotel, no, moŜe nie pięciogwiazdkowy. Przyjrzyjcie się. To prawdziwe staroŜytne ruiny, nie? U szczytu schodów czekał na nich kaleki Grek w towarzystwie dwóch synów. Widzieli nadjeŜdŜające pojazdy i mieli nadzieję, Ŝe to ich przyszli goście. Zapraszając gestami przybyłych do olbrzymiej komnaty, której sklepiony strop podpierały potęŜne sosnowe belki, właściciel zorientował się, Ŝe Manolis i Andreas to jego rodacy i przez jakiś
czas rozmawiał z nimi po grecku. Kiedy ta trójka była zajęta rozmową, młodzieńcy wskazali Traskowi i jego ludziom panoramiczne okno i zaproponowali, aby wyjrzeli na zewnątrz. Widok zapierał dech w piersiach, widać było całe południowe wybrzeŜe wyspy od miasta Krassos na południowym zachodzie do Limari na południowym wschodzie. Lardis dosłownie osłupiał. - Ani w Krainie Słońca, ani w Krainie Gwiazd nie ma niczego, co choćby w przybliŜeniu mogłoby się z tym równać - wysapał, wciąŜ nie mogąc złapać tchu po uciąŜliwej wspinaczce. - Tyle morza, słońca i nieba! I te kolory! Ze szczytów Gór Barierowych widziałem lasy po jednej i pustkowie zasłane głazami po drugiej stronie, ale nie było tam nic więcej. Jeden z młodzieńców zrozumiał coś niecoś z tego, co powiedział stary Lidesci, choć prawdopodobnie nie wiedział, Ŝe mowa o świecie wampirów, i rzekł: - Ale z dachu moŜna zobaczyć jeszcze więcej. Całą wyspę, całe Krassos! Andreas i Manolis podeszli do nich, ale ten ostami wydawał się nieco przybity. - Ten starszy pan opowiedział mi smutną historię - powiedział. - On i jego rodzina zarabiają na Ŝycie, od dwudziestu lat prowadząc ten hotel. Jednak ostatnio, od jakichś pięciu lat, interesy idą źle. W tym roku w końcu splajtowali. W ciągu dwóch tygodni mieli zaledwie czterech gości... a potem juŜ tylko sporadycznie podróŜników takich jak my. Starszy pan mówi, Ŝe musi zlikwidować interes, jego synowie pojadą do Krassos szukać pracy. Bardzo mu współczuję. Trask pokiwał głową. - To nienajlepsze miejsce na hotel. Ale Manolis był odmiennego zdania. - To doskonałe miejsce, ze względu na świeŜe powietrze, moŜliwość popływania czy wędrówek w górach. On mówi, ze kuchnia jest tutaj doskonała, a pokoje przestronne i widne. A jeśli chodzi o widoki... - Widoki są fantastyczne - powiedziała Liz - i musimy Jeszcze wejść na dach. Coś wspomniałeś o pływaniu? - Zobaczysz - potwierdził Manolis i coś powiedział po grecku do młodego męŜczyzny. - Teraz zaprowadzą nas na dach. Ben, nie mógłbym stąd odjechać, nie uczyniwszy nic dla tych biedaków. Zamówiłem więc drinki i jakieś jedzenie. Ja płacę i zostawię spory napiwek. Więc zapraszam. Chodźcie. Wewnętrzne schody biegły stromo, wyprowadzając na czwarte piętro. Stary Lidesci szedł jako ostatni, trzymając Liz za łokieć. ZauwaŜywszy, Ŝe od czasu do czasu zatrzymuje się, wciągając powietrze, zapytała:
- Coś nie tak? - Co? - spojrzał na nią, zamrugał i potrząsnął siwą głową. - Nie, wszystko w porządku. Wprawdzie to miejsce nazywa się Zamczysko, ale pachnie tylko Ŝyciem i ludźmi. I czasem. Widziałem prawdziwe zamczyska, Liz - wielkie zamczyska Wampyrów - które cuchną śmiercią i nieśmiercią. W murach tej budowli są okna, przez które wpada światło słoneczne, a na ścianach wiszą obrazy i róŜne tkaniny dekoracyjne. Te, które znam, były udekorowane kośćmi ludzi i zwierząt, a okna były zasłonięte cięŜkimi kotarami, tak aby słońce nie miało tam dostępu! Więc nie myśl, Ŝe zauwaŜyłem coś dziwnego, bo tak nie jest. Chodzi o to, Ŝe stare nawyki trudno wykorzenić i wszedłem tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli. - Skinęła głową i powiedziała: - Jasne - i pomyślała: Szkoda, Ŝe o to w ogóle zapytałam! Wkrótce znaleźli się na dachu, który był otoczony ze wszystkich stron grubym murem wysokim na pięć stóp, ozdobionym glifami, jak w normalnym zamku. Manolis zawołał do Liz, aby zwrócić jej uwagę na mury wychodzące na zachód - ta strona Zamczyska była niewidoczna z parkingu - i wskazał gestem, aby spojrzała w dół. O jakąś milę na zachód skrajne, poszarpane skały łańcucha gór Ypsaria wznosiły się jeszcze sześćset czy siedemset stóp wyŜej, wysyłając dwa biegnące równolegle, boczne pasma, które przypominały grzbiet jakiegoś olbrzymiego, skamieniałego stegozaura. U stóp Zamczyska kończyły się zwałami głazów i prawie pionowymi skałami, które stanowiły podstawę budowli. Ale zaledwie sto jardów od podstawy Zamczyska, pomiędzy stromymi skałami, naturalną nieckę skalną przerobiono na basen z wybrukowanym tarasem i ceramicznym obramowaniem, podkreślającym podobny do ostrygi kształt niecki. WyłoŜona kamiennymi płytami dróŜka prowadziła z Zamczyska na krawędź basenu, gdzie wznosiła się trzymetrowa skoczka. Obok basenu stało kilka wyblakłych foteli i parasoli i wszystko to wyglądałoby bardzo zachęcająco, gdyby nie to, Ŝe… - Tam nie ma wody! - wykrzyknęła Liz. Manolis uniósł ręce w geście konsternacji. - Te szczyty wokół to naturalna wodna pułapka. Zimą obfite deszcze sprawiają, Ŝe między tymi skalnymi ścianami płynie prawdziwa rzeka. Przedzierając się przez skalne szczeliny, woda wpada do niecki i wypełnia studnię znajdującą się u stóp Zamczyska. NiezaleŜnie od tego, jak wiele wody wypływa na zewnątrz, w studni utrzymuje się stale taki sam poziom. Za ludzkiej pamięci nigdy nie wyschła... aŜ nastąpiło to trzy lata temu. Basen napełniano krystalicznie czystą wodą ze studni. Ale przed trzema laty nagle poziom wody zaczął opadać. Po zuŜyciu całego zapasu, studnia przestała się napełniać. - Przerwał,
wzruszając ramionami. - Oczywiście woda jest bardziej potrzebna do picia niŜ do pływania. I przez to basen... - Stoi pusty - dokończyła Liz. - Nie ma basenu, nie ma gości. Nie ma gości, nie ma pieniędzy. Błędne koło. - I to koło nieustannie się obraca - dodał Manolis. - Teraz mamy El Nino i nie widać końca. Dlatego współczuję tym ludziom... Pozostali członkowie grupy podeszli do ścian i wyjrzeli na zewnątrz. Było stąd widać całą wyspę wokół, aŜ po horyzont. A w południowej ścianie Liz odkryła zasłonięty płótnem cokół, który stanowił podstawę teleskopu. Zdjęła płótno, wytarła rękawem soczewkę teleskopu i zaczęła szukać w kieszeni drobnych. Manolis dał jej kilka srebrnych monet, podziękowała i wsunęła jedną z nich w otwór. Kiedy instrument oŜył, Liz przytknęła oczy do dwuocznego okularu, po czym obróciła metalowy bęben tak, aby skierować instrument na południe, z lekkim odchyleniem na zachód. - Czego szukasz? - spytał Manolis. - Skala Astris - odpowiedziała. - Christos Studios. Zastanawiałam się, czy zdołam je stąd dojrzeć. - Ale w rzeczywistości nie nad tym się zastanawiała. Ben Trask zobaczył, co robi, i spiesznie do niej podszedł. Przypadkiem usłyszawszy ich rozmowę, zauwaŜył w głosie Liz coś dziwnego i wiedział, Ŝe to, co powiedziała, niezupełnie jest prawdą. Zaniepokojony powiedział: - Liz? Ale Manolis wciąŜ do niej mówił. - Będziesz miała szczęście, jeśli stąd dojrzysz to miejsce. Musi być oddalone o sześć lub siedem mil. Jednak jeŜeli ten teleskop zmniejsza odległość do... - Liz! - powiedział Trask natarczywie. Kiedy złapał ją za łokieć, puściła teleskop i obróciła się w jego stronę. Stojąc w pobliŜu, Manolis pomyślał, Ŝe wyraz jej twarzy jest nieco wyzywający. Ale teraz, podobnie jak Trask, dostrzegł ciemnofioletowe smugi pod oczami Liz. Nagle i on zrozumiał. Prostując się, z wysoko podniesioną głową, Liz powiedziała: - A więc mam być rozpieszczana przez resztę Ŝycia przez ciebie i Wydział E? Nie roztaczałeś nade mną takiej opieki w Australii, kiedy Jake’a i mnie rzuciłeś w wir wydarzeń. Więc co się teraz zmieniło? - Liz! - warknął Trask ostrzegawczo. - Oszalałaś? Wiesz, co się zmieniło. Australia zmieniła wszystko. I wcale nie rzuciłem w cię w wir wydarzeń, Ian przewidział... - Wiem, Ŝe wszystko będzie w porządku - przerwała Liz. - Więc jeśli pokładasz taką wiarę w zdolności prekognity, to dlaczego nie w moje?
Trask chwycił ją za ramiona. - PoniewaŜ Malinari nie moŜe ugodzić lana, dlatego! PoniewaŜ nie moŜe wytropić źródła jego zdolności! A takŜe dlatego, Ŝe to jest paskudny krwiopijca... poniewaŜ juŜ zabrał zbyt wielu tych, których kochałem. Zbyt wiele istnień, Liz, i zbyt wiele mego własnego Ŝycia, za co będę płacił do końca moich dni, więc nie mam zamiaru pozwolić, aby zabrał i ciebie. Liz zrozumiała, co miał na myśli. WciąŜ dochodził do siebie po śmierci Zek, ale nigdy nie zdoła o tym zapomnieć, dopóki Malinari Ŝyje, a teraz Millicent Cleary była lub moŜe byc w kłopotach. Liz widziała to w umyśle Traska równie wyraźnie, jak gdyby jej to wszystko mówił. Nie tyle całą tę historię, co jego niepokój. Niepokój o nią samą takŜe był widoczny jak na dłoni. Patrząc mu w oczy, widziała prawdę, jak gdyby jego zdolności działały w obu kierunkach. Stracił Zek... Millicent Cleary rozpaczliwie próbowała „przejąć pałeczkę „i pomóc Traskowi pozbierać wszystko do kupy i była bliska sukcesu... a teraz Liz zastąpiła Millie, jako jego młodsza siostra. Oczywiście się o nią niepokoił. WciąŜ czując się trochę uraŜona, ale wiedząc, jak Trask cierpi, Liz stopniowo się odpręŜyła. W chwilę później zrobiło jej się przykro. Ale przynajmniej chciała to wyjaśnić. - To jest cholernie frustrujące! - wyrzuciła z siebie. - Tak, wiem, Ŝe dostrzegłeś to pod moimi oczami. Zawsze tak jest, ale teraz bardziej niŜ przedtem. To dlatego, Ŝe spędziłam cały ranek, przeszukując kaŜde miasteczko i wioskę, w jakiej byliśmy po opuszczeniu Christos Studios. Nie wbrew twoim poleceniom, Ben, ale dlatego, Ŝe przypuszczałam, iŜ wysłałeś nas, no, moŜe nie po to, aby szukać wiatru w polu, ale myślałeś, Ŝe w zachodniej części wyspy nie ma się czym martwić. I miałeś rację: tam nie ma absolutnie nic. Wiem, Ŝe trzeba było to zrobić, więc to nie była po prostu strata czasu, jednak... - Czujesz, Ŝe nie wykorzystałem odpowiednio twoich zdolności - przerwał Trask, puszczając jej ramiona. Teraz zbliŜyli się pozostali, aby zobaczyć, jaki jest powód tej awantury, Ian Goodly, który zjawił się jako pierwszy i słyszał część ich rozmowy, powiedział: - Ona chyba ma co do tego rację. Trask spojrzał na niego. - Tak? Prekognita kiwnął głową. - Ben, nie wiem, co nas czeka - spójrzmy prawdzie w oczy, rzadko wiem, co się zbliŜa i niedokładnie - ale cokolwiek to jest, nadejdzie niebawem. Czuję to w kościach, tak jak wtedy, w Krainie Słońca i Krainie Gwiazd. - Wielki Wampir?
- Tak - powiedział Goodly. - A jeśli chodzi o frustrację Liz, ja teŜ to czuję. W Londynie coś wisi w powietrzu, a my jesteśmy tu, na Krassos, i nie robimy właściwie nic. Przynajmniej takie mam wraŜenie. - Przeczesaliśmy wyspę - powiedział Trask. - Zgoda, to Jest frustrujące. Myślicie, Ŝe tego nie wiem? Zdaję sobie z tego sprawę tak samo jak kaŜde z was. - Zerknął na Liz. - Ale zawęziliśmy zakres naszych poszukiwań. Teraz moŜemy być pewni, Ŝe to, czego szukamy, jest bliŜej. - Znów spojrzał na Liz. - To znaczy bliŜej Skala Astris. To właśnie robiłaś, prawda? - Wiesz, Ŝe tak - odparła, lekko opuszczając głowę. - Czuję się tak jak Ian. Czas mija, a przyszłość się zbliŜa. W istocie mogłabym to ujrzeć w umyśle kaŜdego z was: jego, twoim, Manolisa i Lardisa. A poniewaŜ dziś rano nie mieliśmy szczęścia, po prostu czułam potrzebę, aby przyśpieszyć nasze poszukiwania, to wszystko. Trask popatrzył na Goodly’ego. - Co o tym sądzisz? - Nie sądzę, aby to mogło wyrządzić nam jakąś szkodę - odparł prekognita. - W biały dzień, gdy słońce jest wysoko na niebie, gdziekolwiek teraz są, muszą spać. - W takim razie o co chodzi? - Trask oblizał nagle zaschłe wargi. - To znaczy w jaki sposób Liz mogłaby je wykryć? - Nie - potrząsnęła głową Liz. - Nie moŜesz tak się z tego wycofać. Kłamstwa - nawet półkłamstwa - nie przychodzą ci łatwo, Ben. W Australii to działało całkiem dobrze, nieprawdaŜ? A Jake? Kazałeś mi go obserwować, kiedy spał, prawda? - Gdyby miała ci się stać jakaś krzywda - wychrypiał Trask - nigdy bym sobie tego nie wybaczył. - Po czym jego twarz znowu przybrała twardy wyraz i powiedział: - JednakŜe skoro musiało do tego dojść prędzej czy później i jeŜeli jesteście gotowi... zabierajmy się do roboty. Pod wpływem impulsu Liz postąpiła krok naprzód i pocałowała go w policzek. - Nie martw się o mnie - powiedziała. - Będę ostroŜna, obiecuję. - Dobrze - odpowiedział. - Ale lepiej powiedz nam, co widzisz, i na miłość boską, miej się na baczności przed... przed czymkolwiek, co odkryjesz. Tymczasem warkoczący mechanizm teleskopu stanął, a Manolis wrzucił następną monetę, podczas gdy Liz przygotowywała się do akcji. Odgarnąwszy włosy z czoła, przytknęła oczy do okularu teleskopu i zaczęła mówić. - Wydaje się, Ŝe wybrzeŜe jest zaledwie o kilka mil stąd. PlaŜe są piękne... złocisty kolor piasku przechodzi w turkus morskiej toni, która w dali staje się ciemnoniebieska.
Obserwuję drogę nadbrzeŜną od wschodu do zachodu. Tam musi być Limari, gdzie morze wyrzuciło na brzeg ciało tej kobiety... a dalej droga niknie z oczu. Nie widzę jej na całej długości z powodu nasypów, klifów i miejsc, w których przecina boczne pasma gór. Ledwo dostrzegam... wieŜe czegoś, co stoi tuŜ przy drodze, czegoś, co przypomina fortecę albo zamek wznoszący się na krawędzi urwiska. Ma takie kwadratowe wieŜe... - To klasztor - powiedział Trask cicho, aby nie przeszkadzać Liz. - PrzejeŜdŜaliśmy koło niego dziś rano. - Pamiętam - powiedział Goodly, teŜ starając się mówić jak najciszej. - Miał bramę w postaci spuszczanej kraty i drzwi w metalowym parkanie. Brama była zamknięta i drzwi takŜe. Z przodu stały tablice ogłoszeń, ale przejechaliśmy tamtędy tak szybko, Ŝe nie zdąŜyłem ich przeczytać. Nie przypominam sobie, abym widział jakichś zakonników, ale jest niedziela i prawdopodobnie oddają się modlitwom. - Zakonników? - powiedział Manolis. - Nie powinieneś się tam spodziewać zakonników. To jest w rzeczywistości klasztor Ŝeński. Są tam zakonnice, ale Ŝadnych męŜczyzn, tylko kobiety. Prekognita drgnął. - Kobiety - powiedział i lekko się zachwiał, ale nikt tego nie zauwaŜył. - Zakonnice... Liz nagle zamilkła. Pochłonięta obserwacją - i telepatią - wydawała się nie oddychać, wciąŜ wpatrując się w klasztor. Jednak po chwili podjęła na nowo: - Droga znika za bocznym pasmem opadającym do morza... - To tam zepchnięto mnie z drogi - powiedział Manolis. - ... A teraz jestem na peryferiach Skala Astris. Widzę nadmorski bulwar i cienką białą linię, to musi być nadmorski wał. Ale... - Znowu zamilkła i lekko przesunęła teleskop z powrotem. - O co chodzi? - spytał Trask. - Omal czegoś nie przegapiłam - odparła. - Częściowo zasłania to pagórek. - Ale co zasłania? - dopytywał się Trask. - Budynek - powiedziała. - Na wschód od Skala Astris, °a wzniesieniu, stoi jakiś budynek. Widzę jego kopułę - a moŜe nawet dwie - dokładnie na linii wzroku. Musi być całkiem duŜy. To moŜe być tylko hotel, ale nie przypominam sobie, abym widziała go na... - Tak? - powiedział Trask. Teraz jej głos był tylko szeptem, gdy dokończyła. - ...na którejś z map. - Liz? - powiedział Trask, marszcząc brwi i podchodząc bliŜej.
- Coś... coś tam jest - powiedziała, ale tak cicho, Ŝe trudno ją było zrozumieć. - Ben, myślę... myślę, Ŝe tam coś jest! - Wystarczy! - Chwycił ją w talii i odciągnął od teleskopu. Liz trochę chwiała się na nogach, pod oczami miała wielkie fioletowe cienie i pomimo opalenizny wyglądała na wymizerowaną. Trask podniósł ją i zapytał: - Dobrze się czujesz? - Trochę kręci mi się w głowie - powiedziała. - Ale poza tym w porządku. To samo się dzieje, gdy uŜywam lornetki. Wtedy zmienia się perspektywa, to ma coś wspólnego z tym, Ŝe to, na co patrzę, jest znacznie dalej, niŜ się wydaje. - Ale czy coś odczytałaś? Oczy Liz zrobiły się wielkie i okrągłe i na chwilę uczepiła się go kurczowo. Kiedy więc powiedziała: - O, tak! - dreszcz, jaki ją przebiegł, udzielił siei jemu. - Tak, jestem tego pewna. - W tym hotelu w pobliŜu Skala Astris? - W obu tych miejscach - odparła. - W hotelu - jeŜeli to jest hotel - i w klasztorze. - W klasztorze? - Traskowi opadła szczęka. - Na miłość boską, w klasztorze? To ostatnie miejsce, o jakim bym pomyślał... Ŝeby... - śeby tam zajrzeć? - dokończył Goodly, gdy dotarło do nich obu znaczenie tego, co Trask powiedział. Po czym zwracając się do Manolisa, prekognita rzekł: - Te zakonnice, o których wspominałeś, jak to jest, Ŝe mieszkają w klasztorze? Myślałem, Ŝe klasztory są tylko dla zakonników, a zakonnice przebywają w opactwach. I jeszcze jedna, moŜe nawet waŜniejsza sprawa: co noszą te kobiety? Czy mają jakiś szczególny strój? To znaczy habit lub sutannę? - W Grecji - odparł Manolis - klasztor jest miejscem, gdzie mieszkają świątobliwi ludzie, którymi mogą być zarówno męŜczyźni, jak i kobiety, jednak nigdy nie przebywają razem, to samo dotyczy opactw. Nigdy nie słyszałeś o opatach? - Jasne, Ŝe tak! - powiedział Goodly zdenerwowany, Ŝe popełnił taki głupi błąd. - A ich szaty? - Mają kaptury - odparł Manolis. - Ukrywają pod nimi twarze, aby unikać wszelkich pokus. Widziałem kilka zakonnic, kiedy tu byłem z biedną Eleni. Właśnie uzmysłowiłem sobie, Ŝe dwie z nich szły alejką koło posterunku policji w Limari, gdy Eleni i ja... gdy Eleni badała ciało tej kobiety... tej kobiety z pijawką! Traskowi zrobiło się zimno. Pod palącymi promieniami popołudniowego słońca poczuł lodowate dotknięcie śmierci. Jednocześnie poczuł, jak włosy zjeŜyły mu się na karku.
- Czy to moŜliwe? - wychrypiał. - Czy to jest w ogóle do pomyślenia? A Lardis powiedział: - O tak. To jest do pomyślenia. Skalać te świątobliwe kobiety - cóŜ za wspaniały Ŝart dla takiej Vavary! Bo dla Wampyrów nie istnieje nic takiego jak wyŜsza potęga. Liczy się tylko ich własna. Więc kiedy Vavara znajdzie ludzi, którzy wierzą w taką wyŜszą potęgę i to tak bardzo, jak te zakonnice... rozkoszuje się moŜliwością ich skalania, zaszczepienia w nich nasion zła. - Aleja mogę się mylić - powiedziała Liz, co sprawiło, Ŝe wszyscy zwrócili na nią wzrok. Jeśli nie liczyć fioletowych cieni pod oczami, które bladły z kaŜdą chwilą, juŜ wróciła do siebie. - Co masz na myśli? - zapytał Trask. - Co dokładnie wyczułaś? - W klasztorze bardzo niewiele - odparła. - Ale na tyle duŜo, Ŝe się tam na chwilę zatrzymałaś - powiedział Goodly. - Przeszedł mnie dreszcz - powiedziała. - Kiedy skierowałam wzrok na to miejsce, poczułam chłód. Podobny do tego, który czuję, gdy patrzę na kogoś, kto wie, co potrafię, i nie chce, abym czytała w jego czyjej myślach... jak na przykład Millie Cleary, kiedy ma uniesione osłony. Wówczas odczuwam chłód, jakby mentalne ostrzeŜenie, które zdaje się mówić: „nie zbliŜaj się”. Ale tym razem... - Pokręciła głową. - Mów dalej - zachęcił ją Trask. - Tym razem to było jak pojedyncza kropla lodowato zimnej wody - powiedziała którą poczułam na karku. I która potem jakby spłynęła w dół. - I dlatego tam się zatrzymałaś? - naciskał Trask. - Tak - odpowiedziała. - Ale im bardziej się koncentrowałam, tym mniej do mnie docierało. Jeśli tam ktoś jest, jeśli jakieś istoty śpią w tych wieŜach, muszą być przekonane, Ŝe są tam bardzo bezpieczne. A kiedy wyczuły moją sondę... - Wówczas podniosły osłony - powiedział Trask. - Wyczuły twoją obecność. - MoŜe - powiedziała Liz. - Ale jedynie na poziomie podświadomości. To znaczy zostałam odepchnięta i tylko tyle. Ale z drugiej strony, nie wiem, moŜe kładziemy na to za duŜy nacisk. A jeśli mnie nie odepchnięto? Jeśli tam nie ma nic i po prostu za bardzo się starałam? Wprawdzie poczułam dreszcz i ogarnęło mnie dziwne uczucie, ale skoro tak bardzo chciałam coś wykryć... - niepewnie wzruszyła ramionami. - MoŜe się pomyliłam. Nie jestem w tej dziedzinie ekspertem i... Trask pokręcił głową.
- Co takiego? - powiedział. - A więc jesteś jedyną osobą, która kwestionuje moją wiarę w twoje zdolności. Liz, z pewnością coś tam wyczułaś. Kiedy cię trzymałem, czułem, jak drŜysz. Czułem to bardzo wyraźnie. MoŜesz oszukać siebie, ale nie jesteś w stanie oszukać mnie. Zawsze wyczuwam prawdę i ujrzałem ją w tobie. - Kiwnął głową. - A teraz powiedz o tym drugim miejscu na peryferiach Skala Astris. Mówiłaś, Ŝe to moŜe być hotel. A więc? - To było zupełnie inne - powiedziała Liz. - Było słabe, bardzo słabe. Byłam jakby... za mgłą. Miałam wraŜenie, jak gdybym patrzyła przez gęstą zasłonę mgły. Coś czułam, coś widziałam, ale to było tak nieokreślone, Ŝe nie potrafię tego opisać. - Spróbuj - powiedział Trask. - Bo jeśli sobie przypominam, w Australii takŜe nie potrafiłaś tego opisać, przynajmniej na początku. - To prawda - powiedziała. - Kiedy po raz pierwszy sondowałam wyspę Jethra Manchestera, miałam ten sam kłopot z opisaniem tego, co czuję. Tamto miejsce miało dziwną aurę. - Musisz pamiętać - powiedział Trask - Ŝe nie rozmawiamy o istotach ludzkich. W swojej codziennej pracy kontaktujesz się z umysłami ludzi. Myśli, które odczytujesz - obrazy, jakie odbierasz - pochodzą od istot ludzkich. Ale Wampyry ¿0 tego nie pasują. Nie są istotami ludzkimi, juŜ nie. MoŜe powinniśmy tłumaczyć ich myśli w odmienny sposób. - Mogę coś powiedzieć? - powiedział Lardis. Trask spojrzał na niego - na człowieka, przez którego przemawiało doświadczenie jego długiego Ŝycia - i powiedział: - Oczywiście. O co chodzi? - O to, co powiedziałeś przed chwilą - odparł Lardis. - I to właśnie robiliście dziś rano. - CóŜ to takiego? - To, co robiła cała wasza trójka: ty, Ian Goodly i Andreas - powtórzył Lardis. - Bo wygląda na to, Ŝe przejechaliście koło obu tych miejsc, nawet nie rzuciwszy na nie okiem. MoŜe zresztą rzuciliście na nie okiem, ale nic ponadto... W międzyczasie młodzi ludzie przynieśli na dach jedzenie i dzbany z wodą, po czym rozłoŜyli parasole, które rzucały cień na stoliki i stojące przy nich krzesła. Widząc, jak gestami zapraszają gości, Liz powiedziała: - Schowajmy się przed słońcem. Kiedy usiedli i Andreas nalał zimne napoje, Trask znowu zwrócił się do Lardisa. - Mówiłeś, co robiliśmy - powiedział. - NaleŜałoby raczej powiedzieć, czego nie robiliście - poprawił go Lardis.
- To było z naszej strony niedbalstwo, czy to chcesz powiedzieć? - Trask skrzywił się. - Powinniśmy byli wykazać większą czujność, przyglądać się wszystkiemu dokładniej, tak? - Właśnie - powiedział Lardis - i gdybyście szukali kogokolwiek innego, takŜe powinniście! Trask pokręcił głową. - Nie rozumiem. - O to chodzi i dzisiaj rano właśnie tak było! - mruknął Lardis. - Chyba nie rozumiesz, masz do czynienia z Vavarą i Malinarim! Vavarą, która potrafi wszystkim dogodzić, zarówno męŜczyznom, jak i kobietom, oraz Nephranem Malinarim, którego przecieŜ zwą Malinari Umysł! Prekognita zaczął rozumieć, do czego tamten zmierza. - Chodzi o to, Ŝe to nie są zwyczajni lord i lady, tak? - Powiedział. - Właśnie! - wyrzucił z siebie Lardis. - Vavara nie jest tym, co widzisz. Jest tym, czym chce, abyś widział! A kiedy śpi, myślisz, Ŝe jest niestrzeŜona? Kiedy przejeŜdŜałeś koło tego klasztoru, zobaczyłeś to, co chciała, abyś zobaczył: zwykły klasztor! Ale to nie jest zwykły klasztor. I to, według mojej oceny, od dwóch, a moŜe trzech lat. Od chwili, gdy ta przeklęta wampirzyca tam zamieszkała! - Co takiego? - Trask miał wraŜenie, jakby dostał młotkiem po głowie, nie mógł w to uwierzyć. - Chcesz powiedzieć, Ŝe naprawdę potrafią to robić? - Jest to równie pewne jak to, Ŝe Cyganie z Krainy Słońca potrafią się ukrywać przed Wampyrami - powiedział Lardis –„zamykając” swe umysły tak, Ŝe wampiry nie są w stanie ich wywęszyć, a Wampyry tak samo potrafią ukrywać się przed nami. CzyŜ twoi telepaci nie mają osłon tak, aby inni nie mogli odczytać ich umysłu? CzyŜ twój lokalizator, David Chung, nie potrafi kontrolować swoich poszukiwań tak, aby inni nie mogli go wykryć? - Ale... dlaczego nie wspominałeś o tym wcześniej? - ledwo wykrztusił Trask. - PoniewaŜ myślałem, Ŝe wiesz! PoniewaŜ to chyba jest oczywiste. Bo w końcu większość tych Wielkich Wampirów to dawni Cyganie i zarówno my, jak i one posiadają szereg wspólnych umiejętności. Ale Vavara i Malinari razem... oczywiście są w stanie to uczynić. A jeśli chodzi o Liz, miała szczęście, Ŝe w ogóle odebrała cokolwiek! Albo moŜe jest po prostu dobra! A nawet bardzo dobra! - Lardis ma rację - powiedział prekognita. - Rzeczywiście powinniśmy byli spodziewać się czegoś podobnego. Przynajmniej my, którzy jesteśmy z Wydziału E. A zwłaszcza ty, Ben. - Ja? - powiedział Trask.
- Tak - potwierdził Goodly. - Wszyscy czytaliśmy akta Keogha, ale przeczytać o czymś, a czegoś doświadczyć - to zupełnie co innego. Ty tam byłeś, wtedy w Devon, kiedy rozgrywała się sprawa Yuliana Bodescu. - Nie rozumiem - Trask zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. - Kiedy wykurzyłeś „domowników” Bodescu, czy Harvey Newton nie widział czegoś, co przypominało duŜego psa, który biegł, Ŝeby się ukryć? Ale to nie był pies. To był sam Bodescu. - Doskonale wiemy, Ŝe one potrafią zmieniać kształt! - protestował Trask. - I umysł - powiedziała Liz. - Mogłabym się załoŜyć, Ŝe to ty, Ben, mówiłeś do mnie w Kopule Rozkoszy w Xanadu, prawie w to uwierzyłam i omal nie przegrałam. - Powinniśmy pamiętać jeszcze o czymś - powiedział Goodly. - Kiedy wytropiliśmy Malinariego w Australii, to nie on się wygadał. Trennier doprowadził nas do Manchestera, który z kolei doprowadził nas do Malinariego. Zdradzili go jego niewolnicy. Więc moŜe to samo dzieje się tutaj. MoŜe Liz znalazła... moŜe znalazła to, co Vavara tu uczyniła, to, co zrobiła z ludzi, którzy tu byli... - Te twoje postacie w kapturach? - powiedział Trask. - Te płonące kobiety w czarnych szatach? - Na to wygląda - powiedział prekognita. I znów wtrącił się Lardis. - I nie zapominajcie o tych słodkich Siostrach Miłosierdzia, o których nam opowiadał Vladi Ferengi. - I zakonnicach koło posterunku policji - uzupełnił Manolis. - To do siebie pasuje - przyznał Trask. - To nie był strach - mruknęła do siebie Liz. - O czym ty mówisz? - zapytał Trask, obracając się w jej stronę. - W Australii - odparła - kiedy wyczułam myśli, czy raczej uczucia, ludzi na wyspie Manchestera, to był strach. Lękali się przyszłości, tego, co przyniesie. Śmiertelnie się bali Malinariego i tego, co im uczynił za pośrednictwem Bruce’a Trenniera. Inaczej mówiąc, to było dokładnie tak, jak mówiłeś, Ben. - Spojrzała mu prosto w oczy. - To były myśli ludzi, uczucia ludzi... a przynajmniej takie były w owym czasie, gdy dopiero niedawno zostali zwampiryzowani. Ale to, co odebrałam z tego budynku koło Skala Astris, to nie był strach. To było jak zaglądanie do umysłu bardzo małego dziecka. Nie mówię o niewinności, mam na myśli pustkę. Coś jakby pełną zdumienia bezmyślność. - Opisujesz objawy idiotyzmu - powiedział Trask. - Infantylność, ale nie niewinność.
- Masz rację - przyznała Liz i znów zadrŜała, mimo Ŝe nie było zimno. - Od czasu do czasu zaglądam do ich maleńkich umysłów, to znaczy dzieci. Jaki telepata mógłby się temu oprzeć? Czy wszyscy nie zastanawiamy się, co się w nich dzieje? Przekonałam się, Ŝe nieustannie czegoś poszukują, jak przypuszczam wiedzy o otaczającym ich świecie. Ale uczucie, jakiego doznałam, kiedy sondowałam to miejsce koło Skala Astris, było.. - Zamilkła i lekko wzruszyła ramionami, skonsternowana. WciąŜ patrząc jej prosto w oczy, Trask powiedział: - Wyczułaś coś wręcz przeciwnego? Zamiast poszukiwania, uczenia się, zrozumienia, wyczułaś coś, co straciło tę zdolność. Dzieci rozwijają się. Ale to, co wyczułaś... - Cofnęło się w rozwoju! - powiedziała Liz. - No, moŜe... Trask odetchnął głęboko i powiedział: - Kończmy jeść, bo chciałbym jak najszybciej wrócić do bazy i zobaczyć, co znalazł Chung, jeŜeli w ogóle coś znalazł. Jeśli nie, przynajmniej wiemy, gdzie go teraz skierować. Ruszajmy. Manolis wyciągnął z kieszeni plik kartek i rzucił je na stół. Andreas zawinął resztki jedzenia w papierowe serwetki i chwycił butelkę wody mineralnej. Kiedy schodzili w dół, Manolis powiedział do Traska: - Pojadę razem z Andreasem jednym samochodem, a wy wrócicie do Skala Astris drugim. - Masz zamiar przyjrzeć się tej kopalni, prawda? - zapytał Trask. - Tak, i temu opuszczonemu lotnisku - potwierdził Manolis. - Ale proszę cię, Ben mój przyjacielu - zanim przedsięweźmiesz cokolwiek w bazie, zaczekaj na mnie, dobrze? Uwinę się z tym moŜliwie jak najszybciej. Nie powinno mi to zabrać więcej niŜ godzinę. A poniewaŜ Andreas ma jedzenie, będziemy mogli jeść po drodze... *** Trochę po wpół do czwartej Trask i jego grupa wrócili do Christos Studios. Jechali bocznymi drogami u stóp wzgórz, aby nie przejeŜdŜać koło klasztoru i owego tajemniczego budynku, który odkryła Liz przy wschodniej drodze dojazdowej do miasta. Chung i Stavros jeszcze nie wrócili, więc cała czwórka poszła do Wraku, gdzie Yiannis puścił dla nich jakąś dawną muzykę. Znów zabrzmiały przerywane trzaskami przeboje sprzed czterdziestu lat. MoŜe zwiastując koniec na pozór niekończącego się lata, wiaterek znad morza przyniósł ochłodzenie i korzystając z okazji, dwie młode niemieckie pary przechadzały się
boso po plaŜy; kiedy pojawili się Trask i jego ludzie, właśnie znikali za jej zachodnim krańcem. Kiedy Yiannis podawał drinki, Trask powiedział: - Yiannis, czy na wschód stąd jest jakiś duŜy hotel, moŜe z milę za Skala Astris? Chyba stoi na wzniesieniu. - Palataki? - powiedział Yiannis. - To znaczy „mały pałac”. To dziwne stare miejsce, całe w ruinach. Ale to nie hotel. MoŜna go dojrzeć z plaŜy. A przynamniej jego część. - Naprawdę? - powiedział Trask. - Wezmę lornetkę i wtedy mi pokaŜesz, dobrze? Lornetka została w samochodzie. Trask zabrał ją i poszedł na plaŜę z Yiannisem. Kiedy znaleźli się tak blisko morza, Ŝe drobne fale zaczęły lizać im stopy, zatrzymali się. Cienie juŜ się zaczęły wydłuŜać, gdy Yiannis, wskazując na wschód, powiedział: - Tam. Za tymi wysokimi sosnami widać bliźniacze kopuły i dach. Niezbyt grecka budowla, co? Z lornetką przyciśniętą do oczu Trask odparł: - Istotnie. To mi wygląda na Niemcy. - Nie pomyliłeś się - powiedział tamten. - JeŜeli cię to interesuje, opowiem ci o tym. W ciągu kilku minut opowiedział Traskowi historię tego miejsca i zakończył słowami: - Kiedy byłem młody - na długo przed tym, nim poznałem swoją przyszłą Ŝonę zabierałem tam swoje dziewczyny, Ŝeby być z dala od ciekawskich oczu. Było to - jak to się mówi? - ulubione miejsce spotkań młodych kochanków. Jednak później... - Tak? - powiedział Trask. - Teraz dziwne historie krąŜą na temat tego miejsca, opowieści o duchu o Ŝółtych oczach, który trzyma straŜ nad starymi ruinami. Gdybym wierzył w duchy, mógłbym podejrzewać, Ŝe to lady we własnej osobie. - Lady? - Traskowi włosy zjeŜyły się na karku. - Tak, święta lady - powiedział Yiannis, obracając się i ruszając przez plaŜę w stronę Wraku. - Agia Varvara, święta, której małe sanktuarium znajduje się na terenie Palataki. Powiedział to zupełnie od niechcenia, nie zdając sobie sprawy, Ŝe Traskowi zrobiło się zimno... Po chwili Trask ruszył za nim. - Powiedziałeś Vavara? - Starał się mówić spokojnie. - Varvara - poprawił go Yiannis. - Wymawiając jej imię, pomijasz pierwsze „r”. W istocie to jest Varvara, a brytyjskim odpowiednikiem tego imienia jest Barbara. - Powiedziałeś, Ŝe to jest grecka święta? - Traskowi kręciło się w głowie.
- Tak. To sanktuarium tam stoi, odkąd sięgam pamięcią. A Trask zastanawiał się: Czy je widział? I samą Vavare? AleŜ oczywiście, Ŝe tak! A czy ona byłaby w stanie się oprzeć ironii tej sytuacji? Nie, według Lardisa na pewno nie. Teraz w oczach Traska dowody wydawały się absolutnie rozstrzygające, ale jak dotąd wiedza, jaką posiadał, i zebrane informacje nie wystarczały, aby rozpocząć wojnę. JednakŜe tego wieczoru, on i jego ludzie, teraz dokładnie znając cel i korzystając ze swych ezoterycznych zdolności, powinni być w stanie wniknąć głęboko do mrocznego wnętrza terytorium wampirów. A kiedy juŜ będą wiedzieli, z jakimi siłami przyjdzie im się zmierzyć i jak tylko ich własne siły będą dostatecznie liczne - Ŝaden mentalny kamuflaŜ ani Ŝadne siły zła nie powstrzymają Traska i jego ludzi przed realizacją ich celu: całkowitym zniszczeniem Vavary i Malinariego oraz wszystkiego, co za nimi stoi. Idąc plaŜą śladem Yiannisa, Trask cieszył się, Ŝe sam nie jest telepatą. Bo gdyby nim był... ani przez chwilę nie wątpił, Ŝe obróciłby się na wschód, pogroziłby pięścią w stronę Palataki i klasztoru i posłał w ich stronę swe groźby, przekleństwa i zapowiedź zemsty. - UwaŜajcie, wy nędzne Istoty! - (W myślach prawie krzyczał). - Ty, Vavaro, pieprzona wiedźmo, a zwłaszcza ty, Malinari! Sama wasza obecność kala ziemię, powietrze i morze - cały ten świat! Ale odnalazłem was i sprawię, Ŝe będziecie Ŝałować, iŜ nie zostaliście w Krainie Gwiazd. Idę po was, wy groteskowe potwory. Nie liczcie na swe szczęście, bo ja, Ben Trask, i Wydział E idziemy po was! Ale poniewaŜ nie był telepatą, nie był w stanie wysłać takiej groźby. I całe szczęście... David Chung i Stavros oraz Mamolis i Andreas wrócili do Christos Studios niemal jednocześnie, w odstępie paru minut. Liz wyszła im na spotkanie i zaprowadziła ich prosto do domku Traska. Ten nie tracił czasu. Pomimo nieustannie trwającej - a nawet rosnącej - aktywności słońca, która praktycznie sparaliŜowała dziewięćdziesiąt pięć procent łączności na całym świecie, udało mu się połączyć z Centralą w Londynie i ostrzec ich, aby uwaŜali na zakonnice. Choć musiało to zabrzmieć dziwnie, zasadniczo wiadomość była następująca: oficer dyŜurny powinien skontaktować się ze wszystkimi duŜymi portami lotniczymi i poprosić, aby sprawdzano, czy w jakichkolwiek samolotach przylatujących z Grecji nie ma zakonnic. Gdyby takowe wykryto, naleŜało znaleźć sposób, aby zatrzymać je na tyle długo, Ŝeby policyjny Wydział Specjalny zaczął je śledzić. Potem naleŜało je trzymać jak najdalej od Wydziału E, ale równocześnie Wydział miał przejąć od policji obowiązek tajnej obserwacji.
Wszystko to powinno się odbyć przy współudziale Ministra Odpowiedzialnego. Niech ten gnojek teŜ ma coś do roboty... Na szczęście oficerem dyŜurnym był John Grieve, więc na jego zdolności telepatyczne pogoda nie miała najmniejszego wpływu; jego odpowiedź brzmiała: - A więc stara sprawa w nowym przebraniu, co? To zdumiewające, jak niektórzy ludzie nabierają złych nawyków. - Albo kto się od nich zaraził - powiedział Trask i zapytał o Millie. - Pojechała do domu, Ŝeby pozbierać swoje rzeczy. Mówi, Ŝe skoro ma tutaj zostać na jakiś czas zamknięta, potrzebuje paru drobiazgów - powiedział Grieve. - Przejmuje po mnie dyŜur dziś o ósmej. Trask się zaniepokoił. - I pojechała sama? - Nie - uspokoił go Grieve. - Załatwiłem jej policyjną eskortę po cywilnemu. Kiedy pozbiera rzeczy, które chce zabrać, zadzwoni po policjanta, Ŝeby ją sprowadził z powrotem. Ostatnie pytanie Traska brzmiało: - Są jakieś wiadomości o tym Lefrancu? Połączenie zaczęło się rwać i Trask usłyszał tylko: - Mamy... lokalizatora... z Wydziału Specjalnego... gadŜety... nic... bezuŜyteczne... po czym łączność została całkowicie zerwana. Trask miał ze sobą przenośny faks, który przestał działać po opuszczeniu Anglii. Mimo to spróbował go uŜyć, ale bez rezultatu. Kiedy wprowadził wiadomość - POSTAWCIE W STAN POGOTOWIA KILKU LUDZI Z DOŚWIADCZENIEM MEDYCZNYM. MOśEMY POTRZEBOWAĆ POMOCY - i zaŜądał potwierdzenia, dostał wydruk przypominający japoński szyfr, który powtarzał się bez końca. Myślał, Ŝe wie co Grieve miał na myśli, kiedy usłyszał: „gadŜety... nic... bezuŜyteczne”. Szef Wydziału E nie był świętoszkiem, ale teŜ nie przeklinał zbyt często, jednak tym razem krzyknął: - Cholera jasna! Pieprzyć to wszystko! - po czym gwałtownie wepchnął maszynę do wypchanej teczki. - Pieprzony El Nino! Po chwili do drzwi zapukała Liz i do pokoju weszli wszyscy ludzie Traska. Posiadali na łóŜkach, krzesłach, małym stole i wszędzie, gdzie się dało. Trask powiedział: - Zaczniemy od ciebie, David. Wal. Lokalizator stanął na środku maleńkiego pokoju i powiedział:
- MoŜna powiedzieć, Ŝe coś mam, ale właściwie nie mam nic. - Rzucił plastikową torbę na łóŜko, na którym siedział Manolis. Z torby wysunął się złowrogo wyglądający metalowy przedmiot przypominający owada. Manolis podniósł go, zmarszczył brwi i chciał włoŜyć dłoń w coś, co najwyraźniej stanowiło rodzaj rękawicy. - Nie rób tego - powiedział Trask. - To paskudna broń. Wystarczy poruszyć dłonią w tej rękawicy, aby kogoś powaŜnie zranić. TakŜe i siebie. W świecie wampirów to się nazywa rękawica bojowa. - Ponownie zwrócił się do Chunga: - Więc nic? - I tak, i nie - powiedział lokalizator nieswojo. - Nie potrafię tego dokładnie określić, poniewaŜ jesteśmy gdzieś pośrodku. - Mów dalej - powiedział Trask. - Nie mam o czym - odparł Chung, wzruszając ramionami. - Jeśli patrzę w przód, w tył, w lewo czy w prawo, nie widzę nic. Ale jeśli znajdę się na zewnątrz i próbuję zajrzeć do środka - całe to miejsce aŜ się kotłuje! Nie mam na myśli miejsca, gdzie się w tej chwili znajdujemy, tylko cały ten obszar. Jest zatruty. Gdybym uruchomił swoje zdolności zaraz po przybyciu na wyspę, zorientowałbym się od razu. Ale jak wiesz, zgodnie z twoimi zaleceniami trzymałem swoje zdolności na wodzy. - No tak - powiedział Trask. - Całe miejsce, jak mówisz, się kotłuje”, ale nie jesteś w stanie określić tego dokładniej. Więc powiedz, gdzie kotłuje się najmocniej? Chung zastanawiał się przez chwilę, po czym rzekł: - WzdłuŜ drogi nadbrzeŜnej i między nami a Limari. Ale to tylko domysł. To przychodzi i odchodzi. Wydaje się, Ŝe coś wyczuwam, a za chwilę... juŜ nic. - Jesteś pewien, Ŝe nie moŜemy zawęzić obszaru poszukiwań? - zapytał Trask. - Czy mam cię jakoś naprowadzić? MoŜe, na przykład, spróbuj o milę na wschód? Chung popatrzył na niego i lekko zmruŜył oczy. - Zabawne, Ŝe to mówisz - powiedział. - Ale poniewaŜ nie potrafię powiedzieć na pewno... nie chciałbym naprowadzić was na fałszywy ślad. Liz kiwnęła głową i powiedziała: - To sprawiło, Ŝe zwątpiłeś w swoje zdolności, ja odebrałam to podobnie. - To? - powiedział lokalizator, wodząc oczami od jednej twarzy do drugiej. - Coś, co robi Vavara - powiedział Trask i szybko dodał: - A klasztor? Czy dotarłeś tak daleko? Chungowi ze zdumienia opadła szczęka. - Jak na to wpadłeś?...
- OK - powiedział Trask, przerywając mu. - Oto, co uczynimy. Jeszcze godzina i będzie chłodniej i ciemniej. Słońce wciąŜ będzie widać na zachodzie i wciąŜ będzie świecić tam, gdzie śpią te sukinsyny, to znaczy w swych zamczyskach. Znaleźliśmy dwa miejsca, które mogą stanowić takie zamczyska. I teraz chciałbym się dowiedzieć, co tam jest. Otworzył mapę i postukał w nią palcem. - Dziś rano Liz zauwaŜyła ten pagórek, znalazł się na linii wzroku, kiedy patrzyła przez teleskop. Wygląda na to, Ŝe na tym obszarze jest to najwyŜszy punkt, a ja jeszcze pamiętam, jak czytać mapę; z układu poziomic wynika, Ŝe stamtąd jest dobry widok na oba te miejsca. Więc tam udamy się najpierw. Wstał i powiedział: - Chłopaki - i dziewczyny - macie piętnaście minut, aby się odświeŜyć, przebrać i co tam jeszcze. Potem wyruszamy w drogę. Z oczywistych powodów musimy zakończyć tę fazę poszukiwań przed zachodem słońca. Więc do roboty. I w kwadrans później wyruszyli...
Wziąwszy dwa samochody, pojechali drogą gruntową, okrąŜając gaj oliwny, a potem mniej więcej milę w głąb lądu do stóp owego pagórka. U jego podnóŜa rozciągało się rumowisko marmuru. Południowe zbocze pagórka było poprzecinane ścieŜkami wydeptanymi w gęstej trawie przez kozy. Pojazdy wjechały pod górę bez większych trudności, ale ostatni odcinek musieli pokonać pieszo. Trask niepokoił się o Lardisa i powiedział, Ŝe moŜe byłoby lepiej, gdyby ten odpuścił i poczekał na dole, ale stary Lidesci uparł się, Ŝe lubi się wspinać. - To przecieŜ tylko mały pagórek - powiedział. - Kiedy byłem młody, pokonywałem Góry Barierowe! - Ale to juŜ nie te czasy - powiedział Trask, gramoląc się po zasłanym głazami stoku. Idąc obok niego, Lardis odparł: - Wygląda na to, Ŝe dla ciebie teŜ nie! Kiedy wspięli się sto stóp do góry, padły na nich promienie zachodzącego słońca, a droga w pobliŜu szczytu stała się prawie płaska. Widok ze szczytu był dokładnie taki, jakiego Trask oczekiwał: na południu wznosiły się oświetlone promieniami słońca kopuły ponurej gotyckiej bryły Palataki, a na południowym wschodzie widać było skąpane w złotym świetle zachodu wieŜe stojącego na skraju urwiska klasztoru. Dalej było widać juŜ pogrąŜone w mroku Morze Egejskie, a na tle jego błękitnej powierzchni białe grzbiety łamiących się fal. Nie mając czasu do stracenia, David Chung i Liz wybrali płaski głaz i usadowiwszy się na nim, zaczęli przez lornetki lustrować okolicę, kierując je najpierw na Palataki.
- Pamiętajcie - przypomniał im Trask, kiedy zabrali się do roboty - Ŝe to miejsce znajduje się nad kopalnią. MoŜemy nie znaleźć tego, czego szukamy ani w kopułach, ani teŜ w samym budynku. Zgodnie z tym co mówi Yiannis, wzniesienie to było intensywnie eksploatowane w trakcie operacji prowadzonych przez Niemców w okresie poprzedzającym wojnę i teraz jest w środku prawie puste. Z tego co wiemy, Vavara mogła dosłownie zapaść się pod ziemię. Ale z drugiej strony podejrzewamy, Ŝe jest w samym klasztorze i w tym wypadku w Palataki musi być coś innego. Malinari? Nie wiemy... ale musimy się dowiedzieć. - Będziemy działać ręka w rękę - powiedziała Liz cicho - łącząc nasze sondy. - Ale bądźcie bardzo ostroŜni - powiedział Trask. - I gotowi, aby natychmiast się wycofać, gdyby coś... gdyby coś... - Gdyby coś wysłało sondę w naszą stronę - dokończył Ian Goodly. Lokalizator miał pod ręką rękawicę bojową Malinariego, której metalowa osłona blado odbijała słabnące światło słońca. Na zachodzie dolna krawędź tarczy słonecznej dotykała niebieskawego grzbietu dalekich wzgórz. Dwaj esperzy stali obok siebie, opierając się łokciami o głaz, z pochylonymi głowami i lornetkami przyciśniętymi do twarzy... Po jakiejś minucie prawie kompletnej ciszy, przerywanej jedynie nerwowym szuraniem stóp na ziemi, Liz nagle powiedziała: - Kotłowanina, tak to bym opisała, ale co się tam kotłuje? - To nie Malinari - David zaprzeczył ruchem głowy i połoŜył drŜącą dłoń na powierzchni rękawicy. - Ta jego broń jest zimna jak lód. Gdyby Malinari tam był, jestem pewien, Ŝe do tej chwili jakoś bym to wyczuł. Ale coś tam jest, to pewne. - Zejdź niŜej - powiedziała Liz. - Miń drzewa, budynek, dolne piętra, piwnice, a nawet... - Stop! - powiedział skrzekliwym głosem lokalizator. - Co się dzieje? - spytał ochryple Trask. - Mentalny smog! - szepnął Chung. - Tam jest ktoś - albo coś. - Mam go! - wydyszała Liz. - To wampir! - szepnął Chung. - Ile ich jest? - warknął Trask. - He? Po chwili Liz odpowiedziała:- Tylko jeden. Myślę, Ŝe to dozorca. - Dozorca? - Trask delikatnie połoŜył jej dłoń na ramieniu.
- Och! - Liza wydała stłumiony okrzyk, wycofując mentalną sondę i odrywając lornetkę od oczu tak gwałtownie, Ŝe omal nie wypadła jej z dłoni. - Myślę, Ŝe mnie wyczuł. Poczułam, jak zesztywniał. - Zostaw to! - szybko powiedział Trask. - Nie wracaj tam. Zrobiłaś dosyć. - I zwracając się do jej towarzysza: - David? - Wszystko w porządku - powiedział lokalizator. - Przeszedłem obok niego. MoŜe wychwycił Liz, ale mnie nie. To na pewno nie jest Malinari. Schodzę niŜej - w głąb kopalni pod ziemię. To w ziemi coś się kotłuje. To jest... nie wiem... ale to jest zatrute. - Co to jest? - powiedział Trask. - Co tam znalazłeś? Ale lokalizator znów odpowiedział przeczącym ruchem głowy. - Pozwól, Ŝe odczytam jego umysł - powiedziała Liz. - Umysł Davida. W ten sposób nie będę w bezpośrednim kontakcie z tym czymś i cokolwiek to jest, nie będzie mogło mnie wyczuć. - Dobrze - zgodził się Trask. I po chwili Liz powiedziała: - Mam to. To umysł imbecyla. Tej zdegenerowanej istoty, którą wyczułam z dachu Zamczyska. Właśnie to się kotłuje. To... to... to tam rośnie! W końcu - rozpoznając, czym to naprawdę jest - powiedziała, drŜąc na całym ciele: - Myślę, Ŝe to jest to samo co ten okropny ogród pod Kopułą Rozkoszy, gdzie Peter Miller gnił, przemieniając się w tę ohydną... - Grzybnię śmierci! - powiedział Trask. - Albo nieśmierci. Lokalizator był wykończony. - Nic więcej nie wyczuwam - powiedział rad, Ŝe juŜ ma to za sobą i moŜe dać odpocząć swemu metafizycznemu umysłowi. - Oboje spisaliście się znakomicie - powiedział Trask. - Ale jeszcze nie skończyliśmy. Skoro mamy jeszcze trochę czasu, chciałbym, abyście zajrzeli do klasztoru... XVI Malinariego sny o krwi - Vavara śni o zdradzie Słońce juŜ prawie zaszło. Mury i wieŜe klasztoru były otoczone bladoŜółtą poświatą, gdy Liz i David ponownie wzięli lornetki, skierowali je na klasztor i zaczęli go przeczesywać. Tym razem Trask nie mówił nic, nie wygłosił Ŝadnych uwag na temat środków ostroŜności, bo w wieczornym powietrzu unosiło się niemal dotykalne napięcie, które sprawiało, Ŝe takie uwagi były zupełnie zbędne. - WieŜe? - zapytała Liz.
- Tak, wieŜe - Chung niemal niedostrzegalnie skinął głową, wysyłając sondę w stronę klasztoru. - Najpierw ta bliŜsza drogi. Mam teraz przed sobą jej najwyŜsze okna. - Dobra! - powiedziała Liz ledwie słyszalnym szeptem. Ramionami lokalizatora wstrząsnął mimowolny dreszcz. - BoŜe! - wy dyszał. - Mentalny smog, ale takiego jeszcze nigdy nie doświadczyłem tak gęsty, Ŝe moŜna by kroić go noŜem! - U mnie tak samo - szepnęła Liz. - Zasłona mentalnej mgły, bariery nie do pokonania. A za nią ktoś śpi. Jednak to nie tyle zasłona, co ostrzeŜenie: „Nie zbliŜać się”. A teraz... teraz... co, u licha? - Co? - powiedział Trask natarczywie. - Co? - To znikło! - odparła Liz. - To znaczy było przez chwilę, a teraz... nie ma tego mentalnego smogu, nic. - Nie - powiedział Chung. - Nie nic, tam jest coś... coś innego. To jak... jak ciepły, wonny wiatr wiejący z klasztoru. Kojący wiatr, niosący wiadomość, Ŝe to miejsce jest... Ŝe jest... - Pełne łagodności! - dokończyła Liz. - ŚwieŜe i czyste. Zdrowe. Panuje tam dobroć i świątobliwość. - Wzruszyła ramionami, po czym mówiła dalej: - AleŜ oczywiście. Bo w końcu to klasztor. - Kłamstwo! - powiedział Trask, a stojący w pobliŜu Lardis warknął: - To Vavara! Widzicie to, co ona chce, abyście widzieli! Wszyscy z wyjątkiem Bena, bo on zawsze widzi prawdę. - Druga wieŜa - warknął Trask. - Skupcie się na wieŜy wznoszącej się na krawędzi urwiska. Ale szybko, kiedy jeszcze padają na nią promienie słońca. - Kiedy wypowiadał te słowa, na wysokich murach fortecy pojawiły się cienie, które powoli pełzły w górę, pogrąŜając w mroku obie wieŜe. Jedynym śladem niknącego za horyzontem słońca była Ŝółta plama na grzbiecie dalekich wzgórz. Działając jak dobrze zgrany tandem, Liz i Chung wykonali jego polecenie. - Mam ją - powiedział Chung, a Liz wykrzyknęła: - Jest, jest! Ich połączone sondy, wzmacniając się wzajemnie, śledziły szybko pełznące w górę cienie, które po chwili spowiły kamienne wieŜe klasztoru. - Jest... niewyraźna - powiedział Chung. - I ciemna, pusta. - Nie, tam coś jest - zaprzeczyła Liz. - Jakieś światło...
- OstroŜnie! - powiedział Trask, gdy jego esperzy nie przestawali lustrować swymi lornetkami wieŜy... ...I najpierw ujrzeli szarą poświatę, potem Ŝółte światło, a w końcu szkarłatny płomień! Lornetki jakby nagle wypełniły się krwią - dokładnie tak to odczuli - puścili je i chwiejąc się na nogach, cofnęli się w tył. Dławiąc się z przeraŜenia, skulili siew sobie, jakby się chcieli przed czymś ukryć, a w ich umysłach nie przestawało rozbrzmiewać pojedyncze słowo czy moŜe pytanie - jak chrząkanie jakiejś wielkiej świni... - C-C-CO?... C-CO?... CO? Potem znikło - gdy wycofali swe sondy - a nad pogrąŜonym w mroku pagórkiem powiał chłodny wiatr. Trask złapał zataczającą się Liz, podczas gdy Manolis próbował przytrzymać Davida Chunga, którego stopy ślizgały się na kamieniach. Wszyscy odczuli coś z tego, czego doświadczyli dwaj esperzy. - Co to było? - Trask spytał Liz, która wciąŜ dygotała w jego ramionach. - To był on - powiedziała. - Jestem tego zupełnie pewna. KtóŜ inny mógłby śnić o... o krwi? Mogliśmy go obudzić, ale nie sądzę, aby zdąŜył namierzyć nasze sondy. Najprawdopodobniej pomyślał, Ŝe był to jakiś koszmar, a moŜe część normalnego procesu budzenia się ze snu. BoŜe, mam taką nadzieję! Chung przytaknął. - Myślę, Ŝe ona ma rację. Ja odczułem to podobnie, jakby pędzącą od niego lodowato zimną falę. Czerwoną falę skrzepłej krwi. Sam poczułem, jak krew krzepnie mi w Ŝyłach! Dokładnie w tym momencie leŜąca na głazie rękawica bojowa Malinariego wydała metaliczny dźwięk i podskoczyła kilka cali w górę jak jakiś dziwaczny owad. W chwilę później opadła bezwładnie, ale jej mordercze ostrza i haki pozostały wysunięte, skrobiąc gładką powierzchnię głazu. Wstrząśnięci ludzie spoglądali na siebie, wstrzymując oddech. - Ona jest wykonana z metalu - odezwał się słabym głosem Goodly. - Kiedy słońce zaszło i powiał silniejszy wiatr, zaczęła się kurczyć, co uruchomiło jakiś wewnętrzny mechanizm. - Zgoda - powiedział Trask, a jego zachrypły głos zdradzał niemały wstrząs, jaki przed chwilą przeŜył. - Ale skoro jesteś prekognita, to chyba jest to jakiś znak. I nie sądzę, aby teraz pozostały jeszcze jakieś wątpliwości co do tego, czy Malinari jest w wieŜy tego, co niegdyś było zwykłym klasztorem.
Chung juŜ prawie wrócił do siebie. PoniewaŜ opiekował się tą obcą bronią, znał ją lepiej niŜ ktokolwiek z obecnych. - Myślę, Ŝe obaj macie rację - powiedział, podnosząc rękawicę i wkładając ją na swą szczupłą dłoń. Chwilę pomacał palcami w jej wnętrzu i śmiercionośne ostrza i haki znikły jeden po drugim, chowając się wewnątrz. - A teraz zabierajmy się stąd - powiedział Trask. - Światło jest juŜ słabe i wkrótce zapadnie zmrok. Ostatnią rzeczą jakiej pragnę, jest abyśmy tu zostali po zmroku. A juŜ na pewno nie w nocy. Kiedy schodzili w dół zboczem pagórka, wszyscy myśleli tak samo jak on...
Tak, sny o krwi! Sny o Ŝyciu wypełnionym poŜądaniem i chciwością, o tym, jak awansował na lorda... a potem został wygnany i pozostawał w stanie pozornej śmierci w skutych lodem północnych pustkowiach. Sny o wielkiej odwilŜy i powrocie do Krainy Gwiazd, i zniszczonych kikutach niegdyś potęŜnych zamczysk. A potem o Cyganie imieniem Nathan, którego osobliwe zdolności sprawiły, Ŝe Ŝycie - i nieśmierć - stały się nie do zniesienia tam, gdzie przedtem był istny raj; za Górami Barierowymi, w Krainie Słońca, gdzie Cyganie tuczyli się w lasach jak zwykłe bydło. W krainie mlekiem i miodem płynącej - i oczywiście krwią - w krainie wiecznej młodości. Sny o młodości, o minionych wiekach... o młodości, która przeminęła wraz z nimi. Ale męŜczyzna nie musi wyglądać staro, nie wtedy, gdy wszędzie wokół było pod dostatkiem krwi. Kobieta takŜe nie musi wyglądać staro, skoro o tym mowa. Sny o Vavarze i jej zamczysku - jej pięknym klasztorze - i o hordzie stworów, które hodowała w Palataki, trzymając je dla siebie i odmawiając mu do nich dostępu. Och Vavaro... ty niewdzięczna, zachłanna suko! Ile to juŜ stuleci zachowywałaś fałszywą „urodę „, swoje przesiąknięte kłamstwem hipnotyczne zdolności, aby przedłuŜyć swoje istnienie? To były niezliczone lata. I pozwoliłaś, aby w ciągu tego czasu twój metamorfizm całkowicie zanikł. NieuŜywany uległ atrofnjak zwyrodniały mięsień i stał się zupełnie bezuŜyteczny. A teraz, jak głupia, sama znalazłaś się w pułapce, w tym zamku na brzegu obcego oceanu! Ale ja, Nephran Malinari, nie dam się złapać w pułapkę, gdy oni... gdy oni przybędą...
- C-c-co? - Malinari nagle się obudził. - Co!? Usiadł na swym posłaniu tak gwałtownie, Ŝe zrzucił swą towarzyszkę na gołe deski podłogi.
- Co? Co się stało? - I ona obudziła się nagle, leŜąc nago na podłodze i otworzywszy szeroko oczy, patrzyła na Malinariego, jakby go zobaczyła dopiero teraz. Ale o ile poprzedniego wieczoru - gdy „wyratował” siostrę Annę z rąk jej niedoszłych prześladowców, czyli dawnych sióstr zakonnych - wydawał się osobliwie przystojny, o tyle teraz widać było, Ŝe Malinari jest niewątpliwie Wampyrem! Jego długie włosy, zaczesane nad uszami, lśniły czernią? owijając się wokół ramion niby peleryna. Wysokie czoło nu ło niebieskoszarą barwę, podobnie jak całe jego ciało. Oczy płonęły szkarłatem - jak sama krew - a skręcone nozdrza rozszerzały się, kiedy węszył w powietrzu jak ogar ze złego snu, czy raczej jak wielki nietoperz. Ale bardziej przeraŜające niŜ wszystkie te anomalie razem wzięte były jego potworne szczęki rozdziawione jakby w oczekiwaniu na pojawienie się kogoś. - Zbyt szybko! - warknął, a jego głos zadudnił jak lawina. - Oni są tutaj - znaleźli mnie - zbyt szybko! - Co? Co takiego? - Siostra Anna zasłoniła dłonią usta. - Czy to Vavara... to znaczy Matka PrzełoŜona? Usłyszała nas? Czy mnie ukaŜe za popełnione grzechy? - Wydała stłumiony okrzyk, zdając sobie sprawę ze swej nagości i widząc wielkie zasinienia na piersiach i udach oraz brązowe ślady spermy Malinariego zaschnięte na jej włosach łonowych i przyklejone do brzucha. Do tej chwili myślała, Ŝe to tylko sen, koszmarny sen! Malinari usłyszał jej okrzyk i jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jej obecności. - Co? - mruknął, krzywiąc się na jej widok. - Vavara? Nie, to nie Vavara, ty tchórzliwa świnio! To coś gorszego - o wiele gorszego - niŜ Vavara. - Co ja zrobiłam? - wyszeptała Anna, próbując dygocącymi dłońmi zakryć zasinienia na swoim ciele. - Ja... ja pamiętam, jak siostry złapały mnie w pułapkę w mojej celi. Nie chciałam ich wpuścić, ale obiecały, Ŝe nie zrobią mi Ŝadnej krzywdy. Chciały tylko porozmawiać, powiedzieć mi o swoim planie. Byłam ostatnia... wytrwałam najdłuŜej i moja niewinność miała kluczowe znaczenie dla ich... dla ich planu... - Ich „plan” polegał na tym, aby cię wykorzystać - powiedział gniewnie Malinari, którego wygląd stopniowo stawał się normalny, po tym jak otrząsnął się z szoku gwałtownego przebudzenia. Wstał płynnym ruchem, chwycił ją pod ramię i podniósł w górę. - Uratowałem cię przed zmarnowaniem, to wszystko. Kiedy wziąłem cię po raz pierwszy, byłaś tak ciasna jak otwór, który pozostaje po wyrwaniu ogonka owocu - i to było dobre. Ale szczerze mówiąc, nie wiem, która z twoich dziurek odpowiadała mi najbardziej. Ustami Potrafisz operować całkiem dobrze, zwłaszcza jak na nowicjuszkę. - I wyszczerzył zęby w
wilczym uśmiechu, a Anna zobaczyła rozszczepiony język wijący się w jego przepastnej gardzieli. Ale co on właściwie mówił? Coś o jej ustach? Oblizała spieczone wargi i poczuła... ten smak! Siostra Anna stała przeraŜona, drŜąc na całym ciele. Próbowała zakryć swoją nagość, swe nieodwracalnie skalane ciało, swą duszę... jeŜeli jeszcze ją miała. Ale była bardzo słaba. I czuła dziwny ból, w tych częściach ciała, które... które zawsze... Otworzyła usta, aby wykrzyczeć swój protest, ale Malinari jedną dłonią złapał ją za gardło, a drugą zasłonił usta. - Bądź cicho! - syknął. - Bo naprawdę cię usłyszy. Chcę, Ŝeby dalej spała, jeŜeli jeszcze się nie obudziła. Ubieraj się, zarzuć na siebie ten worek z kapturem, aby zakryć swe „grzeszne” ciało. Ale przyjemnie było pogrzeszyć, co? Masz szczęście, mała Anno, Ŝe wziął cię pan obdarzony prawdziwym ciałem, a nie te zdziry zabawiające się drewnianymi kutasami! - Nagle puścił ją i odepchnął od siebie. Anna dygotała tak mocno, Ŝe ledwo zdołała załoŜyć habit, ale w końcu zdołała to uczynić i powiedziała: - Muszę do niej pójść, do Vavary, i pokajać się z powodu tego, co zrobiłam. Ja... - Nie zrobisz nic takiego - powiedział Malinari, teraz juŜ zupełnie „ludzki”. A kiedy odwróciła ze wstydem twarz, rozkazał: - Spójrz na mnie! Spójrz na mnie teraz! - Nie mogła się sprzeciwić, bo trzymał w dłoniach jej głowę, ale teraz delikatniej niŜ poprzednio. - Wiesz, dlaczego myślałaś, Ŝe to sen? - zapytał. Zdołała tylko lekko pokręcić głową. - Bo kiedy byłem w tobie, kazałem ci zapomnieć. A teraz mówię ci to ponownie. Zapomnij, Ŝe byliśmy połączeni i Ŝe czułaś w sobie moje nabrzmiałe ciało i wnikające w twe ciało moje zimne nasienie. Nic takiego... nic tak obrzydliwego nigdy ci się nie przydarzyło. Rozumiesz? Jesteś dziewicą. - Ale... te siniaki - szepnęła Anna, a oczy uciekły jej w głąb czaszki, gdy zimne jak lód dłonie ściskały jej skronie, a jego przeraŜająca siła wymazywała jej pamięć. - Upadłaś - powiedział. - Upadłaś na stromych schodach, kiedy uciekałaś przed tymi paskudnymi, lubieŜnymi kobietami. To wszystko, co pamiętasz. A jeśli Vavara albo ktokolwiek inny zapyta o mnie, powiesz, Ŝe mnie nie znasz, Ŝe znasz tylko dobrego ojca Maraliniego. No! A jeśli chodzi o to, Ŝe myślałaś, Ŝe to sen - to był sen! Znów ją puścił i po chwili oczy Anny odzyskały przytomny wyraz. Zamrugała, gwałtownie wciągnęła powietrze i powiedziała:
- Dla-dlaczego jestem tutaj? - Podniosłem cię, moja droga - odparł - kiedy upadłaś. - Tak - wyszeptała. - Upadłam... na schodach. - Właśnie - powiedział Malinari. - Ale masz tylko parę siniaków i tyle. Teraz musisz iść, bo jest wieczór i klasztor wkrótce zbudzi się ze snu. Boję się, Ŝe ludzie zaczną gadać, jeśli cię tutaj znajdą, a Vavara z pewnością się o tym dowie. - Inne siostry... - Gwałtownie zadygotała. - Unikaj ich - powiedział - Ŝeby nie zaczęły cię gonić, bo wtedy mogłabyś znowu upaść. A teraz wyjdź stąd. - I otworzywszy drzwi, wypchnął ją na zewnątrz... Malinari szybko się ubrał, po czym stanął na środku celi i wysłał swe sondy. Panował zupełny spokój. Zakonnice spały w swych celach albo powoli zaczynały się budzić. A Vavara w drugiej wieŜy... jej zaklęcie wciąŜ działało. Cudowne połączenie dobroci, miłosierdzia i cnoty - wszystko to, o czym w istocie miała tak niewiele pojęcia, przyciągało sondę Malinariego tak silnie, iŜ prawie uwierzył, Ŝe to prawda... jednak on wiedział lepiej. Ha! W kaŜdym razie ta suka wciąŜ spała. Tak, Vavara spała, ale co z tymi, którzy go szpiegowali i sprawili, Ŝe się tak gwałtownie obudził? Dach wieŜy będzie znakomitym punktem obserwacyjnym. Stanąwszy koło ściany, gdzie nie mógł go dosięgnąć Ŝaden zabłąkany promień słońca, rozsunął cięŜkie zasłony jednego z okien. Ale słońce juŜ zaszło i panował zmierzch. Dobrze. Opuścił swój mały pokój, wspiął się po schodach do klapy prowadzącej na dach i wyszedł na zewnątrz. Tak, to był doskonały punkt obserwacyjny i będzie jeszcze lepszą platformą startową, kiedy nadejdzie właściwy czas. Kiedy Malinari przybrał swą wampirzą postać, unosząc twarz do góry i węsząc w nocnym powietrzu, był pewien, Ŝe ten czas nadejdzie juŜ wkrótce. Powietrze wypełniały piski nietoperzy. Były niesłyszalne dla innych, ale wydawały się coś mówić do Malinariego. Szkoda, Ŝe nie rozumiał ich języka. Ach, gdyby to była Kraina Gwiazd, te istoty byłyby jego pobratymcami. Dziesięć tysięcy oczu i wszystkie penetrowałyby noc na jego rozkaz! Ale wzrok jest tylko jednym ze zmysłów i to całkiem przyziemnym. Malinari znał sygnatury niektórych umysłów - miał taką pamięć, Ŝe nigdy ich nie zapominał - znał takŜe mentalny wzór pewnej grupy umysłów, które jak sądził, wytrąciły go ze snu. Ale z drugiej strony wiedział teŜ, Ŝe jest równie podatny na koszmary co zwykli ludzie, z tym Ŝe jego koszmary były stokroć gorsze. Oznaczało to, Ŝe było moŜliwe, iŜ właśnie śnił jakiś koszmar;
Ŝe w rzeczywistości jego osłon nie musnęły sondy potencjalnych intruzów, potencjalnych zabójców. Ale musiał mieć absolutną pewność, bo od tego zaleŜało jego i śmienie... ... A takŜe unicestwienie Vavary, tej niewdzięcznej suki. Na zachodzie stopniowo niknące promienie słońca jeszcze było widać nad dalekimi wzgórzami. Tam Malinari skierował swoją uwagę najpierw. ZmruŜył oczy, aby się odgrodzić od ostatnich śladów złotej poświaty, ale słońce juŜ naprawdę zaszło i szybko zbliŜała się noc. Noc - jego pora - gdy zdolności Malinariego były o wiele potęŜniejsze, niŜ mogli podejrzewać ziemscy esperzy. A tam, na zachodzie... pozostały nikłe ślady w psychicznym eterze. Cicho warknął, a jego skupienie było tak wielkie, Ŝe włosy uniosły mu się w górę jak naelektryzowane, oddzielił od siebie rozmaite „zapachy”, rozszyfrowując charakterystyczną sygnaturę grupy ludzi znanych jako... ...Wydział E! Byli tutaj! Naprawdę go odnaleźli! I oczywiście odnaleźli takŜe Vavare. Nawet przeciwności losu mają swoje dobre strony. W tym wypadku wiedział, przeciw czemu występuje, a Vavara nie. Nie wiedziała nawet, Ŝe tutaj są - i nie dowie się, jeŜeli Malinari jej tego nie powie. Ale nie moŜna było zaprzeczyć świadectwu spotęgowanych wampirzych zmysłów, owych ostrzegawczych „zapachów” unoszących się w eterze, które wciąŜ przenikały jego umysł. Kobieta imieniem Liz (rosnące zdolności - powinna była zginąć w ruinach Xanadu, a mimo to w jakiś niewyjaśniony sposób teraz była tutaj). I ten przeklęty lokalizator z umysłem jak magnes, niby wilk z Krainy Gwiazd depcący po piętach swym ofiarom; Malinari o mały włos przez niego nie zginął! To były podstawowe elementy, jakie wykryła jego sonda, ale wcale nie jedyne. Nie, bo byli tam jeszcze inni, których zdolności były trudniejsze do określenia. Na przykład Trask. Jedyny „zapach”, jaki zostawił, nosił piętno odrazy - do niego, do Malinariego! I Malinari wiedział dlaczego. To z powodu Zek, telepatki, którą napotkał i zabił w Rumunii, kiedy przybył do tego świata. Znała wszystkie sekrety tych ludzi, tego Wydziału E, i gdyby zdołał wyciągnąć z niej więcej, zanim ją zabił... Ale teraz było juŜ za późno, Ŝeby płakać nad rozlaną krwią i pięknym kobiecym ciałem. Zek była kobietą Traska i Trask pragnął zemsty, co w świetle filozofii Malinariego było zupełnie naturalne. Ale jeśli chodzi o zdolności tego Traska (bo wszyscy ci ludzie posiadali jakieś wyjątkowe zdolności), jak dotąd pozostawały tajemnicą. Malinari odczytał coś niecoś na ten temat w umyśle Zek, kiedy objąwszy dłońmi jej głowę, wysysał zawarte w niej informacje, to miało coś wspólnego z prawdą. Ale co mogły dać tego rodzaju zdolności
wobec doświadczenia lorda Wampyrów? JeŜeli ktoś moŜe mówić tylko prawdę albo ją rozpoznawać, jak moŜe liczyć na to, Ŝe pokona Ojca Oszustów? Nie będzie Ŝadnej wspólnej płaszczyzny tam, gdzie wszystko jest nieprawdą! I jeszcze nie narodził się taki wampir, który by mówił prawdę. Takie rozumowanie stanowiło zabawę słowną, którą Malinari uprawiał z sobą samym, moŜe po to, aby się uspokoić... I był tam jeszcze jeden, wysoki i chudy jak tyka, którego umysł wydawał się szczególnie dziwaczny. Malinari dotknął go wtedy, w Xanadu, ale tylko przelotnie. Faktycznie dokonał przeglądu całej grupy, ale poniewaŜ w owym czasie był zajęty przygotowywaniem się do ucieczki, prawie nie było okazji, Ŝeby zbadać cokolwiek dokładniej. Jeśli chodzi o tego wysokiego - tak zwanego „prekognity” - jego umysł przypominał otwartą księgę, ale jednocześnie byłjakniezapisana karta! Wyglądało na to, Ŝe jego umysł mieścił niewiele wspomnień, które Malinari mógłby wykraść - jedynie jego obecne, przelotne myśli - jak gdyby robił miejsce dla przyszłości, wymazując przeszłość, albo jak gdyby czas biegł dla niego w przeciwnym kierunku! W sposób oczywisty pamiętał zdarzenia z przeszłości, ale umysł miał zogniskowany na przyszłości. Niewątpliwie bardzo osobliwy umysł i jeszcze bardziej osobliwe zdolności. I znów Malinari musiał zadać sobie pytanie: jaki moŜna mieć poŜytek z tak niepewnych zdolności? JeŜeli przyszłość jest tak pokrętna i opiera się wszelkim próbom zrozumienia, jak moŜna ją wykorzystać? Wszyscy ci ludzie, ci ezoteryczni obrońcy swego świata, byli członkami tego Wydziału E. Liz, telepatka, jak przed nią Zek. Chung, ze swym „radarem”. Trask, który znał „prawdę” - ale którego moŜna było wprowadzić w błąd, jeśli się dysponowało odpowiednimi zdolnościami - oraz prekognita, który prawie nie wierzył w swoje zdolności! A więc ta czwórka, ale ilu jeszcze poza tym? Bo byli jeszcze inni, Malinari wiedział to na pewno. Tak przynajmniej wyczytał w umyśle Zek, zanim ją uśmiercił. Tej grupie, która była tutaj niedawno i niedaleko stąd, towarzyszyła jeszcze co najmniej jedna osoba. Jej sygnatura była bardzo słaba i poprzednio mu nieznana - a przynajmniej Malinari nie był w stanie jej oddzielić od innych - a mimo to w jakiś szczególny sposób znajoma. Gdyby się znajdował w Krainie Słońca, zaryzykowałby przypuszczenie, a nawet poszedłby o zakład, Ŝe to był Cygan! Tyle by się domyślił, a moŜe nawet i to, gdzie się ukrywa. Ale to nie była Kraina Słońca... Wreszcie był jeszcze jeden, który teraz był nieobecny, a którego sygnaturę Malinari pamiętał z Xanadu. Pamiętał ją... ale dziś wieczorem nie był w stanie jej wykryć. Ale podczas
gdy Liz była rozkwitającą mentalistką, obiecującą niemałe moŜliwości, tamten, imieniem Jake - którego wezwała przeraŜona, kiedy znalazła się w ogrodzie grzybów, pod Kopułą Rozkoszy - posiadał potęŜną moc, bardzo wyraźnie zaznaczoną obecność w psychicznym eterze! Malinari pamiętał, jak Liz uwięziona w podziemnym Xanadu wołała o pomoc; Ŝałosne wołanie, wysyłane w psychiczny eter w beznadziejnej sytuacji. Ponadto pamiętał, jak triumfował, wysyłając jej taką wiadomość: O nie, mała złodziejko myśli. Teraz nikt ci nie moŜe pomóc. Zamierzałaś wykorzystać swój mentalizm przeciwko mnie, ale Malinari uŜył go przeciwko tobie! Skłamałem Benowi Traskowi - to co niemoŜliwe, stalo się moŜliwe! - i zlokalizowałem, a potem zgubiłem waszego lokalizatora. A jeśli chodzi o waszego wspaniałego prekognitę, zagłada w przyszłość, ale popełnia pomyłki, bo śmierć i zniszczenie, które przewidział w Xanadu, nie było moim, lecz waszym udziałem. Teraz wołasz Jake‘a - moŜe to twój kochanek? - ale gdzie on jest? Cha, cha, cha! To była jego ostatnia wiadomość dla niej, zanim musiał się skoncentrować na pracy, jaką miał do wykonania: całkowitego zniszczenia Wydziału E. Ale wówczas utrzymywał albo udawał, Ŝe wie o tych ludziach znacznie więcej, niŜ naprawdę wiedział. I pomimo swych zdolności telepatycznych i doświadczenia, dotąd tylko raz się natknął na umysł o takiej sygnaturze, jak w wypadku Jake’a - prawdziwym wirze ezoterycznych liczb, symboli i wzorów - a miało to miejsce w Krainie Słońca i Krainie Gwiazd. Tak, Malinari pamiętał go aŜ za dobrze. Jego imię - jego nienawistne imię - brzmiało Nathan i stanowił on prawdziwą plagę wszelkich poczynań Malinariego. Jego i Vavary, a nawet Szwarta. JeŜeli znajdowali się tutaj podobni do Nathana i jeŜeli Wydział E miał ich w swoich szeregach... co wtedy? I Malinari znowu zaczął się zastanawiać nad ucieczką tych wytrwałych ludzi z płonącego Xanadu i wszystkich pułapek, jakie na nich zastawił. Jak to się stało? To nie powinno się było zdarzyć. Liz nigdy nie powinna się była wydostać z rąk straŜnika ogrodu, a jeśli chodzi o bombę, którą podłoŜył w windzie i która zniszczyła jego zamczysko, powinna była uśmiercić co najmniej dwóch z nich, w tym ich przywódcę, Bena Traska. A mimo to wszyscy przeŜyli, doznając tylko bardzo niewielkich obraŜeń. Malinari wiedział to na pewno. Szybując w górze, kiedy ratował się ucieczką, widział ich Ŝywych w ogrodach Xanadu. Ale nawet i wtedy byli w ogromnym niebezpieczeństwie, otoczeni przez morze ognia, jakim stało się całe Xanadu. Jednak i stamtąd zdołali się wymknąć, czego dowodziła ich obecność w tym miejscu.
Nathan i Jake... jeden i ten sam? Nie, nigdy. Pierwszy urodził się w Krainie Słońca i jego psychiczna aura niewątpliwie wskazywała na Cygana. I równie niewątpliwie Jake pochodził z Ziemi, z tego świata, jego aura bowiem - choć miał z nią kontakt nader krótko mówiła o miastach, nauce i zaawansowanej cywilizacji, w przeciwieństwie do lasów, wędrownego trybu Ŝycia i prostodusznej „niewinności” nomadów z Krainy Słońca. Zatem nie ten sam, ale taki sam. Dwóch tego samego rodzaju? Wydawało się to prawdopodobne. Pojawiali się i znikali w mgnieniu oka, będąc w stanie uciec w cudowny sposób. I ta sygnatura nieustannie mutujących, niezrozumiałych liczb. A moŜe były czymś więcej niŜ tylko sygnaturą? Być moŜe stanowiły moc samą w sobie. Na razie niezrozumiałe dla Malinariego - ale któŜ moŜe wiedzieć, co moŜe przynieść przyszłość? Gdyby ten Jake kiedykolwiek wpadł w ręce Malinariego (albo gdyby został zwabiony), co wtedy? I jakie byłyby perspektywy dla rodzaju ludzkiego w tym czy w jakimkolwiek innym świecie, gdyby Nephran Malinari przejął kontrolę nad zdolnościami takiego człowieka? - Malinari? Oparł się niepewnie o mur, podskoczywszy na dźwięk jej głosu i instynktownie uszczelnił osłony umysłu. Nie Ŝeby mentalizm Vavary dorównywał jego własnemu, ale Malinari wiedział, jak zdradzieckie były niektóre jego myśli i jak mogły go zdradzić. - Co jest grane? - powiedziała słodkim głosem, kiedy zwrócił ku niej swą twarz. Masz nieczyste sumienie? Vavara była rozpromieniona, tak samo jak poprzedniego wieczoru, kiedy razem jedli obiad. I chociaŜ Malinari wiedział, Ŝe to tylko pozory - i pomimo jego wcześniejszych ekscesów z Anną, kiedy wielokrotnie ją gwałcił w ciągu minionej nocy, ale na tyle ostroŜnie, aby jej nie uszkodzić - wciąŜ chciał posiąść Vavarę... i od razu o tym zapomnieć. Mogła wykończyć kaŜdego męŜczyznę, a potem, kiedy leŜał wyczerpany.. ...W starej Krainie Gwiazd, obrzydliwe samice pewnego gatunku pająka miały podobne zwyczaje. Ich niewielkich rozmiarów partnerów znajdowano potem wysuszonych na wiór, nędzne szczątki uwięzione w sieci ich potwornych kochanek. Pytanie Vavary było prowokacją; zbierając myśli, Malinari uśmiechnął się cierpko i odparł: - Nieczyste? Oczywiście i nie zamierzam temu zaprzeczać. W końcu jestem Wampyrem! Podobnie jak ty. Ale nieczyste sumienie? Na pewno nie, bo trzeba w ogóle mieć sumienie! - A mimo to podskoczyłeś, kiedy się odezwałam - powiedziała, podchodząc bliŜej. Wzruszył ramionami i odparł:
- Bo nie spodziewałem się, Ŝe ktoś będzie na nogach tak wcześnie po zachodzie słońca. Widzisz tę poświatę na zachodzie? Słońce ledwie zaszło. - To wydaje się oczywiste - powiedziała. - Wiem o tym i w przeciwnym razie by mnie tutaj nie było - ani ciebie. Ale ty wcześnie wstajesz, Malinari. - (Czy w jej głosie zabrzmiała jakaś dziwna nuta? Jakiś cień podejrzenia?). Znów wzruszył ramionami - wyczuł jej sondę - i dodatkowo uszczelnił osłony. - Miałem niespokojne sny - oznajmił. - Ja takŜe - powiedziała. - Wygląda na to, Ŝe część tego, co mi opowiadałeś - o swoich niepowodzeniach w Australii i ludziach, którzy cię wygnali z twego zamczyska - bardzo źle na mnie podziałały. Czy uwierzysz, Ŝe śniło mi się, Ŝe są tutaj? - Naprawdę? - Malinari udał zaskoczenie. - Tak! I te sny miały taki charakter, Ŝe pomimo obserwatorów, których mam w portach, dziś wieczorem wyślę kilka moich kobiet, aby przeczesały teren wokół klasztoru. Sondy Vavary stały się teraz bardziej agresywne i Malinari miał tego dość. - Miejmy nadzieję, Ŝe coś znajdą - burknął i skierował się do otwartej klapy. Vavara szybko zastąpiła mu drogę, mówiąc: - Ale czy nie widzisz w tym wszystkim nic osobliwego? I nie uwaŜasz, Ŝe to bardzo dziwne - a w świetle moich snów nawet podejrzane - Ŝe stoisz tutaj o zmierzchu, jesteś nie w sosie i lustrujesz teren wokół klasztoru? - Nie w sosie? - Uniósł brwi. - Lustruję teren? O lady... - O nie! - warknęła Vavara, nagle pochylając się w jego stronę, a jej maska zaczęła pękać. Uczyniła to celowo - jak przypuszczał, dla efektu - i po chwili jej piękne oczy zapłonęły szkarłatem, zakipiały krwią, a skórzaste nozdrza uniosły się w górę, węsząc. - Nie jestem lady, lordzie Malinari, i nigdy więcej nie zwracaj się do mnie w ten sposób. Wiem aŜ za dobrze, czym jestem, i wiem, czym ty jesteś! Kiedy śnię o zdradzie i budzę się, szukając odpowiedzi, po czym widzę cię tutaj, na dachu, jak wysyłasz swe sondy w noc... czyŜ nie jest zrozumiałe, Ŝe zadaję sobie pytanie: po co? - Zdrada? - Pochylił się nad nią, walcząc z własnym gniewem spowodowanym jej słowami i spojrzał prosto w jej płonące oczy swymi szkarłatnymi oczyma. - Zdradzić ciebie Vavaro? Ani myślą, ani uczynkiem! Jak w ogóle moŜesz tak myśleć? O co mnie właściwie oskarŜasz? Jak beze mnie dałabyś sobie radę na tej wyspie, w tym klasztorze? Gdzie byś zasiała swe nasienie? JeŜeli ktoś został tutaj zdradzony, to ja sam, Nephran Malinari, którego cięŜko zarobione pieniądze posłuŜyły do zakupu mrocznego Palataki, w którym hodujesz swoje stwory - i zabraniasz mi do nich dostępu!
Wydawało się, Ŝe Vavara prawie nie słyszy jego słów, podeszła bowiem jeszcze bliŜej, węsząc uwaŜnie swym zawiniętym nosem. - Ty pachniesz - mruknęła, a jej pierwotny wygląd niemal całkowicie zniknął, Teraz widać było tylko pomarszczoną wiedźmę, ale tak silną, jak trzech męŜczyzn, z chropawą skórą, pazurami i zębami jak noŜe. - Pachniesz seksem - bez wątpienia uŜywałeś sobie zjedna z moich kobiet - i kłamstwem. I jeszcze... strachem? Ty się mnie boisz, Malinari? Nie, myślę, Ŝe nie, chociaŜ powinieneś! Więc czego się boisz? MoŜe czegoś tam, w głębi nocy, co wyczułeś swym osławionym mentalizmem? Zamiast odpowiedzi mógł jednym uderzeniem roztrzaskać jej nos albo wybić zakrzywione zęby, ale Vavara zrzuciła z ramion szal i zobaczył, Ŝe ma na dłoni rękawicę bojową. Była to „damska” rękawica bojowa, nieco gorzej wyposaŜona niŜ „męska” i przeznaczona raczej do zadawania niezbyt głębokich ran niŜ do rozdzierania wroga na kawałki, ale przeciwko nieuzbrojonemu męŜczyźnie była równie niebezpieczna. Malinari nie był tchórzem, ale nie był teŜ głupcem. Cofając się, skłamał: - Nic nie wyczułem w nocy! Ale czy to dziwne, Ŝe przeszukuję otoczenie? Czy nie robiłabyś tego samego, gdyby to ciebie wyrzucano, zmuszano do opuszczenia tego miejsca? Muszę zaplanować swoją trasę. Była zaskoczona. - Zaplanować trasę? - CzyŜ nie tego chciałaś? - powiedział. - śeby się mnie pozbyć? CzyŜ nie powiedziałaś mi tego prosto w oczy? Ale wyraz twojej twarzy jest aŜ nadto oczywisty i podobnie twoje nastawienie. I nie potrzebuję uŜywać swego „osławionego” mentalizmu, aby to wyczytać. Zrobiła krok w tył, wycofała swe sondy i szybko skontrolowała własne osłony. - Ale... - Więc się mnie pozbędziesz - przerwał. - Opuszczam klasztor dziś w nocy. - Dziś w nocy? - Vavara znów zaczęła przypominać normalną kobietę, podniosła szal i w jego fałdach ukryła rękawicę bojową. - Ja... ja nie miałam pojęcia. Nic nie mówiłeś. - Nie było o czym mówić. Chcesz, Ŝebym wyjechał, więc wyjadę. śałuję tylko, Ŝe nasza dawna „przyjaźń” tak mało dla ciebie znaczy, Ŝe za wszystko, co dla ciebie uczyniłem, nic nie dostałem w zamian. - Masz na myśli to, co jest w Palataki? - Właśnie. I... twoje kobiety. - Ha! - prychnęła i teraz znów była piękną kobietą; oczywiście był to tylko pozór. Jesteś zwykłym złodziejem, Malinari. Bierzesz i dopiero wtedy prosisz mnie o pozwolenie! - Aleja prosiłem - odparł. - To znaczy zanim wziąłem.
- Prosiłeś i nie zgodziłam się. Raz - wtedy z Sarą - wystarczyło. - Więc juŜ do tego doszło - westchnął Malinari. - Nasze drogi rozchodzą się. - Tak, i tak będzie lepiej dla nas obojga - odpowiedziała Vavara. - Ty i ja - i to, co się nazywa Szwart - im dalej od siebie jesteśmy, tym lepiej. Bo jak sam powiedziałeś przed chwilą, jesteśmy przecieŜ Wampyrami. - Po czym zmieniając temat: - Co chcesz ze sobą zabrać? - Nie przyniosłem nic - wzruszył ramionami - i nic nie zabiorę. Mam pieniądze w wielu walutach... i znajdę jakieś miejsce w Bułgarii albo w Rumunii. Nieruchomości w Rumunii są tanie, a język zbliŜony do naszego. Poza tym dotarły do mnie pogłoski o zniszczonych starych zamczyskach, wysoko w górach, które potrzebują pana. - Więc zaczniesz od nowa? - Nie mam innego wyjścia - odpowiedział. - A jak się stąd wydostaniesz? - W Krassos jest mnóstwo statków do wynajęcia - dalej kłamał Malinari. - Mogę zapłacić za przeprawę... albo nie, zaleŜnie od nastroju. Ale nie martw się o siebie, nie pozostawię za sobą Ŝadnych śladów. I tak miałaś spore kłopoty. Będę podróŜował nocą, a odpoczywał w ciągu dnia. To jedyny sposób. - A nie niepokoi cię to, Ŝe tak bardzo cię wyprzedziłam i Szwart przypuszczalnie takŜe? - Vavara skrzywiła się, była zaskoczona nagłym obrotem zdarzeń. - Ten świat jest duŜy - odparł - i zamieszkały przez Ŝyczliwych i łatwowiernych głupców. Jak dobrze pójdzie, mogę nawet znaleźć drugiego Jethra Manchestera. - Jednak mimo wszystko skrzek rozwija się powoli - powiedziała złośliwie. - I nie masz środków. śadnego doświadczonego porucznika z zarodnikami czy nawet pijawką, którego mógłbyś wykorzystać jako zaczyn nowych stworów. Jeszcze zanim na dobre zaczniesz działać, ta wyspa i okolice Morza Śródziemnego będą naleŜeć do mnie, a Anglia i Francja do Szwarta. Nasz początkowe plany zupełnie się rozsypały i teraz sama muszę ułoŜyć jakiś plan. Na pewno zdajesz sobie sprawę, Ŝe od tej chwili będziesz zdany na samego siebie. - To wszystko prawda - powiedział Malinari - i oczywiście zdaję sobie z tego sprawę. Ale o ile reszta tego świata walczy z twoją zarazą, o tyle moja będzie się rozwijać niezauwaŜona. Więc w końcu będzie tak, jak było zawsze: zadziała dobór naturalny i przetrwają najlepiej przystosowani. - Najlepiej przystosowani? - Vavara uniosła brodę i uśmiechnęła się do niego promiennie. - To znaczy ja!
- To się okaŜe - powiedział Malinari. - Ale teraz muszę cię przeprosić. Wynoszę się za godzinę. - Kiedy niechętnie odsunęła się na bok, zszedł z dachu... Ze swego pokoju w wieŜy Malinari sięgnął myślą, szukając siostry Anny. Znalazł jej sygnaturę i skierował do niej takie oto słowa: - JeŜeli jesteś gdzieś na zewnątrz - z dala od tej złowrogie istoty i jej zakonu zła przyjdź do mnie. Ja, ojciec Maralini, opuszczam to miejsce dziś w nocy. I spośród wszystkich grzesznych kobiet znajdujących się za murami tego klasztoru ty jedna jesteś warta uratowania. Słyszysz mnie, Anno? Jeśli tak, przyjdź do mnie. Oczywiście go usłyszała i przyszła natychmiast. Wiedział, kiedy znalazła się przy drzwiach i szybko wciągnąwszy ją do środka, powiedział: - Anno, moja droga, znasz drogę do Palataki? Kiwnęła głową i wydała stłumiony okrzyk, gdy połoŜył swe zimne ręce na jej głowie. - Czekaj na mnie na bocznej drodze w miejscu, gdzie zaczyna się piąć do góry, do Małego Pałacu - rozkazał. - Spotkamy się tam o północy. Ale trzymaj się w cieniu i nie podchodź zbyt blisko. Vavara ma tam męŜczyznę, który mógłby cię skrzywdzić. - Tak - powiedziała Anna, a jej oczy uciekły w głąb czaszki, tak Ŝe było widać tylko białka... białka i odrobinę Ŝółci, którą wszczepił jej Malinari, kiedy ją uwiódł; moŜna było nawet dostrzec kilka szkarłatnych plamek. Widząc to, Malinari wiedział, Ŝe Anna jest juŜ jego niewolnicą i Ŝe jego siła nie uległa osłabieniu. - Potrafisz to zrobić? - Lekko nią potrząsnął, wytrącając ze stanu osłupienia, wywołanego paraliŜującym działaniem jego dłoni. - Potrafisz się stąd wydostać i niezauwaŜona dotrzeć do Palataki? To jakieś pięć czy sześć mil stąd. - Potrafię - westchnęła. - To będzie łatwe. Vavara kazała mi pełnić wartę dzisiejszej nocy, więc mogę się wymknąć bez trudności. - Doskonale! Kiedy jej oczy znów odzyskały normalny wygląd, zamrugała i powiedziała: - Ale ojcze, myślałam, Ŝe mnie tutaj wezwałeś... w innym celu? - Przysunąwszy się bliŜej, otarła się o niego, a Malinari poczuł dotyk jej sztywniejących sutek pod zgrzebnym habitem. I ten chytry uśmieszek na jej twarzy! To był taki szelmowski uśmiech i teraz wiedział juŜ na pewno, Ŝe jego siła jest taka jak dawniej i Ŝe Anna juŜ jest albo wkrótce będzie wampirem! - Och nie - powiedział, lekko popychając ją w stronę drzwi. - Nie teraz, bo zaraz muszę ruszać. MoŜe później, w Palataki. I jeszcze jedno, Anno, nie nazywaj mnie ojcem. Odtąd nazywaj mnie panem. Rozumiesz?
- Tak, panie - westchnęła wychodząc i znikła w mrocznych korytarzach klasztoru...
Około 20.30, kiedy Malinari szedł na zachód nadbrzeŜną drogą wiodącą do Skala Astris, usłyszał ryk silnika i zszedł na pobocze porośnięte suchym zielskiem. Samochód Vavary zatrzymał się obok, okno otworzyło się i na zewnątrz wyjrzała prowadząca pojazd zakapturzona zakonnica. - O co chodzi? - zapytał Malinari, rozpoznając bladoŜółty blask jej oczu. Była to jedna z niewolnic Vavary. - Pani widziała, jak wychodzisz - powiedziała - a poniewaŜ wysłała nas do miasta, pomyślała, Ŝe moŜemy cię podwieźć. - Nie pragnę Ŝadnych przysług od twojej pani - powiedział Malinari. - Ale ona nalega - powiedziała druga zakonnica. - Powiedziała, Ŝe powinnyśmy... Ŝe powinnyśmy się upewnić, Ŝe nic ci nie grozi i... - I Ŝe opuszczę jej terytorium, prawda? - warknął Malinari. - ...i Ŝe będziesz jej wdzięczny... za okazaną troskę - dokończyła zakonnica. Malinari obnaŜył zęby i zaczął się odwracać, ale po namyśle ponownie zwrócił się w ich stronę. PoniewaŜ było rzeczą oczywistą, Ŝe Vavara nie spocznie, dopóki się nie upewni, Ŝe się go pozbyła na dobre - i poniewaŜ odpowiadało mu, aby ta suka zyskała fałszywe poczucie bezpieczeństwa - przyjęcie zaproponowanej przysługi będzie działało na jego korzyść. - Wasza pani... jest bardzo łaskawa - powiedział. - Droga do Skala Astris jest długa i nie mam pewności, czy znajdę tam taksówkę. Poza tym poniewaŜ nie chcę zwracać na siebie uwagi, idąc tą drogą... Tylne drzwi samochodu otworzyły się. Malinari wskoczył do środka i pojazd bez dalszej zwłoki ruszył do Krassos. Zakapturzone kobiety siedzące z przodu - niegdyś poślubione Bogu, a teraz tej wiedźmie - nie obejrzały się ani razu. Być moŜe się go bały. Faktycznie Malinari był tego pewien... ... ale podejrzewał, Ŝe Vavary bały się o wiele bardziej... Wysadziły go w ciemnej, opustoszałej alei, na peryferiach miasta i przystąpiły do pełnienia swych „obowiązków”. W drodze do Krassos Malinari zajrzał do ich umysłów, wiedział więc, dokąd jadą: miały zmienić swe „koleŜanki” obserwujące przyjazdy kolejnych promów, z których ostatni właśnie wszedł do portu. Chcąc dać im czas, aby znikły mu z oczu, poszedł nadmorskim bulwarem w kierunku portu, aŜ znalazł tawernę z wolnymi miejscami na górze, skąd mógł patrzeć na główną drogę miasta. Zamówił czerwone wino, po czym usiadł,
słuchając kojącej muzyki buzuki i przyglądając się wirującej tancerce wykonującej taniec brzucha na ekranie telewizora zawieszonego nad barem. Odbiór był bardzo kiepski, a postać na ekranie na zmianę pojawiała się i znikała, co przypominało efekt stroboskopowy. Malinari nie patrzył na to zbyt długo, bo dostał bólu głowy, a poza tym starał się obserwować drogę. Ale fakt, Ŝe znajdował się tak blisko centrum miasta - tak blisko ludzi - miał swoje minusy. Mógł ich słyszeć. Mógł słyszeć ich myśli. I zdając sobie sprawę ze związanego z tym niebezpieczeństwa, starał się ich nie słuchać. Działało to przez jakiś czas, ale potem... Przyjąwszy moŜliwie najbardziej ludzką postać, Malinari nie wyróŜniał się spośród otoczenia; mógł być Włochem, Francuzem czy nawet Grekiem. Przytłumione niebieskie oświetlenie tawerny skrywało jego bladość, a długie, opadające na ramiona włosy były w modzie i tylko na skroniach były spryskane lakierem, aby ukryć końce jego duŜych, mięsistych uszu. To mogło go zdradzić, ale właściwie jako kogo? Cudzoziemca o zdeformowanych uszach? Praktycznie rzecz biorąc, poza siedzącym w pojedynkę Malinarim, w lokalu był tylko jeden samotny turysta, który rozkoszował się chłodem wieczoru po kolejnym upalnym dniu. Jego nos miał trochę dziwny kształt, był jakiś spłaszczony, jak gdyby natura wepchnęła go zbyt głęboko. Poza tym tawerna była w trzech czwartych pusta i Ŝaden z gości nie zwrócił na niego specjalnej uwagi... ...Być moŜe z powodu jego oczu. Jeśli ktoś przyglądał mu się ciekawie albo zbyt długo, Malinari kierował na niego spojrzenie swych czarnych jak noc, ale zarazem dziwnie błyszczących oczu. I wtedy, pomimo wyprasowanych na kant spodni, wypastowanych butów, jedwabnej koszuli i modnej marynarki - pomimo tych wszelkich atrybutów cywilizacji ujawniało się w nim coś pierwotnego, coś z wielkiego drapieŜnika. I ktokolwiek na niego spojrzał, wyczuwał niebezpieczeństwo i szybko odwracał wzrok. Dzięki temu mógł się łatwo odizolować od otoczenia, to znaczy fizycznie, bo jeśli chodzi o umysł... Wielki Wampir, lord Nephran Malinari, Malinari Umysł! Nie nadano mu tego przydomku bez powodu. Ten umysł był jego błogosławieństwem i zarazem przekleństwem. Tak było nadal, ale teraz najczęściej był przekleństwem. Jego talent działał na jego niekorzyść. A dzisiaj, tu i teraz... ...Słyszał ich.
Ich głosy w jego głowie. Ich niezliczone myśli - przepełnione Ŝądzą, zachłannością i złośliwością, krwawe i pełne nienawiści - zupełnie jakby się znów znalazł w Krainie Gwiazd w czasie krwawych wojen toczonych przez wampiry, kiedy to doznał wielkiej poraŜki i został wygnany na północ! Faktycznie Malinariemu wydawało się, Ŝe jedyna istotna róŜnica między Wampyrami a rodzajem ludzkim - oprócz siły fizycznej - polegała na tym, Ŝe Wielkie Wampiry akceptowały targające nimi potęŜne namiętności i dawały im upust, natomiast istoty ludzkie starały się je zagłuszyć, udając, Ŝe nie istnieją. Ale one istniały, istniały! Wskutek tego ludzie byli doskonałymi Ŝywicielami. Musiało tak być, bo inaczej nie byłoby Wampyrów! I wszystkie ich głosy rozbrzmiewające w jego głowie wnikały mu do umysłu! Te trzy obrośnięte tłuszczem grubasy, które siedziały koło baru i gapiły się na tancerkę w telewizorze. Jeden z nich myślał: - JakŜe bym chciał tam być. Wydupczyłbym ją, obmacał cycki i... i wylizał jej słodką cipkę! Drugi z nich, chwiejąc się na nogach, poszedł do toalety, gdzie zaczął się onanizować. I nie był w stanie myśleć o niczym innym jak o swym pulsującym członku. Trzeci po prostu siedział ze zwiotczałym członkiem, pragnąc, rozpaczliwie pragnąc! Ale poniewaŜ pragnienie nie pomagało, w głębi duszy wyobraŜał sobie, jak podchodzi do owej tancerki z noŜem i przecinają, patrosząc jak rybę. Nie tylko tę tancerkę, ale kaŜdą kobietę - biedny, pieprzony impotent! Były to ich myśli - ich, a nie Malinariego - ale wszystkie one i jeszcze setki innych atakowały jego umysł. Krzyki i szepty mieszały się ze sobą, tworząc mentalny zgiełk. To było po prostu nie do wytrzymania! Nie do wytrzymania!! Słysząc cichy odgłos tłuczonego szkła, zdał sobie sprawę, Ŝe ścisnął szklankę tak mocno, Ŝe pękła. Był to bardzo zły - a nawet złowieszczy - znak, który stanowił ostrzeŜenie, Ŝe jego dawne kłopoty zaczynają powracać. Ale nie mógł na to pozwolić, nie dzisiaj. Odepchnąwszy pękniętą szklankę na drugi koniec stołu, siedział drŜąc i patrząc, jak wycieka z niej czerwone wino. To rozlane wino przypomniało mu krew, czerwoną krew tych tłuściochów przy barze i na ulicy i w mieście, i we wszystkich miastach całego świata! Kiedy nagle pojawił się przed nim barman, stawiając na stole nową szklankę, Malinari omal nie zerwał się na równe nogi i nie złapał go, i... i nie wiedział, co mogłoby się zdarzyć potem! Ale widząc jego błyszczące oczy, barman cofnął się i juŜ nie wrócił. Nie wrócił teŜ
potem, kiedy Malinari wychodził - nawet nie przyniósł rachunku - taki przeŜył wstrząs, kiedy spojrzał w płonące oczy Malinariego...
A Malinari wziął się w garść. Dusząc się i drŜąc, i próbując ustawić swe mentalne osłony tak, aby odbijały wszystkie sygnały z zewnątrz, powoli wrócił do siebie. Ekran telewizora był teraz pusty, tancerka zniknęła, a wpadające do środka nocne powietrze niosło przyjemny chłód, który pozwolił ochłonąć Malinariemu i jego rozgorączkowanemu umysłowi. Ledwo zdąŜył. Bo na dole czarna limuzyna Vavary właśnie jechała nadmorskim bulwarem na wschód, kierując się w stronę klasztoru, a Malinari był w takim stanie umysłu, Ŝe łatwo mógł ją przegapić. Ale teraz juŜ czuł się lepiej i czas było ruszać w drogę. Barmana nigdzie nie było widać. PoniewaŜ Malinariego nie obchodziło, czy zapłaci za wino, czy nie, po prostu wstał, zszedł na dół i wyszedł na drogę, po czym zatrzymał pierwszą przejeŜdŜającą taksówkę. Na zegarze umieszczonym na desce rozdzielczej pojazdu było Parę minut przed dziesiątą, więc nie było juŜ czasu do stracenia. Malinari pojechał drogą z powrotem w kierunku Skala Astris. A dokładniej w kierunku Palataki...Nieco ponad godzinę wcześniej porucznik Vavary, Zarakis Mocksthrall, stał w cieniu niszczejącego Małego Pałacu i patrzył na rozproszone światełka domów i wstęgę drogi biegnącej daleko w dole. Tawerny, które jeszcze niedawno były otwarte, teraz zamknięto, a ostatnia łódź rybacka, podskakując na falach, kierowała się w stronę portu. Na zachodzie migotały światła leŜących wzdłuŜ brzegu Portos, Peskari i Sotiry, stopniowo niknąc w oddali, a jasny półksięŜyc odbijał się srebrzyście w powierzchni morza. Jeśli nie liczyć sporadycznych odgłosów przejeŜdŜających samochodów transportowych, panowała cisza. Teraz trzeba było obejść zarośnięte ogrody Palataki, sprawdzić, czy w pobliŜu nie ma Ŝadnych intruzów, i upewnić się, czy w małym sanktuarium Vavary pali się świeca. Zarakis wiedział, Ŝe to była zachcianka jego pani - swoisty Ŝart - aby trzymać tam zapaloną świecę, w ten sposób drwiła z wszelkich symboli wiary, tak jak postać, którą przybrała, stanowiła drwinę z prawdziwej urody i kobiecości. Bo dla Vavary nigdy nie zapalono takiej świecy, ani w Krainie Gwiazd, ani gdziekolwiek indziej, aŜ do teraz... chociaŜ była to świeca wytopiona z tłuszczu zmarłych, której specyficzny „aromat” lubiła wdychać.
A Zarakis, który był porucznikiem, a więc czymś więcej niŜ zwykłym niewolnikiem, zadrŜał. Nazwała go „Mocksthrall”, tak jak wszystkich swoich niewolników, a on zaakceptował bez szemrania swoją pozycję jako pierwszego porucznika, zresztą obecnie jedynego, jako jeszcze jedną drwinę Vavary. Bo Ŝycie Zarakisa, czy raczej jego nieśmierć, samo w sobie było drwiną. Ale tak czy owak to było znacznie lepsze niŜ prawdziwa śmierć... Zarakis pomyślał, Ŝe to dziwna noc, kiedy szedł znajomymi ścieŜkami wokół ogrodu, a sącząca się z ziemi mgła owijała mu się wokół kostek. Powietrze było dziwnie nieruchome, jak gdyby pełne oczekiwania albo naładowane energią nadchodzącej burzy... co rzeczywiście mogło mieć miejsce. Bo delikatny wiaterek znad morza przyniósł trochę chłodu i wydawało się, Ŝe to dziwne lato wreszcie się kończy. Ale kiedy Zarakis zbliŜył się do małego sanktuarium, gdzie świeca zamigotała i zgasła - co to było! Czyjaś obecność, tu, w Palataki!? Zarakis nagle zatrzymał się, stał bez ruchu i węszył. Pozwalając, by jego wampirze zmysły w pełni rozwinęły swoją aktywność, wstrzymał oddech i czekał, co wykryją. Gdzieś niedaleko Ŝałośnie pohukiwała sowa i ten dźwięk brzmiał jak spadające krople złota w nieruchomym powietrzu. Nieruchomym, bo teraz nawet ów delikatny wiaterek zupełnie ustał. Jednak... ...nikogo tam nie było, chyba Ŝe poruszał sięjeszcze ostroŜniej niŜ Zarakis! Kiedy zapalił nową świecę i postawił ją w oknie sanktuarium, migocącą w mroku nocy, przypomniał sobie, co mu powiedziała Vavara ledwie godzinę wcześniej: Ŝe tej nocy ma być szczególnie czujny i pełnić swe obowiązki jak nigdy dotąd. Nie powiedziała wyraźnie, o co chodzi, ale była w złym nastroju i Zarakis wiedział, Ŝe w takich chwilach lepiej jej o nic nie pytać. Mogła wtedy porządnie zwymyślać, a jeśli to nie wystarczyło, miała jeszcze inne narzędzia do dyspozycji! Najlepiej nie mieć takich myśli, bo nigdy nie moŜna mieć pewności, czy... - Zarakis! - głos Vavary, który odezwał się w jego głowie, przeciął jego myśli jak nóŜ! Zmroziło go ze strachu i zastanawiał się, czy słuchała. Wprawdzie mentalizm nie był jej mocną stroną, ale jeśli była gdzieś blisko i odpowiednio się skupiła... a noc była taka spokojna! - Zarakis, gdzie jesteś? - Jej słodki głos przywoływał go, ale moŜna było takŜe w nim wyczuć cierpką nutę, która była niby dysonans w psychicznym eterze. Musi go szpiegować, aby się upewnić, czy wykonuje swoje zadania zgodnie z jej instrukcjami. Co? Po tylu latach słuŜby nadal mu nie ufa? Ale nie, nie - tak nie myślał - nie wolno mu było tak myśleć, musiał wziąć się w garść i odpowiedzieć na jej wezwanie.
- Pani, jestem tutaj - powiedział na głos, prawie szeptem, ale wiedział, Ŝe i tak go usłyszy. - Jestem w ogrodach, koło marmurowego sanktuarium. Świeca pali się i wszystko jest w porządku. Ale gdzie... gdzie jesteś, pani? - Czekam na ciebie - odparła Vavara - koło wejścia do Małego Pałacu. Pośpiesz się. - Tak jest - wybełkotał. - JuŜ idę. Ale co się stało? Kiedy byłaś tutaj wcześniej, wydawało mi się, Ŝe - aŜ boję się to powiedzieć - byłaś nie w sosie. Co cię niepokoi, pani? Przez chwilę panowała cisza i Zarakis pomyślał, Ŝe moŜe powiedział za duŜo, ale po chwili odezwała się znowu. - Byłam nie w sosie - powiedziała - bo mi cię brakowało Zarakis, i dlatego teraz przynoszę ci drobny dowód mego szacunku. A moŜe raczej powinnam powiedzieć: smakowity kąsek? Smakowity kąsek? Prawdziwa rzadkość! Bardzo dziwne! I jej głos... czy było w nim coś innego niŜ zwykle? A moŜe był to wpływ tej dziwnej nocy, tej osobliwej atmosfery, jaka panowała wokół? Zarakis znalazł się teraz w ciemnym wejściu, ale gdzie była Vavara? - Gdzie jesteś, pani? - spytał. - Nie widzę cię. - Och, ty guzdrało! - Łajała go, ale w jej głosie nie było gniewu. - Zmęczyło mnie czekanie na ciebie i zeszłam do komory rozrodczej. Idź tam. Jest tu coś, co musisz zobaczyć. - A ten smakowity kąsek? - Wydawała się być w tak dobrym nastroju, Ŝe ośmielił się zadać to pytanie. - Jest tu ze mną! - powiedziała Vavara. I Zarakis przyśpieszył kroku...
Droga na dół, do podziemi, których ściany pokrywały smugi nitrytu - a potem przez zawiłe korytarze wykute w podłoŜu skalnym prowadzące do dawnej kopalni - była zdradziecka i pełna pułapek, ale Zarakis znał ją jak własną kieszeń. Od dnia gdy jego pani kupiła Palataki, do jego zadań naleŜało patrolowanie terenów pałacu, samej budowli oraz podziemnego labiryntu tuneli, szybów i naturalnych jaskiń. Te ostatnie zostały wydrąŜone przez morze, na wiele stuleci przed tym, jak aktywność sejsmiczna na obszarze Morza Śródziemnego spowodowała wypiętrzenie skał, tworząc wzniesienie, na którym potem zbudowano Palataki; w takiej właśnie jaskini znajdowała się komora rozrodcza Vavary. Kiedy Zarakis wynurzył się z tunelu prowadzącego do jaskini, spodziewając się tam zastać swoją panią, a takŜe ów „smakowity kąsek”, jaki mu obiecała, przypuszczalnie jedną z zakonnic - jedną z młodszych zakonnic, miał nadzieję Zarakis - nie spodziewał się, Ŝe
zastanie jaskinię pustą, poza owym okropieństwem pełzającym po podłodze i napęczniałymi grzybami gotowymi do uwolnienia śmiercionośnych zarodników. Ale w rzeczywistości jaskinia nie była zupełnie pusta, co stało się oczywiste w chwilę później, gdy z głębokiego cienia, tuŜ za plecami Zarakisa, wyłonił się lord Nephran Malinari i ścisnął mu dłońmi głowę. Stało się to błyskawicznie. Zarakis otworzył usta do krzyku, ale krzyknąć nie zdołał. Uczynił ruch, aby się uwolnić w uścisku, ale był unieruchomiony na dobre. A kiedy opadł na kolana, Malinari go na chwilę puścił, zaszedł z przodu i ponownie ścisnął za głowę. - Ach! Achhh! Smakowity kąsek? - wycharczał Zarakis. Bo pomijając przeŜyty szok, taka była jego ostatnia przytomna myśl, zanim Malinari chwycił go za głowę. - M-m-mój smakowity kąsek? Następnie jego ciałem wstrząsnęły konwulsyjne drgawki, jakby w wyniku poraŜenia prądem elektrycznym, i gwałtownie szarpnął głową, była to całkowicie odruchowa reakcja na działania Malinariego. - Nie, nie! - powiedział Malinari. - Nie ruszaj się, Ŝebym nie musiał ci zadać jeszcze większego bólu. - I wcisnąwszy swe półpłynne palce głęboko w uszy Zarakisa - rozgarniając kosteczki słuchowe, młoteczek i kowadełko i na koniec docierając aŜ do mózgu ofiary powiedział: - Jeśli chodzi o twój smakowity kąsek, niestety, to nie była prawda. Nie ma go tutaj. Przynajmniej ja nie mam nic takiego dla ciebie. Ale moŜe ty masz coś dla mnie? Przekonajmy się. Po czym zaśmiał się i ciągnął: - Ale to nie ja cię okłamałem, tylko twoja pani, tak przynajmniej myślałeś. Bo podczas gdy hipnotyczne zdolności Vavary pozwalają jej stworzyć niemal doskonałą imitację urody, ja jestem w stanie stworzyć imitację samej Vavary! Nie, nie fizycznie, ale jej obraz w twoim umyśle! A teraz juŜ w moim umyśle. Przekształcone metamorficznie dłonie Malinariego obejmowały głowę Zarakisa jak fioletowa sieć - jak liście jakiejś mięsoŜernej rośliny - i wciąŜ zagłębiały się coraz bardziej w mózg jego ofiary, która otworzyła usta w niemym krzyku. Krew z uszkodzonych uszu Zarakisa sączyła mu się Po szyi, wsiąkała w kołnierzyk, podczas gdy ciśnienie, które rozsadzało mu mózg, sprawiło, Ŝe oczy wyszły mu na wierzch.....AŜ Malinari kciukami teraz długimi i cienkimi jak ołówek - odepchnął je na bok i wniknął w głąb krwawiących oczodołów, aŜeby dokładniej wyssać wspomnienia Zarakisa.
- Tego, co słyszałeś, tego, co widziałeś, i tego, co wiesz - mruczał Malinari. - Tego szukam. - Urk!... Agh! - zagulgotał Zarakis, a jego ciało znowu przebiegły drgawki. Ale lodowate dłonie Malinariego wkrótce zdołały nad tym zapanować i Wielki Wampir rzekł: - O nie! Nie próbuj odpowiedzieć. Nie potrzebuję fizycznych odpowiedzi. Wszystkie odpowiedzi tkwią w twojej głowie. Wszystkie sekretne miejsca, jakie odkryłeś w tym podziemnym labiryncie, gdzie w razie potrzeby moŜna się doskonale ukryć. Przejścia, które prowadzą na zewnątrz, które trzymałeś w tajemnicy nawet przed Vavarą. Miejsce, gdzie stoi jej łódź, i jak się tam dostać. Gdzie się znajduje skład paliwa, i jak go uŜywać. Wszystkie te informacje przepływały z umysłu Zarakisa do umysłu Malinariego. Ale Malinari nie wysysał wszystkich jego wspomnień, jego wiedzy, nie chciał go bowiem zabić. W końcu był wampirem - porucznikiem, który mógł awansować i kiedyś zostać Wampyrem i było bardzo trudno uśmiercić go w ten sposób. Nawet pozbawiona trzech czwartych zawartości umysłu jego wampiryczna istota będzie walczyć i nici zmutowanego DNA mogą pewnego dnia przekształcić się w pijawkę. - No dobrze - mruknął Malinari, wyciągając umazane krwią dłonie, które znów powróciły do normalnej postaci. - Teraz odpocznij i Ŝyj dalej. Jeśli twoja pani wyśle do ciebie z klasztoru swe sondy, chcę, aby była w stanie odczytać twoją sygnaturę i mogła się przekonać, Ŝe wszystko jest w porządku... choć tak nie jest. Po czym zaciągnął śliniącego się porucznika z powrotem do tunelu, a następnie do pokrytej pajęczynami wnęki, gdzie oparł jego bezwładne ciało o ścianę, zanim pewnym krokiem ruszył korytarzami labiryntu, jakby się tutaj urodził (albo przynajmniej mieszkał przez długi czas), aby odnaleźć łódź Vavary. Kiedy przechodził przez komorę rozrodczą, protoplazmatyczne okropieństwo po omacku wyciągnęło swe macki, jakby chciało go pochwycić. I choć było pozbawione umysłu, Malinari cisnął w jego stronę myśl: - Precz! Nie jestem dla ciebie! Uznając jego władzę, okropieństwo natychmiast się cofnęło, jak osmalona ogniem dłoń, a Malinari z szyderczym uśmieszkiem ruszył dalej, nie zwracając uwagi na miaŜdŜone pod stopami muchomory... XVII Jake Cutter - Rekonesans Trzy dni wcześniej, we czwartek wieczorem.
- Dlaczego Marsylia? - zaciekawił się Korath. - Co tani będziesz robił? - Muszę mieć czas do namysłu - bąknął pod nosem Jake, jak ktoś, komu przeszkodzono, co w pewnym sensie było prawdą, idąc miejskim bulwarem. - Czas, aby odpocząć i parę rzeczy przemyśleć. Sytuacja uległa zmianie i muszę sobie to wszystko poukładać. - Oczywiście mówił uŜywając mowy umarłych; wystarczyło to pomyśleć, ale było mu łatwiej, kiedy mówił na głos, jakby prowadził rozmowę z prawdziwą, idącą obok osobą. - Prawdziwą - powiedział tamten - choć bezcielesną. Ale osobą idącą obok ciebie? Nie, chyba Ŝe masz na myśli to, Ŝe nasza droga jest wspólna. Niestety nasze przeznaczenie nie. - Nasze przeznaczenie? - Jake słuchał go jednym uchem. - Moim przeznaczeniem powiedział Korath z goryczą - kiedy to wszystko się skończy, będzie wilgotny i ponury zbiornik ściekowy. A twoim... cokolwiek zapragniesz. To niesprawiedliwe, nie sądzisz? - Takie jest Ŝycie - powiedział Jake, wzruszając ramionami i mając nadzieję, Ŝe wampir zamilknie i pozwoli mu spokojnie się zastanowić, jak ma postąpić w zmienionej sytuacji. - Nie - powiedział tamten - nie mogę się z tym zgodzić. To nie jest Ŝycie, tylko śmierć. I moŜesz mi wierzyć, Jake, Ŝe te dwie rzeczy nie mają ze sobą nic wspólnego! - Tak jak ty i ja - powiedział Jake. - Oprócz twego umysłu - przypomniał mu Korath. - Z którego moŜesz mnie za chwilę wyrzucić. Twój umysł, Jake, to jedyne wraŜliwe miejsce w całym moim, przeraŜająco pustym świecie. To jedyne miejsce, gdzie mogę dotykać, słyszeć, widzieć, a nawet czuć, ale tylko to, co ty czujesz. - Więc zamiast bez przerwy jęczeć - odparł Jake - spróbuj zrobić najlepszy uŜytek z tego, co masz, kiedy jeszcze jesteś w stanie to uczynić. - PoniewaŜ nie jest to najlepsze, co mogę mieć... albo co ty moŜesz mieć - oto dlaczego. - Znowu to samo! - powiedział Jake, przechodząc przez ulicę i zmierzając do banku, gdzie zobaczył bankomat. - Muszę otworzyć umysł, opuścić osłony i prosić cię, abyś zechciał łaskawie wejść do środka, tak? - Teraz potrafił trafniej odczytać zamiary tamtego, a takŜe jego motywy. - Tak - natychmiast odpowiedział Korath. - Od tej chwili - albo do chwili, gdy zrealizujemy nasze cele - powinniśmy działać i reagować jak jeden mąŜ. Będziemy jak bliźniacze kółka, których tryby ściśle się zazębiają. Nie będziesz juŜ musiał mnie wzywać w chwilach zagroŜenia, bo będę o tym wiedział! Będę na miejscu, doradzając ci i pomagając, a nawet cię chroniąc. Natychmiast będę znał twoje potrzeby, a wszystkie moje instynkty będą na
twoje usługi! I moŜliwe, Ŝe z czasem - pod warunkiem Ŝe będę cię wspomagał w twych trudach - sam opanujesz wzory Harry ‘ego Keogha. Wówczas w końcu staniesz się prawdziwym Nekroskopem! - JeŜeli będę chciał nim zostać - powiedział Jake. - A wcale nie jestem tego pewien. Kryje się za tym coś więcej, więcej niŜ powiedział mi Trask i jego ludzie. Nawet gdy coś mi mówili, miałem wraŜenie, Ŝe to, czego nie mówili, jest o wiele gorsze! Więc kiedy to wszystko się skończy - kiedy się wszystkiego dowiem - moŜliwe, Ŝe będę miał na to jeszcze mniejszą ochotę niŜ teraz. A teraz wygląda na to, Ŝe zamieniłem Harry’ego Keogha na ciebie i jeŜeli rzeczywiście tak jest... zostałem okradziony! A jeśli chodzi o twoje „instynkty”, o czym właściwie mówisz? O swych wampirzych instynktach? W takim razie nie jestem zainteresowany. - Ach! - powiedział Korath. - Źle się wyraziłem. Powiedzmy więc, Ŝe miałem na myśli swe spotęgowane zmysły. Bo skoro nasze umysły są tak nierozerwalnie ze sobą związane, odziedziczysz moje nadzwyczajne zdolności postrzegania. Twój węch będzie jak węch wilka, zyskasz słuch nietoperza i oczy kota. Jaką cenę będzie wtedy miało Ŝycie Luigiego Castellana i jego takzwanych „Ŝołnierz)’ „? Ha! Będą mieli naprawdę niewielkie szanse przeciwko komuś takiemu jak ty... i ja... jak my. - Ale jest kilka zmysłów, które chyba pominąłeś - powiedział Jake. - Na przykład zmysł smaku. A ja osobiście lubię mięso dobrze wysmaŜone. Następnie zmysł dotyku. Kiedy dotykam kobietę, chcę mieć wraŜenie, Ŝe jest podniecona a nie zmroŜona. I chcę, Ŝeby drŜała z rozkoszy, a nie z przeraŜenia. - Pokręcił głową. - Nie ma mowy, Korath. I jeszcze coś. Nie bardzo mi się podoba pomysł, Ŝe odziedziczę cokolwiek po tobie. Spójrzmy prawdzie w oczy: juŜ zostałem obdarowany czymś, o co nie prosiłem. A jeśli chodzi o to, Ŝe mam być „nierozerwalnie związany”, to pierwsze słowo nie bardzo mi się podoba. Stąd wniosek, Ŝe znów znaleźliśmy się w punkcie wyjścia, więc o tym zapomnij. - Ba! - powiedział tamten. - Myślę, Ŝe jeszcze się opamiętasz. Była 16.30 i bank zamykano. Widząc automatyczną kasę, Jake sięgnął po portfel i poszukał karty kredytowej. Jednak jej nie miał i automat był dla niego bezuŜyteczny. Nie miał teŜ właściwie gotówki, bo przez ostatnie trzy czy cztery tygodnie Wydział E zaspokajał wszystkie jego potrzeby. Teraz takŜe załatwiliby mu toŜsamość i wszystko, czego by potrzebował, gdyby z nimi pozostał. I gdyby wiedział, Ŝe to, co łączyło go z Nataszą - co jak sądził, łączyło go z nią - nie było prawdziwe... Ale teraz znalazł się na zewnątrz i nie wydawało się prawdopodobne, aby do nich powrócił. Zresztą nie mógł, dopóki to wszystko się nie skończy. Bo tak jak powiedział
Nataszy, nie chodziło tylko o nią, to nie była jedynie zemsta za to, co uczynili jej i jemu samemu, lecz coś w jego wnętrzu, co pchało go naprzód. Coś, co zaczął ktoś inny, a on musiał dokończyć. To właśnie go niepokoiło, coś się zmieniło, a zarazem pozostało takie samo... Zastanawiał się, co porabia Liz i czy za nim tęskni. - Prawdopodobnie - powiedział Korath. - Czy ci nie radziłem, Ŝebyś został w Wydziale E i najpierw uporał się z ich problemami - oraz z moim? - Wiesz, o czym myślę? - mruknął Jake. - Nie dość Ŝe siedzisz w mojej głowie i muszę stale mieć cię na oku, to jeszcze jest Liz... ale nie mówmy o niej. Nawet nie myślmy. - Ale to były twoje myśli, Jake, nie moje! - powiedział Korath. - Myślisz, Ŝe chciałbym to jakoś wykorzystać? Wcale nie. Sam pomysł budzi moją odrazę! Nawet bowiem wampir jakim kiedyś byłem - ma swój honor... - Doprawdy? - powiedział Jake. - Słyszałem o honorze wśród złodziei. Ale muszę powiedzieć, Ŝe twój rodzaj cieszy się bardzo złą sławą. - W Ŝyciu albo nieśmierci, tak, muszę się z tobą zgodzić - powiedział Korath. - Ale po prawdziwej śmierci? Nawet wampir moŜe wyrzec się swoich przekonań. - Nie według Harry’ego Keogha. - Ba! Kryje się za tym coś więcej! - Na przykład? - Nie potrafię powiedzieć - odparł Korath. - Wie to Ogromna Większość, ale oni nie chcą ze mną rozmawiać. A poza tym jest to, co mówiłeś o Wydziale E, oni takŜe unikają tego tematu... Nie dokończył, ale coś, co powiedział, utkwiło Jake’owi w głowie. - Jak twoje osłony? - zapytał. - Co? - Korath wydawał się zaskoczony zmianą tematu. - Moje osłony? Rzecz jasna są w porządku. Wampiry zawsze były mistrzami w chronieniu swych umysłów. - Doskonale - powiedział Jake. - Więc odtąd osłaniaj swoje myśli przed Ogromną Większością i kieruj ich prosto do mnie. PoniewaŜ zmarli nie chcą mieć z tobą nic wspólnego, przyszło mi do głowy, Ŝe ty takŜe moŜesz mieszać mi szyki. - Ty się mnie wstydzisz! - Skoro tak twierdzisz... - powiedział Jake. - Ha! - parsknął tamten z oburzeniem. Ale Jake juŜ myślał o czym innym. - Gotówka - mruknął. - Muszę się gdzieś zatrzymać, a hotele nie są tanie. - Więc ty teŜ nie masz Ŝadnych przyjaciół? - zapytał złośliwie Korath.
- Mam albo miałem paru - odparł Jake. - To prawdopodobnie jest takŜe odpowiedzią na twoje poprzednie pytanie. I właśnie dlatego tutaj wróciłem, bo mam przyjaciół w Marsylii. Tu, w Nicei, a nawet w Anglii... ale kiedy się nad tym zastanawiam, nie chciałbym ich w to mieszać. Tak czy owak bank zaraz się zamyka i ludzie zaczynają mi się przyglądać. Więc chodźmy stąd. - Ale niezbyt daleko - powiedział Korath. - Co? - Potrzebujesz pieniędzy, prawda? A gdzie moŜesz je zdobyć, jak nie w banku? Jake pomyślał o tym przez chwilę, zamrugał i powiedział- Chcesz powiedzieć, Ŝe powinienem uŜyć Kontinuum Móbiusa, Ŝeby...? - Właśnie - przerwał mu zniecierpliwiony Korath. - po niezwykle przydatne narzędzie, Jake. Znacznie bardziej niŜ sam klucz. Ale mam wraŜenie, Ŝe musisz się jeszcze wiele nauczyć - jak na, hm, bezwzględnego mordercę. W istocie jesteś niewiniątkiem! Więc dlaczego po prostu nie przejdziesz na drugą stronę ulicy i nie siądziesz na chwilę w tym ogródku kolo kawiarni? Będziesz mógł stamtąd obserwować ostatnich ludzi wychodzących z banku, a ja tymczasem zorganizuję małą dywersję. - Dywersję? - Tak - wyjaśnił Korath - poniewaŜ nikt nie powinien widzieć, Ŝe obserwujesz bank, zastanawiam się, czy... od czasu do czasu nie mógłbyś spojrzeć gdzie indziej? Na przykład popatrz na te małe Francuzeczki. Sposób, w jaki siedzą, krzyŜując nogi - wilgotne i ciepłe w kusych spódniczkach. CzyŜ nie jest to podniecający widok? Nie znajdziesz nic takiego w całej Krainie Gwiazd! Gdyby powiedział to ktoś inny, Jake mógłby się roześmiać. Ale lubieŜny głos Koratha, przypominający gulgot albo pochrząkiwanie świni, wydawał się wydobywać z jakiejś pełnej obrzydliwości studni. Kiedy Jake usiadł pod parasolem w kawiarnianym ogródku naprzeciw banku, starał się nie patrzeć na te Francuzki, a Korath przez chwilę siedział cicho...
Podziemia banku były inne, niŜ Jake się spodziewał. Przypominały rosyjskie matrioszki: „niemoŜliwe do pokonania’ drzwi, potem kolejne drzwi i tak dalej. Ale były to wszystko drzwi, których konstruktorzy nie przewidzieli istnienia Kontinuum Móbiusa i mieli się nigdy nie dowiedzieć, co się tam wydarzyło. Z drugiej strony przewidzieli moŜliwość wtargnięcia złodziei i od chwili gdy Jake zmaterializował się w obszarze strzeŜonym, rozdzwoniły się wszystkie urządzenia alarmowe. Wtedy zaczął działać szybko, w ciągu kilku sekund „przekraczając” kolejne drzwi.
W najgłębszym skarbcu Jake znalazł to, czego szukał: torby z banknotami o róŜnych nominałach, starannie poukładane na metalowym stojaku z półkami. Nie był to Fort Knox nawet w przybliŜeniu - i było tam zaledwie kilka małych toreb. Ale w końcu Jake nie był prawdziwym złodziejem i nie zamierzał zwinąć duŜego szmalu. Wystarczyłoby mu kilka tysięcy franków, Ŝeby przeŜyć, aŜ... - AŜ do następnego razu? - Korath przerwał bieg myśli Jake’a i szybko wyjaśnił: - Kto wie? MoŜe takie wyprawy wejdą w zwyczaj? - A to by ci bardzo odpowiadało, prawda? - Jake mówił przez chustkę, którą zasłonił twarz, aby ją ukryć przed kamerami nadzorującymi, chwytając torbę z napisem PIĘĆDZIESIĄT TYSIĘCY FRANKÓW W SETKACH. - Chcesz, Ŝeby twoje „instynkty” przeszły na mnie? - OdłoŜył torbę i podniósł inną, w której - jak głosiła przywieszka - było dziesięć tysięcy franków w banknotach pięciofrankowych. - Coś w tym rodzaju - powiedział Korath. - Ale dlaczego wybrałeś mniejszą sumę? - Kiedy to wszystko zostanie załatwione, jeśli w ogóle - powiedział Jake - być moŜe zwrócę te pieniądze... a moŜe i nie. Bo nie muszę. To był mój bank, Korath! Nie, nie ten oddział, ale ten bank. I tak się składa, Ŝe na moim rachunku jest więcej, niŜ zamierzam zabrać. Więc faktycznie jest tak, jakbym podjął z mego rachunku pewną sumę. - Ba! - powiedział Korath, był wyraźnie zawiedziony. - Załatwione - powiedział Jake, otwierając torbę i wpychając pieniądze do kieszeni. Mam to, po co przyszedłem, więc moŜemy się zbierać. Ale Korath milczał, a dzwonki alarmowe nie przestawały dzwonić. - Korath? - powiedział Jake, zdając sobie sprawę z ponurej ciszy w swej głowie i zaczynając się pocić w dusznym skarbcu. - Czas się wynosić - powtórzył. Po krótkiej chwili przyszła odpowiedź. - Co by się z tobą stało - powiedział tamten - gdybym zapomniał wzoru Harry ‘ego Keogha i zostawił cię tutaj? Bo jest faktem, Jake, Ŝe wywoływanie tych liczb i symboli nie jest łatwą sztuką. W moim świecie mamy niewiele do czynienia z liczbami, matematyka jest zupełnie nieznaną nauką. Lord czy lady Wampy rów prowadzą rejestr swych niewolników i tyle. Ale jeśli chodzi o ułamki czy algebrę... A Cyganie nie są w tym o wiele lepsi. - To nie jest zabawne - powiedział Jake, pocąc się jeszcze bardziej. - Wpuściłeś mnie tutaj i moŜesz stąd wypuścić. Więc zrób to. Wywołaj te liczby, a ja zajmę się resztą. - Ale gdzie tu motywacja? - zastanawiał się Korath. - ja odwalam całą robotę, a ty zbierasz zyski? MoŜe nasz układ - to tak zwane „partnerstwo „- wcale nie jest takim dobrym pomysłem. Czuję się wykorzystywany, a te wszystkie nieustannie mutujące równania
sprawiają, Ŝe dostaję zawrotów głowy. Dlatego uwaŜam, Ŝe powinniśmy... renegocjować nasz układ. - Nie nadąŜam - powiedział Jake, choć doskonale rozumiał, o co chodzi. - Nie nadąŜasz? - powiedział tamten. - A ja nie muszę za tobą... podąŜać. Albo będziemy działać razem, jak równy z równym, albo wcale. - Znowu to samo? - Tak - powiedział Korath - ale to juŜ ostatni raz. Więc zdecyduj się, Jake, jak ma być. Jake słuchał jeszcze przez chwilę dzwonków alarmowych, pocąc się bez przerwy, po czym połoŜył na ziemi kilka toreb z pieniędzmi... i usiadł na nich. - Co robisz? - Korath był zaskoczony. - A jak myślisz? - odparł Jake. - Czekam na nich; kiedy przyjdą, wrzucą mnie do innego rodzaju klatki. A moŜe po prostu zastrzelą na miejscu. Spójrzmy prawdzie w oczy: zostałem złapany na gorącym uczynku. Dla mnie to juŜ koniec drogi. A dla ciebie - nie wiem - chyba powrót do tego zbiornika ściekowego, który tak lubisz. Tego, z którego cię wyciągnąłem. - O nie! - powiedział Korath i Jake wyczuł, jak tamten chytrze się uśmiecha. Załamiesz się, zanim się tu zjawią. - Nie ma mowy - powiedział Jake, podkładając dłonie pod głowę i opierając się o jedną z półek. - Więc niech to będzie koniec! - wrzasnął Korath, ale moŜna było wyczuć, Ŝe jest zdenerwowany. - Tak czy owak nie widzę dla nas Ŝadnej przyszłości. - Teraz policja jest juŜ pewno na terenie banku - powiedział Jake - i facet, który ma klucze, właśnie tu idzie. Za dziesięć minut otworzą ten skarbiec. JeŜeli mnie od razu nie zastrzelą, prawdopodobnie upomni się o mnie Wydział E. Wtedy będę musiał powiedzieć Traskowi o tobie, a on... no cóŜ, będzie miał do wyboru kilka opcji. - Na przykład? - W głosie Koratha wyraźnie było słychać niepokój. - Ma u siebie telepatów i kontakty z rozmaitymi psychiatrami. Prawdopodobnie spróbują dostać się do mego umysłu i wykurzyć cię stamtąd. Tego spróbują na początku. Ale cokolwiek mi zrobią, to będzie lepsze niŜ twoja obecność. Potem - nie wiem - moŜe lobotomia przedczołowa? Nawet to słowo brzmi nieprzyjeinnie, nieprawdaŜ? Będziesz częścią tego, co usuną. - Blefujesz! - Nie - powiedział Jake. - Mówię powaŜnie. Sprawdzasz moją wytrzymałość, a ja nie zamierzam się poddać.
- A jeśli Wydział E się o ciebie nie upomni? - Wówczas zgniję w więzieniu - powiedział Jake - a ciebie spotka to samo. Z tą róŜnicą, Ŝe wtedy dowiedzą się, kim jestem, co będzie oznaczało, Ŝe w przyszłości będzie mi trudniej poruszać się niepostrzeŜenie i będzie mnie łatwiej znaleźć i zabić. A kiedy umrę, ty umrzesz razem ze mną. Ben Trask pozwolił mi na chwilę oddechu, ale to się skończy i... Przerwał, przyłoŜył palec do warg i szepnął: - Co to było? - Co? O czym ty mówisz? - Jake wyczuł, jak Korath podskoczył. - Nic nie słyszałem. - To był szczęk otwieranego zamka zewnętrznych drzwi - powiedział Jake. - Nie słyszałeś tego, bo powoli podnoszę swoje zasłony - i stawkę. Idę o zakład, Ŝe nigdy nie grałeś w pokera, co, Korath? - Czekaj! - krzyknął Korath. - Jeśli to uczynisz - jeśli mi odetniesz dostęp - stracimy wszelki kontakt i nie będę w stanie... - Ocalić mojej skóry? - powiedział Jake. - Racja, nie będziesz w stanie tego zrobić. W ten sposób załoŜysz sobie pętlę na szyję. I kto teraz blefuje? - Dlaczego jesteś taki... taki uparty? - jęknął Korath. - Są przy drugich drzwiach - oznajmił Jake. - Więc lepiej się teraz poŜegnajmy. Kiedy całkowicie odetnę ci dostęp, będą juŜ tutaj. - Nie! Nie rób tego! Stop! - martwy wampir „krzyknął” w głowie Jake’a. A w chwilę potem, gdy Jake nie odpowiedział: - Cholera... cholera... cholera, wygrałeś! - Korath wyrzucił z siebie te słowa, jakby się nimi dławił i wściekle potrząsnął bezcielesną głową, zanim wreszcie się poddał. - Oczywiście miałeś rację, tylko cię sprawdzałem. Jake lekko opuścił osłony, wstał i powiedział: - Mówiłeś coś? A moŜe to był ktoś tam, na zewnątrz, kto właśnie otwiera ostatnie drzwi? - Masz - warknął Korath. - Oto wzór UŜyj go i wynośmy się stąd. I zanim drzwi skarbca się otworzyły, wirujące równania zaczęły się przesuwać na ekranie umysłu Jake’a, który wywołał własne drzwi i przeszedł na drugą stronę...
Jak dotąd Jake wcale nie był ekspertem w określaniu współrzędnych. Wynurzył się z Kontinuum Móbiusa na uczęszczanym nadmorskim bulwarze, na wschód od miasta, i to akurat na drodze pary dwojga młodych ludzi, którzy trzymając się za ręce, szli szerokim chodnikiem. Zanim zdąŜył otworzyć usta, aby wybąkać przeprosiny, młodzieniec przeprosił za swoją nieuwagę - najwyraźniej nie patrzył, gdzie idzie - a Jake umknął do sklepu, który,
jak wiedział, sprzedawał instrumenty optyczne wysokiej jakości, to miejsce było właśnie jego zamierzoną „stacją docelową”. Kupił lornetkę, znalazł zacienioną bramę i przeniósł się do ParyŜa. - Naprawdę musimy to wreszcie opanować - powiedział Korath. - Musimy być bardziej dyskretni, jeŜeli chodzi o to, jak i gdzie się pojawiamy. A nawiasem mówiąc, gdzie jesteśmy teraz? Trzymasz swój umysł na poły zamknięty i nigdy nie wiem nic na pewno. - Co ci da, jeśli będziesz to wiedział? - spytał Jake. - PrzecieŜ nie znasz tego świata. - I w tym tempie nigdy go nie poznam! - odparł Korath. - Przyznaję, Ŝe w tym skarbcu zachowałem się niewłaściwie, ale nie moŜesz mnie winić, Ŝe podjąłem tę próbę. Mimo to nie próbowałem cię wykorzystać, ale po prostu starałem się nam obu ułatwić drogę. Nie będę mógł ci pomóc, jeŜeli nie będę wiedział, co masz zamiar zrobić, a na pewno nie wtedy, gdy zamykasz przede mną swój umysł. - Tak właśnie robię. - W istocie - westchnął Korath. - To zmusza mnie do zadania jeszcze raz tego pytania: gdzie jesteśmy? - Jesteśmy w dzielnicy Saint-Germain-des-Pres, w stolicy Francji - powiedział Jake. W ParyŜu, w Dzielnicy Łacińskiej. Od czasu do czasu przyjeŜdŜałem tu z matką i wtedy zatrzymywaliśmy się w róŜnych sympatycznych hotelikach. - Ale dlaczego tutaj? - A dlaczego nie? Jedzenie jest dobre, a mnie tu nie znają. A poza tym co za róŜnica? MoŜemy się udać, gdzie nam się podoba. Po chwili milczenia Korath powiedział: - To mi się podoba. - Tak? - Powiedziałeś „my”. Zaczynasz o nas myśleć jak o zespole. - Jesteśmy zespołem, zgodnie z naszym początkowym porozumieniem - odpowiedział Jake. - Mógłbym nawet trochę opuścić moje osłony, gdybym mógł ci zaufać, Ŝe więcej nie wytniesz mi takiego numeru. - Masz na to moje słowo - powiedział Korath, starając się, aby zabrzmiało to szczerze. - To było zupełnie niepotrzebne. - Doskonale - powiedział Jake. - Moje zewnętrzne osłony są opuszczone. Ale natychmiast się zorientuję, jeŜeli spróbujesz zrobić chociaŜ krok dalej. W przeciwieństwie do banku mój wewnętrzny „skarbiec” to strefa zakazana! - Nareszcie zaczynamy do czegoś dochodzić - powiedział Korath. - Chyba zaczynasz się przyzwyczajać do tej sytuacji. To dobrze! Ale nie śpiesz się zanadto.
- To znaczy? - Obaj musimy przebyć długą drogę, zanim opanujemy tę umiejętność. Podczas gdy teraz mogę swobodnie czytać ci w myślach, widzieć to, co ty widzisz, i tak dalej, wciąŜ nie mogę kierować twoimi czynnościami fizycznymi. Gdybyś został zaatakowany, musiałbyś liczyć tylko na własne umiejętności. - To mi w zupełności odpowiada - stwierdził Jake. - Mieć °ic w swojej głowie, a pozwolić ci na kontrolowanie tego, co robię, to dwie róŜne rzeczy. PoniewaŜ muszę mieć dostęp do Kontinuum Móbiusa, muszę z tym Ŝyć. Po chwili milczenia przyszła odpowiedź. - Aleś ty uparty! - syknął Korath i zapanowała cisza...
Jake znalazł mały hotelik, zameldował się pod przybranym nazwiskiem i zapłacił za trzy noce z góry. Nie wiedział, czy będzie musiał zostać aŜ tak długo, ale lepiej być na to przygotowanym. Kiedy znalazł się w pokoju, wziął prysznic, połoŜył się na łóŜku z rękami pod głową, zablokował Korathowi dostęp do swego umysłu i próbował wszystko przemyśleć. Nie było to łatwe, bo myśli zakłócały mu obrazy dwóch kobiet. Jedną z nich była Natasza - ale jej obraz szybko niknął, kiedy rozwiewał go wiatr - a drugą Liz, i jej obraz był znacznie wyraźniejszy. Liz, słodka Liz... ale nie tak słodka, kiedy jej umysł był pochłonięty jakąś sprawą. OdwaŜna Liz. Twarda i prostolinijna. Długonoga i seksowna Liz... Wtedy Jake zdał sobie sprawę, Ŝe to było nie tyle zakłócenie, co część całego problemu; niezaleŜnie od tego, czy mu się uda, czy nie, teraz postrzegał Liz jako waŜny element swojej przyszłości. JeŜeli miał przed sobą jakąś przyszłość... Oczywiście istniała jakaś przyszłość - związana z Wydziałem E - jeŜeli dotychczas nie zaprzepaścił całkowicie swoich szans wskutek tej ucieczki, i to w kluczowym momencie operacji. Pamiętał, co mu powiedział Trask: Ŝe gdy Wydział E mu zaufa, stanie się jego domem, jego członkowie rodziną, wszystkim; a takŜe, Ŝe będą go chronić wszelkimi środkami. Pamiętał równieŜ ostrzeŜenie Traska: jeśli ich oszuka, jeśli będzie próbował realizować własne plany i ucieknie, to będzie oznaczało koniec. Jednak Jake czuł, Ŝe nie tyle od nich uciekł, co... został wezwany? Zwabiony przez coś - lub kogoś - w swoim wnętrzu? Niedokończone zadanie, które rozpoczął ktoś inny. MoŜe ktoś taki jak Harry Keogh? Ale jeśli tak było, dlaczego Harry mu o tym nie powiedział? Zgoda, Nekroskop przyznał, Ŝe jest „nie całkiem obecny” - Ŝe jego winda nie zatrzymuje się na kaŜdym piętrze,
a jego duch uległ „rozrzedzeniu”, aby mógł działać na rozmaitych poziomach - ale czy nie powinien przynajmniej poznać własnego celu? Jakikolwiek cel miał Nekroskop, wybierając go jako swoje narzędzie i obarczając wszystkimi, związanymi z tym problemami, Jake Cutter miał przed sobą własny cel. A droga do jego realizacji nie mogła polegać na tym, Ŝe będzie leŜał na tym łóŜku. Czy ta nagląca potrzeba - ta nieodparta potrzeba zemsty na Castellarne - była po prostu inną stroną tej nieznanej siły, która go pchała do przodu? Cholera! To było jak stale zacieśniające się koło, które prędzej czy później musi doprowadzić do jego upadku! Do diabła z tym! Skoczył na równe nogi, zszedł do holu i wziął mapę „ParyŜ i okolice w promieniu pięćdziesięciu mil”. Wróciwszy do pokoju, zaczął ją studiować. Pamiętał, Ŝe po drodze do Cote d’Or i Dijon, którą jeździła do ParyŜa jego matka, znajduje się fabryka i patrząc na mapę, przypomniał sobie kilka punktów orientacyjnych. Był tam kiedyś, więc znał współrzędne. Opuścił zasłony i zaprosiwszy Koratha, powiedział: - Mamy robotę. Następnie kupiwszy w hotelowym sklepiku mocną torbę na zakupy i wykorzystując kabinę w męskiej toalecie jako platformę startową do Kontinuum Móbiusa, ruszył (ruszyli) w drogę. Jake nie mógł tego wiedzieć, ale swego czasu pierwotny Nekroskop takŜe wykorzystywał podobne miejsca. Ale z drugiej strony moŜe o tym wiedział. MoŜe coś ukrytego głęboko w jego wnętrzu pamiętało...
Znajdowali się na wsi, między Nemours a Courtenay, niedaleko od biegnącej na południe autostrady. Był późny wieczór. Jake opierał się o płot, patrząc w kierunku drogi dojazdowej, na końcu której wznosiła się nowoczesna fabryka zajmująca trzy czy cztery akry powierzchni, otoczona ogrodzeniem zabezpieczającym wysokim na piętnaście stóp. I oczywiście Korath patrzył razem z nim. - Więc - powiedział wampir po chwili - moŜe przenikanie do rozmaitych miejsc zaczyna cię wciągać. Ale co to za miejsce? Wokół nie było widać Ŝadnych innych zabudowań. Rzeka, las i kilka jeziorek - to było wszystko, i Jake wiedział dlaczego. - Produkują tu materiały wybuchowe do celów przemysłowych - powiedział. - W tym tak zwany plastyk, który znam dość dobrze. UŜywałem
go w SAS. Byłem całkiem dobry w pracach rozbiórkowych. Wygląda na to, Ŝe mam do tego smykałkę. - I zmieniając temat, powiedział: - Czujesz, jak tu spokojnie? - Zastanawiałem się nad tym - powiedział tamten. - NajbliŜszy budynek znajduje się o milę stąd - wyjaśnił Jake. - Szpital przy drodze do Saint-Valerien. - Teraz wiem, o czym mówisz - powiedział Korath. - Mówisz, Ŝe uŜywałeś tego plastyku, kiedy byłeś Ŝołnierzem? Ale wydaje mi się, Ŝe potem takŜe go uŜyłeś kilkakrotnie. Jego słowa przywołały gwałtowne wspomnienia, które przemknęły przed głowę Jake’a: Jean Daniel niemal przecięty na dwoje, kiedy uruchomił samochód, i gruby pedzio rozerwany na kawałki wybuchem, który wysłał go prosto do piekła. - Tak jest - przyznał Jake - ale moje zapasy były wówczas bardzo ograniczone i zdobycie ich kosztowało mnie kupę forsy. Tym razem potrzebuję tego naprawdę duŜo i nie mam czasu bawić się kupowaniem od ludzi, którzy zajmują się obrabianiem sejfów. - Po co miałbyś to robić - powiedział Korath - skoro moŜesz zostać największym złodziejem wszechczasów? Jake zignorował tę uwagę i rzekł: - Tak duŜe miejsce, mieszczące taką zawartość... musi być pilnowane przez straŜników. - Faktycznie - powiedział Korath. - I moje wampirze zmysły będą tutaj bezcenne. JeŜeli będziemy działać razem. - Nigdy nie rezygnujesz, co? - powiedział Jake. Po czym dodał: - Zapomnij o tym. Potrzebna nam tylko dywersja i mam wszystko, czego mi potrzeba. Zresztą to niezbyt waŜne. W takim miejscu straŜnicy nie będą uzbrojeni w nic groźniejszego niŜ pałki. Korzystając z Kontinuum Móbiusa, dostali się na teren fabryki, materializując się z dala od głównego budynku, gdzie stały przygotowane do zabrania drewniane palety, puste skrzynki i inne pojemniki. Upewniwszy się, Ŝe droga jest wolna, Jake wyjął z torby kilka rolek papieru toaletowego, wylał na papier trochę brandy, szybko podpalił, po czym rzucił na skrzynki, które natychmiast stanęły w płomieniach. Kolejny skok przez Kontinuum przeniósł go w cień głównego budynku, na którym umieszczony był napis WSTĘP WZBRONIONY oraz znak trupiej czaszki, skąd mógł obserwować, co się dzieje. Po chwili odezwały się dzwonki alarmowe i krzyki straŜników, którym towarzyszył odgłos biegnących kroków, a wokół ogrodzenia zapłonęły reflektory. - Teraz - rzucił Jake. - Kiedy wyjdą, wchodzimy.
Wewnątrz fabryki wisiało mnóstwo znaków zakazu palenia, trupich czaszek i innych symboli przestrzegających przed poŜarem i moŜliwością wybuchu, które dla Jake’a były drogowskazem. Im więcej ich było wokół, tym bliŜej był celu, do którego zmierzał. Jeszcze kilka skoków i juŜ pakował do torby plastyk najwyŜszej jakości w pojemnikach do złudzenia przypominających tubki pasty do zębów. Po chwili skończył i trzeba było się wynosić. Kiedy Korath po raz kolejny wywołał równania Móbiusa, w polu widzenia nie było ani jednego straŜnika.
Kiedy Jake połoŜył cięŜką torbę na podłodze pokoju hotelowego, poczuł, Ŝe Korath się krzywi. Martwy wampir ujrzał w jego umyśle niszczycielską siłę materiału, o którym dotąd niewiele wiedział. Ale Jake tylko się uśmiechnął i powiedział: - Czym się przejmujesz? JuŜ jesteś martwy. - Ale... - Ale nie przejmuj się - powiedział Jake. - Mogę po tym skakać w butach nabijanych ćwiekami. To moŜe wybuchnąć tylko po pobudzeniu promieniowaniem mikrofalowym albo w wyniku działania detonatora czy wysokiej temperatury. Dlatego właśnie wywołałem ten mały poŜar. Wiedziałem, Ŝe szybko ściągnie na siebie uwagę. A jeśli chodzi o detonatory, mam mały skład ukryty w Marsylii. MoŜemy zabrać je później. Jest jeszcze wczesny wieczór, a ja jestem głodny, więc najpierw coś zjem w restauracji na dole. W końcu jestem tylko człowiekiem. - Jak ja kiedyś - powiedział Korath. - No cóŜ, moŜe przynajmniej będę mógł poczuć smak. - Kto powiedział, Ŝe zabieram cię ze sobą? - powiedział Jake. Ale i tak go zabrał...
Jake zjadł obfity posiłek, a do tego wypił butelkę doskonałego wina i wtedy nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo męczy dzielenie umysłu z kimś innym, a mając umysł pełen własnych problemów, postanowił połoŜyć się wcześnie spać. Ale jego znuŜenie nie było jedynie winą obecności Koratha i pełnego Ŝołądka. Metafizyczne Kontinuum Móbiusa takŜe wyssało z niego sporo sił; jego niesamowitość była bardzo wyczerpująca z powodu efektów ubocznych i następstw zupełnie niepodobnych do skutków wywoływanych przez kaca, jakie przeŜywał, kiedy pił na umór po śmierci matki. A na dodatek, jak mu powiedziała Natasza, ich romans nie był prawdziwy, co wpędziło go w kolejny dołek, chociaŜ zarazem przyniosło mu wolność...
...Co z kolei prowadziło do paradoksu, największego ze wszystkich: nie odzyskał całkowitej wolności i nie odzyska jej, dopóki nie wywrze zemsty na Castellanie... Zabrał ze sobą do pokoju drugą butelkę wina i otworzył ją, po czym zaczął się zastanawiać. Przyszło mu do głowy, Ŝe jeszcze kilka łyków i zaśnie jak dziecko... ale czy to mu nie przytępi umysłu? Nie mógł sobie na to pozwolić, kiedy Korath czaił się na krawędzi jego świadomości. Lepiej nie tracić trzeźwości, pomyślał, a w kaŜdym razie nie pić juŜ więcej. Jednak aby mieć zupełną pewność, wysłał wampirowi zwykłe ostrzeŜenie. Ledwo dotknął głową poduszki, zapadł w sen...
Jake nie miał snów i spokojnie przespał noc, nie niepokojony przez Koratha. - Jest coś, czego prawdopodobnie nie wiesz - powiedział wampir, kiedy Jake go wezwał. - Nawet zmarli się męczą. Jesteśmy tacy jak za Ŝycia, Jake, a przecieŜ spaliśmy przez trzecią część naszego Ŝycia! Więc czy to takie dziwne, Ŝe po śmierci teŜ od czasu do czasu musimy odpocząć? Coś ci powiem: to bardzo przyjemna ucieczka od rzeczywistości. Gdyby nie ty, mógłbym spędzać cały czas śpiąc... i nic innego nie miałem do roboty, zanim zjawiłeś się ty i Harry Keogh. Więc jak widzisz, podobnie jak ty, ja takŜe jestem zmęczony tą dziwaczną sytuacją. - Śniadanie - powiedział Jake, kończąc golenie - a potem muszę sobie kupić nowe ubranie. Czarne spodnie, pulower, koszulę, buty - wszystko. - Wszystko czarne? - Tak - potwierdził Jake. - Wyłazi ze mnie szkolenie, jakiemu mnie poddano. PoniewaŜ większość operacji będziemy przeprowadzać nocą, taki musi być mój kolor. - Twój kolor? - Kolor nocy. - Aha! - powiedział Korath. - A kiedy juŜ kupisz to ubranie? - Wtedy odwiedzimy miejsca, których listę dała mi Natasza, domy tego sukinsyna Castellana, które stanowiąjego bazy. Najpierw go odszukamy, a potem... - A potem go zabijesz. - Oko za oko - powiedział Jake i lekko się zachwiał, mając wraŜenie déjà vu. - Och! - powiedział Korath, odczuwając to podobnie. - To nic - skłamał Jake, zdając sobie sprawę, Ŝe ostatnio doznał kilku takich wraŜeń; nazywano to paramnezją. Ale jakkolwiek to nazywano, wraŜenie było rzeczywiste i utrzymywało się przez dłuŜszą chwilę...
- Myślałem, Ŝe większość naszych działań będziemy przeprowadzać w nocy - zrzędził Korath. „Odczuwał” bowiem ciepło słońca na plecach Jake’a, który leŜał, opierając się na łokciach, na stoku porośniętego zeschłą trawą wzgórza i obserwował rezydencję Castellana koło Marsylii. ChociaŜ upał postępował w głąb lądu, jeszcze nie dotarł do wybrzeŜy Morza Śródziemnego. - Twoje oczy mogą się do tego nadawać, ale moje nie - odparł Jake, regulując ostrość lornetki. - I nie mów mi, o ile łatwiej byłoby, gdybym miał twój wzrok i tak dalej. Moje oczy widzą doskonale, lepiej niŜ większości ludzi. A zresztą to trzeba zrobić za dnia. Muszę zapamiętać te współrzędne na później. Muszę tylko popatrzeć na miejsce i to wszystko, jego współrzędne zostają zapisane w mojej głowie na zawsze. Nie pamiętam ich jako takich, ale po prostu je „czuję”. - W jaki sposób? - CzyŜ nie wiedziałem, jak znaleźć ten basen w Xanadu? Albo ogród naszej kryjówki w Brisbane? I Dzielnicy Łacińskiej w ParyŜu, fabryki materiałów wybuchowych i tego miejsca? - Przyjmuję, Ŝe to wiesz - powiedział Korath. - Ale nie rozumiem jak. A ty? Jake wzruszył ramionami i powiedział: - To po prostu... do mnie przychodzi. - Jak gdyby to odziedziczył. To i wiele innych zdolności. - Ale jeŜeli juŜ znasz te współrzędne, po co tu jesteśmy? - Współrzędne tego wzgórza, tak - odparł Jake. - Ale wnętrza tej rezydencji, nie. Pamiętam tylko jeden pokój, choć chciałbym o nim jak najszybciej zapomnieć. Ale to wszystko jest jakieś mgliste... nie byłem wtedy w najlepszej formie. Tak czy owak w tej chwili patrzę na duŜy pokój na dole, który moŜe stanowić gabinet. I juŜ mam jego współrzędne. - I tylko po to tu jesteśmy? - Nie. Bo jak dobrze wiesz, szukam takŜe samego Castellana. Ale ta wizyta powinna wystarczyć. Potrzebowałem dokładnego punktu odniesienia i teraz go mam. I od tej chwili zawsze będę mógł bezbłędnie odnaleźć pokój, który znam. - Ale dokładnie kiedy? - Kiedy będę gotów... - Uniósł dłoń i rzekł: - Teraz bądź cicho. Właśnie zauwaŜyłem tam jakiś ruch i chciałbym wiedzieć, kto to jest.
Był to przygarbiony starszy męŜczyzna, który właśnie przed chwilą wszedł do gabinetu. Nie było w nim nic specjalnie złowrogiego, chodził po pokoju, odkurzając meble, biurko, po czym podszedł do okien, aby sprawdzić, czy są zamknięte. Z wyglądu przypominał kogoś, kto opiekuje się domem pod nieobecność właściciela. - Castellano jest poza domem - powiedział Jake. - Wydaje mi się, Ŝe to miejsce jest puste. Czas ruszać. - Do Genui, San Remo, Bagherii - do wszystkich tych miejsc, o których powiedziała ci Natasza? - Tak, ale nie do wszystkich naraz - powiedział Jake. - Masz dobrą pamięć. - To dziedzictwo Malinariego - kwaśno powiedział Korath. - Jedyna dobra rzecz, jaką kiedykolwiek od niego dostałem, i to tylko z racji tego, co mi zabrał! Ale czy masz współrzędne tych miejsc? - Nie - odparł Jake - więc będziemy postępować metodą prób i błędów. Naprawdę zachowałem się jak głupiec. Powinienem je wydobyć z umysłu Nataszy. Ale mój własny umysł.. był wtedy gdzie indziej. - Więc od czego zaczniemy? - Od San Remo, bo tam kiedyś byłem - powiedział Jake. I udali się do San Remo...
San Remo, brama do Riviera di Ponente. Jake znał tam bary, samo miasto i styl Ŝycia. W kaŜdym razie bogatych mieszkańców. Ale w tej chwili musiał się zadowolić byle czym. Poszedł do małego baru, który znał obskurnego lokalu, w którym podawano wspaniałą pizzę i sandwicze oraz jego ulubione piwo z Dortmundu - i zjadł przy barze śniadanie razem z lunchem, popijając piwem. Jedząc, rozmawiał z barmanem. Barman dobrze mówił po angielsku, a Jake trochę znał włoski, więc porozumiewali się doskonale. Barman pamiętał Jake’a z jego poprzednich wizyt; ściszył głos, pytając: - Gdzie się ukrywałeś, Jake? Twoją twarz moŜna było przez chwilę oglądać w gazetach, ale ostatnio juŜ nie. Odpuścili ci czy jak? Lokal był prawie pusty, jedynie koło drzwi siedziały dwie osoby pogrąŜone w rozmowie, więc Jake uznał, Ŝe moŜe mówić swobodnie. Uśmiechnął się niewesoło i od razu przeszedł do rzeczy. - Szukam... starego przyjaciela, to dosyć zagadkowa postać, nazwiskiem Castellano. Sycylijczyk, jak sądzę. Ma rezydencję w pobliŜu San Remo i zastanawiam się, czy...
- ...czy go przypadkiem nie znam? - Barman, niski, łysiejący męŜczyzna, wytarł dłonie w fartuch i przekrzywił głowę pytająco. - Masz jakieś kłopoty z tym facetem, Jake? JeŜeli tak, powinieneś wiedzieć, Ŝe to zły człowiek. Nie znam go, nigdy go nie widziałem, ale niektórzy jego ludzie - albo ludzie, z którymi robi interesy - przychodzą tu od czasu do czasu. To nie są sympatyczni ludzie. Jake kiwnął głową. - Wiem. Ale nie musisz się obawiać. Nie znam twojego nazwiska i nigdy w Ŝyciu nie byłem w twoim barze. - Ale jeśli ci zrobią krzywdę, to im powiesz. - Oni nie chcą mi zrobić krzywdy - odparł Jake. - Oni chcą mnie zabić. Dlatego chcę ich znaleźć pierwszy. - Aha! - powiedział tamten i szybko zamrugał. - Więc nie musisz się martwić - powiedział Jake. - Jeśli Po tym, jak to się skończy, będę Ŝył, oni będą martwi. A jeśli ja zginę, nie powiem zbyt wiele, prawda? - Chyba Ŝe mnie! - wtrącił Korath. Jake powiedział w mowie umarłych: - Bądź cicho! - i rozejrzał się po pokoju. WciąŜ było pusto, więc wykorzystał okazję i podał barmanowi plik banknotów. Była na nim nadal bankowa opaska, na której widniał napis 1000 FR. - MoŜesz mi to wymienić? - spytał Jake. - Na liry? - Barman uniósł brwi i pokręcił głową. - Nie, na jeszcze jedno piwo - powiedział Jake. - Sobie takŜe otwórz i zatrzymaj resztę. - Dwa kilometry na wschód od San Remo - mruknął barman, chwytając pieniądze i szybko chowając je pod barem - tam gdzie góry schodzą do samego morza, na nadbrzeŜnej drodze do Imperii. Nazywamy to Rzędem Milionerów i ten Castellano ma tam swój dom. Przypuszczam, Ŝe nieczęsto w nim bywa, ale jest tam zwykle paru jego przyjaciół z branŜy narkotykowej, miejscowych bandziorów, którzy pilnują domu pod jego nieobecność. I jak powiedziałem, czasami tu przychodzą. Dlatego czułbym się lepiej, gdybyś juŜ sobie poszedł. - JuŜ idę - powiedział Jake, wstając z miejsca. - I dziękuję. Jeszcze tylko jedno. Czy to miejsce ma jakąś nazwę? - Ten dom Castellana? Tak, tak myślę - powiedział tamten, marszcząc brwi i próbując sobie przypomnieć. - Nazywa się, hm, Le Manse - niech pomyślę - Le Manse... - Madonie? - To słowo pojawiło się w głowie Jake’a jakby znikąd. - Właśnie - potwierdził barman. - Le Manse Madonie. Kiedy Jake opuścił bar, Korath powiedział:
- Nie przypominam sobie, aby Natasza wymieniała tę nazwę. - Ja teŜ nie - powiedział Jake. - Ale przypuszczam, Ŝe musiała to zrobić.
Jake znalazł kantor i wymienił franki na liry, po czym zatrzymał taksówkę, aby zawiozła go do Imperii, jakieś dwadzieścia pięć kilometrów na wschód od San Remo. Ledwo znaleźli się poza granicami miasta, zapytał kierowcę: - Znasz nazwy tych miejsc? - Miał na myśli bajecznie drogie posiadłości wznoszące się na zboczu góry po lewej stronie drogi. Po jej drugiej stronie skały opadały stromo do morza. Kierowca zaczął wymieniać je po kolei, wskazując domy, które mijali. Prowadząc samochód tak, jak mógł to robić tylko prawdziwy Włoch na takiej drodze, wydawał się nie zwaŜać na niebezpieczeństwo, czające się po prawej. Wkrótce wykrzyknął: - Le Manse Madonie! - a Jake poprosił, aby zatrzymał się na chwilę, Ŝeby „zorientować się, gdzie jest”; było to prawdą, chociaŜ słowa „sprawdzić współrzędne” byłyby tu bardziej odpowiednie. Było tak, jak Jake przypuszczał. Do domu z płaskim dachem, w stylu alpejskim, którego szeroki fronton podpierały słupy osadzone w skale, moŜna się było dostać jedynie stromą drogą dojazdową. A w pobliŜu nie było Ŝadnego punktu obserwacyjnego, z którego mógłby przyjrzeć się tej posiadłości przez lornetkę. Jeśli zaś chodzi o połoŜenie samego domu, juŜ je zapamiętał i to musiało wystarczyć. Wkrótce dotarli do Imperii, gdzie Jake znalazł kawiarnię z widokiem na morze i wypił kilka kaw, siedząc pogrąŜony we własnych myślach. Jeszcze nie było południa, ale juŜ czuł rosnącą presję, która pchała go do działania. Wiedział, co chce zrobić, ale nie miał pewności co do miejsc. Zwłaszcza jednego z nich. - O czym myślisz? - Korath musiał zadać mu to pytanie, poniewaŜ Jake milczał. - O Le Manse Madonie - odparł Jake, lekko opuszczając osłony. - JuŜ tam byliśmy - powiedział Korath. - Ale to nie było to, które znam - odparł Jake. - To nie było to Le Manse Madonie. - Więc jest więcej niŜ jedno? - Tak, jeśli nie zwariowałem. Bo myślę, Ŝe znam współrzędne innego Le Manse Madonie. - Tak myślisz? - powiedział Korath. - Więc moŜe mimo wszystko zdołałeś wydobyć coś z Nataszy. Jak myślisz, gdzie moŜe być to miejsce?
- Na tym polega problem - powiedział Jake, patrząc na południowy wschód, nad wodami Morza Liguryjskiego. - Nie potrafię powiedzieć na pewno, gdzie to jest, ale myślę, Ŝe to gdzieś tam. I wiem, Ŝe musimy tam się dostać. - Jasne - powiedział Korath, wywołując równania Móbiusa. Jak Jake powiedział swemu bezcielesnemu „przyjacielowi”, nie był zbyt pewien, dokąd ma się udać, ale wiedział, Ŝe musi tam się udać, choćby po to, aby się dowiedzieć. I moŜe samemu odnaleźć swoje miejsce...
Jake juŜ zaczął się przyzwyczajać do Kontinuum Móbiusa. Na początku musiał zamykać oczy. Nie chodziło o to, Ŝe bał się ciemności, ale są róŜne rodzaje ciemności. Była to pierwotna ciemność, zanim pojawiło się światło i zanim pojawiła się materia, energia i czas. Było to miejsce „między” przestrzenią i czasem, a zarazem równoległe do nich obu. Wszechświat między wszechświatami. A brak czegokolwiek - obejmujący nawet próŜnię, której natura tak nie znosi - jest ciemniejszy niŜ zwykła nieobecność światła. Kiedy pokonał etap zamykania oczu, tylko je przymykał, co sprawiało, Ŝe czerń stawała się szara i była bardziej do przyjęcia. Ale teraz zaakceptował czerń i kompletną pustkę. I mimo Ŝe Kontinuum Móbiusa było nicością, w jakiś sposób je wyczuwał. Aza pośrednictwem Jake’a wyczuwał je i Korath. - To jest jak śmierć - powiedział wampir - a jednak Ŝywe. Nie tak ciepłe jak ty, ale i nie zimne. To moŜna wyczuć... - ...I dlatego, zgodnie z prawami fizyki, to musi wyczuwać takŜe i mnie - powiedział Jake, a jego głos był jedynie szeptem, w Kontinuum Móbiusa bowiem nawet myśli mają swoją wagę, a normalnie wypowiedziane słowo jest jak trzask pioruna. - Mc nie wiem o fizyce - powiedział Korath. - To właśnie mnie niepokoi - powiedział Jake. - Boja teŜ nic o niej nie wiem. Więc nie jestem pewien, jaka to jest fizyka... i czy w ogóle to jest fizyka. MoŜe to metafizyka? Albo fizyka Móbiusa? - Wiem tylko to, co widzę za pośrednictwem twego umysłu. Ale nie pokazujesz mi wszystkiego. - Jednak jest coś, co zdecydowanie chciałbym ci pokazać - powiedział Jake. - Choćby po to, abym sam zobaczył to znowu. - Czy nie powinniśmy juŜ tam być? - spytał Korath nerwowo. - Gdzie? - szepnął Jake.
- Tam, gdzie mieliśmy być. - Ale czy nie jesteś zainteresowany? Jest coś, co chcę ci pokazać po drodze. - Ale co moŜna zobaczyć w takim miejscu? Więcej ciemności? Jake pokręcił głową i powiedział: - Światło! Światło narodzin ludzkiej rasy. - W jego głosie zabrzmiało coś tak dziwnego - jakaś niezwykła pokora - Ŝe Korath takŜe zapragnął to zobaczyć. - Jasne - powiedział. - PokaŜ mi to światło. - Harry Keogh pokazał mi to we śnie - powiedział Jake - który oczywiście był czymś więcej niŜ zwykły sen. Musiał być czymś więcej, bo pamiętam współrzędne. O, tutaj! Otworzyły się drzwi do przeszłości i Jake stanął na ich progu - Korath patrzył jego oczami i słyszał jego uszami; usłyszał niewiarygodny dźwięk milionów anielskich głosów, które brzmiały jak ogromny, nieziemski chór śpiewający w jakiejś kosmicznej katedrze. Ale w rzeczywistości nie zabrzmiał Ŝaden dźwięk, czas i Kontinuum Móbiusa nie przenoszą dźwięku, w przeciwnym razie wokół byłoby słychać nieznośną kakofonię wszystkiego, co było i co będzie. Wszystko rozgrywało się w umyśle, w umyśle Jake’a. A był to tylko akompaniament do fantastycznej sceny za drzwiami. Było to jak zaglądanie do wnętrza trójwymiarowej przestrzeni, oglądanie serca niewiarygodnej błękitnej mgławicy. PoniewaŜ w jej wnętrzu rzeczywiście krył się mglisty obłok. - To początek - powiedział Jake, teraz posługując się jedynie myślą, jak gdyby w takim miejscu mowa była nie tylko niepotrzebna, ale wręcz zuchwała. - Źródło wszelkiego ludzkiego Ŝycia. Z wnętrza owej mgławicy wysnuwały się niezliczone błękitne nici - obdarzone Ŝyciem włókna - które wydawały się stawać grubsze, kiedy pędziły ze skupiska w centrum mgławicy w kierunku obserwatorów. - To nici Ŝycia ludzi - powiedział Jake bez cienia wątpliwości, nie pamiętając, czy ktoś mu to powiedział, czy teŜ przemawiał przez niego instynkt. - KaŜda z tych nici jest lub była obrazem Ŝycia męŜczyzny, kobiety albo dziecka. Samo serce tego obłoku to czas narodzin, ale ile milionów lat temu? Korath w końcu odzyskał „głos” i powiedział: - Niektóre z tych nici... nie dochodzą do drzwi, lecz słabną i nagle gasną. Inne po prostu znikają, a jeszcze inne stopniowo gasną.
- To róŜnica między nagłym zgonem - powiedział Jake - a łagodną, spokojną śmiercią. RóŜnica między wypadkiem czy śmiertelną chorobą a powolnym starzeniem się. Ale popatrz. Kiedy patrzysz w głąb tej przestrzeni, patrzysz zarazem w głąb czasu, Korath. Wszystkie te wijące się błękitne nici pędzące na zewnątrz wydawały się obdarzone czuciem, wydawały się czegoś szukać. Pędziły z przeszłości ku teraźniejszości. - To cała ludzkość - powiedział Jake. - Wszyscy, którzy kiedykolwiek byli, i ci, którzy wciąŜ są. - Ta tutaj - powiedział Korath - ta błękitna nić to ty! To twoja przeszłość. Spójrz, jak przekracza próg i dosięga cię! Ale ja juŜ nie mam swojej nici. - To dlatego, Ŝe jesteś martwy - wyjaśnił Jake. - A kiedy jeszcze miałeś swą nić, była czerwona, a nie błękitna, bo to była szkarłatna nić wampira. Tutaj, wzdłuŜ mojej nici, widać więcej czerwonych. Widzisz? - Tak - powiedział Korath - ale są daleko i z kaŜdą chwilą oddalają się coraz bardziej. A większość z nich... uległa przerwaniu. Przestały istnieć. - Tak - powiedział Jake. - To ludzie Malinariego, których członkowie Wydziału E zlikwidowali w Australii. Bo nie moŜemy pozwolić, aby czerwień skaziła błękit. Korath powiedział bardzo cicho: - Wydaje się, Ŝe się poruszamy. Drzwi do przeszłości, ty i ja, jesteśmy odpychani. - Nie - odparł Jake - nie odpychani, ale popychani do przodu. Przez czas. Jesteśmy pchani ku teraźniejszości. - A nie ku przyszłości? - Ku teraźniejszości - powtórzył Jake. - Przyszłość jest gdzie indziej i moŜe ci ją pokaŜę innym razem. Oddalili się od drzwi do przeszłości i w chwilę później Jake powiedział: - Jesteśmy tutaj. - Gdziekolwiek to miało być...
Okazało się, Ŝe tym miejscem jest powierzchnia drogi biegnącej stromo do góry, w kierunku krawędzi wysokiego płaskowyŜu, poniŜej którego rozciągało się morze. - Madonie - powiedział Jake, nie mając co do tego wątpliwości. - Łańcuch górski na północy Sycylii. A tam, w dole kamieniołom Luigiego Castellana, kamieniołom w wąwozie, o którym mówiła mi Natasza, gdzie rzekomo wydobywany jest kamień dla celów jego „projektów budowlanych”, podczas gdy w rzeczywistości Castellano wydobywa zakopane skarby skradzione przez nazistów podczas Drugiej Wojny Światowej. Natasza powiedziała mi
o tym - i to było jedno z miejsc, które zamierzałem odwiedzić, ale wiem, Ŝe od niej nie dostałem jego współrzędnych. - A więc od kogo? - spytał Korath. Jake pokręcił głową. - Po prostu je znam. Wygląda na to, Ŝe... Ŝe je zapamiętałem. - Otrzymawszy od pierwotnego Nekroskopa? Od Harry ‘ego Keogha? - To juŜ nie pierwszy raz - powiedział Jake. - Zdarza się, Ŝe kiedy rozmawiam z Lardisem Lidescim, mam to samo wraŜenie. On w jakiś sposób przywołuje coś w rodzaju pseudo-wspomnień, kiedy wydaje mi się, Ŝe przypominam sobie miejsca, o których mówi; miejsca, w których nie mogłem być, poniewaŜ znajdują się w innym świecie. Jake miał na szyi zawieszoną na pasku lornetkę. Teraz podniósł ją do oczu, aby spojrzeć na kamieniołom pod pogrąŜonymi w chmurach skałami. - Czuję, Ŝe stałem tu juŜ kiedyś - powiedział. - Ale nie pamiętam tego kamieniołomu... w którym ci ludzie i maszyny nie tyle zajmują się pracami wydobywczymi, co rozgrzebywaniem tego gruzu, który spadł z... Nagle przerwał i szybko podniósł lornetkę, kierując ją w stronę bardzo stromego wąwozu sięgającego krawędzi płaskowyŜu, wyciągając szyję, Ŝeby dojrzeć to, co jak wiedział, powinno się tam znajdować, ale tego nie było, tylko krawędź, która wyglądała, jakby niezbyt dawno oderwały się od niej tysiące ton skały. Ujrzał wyraźny ślad niedawnej katastrofy... ...iw następnej chwili ujrzał niewyraźną sylwetkę tego, co juŜ przestało istnieć; tego, co spodziewał się tutaj zobaczyć: Le Manse Madonie, jaką była niegdyś! Przysadzisty zamek o białych murach, stojący na krawędzi przepaści, gdzie zaledwie przed chwilą widniał potęŜny wyłom w skalnej ścianie! Niezdobyta forteca, wzniesiona na krawędzi urwiska o wysokości co najmniej tysiąca dwustu metrów nad wąwozem i stromym rumowiskiem leŜącego głęboko poniŜej kamieniołomu. Miejsce to Jake widział oczyma duszy - jak rzeczywiste choć tylko przez krótką chwilę - po czym wszystko znikło jak zdmuchnięte! - Co jest? - spytał Korath przestraszony, kiedy Jake zatoczył się i omal nie upadł. - Co się dzieje? - Nie widziałeś tego? - W twoim umyśle? W twoim sekretnym umyśle? Ty wiesz lepiej! - To było Le Manse Madonie - powiedział Jake - ale teraz pozostała po nim jedynie kupa gruzu, z której Luigi Castellano wydobywa skarby, jakie niegdyś się tam znajdowały. - Ale skąd to wszystko wiesz?
- Częściowo od Nataszy - która powiedziała mi, Ŝe Castellano przekopuje tutaj skały a częściowo z pamięci. - Ale nie twojej pamięci. - Nie - przyznał Jake, potrząsając głową. - Nie mojej... - Harry? - W głowie Jake’a zabrzmiał jakiś głos. Ale na pewno nie był to głos Koratha, bo ten głos był całkowicie ludzki. Był to głos kogoś, kto tutaj zginął, kto wziął Jake’a za Nekroskopa, Harry’ego Keogha! Jake lekko podskoczył, ale po chwili opanował się i powiedział: - Nie jestem Harry. Jestem tylko jego przyjacielem. Przynajmniej mam taką nadzieję. - Nie Harry? - powiedział głos. - Mogłeś mnie nabrać! Poczułem twoje ciepło zupełnie takie samo jakjego - i myślałem, Ŝe to musi być on! Ale co, u licha... przyjaciel Harry ‘ego jest i moim przyjacielem. Zwłaszcza w tych stronach. - W tych stronach? - powiedział Jake. - Na Sycylii - powiedział tamten. - A dokładniej w tej części wyspy. Było tu spokojnie, jak w grobie! - Jake „usłyszał” trochę histeryczny chichot. - To znaczy zacząłem myśleć, Ŝe juŜ nigdy z nikim nie będę mógł porozmawiać! To ci Sycylijczycy, wiesz? Nie odzywają się ani słowem. Rozumiesz, mieli własny kodeks postępowania i... - ...I to, co robili za Ŝycia, nadal robią po śmierci - dokończył Jake. - Kodeks milczenia. - Właśnie. Ale słuchaj, jeśli ty nie jesteś Harry, moŜesz być tylko tym drugim facetem, tym... - Nazywam się Jake - powiedział Jake. - Jake Cutter. - Jasne - powiedział tamten, juŜ znacznie spokojniej. - Ogromna Większość jeszcze się nie zdecydowała, jak cię traktować. Zrozum, nawet tutaj, na martwym pustkowiu, od czasu do czasu słyszę jakieś szepty. - Zmarli chyba rzeczywiście mają ze mną problem - odparł Jake. - Choć nie bardzo rozumiem, na czym polega, nie mogę temu zaprzeczyć. Ale tak czy owak nie chciałbym, abyś miał przeze mnie jakieś kłopoty. Wydaje mi się, Ŝe juŜ i tak masz ich dosyć. - Zdecydowanie - powiedział tamten. - Nie moŜna się znaleźć w większym szambie, niŜ kiedy umrzesz. Ale z drugiej strony nie mogę się juŜ znaleźć w gorszej sytuacji! Więc co za róŜnica? Zresztą jest tak, jak mówiłem: przyjaciel Harry ‘ego jest i moim przyjacielem. - Jesteś Amerykaninem, prawda? - zapytał Jake. - Więc kim właściwie jesteś? - Chcesz powiedzieć, kim byłem? - powiedział tamten. - Wiesz, bardziej przypominasz Harry’ego, niŜ ci się wydaje. Pamiętam, jak zadał mi to samo pytanie, a ja odpowiedziałem w
ten sam sposób. Ale niech to diabli, wygląda na to, Ŝe bardziej zardzewiałem, niŜ myślałem, moje maniery są beznadziejne! Przepraszam cię; nazywałem się J. Humphrey Jackson Jr - i konstruowałem sejfy. To ja zbudowałem sejf w lochach Le Manse Madonie, które stało na skraju tego wąwozu. Dwaj bracia, którzy byli właścicielami tej posiadłości, musieli dojść do wniosku, Ŝe wiedziałem zbyt wiele, i zaaranŜowali mały „wypadek”. I tyle... a potem zjawił się Nekroskop i w moim imieniu wyrównał rachunki. - Wyrównał rachunki? - Jake zwrócił uwagę na znaczenie tego faktu. - Jak to uczynił? - Rozwalił Le Manse Madonie - powiedział Humph. - Do cna. Wysadził je w powietrze i dom zwalił się do wąwozu, a razem z nim jeden z tych braci Francezci. Powiedział, Ŝe w moim imieniu wyrównał, rachunki i rzeczywiście tak było. Ale oczywiście miał takŜe własne motywy. Jake wiedział to wszystko, ale nie do końca. Jednak kiedy Humph o tym mówił, puste miejsca w jego pamięci wypełniały się. - Mógłbyś mi opowiedzieć całą tę historię? - spytał. - Widzisz, oprócz kłopotów z Ogromną Większością mam własne problemy, które muszę rozwiązać. - Pytaj, a powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć - powiedział Humph. W tym momencie od strony kamieniołomu dobiegł ich gniewny okrzyk. Jake trzymał w dłoniach lornetkę i słońce odbijało się od jej soczewek. Ktoś w kamieniołomie dojrzał jasne błyski światła i teraz patrzył w ich stronę przy pomocy własnej lornetki. Robotnicy w dole znajdowali się w odległości około czterystu jardów, a między nimi rozciągał się nierówny teren, wznosząc się do miejsca, gdzie stał Jake. Zapewniało mu to wystarczający margines bezpieczeństwa. Tak przynajmniej myślał, dopóki znów nie przyłoŜył lornetki do oczu. Wśród ludzi na dole byli nie tylko robotnicy budowlani. Oprócz licznych robotników w kombinezonach, pracujących przy koparkach (wszyscy mieli naszywki z napisem CASTELLANO & CO.), kilku ludzi było wyposaŜonych w wykrywacze metalu i inne przyrządy do przeszukiwania terenu... ...A jeszcze inni mieli... specjalne „wyposaŜenie”. - Mają broń - krzyknął Jake, kiedy o parę cali od jego dłoni w metalową barierkę zabezpieczającą uderzyła kula, wzniecając snop iskier. A kiedy echo wystrzału odbiło się od ścian wąwozu, rozległ się okrzyk: - To był tylko strzał ostrzegawczy! - Nie jesteś tutaj bezpieczny! - wykrzyknął Korath, wywołując równania Móbiusa.
- Całkowicie się z tobą zgadzam - powiedział Jake. - Więc zabierajmy się stąd. - I zwracając się do Humpha: - Jeszcze tu wrócę. - Wpadaj, kiedy tylko zechcesz, Jake - powiedział tamten. - Będzie mi bardzo miło. Spójrzmy prawdzie w oczy: nie mam tu zbyt wiele do roboty. Zaledwie o parę jardów dalej znajdował się wykop. Jake pobiegł do niego, a kiedy zniknął z pola widzenia ludzi w kamieniołomie, wywołał drzwi do Kontinuum i zniknął po drugiej stronie. - Dokąd teraz? - spytał Korath bez tchu, w czarnej ciemności Kontinuum Móbiusa. - Tam, skąd przybyliśmy - odparł Jake. - Do Imperii. Znał odpowiednie współrzędne i wkrótce się tam znaleźli... XVIII Jake - Déjà vu? Z Imperii do Genui było niewiele ponad pięćdziesiąt mil a poniewaŜ Jake nie znał ani drogi, ani współrzędnych, nie mieli innego wyjścia, jak wziąć taksówkę. Jake poprosił o podwiezienie do dzielnicy portowej, po czym poszedł poszukać jakiegoś handlarza narkotyków - jakiegokolwiek - wśród labiryntu barów, obskurnych klubów i targów rozproszonych w wąskich alejkach i śmierdzących bocznych uliczkach koło nabrzeŜa. - Dlaczego tutaj? - chciał wiedzieć Korath. - Tutaj skupia się światek przestępczy, tu rozprowadzają narkotyki - wyjaśnił Jake. W Londynie, Marsylii, Miami, Hongkongu - gdzie tylko chcesz - jest tak samo. A tu, w Genui, moŜna załoŜyć bez pudła, Ŝe narkotyki przypływają na statkach i zanim zjawią się wielcy dilerzy, drobni klienci - kurierzy, skorumpowani celnicy i inni - dostają swoją działkę, która wystarcza na ich potrzeby. Tak długo, jak nie są zbyt zachłanni, wszystko jest OK. We Włoszech, które wciąŜ stanowią ostoję mafii, zachłanność nie popłaca, bo moŜna wylądować parę stóp pod ziemią. Tak czy owak ludzie z okolic nabrzeŜa - wszystkich nabrzeŜy na całym świecie - wiedzą o tym doskonale. Dlatego tutaj jesteśmy. - Wygląda na to, Ŝe wiesz na ten temat bardzo duŜo - powiedział Korath. Dowiedziałeś się tego bez wątpienia od Nataszy, kiedy byliście kochankami, prawda? Ale prywatne Ŝycie Jake’a było jego prywatnym Ŝyciem i podobnie jego wspomnienia dotyczące Nataszy - pomimo Ŝe ona sama była kurierem - które pragnął zachować w pamięci na zawsze. Dlatego odpowiedział:
- Wiem tylko, Ŝe gdybym sam chciał skręta, tutaj mógłbym go dostać. - A poniewaŜ mowa umarłych, podobnie jak telepatia, często wyraŜa więcej niŜ same słowa, Korath wiedział, co Jake miał na myśli. - A więc to niebezpieczne miejsce, co? - Myślę, Ŝe czasami tak - odparł Jake. - Ale palenie to tylko początek. Potem przychodzą zastrzyki, a teraz jest zupełnie nowy sposób: mikroilości, które moŜna zlizywać z odwrotnej strony znaczka pocztowego. JeŜeli uwaŜasz, Ŝe krew stanowi uzaleŜnienie, mam dla ciebie interesujące nowiny. Ci dilerzy to nie mniejsi krwiopijcy niŜ ci, których znałeś w Krainie Gwiazd, Korath. Ale przynajmniej kiedy człowiek umiera w wyniku przedawkowania narkotyków, pozostaje martwy! I to wszystko, co mogę powiedzieć na ten temat. W małym barze, gdzie powietrze moŜna by kroić noŜem - wypełnionym dymem marihuany - Jake znalazł barmana w boksie, gdzie ten robił porządek. Tym razem Jake nie zrobił Ŝadnej bezpośredniej aluzji do Castellana. Jednak od razu przeszedł do rzeczy: narkotyki. - Chcesz kupić? - powiedział barman, rozczochrany chudzielec o rozbieganych, głęboko osadzonych oczach. - Nie - powiedział Jake - przygotowuję dostawę. Wiesz, co mówią o tym, co przychodzi w takich małych paczuszkach? - Mikry? - Barman potrząsnął głową. - Mogę ci załatwić skręty. Teraz są prawie legalne. Nikt juŜ się nimi nie przejmuje. Ale jeśli chodzi o ten rodzaj - nie mam takich kontaktów. Mówisz o wielkim biznesie, a jeśli w tym siedzisz, jak to jest, Ŝe rozglądasz się za tym w takiej dziurze? - Pokręcił głową. - Nie kupuję tego. Gliny i ich szpicle nie są tu mile widziani, przyjacielu. Jake zorientował się, Ŝe nadeszła chwila, aby odwołać się do jego pierwotnych instynktów, i to, co zadziałało w San Remo, mogło równie łatwo zadziałać tutaj. Miał jeszcze przy sobie franki; połoŜył zwitek banknotów na stoliku i powiedział: - Jestem kurierem i właśnie przyjechałem z Marsylii z przyjacielem, który sprzedaje mi swój „biznes”. Musiał się wycofać, bo go zbyt dobrze znają. Ale wygląda na to, Ŝe zdecydował się zbyt późno. Zaledwie przed godziną go rozpoznano i aresztowano. Chcieli z nim rozmawiać o... no, o tym i owym, rozumiesz? Ale poniewaŜ ja jeszcze się w tym nie orientuję, to mój przyjaciel miał wszystkie kontakty. Teraz muszę dostarczyć towar, a im szybciej, tym lepiej. Mieliśmy go przekazać dilerowi, który ma tu, w Genui, legalną przykrywkę.A poniewaŜ ten facet nie lubi czekać, jestem gotów zapłacić jeśli się dowiem, jak się do niego dostać.
Właśnie weszło do środka paru ludzi i stanęło przy barze. Barman popatrzył na pieniądze, oblizał wargi i powiedział: - To z kim masz się spotkać? To znaczy chyba wiesz, jak się nazywa, co? Nie będę mógł ci pomóc, jeśli nie wiem, dokąd masz dostarczyć towar. Nadeszła chwila, gdy trzeba było zagrać w otwarte karty. - Castellano - powiedział Jake. - Luigi Castellano. Chyba jest Sycylijczykiem. Zobaczył, jak barman nerwowo podskoczył i szybko ciągnął dalej: - Spokojnie, nie masz się czym denerwować, jeśli nie moŜesz mi pomóc, znajdę kogoś innego. - Sięgnął po pieniądze, ale barman go uprzedził. - Spróbuj u Frankiego - powiedział, wpychając zwitek banknotów do szerokiej kieszeni zatłuszczonego fartucha. - U Frankiego Franchisen. To speluna w wybrukowanej alei za następną ulicą. KaŜdy moŜe ci pokazać. Ale przyjacielu, jeśli ktoś cię zapyta, kto cię przysłał - to nie ja. - Nie przejmuj się - znów powiedział Jake. - Oczekują mnie. I zaledwie minutę po tym, jak wyszedł, barman podniósł słuchawkę, Ŝeby mieć absolutną pewność, Ŝe będą go oczekiwać... - Czy mam rozumieć - powiedział Korath, kiedy Jake wyszedł na ulicę i ruszył przed siebie - Ŝe zamierzasz wkroczyć do bastionu swego największego wroga, człowieka, który dwa razy próbował cię zabić? ToŜ to szaleństwo! Kontinuum Möbiusa musi na ciebie działać ogłupiająco! A jeśli chodzi o tę nędzną... kreaturę, z którą przed chwilą rozmawiałeś - czymś, co w Krainie Gwiazd byłoby mięsem - wsadziłbym głowę w prasę hydrauliczną, zanim bym zaufał komuś takiemu! Ale słysząc, jak z nim rozmawiałeś, mógłbym przysiąc, Ŝe to musi być twój dawno niewidziany brat! Więc mi powiedz: dlaczego tak bardzo chcesz umrzeć, Jake? - Nie znasz Castellana, a ja tak - odparł Jake. - I nie jestem taki tępy, jeŜeli chodzi o innych. Jeśli nasz przyjaciel z baru skontaktuje się z kimś u Frankiego Franchisen - to znaczy jeśli to miejsce naleŜy do Castellana - tym lepiej. Jednak nie chcę dać im zbyt wiele czasu, Ŝeby zdąŜyli zaplanować, co mają ze mną zrobić, więc musimy się pośpieszyć. Słuchaj, myślę, Ŝe to musi być tamto miejsce, te drzwi, nad którymi widać dwie czerwone litery F. - Wskazał odległą część alei. - Ale... - Ale rzecz w tym - powiedział Jake - Ŝe mamy Kontinuum Mobiusa, i uwierz mi na słowo, Ŝe ono nie działa na mnie ogłupiająco. Jeśli wpadnę w kłopoty, moŜesz mnie z nich wyciągnąć piorunem. Ale muszę się upewnić, Ŝe to miejsce naleŜy do Castellana, zanim... zanim... - Tak?
- Zanim rozwalę to wszystko w drobny mak! - warknął Jake. - Mam zamiar zniszczyć wszystkie bazy tego sukinsyna, Ŝeby wiedział, Ŝe nigdzie się przede mną nie ukryje. Jak myślisz, Korath, co robiłem przez cały czas? Szukałem nie tylko samego Castellana, lecz takŜe nor, w które mógłby się zaszyć. A jeśli to jest jedna z nich, musi zniknąć. - A jeśli on tam teraz jest, u Frankiego Franchise ‘a? - Nie będzie próbował mnie zabić - powiedział Jake - nie od razu. Prawdopodobnie będzie chciał ze mną porozmawiać - nie wspominając o wielu innych nieprzyjemnych rzeczach, które będzie chciał mi zrobić - zanim mnie zabije. Ale nie pozwolimy mu na to. - Rozumiem - Korath zamyślił się. - Więc w taki sposób chcesz dokonać zemsty, niszcząc wszystkie byjówki Castellana, zanim zaatakujesz jego samego i uświadomisz mu, Ŝe to właśnie ty jesteś za to odpowiedzialny. - Tak, coś w tym rodzaju - potwierdził Jake. - Oko za oko. Ten sukinsyn Ŝywił się strachem innych tak długo - nie tylko strachem, jakim napawał swych wrogów, lecz takŜe ludzi ze swojej organizacji - Ŝe czas, aby ktoś nauczył go znaczenia tego słowa. I teraz mam zamiar sprawić, Ŝe się nim zakrztusi, a moŜe nawet zwymiotuje. - Chcesz, aby się dowiedział, Ŝe się zbliŜasz. Ijednocześnie drwisz z niego... nawet gdy likwidujesz jego ludzi! - Zwłaszcza gdy likwiduję jego ludzi - powiedział Jake. - Ale to wszystko nie po to, aby zwyczajnie mu odpłacić. Te sukinsyny zasłuŜyły na śmierć co najmniej tak samo jak on. - Hal - mruknął Korath tak dobitnie, Ŝe Jake niemal zobaczył jego wykrzywioną w grymasie twarz i wyłaniające się spod uniesionych warg ostre jak brzytwa zęby. - Nie pomyliłem się co do ciebie, Cutter! Jesteś naprawdę podobny do mnie. - Traktuję to jako komplement - powiedział Jake. - To był komplement - powiedział Korath. - Więc co teraz? Jaki masz plan? Jak zamierzasz to zrobić? - Jeśli się przekonam, Ŝe ta speluna jest tym, czym, jak sądzę, jest - ponuro powiedział Jake - zniknę stamtąd tak szybko, jak wywołasz te liczby, i wrócę z jedną z tych bomb, które przygotowałem: trzy funty plastyku, odpalane dziesięciosekundowym zapalnikiem. Ale oczywiście muszę najpierw dostać się do środka i zapamiętać współrzędne. - Ach! - westchnął Korath z uznaniem. - Zabijesz jego i wszystkich, którzy będą razem z nim, i równocześnie zniszczysz połowę ulicy. Ale będzie zamieszanie! Jego słowa sprawiły, Ŝe Jake się zatrzymał. Pędził na oślep, ale w rzeczywistości nie był mordercą w potocznym rozumieniu tego słowa. I nie chciał nim być.
- Połowę ulicy? - powiedział i pokręcił głową. - Nie, bo zginęliby niewinni ludzie. Potem nie byłoby juŜ odwrotu. Ogromna Większość nigdy by mi nie wybaczyła, a i ja nie wybaczyłbym samemu sobie. - Ach! - Korath był teraz zawiedziony. - Więc lepiej pomyśl o czym innym. I to szybko, bo jesteśmy na miejscu. - Musimy wymyślić coś na poczekaniu - powiedział Jake, popychając wahadłowe drzwi pod zepsutymi neonami dwóch F...
Lokal u Frankiego Franchise’a był speluną najgorszego rodzaju, miejscem, gdzie zbierały się wszystkie męty Genui, czując się tu jak u siebie w domu. W nocy wypełniały ją szczury nabrzeŜne, prostytutki i sutenerzy, dilerzy narkotykowi, zboczeńcy i inne typy spod ciemnej gwiazdy. Podłoga była czarna od brudu; kiepskie oświetlenie i brudne okna nie były w stanie ukryć obecności karaluchów na ścianach, a smród papierosów i zwietrzałego alkoholu był tak silny, Ŝe prawie było go czuć w ustach. Panował tam teŜ niemały hałas, przynajmniej na początku. Kiedy wszedł Jake, wysłuŜona amerykańska szafa grająca grała jakiegoś rock-androlla z lat pięćdziesiątych (sądząc po brzmieniu gitary, był to Chuck Berry), a głośność nastawiono na pełny regulator. Ale kiedy zaskrzypiały wahadłowe drzwi i Jake wkroczył do środka, ktoś wyszarpnął wtyczkę i muzyka nagle ucichła, a kilku drabów stojących przy barze odwróciło się, Ŝeby spojrzeć na przybysza. Jake był tutaj co prawda obcy, ale wiedział, Ŝe jego wygląd nie jest wart aŜ takiej uwagi. Jedynym wytłumaczeniem było to, Ŝe wiadomość o jego nadejściu juŜ tu dotarła, i Jake wiedział, kto za tym stoi. Niewidzialny dla nikogo wampir wszedł razem z nim i jak na razie Jake nie czuł się nieswojo, nie bał się o swoje Ŝycie. Kontinuum Móbiusa czy raczej moŜliwość jego wykorzystania bardzo podnosiła na duchu. Kiedy Jake wyczuł za plecami jakiś ruch, a wahadłowe drzwi przestały się kołysać, wiedział, Ŝe ktoś je zatrzymał i teraz pilnował wejścia. Ci ludzie nie chcieli, aby ktoś przeszkodził im go załatwić. I to samo w sobie - Ŝe tak byli tym pochłonięci - utwierdziło Jake’a w mniemaniu, Ŝe to miejsce rzeczywiście było przykrywką, jedną z baz operacyjnych Castellana. Powstała więc taka oto sytuacja: za Jakiem jakiś osiłek, po prawej bar, a po lewej, w odległości pięciu czy sześciu kroków, ściana, na której wisiał znak wskazujący toalety. A w jego stronę ruszyło powoli i jakby od niechcenia czterech zbirów, podczas gdy jeden po
prostu stał przy barze i patrzył. Poza tym lokal wydawał się pusty - Jake podejrzewał, Ŝe wyproszono pozostałych „gości” - w przewidywaniu tego, co miało nastąpić. Ale nie przewidując tego, co nastąpiło. - Chcę porozmawiać z szefem - powiedział Jake. - Mam na myśli Luigiego Castellana. - I cały czas szedł w stronę toalet. Trzech zbirów, brutali tak szpetnych, Ŝe trudno sobie wyobrazić, nagle stanęło. Czwarty nie przestał się zbliŜać i ten był najbardziej szpetny ze wszystkich. Był to uliczny zabijaka, bokser i zawodowy morderca. Jake sądził, Ŝe mógłby połamać krzesło na jego głowie, ale i to by go nie powstrzymało. - Georgy - odezwał się ten przy barze łamaną angielszczyzną. - Przyprowadź tu tego cymbała i posadź go tutaj, Ŝebyśmy mogli go obserwować. I nie zrób mu zbyt wielkiej krzywdy. - Uch! - powiedział zbir, nie przestając się zbliŜać. - I Vince - ciągnął ten przy barze - sprawdź, czy telefon juŜ działa, a jeśli tak, zadzwoń do Bagherii. Niech Człowiek wie, co się dzieje. Przekonaj się, czy potrafi zgadnąć, kto tu przyszedł tak pewnie, jakby był właścicielem tej budy. W ciemnym kącie dał się zauwaŜyć jakiś ruch i Jake usłyszał sygnał telefonu, kiedy ktoś wykręcał numer. Ale pozornie samobójcza wyprawa Jake’a dostarczyła mu prawie wszystkich informacji, jakich potrzebował: Bagheria, Sycylia! Prawo Murphy’ego, oto ostatnie kółko pierścienia, który otwiera zamek. I ostatnie miejsce na jego liście, którego jeszcze nie odwiedził, którego dotąd szukał. Zaledwie godzinę temu był o parę kilometrów od swego głównego celu, samego Luigiego Castellana. Jake nie chciał, Ŝeby ktokolwiek widział, jak uŜywa Kontinuum Móbiusa. Jeśli toalety nie mają okien albo tylnego wyjścia, to dobrze. Niech ci ludzie próbują zgadnąć, jak zdołał uciec. Ale najpierw przynajmniej spróbuje wywołać wraŜenie, Ŝe rzuca się do ucieczki. Przyśpieszył kroku, a Georgy próbował mu przeciąć drogę. Ale Jake juŜ skręcił w stronę toalet i popchnął drzwi z szybą z matowego szkła, za którymi mieściły się pisuary i kabiny. Kiedy wszedł do środka, usłyszał, jak Georgy chrząka zaraz za jego plecami, o wiele za blisko. Szybko obróciwszy się, z całej siły zatrzasnął drzwi przed rozpędzonym oprychem. Georgy wyrŜnął głową w szybę i na ziemię posypały się kawałki rozbitego szkła, a zbir zaklął z bólu, gdy w jego twarz i dłonie wbiły się kawałki szkła. Słysząc cały ten hałas, pozostałe zbiry ruszyły w tę stronę i po chwili zobaczyły, jak Georgy, ślizgając się we własnej krwi, usiłuje podnieść się na nogi.
A jeśli chodzi o Jake’a... w toalecie nie było ani okien, ani innych drzwi, więc nigdzie nie moŜna się było ukryć. Ale „cymbała” juŜ tam nie było...
- Po co wróciliśmy? - chciał wiedzieć Korath, kiedy Jake wynurzył się z Kontinuum Móbiusa w pokoju hotelowym w ParyŜu. - Mamy tu parę spraw do załatwienia - powiedział Jake. Teraz wiem juŜ wszystko, co musiałem wiedzieć, jeśli chodzi o lokalizacje tych miejsc... - Z wyjątkiem Bagherii. - ...Którą postanowiłem zostawić na koniec. Tam jest Castellano, a jeśli zniszczę jego pozostałe bazy, tam właśnie się prawdopodobnie zaszyje. Zgodnie z tym, czego się dowiedziałem od Nataszy, jest tam dobrze chroniony, jest tam „bezpieczny”... a przynajmniej tak uwaŜa. A jeśli chodzi o współrzędne tego miejsca, skoro zarządza swoją fikcyjną finną budowlaną koło Bagherii... - Znalezienie tego miejsca nie powinno być zbyt trudne. - Właśnie - powiedział Jake. - Więc jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór - ten jeden wieczór - Castellano jest bezpieczny. Ale jego kryjówki... co najmniej jedna z nich zniknie z hukiem. Myślę, Ŝe to będzie u Frankiego. - Naprawdę? A śmierć niewinnych ludzi, jaką musi za sobą pociągnąć? Jake zastanowił się nad odpowiedzią. - Jeśli to nie będzie wielkie bum, to na pewno wielka ognista kula, ale zrobię to wczesnym rankiem, kiedy będzie moŜna mieć pewność, Ŝe to miejsce jest puste. - A jeśli się mylisz i ktoś tam jednak będzie? - To będzie jeden z ludzi Castellana, moŜe ten przy barze, który wydawał rozkazy, który w moim przekonaniu jest kanalią rozprowadzającą narkotyki i zasłuŜył na to, Ŝeby się usmaŜyć w ogniu. - Świetnie! - powiedział Korath. - Ale wobec tego mamy jeszcze mnóstwo czasu. - Niezupełnie - powiedział Jake. - Wizyta u Frankiego była dla mnie nauczką, Ŝe nawet mając oparcie w Kontinuum Móbiusa, nie jest najmądrzej wchodzić do takich miejsc bez broni. Więc potrzebuję jakiejś broni i wiem, gdzie moŜna ją zdobyć. - Tak? Jake kiwnął głową. - W składnicy broni Centrali Wydziału E. Znam jej współrzędne. Rzecz jasna drzwi są zabezpieczone i zaopatrzone w urządzenie alarmowe, ale nie skorzystamy z drzwi. Nie chcę,
Ŝeby się dowiedzieli, Ŝe tam byłem, nie chcę Ŝadnych starć, kłopotów ani niczego, co mogłoby kolidować z tym, co teraz robię. - Masz na myśli starcia i kłopoty związane z Liz? - Nie próbuj poznać mnie zbyt dobrze! - ostrzegł go Jake i ciągnął: - Poza tym chociaŜ moja lornetka sprawdza się doskonale w świetle dziennym, w nocy jest bezuŜyteczna. Ale jak sobie przypominam, w tej składnicy broni są takŜe noktowizory. PoniewaŜ baza Castellana w Bagherii to prawdziwa twierdza i prawdopodobnie jest strzeŜona, nie udamy się tam za dnia, więc... - Skradniesz taki noktowizor? - Tylko poŜyczę - powiedział Jake. - Następnie chciałbym sprawdzić swój sprzęt... gestem wskazał torbę, wystającą spod łóŜka - ...i porządnie się najeść, a po zmroku powrócić do wąwozu pod górami Madonie, Ŝeby jeszcze raz porozmawiać z Humphem. Będzie wczesna noc i juŜ niewiele godzin do świtu, kiedy załatwię się z tą speluną Frankiego. - A pozostałe miejsca? - Jutro mamy kolejny dzień - ponuro powiedział Jake. - Czy juŜ ci nie wyjaśniałem, Ŝe pragnę, aby Castellano poznał prawdziwe znaczenie słowa „strach”? Dlatego zrobimy to pomalutku tak, aby wiedział, Ŝe to się do niego zbliŜa z kaŜdą chwilą. Na chwilę zapanowała cisza, po czym odezwał się Korath. - Nigdy się nie dowiesz - mruknął swym głębokim, gardłowym głosem - jak wielką przyjemność odczuwam, biorąc udział w tej misji z kimś takim jak ty. - A Jake wyczuł, Ŝe martwy wampir jest rzeczywiście pełen uznania. - JakŜe bym chciał móc powiedzieć to samo - odparł, odruchowo wzruszając ramionami...
Wyprawa do Wydziału E nie była taka łatwa, jak myślał. Kiedy wynurzył się z Kontinuum Móbiusa wewnątrz składnicy broni, musiał przejść przed czujnikiem. Nie sprawiało to wielkiej róŜnicy; zanim odezwał się alarm, chwycił browning 9 mm (przystosowany do specjalnej amunicji), trzy zapasowe magazynki oraz długą, płaską skrzynkę, zawierającą ponad sto sztuk nabojów. A poniewaŜ lornetki noktowizyjne leŜały obok na półce, zabrał jedną z nich, po czym ulotnił się tak szybko, jak zdołał. - Załatwione - powiedział, zwaliwszy się na łóŜko w pokoju hotelowym. - Mam wszystko, czego potrzebuję. - Ale czy jesteś przygotowany? - zapytał Korath.
- Tak - odparł Jake. - Muszę jeszcze tylko oczyścić bron i napełnić magazynek, no i moŜe przestawić zapalniki w tych bombach - bo nawet wykorzystując Kontinuum Móbiusa, pięć sekund to moŜe być trochę za mało - ale to na razie wszystko. Więc poniewaŜ będziemy na nogach dzisiaj wieczorem i jutro wczesnym rankiem, teraz chciałbym odpocząć. - To znaczy przespać się? - zapytał Korath. - Tak. Nie wiem, jak dla ciebie, ale dla mnie regularne korzystanie z Kontinuum Móbiusa jest wyczerpujące. To pewnie skutek euforii - ten pęd i niezwykłość całej sytuacji to wszystko mnie oszołamia. - Iw ten sposób grzecznie mnie prosisz, Ŝebym zostawił cię w spokoju, tak? - Właśnie - powiedział Jake. - I pamiętaj, Ŝe zwykłe ostrzeŜenia są stale w mocy. - AleŜ oczywiście! - burknął Korath z goryczą. - Jako twój „partner” czegóŜ innego mógłbym się spodziewać? Jest faktem, Ŝe postrzegasz mnie jako coś w rodzaju jucznego zwierzęcia! - I udając frustrację - a moŜe i nie udając, trudno to było rozstrzygnąć, mając do czynienia z tak kłamliwą istotą - opuścił umysł Jake’a... Kiedy Jake zyskał pewność, Ŝe jego nieproszony lokator zniknął, mruknął do siebie: - Jak dŜinn uwięziony w lampie. Jedyną róŜnicą jest to, Ŝe w wypadku Koratha mam do dyspozycji więcej niŜ trzy Ŝyczenia, mogę wejść do Kontinuum Móbiusa tyle razy, ile zapragnę. Ale Jake powiedział Korathowi prawdę: czuł się pozbawiony energii. Kiedy zapadał w niespokojny sen, nie przestawał mruczeć do siebie: - DŜinn uwięziony w lampie, który ma nadzieję, Ŝe „zaprzyjaźniwszy się” ze mną, zdoła mnie namówić, abym potarł lampę. Doskonale, obym tylko nie wypuścił go na wolność. Ostatnią rzeczą, jaką uczynił, zanim zasnął na dobre, był rzut oka na zegarek. Było po piątej po południu i światło wpadające przez okno powoli zaczynało słabnąć...
Jak zawsze sny Jake’a były zakłócane przez wirujący kształt wstęgi Móbiusa, której towarzyszył bezlik wzorów, liczb i symboli - znanych lecz zagadkowych - które były zarówno straŜnikami, jak i bramą do metafizycznego Kontinuum Móbiusa. Równania nieustannie przewijały się na ekranie jego umysłu i Jake wiedział instynktownie, gdzie je zatrzymać, aŜeby wywołać jedne z tych tajemniczych drzwi, które tylko on widział, drzwi, przez które przechodził z tego wszechświata do jakiegoś innego obszaru, nie naleŜącego do naszej płaszczyzny istnienia. Wiedział, jak zatrzymać te równania, ale wciąŜ brakowało mu wskazówki, jak je powołać do istnienia - jak sprawić, by zaczęły ulegać mutacjom - i wciąŜ nie mógł zapamiętać
ich kolejności. W snach było to łatwe: po prostu tam były, unosząc się w jego umyśle, gotowe, aby porwane jego wezwaniem natychmiast wynurzyć się na powierzchnię. Ale na jawie wszystko to było zbyt fantastyczne, „nie z tego świata”, zbyt nierzeczywiste, aby moŜna było temu dać wiarę. I na tym, krótko mówiąc, polegał problem, ale Jake jeszcze tego nie wiedział: Ŝe uwierzyć znaczyło uaktywnić ów proces - Ŝe został obdarzony tą wiedzą - i Ŝe ma ją w zasięgu ręki. A za tymi wszystkimi symbolami - za tymi liczbami i wzorami - moŜna było usłyszeć wszechobecne szepczące głosy Ogromnej Większości, przypominające szelest niesionych wiatrem zeschłych liści w eterze mowy umarłych. Owe głosy spierały się o Jake’a i Harry’ego Keogha, jak gdyby obaj byli jedną osobą. Spierały się o to, czym stał się Harry i jego dwaj synowie, zanim znikli - ale nie mówiły wyraźnie, czym właściwie się stali - a potem zaczęły rozwaŜać wszystkie za i przeciw, chcąc nawet ubić jakiś interes z kimś takim jak Nekroskop, człowiekiem, który rozmawia ze zmarłymi. Przypominało to wielką rozprawę, toczącą się w grobach całego świata, w której oskarŜonym był Jake. Wśród osób występujących w jego obronie Jake rozpoznał głos Zek i miał wraŜenie, Ŝe zna głosy kilku innych. Rzeczywiście je znał: oto głos sir Keenana Gormleya spoczywającego w miejscu wiecznego spoczynku w Kensigton; i głos sierŜanta Grahama Lane’a, dawnego instruktora wychowania fizycznego z cmentarza w Harden. Ale jakim cudem znał głosy tych ludzi? Nawet we śnie było to zupełnie niezrozumiałe. A po stronie „oskarŜenia” wydawało się, Ŝe znajdują się głównie ludzie rozgoryczeni ludzie, którym się nie udało pozostawić swego śladu na tym świecie - którzy nie pozostawili nikogo, kto by o nich pamiętał; znaczyło to oczywiscie, Ŝe nie mają Ŝadnego powodu, aby pragnąć jakiegokolwiek kontaktu ze światem Ŝywych. Dla nich ten świat był utracony na zawsze; nie oglądając się za siebie, pogodzili się z mroczną wiecznością śmierci. Nieudacznicy za Ŝycia, takimi teŜ pozostali po śmierci. - Kochaliśmy Nekroskopa - odezwał się głos „obrony” jak szum dalekiego morza. Nigdy nas nie zawiódł, aŜ do samego końca. Nigdy nie zadał nam bólu, tylko my zadajemy go teraz sobie, stając w jego obronie. Był naraŜony na niebezpieczeństwo, jednak ryzykował wszystkim. Był naszym światłem, był naszym ciepłem, był wszystkim, co mieliśmy. Przed nim nie mieliśmy nic, nawet nie znaliśmy mowy umarłych, nie wiedzieliśmy o sobie nawzajem. I głos „oskarŜenia”:
- Ale to był Harry Keogh... i pod koniec juŜ mu nie ufaliśmy! A ten tutaj to nie to samo. GdzieŜ jego pokora? To nie Harry ani Nathan. To Jake, a o jego towarzyszu lepiej nie wspominać! I znów „obrona”: - Ale on moŜe być nowym Nekroskopem! - (To był z pewnością głos Zek Fòener). - Z pomocą Ogromnej Większości Jake moŜe nim zostać! On nie wie, nie rozumie, a mimo to wydaje się pamiętać! W kaŜdym razie pamięta część - w tym rzeczy, które pierwotny Nekroskop mógł był zapomnieć - i z tego co wiemy, moŜe spróbować dokończyć to, czego nie zdołał uczynić Harry. Faktycznie jestem tego pewna. A jeśli chodzi o Harry ‘ego, juŜ go nie ma i nie moŜna go ponownie wezwać, chyba Ŝe za pośrednictwem Jake ‘a, który jest tak bliski „oryginału „, jak to moŜliwe. Dlatego powinniśmy dać mu szansę. „OskarŜenie”: - Jego światło i ciepło są podejrzane, postępuje za nim cień, którego serce jest zimne. Wiemy, co to jest, i powinniśmy się odwrócić od Jake ‘a, pozostawiając go własnemu losowi. On nie wie, nie rozumie - to prawda. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: to, czego nie wie... nie moŜe nam zaszkodzić! „Obrona”: - Świetnie! - (Był to ostry głos sierŜanta Grahama Lane’a, który Jake rozpoznał, nie wiedząc jak). - Mów, co chcesz, ale jest wśród nas wielu takich, którzy chcą z Jakiem rozmawiać, tak jak kiedyś rozmawialiśmy z Nathanem. A jak sobie przypominam, ty takŜe byłeś wtedy przeciw! Bylibyśmy przegrani, gdybyśmy wtedy ciebie posłuchali. Więc nie łudźcie się, Ŝe nas uciszycie, bo my na to nie pozwolimy. A jeśli Jake ‘owi miałaby się stać jakaś krzywda z powodu waszego tchórzostwa, pamiętajcie - uŜyjemy to przeciw wam. I wina spadnie na wasze głowy! „OskarŜenie”: - Więc moŜe od ciebie teŜ powinniśmy się odwrócić. Nie prowokuj nas w ten sposób, chyba Ŝe chcesz, aby unikali cię wszyscy zmarli! Jeszcze raz sierŜant: - Lepiej poczekajcie, Ŝeby zobaczyć, kto się od kogo odwróci! Śmierć jest bezlitosna i Ogromna Większość takŜe będzie bezlitosna, jeśli okaŜe się, Ŝe nie mieliście racji i pozbawiliście ich ostatniej szansy ponownego nawiązania kontaktu z Ŝywymi. „OskarŜenie”: - Ale czy nie na tym właśnie polega problem? Powtarzam: o tym, który towarzyszy Jake’owi, lepiej nie wspominać! Więc jeśli rzeczywiście obchodzą cię Ŝywi... to moŜe najpierw zastanów się nad...
I tak rozwijał się spór - szmer szepczących głosów, przerywany zakłóceniami metafizycznego eteru - a Jake nic nie mógł z tego zrozumieć, albo tak niewiele, Ŝe nie czyniło to Ŝadnej róŜnicy...
Zaczął się budzić, a sen - albo coś więcej niŜ zwykły sen - natychmiast uleciał mu z pamięci. Była dziewiąta wieczorem, na zewnątrz i w samym pokoju panowała ciemność. - Korath? Kiedy Jake zapalił światło, jego umysł owionął zimny powiew. - Jestem tutaj - powiedział martwy wampir, pojawiając się znikąd. Ziewając, Jake powiedział: - Czas ruszać. - Przetarł oczy, próbując przypomnieć sobie niedawny sen. Ale bez skutku. - A cel naszej podróŜy? - Daj mi się najpierw obudzić. - W łazience Jake spryskał twarz zimną wodą, wytarł szorstkim ręcznikiem, wrócił do pokoju i załoŜył czarne ubranie. Wziąwszy pistolet, zapasowy magazynek i noktowizor, powiedział: - Chcę wrócić do Madonie. Muszę porozmawiać z Humphem. - Nie bierzesz materiałów wybuchowych? - MoŜe później, ale teraz nie chcę się obciąŜać. Korath bez słowa wywołał równania Móbiusa. Zafascynowany, jak zawsze, Jake patrzył na te nieustannie zmieniające się liczby i symbole, zatrzymał je w miejscu, gdzie jak wiedział, utworzą drzwi, po czym wszedł do Kontinuum Móbiusa... ...I po chwili z niego wyszedł w górach Madonie na Sycylii. Ściana wąwozu była bladoŜółta w świetle księŜyca. Jake stanął na drodze, tak jak przedtem, patrząc w dół, na kamieniołom w głębi wąwozu. Piecyk, przy którym grzali się nocni straŜnicy, roztaczał wokół pomarańczowy blask, ale nie widać było Ŝadnego ruchu. Gdzieś w dali pohukiwała sowa, a ukryte w przydroŜnych zaroślach świerszcze głośno grały. Poza tym noc była cicha i ciepła. Obracając się, Jake spojrzał na Morze Tyrreńskie. Na wschodzie widać było światła Capo d’Orlando, a na zachodzie Bagherii i Palermo. Smuga księŜycowego światła na delikatnie falującym morzu była niewiarygodnie piękna i Jake złapał się na tym, Ŝe myśli o Liz Merrick, ale o Liz w innym świecie, w innym czasie, w świecie, gdzie czas będzie dla nich obojga...
MoŜe tak kiedyś będzie. Ale jeszcze nie teraz. Zdając sobie sprawę, Ŝe jego sylwetka jest widoczna na tle nieba, Jake ukrył się w wykopie i usiadł na wielkim, płaskim głazie. Patrząc przez lornetkę noktowizyjną na kamieniołom, dojrzał dwóch straŜników, którzy siedzieli w kabinie mechanicznej koparki, paląc papierosy. Papierosy były maleńkimi plamkami białego światła na tle szarych zarysów ich twarzy. Nie stanowili Ŝadnego zagroŜenia. - Teraz muszę odszukać Humpha - mruknął Jake w mowie umarłych. - JuŜ nie musisz szukać - powiedział Humph. - To miło, Ŝe wróciłeś tak szybko. - W jego głosie było coś, czego nie było przedtem, jakby cień niechęci. Jake zastanawiał się nad tym, ale pomyślał, Ŝe lepiej o to nie pytać. - To nie jest wizyta towarzyska, Humph - powiedział Jake, od razu przechodząc do rzeczy. - Przyszedłem, aby cię zapytać, co wiesz o Harrym Keoghu. Tamten przez chwilę milczał, po czym rzekł: - To był mój dobry przyjaciel, wiesz? Zrobił dła mnie coś, czego sam nie mogłem zrobić. Był taki sam wobec wszystkich zmarłych: Nekroskop rozwiązywał problemy, których oni juŜ nie byli w stanie rozwiązać. - Rozwiązywał problemy? - zapytał Jake. - Naprawiał krzywdy, zajmował się niedokończonymi sprawami. W moim wypadku wysadził w powietrze to pieprzone miejsce - Le Manse Madonie - które zwaliło się w przepaść! Myśłę, Ŝe miał ku temu takŜe własne powody, ale to było po mojej myśli. Więc przypuszczam, Ŝe to co próbuję powiedzieć, to nie jest zwykła historyjka, Jake. JeŜeli Ogromna Większość z tobą nie rozmawia, prawdopodobnie mają swoje powody. Tu, na Sycylii, mimo Ŝe głównie przebywam w ciemności, od czasu do czasu słyszę jakieś płotki. I... - I masz rację - przerwał Jake. - Oni mi nie ufają. Nie pozwalają, abym dowiódł, jaki naprawdę jestem. Ale to Harry mnie tym obdarował, wsadził mnie w to bagno. Wierz mi, Humph, nie chciałem być nowym Nekroskopem. Ale nie mam wyjścia. - Słyszałem o tym - powiedział Humph. - Prawdę mówiąc, ostatnio miałem więcej gości... - Po tym, jak tu byłem? - przerwał Jake. - ... niŜ przez ostatnie siedemdziesiąt lat. To znaczy od czasu, gdy tu jestem! - Ogromna Większość - powiedział Jake kwaśno. - Przestrzegali cię przede mną. - Coś w tym rodzaju - powiedział Humph. - Ale słuchaj, są takŜe tacy, którzy trzymają twoją stronę! Tak czy owak wygląda na to, Ŝe było na twój temat wiele rozmów i urządzili coś w rodzaju głosowania - jak politycy, rozumiesz? Nawet po śmierci. Z tego co wiem, było to
dosyć jednostronne, ale wynik jest taki, Ŝe twoim przyjaciołom zakazano jakichkolwiek rozmów z tobą, przynajmniej na razie. I dotyczy to takŜe mnie. Ale jak powiedziałem, przyjaciel Harry’ego... i tak dalej. No, w pewnych granicach. To sprawiło, Ŝe Jake coś sobie przypomniał i powiedział: - Czy wiesz, kim był sir Keenan Gormley? Albo Zek Fóener czy Graham Lane? Oni ręczą za mnie, wiem to na pewno... cholera! - Bo nagle przypomniał sobie sen i wiedział, Ŝe na pewno za niego ręczyli! Ale tylko ich troje z całego Ogromnej Większości? Gdyby Jake chciał przejść na stronę zmarłych, musiałby zrezygnować z pracy. Humph nie znał Ŝadnego z wymienionych przez Jake’a nazwisk, nawet o nich nie słyszał, nie wolno mu było rozmawiać z kimkolwiek, kto był po stronie Jake’a, przynajmniej na razie. - Widzisz - powiedział Humph - ja wiem, co jest nie tak. To coś, co ze sobą nosisz. Och, doskonale czuję twoje ciepło, ale towarzyszy ci jakiś cień. On jest zimny, Jake. Zimny i przeraŜający. Trzyma się ciebie zbyt blisko, nawet dla kogoś bezcielesnego jak ja - kogoś zupełnie pozbawionego zmysłów - ten cień pachnie okropnie. To dlatego, Ŝe sam jest okropny! Jake wyczuł w głębi swojej istoty wielki przypływ gniewu - nie swego, lecz Koratha i wiedział, Ŝe mimo Ŝądania, aby wampir trzymał swe myśli w ukryciu i rozmawiał jedynie z nim, jego „towarzysz” moŜe zaraz przerwać milczenie i przemówić w swojej obronie. Ponadto wyczuł, Ŝe tego właśnie Ogromna Większość obawia się najbardziej: kontaktu z nieznaną istotą, taką jak Korath - istotą nieŜywą a zarazem nie całkiem martwą (w normalnym sensie tego słowa), a mimo to dysponującą wiedzą, która moŜe stanowić zagroŜenie zarówno dla Ŝywych, jak i umarłych, i Ŝe musi interweniować, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli. - Pozwól, Ŝe coś ci wyjaśnię - powiedział Jake. - Wiesz, z jaką łatwością Harry przenosił się z miejsca na miejsce? Od A do B, w istocie nie pokonując odległości między nimi? Czynił to, posługując się czymś, co nosi nazwę Kontinuum Móbiusa. Wywoływał niewidzialne drzwi, które tylko on widział i mógł wykorzystać. Ale aŜeby to zrobić, potrzebował pewnego wzoru matematycznego. Ja nie dysponuję tym wzorem, Humph. A mój „cień” - jak go nazywasz - go ma. Bez niego mam problem: jestem jakby połową Nekroskopa. A nawet mniej niŜ połową, bo od dawna wiem, Ŝe Harry był kimś innym, kimś trudnym do naśladowania. Nie ma mowy, abym mu dorównał. - Jake pokręcił głową. - I nie ma mowy, abym kontynuował jego dzieło - nawet gdybym chciał - bez pomocy Ogromnej Większości. Więc jak widzisz, znalazłem się w potrzasku, między diabłem a głębokim oceanem.
- Diabłem, tak - powiedział Humph. - Tak właśnie zmarli myślą o twoim „cieniu „, tej istocie, która „podróŜuje „razem z tobą. - Ale ona tylko podróŜuje ze mną - powiedział Jake. - Nie jest częścią mnie. I bez niej w ogóle nie mógłbym podróŜować. Jej umysł zawiera wzór, który pozwala wywołać drzwi, ale dla niej są one bezuŜyteczne. Ja ze swej strony mogę to czynić, mogę podróŜować od A do B w jednej chwili. - W przeciwnym razie ty takŜe byłbyś dla tej istoty bezuŜyteczny - powiedział Humph w zamyśleniu. - Więc co on z tego ma, ten twój martwy - czy niemartwy - towarzysz podróŜy? - Tylko obietnicę, Ŝe kiedy juŜ wykonam swoje zadanie, zajmiemy się jego sprawą. Kwestia zasadnicza to zemsta. Widzisz, Humph, mój przypadek bardzo przypomina twój własny, zanim spotkałeś Nekroskopa. Chcę uwolnić świat od raka, który mnie niepokoi i który moŜe spowodować jeszcze większe kłopoty, jeŜeli nie zostanie wykorzeniony. A jeśli chodzi o mój „cień”, moŜna argumentować, Ŝe jego sprawa jest znacznie waŜniejsza niŜ moja, faktycznie jestem tego zupełnie pewien. Ale coś wewnątrz mnie domaga się, abym swoją sprawę załatwił najpierw. - A więc to prywatna wendetta, tak? - powiedział Humph. - W pewnym sensie tak - przyznał Jake. - W moim wypadku na pewno, jednak nawet tego nie jestem absolutnie pewien! W kaŜdym razie, jak powiedziałem, jeśli tego nie naprawię, spowoduje to wielkie kłopoty. Mój świat, Humph, jest pełen ludzi - dzieci Ogromnej Większości - a narkotyki to potworna rzecz. Więc powiedz mi, czy zmarli naprawdę chcą, aby ich przyjaciele i krewni dołączyli do nich, uzaleŜnieni za Ŝycia i na zawsze uzaleŜnieni po śmierci, przedwczesnej śmierci z powodu człowieka, którego teraz ścigam? To potwór, Humph, i poprzysiągłem, Ŝe go uśmiercę z pomocą zmarłych czy bez niej. - Wiesz - powiedział Humph - im więcej mówisz, tym bardziej wydajesz się podobny do Hany ‘ego Keogha. Więc powiedz mi coś więcej, przekonaj mnie, Jake. Naprawdę chcę znaleźć się po twojej stronie. - Musi istnieć jakiś związek - powiedział Jake - między tym miejscem, Harrym i mną. Kiedy się tu znalazłem po raz pierwszy, zostałem ściągnięty, nie wiedząc, dokąd zmierzam. Wiedziałem tylko, Ŝe muszę tu przybyć, jak gdybym próbował sobie przypomnieć coś, co zapomniał ktoś inny. Po prostu to wiedziałem; to było coś jak déjà vu, ale o wiele bardziej rzeczywiste. Spojrzałem w górę i „zobaczyłem” Le Manse Madonie; spodziewałem się, Ŝe tam będzie; pamiętałem coś, co widział ktoś inny. Harry Keogh? Wydaje mi się, Ŝe to jedyne logiczne wytłumaczenie.
- I ja tak myślę - powiedział Humph. - On tutaj coś robił - powiedział Jake. - Nie tylko dla ciebie, lecz takŜe dla siebie, a moŜe i dla świata. Ale chociaŜ wiem, co uczynił - zniszczył Le Manse Madonie - wciąŜ nie wiem dlaczego. Dlatego, Ŝe ty tego chciałeś? - Pokręcił głową. - To się nie trzyma kupy, nie sądzę, aby to był wystarczający powód. Więc jaki był prawdziwy motyw, Humph? JuŜ mówiłeś, Ŝe jakiś był. Po chwili Humph powiedział: - MoŜe powinieneś zapytać siebie samego, co było tym, co zawsze motywowało Nekroskopa? Co takiego robił i to tak skutecznie, tak dokładnie? - To akurat jest łatwe - wzruszył ramionami Jake. - Zabijał wampiry. Humph nic nie powiedział, ale jego milczenie było bardzo wymowne... Jake’owi opadła szczęka. - Zabijał wampiry! - powtórzył niemal szeptem. - Więc ci bracia - jak oni się nazywali, Francezci? - byli wampirami? - A kiedy jego rozmówca w dalszym ciągu milczał: Humph? - Nie mogę mówić - powiedział tamten. - To zakazany temat, Jake. - Ale... - Ale nie mogę powiedzieć nic więcej - powtórzył Humph. - Mogę tylko Ŝyczyć ci szczęścia i mieć nadzieję, Ŝe wszystko się uda. Jake poczuł, Ŝe tamten się oddala, powracając w objęcia śmierci, i zawołał za nim: - Jeszcze jedno, Humph. - Lepiej się pośpiesz - Jake słyszał go coraz słabiej. - Ten skarb Francezcich - powiedział Jake, chaotyczne myśli przelatywały mu szybko przez głowę, wyraŜając więcej, niŜ mówił. - Dlaczego bracia potrzebowali skarbca: Harry wysadził go w powietrze razem z Le Manse Madonie i teraz leŜy zagrzebany gdzieś w wąwozie. Ale skąd Castellano - ten sukinsyn rozprowadzający narkotyki, którego próbuję załatwić - o tym wie? Skąd on wie, Ŝe coś takiego w ogóle istniało? Jaki tu jest związek? - Na mnie juŜ czas, Nekroskopie - powiedział Humph, ale jego głos był teraz tak słaby, Ŝe Jake nie był pewien, czy w ogóle go słyszy. - Ale coś ci powiem: wampiry łatwo się nie poddają. Są niewiarygodnie nieustępliwe, Jake. Początki rodu Francezcich sięgają daleko w przeszłość. Więc któŜ to moŜe wiedzieć? MoŜe ten ród sięga takŜe w przyszłość? - W przyszłość? - Wkrótce znowu porozmawiamy, Jake - powiedział J. Humphrey Jackson Jr. Przynajmniej... mam taką... nadzieję. - Jego głos ucichł całkowicie.
A gdzieś w górach znów zaczęła pohukiwać sowa...
Sprawy zaczynały się wyjaśniać, ale dla Jake’a przebiegało to zbyt wolno. Pchany irracjonalnym, niewytłumaczalnym pragnieniem, płynącym gdzieś z wewnątrz - w stale rosnącym napięciu - czuł, jak jego frustracja potęguje się z kaŜdą chwilą. Wiedział, Ŝe musi ją jakoś rozładować i to szybko, bo inaczej eksploduje! Wyczuwając nastrój Jake’a, Korath siedział cicho i nie pytając o nic, robił to, o co go proszono. W ParyŜu Jake zaopatrzył się we wszystko, zanim udał się do wąwozu. Znalazłszy się na drodze - widoczny na tle nocnego nieba - szybko wystrzelił trzy razy w powietrze, aby zwrócić uwagę straŜników. Obserwował ich przez noktowizor, kiedy biegli. O ile był w stanie się zorientować, byli to zwykli robotnicy i nic przeciw nim nie miał. Ale wszystkie maszyny w wąwozie naleŜały do Castellana. Wszystko, co się tam za chwilę wydarzy, z pewnością rozwścieczy tego sukinsyna. Pieprzyć go! Kiedy straŜnicy zbliŜyli się, wdrapując się po stromym stoku, Jake usunął się w cień, wykonał skok przez Kontinuum Móbiusa do Ŝarzącego się piecyka, a stamtąd do kabiny koparki, gdzie przedtem straŜnicy palili papierosy. W parę sekund podłoŜył ładunek wybuchowy i skoczył do następnego pojazdu. W sumie podłoŜył pięć ładunków, z których kaŜdy był zaopatrzony w zapalnik z dwudziestopięciosekundowym opóźnieniem, po czym ukrył się w cieniu ściany wąwozu. Wykorzystując Kontinuum Móbiusa, odbyło się to szybko i bez przeszkód. StraŜnicy byli o niecałe pięćdziesiąt stóp od niego. Rozglądali się na wszystkie strony, ale oczywiście nie zobaczyli niczego, przynajmniej przez następnych kilka sekund. A potem... po prostu nie mogli uwierzyć w to, co zobaczyli. Jake patrzył na świecącą tarczę swego zegarka i odliczał: - Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden - bum! W rzeczywistości było pięć wybuchów, które następowały po sobie w odstępach kilku sekund. Oczywiście najpierw wyleciała w powietrze wielka koparka. Eksplozja wyrzuciła ją w powietrze, rozrywając na dwie części i mnóstwo mniejszych fragmentów, które płonąc, opadły na ziemię. DuŜy, cięŜki pojazd został wyrzucony wysoko w górę, a jego pęknięte zbiorniki paliwa rozerwały się w powietrzu. PotęŜna, ośmiokołowa wywrotka przez chwilę
chwiała się, przechylona w przód, a oderwane trzy wielkie koła płonąc podskakiwały na dnie kamieniołomu. Stojący na drodze straŜnicy skulili się ze strachu. Jake takŜe się ukrył, bo ogniste widowisko trwało nadal. Druga koparka, mniejsza od pierwszej, wirowała w powietrzu, a jej gąsienice smagały wokół jak gigantyczne, okaleczone węŜe. A znajdująca się na dole buda spora konstrukcja, która jeszcze przed chwilą stała w oddalonej części kamieniołomu - po prostu rozleciała się na kawałki, rozrzucając wokół tysiące fragmentów drewna, aluminium, szkła i plastiku oraz śruby i nakrętki, które fruwały wokół jak kule. Jako ostami wyleciał w powietrze przenośnik taśmowy i sito uŜywane do oddzielania od gruzu monet, metali szlachetnych i innych cennych przedmiotów. W spektakularnej eksplozji rozpadły się rozmaite części maszyny i przez kilka długich sekund z nieba sypał się deszcz płonących odłamków. A potem ryk płomieni, czarny dym wznoszący się ku niebu i gnane wiatrem iskry i jeszcze kilka mniejszych eksplozji rozgrzanych zbiorników paliwa, po czym cały kamieniołom jakby zapadł się w siebie, a wszystko ogarnęło szalejące morze ognia. Kiedy pierwsze wybuchy wstrząsnęły powietrzem, Jake ukrył się za występem skalnym. Teraz, starając się mówić po włosku, który znał dosyć słabo, zawołał do straŜników, którzy stali, gapiąc się na ruiny, które jeszcze niedawno były ich miejscem pracy. - Wy tam, wiecie, dlaczego Ŝyjecie? śyjecie, abyście mogli opowiedzieć swemu szefowi, Castellanowi, co się tutaj wydarzyło. Nie zapomnijcie mu powiedzieć, kto to zrobił ja, Jake Cutter - i Ŝe nie spocznę, dopóki nie zniszczę wszystkiego, co posiada, wszystkiego, czego się kiedykolwiek dotknął. MoŜecie mu takŜe powiedzieć, Ŝe kiedy się z tym uporam, przyjdę po niego. Patrzyli w jego stronę - ale widzieli tylko płomienie odbijające się od skalnej ściany po czym cofnęli się. Byli na otwartej przestrzeni, wystawieni na strzał jak kaczki, a Jake’a nigdzie nie było widać. Mieli broń, prawdopodobnie obrzynki, które, o dziwo, rzucili na ziemię. Kiedy cofnęli się i zaczęli biec drogą w stronę odległego wybrzeŜa, jeden z nich zawołał: - JuŜ tutaj nie wrócimy. Więc sam mu to, kurwa, powiedz! Jake wiedział, co tamten miał na myśli. Po tym co się stało, wszelkie próby wyjaśnienia Luigiemu Castellanowi przebiegu wypadków nie były warte ich Ŝycia...
- Lepiej się teraz czujesz? - zapytał Korath, kiedy ruszyli przez Kontinuum Móbiusa do ParyŜa. - Nie - odparł Jake. - Ale poczuję się lepiej, gdy wykonam resztę tego, co zaplanowałem na dzisiejszą noc. - Marsylia? - domyślił się Korath. - Czy cię nie ostrzegałem? - powiedział Jake. - Nie mówiłem, Ŝebyś nie próbował poznać mnie zbyt dobrze? - Ale to było wyraźnie widać w twoim umyśle - bronił się Korath - a twoje myśli są wyraŜone w mowie umarłych. JuŜ ich nie ubywasz przede mną jak przedtem i nawet zaczątek mieć nadzieję, Ŝe moŜe - jak mam to ująć? - Ŝe moŜe ty i ja zbliŜamy się do siebie? - Muszę się nad tym zastanowić - powiedział Jake. - Zaczynam się robić nieostroŜny. Zanim Korath zdąŜył wydać swoje zwykłe, „pełne oburzenia” prychnięcie, znaleźli się z powrotem w pokoju hotelowym i Jake szybko pozbył się całego ekwipunku, jaki miał na sobie...
Ze wzgórza górującego nad rezydencją Castellana w Marsylii Jake obserwował przez noktowizor cały teren. Obraz w podczerwieni nie pokazywał, Ŝeby w domu było włączone ogrzewanie - ale, w końcu, po co ktoś miałby je włączać przy takiej pogodzie? - było widać tylko małą, jasną plamę w mniejszym budynku, prawdopodobnie w kotłowni. Jednak noktowizor nie wychwytywał ruchów ludzi wewnątrz budynku. - Nadal pusto? - zapytał Korath. - Prawdopodobnie - odparł Jake. - Ale w kaŜdym razie będziemy mieli oczy otwarte. Coraz łatwiej było zapomnieć, Ŝe Korath jest istotą bezcielesną. - Ty tak - przypomniał mu tamten - bo to, co ja widzę, zawsze pochodzi z drugiej ręki to obrazy przekazywane za pośrednictwem myśli i przez nie zniekształcane - a nie stanowi bezpośredniego obrazu. Jeszcze jeden przykład, Ŝe byłoby o wiele łatwiej, gdybyśmy stanowili jedność. Nie byłoby potrzeby uŜywać tego noktowizora, wystarczyłby jeden rzut oka, aby stwierdzić, czy dom jest zajęty, a gdyby tak było, wkrótce wywietrzylibyśmy jego mieszkańców. - To brzmi zachęcająco - powiedział Jake sucho. - Dziękuję, ale nie skorzystam. Ponownie odrzuciwszy „ofertę” Koratha, zamilkł i dalej obserwował dom. - Co się stało? - zapytał Korath po chwili. - Dlaczego się nie ruszysz? Co cię zatrzymuje? Boisz się?
- Bałem się - powiedział Jake. - Byłem w tym przeklętym miejscu tylko dwa razy i za kaŜdym razem opadał mnie strach. Bałem się tego, co robią Nataszy - i co mogą zrobić mi. I robili to dwukrotnie. Za pierwszym razem jeden z nich ją zgwałcił, a potem spuścili mi niezły wpierdol. A za drugim razem... wszyscy zgwałcili Nataszę, zabili ją i próbowali zabić mnie.A Luigi Castellano siedział w mroku, patrząc, bawiąc się tym co widzi, i kierując całą „akcją”. - I dlatego jesteśmy tutaj - powiedział Korath. - Dziś w nocy mu się odpłacisz, a właściwie nie jemu, ale temu domowi. - Za kaŜdym razem - mówił dalej Jake, jakby nie słysząc tamtego - to się działo w sypialni. Przez długi czas odsuwałem od siebie wspomnienie tego pokoju; pokoju, w którym byłem zmuszony patrzeć, co robili. Myślę, Ŝe on jest w tylnej części domu, ale na parterze, podobnie jak gabinet. Odsuwałem od siebie to wspomnienie, bo nie byłem w stanie go znieść. Ale teraz, w mroku nocy... czuję, Ŝe jest tam, na dole. Prawie czuję smak tego pieprzonego pokoju... i znam jego współrzędne. - I tam właśnie podłoŜysz bombę. - Tak - powiedział Jake, gdy Korath wywołał równania Móbiusa. - Jeśli to będzie mój punkt zerowy, moŜe będę w stanie zapomnieć. Przynajmniej część. Tylko ten dom. A reszta tego wspomnienia będzie we mnie, dopóki nie dopadnę Castellana.
Sypialnia wyglądała tak, jak Jake ją zapamiętał. Omiótł ją światłem latarki, umieścił bombę na podłodze, na środku pokoju, gdzie kiedyś był przywiązany do krzesła, i przygotowywał się do opuszczenia pokoju. Ale w momencie gdy wywoływał drzwi Móbiusa, usłyszał głos. - Jest tam kto? - Głos - stary, senny głos mówiący po francusku, dochodzący gdzieś z wnętrza domu, prawdopodobnie z gabinetu. Stary stróŜ? - Jezu! - pomyślał Jake, wchodząc do Kontinuum, z którego po chwili wyszedł w gabinecie. Bomba miała zapalnik dziesięciosekundowy, a czas mijał. Starzec zrzucił na ziemię koc, podnosząc się z łóŜka, na którym spał. Kiedy Jake rzucił się w jego stronę, zahaczył o koc, który owinął mu się wokół stóp, i omal się nie przewrócił. Potykając się, zdołał chwycić stróŜa i wypchnąć go przez drugie pośpiesznie wywołane drzwi... ...Na stok wzgórza. - C-co? - stróŜ wydał stłumiony okrzyk, tracąc równowagę i siadając cięŜko na trawie. Tyle tylko zdąŜył powiedzieć, zanim do góry uniósł się słup ognia i dom Castellana z potwornym hukiem wyleciał w powietrze. Odgłos wybuchu odbił się echem od okolicznych
wzgórz, a w oddali rozległo się szczekanie psów. Odległość między domem a punktem obserwacyjnym Jake’a na wzgórzu wynosiła moŜe pięćset stóp, ale to nie było wystarczająco daleko. Jake wciąŜ miał koc owinięty wokół stóp, uwolnił się kopnięciem, rzucił się na ziemię koło starca i chwycił koc, Ŝeby przykryć ich obu. Wokół latały kawałki gruzu, kilka z nich uderzyło w koc, odbiło się i znieruchomiało na ziemi. Słychać było odgłosy spadających wokół mniejszych fragmentów, a potem poczuli dym. Koc zaczął się tlić. Jake odrzucił go na bok, wstał i podniósł starca. Skrawki trawy płonęły, a w powietrzu unosiły się kawałki zasłon, pościeli i innych tkanin, trzepocząc jak ogniste latawce unoszone prądami termicznymi z płonących ruin domu. W centrum eksplozji powstał mały krater, wokół którego płonęły deski podłogi, krokwie i fragmenty umeblowania. Całe miejsce było gruntownie wypalone i być moŜe dobrze się stało, Ŝe Luigi Castellano cenił sobie prywatność; w promieniu jednej czwartej mili nie było innych prywatnych posiadłości. - Nie szczędziłeś trudu! - powiedział Korath cicho, najwyraźniej pod wraŜeniem wywołanego zniszczenia. Ale Jake go nie słuchał. - Nic ci się nie stało? - zapytał, podtrzymując stróŜa jedną ręką i dyskretnie obszukując go drugą. StróŜ popatrzył na niego i zapytał: - Co się stało? - I spojrzawszy w dół, wykrzyknął: - Moje buty! Zostawiłem je... tam! Patrzył rozszerzonymi oczyma na zgliszcza. Jeśli nie liczyć braku butów, był kompletnie ubrany: miał na sobie koszulę, spodnie i pogniecioną marynarkę. Najwyraźniej uciął sobie drzemkę. Nie poruszając się wewnątrz domu, nie zwracał na siebie uwagi i Jake nie dostrzegł go w noktowizorze. - Zobaczyłem, jak wybiegasz z domu - skłamał Jake. - Paliło się. Pomogłem ci się tu dostać. MoŜe coś cię uderzyło w głowę? Starzec pomacał głowę i rzekł: - Ja... ja nie wiem. Myślę, Ŝe śniłem jakiś koszmar. Coś °a mnie wpadło, a potem znalazłem się tutaj. Ale przede wszystkim nie powinienem był spać! I stracę pracę! Oni wyleją mnie! - Oni? - Agencja. - StróŜ zamachał rękami. PrzeŜył szok, ale juŜ z niego wychodził. - Jaka agencja? - spytał Jake. - Agencja, która mnie zatrudnia - odparł tamten. - Opiekuję się domami bogatych ludzi, kiedy gdzieś wyjeŜdŜają.
- A co z panem Castellanem? - Głos Jake’a nagle stwardniał. - Czy to nie on cię zatrudnia? - Co? - powiedział tamten. - Pan Castellano? Nie znam go. Mam tylko jego wizytówkę, na wypadek gdyby coś się stało. A teraz... teraz coś się stało! Mon Dieul - PokaŜ mi tę wizytówkę - powiedział Jake. I starzec, wciąŜ nie bardzo wiedząc, co się właściwie dzieje, pogrzebał w kieszeniach marynarki, i znalazł wizytówkę Castellana. Jake zerknął na nią i powiedział w mowie umarłych: - Zapamiętaj to. Numery i adresy. - Zrobione - odparł po chwili Korath. - Dziwne - powiedział Jake - Ŝe dla istoty pochodzącej ze świata, w którym prawie się nie pisze ani nie liczy, tak dobrze potrafisz zapamiętywać. - Słowa i liczby - odparł Korath - nic dla mnie nie znaczą. Zapamiętuję ich kształty, to wszystko. To dziedzictwo Malinariego, pamiętasz? W oddali słychać było syreny. Prowadzącą z Marsylii krętą drogą pędził konwój pojazdów z zapalonymi światłami i kolorowymi, wirującymi światłami ostrzegawczymi. Jake ponownie zwrócił się do starca. - Masz swoją wizytówkę. Ale wyświadcz mi przysługę. Kiedy będziesz rozmawiał z policją, nie wspominaj o mnie. - Ale ocaliłeś mi Ŝycie! - zaprotestował tamten. - Dasz mi słowo? - Oczywiście, skoro nalegasz. Tyle mogę... - Ale kiedy się skontaktujesz z Castellanem - przerwał Jake - koniecznie powiedz mu o mnie. - Nawet nie wiem, kim jesteś - powiedział starzec. - Po prostu powiedz mu, Ŝe był tutaj Anglik, dobrze? Starzec wyglądał na zdumionego, wzruszył ramionami i w końcu kiwnął głową. - Więc dopóki wozy straŜackie i policja się tutaj nie zjawią, moŜesz tu zostać i patrzeć na to widowisko - powiedział Jake. - Aleja muszę juŜ ruszać w drogę. Stary stróŜ istotnie patrzył na to widowisko - dogasający ogień i to, co pozostało ze ścian zrujnowanego domu popękanych od gorąca, z których unosił się w górę obłok czarnego dymu - ale po chwili dotarło do niego to, co powiedział Jake, i obrócił się w jego stronę, mówiąc: - Ruszać w drogę? Ale Jake’a juŜ tam nie było...
CZĘŚĆ CZWARTA Pseudowspomnienia i zamęt
XIX Jake sobie przypomina Kiedy Jake wziął prysznic, najpierw stojąc pod gorącą, a potem pod zimną wodą, wysapał: - Umieram z głodu, wiesz? - To sprawa Kontinuum Móbiusa - powiedział Korath - Najwyraźniej cię wyczerpuje. A jeśli o mnie chodzi, jestem ponadto i moja sytuacja jest z gruntu inna - jestem głodny Ŝycia! Tkwiąc na krawędzi twego umysłu, nawet nie mogę ocenić prawdziwego smaku twoich potraw i dociera do mnie tylko słabe echo przyjemności, jakie przeŜywasz. - Ale to lepsze niŜ tkwić w tym zbiorniku ściekowym, nie? - Wszystko jest lepsze niŜ to! - powiedział Korath. - A jeśli chodzi o głód, to chyba nie znasz znaczenia tego słowa. Kiedy moŜesz ogryzać kość wyjętą z kręgosłupa lotniaka, sącząc jego płyn rdzeniowy, wtedy naprawdę rozumiesz znaczenie tego słowa! - Co takiego? Chcesz mi odebrać apetyt? - skrzywił się Jake. A kiedy Korath nie odpowiadał, ciągnął: - Restauracja hotelowa będzie juŜ teraz zamknięta, ale znam doskonałą chińską restauracyjkę w Soho. Jadłem tam raz z Lardisem Lidescim. On pochodzi z twego świata - w kaŜdym razie z jego części - i był zdania, Ŝe jedzenie było doskonałe. - Jestem do usług - powiedział Korath. Jake wytarł się do sucha i zaczesał do tyłu włosy. Normalnie szedł do fryzjera, który zaplatał mu je w warkoczyk, ale dzisiaj musiał się zadowolić czarną elastyczną wstąŜką. ZałoŜył zwykłe ubranie, które wziął ze sobą, kiedy opuszczał Wydział E; w międzyczasie zostało wyprane i wyprasowane w hotelowej pralni... W Soho była 10.20. W restauracji roiło się od młodych mieszkańców Londynu, jako Ŝe wieczór był wyjątkowo ciepły. Chińskie jedzenie było dobre i podobnie chińskie piwo, które popijał Jake. Potem, mijając Oxford Circus - wdychając zapachy miasta i chłonąc jego widoki i dźwięki - powiedział: - No, jak? - Co jak? - odparł Korath. - Jedzenie. - Rzeczywiście było dobre - powiedział tamten. - Przynajmniej ty jesteś tego zdania.
- Lepsze niŜ płyn rdzeniowy? - Lepsze niŜ z lotniaka - ponuro powiedział Korath. Jake postanowił nie drąŜyć tego tematu. - I co teraz? Jake wzruszył ramionami. - Mógłbym ruszyć na Leicester Square, ale jest juŜ za późno na kino - odparł. Szkoda, bo kilka dni temu wyświetlano „Predatora 2020”. Ale z drugiej strony cała ta bezsensowna przemoc - krew i flaki, i co tylko chcesz - sprawiłyby, Ŝe tylko byś zgłodniał, więc dam sobie spokój. Znaleźliśmy siew kropce; jest zbyt późno, aby zrobić coś ciekawego, a za wcześnie, aby odwiedzić tę spelunę. Chcę mieć pewność, Ŝe lokal będzie pusty i zamknięty na noc, zanim go całkiem zlikwiduję. Oczywiście mógłbym cię poprosić, abyś dał mi odpocząć, wrócił do swojego zbiornika, a ja mógłbym przez jakiś czas cieszyć się własnym towarzystwem. - Miałbym wrócić do Radujevacu? - zaprotestował Korath. - Do tego ponurego miejsca? Ale dlaczego? - Byłbyś zaskoczony - powiedział Jake - jak blisko Wydziału E znajdujemy się w tej chwili. Nawet nie korzystając z Kontinuum Móbiusa, moŜna się tam dostać raz-dwa. - Ach! - powiedział Korath. - Znowu Liz. Stale o niej myślisz. Dlatego wróciłeś do Londynu. Jake niepewnie wzruszył ramionami. Ale po chwili niechętnie powiedział: - Nie, to zdecydowanie nie tak. To była tylko przelotna myśl, nic więcej. Wprawdzie mam ją w głowie - jakŜe mógłbym temu zaprzeczyć, skoro i tak wiesz? - ale wolę, aby obyło się bez komplikacji. Zresztą mam o czym myśleć i co robić. - Na przykład? - Po pierwsze, muszę zadzwonić pod pewien numer - powiedział Jake. - A po wtóre, muszę przygotować paczkę z niespodzianką dla Frankiego Franchise’a. - Tak? - powiedział Korath. - Ale czy nie byłeś tym, który niepokoił się moim pragnieniem nieuzasadnionej przemocy? MoŜe jeszcze cię przekonam, Ŝe jesteśmy do siebie bardzo podobni. Ale Jake tylko potrząsnął głową i powiedział: - Nie ma mowy. Wszystko, co robię, zostało - takie mam wraŜenie - dla mnie zorganizowane. Mój kurs został zaplanowany. Nie mam wyboru. To tak, jakby coś mnie pchało do tych czynów.
- Właśnie - powiedział Korath. - A ja? Nie chciałem zostać wampirem, Jake. Ale kiedy nim się stałem, myślisz, Ŝe nie odczuwałem czegoś podobnego? Nie mogę wyprzeć się Ŝądzy krwi, tak jak ty nie moŜesz się wyprzeć swoich tajemniczych pragnień! - MoŜe - powiedział Jake. - Ale i tak jesteśmy róŜni. A teraz wracamy do ParyŜa. Ale najpierw „wpadł” do pewnego garaŜu w Marsylii, wyjaśnił, Ŝe w samochodzie zabrakło mu paliwa, i kupił pojemnik z trzema galonami benzyny. - Paczka dla Frankiego? - zapytał Korath. - Część tej paczki - wyjaśnił Jake. - Jeszcze tylko brakuje plastikowej torby, w którą wszystko elegancko zapakuję...
Z paryskiego hotelu Jake próbował się połączyć z numerem Castellana w Bagherii na Sycylii, ale słyszał tylko zakłócenia. Połączenia na całym świecie szwankowały, a miało być jeszcze gorzej. Zostało mu więc tylko jedno. Była 11.30, gdy Jake się rozebrał i wyciągnął się na łóŜku. Był całkiem rozbudzony i nie myślał, Ŝe w ogóle zdoła zasnąć, ale warto było spróbować. MoŜe natknie się na coś uŜytecznego, słuchając wszechobecnych szeptów zmarłych, moŜe trafi na samego Nekroskopa, Harry’ego Keogha - jeŜeli coś z niego jeszcze pozostało - i będzie mógł mu zadać parę waŜnych pytań. Przewracał się z boku na bok i był autentycznie zaskoczony, gdy po chwili jego ciało i umysł ogarnęło typowe odrętwienie poprzedzające sen. LeŜał nieruchomo, pozwalając, by jego umysł dryfował...
O 3.30 w nocy senny telefonista obudził Jake’a zgodnie z jego wcześniejszym Ŝyczeniem. Telefon dzwonił wielokrotnie, zanim Jake podniósł słuchawkę i wymamrotał podziękowania, ale minęło jeszcze dziesięć minut, zanim doszedł do siebie i przypomniał sobie, gdzie jest i co tu robi. Następnie, spryskawszy twarz zimną wodą, Jake poskarŜył się Korathowi: - Czuję się zupełnie otumaniony. Musisz mieć rację: korzystanie z Kontinuum Móbiusa mnie wyczerpuje. - Mówił, ani przez chwilę nie podejrzewając, Ŝe jego martwy „partner” wiedział, co na niego wpływa i Ŝe w rzeczywistości to on był źródłem tego stanu. A Korath był rzeczywiście „zmęczony” - albo raczej sfrustrowany - a przyczyna była ta sama. Jedyną róŜnicą było to, Ŝe wiedział dlaczego, Ŝe przez ostatnie cztery godziny próbował przeniknąć przez osłony Jake’a i wejść jeszcze głębiej w umysł swego gospodarza.
Frustracja była skutkiem tego, Ŝe mu się to kompletnie nie udało. PoniewaŜ gdy umysł Jake’a był tylko częściowo osłonięty, tak jak podczas snu, i tak był „nie do zdobycia”. Moc, jaką go obdarzono - dosłownie obdarzono, a uczynił to Harry Keogh - wydawała się rosnąć wykładniczo i wszelkie wcześniejsze próby Koratha takŜe nie przyniosły rezultatu. Przymilanie się nie skutkowało, podobnie obietnice czy groźby. Próbował wszystkiego i teraz musiał znaleźć jakiś inny klucz, który pozwoli mu się dostać do najgłębszych zakamarków umysłu Jake’a. Ale wszystkie te próby przełamania zabezpieczeń jego umysłu, jakie podejmował Korath, dały się Jake’owi porządnie we znaki. Walczył z tym nawet we śnie, nie zdając sobie sprawy z ataków Koratha; jego metafizyczny umysł opierał się i odpierał wszelkie ataki. To tłumaczyło jego znuŜenie i rosnącą frustrację Koratha. Z drugiej strony w ostatnich sekundach przed przebudzeniem się Jake’a, martwy wampir miał duŜo szczęścia, bo udało mu się pośpiesznie wprowadzić do jego umysłu posthipnotyczną sugestię, aby śpiący nie zapamiętał tych jego ingerencji... - Jesteś tam? - powiedział Jake, ściągając Koratha na ziemię; zaskoczony Korath próbował na gwałt się pozbierać. - Jesteś bardzo spokojny. Co tam knujesz? - (Jak gdyby odgadł, co się przed chwilą działo, choć w rzeczywistości tak nie było). - Jestem tutaj - powiedział Korath. - Siedziałem cicho, bo nie chciałeś, abym mówił. Chcesz czegoś? - Nie - odparł Jake. - Po prostu kiedy jesteś taki milczący, zawsze się zastanawiam, co myślisz. Zrozum, Korath, ta bariera między nami działa w obydwie strony. Podobnie jak mój umysł jest dla ciebie strefą zakazaną, tak i twój umysł jest dla mnie niedostępny. - Po czym dodał nieco podejrzliwie: - MoŜe obaj powinniśmy się z tego cieszyć, co? - Jak uwaŜasz - powiedział Korath, wzmacniając własne osłony...
Ubrany na czarno Jake wrócił na brukowaną aleję w Genui, gdzie neonowy napis z podwójnym F jeszcze się nie palił, a droga była zatarasowana śmieciami z całego dnia, upchanymi w plastikowe worki i zardzewiałe pojemniki. Po jednej stronie lokalu znajdowała się obskurna pizzeria, a po drugiej mały sklep Ŝelazny, sprzedający sprzęt wędkarski. Jake miał nadzieję, Ŝe były ubezpieczone. Ale do diabła z tym, ktokolwiek był ich właścicielem, musiał być względnie zamoŜny. Spojrzawszy w górę, Jake zobaczył, Ŝe górne okna lokalu Frankiego są zabite deskami. Ale poniewaŜ sąsiednie okna były zasłonięte, doszedł do wniosku, Ŝe lepiej sprawdzić, czy kogoś nie ma w środku.
Widział wnętrze zarówno pizzerii, jak i sklepu Ŝelaznego, dysponował więc ich współrzędnymi. Nie było Ŝadnych urządzeń alarmowych, a szybka kontrola obu miejsc wykazała, Ŝe nikogo tam nie ma. Doskonale. Teraz mógł się do tego zabrać. Wrócił do ParyŜa po „sprzęt”, a stamtąd bezpośrednio do baru Frankiego. - Do widzenie, Frankie - warknął, wciskając guzik nastawionego na pięć sekund zapalnika bomby zapalającej. Akurat tyle czasu, Ŝeby wywołać drzwi i zniknąć. Znalazłszy się na końcu alei, odwrócił się, zasłaniając oczy przed tym, co jak wiedział, za chwilę nastąpi. - Faktycznie nieuzasadniona przemoc! - powiedział Korath, kiedy speluna Frankiego Franchise’a stanęła w płomieniach. Najpierw pojawił się błysk oślepiająco Ŝółtego światła - jakby w mrocznej ulicy nagle rozbłysnął dzień - po czym rozległ się odgłos dwóch eksplozji, ale nastąpiły one tak szybko Po sobie, Ŝe zlały się w jedną. Huk wybuchu przypominał odgłos rozrywającego się pocisku wystrzelonego z moździerza, który niósł się w powietrzu, stopniowo przechodząc w przeciągłe wycie jak poddawany próbie silnik odrzutowy, kiedy zapaliła się benzyna, której płonące strumienie wystrzeliły we wszystkie strony. Skutek był przeraŜający. Dach lokalu uniósł się w górę na potęŜnym słupie ognia, a drzwi i okna wygięły się na zewnątrz i po chwili eksplodowały, zasypując ulicę odłamkami cegieł i szkła. Kiedy dolny poziom budynku rozpadł się, górne piętro jeszcze przez chwilę trwało, jakby unoszone przez straszliwe gorąco, zanim zwaliło się w szalejące poniŜej morze ognia. Wtedy w górę uniósł się wielki słup ognia i dymu, a sąsiednie budynki zadrŜały, pochyliły się do wewnątrz i w końcu osunęły się w wielki tygiel Ŝółtego ognia. - Załatwione - powiedział Jake z zadowoleniem. - Ale ogień musi się rozszerzyć - powiedział Korath. - Jeśli o mnie chodzi, moŜe pójść z dymem nawet cała dzielnica nadbrzeŜna - odparł Jake - byleby tylko nie było ofiar w ludziach. Ale nie powinno być, bo przy tej pogodzie, kiedy wszystko jest suche jak pieprz, straŜ poŜarna musi być w pogotowiu. Tak teŜ było i kiedy Jake stał tam jeszcze przez chwilę, przyglądając się swemu dziełu - a zaskoczeni ludzie na dźwięk syren wybiegli z domów - po czym Korath wywołał równania Móbiusa. A kiedy przy wtórze wyjących syren pojawiły się pierwsze wozy straŜackie, Jake wysunął się z tłumu i zniknął...
Znalazłszy się z powrotem w ParyŜu, ponownie zatelefonował do Bagherii i tym razem uzyskał połączenie. Na tle trzasków i zakłóceń usłyszał chropawy głos. - Kto mówi? - ale nie był to głos Luigiego Castellana. - Chcę mówić z człowiekiem, który rządzi psami - powiedział Jake - a nie z jednym z jego psów. Więc sprowadź go, i to szybko, kiedy mamy połączenie. Nastąpiła krótka przerwa - kolejne trzaski - i w końcu Jake usłyszał głos, który rozpoznał natychmiast; głęboki, dudniący głos przypominający mruczenie wielkiego kota, którego nie zapomni aŜ do śmierci. - Kim jesteś i czego chcesz? - zapytał głos. - Chcę ciebie, Castellano - odparł Jake. - A jeśli chodzi o to, kim jestem, chyba juŜ wiesz. Jestem tym, który zniszczył twój dom w Marsylii i tę małą kopalnię złota pod Madonie, a przed paroma minutami spelunę Frankiego Franchise’a w Genui. - Jake Cutter - powiedział tamten, ale jego głos juŜ nie przypominał mruczenia kota. Teraz był jak warczenie psa i czaiła się w nim śmiertelna groźba, wskutek czego słowne groźby były zbędne. Ten mroczny głos powiedział: - Jake Cutter - ale znaczyło to: - JuŜ jesteś trup! - Tak, Jake Cutter - powiedział Jake - i postanowiłem rozbić twoją organizację i zniszczyć twoje parszywe kryjówki. A potem zajmę się tobą. - Co? - powiedział Castellano. - I to wszystko z powodu tej małej cipy, tej Nataszy? Zdziry rozprowadzającej narkotyki, którą pieprzyli wszyscy szefowie w Moskwie? Czy ona naprawdę była warta tego, Ŝeby za nią umierać, Jake? - Ty mi to powiedz, sukinsynu! - wyrzucił z siebie Jake. - Bo to ty wkrótce umrzesz. W tym momencie zakłócenia stały się tak silne, Ŝe Jake ledwo zrozumiał odpowiedź tamtego. - Kiedy przyjdziesz, będę na ciebie czekał, Jake. Tylko ty i ja i zwycięzca bierze wszystko. MoŜesz być pewien, Ŝe to będę ja! Wsadzę twoje jaja do słoika, aby mi przypominały o tobie, a twoje przedśmiertne wrzaski zapamiętam na zawsze i będę ich słuchał przed zaśnięciem. Twoje wrzaski i szlochanie Nataszy... ten duet będzie moją kołysanką, wiesz? Więc obiecaj, Ŝe nie kaŜesz mi czekać zbyt długo, dobrze? - To będzie szybciej, niŜ myślisz - powiedział Jake... ...Po czym słychać juŜ było tylko zakłócenia i moŜe trzask odkładanej słuchawki...
Korath był w głowie Jake’a i wszystko słyszał.
- Wiesz - powiedział - ten Luigi Castellano mógłby być Wampyrem. Sposób, w jaki z ciebie szydził... słyszałem coś podobnego w Krainie Gwiazd. Nie mówiłem ci o tym? Sposób, w jaki wielcy wrogowie szydzą z siebie nawzajem, zanim się rzucą do walki, doprowadzając się tym sposobem do niewyobraŜalnej wściekłości. Przypuszczam, Ŝe Castellano próbował robić to samo. I wydaje mi się, Ŝe mu się udało! Jake prawie go nie słuchał. Wściekle przemierzał pokój z zaciśniętymi pięściami, a na jego twarzy malowała się ponura determinacja. - Podły sukinsyn! - mruczał pod nosem. - Masz rację, on ze mnie szydzi. Ale gdyby wiedział, czym dysponuję, nie byłby tak cholernie pewny siebie. - My takŜe nie wiemy, czym on dysponuje - zauwaŜył Korath. - A to miejsce w Bagherii, czy to nie jest jego twierdza, której strzegą jego najlepsi ludzie? MoŜe to ty nie powinieneś być tak cholernie pewny siebie. - Oni nie mają Kontinuum Móbiusa - powiedział Jake. - Ale mają kule - odparł Korath. - Wystarczy jedna kula wystrzelona w odpowiedniej chwili, Jake, i po tobie, nie wspominając o mnie... - Gdybym wiedział, gdzie jest to miejsce - Jake zazgrzytał zębami - zrobiłbym to jeszcze dzisiejszej nocy! - A to jest dokładnie to, czego oczekuje Luigi Castellano - powiedział Korath. - Chce, Ŝebyś tam popędził bez przygotowania. Ale niech twym przewodnikiem będzie rozum, Jake, a nie serce. A juŜ na pewno nie nienawiść. Zemsta to danie... - Które najlepiej smakuje na zimno, wiem - dokończył Jake. Po czym zmarszczywszy brwi, powiedział: - Ale gdzie to słyszałeś? - W Krainie Gwiazd - odparł Korath. - GdzieŜby indziej? - Wygląda na to, Ŝe mamy sporo takich samych powiedzeń - powiedział Jake. - To niezbyt zaskakujące - tamten wzruszył bezcielesnymi ramionami. - Ludzie są ludźmi w kaŜdym świecie, a ich najbardziej mroczne namiętności są wszędzie takie same, oczywiście z wyjątkiem Wampyrów, w których ludzkie wady uległy zwielokrotnieniu, i podobnie ich Ŝądze i napady gniewu. - Więc jak to jest, Ŝe nie kipisz z wściekłości? - zapytał Jake. - Jesteś Wampyrem, czy moŜe byłbyś nim. Mówisz, Ŝe jestem irytujący, uparty i ciągle daję ci w kość. Więc dlaczego się na mnie nie wściekasz? Jak to jest, Ŝe zawsze jesteś opanowany? - Ale ja wściekam się na ciebie! - powiedział Korath. - I to bardzo. Powinieneś uwaŜać się za szczęściarza, Ŝe nigdy się nie dowiesz jak bardzo! Ale... - Ale?
- To po prostu sprawa ciągłości - powiedział tamten. - Idę tam, gdzie ty, i cierpię to, co ty. CzymŜe bym był bez Jake ‘a Cuttera? Co się ze mną stanie, jeśli umrzesz? Bez ciebie jestem niczym. A skoro tak, jeśli zachowujesz się jak głupiec w gorącej wodzie kąpany, muszę nad sobą panować. Bo jak powiedziałem, to sprawa ciągłości i po prostu nie mogę pozwolić, abyś popełnił samobójstwo. - Wielkie dzięki! - warknął Jake. - Ale przez sposób, w jaki to mówisz, odnoszę wraŜenie, Ŝe chodzi nie tyle o ciągłość, co o trwałość. Więc myślę, Ŝe moŜe powinienem ci przypomnieć, Ŝe kiedy skończymy, to na dobre. - Nie zapomniałem - powiedział Korath. - Ale mamy jeszcze do przebycia długą drogę. Najpierw Luigi Castellano, a potem lord Nephran Malinari, Vavara i Szwart. Taką mieliśmy umowę i będę się jej trzymał. - Dobrze - powiedział Jake. - Niech więc tak będzie. - Ale w głębi duszy czuł wielki niepokój w związku z tym tak zwanym „partnerstwem” i wiedział, Ŝe tak będzie, dopóki się nie zakończy...
Jake obudził się o 9 rano. Była sobota. Umył się i ubrał, wepchnął torbę wypełnioną plastykiem głęboko pod łóŜko i zjadł śniadanie w pokoju. Dopiero wtedy wezwał Koratha. - I jakŜe się czujesz dziś rano? - spytał wampir. - Śpieszę się - odparł Jake. - Jak zawsze coś mnie pcha naprzód, ale nie w stronę samobójstwa! - Widzę - powiedział tamten. - Jesteś teraz znacznie spokojniejszy niŜ wczoraj wieczorem. - To dlatego, Ŝe skorzystałem z twojej rady - wyznał Jake. - Wczoraj się trochę wściekłem, ale teraz juŜ jestem spokojny. Prawdopodobnie to dobrze, Ŝe nie wiem, gdzie w Bagherii znajduje się dom Castellana, bo w przeciwnym razie obawiam się, Ŝe naprawdę by mnie tam poniosło. - A to byłoby niebezpieczne, a poza tym kłóciłoby się z twoim pierwotnym planem powiedział Korath. - Bo jeśli mnie pamięć nie myli - a na ogól słuŜy mi bardzo dobrze chcesz, aby Castellano poczuł, jak pętla powolutku się zaciska. Jake przytaknął. - AŜ mocno zaciśnie się na jego szyi, tak - powiedział. - Więc co robimy? Jaki jest plan na dzień dzisiejszy?
- Dzisiaj znajdziemy dom Castellana w Bagherii i zbadamy go - powiedział Jake. - A wieczorem zniszczymy i jego razem z nim! Ale przedtem wrócimy do San Remo, do Rzędu Milionerów. - Ostatniej z jego kryjówek? - Właśnie. Niech czuje, jak ta pętla się zaciska. - Ale przecieŜ teraz juŜ wie, co zrobiłeś, faktycznie sam mi to powiedziałeś! Całkowite zniszczenie jego domu w Marsylii poŜar u Frankiego Franchise’a w Genui. A jeśli chodźi o zniszczenie jego maszyn w górach Madonie, widział to sam. - Więc co z tego? - W San Remo... on moŜe czekać na ciebie. A jeśli nie on sam, to z pewnością opłaceni przez niego ludzie. - Muszę podjąć takie ryzyko - powiedział Jake. - Muszę, bo to jest część mojego planu. Chcę, aby mnie widziano w San Remo - Ale dlaczego? - Dlatego, Ŝe jeśli dowie się, Ŝe jestem tutaj, nie będzie si mnie spodziewał w tym samym czasie na Sycylii. - Ach, rozumiem! - powiedział Korath. - Sądząc, Ŝe nie będziesz w stanie uderzyć ponownie tej samej nocy, przez kil ka godzin będzie się czuł bezpieczny. Zaskoczysz go! - Taki mam plan - potwierdził Jake. - Ale nie zaskoczę go jeŜeli nie będę wiedział, gdzie jest ani jak moŜe się bronić. Więc to jest moje następne zadanie. Pamiętasz adres na tej wizytówce? - Adres? - powiedział Korath. - AleŜ oczywiście. O tak! Bo dzięki lordowi Malinariemu pamiętam prawie wszystko...
Zaledwie kilka kilometrów za Bagherią, w stronę Trabii - nieco na zachód od Malicii, w miejscu gdzie wpada do morza, spoglądając ze zbocza po drugiej stronie autostrady na wybrzeŜe Morza Tyrreńskiego - rezydencja Castellana wyglądała ponuro nawet w pełnym świetle dnia. Ale co waŜniejsze, dom wydawał się opuszczony. - Nie rozumiem - powiedział Jake, leŜąc na skrawku kamienistej ziemi, za kupą małych głazów i patrząc przez lornetkę na cel swego ataku. - Jesteśmy tu juŜ od godziny i od tej pory nic nie drgnęło. Ale stoją tam samochody - chyba sześć? - od frontu, a z dwóch kominów unosi się dym. Więc gdzie się wszyscy podziewają? - Oczywiście są wewnątrz - powiedział Korath. - I w ogóle nie wychodzą?
- Ale to chyba ich prawo - (Korath wzruszył bezcielesnymi ramionami). - A ty byś wyszedł, gdybyś wiedział, Ŝe ktoś czeka, Ŝeby cię sprzątnąć? - Nie wiedzą, Ŝe jestem tutaj. - Ale wiedzą, Ŝe gdzieś musisz być. - Myślisz, Ŝe po prostu się przyczaili? - Myślę, Ŝe robią to, co ja bym robił w tej sytuacji - powiedział Korath. - Nie ryzykują. Jake pokręcił głową z niepokojem i powiedział: - To strata czasu. Nie podoba mi się to miejsce, mam wraŜenie, Ŝe jestem odsłonięty, i chemie bym ruszył, tylko Ŝe nie jestem zadowolony z posiadanych współrzędnych. Chodzi mi o to, Ŝe mogę wrócić na to miejsce, kiedy będę chciał - i jestem pewien, Ŝe mogę wylądować pośród tych drzew oliwnych - ale nie wiem nic, jeśli chodzi o rozkład tego domu. Więc jak mam dostać się do środka? - A musisz dostać się do środka? - zapytał Korath. - Nie moŜesz po prostu podłoŜyć bomby na zewnątrz? Jake znów pokręcił głową i warknął: - Nie. Nie chcę tego zrobić w ten sposób. Mam zamiar wysadzić ten dom w powietrze i całe to miejsce zetrzeć z powierzchni ziemi! Zniszczenie nie wystarczy. Chcę zlikwidować je na zawsze, jakby go tutaj nigdy nie było. - Jakby go tutaj nigdy nie było? Nie rozumiem, jak to moŜliwe - powiedział Korath. Chyba pozostaną ruiny. - Niekoniecznie - powiedział Jake. - Nie pozostaną, jeśli uŜyję termitu. - Termitu? - (Tym razem Korath nie wiedział, co powiedzieć; nie miał pojęcia o technice, a wszystko, co zobaczył w umyśle Jake’a, to był ogień, jak u Frankiego Franchise’a). - Inny rodzaj ognia - wyjaśnił Jake. - I inny rodzaj ciepła. Termit to mieszanina tlenku metalu - Ŝelazo nadaje się do tego doskonale - i sproszkowanego aluminium. - Brązowa rdza i biała rdza? - (To wszystko przekraczało zdolności pojmowania wampira). - Coś w tym rodzaju - powiedział Jake. - Nazywamy to chemią. - Ja nazywam to magią! - powiedział tamten. - Widziałem kilka sztuczek Nathana Keogha w Krainie Gwiazd i były równie niszczycielskie jak twoje! Malinari teŜ tak uwaŜał i dlatego teraz jest tutaj. Więc rzecz jasna Nathan miał dostęp do takich materiałów. Materiałów wybuchowych, materiałów palnych i cieczy, które płonęły jak ogniste kule prosto z piekła! Czy moŜna się dziwić, Ŝe Cyganie z Krainy Słońca nazwali ten świat Krainą Piekieł?
- Ale z tego co słyszałem i czytałem na temat Krainy Gwiazd - powiedział Jake - wy rozumieliście to opacznie. Tak czy owak zabierajmy się stąd. Później zastanowimy się, jak zdobyć właściwe współrzędne. - Jak sobie Ŝyczysz - powiedział Korath, wywołując równania Móbiusa...
Jake miał adresy przyjaciół w Australii, członków elitarnej australijskiej jednostki antyterrorystycznej, z którymi pracował podczas pierwszej fazy ataku Wydziału E na Malinariego. Miał takŜe współrzędne rządowej kryjówki w Brisbane. „Udał się” tam i był zaskoczony (chociaŜ nie powinien), Ŝe miejsce zastał pogrąŜone w ciemnościach. Kryjówka była ciemna, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz, i zupełnie cicha. Cisza nie oznaczała nic (dom był cichy, poniewaŜ nie był uŜywany), ale ciemność wydała się Jake’owi jakaś dziwna... dopóki do niego nie dotarło, Ŝe gdy we Francji jest rano, w Australii jest juŜ wieczór! W rzeczywistości była 8.30 wieczorem. Musiał się do tego przyzwyczaić, Ŝe mając do dyspozycji taki „środek transportu” jak Kontinuum Móbiusa, świat był doprawdy bardzo mały. Jake zapalił światło w pokoju operacyjnym i sprawdził jeden z telefonów. Kiedy stwierdził, Ŝe działa, wykręcił numer domowy „Reda” Bygravesa. Nie miał zbyt wielkiej nadziei, Ŝe uda mu się z nim skontaktować, ale tym razem zakłócenia były niewielkie i o dziwo Red był w domu. - Co ty tu robisz, chłopie? - powiedział Red, kiedy Jake powiedział, kim jest. - Chcę cię prosić o przysługę - powiedział Jake. - Hm, duŜą przysługę. - Nie moŜe być zbyt duŜa po tym, co dla nas zrobiłeś - powiedział tamten. - Gdzie jesteś? - Jestem w kryjówce w Brisbane - odparł Jake. - Właśnie tu się zjawiłem. Mam twój telefon, ale nie mam adresu i zdaję sobie sprawę, Ŝe moŜemy być oddaleni o tysiąc mil. Ale zastanawiałem się, czy nie moglibyśmy się spotkać i porozmawiać. Wtedy ci powiem, czego potrzebuję. - To prawda, Ŝe moglibyśmy być oddaleni o tysiąc mil - powiedział Red - ale w rzeczywistości jestem w domu w Gympie, niedaleko drogi. - W Gympie? - Jake nie zdołał powstrzymać śmiechu. - Co to jest, u diabła, Gympie? - To jest miasto, jakieś dziewięćdziesiąt mil na północ od ciebie - odparł Red. - I nie rób sobie jaj z mego rodzinnego miasta! - Ale teŜ zaczął się śmiać. - Hej, zostań tam, gdzie jesteś, a przyjadę za jakąś godzinę. - OK - powiedział Jake. - I kup po drodze parę piw i coś do jedzenia.
- Załatwione - powiedział tamten. - Ale chyba nie wpadłeś w jakieś kłopoty, co? - Zawsze mam jakieś kłopoty - powiedział Jake. - Ale nie naciskaj mnie, muszę coś zrobić, a to nie jest całkiem zgodne z prawem. - Nie ma sprawy, Jake - powiedział Red. - Ze mną i resztą chłopaków, z którymi pracowałeś, nie masz się czego obawiać. Będę u ciebie za momencik. - I rozłączył się... Chcąc zaczerpnąć świeŜego, nocnego powietrza, Jake skoczył do otoczonego wysokim murem ogrodu. Ale było jeszcze cieplej, niŜ kiedy tu był parę tygodni temu. Gwiazdy świeciły wspaniale, a zza muru dochodził zapach eukaliptusa. A po tej stronie muru leŜały przewrócone wagony kolejki jednotorowej, w miejscu gdzie zatrzymały się po przeniesieniu przez Kontinuum Móbiusa z Xanadu. Przeniósł wówczas wagony, jednostkę antyterrorystyczną oraz kilku pracowników Wydziału E. I w ten sposób uratował im Ŝycie. - Uratowaliśmy im Ŝycie - powiedział Korath. - Moje liczby, twoje drzwi. - Wydaje się, Ŝe to było lata temu - powiedział Jake. - śyj szybko, umrzyj młodo i zostaw piękne ciało - powiedział Korath. - To cygańskie powiedzenie? - W samej rzeczy. - TeŜ mamy coś podobnego - powiedział Jake. - Czas szybko leci, kiedy się człowiek dobrze bawi. - Dobrze się bawisz, Jake? Jake potrząsnął głową. - Ani trochę. śycie jest zbyt krótkie, aby tracić czas na takie bzdety. Ale wiem, Ŝe nie będę mógł spokojnie Ŝyć, jeśli nie będę miał tego wszystkiego za sobą. - Ach, Ŝycie! - powiedział Korath. - Jakie to było cudowne być Ŝywym i młodym, i przechadzać się po lasach Krainy Słońca, trzymając dziewczynę za rękę. - Kiedy zaczął mówić dalej, jego myśli nagle stały się ponure. - Ale wszystko to było, kiedy byłem młodym Cyganem, a teraz moje odczucia są zupełnie inne. To twoje towarzystwo sprawia, Ŝe powracają dawne wspomnienia. Spacerowałeś w tym ogrodzie z Liz. - Mówiłem ci, Ŝebyś nie wspominał Liz! - warknął Jake. - I trzymałeś ją w ramionach w swoim pokoju w Centrali Wydziału E, a oboje byliście nadzy. Ach! - I Jake poczuł, jak robi mu się gorąco. - Gdyby nie ty, moŜe bym się z nią wtedy kochał, ty odraŜający podglądaczu! - Ale...
- ...Ale teraz się cieszę, Ŝe tego nie zrobiłem - przerwał mu Jake głosem drŜącym z odrazy. - Z taką koszmarną istotą w głowie? Nie ma mowy! Ale jeśli jeszcze będzie mnie chciała, wstrzymam się do chwili, gdy będzie juŜ po wszystkim i pozbędę się ciebie na dobre! Cierpliwość Koratha takŜe się wyczerpała - jego frustracja stale rosła - i nie panując nad sobą, warknął: - Ty niewdzięczny psie! Powiedziałeś: „gdy pozbędę się ciebie na dobre”? Ałe to moŜe trwać jeszcze bardzo, bardzo długo! - Co takiego? - szybko powiedział Jake. - Co masz na myśli? - Nic! - Korath natychmiast wzmógł czujność, pilnując swego języka i myśli, Ŝeby znów się nie zdradzić. - Twoje nieustanne zrzędzenie... juŜ nie mogę tego wytrzymać. Zjawiam się na kaŜde twoje wezwanie - ani razu nie popełniłem błędu - i co dostaję w zamian? - No co? - Jake całkowicie zamknął osłony, wypychając Koratha poza granice swego umysłu. - Wyślę cię do diabła - oto, co ode mnie dostaniesz! Wracaj do swojego zbiornika ściekowego w Rumunii, Korath. A jeśli tu zostaniesz, to twoja sprawa. Doskonale dawałem sobie radę sam i mogę to robić znowu. Więc idź do diabła! - Me rób tego, Jake! - krzyknął Korath, ale jego krzyk wprędce ucichł. - Będziesz mnie potrzebował. Mówiłem w gniewie i to nie miało Ŝadnego znaczenia. Jake? Jaaake! - I zniknął, a Jake został sam w ogrodzie. Ale nie na długo. Korath miał rację i rzeczywiście będzie go potrzebował, a zwłaszcza w najbliŜszej przyszłości. Więc po chwili, kiedy trochę ochłonął, znów opuścił zasłony i powiedział: - Dobrze, wracaj. Ale skupmy się na naszej pracy, zgoda? Nie mówmy o Liz i Ŝadnych zawoalowanych gróźb! Po chwili usłyszał przytłumiony głos Koratha: - Jak sobie Ŝyczysz. W naszej przyjaźni posunąłem się trochę za daleko. Ale pamiętaj: ja takŜe jestem pod presją. Robię, czego ode mnie Ŝądasz, z własnej, nieprzymuszonej woli, ale tylko po to, aby zrealizować własny plan. Czyli zniszczenie Malinariego i pozostałych. A cóŜ moŜesz osiągnąć - kiedy będziesz miał to, co chcesz - nie dotrzymując naszej umowy i działając na własną rękę? - Gdybym tylko mógł! - powiedział Jake. - Ale będę wiedział, Ŝe wciąŜ ze mnąjesteś. Wiem, Ŝe gdy tylko się na chwilę odpręŜę, wrócisz, Ŝeby mnie dręczyć jak zawsze. - No to znaleźliśmy się w impasie - powiedział Korath. - Wygląda na to, Ŝe musimy sobie zaufać. - Mnie moŜna zaufać - powiedział Jake. - Nigdy nie naduŜyłem czyjegoś zaufania.
- Uczyniłeś to w stosunku do Wydziału E - przypomniał Korath. I miał rację. - Bo musiałem - bronił się Jake. - Znasz mnie tak dobrze jak nikt inny i wiesz, Ŝe musiałem to zrobić. To coś, co pcha mnie naprzód, nie słabnie. Czuję, jak mijają sekundy, minuty, godziny. A Castellano nadal Ŝyje. To nie chodzi tylko o niego i o mnie i to coś więcej niŜ zwykła obsesja. To konieczność. To... to coś, co robię. - (Skąd przyszła ta myśl? To nie było to, co robił Jake... ale moŜe to było to, co robił Harry Keogh!). JednakŜe zanim zdąŜył to dokładniej przemyśleć, odezwał się Korath - Rozumiem powiedział. - Czuję dokładnie to samo w stosunku do moich wrogów. I to jest takŜe konieczność...
Kiedy Red Bygraves, szczupły, umięśniony rudzielec ostrzyŜony na jeŜa, przyjechał do Brisbane swym otwartym wojskowym samochodem, Jake otworzył bramę, Ŝeby go wpuścić. Kiedy się przywitali, Red powiedział: - Co jest? Nikogo tu nie ma? Jak się dostałeś do środka? - Było to zwykłe przejęzyczenie, bo przecieŜ widział na własne oczy, co Jake potrafi, i teleportacja nie była juŜ dla niego niczym nowym. Nie tracąc czasu, Jake pokazał mu, o co chodzi - złapał Reda za rękę i przepchnął go przez drzwi Móbiusa, w następnej chwili obaj znaleźli się w sterowni - po czym mocno go przytrzymał, bo Red chwiał się na nogach i oczy wyszły mu na wierzch. - Jezu Chryste! - wydał stłumiony okrzyk, omal nie upuszczając piwa i pojemnika z jedzeniem, które przywiózł ze sobą. - Przestań - powiedział Jake. - Nie uŜywaj takich słów. - Znów zareagował według zasad, które były mu obce. Red nie zrozumiał nagłej zmiany jego głosu, ale nic nie powiedział. Był zbyt zaskoczony. - Wiedziałem, Ŝe... Ŝe to potrafisz - powiedział - ale nie spodziewałem się, Ŝe zrobisz to teraz. Dobry BoŜe! W ten sposób tutaj przybyłeś? AŜ z Anglii? Dobry BoŜe! - Tak naprawdę z Sycylii - powiedział Jake. Po czym kiedy odpręŜywszy się trochę, zabrali się do jedzenia, powiedział Redowi, czego chce. - Termit? - Red pokręcił głową. - To trudne zadanie. Ja nie zdołam tego zdobyć, ale znam kogoś, kto moŜe. - I wykręciwszy jakiś numer, zaczął tłumaczyć: - Dzwonię do koszar. Sprawdzą mnie i połączą z szefem.
- Z szefem? - powtórzył Jake. - Znasz go - skinął głową Red. - Ocaliłeś mu głowę - i mnie takŜe - i jeszcze paru innym. - Major Tom? - powiedział Jake. - Tak przynajmniej nazywał go Ben Trask. - Ten sam - powiedział Red. Potem skupił się na telefonie: powiedział do słuchawki jakiś numer, potem hasło i w końcu kiwnął głową z zadowoleniem. Podając słuchawkę Jake’owi, powiedział: - Lepiej sam z nim porozmawiaj. W ten sposób nie będę opowiadał za ciebie Ŝadnych kłamstw. Telefon po drugiej stronie linii dzwonił dość długo, a kiedy w końcu podniesiono słuchawkę, Jake natychmiast poznał ten apodyktyczny głos. - Panie majorze, mówi Jake Cutter - powiedział. - MoŜe pan mnie pamięta. Jestem w Australii i chciałbym pana prosić o przysługę. - Jake? - powiedział tamten. - Jasne, Ŝe cię pamiętam! Przysługę mówisz? Na rzecz Wydziału E? W kaŜdej chwili, Jake. Jak mogę ci pomóc? Jake poczekał, aŜ ucichnie nagła seria trzasków, spowodowana wzmoŜoną aktywnością słońca, po czym wyjaśnił, o co mu chodzi. Na zakończenie powiedział: - Ale to nie jest dla Wydziału E. To dla mnie. Major przez chwilę milczał. - A wiesz, jak się tego uŜywa? - Tak - powiedział Jake. - MoŜe pan sobie przypomina, Ŝe pańscy ludzie uŜywali tego w starej kopalni na pustyni Gibsona. A ja szybko się uczę. - Szybki jesteś na pewno, nie mam co do tego wątpliwości! - powiedział major. - I nie dowiem się, do czego chcesz tego uŜyć, prawda? - W słusznej sprawie - powiedział Jake. - Tylko w słusznej sprawie. Mogę powiedzieć tak: świat nie stanie od tego gorszy. Faktycznie stanie się o wiele lepszy. - A kiedy chcesz to mieć? - Jak najszybciej - powiedział Jake. Przez moment panowało milczenie. - Zadzwoniłeś w odpowiedniej chwili - powiedział major. - Kilku waszych ludzi, to znaczy pracowników Wydziału E, wraz z moimi ludźmi, jest właśnie teraz w starej kopalni. Otworzyli ją ponownie i weszli do środka, Ŝeby się upewnić, czy niczego nie przegapili. Kiedy skończą, wypalą termitem całe to miejsce, zapieczętują i zamkną na zawsze. - Tak, Trask mówił, Ŝe zamierza to zrobić - powiedział Jake. - A jak się przedstawia twoja, hm, zdolność poruszania się? - zapytał major. - Chodzi mi o to...
- Wiem, co pan ma na myśli - powiedział Jake. - Właśnie w ten sposób tu się dostałem.Znowu chwila milczenia. - Jake, jestem twoim dłuŜnikiem. Wielu ludzi zawdzięcza ci więcej, niŜ kiedykolwiek zdoła spłacić. Oto, co proponuję. Nasi ludzie skończą pracę w starej kopalni niebawem, prawdopodobnie wieczorem. Więc poniewaŜ nie odbędzie się Ŝadne formalne przekazanie tego materiału, myślę, Ŝe moŜemy, hm, „zgubić” mały zapas gdzieś w pobliŜu. Powiedzmy, zakopany na głębokości osiemnastu cali, u stóp pierwszego znaku ostrzegawczego, kiedy się wchodzi z drogi na pochylnię. - Świetnie - powiedział Jake z wdzięcznością. - A jeśli chodzi o naszą rozmowę - ciągnął major pośpiesznie - oczywiście nigdy nie miała miejsca. - Oczywiście - odparł Jake. I rzeczywiście ta rozmowa nie miała miejsca, bo teraz mówił juŜ do samego siebie... Jake i Red skończyli jeść, po czym przez chwilę siedzieli bezczynnie, popijając piwo. - Większość z nas dostała parę tygodni urlopu - powiedział Red. - Kazano nam zapomnieć o wszystkim, co się wydarzyło. Tak jak powiedział ci szef, to nigdy nie miało miejsca i po powrocie do domu powinniśmy to wymazać z pamięci. Dlatego właśnie byłem w domu, kiedy zatelefonowałeś. I wiesz co? Wcale nietrudno o tym zapomnieć. To wszystko było jak zły sen. - To prawda - zgodził się Jake - ale w tej chwili dzieje się jeszcze wiele dziwnych rzeczy. W końcu dołączę do pozostałych, ale dopiero jak załatwię tę sprawę. - To coś osobistego, prawda? - Tak myślałem - odparł Jake - ale teraz nie jestem juŜ taki pewien. To miało charakter osobisty, ale teraz jest czymś o wiele więcej. Tak czy owak jestem w to zaangaŜowany i powinienem ruszać w drogę. - Ale przedtem odstaw mnie do ogrodu, dobrze? Jake to uczynił i pod Redem ugięły się kolana, gdy Jake wziął go za rękę i odprowadził do samochodu. Następnie opierając się o maskę, aby nie stracić równowagi, Red powiedział: - W swoim czasie widziałem niejedno, ale to... wciąŜ nie mogę w to uwierzyć! - Ja teŜ nie - powiedział Jake, po czym dodał: - To znaczy wciąŜ się do tego przyzwyczajam. Ale jak dojedziesz do domu? - Poradzę sobie - powiedział Red, lekko chwiejąc się na nogach. - Ale w kaŜdym razie myślę, Ŝe będzie o niebo bezpieczniej niŜ z tobą!
- Jednak będę w Szkocji - czy gdziekolwiek - przed tobą! - uśmiechnął się Jake. - Proszę bardzo - powiedział tamten. - Ale uwaŜaj na siebie. Nie zgub się w tym... w tym miejscu, czymkolwiek ono jest. Wsiadł do samochodu, zawrócił i wyjechał przez bramę, którą Jake zamknął zaraz za nim. Kiedy Red znalazł się na zewnątrz, zahamował, odwrócił się i pomachał dłonią na poŜegnanie. Ale zdąŜył jedynie dostrzec wir liści obracających się jak miniaturowa trąba powietrzna, które zostały wessane przez drzwi wywołane przez Jake’a. A jego samego jakby nigdy tam nie było...
Jake wrócił do paryskiego hotelu, zarezerwował pokój na jeszcze jedną noc, po czym zwalił się na łóŜko. We Francji było trochę po pierwszej po południu, ale mimo to czuł się zmęczony. - Zmiana stref czasowych - wymamrotał do siebie, zapadając w sen. - Wszystko przez Móbiusa. Tym razem Korath zostawił go w spokoju. Osłony Jake’a były szczelniejsze niŜ kiedykolwiek, a jego umysł był zupełnie nieprzenikniony. Nie było Ŝadnej moŜliwości, Ŝeby zdołał do niego przeniknąć ktokolwiek, czy to do poziomu świadomości, czy teŜ podświadomości - jeŜeli nie został uprzednio zaproszony - i jedyną nadzieją Koratha było, Ŝe przyjdzie taka chwila, gdy Jake zwyczajnie nie będzie mógł mu odmówić. Wiedział, Ŝe Jake nie zgodzi się na pełny i nieodwołalny dostęp, aby się wydobyć z kłopotów (stało się to oczywiste podczas owego epizodu w bankowym skarbcu), ale moŜna by go przekonać, gdyby kochana przez niego osoba była w niebezpieczeństwie. Była tylko jedna taka osoba, którą Korath znał, jednak szanse wydawały się bardzo nikłe... ale kto wie? Przyszłość była zawsze pokrętna - trudna do określenia - ale kiedy Wydział E wciąŜ ścigał Malinariego, Szwarta i Vavarę, Liz mogła się znaleźć w tragicznym połoŜeniu. W końcu nie byłby to pierwszy raz...Jake obudził się o 15.30, ogolił się i wziął prysznic, zjadł lekki posiłek i poszedł poszukać fryzjera. - Wszyscy byli tacy pachnący i eleganccy - powiedział Korath, kiedy Jake zaŜywał ruchu, wracając piechotą do hotelu nocnymi ulicami miasta. - śyj szybko, umrzyj młodo... - I zostaw piękne ciało - dokończył Jake. - Tak, wiem. Nie musisz być taki złośliwy. - W mojej sytuacji trudno nie być! - odparł Korath. - Dziś w nocy będzie miała miejsce niewątpliwie najniebezpieczniejsza część naszej misji, a ty chcesz ładnie wyglądać! - Dzięki warkoczykowi włosy nie wchodzą mi do oczu - wyjaśnił Jake. - A kiedy jestem umyty i ogolony, mam gładszą skórę, więc będzie mi się łatwiej ucharakteryzować.
- Ucharakteryzować? - KamuflaŜ - powiedział Jake. - Abym mógł wtopić się w noc. Kiedyś byłem w wojsku. To nie trwało długo, ale nauczyłem się paru rzeczy. - Teraz rozumiem - powiedział Korath - ale wszystkie te zabiegi kosmetyczne przypominają mi sposób, w jaki pewna lady z Krainy Gwiazd dekorowała swych niewolników-girlandami kwiatów i miodem, który wcierano im w skórę - zanim wrzeszczących ze strachu dawała jakiejś ulubionej bestii wojennej! - Mając takiego przyjaciela - powiedział Jake i przerwał, czując na szyi krople ciepłego deszczu, dlatego dzisiaj wcześniej zapadł zmrok, niebo było zachmurzone, ale Jake był tak zajęty swoimi (i Koratha) myślami, Ŝe tego nie zauwaŜył. Pogoda załamała się i z północy nadciągały czarne chmury burzowe. Kiedy duŜe krople zaczęły padać coraz gęściej, Jake odbył resztę drogi do hotelu przez Kontinuum Móbiusa...
- Jest dosyć ciemno - powiedział Korath, kiedy wyruszyli do San Remo. - Tutaj tak - powiedział Jake - ale we Włoszech jest o godzinę później. A jeśli pogoda jest tam taka sama jak u nas, będzie jeszcze ciemniej. I tak było, gdy Jake wynurzył się z Kontinuum dokładnie w miejscu, gdzie poprzedniego dnia zatrzymał taksówkę na drodze do Imperii, wykutej w nadmorskich skałach - i znalazł się w samym centrum burzy! Chmury kotłowały się w górze, a niebo nad Morzem Liguryjskim przecinały oślepiające błyskawice. A wysoko na głową, podparte potęŜnymi słupami, wznosiło się współczesne wcielenie dawnej siedziby zła - Le Manse Madonie - wyłaniając się z mroku jak zamczysko, widoczne na tle atramentowoczarnego nieba nie tylko w świetle błyskawic, lecz takŜe dzięki temu, Ŝe było jasno oświetlone od wewnątrz. Wysoki balkon wychodzący na ocean był zalany światłem i Jake przez chwilę myślał, Ŝe widzi kogoś tam, w górze, na smaganej wichrem i deszczem platformie. Ale deszcz ostro zacinał, wskutek czego wszystko było zamazane i nie miał pewności, czy rzeczywiście kogoś widział. Cały przemoczony usunął się w cień i znów spojrzał w górę, ale tym razem nie zobaczył nic, jednak wewnątrz domu poruszały się niewyraźne postacie, ich zamazane sylwetki zbliŜały się do okien i wyglądały na zewnątrz, po czym cofały się i znikały. Byli to ludzie Castellana - sukinsyny handlujące narkotykami, tak jak on - którzy opiekowali się domem szefa pod jego nieobecność i czasami zapewne go bronili. Ale dzisiaj
wieczorem, przy takiej pogodzie, chyba nie będą się zbyt przykładali do swoich obowiązków. Chyba nie spodziewali się tej nocy Ŝadnych kłopotów. Ale czy się tego spodziewali, czy nie, kłopoty się zbliŜały. Jake miał trzy ładunki, po jednym na kaŜdy słup, podtrzymujący budynek. Po ich zniszczeniu cały dom będzie spisany na straty i najprawdopodobniej takŜe ludzie znajdujący się w środku. Nie było jego zamiarem zniszczenie samych słupów - masywnych, stalowych dźwigarów, których przecięcie wymagałoby uŜycia palnika acetylenowego i zajęłoby mnóstwo czasu - ale po prostu wysadzenie ich u podstawy, tam gdzie były wpuszczone w skałę. Do tego celu powinny wystarczyć ładunki dwukrotnie słabsze od tych, których uŜył w Marsylii; powinny rozłupać skałę i tym samym obruszyć same dźwigary. Teraz musiał się dostać ma wąski występ u podstawy słupów, ale podczas szalejącej ulewy i w ciemności ledwo go widział; patrzył pod bardzo ostrym kątem i współrzędne były bardzo niepewne. Droga dostępu powinna być łatwiejsza, więc Jake wykonał skok sto jardów w tył, lądując na drodze, a dokładniej w zatoce, gdzie wąska droga dojazdowa rozgałęziała się i wiodła stromo w górę, w kierunku domu. Stamtąd wykonał następny skok, lądując na tym samym poziomie co Le Manse Madonie, dzięki czemu zobaczył ów występ z góry. Teraz jego współrzędne utkwiły pewnie w jego umyśle, ale na chwilę przed ostatnim skokiem wydało mu się, Ŝe znów widzi ukradkowy ruch na pogrąŜonej w cieniu części balkonu; ktoś się tam poruszał i w świetle błyskawicy Jake nagle ujrzał błysk metalu. Kimkolwiek był, musiał się kryć pod okapem osłaniającym wyjście na balkon. Dlatego kiedy Jake wynurzył się z Kontinuum Móbiusa na omywanym deszczem występie, bezpośrednio pod tym podejrzanym miejscem poruszał się wyjątkowo ostroŜnie, lustrując balkon, który znajdował się zaledwie piętnaście stóp nad jego głową. Widział bardzo niewiele, jedynie smugi światła przechodzącego między szerokimi na cal deskami podłogi balkonu, ale doskonale zdawał sobie sprawę, Ŝe to światło go oświetla, wychwytując kaŜdy jego ruch. Gdyby na górze rzeczywiście ktoś był i gdyby zrobił krok do przodu, wychylił się przez poręcz i spojrzał w dół... Jake pracował, najszybciej jak potrafił, klnąc pod nosem, gdy kaŜda błyskawica rzucała jego cień na śliską ścianę skalną, i udało mu się załoŜyć pierwsze dwa ładunki tam, gdzie słupy były zabetonowane w głębokich gniazdach wydrąŜonych w skale. Ale kiedy połoŜył torbę z materiałami wybuchowymi koło ostatniego słupa i wyszarpnął trzeci i ostatni ładunek, zgubił go pośpiech.
Kieszonkowa latarka, leŜąca luzem w torbie, zahaczyła o ładunek i zanim Jake zdąŜył zareagować, upadła... odbiła się od skały... włączyła się... i wirując pomknęła w dół, a jej światło przecinało ciemność jak latarnia morska! Rozległ się wyraźnie słyszalny brzęk i stojący powyŜej straŜnik, widząc błyskające światło spadającej latarki, warknął: - Co, u diabła...!? Wstrzymując oddech, Jake wcisnął ostatni ładunek na miejsce i uruchomił zapalnik. Zabrało mu to nie więcej niŜ minutę; zapalniki były nastawione odpowiednio na osiemdziesiąt, sześćdziesiąt i dwadzieścia sekund. W ten sposób Jake zapewnił sobie wystarczający, dwudziestosekundowy margines bezpieczeństwa potrzebny do ucieczki, zanim wybuchnie pierwszy ładunek, a po nim następne. I nie byłoby Ŝadnego problemu, gdyby go nie odkryto. Kiedy Jake, po załoŜeniu ostatniego ładunku, szybko się wyprostował, stopy poślizgnęły mu się na mokrej skale i ledwo zdołał utrzymać równowagę. Czas było znikać i Korath juŜ wywoływał liczby. Deski na górze zatrzeszczały i rozległ się dobrze znany dźwięk odbezpieczania broni, a następnie ogłuszający terkot Uzi strzelającego w dół przez deski balkonu i Jake usłyszał dźwięk rozpryskującego się drewna, a kule, jak rozwścieczone osy, zaczęły mu gwizdać niebezpiecznie blisko głowy. Tracąc równowagę i kierując się instynktem samozachowawczym, Jake odruchowo sięgnął po własną broń, głupio zapominając o liczbach, które przewijały się na ekranie jego umysłu, a Korath przez cały czas krzyczał: - Jake, wywołaj drzwi! Natychmiast! Jake! Jaaake! Ale Jake znów poślizgnął się na skale, a w podłodze balkonu otworzył się luk. Spuszczono drabiny i w polu widzenia pojawiły się nogi, a potem ciało i na koniec ręka z Uzi, które pluło seriami w stronę Jake’a. Jake odpowiedział ogniem, ale dźwięk strzałów jego małego browninga kompletnie utonął w terkocie Uzi. Jednak męŜczyzna stojący na drabinie wydał okrzyk, wypuścił broń i poleciał w tył, a tej samej chwili oślepiające światło eksplodowało w głowie Jake’a i jego ciało przeszył potworny ból. - Zostałem trafiony! - pomyślał Jake, kiedy pociemniało mu w oczach i tylko na ekranie jego umysłu nieustannie zmieniały się liczby i wzory Móbiusa. - Wywołaj drzwi! - jeszcze raz krzyknął Korath i ten jego okrzyk w ostatniej chwili dotarł do tracącego przytomność Jake’a.
Jake ześlizgnął się z występu. Spadając czuł, jak owiewa go nocne powietrze, i wiedział, Ŝe jest coś, co musi uczynić. Drzwi, tak, o to chodzi. Musi zatrzymać liczby i wywołać drzwi. I uczynił to... wywołał drzwi dokładnie na drodze swego upadku. W tym momencie eksplodował pierwszy ładunek i potęŜny podmuch gorącego powietrza cisnął go głową naprzód w mrok Kontinuum Móbiusa...Jake wynurzał się na powierzchnię długo, zanim zdał sobie sprawę, Ŝe nie śni, lecz unosi się w czymś nieznanym, i Ŝe ktoś dygocze, bełkocze i klnie w małym zakątku jego umysłu. Ale gdziekolwiek się znajdował, było zupełnie ciemno i cicho, jak w grobie. Albo jeszcze ciszej. - To musi być noc - pomyślał Jake, i ta myśl spowodowała nowy przypływ bólu, który przeszył mu głowę. - Jake? - zajęczało coś w jego głowie; coś jak śmierć, co w istocie było śmiercią: martwy wampir, Korath, który drŜał na krawędzi powoli powracającej przytomności Jake’a. Jake? To ty? To naprawdę ty? Dziwna rzecz, Jake musiał się nad tym zastanowić. Nie był pewien, czy warto (samo myślenie łączyło się z bólem i wolał się po prostu tak unosić), ale musiał nad tym pomyśleć. Czy to był naprawdę on, czy teŜ ktoś inny? Przedtem, na tym występie pod Le Manse Madonie, czuł lęk. Ale teraz czuł jedynie mdłości. Mdłości z powodu dotkliwego bólu głowy i czegoś lepkiego, kiedy delikatnie dotknął dłonią bolącego miejsca. Ale juŜ nie czuł lęku. Bać się? Nie, nie tu, w Kontinuum Móbiusa. Bo to było jego miejsce, gdzie nigdy się nie bał, odkąd... odkąd sięgał pamięcią! Odkąd sam August Ferdynand Möbius pokazał mu, jak... jak uzyskać do niego dostęp. To było w Lipsku, przy grobie Móbiusa... czyŜ nie tak? Jeszcze jeden grób. Co, u licha, było z tymi grobami? Cicho jak w grobie... grób Móbiusa... i niezliczeni zmarli w swych grobach, spierający się ze sobą, przedstawiający argumenty za i przeciw, wskazujący na róŜnice między Jakiem i Harrym. Jak gdyby była jakakolwiek róŜnica. A jeśli chodzi o Lipsk, Jake przecieŜ nigdy tam nie był... a moŜe był? - Jake, ocknij się! - powiedział Korath łamiącym się głosem, niemal szlochając z ulgi. - Nie jesteś Harry Keogh, jesteś Jake Cutter! I zostałeś ranny. Ale w twojej głowie zapanowała pustka i myślałem, Ŝe nie Ŝyjesz. Uwierz mi, Jake: byc rannym to o wiele lepiej niŜ być martwym! Więc weź się w garsc i wyciągnij nas stąd. Nie Harry Keogh? To dlaczego Jake pamiętał tak wiele z tego, czym był Harry, czego dokonał, a czego nie dokończył? - To tylko zaląŜek Harry ‘ego - powiedział Korath. - Maleńka odrobina jego istoty. Dał ci... cząstkę swego umysłu.
- Ale nie dał mi spokoju ducha - powiedział Jake, który teraz zaczął szybko wracać do siebie. - To jest jak łamigłówka, w której brakuje zbyt wielu elementów. Ale składam to jakoś po kawałku. Zaczynam stopniowo... sobie przypominać? - To dobrze! - powiedział Korath. - Bo kiedy będziesz wiedział to, co wiedział Harry, staniesz się silniejszy. - (Jednak powiedział to jakoś bez przekonania). - To moŜe uczynić mnie silniejszym - powiedział Jake, kiedy ból stopniowo ustępował - ale nie mam pewności co do ciebie. - A w jego głosie było coś, co ostrzegło Koratha, aby postępował bardzo ostroŜnie. - Nie wiem, co masz na myśli. - Mam na myśli to - powiedział Jake - Ŝe kiedyś Nekroskop miał nieproszonego gościa, tak jak ja teraz mam ciebie. Harry był nękany przez martwego wampira, który się nazywał... Faethor Ferenczy! To wspomnienie pojawiło się nie wiadomo skąd. Przypłynęło z jakichś głęboko ukrytych zakamarków, gdzie umieścił je pierwotny Nekroskop - uwolniło się w wyniku gwałtownego ruchu, wstrząsu mózgu i bólu - i teraz unosiło się jak pył, układając się w znajome wzory i osadzając się na zwojach mózgowych Jake’a. Paramnezja. śadne z jego wspomnień, ale jednak wspomnienie. Faethora Ferenczyego! Faethor, który przylgnął do niego (albo do Harry’ego) jak pijawka, kiedy pędził przez przyszłość; ich rozmowa była tak świeŜa w umyśle Jake’a, jak gdyby miała miejsce zaledwie wczoraj albo jakby odbywała się tu i teraz. - Widzisz tę wychodzącą ze mnie błękitną nić? - Jake usłyszał, jak on (albo Harry) mówi do Faethora. - To moja przyszłość. - I moja - powiedział Faethor. - Ale popatrz, ta jest zabarwiona na czerwono. Widzisz, Faethor? - Widzę to, głupcze. Czerwona to ja, to dowód, Ŝe zawsze będę częścią ciebie. - Mylisz się - chłodno powiedział Jake (Harry). - Mogę powrócić, bo moja nić nie jest przerwana. PoniewaŜ mam przeszłość, mogę się „wciągnąć”. Ale twoja przeszłość dobiegła końca, gdy umarłeś w Rumunii, w Ploesti. Nie masz juŜ nici Ŝycia, Faethor. - Co takiego? - powiedział chrapliwym głosem wampir. I wtedy... ...Pan Kontinuum Móbiusa nagle się zatrzymał, ale duch Faethora Ferenczyego popędził w przyszłość. - Nie rób tego! - krzyknął przeraŜony. - Nie rób tego!
- Ale to juŜ się stało - zawołał za nim Nekroskop. - Nie masz Ŝycia, nie masz ciała, nie masz przeszłości, nie masz nic, Faethor. Została ci tylko przyszłość. NajdłuŜsza, najbardziej samotna i pusta przyszłość, jakiej moŜe ktoś doświadczyć. A teraz Ŝegnaj! - H-H-Harry?... Haaary!... Haaaaaiy!... Haa...! - i Nekroskop zamknął drzwi do przyszłości, aby pozbyć się Faethora na zawsze. Ale zanim drzwi zamknęły się na dobre, Jake (Harry) znowu spojrzeli na wychodzącą z niego (nich) błękitną nić i zobaczyli... - Jake!... Jaaake!... Jaaaaake! - krzyknął Korath. - Weź się w garść! Jake niechętnie opuścił to pseudowspomnienie - fragment przeszłości pierwotnego Nekroskopa - które znikło równie szybko i tajemniczo, jak się pojawiło. A jeśli chodzi o to, co widział Harry, zanim zamknęły się drzwi do przyszłości... - ...Zostaw to! - krzyknął Korath. Bo on takŜe widział to pseudowspomnienie i jego największym pragnieniem było, aby cały ten epizod na zawsze zniknął z pamięci Jake’a. Ciesz się, Ŝe jesteś sobą i zapomnij o Harrym Keoghu. Jego juŜ nie ma! Ale ten epizod nie zniknął całkowicie. Jake uczepił się jednego fragmentu tego pseudowspomnienia równie mocno, jak Faethor uczepił się Harry’ego. Wiedział, co zobaczył, i powiedział: - JuŜ wiem, jak się ciebie pozbyć. - Co takiego? - powiedział Korath przestraszony nie na Ŝarty. - Zrobiłbyś mi to? Wysłałbyś mnie w ten obszar niekończącej się pustki? - Nie powiedziałem, Ŝe to uczynię - powiedział Jake. - Powiedziałem, Ŝe wiem, jak to zrobić. Oczywiście w ostateczności. Ado tego czasu... - MoŜesz być absolutnie pewien, Ŝe dotrzymam naszej umowy co do joty - powiedział Korath. - Wiem, Ŝe będziesz musiał - powiedział Jake. - Bo kiedy jesteś poza moim umysłem to znaczy kontaktujesz się ze mną, ale z zewnątrz - mogę się ciebie pozbyć, kiedy tylko zechcę, dokładnie w taki sam sposób, jak Harry pozbył się Faethora. Co oznacza, Ŝe od tej chwili nie ośmielisz się popełnić ani jednego błędu. Przez kilka długich chwil w Kontinuum Móbiusa panowała całkowita cisza, podczas gdy Korath myślał o tym, co usłyszał; w końcu odpowiedział: - Ale poniewaŜ nie mam i nigdy nie miałem zamiaru popełnić Ŝadnego błędu, ani trochę się nie przejmuję! Martwi mnie tylko, Ŝe ciągle myślisz o mnie w ten sposób. MoŜe teraz przestaniesz się tym przejmować? Jego głos brzmiał tak szczerze, Ŝe Jake prawie dał się przekonać. Prawie...
XX Zante - San Remo - Australia - Krassos - Londyn Jake szukał współrzędnych hotelu w ParyŜu... i nie znalazł! - Czy ci nie mówiłem, Ŝe tam nic nie ma? - nerwowo powiedział Korath. Jake nie odpowiedział i zaczął szukać innych współrzędnych. Ale Korath miał rację: wyglądało na to, Ŝe znikły z jego umysłu. Było tak, jakby odpowiedni plik został usunięty z jego umysłu. - Co się dzieje? - zastanawiał się Jake, kiedy zaniepokojenie Koratha udzieliło się i jemu. - śadnych współrzędnych? Gdzie się podziały? - MoŜe to po prostu jest częścią procesu zdrowienia i powinniśmy zachować cierpliwość - powiedział Korath. - Ale powtarzam: zanim odzyskałeś przytomność, nie było tam juŜ nic. Twój umysł był pusty, jak nie przymierzając Kontinuum Móbiusa! Jednak wyglądało na to, Ŝe Kontinuum nie jest całkiem puste, bo kiedy Korath mówił, coś uderzyło Jake’a w twarz. Odruchowo sięgnął po omacku w tę stronę i natrafił na swój pistolet, który unosił się w bezczasowej pustce. Najwyraźniej go upuścił, kiedy został trafiony pod Le Manse Madonie, i wpadł w drzwi razem z nim. Teraz chwycił go jak tonący brzytwy. - Tonący? - zapytał Korath. - I jakaś brzytwa? Jake, mówisz bez sensu. - To dezorientacja - powiedział Jake. - Uderzenie w głowę, która wciąŜ mnie boli jak diabli. - Ledwo to powiedział, doznał kolejnego zawrotu głowy. - Wszedłem do twego umysłu - powiedział Korath - i to głęboko. Jedynie w celach rozpoznawczych, chyba rozumiesz. Zasłony miałeś opuszczone, a ja starałem się ciebie przywrócić do Ŝycia. Ale... - To amnezja - powiedział Jake. - Nie paramnezja, ale po prostu... amnezja. Nie pamiętam współrzędnych. śadnych! - Utrata pamięci typowa w tych okolicznościach - powiedział Korath, którego niepokój bardzo szybko rósł. - Kiedy jedna część pamięci Harry ‘ego została w twoim umyśle oŜywiona, musiała wyprzeć inną: twoją instynktowną wiedzę i umiejętność posługiwania się współrzędnymi Móbiusa! - OK - powiedział Jake, starając się nie wpaść w panikę. - Ale ty chyba pamiętasz te współrzędne? Musisz, bo przecieŜ pamiętasz wszystko inne! Na przykład równania Kontinuum. - Pamiętam sekwencję wzorów - jęknął Korath - i kształt całości, ałe same łiczby są dla mnie tak samo niezrozumiale jak dla ciebie! A jeśli chodzi o współrzędne, to nie są liczby,
lecz miejsca, miejsca i rzeczy, które tylko ty znasz, są głęboko bowiem zagrzebane w tych częściach twego umysłu, do których nie mam dostępu... i to właśnie jest powód, dla którego tam wszedłem, Jake, Ŝeby się przekonać, czy zdołam znaleźć bezpieczne współrzędne. Ale znalazłem tylko pustkę. - To musiało cię wprawić w prawdziwy popłoch - powiedział Jake - bo inaczej pewnie nadal byś tam tkwił! Nawet w takiej sytuacji nigdy nie przestajesz próbować, co? - Miałem nadzieję - Korath bardzo chciał zmienić temat - Ŝe jeśli poczekamy, zostaniemy automatycznie przeniesieni do Pokoju Harry ‘ego w Centrali Wydziału E. Ale wygląda na to, Ŝe ta nić uległa zerwaniu i teraz dryfujemy tutaj bez celu! Jake poczuł, Ŝe się obraca. JuŜ nie panował nad sytuacją. I im bardziej przytłaczał go bezkres Kontinuum Móbiusa - jego całkowicie nieznane rozmiary, struktura i natura - tym szybciej się obracał. W całkowitej ciemności i w stanie niewaŜkości wyciągnął rękę i wymacał płytką bruzdę biegnącą wzdłuŜ skroni, od lewej brwi do baków. Na policzku miał zaschniętą krew, a na koniuszku ucha wyczuł świeŜy strup. - Jestem trochę porysowany - powiedział. - Jeden cal poniŜej i trochę na prawo, a trafiłaby w oko i rozwaliła mi czaszkę! - Coś jednak zniszczyła - powiedział Korath. - Współrzędne - powiedział Jake. - Co, wróciły? - W głosie Koratha moŜna było wyczuć nagle obudzoną nadzieję, a nawet radość. - Nie - powiedział Jake, którego właśnie dosięgła następna fala mdłości. - Chodziło mi o to, Ŝe współrzędne zostały zniszczone być moŜe na zawsze. Teraz jest tylko to wirowanie... mdłości... i... o BoŜe! I ciemność nagle eksplodowała jak bomba, wirująca ciemność w jego głowie, która była niemal tak samo głęboka jak ta na zewnątrz. Jake miał uczucie, Ŝe za chwilę znów straci przytomność. Ale pośród tej ciemności w oddali pojawił się świecący punkcik i Jake wiedział, Ŝe nawet jeśli to będzie ostatnia rzecz, jaką w Ŝyciu uczyni, jakoś musi się do niego dostać. Siłą woli rzucił się w tym kierunku i punkcik natychmiast zaczął się powiększać. Ale zanim do niego dotarł, kiedy Korath krzyknął: - To drzwi! - wysiłek sprawił, Ŝe Jake stracił przytomność. I nawet nie zdawał sobie sprawy, Ŝe wpada w te drzwi i nie poczuł bólu, kiedy upadł twarzą na pokrytą Ŝwirem ziemię, a nocny wiatr owiewał jego ciało...
Ocknął się pod wpływem światła - naturalnego światła - i pulsującego bólu głowy, który był tak silny, Ŝe musiał zmruŜyć oczy. LeŜał na łóŜku przykryty białym prześcieradłem, w białym pokoju, a jakiś męŜczyzna i jakaś kobieta wpatrywali się w niego z niepokojem. - Co? - powiedział Jake. - Gdzie ja jestem? Kobieta, młoda i ładna, ujęła jego dłoń i coś do niego powiedziała, jak mu się wydawało, po grecku. Jego znajomość greckiego była właściwie Ŝadna, więc tylko potrząsnął głową. I to był błąd, bo pulsujący ból przybrał na sile. - Anglik? - powiedział młody męŜczyzna. - Jest pan Anglikiem? - Tak - wychrypiał Jake. - A pan musi być Grekiem. - Łatwo to było odgadnąć, nie tylko z powodu języka, który usłyszał przed chwilą. Biały pokój, sosnowe łóŜko, belki sufitowe i całe wyposaŜenie wskazywały na Grecję; podobnie wpadające przez okno światło, prawdziwie śródziemnomorskie. - Mogę napić się wody? I czy moglibyście mi powiedzieć, gdzie jestem? Młoda kobieta wyszła z pokoju, a męŜczyzna powiedział: - Tak, jesteśmy Grekami. I to jest nasz dom. - Na wyspie - powiedział Jake. Oczy męŜczyzny rozszerzyły się ze zdziwienia. - AleŜ tak! - potwierdził. - To... - Zante - powiedział Jake. - Zakynthos na Morzu Jońskim. - Był tego pewien. To przekonanie pojawiło się znikąd, ale nie miał co do tego wątpliwości. A poniewaŜ nie był tu nigdy w Ŝyciu, było to doprawdy bardzo dziwne! Ale jedno było pewne: czuł się tutaj bezpiecznie. Ale właściwie dlaczego? Czy to atmosfera tego miejsca? Ten zapach czystości? - Jest pan turystą, tak? - Nie - powiedział Jake, po czym natychmiast zmienił zdanie i wybrał łatwiejszą drogę. - Tak, ma pan rację, jestem turystą. Miałem wypadek... tak myślę. Usiłował usiąść, młody Grek pomógł mu, mówiąc: - Miał pan szczęście, Ŝe pana znaleźliśmy. Był pan na zewnątrz. Zeszłego wieczoru byliśmy na przyjęciu u przyjaciół. Wróciliśmy do domu późno - między pierwszą a drugą w nocy - i znaleźliśmy pana na Ŝwirowanej ścieŜce prowadzącej do domu. Coś poruszyło się w jego pamięci, ale Jake wiedział, Ŝe to pseudowspomnienia. To była jedyna moŜliwa odpowiedź. - To jest miejsce, gdzie... mieszkała Zek - powiedział. - Koło Porto Zoro, na Zante.
- Ach! - powiedział tamten. - Więc znasz Zekinthę? Mój ojciec kupił od niej ten dom. Dla mnie i Denise, mojej Ŝony. Ale to było jakieś cztery czy pięć lat temu! Mam na imię Dennis. - Dennis i Denise? - Jake zamrugał zdziwiony. WciąŜ kręciło mu się w głowie. - To jest Zante - tamten wzruszył ramionami. - Patronem wyspy jest święty Dionizy. Z tego powodu wielu mieszkańców od niego bierze swe imię. Dennis albo Denise. Ale Jake myślał o tym, co Dennis powiedział o Zek. Tak, oczywiście sprzedała ten dom cztery lub pięć lat temu, kiedy poślubiła Bena Traska. Zek i Harry Keogh byli przyjaciółmi przez wiele lat i pierwotny Nekroskop prawdopodobnie takŜe czuł się tutaj bezpiecznie. Ale przed czym uciekał? Jakie miał kłopoty? Tak czy owak to miejsce utkwiło mu w pamięci, tak jak teraz Jake’owi. Były to jedyne współrzędne, jakie pamiętał, i jedyne miejsce, do którego był w stanie uciec. Uciec? Skąd przyszła mu do głowy ta myśl? Bo Jake w rzeczywistości wcale tu nie uciekł, lecz został ściągnięty, czyŜ nie tak? MoŜe to Harry kiedyś tu uciekł. I Jake znów siebie zapytał, przed czym właściwie uciekał?... - Proszę mi pomóc wstać - powiedział. - Ściągnąwszy prześcieradło, zobaczył, Ŝe ma na sobie tylko slipy; jego ubranie leŜało starannie złoŜone na krześle obok. Dennis był zaniepokojony i powiedział, Ŝeby dał spokój, ale Jake jakoś włoŜył spodnie i zataczając się podszedł do okna. Ale jeszcze zanim się tam znalazł, wiedział, co zobaczy. - Dziś wczesnym rankiem wezwaliśmy lekarza - powiedział Dennis. - UwaŜa, Ŝe został pan postrzelony. Jakiś wypadek na polowaniu? Czasami w tych lasach pojawiająsięmyśliwi. - MoŜliwe - powiedział Jake. - Sam jestem kimś w rodzaju myśliwego, od czasu do czasu. Za oknem zobaczył balkon, a pod nim strome, porosłe gęstym lasem zbocza opadające ku morzu. Morze Śródziemne, a dokładniej Morze Jońskie. Jake to wiedział - znał to miejsce, nawet ten pokój - i czuł, Ŝe gdyby się szybko odwrócił, mógłby zobaczyć śpiącą w tym łóŜku śliczną dziewczynę. Przynajmniej pamiętał, Ŝe widział tam Penny. Ale to nie było jego wspomnienie, nie, Jake nigdy nie znał Ŝadnej Penny. To było zupełnie nie do wytrzymania! - Gdzie się pan zatrzymał? - spytał Dennis. Jake prawie go nie słyszał. Był pogrąŜony we własnych myślach i przelotnych wspomnieniach tamtego. Pojawiały się i znikały. Radosne i smutne wspomnienia, całe morze wspomnień: spokojnych, gniewnych, burzliwych. PoŜegnanie z całym tym światem. Wyjazd. To było miejsce, z którego Harry Keogh wyjechał gdzieś indziej...
- Co? Gdzie się zatrzymałem? - powtórzył Jake. - Proszę się tym nie martwić. JuŜ czuję się dobrze. - Bo choć wszystko inne wirowało - te pseudowspomnienia, które przypływały i odpływały, niknąc w jakiejś szczelinie jego ezoterycznej świadomości współrzędne Jake’a powróciły. Nie tylko te, które znał, lecz takŜe kilka innych, które znał ktoś przed nim. A Dennis rzekł: - Powinien pan dopilnować, aby ktoś zajął się tą raną, panie...? - Mam na imię Jake - powiedział Jake. Niech to licho, omal nie powiedział „Harry”! - Lekarz mówił, Ŝe trzeba ją zszyć, ale skoro pojawił się strup... - Wszystko w porządku - powiedział Jake, zakładając ubranie i daremnie próbując znaleźć swój pistolet. - Wszystko w porządku. Kiedy był juŜ całkowicie ubrany, wróciła Denise, niosąc dzban z wodą i szklankę. Jake porządnie się napił, po czym powiedział: - Dziękuję za wszystko. Teraz muszę juŜ iść. - A pana twarz? - powiedziała Denise. - Nie umyliśmy jej. - Moja twarz? - Jake podszedł do lustra. Poprzedniej nocy pokrył twarz czarną farbą, która stanowiła kamuflaŜ, ale teraz zostały z niej tylko czarne smugi. To mu o czymś przypomniało. - Jaki dziś mamy dzień? Młode małŜeństwo spojrzało po sobie w zdumieniu i Dennis powiedział: - Jest niedziela. Jake spojrzał na zegarek i wykonał szybkie obliczenie. Była druga po południu, co oznaczało, Ŝe od chwili wysadzenia Le Manse Madonie minęło około siedemnastu godzin. Powinien tam powrócić (i tak zrobi po wezwaniu Koratha), aby zobaczyć powstałe zniszczenia. - Chce pan zamówić taksówkę? - zapytała Denise. I dodała z niepokojem: - Jest pan pewien, Ŝe wszystko w porządku? - Jestem pewien - odparł Jake, idąc chwiejnym krokiem w stronę drzwi. Stali i patrzyli, jak w oślepiającym świetle słońca idzie Ŝwirowaną ścieŜką w kierunku drogi prowadzącej do Argasi. Po kilku krokach Jake zobaczył zagłębienie w Ŝwirze, w miejscu gdzie wylądował po opuszczeniu Kontinuum Móbiusa, a tuŜ obok, w zaroślach, błysk metalu. To był jego pistolet. Podniósł go, włoŜył do kieszeni i poszedł dalej. Jake wyobraził sobie wielki motocykl - to mógł być tylko Harley-Davidson - pędzący tą ścieŜką w stronę drogi i wiedział, Ŝe to jest coś więcej niŜ tylko obraz w jego umyśle. I zastanawiał się, jakie to mogłoby być uczucie wjechać takim wielkim motocyklem do
Kontinuum Móbiusa. MoŜe kiedyś spróbuje? JeŜeli on, prawdziwy Jake, będzie wciąŜ na tym świecie, kiedy juŜ będzie po wszystkim. Doszedłszy do drogi, obejrzał się. Ale domu Zek, ukrytego za rzędem sosen, juŜ nie było widać. Roztaczał się stąd wspaniały widok na Morze Jońskie i Jake wiedział, Ŝe zawsze go podziwiał. A jeśli chodzi o Zek, teraz znaczyła dla niego znacznie więcej niŜ przedtem; wiedział teŜ, jak wiele musiała znaczyć dla Jazza Simmonsa, a później dla Traska... i nawet dla Harry’ego Keogha, Nekroskopa. Myślenie o niej podziałało jak wezwanie. Natychmiast znalazła się w jego umyśle. A przynajmniej jej uroczy głos. - Po co tutaj przyszedłeś, Jake? - Zek? - Szybko doszedł do siebie po jej nagłym pojawieniu się. - WciąŜ do mnie mówisz? WciąŜ ryzykujesz, Ŝe narobisz sobie kłopotów w Ogromnej Większości? - Tam gdzie jest oskarŜenie, musi być i obrona - odparła. - A ja gram rolę advocatus diabołi, ale nie zjawiłam się tylko po to, aby z tobą porozmawiać. - Ach! - powiedział Jake. - Rozumiem. To było twoje specjalne miejsce - genius loci? - i zostałaś tu przyciągnięta, podobnie jak ja. Wyczuł, jak kiwa bezcielesną głową. - Często tu bywam. Ale ty? Mówisz, Ŝe zostałeś przyciągnięty? - Miałem kłopoty, wypadek w Kontinuum Móbiusa - wyjaśnił Jake. - Przez chwilę jedynym miejscem, jakie pamiętałem, było właśnie to. Co dowodzi, jak bardzo musieliście być sobie bliscy, ty i Harry Keogh. Zek natychmiast się zaniepokoiła. - Wypadek? Tak, wyczuwam twój ból. Ale teraz juŜ wszystko w porządku, tak? - Bywało, Ŝe czułem się lepiej - odparł Jake. - Ale dojdę do siebie. - I tym razem jesteś sam. - Korath? - powiedział Jake. - Jeszcze się go nie pozbyłem, jeśli to masz na myśli. Ale przez jakiś czas mój umysł musiał się wydawać bardzo niebezpiecznym miejscem, więc się gdzieś oddalił. Faktycznie właśnie miałem go wezwać. Potrzebuję go, Zek. Bez Kontinuum Móbiusa nie poradzę sobie, nie dokończę tego, co zaczął Harry. - Ach! - (Jakby stłumiony okrzyk, który prawie nie zakłócił psychicznego eteru). Myślisz, Ŝe o to właśnie chodzi? śe Harry wybrał cię, abyś dokończył jakieś konkretne zadanie? - Harry odkrył wampiry, walczył z nimi i zabijał je, nieprawdaŜ? - powiedział Jake. Czy nie pragnąłby cię pomścić?
Ale poniewaŜ Jake miał opuszczone osłony, Zek wyczytała w jego odpowiedzi znacznie więcej. - Tu nie chodzi o mnie - powiedziała. - Harry odszedł ze świata Ŝywych na długo przede mną. To prawda, Ŝe nie mógł znieść wampirów - i gdyby teraz był tutaj, nadal pracowałby razem z Wydziałem E - ale ty nie to miałeś na myśli. To jedynie część. Więc o co jeszcze chodzi, Jake? - Nie znam reszty - powiedział Jake. - Masz rację, jest w tym coś znacznie więcej niŜ to, co robi Wydział E, ale pozostawiono mnie w nieświadomości. Ben Trask i pozostali wiedzą o sprawach, o których mi nie powiedzieli, o których nie ośmielili mi się powiedzieć! Chcą, abym działał na ślepo, abym był ich nowym Nekroskopem, nie mówiąc mi, co się przydarzyło pierwszemu Nekroskopowi. Wiem, Ŝe dysponował mocą, o której mi nie powiedzieli, i Ŝe mimo swych nadzwyczajnych zdolności juŜ go tu nie ma. On nie Ŝyje, Zek umarł i juŜ go nie ma - i to nie z powodu podeszłego wieku! Znałaś go prawdopodobnie równie dobrze jak wszyscy i kiedy się tu znalazłem, odkryłem, Ŝe cię odwiedził, zanim opuścił ten świat. Co sprawiło, Ŝe nas opuścił, Zek? Ona i ta jego dziewczyna, Penny. Lardis Lidesci powiedział mi, Ŝe udali się do Krainy Słońca i Krainy Gwiazd, ale właściwie dlaczego? AŜeby walczyć z wampirami na ich terenie? Ale czy to był jedyny powód? Ta łamigłówka jest dla mnie zbyt trudna, Zek. Nie potrafię odszukać wszystkich jej elementów i całość mi się wymyka. Faktycznie jesteś jedyną osobą, która gwiŜdŜe na wszystko i próbuje mi pomóc! - Oni wszyscy gwiŜdŜą na wszystko, Jake! - odpowiedziała. - Nie musisz się martwić, Ŝe jesteś sam. Nie jesteś sam i kiedy zmarli poznają cię tak jak ja... będziesz miał o wiele więcej przyjaciół, wierz mi. Ale Ogromna Większość, a takŜe Wydział E rozgrywają to wedle własnych reguł. Zmarli nie są lojalni wobec wszystkich, muszą cię sprawdzić. Podobnie Wydział E, ale z powodów, których jeszcze nie rozumiesz; moŜe chodzi o te brakujące elementy, o których wspomniałeś. I pamiętaj, Jake, nie przysłuŜyłeś się swojej sprawie, uciekając w ten sposób od Bena. - Wiesz, Ŝe od niego uciekłem? - CzyŜ to nie oczywiste? - odparła. - Jesteś tutaj sam, nieprawdaŜ? - Teraz tak. - No więc...? - Słuchaj - powiedział Jake. - Wydział E uwaŜa, Ŝe mam swój własny plan. Na początku teŜ tak myślałem. Ale to juŜ nie jest mój plan! Myślałem, Ŝe mszczę się za śmierć... kogoś, kim się opiekowałem. Ale rozmawiałem z nią i odpuściła mi. Chcę przez to
powiedzieć, Ŝe zdjęła mi z barków wielki cięŜar. Świetnie, ale to nie sprawiło Ŝadnej róŜnicy, nie zmieniło mego kursu ani na jotę! Wiem, Ŝe muszę się tym zająć i dokończyć... dokończyć... - ...coś, co zaczął Harry? Przez chwilę w psychicznym eterze panowało milczenie, po czym Zek powiedziała: - Jake, w Ŝyciu Harry ‘ego Keogha istniał bardzo bolesny okres. I spośród wielu podobnych ten był najgorszy. Był to czas kłamstw, niewiarygodnych oszustw i ogromnych zagroŜeń, dla Harry ‘ego i dla całego świata. Pod koniec tego okresu nawet zmarli oszukali Harry ‘ego; musieli, aby nie stracić do niego zaufania. A Wydział E był najbardziej oszukańczy ze wszystkich, chociaŜ myśleli, Ŝe postępują właściwie. Paradoks? Nie, gdybyś znał całą tę historię. Ale chodzi o to, Ŝe sam Harry nie znal całej historii i gdziekolwiek teraz jest, nadal jej nie zna. Ów okres - te lata - były jak stracone lata; lata, które nigdy nie istniały. I nawet gdybyśmy teraz mogli z nim porozmawiać, Ogromna Większość by mu nie powiedziała. W jego Ŝyciu było wystarczająco wiele cierpienia i nie chcemy, aby w Ŝyciu pozagrobowym miał go jeszcze więcej. A jeśli chodzi o tę dziewczynę, o której wspomniałeś, Penny zjawiła się później, kiedy Harry juŜ prawie zakończył tutaj swoje zadanie. Przywiózł ją do mnie, na Zante. ZłoŜyli mi wizytę na krótko przed tym, jak opuścili ten świat na dobre. Kochała go i wierzyła, Ŝe moŜe z nim przeŜyć Ŝycie. MoŜe i tak mogło być, ale tak nie było. Zdarzył się wypadek i... Penny nie przeŜyła. Ale wiesz, później z nią rozmawiałam i Penny niczego nie Ŝałuje. Wygląda na to, Ŝe przeŜycie kilku dni razem z Harrym było jak fantastyczny sen wart całego Ŝycia. Ale nie proś mnie, abym ci to wyjaśniła, bo nie potrafię. Kiedy zamilkła, Jake powiedział: - A te stracone lata, o których wspomniałaś. Myślisz, Ŝe moŜe mają coś wspólnego ze mną, z tym, co się dzieje teraz? Ale w jaki sposób i dlaczego? - Sam wyraziłeś to najlepiej - powiedziała. - MoŜe jesteś tym, którego wybrał, abyś dokończył to, co on rozpoczął. - Ale ja byłem z Harrym - powiedział Jake. - Wiesz, Ŝe byłem. Więc jeśli rzeczywiście jest coś, co pragnie, abym zrobił, dlaczego nie powiedział mi o tym, kiedy miał sposobność? - Jedynym powodem, jaki przychodzi mi do głowy - powiedziała Zek - jest to, Ŝe moŜe on sam nie wie, co to jest. Jake’owi zakręciło się w głowie i to nie tylko z powodu dokuczliwego bólu. - Chcesz powiedzieć, Ŝe jakaś jego część pamięta coś, co powinien był zrobić, ale nie tyle, aby wiedzieć, co to właściwie jest? I ja mam to dla niego zrobić? - Z tego co mi powiedziałeś, to wydaje się prawdopodobną odpowiedzią.
- Więc co on robił podczas owych straconych lat? - Ci spośród członków Ogromnej Większości, którzy to wiedzą - a jest ich niewielu nie chcą o tym mówić - odparła Zek. - Na pewno nie powiedzą mi, bo juŜ dawno temu zawarli układ, Ŝe nigdy nie będą o tym mówić. Ze względu na Harry ‘ego. - Nawet teraz, kiedy juŜ nie Ŝyje? - JuŜ o tym mówiliśmy - westchnęła. Jake pokręcił głową rozczarowany. - Zmarli nie mówią o tym nawet tobie, a jesteś przecieŜ jedną z nich! A Ŝywi? Dlaczego Trask nic mi o tym nie powiedział? - Bo tak jak ja - powiedziała Zek - on tego nie wie. - Więc na litość boską powiedz mi coś, co wiesz! - Jake miał ochotę rwać sobie włosy z głowy. - Co, u diabła, było z Nekroskopem, Ŝe Trask i Wydział E boją się o tym mówić? Zapanowało krótkie milczenie i Jake poczuł, jak bardzo rozdarta jest Zek, kiedy na koniec rzekła: - Przykro mi, Jake. Przykro mi, Ŝe nie mogę powiedzieć ci nic więcej. Ale powiem ci coś takiego: niełatwo ci będzie być Nekroskopem. Ani dla ciebie, ani dla zmarłych. „Co, u diabła „, powiedziałeś. Tak, to będzie trudne. Jak diabli. Rozmawiać z Ŝywymi, z tobą, to jedno, i gdyby to było wszystko...A zmarli nauczyli się juŜ dawno temu, Ŝe jedno moŜe prowadzić do drugiego. I dlatego siedzą cicho, pilnując swego spokoju. Przynajmniej na razie. - Więc oni nie chcą rozmawiać z Ŝywymi? - Jake był skonsternowany. - Naprawdę wierzą w tę bzdurę: „Niech spoczywa w spokoju”? Mają w nosie swoje wcześniejsze Ŝycie w świecie Ŝywych i nie chcą wiedzieć, jak radzą sobie ich dzieci, jak rozwija się świat i jak wszystko, co stworzyli, jest wykorzystywane przez ich potomków? - Pokręcił głową. - Nie rozumiem tego. - Ale to ich obchodzi, i to bardzo! - powiedziała Zek. - Bardziej, niŜ przypuszczasz. Ijeśli zaczną myśleć tak jak my, zobaczysz, jak bardzo ich to obchodzi. I to jest odpowiedź na oba twoje pytania, dlaczego na razie Ogromna Większość nie chce rozmawiać i dlaczego Wydział E nie moŜe ci powiedzieć wszystkiego o Harrym. Świat potrzebuje Nekroskopa, Jake. Ale to musi być odpowiedni człowiek. Musi być odwaŜny i ostroŜny i musi przejmować się tym, co robi. Musi się troszczyć o zmarłych, poniewaŜ zmarli mogą zapłacić bardzo wysoką ceną za to, Ŝe troszczą się o niego... - Tracę tylko czas - powiedział Jake. - I nie doszedłem do nikąd. Ale ufam ci, Zek. Więc jeśli jest tak, jak mówisz... to przypuszczam, Ŝe tak musi być.
- Jeszcze jedno, zanim się rozstaniemy - powiedziała Zek. - Nie bądź zbyt zniechęcony, Jake. ChociaŜ powoli, ale wygrywamy tę walkę; coraz więcej członków Ogromnej Większości przechodzi na twoją stronę. Powoli szczęście zaczyna się do ciebie uśmiechać. Bo mimo wszystkich przeszkód, jakie napotykasz na swej drodze - wszystkich trudności i niewiadomych - nie zrezygnowałeś. Co więcej, z kaŜdą godziną twoje światełko płonące w otaczającym nas mroku zaczyna przypominać światełko Hany ‘ego. A istota, która ci towarzyszy - której zmarli boją się bardziej niŜ czegokolwiek - nie zyskała przewagi, ale ją utraciła. Prowadzisz, Jake, i teraz musimy tylko dbać o to, aby tak pozostało. - Ale wysłałem do was kilku nikczemników - powiedział Jake, przypomniawszy sobie sylwetki, które widział przez zalane deszczem okna Le Manse Madonie. - Wiedząc, jak bardzo zmarli szanują Ŝycie, to raczej nie poprawiło mego wizerunku... - W rzeczywistości - powiedziała Zek - przy okazji spłaciłeś niemały dług. Masz rację: to byli nikczemnicy. Byli mordercami i zostali wyeliminowani. Nie zostaną przyjęci do Ogromnej Większości. - Są wyklęci? - Na zawsze - powiedziała Zek. - Są skazani na wieczny mrok, gdzie juŜ nikomu nie wyrządzą krzywdy. A teraz muszę cię opuścić. Jake poczuł, Ŝe Zek odpływa, ale dopiero gdy całkiem znikła, uświadomił sobie, Ŝe nie odpowiedziała na pytanie, na które mogła była odpowiedzieć i na które - był tego pewien znała odpowiedź. Dlaczego Harry Keogh, pierwotny Nekroskop, opuścił nasz świat i udał się do Krainy Słońca i Krainy Gwiazd?... Zatrąbił przejeŜdŜający samochód i Jake nagle zdał sobie sprawę, Ŝe znajduje się na drodze do Argasi, idąc przed siebie w oślepiającym świetle słońca. Szedł, cały czas rozmawiając z Zek jak z normalną osobą. Jednak teraz znowu był sam i szedł zupełnie bez celu. Kiedy Jake wezwał Koratha, ten zjawił się natychmiast. - Gdzie byłeś? - zapytał. - A gdzieŜ mogłem być? - powiedział tamten ponuro. - Spałeś? - Spałem, odpoczywałem, byłem sam. Nie tylko ciebie dopada wyczerpanie. Ta przygoda w Kontinuum Móbiusa była... delikatnie mówiąc, męcząca. - Chcesz więc powiedzieć - powiedział Jake - Ŝe straciłeś kolejną okazję, aby wejść do mego umysłu?
- Niczego nie straciłem! - prychnął Korath. - Ani nie zapomniałem, Ŝe mamy układ. Ale nie powiedział, Ŝe kiedy umysł Jake był w szoku, uwaŜał, Ŝe bezpieczniej będzie trzymać się z daleka. - Tak czy owak po co mnie wezwałeś? Co teraz? Czy definitywnie zrezygnowałeś z zemsty? Ale nie, widzę, Ŝe miałem wygórowane nadzieje. - I zamilkł. - Wszystko załatwione? - powiedział Jake. - Doskonale! Dzięki za zainteresowanie moim zdrowiem. Czuję się dobrze. Prawie mi odstrzelili głowę, ale będę Ŝył. A teraz muszę wrócić do ParyŜa, umyć się, najeść i porządnie wyspać. Bo wieczorem... - Znowu będziemy zajęci - jęknął Korath. - Tak jest - potwierdził Jake. - A wierzysz, Ŝe potrafisz się posłuŜyć Kontinuum Móbiusa? Jesteś pewien, Ŝe to, co się wydarzyło, nie wydarzy się ponownie? - Współrzędne są znów na swoim miejscu - powiedział Jake. - Jest takŜe parę nowych. Ale nie martw się. Nie będę ich sprawdzał. Przynajmniej na razie. - Ha! - mruknął Korath, wywołując równania Móbiusa, które zaczęły się przewijać na ekranie umysłu Jake’a. Tym razem ezoteryczna matematyka była jakby bardziej znajoma. Jake dostrzegał nawet pojawiające się prawidłowości, dziwne symbole i liczby juŜ nie budziły w nim trwogi. Po prostu stanowiły klucz do metafizycznego Kontinuum Móbiusa i czuł, Ŝe niedługo sam będzie w stanie sięgnąć po ten klucz. Do tego czasu - ale ani chwili dłuŜej - Korath pozostanie „portierem”. Były to ukryte myśli, których Jake strzegł w najgłębszych zakamarkach swego umysłu, do których Korath nie miał dostępu. W ten sposób obaj - człowiek i martwy wampir - mieli własne sekrety. I Zek miała zupełną rację: jak dotąd Korath nie zyskał przewagi. Jak dotąd...
Była 12.40 w ParyŜu, kiedy Jake umył się, połknął parę aspiryn, zalepił ranę na głowie plastrem i połoŜył się. Nie czując się zbyt dobrze i obawiając się pogorszenia, zaraz po tym jak znalazł się w pokoju, odesłał Koratha do zrujnowanego Schronienia w Rumunii. Wtedy znów powróciły mdłości. Czuł się zbyt marnie, Ŝeby coś zjeść, a rana bolała coraz bardziej. Wyglądało na to, Ŝe będzie musiał zrezygnować z planów na dzisiejszy wieczór. Ale to dopiero w ostateczności. Bo wciąŜ miał nadzieję, Ŝe kiedy się wyśpi, poczuje się lepiej. Kto wie? MoŜe jego plany takŜe się dadzą zrealizować.
Potem zdarzyło się coś dziwnego, jakby dotąd w jego Ŝyciu było mało rzeczy dziwnych. Kiedy zamknął oczy, znów zaczął myśleć o Liz... I w następnej chwili Liz naprawdę znalazła się w jego umyśle! Usiadł wyprostowany na łóŜku, nasłuchując. To przyszło z oddali - krótki kontakt, takie telepatyczne muśnięcie - jak gdyby przez moment poczuł jej zapach i jej oddech na twarzy. Nic więcej, ale to i tak wystarczyło. Jake poczuł lodowaty dreszcz i włosy zjeŜyły mu się na karku. Co to było, do diabła? Ale wraŜenie znikło, zanim zdąŜył mu się „przyjrzeć” czy określić jego pochodzenie. Po chwili znów leŜał, zastanawiając się nad tym, czego przed chwilą doświadczył. Była... zaniepokojona? Nie przestraszona, lecz powaŜnie zaniepokojona. Poszukiwała czegoś telepatycznie. Nie Jake’a, ale kogoś - czegoś - innego. Ale jak zawsze miała zaprzątnięty nim umysł i wysiłek, jaki wkładała w poszukiwania, był tak wielki, Ŝe jej sonda na chwilę dotknęła jego myśli. Na tym właśnie polegał ich związek. Mimo Ŝe Jake mógł się wydawać niewart jej uwagi - i niezaleŜnie od dzielącej ich odległości - związek utrzymywał się nadal. Ten związek był, istniał... ale gdzie była Liz? Sięgnął w jej stronę, szukając odpowiednich współrzędnych, i nic nie znalazł. Owa chwila bezpowrotnie minęła. Jake nie mógł wiedzieć, Ŝe Liz jest na Krassos, w górach, w miejscu zwanym Zamczyskiem i Ŝe patrzy przez teleskop, poszukując Vavary i Malinariego. Nie mógł wiedzieć, Ŝe wkrótce wyruszy z Traskiem i pozostałymi członkami grupy z powrotem do Skala Astris. Nie mógł wiedzieć - jeszcze nie - Ŝe Wydział E depcze po piętach największym wrogom rodzaju ludzkiego i Ŝe podobnie jak jego, Liz dzieli zaledwie kilka godzin od nieprawdopodobnego horroru. I dobrze, Ŝe o tym nie wiedział. Bo w przeciwnym razie nigdy by nie zasnął...
Było ciemno, gdy Jake się obudził i poczuł głód. Ale ból głowy osłabł i teraz czuł tylko pulsowanie w skroniach. Przekonał się takŜe, Ŝe moŜe juŜ całkiem jasno myśleć. Ubrał się, zamówił do pokoju kanapki, po czym wezwał Koratha. - Jak dŜinn z butelki - powiedział Jake. Oczywiście uŜywał mowy umarłych. - Butelka czy lampa - powiedział Korath, wzruszając bezcielesnymi ramionami. - Jak przedstawiają się nasze szanse? KaŜda z nich oznacza miły grób... w porównaniu z tą ciasną
metalową rurą w podziemnym zbiorniku ściekowym! - po czym, zmieniając temat: - Widzę, Ŝe czujesz się lepiej. - Jeszcze nie całkiem dobrze - powiedział Jake - ale trochę lepiej. To dobrze, bo mamy coś do roboty. Po pierwsze muszę sprokurować kilka duŜych bomb, a potem coś zabrać z drugiego końca świata. - Wybuchy i poŜary - powiedział Korath. - Właśnie. - Oczywiście zdajesz sobie sprawę, Ŝe tym razem Castellano będzie na pewno czekał na ciebie! - To wydaje się prawdopodobne - zgodził się Jake, kończąc jeść. - Ale wciąŜ mam nadzieję, Ŝe go zaskoczę. Kontinuum Móbiusa zapewnia mi niemałą przewagę. - Ale ta przewaga nie wystarczyła ci w Le Manse Madonie - przypomniał Korath. Jake westchnął i powiedział: - Widzę, Ŝe jak zwykle jesteś w pogodnym nastroju. W kaŜdym razie to co się zdarzyło, to była moja wina i nie pozwolę, aby to się powtórzyło. Ale skoro mowa o Le Manse Madonie, czas, abyśmy popatrzyli na to miejsce, Ŝeby zobaczyć, jak teraz wygląda. Jake zabrał ze sobą tylko pistolet i zapasowy magazynek i razem z Korathem przeniósł się do Włoch, lądując na zjeździe z autostrady, który wiódł do Le Manse Madonie - albo do tego, co w tym miejscu pozostało. Niebo było czyste i świeciły gwiazdy. Tam gdzie jeszcze niedawno Le Manse Madonie dumnie spoglądało na Morze Liguryjskie, widać było tylko urwisko. Po budynku nie pozostało dosłownie nic; droga urywała się w miejscu, gdzie skała została wysadzona w powietrze. A w dole buldoŜery usuwały resztki gruzu blokującego drogę do Imperii. - MoŜesz być pewien, Ŝe nikt tego nie przeŜył! - powiedział Korath, nie mogąc ukryć podziwu. - Ktokolwiek do ciebie strzelał, juŜ go nie ma. - W rzeczywistości - powiedział Jake - miałem nadzieję, Ŝe ktoś przeŜyje. Dzięki temu mógłby przekazać wiadomość o mojej śmierci. Wyczuł, jak Korath „potrząsa głową”. - Nie, Castellano musi teraz wiedzieć, Ŝe ciebie nie moŜna zabić tak łatwo. Ijestem pewien, Ŝe będzie na ciebie czekał. - Prawdopodobnie masz rację - powiedział Jake. Ale nie miał zamiaru się wycofać. Albo raczej siła, która go popychała naprzód, nie miała zamiaru ustąpić. Nie, poniewaŜ pierwotny
Nekroskop,
zagroŜeniom... CzyŜ nie?
Harry
Keogh,
występował
przeciwko
znacznie
większym
Na rozległej pustyni Gibsona, w zachodniej Australii, gdzieś na trzechsetnej mili szlaku między Wiluną a jeziorami, Jake opuścił Kontinuum Móbiusa, w miejscu, które zapamiętał podczas swej krótkiej współpracy z Wydziałem E i ponurego zadania, które tu musieli wykonać. Był wczesny ranek i panował chłód. Jake stał na krawędzi drogi, patrząc na północ, z lekkim odchyleniem na wschód, na rozciągający się przed nim nierówny teren. Ostatnim razem był tutaj z Liz i obserwował okolicę przez lornetkę. Teraz jej nie potrzebował, znał drogę wystarczająco dobrze, moŜe nawet za dobrze. Jego punktem obserwacyjnym było wzniesienie drogi, w miejscu gdzie zaczynała opadać w stronę łoŜyska rzeki, która wyschła jeszcze w czasach prehistorycznych. Jake wpatrywał się w podstawę pagórka, który wznosił się u stóp masywnego urwiska. Droga okrąŜała podstawę urwiska i ginęła z oczu, skręcając na północ. Ponad drogą, u podstawy pagórka, nie tak dawno temu stała stacja benzynowa stanowiąca przykrywkę wampirycznej działalności Nephrana Malinariego. Potem odkrył ją Wydział E i teraz... ...teraz zbocze pagórka było wypalone, ziemia wokół pozbawiona śladów roślinności, a wejście do kopalni zablokowane setkami ton skał. To była dobra robota, nie gorsza niŜ ta, którą Jake wykonał w Le Manse Madonie. Jake wiedział, Ŝe gdyby podszedł bliŜej, znalazłby dowody niedawnych działań. Ostatniej nocy Wydział E i ludzie majora Toma przeprowadzali kontrolę tego miejsca, odblokowali zasypane wejście, drobiazgowo je sprawdzili, po czym zablokowali ponownie, tym razem na dobre. Ale nie musiał podchodzić tak blisko. W miejscu gdzie warstwa utwardzonej ziemi prowadziła do podstawy pagórka, znalazł to, czego szukał: drewniany słupek z napisem ostrzegawczym, który głosił: ZAGROśENIE DLA ZDROWIA! ODPADY TOKSYCZNE! ZAKAZ WSTĘPU!
Dwanaście cali od podstawy znaku widać było ślady niedawnego kopania. Jake spojrzał na znak ponownie i pomyślał: ZagroŜenie dla zdrowia? To, co jest tutaj zakopane, niewątpliwie zagrozi czyjemuś zdrowiu! Nie miał łopaty, ale ziemia nie była ubita. Klęknął i zaczął ją odgarniać gołymi rękami, wkrótce ukazały się paski trzech toreb zawierających ładunki termitu. Reszta była juŜ łatwa; ciągnąc za paski, wydobył torby na powierzchnię. - Teraz jesteś gotowy - powiedział Korath.
- Tak - powiedział Jake. - Ale musimy poczekać aŜ w Bagherii będzie pierwsza w nocy. Wtedy zamierzam uderzyć, przed świtem, gdy wszyscy porządni ludzie powinni być w łóŜkach. - Porządni ludzie, moŜe - powiedział Korath. - A potwory? Z tego co o nim mówiłeś, ten Castellano jest jednym z najgorszych. To znaczy wśród istot ludzkich. Jake nie mógł się z tym nie zgodzić. Bo ani on ani martwy wampir nie mogli wiedzieć, jak bliskie prawdy było to, co powiedział Korath. Tak przedstawiała się sytuacja, gdy przez Kontinuum Móbiusa wyruszyli z powrotem do ParyŜa...
Kilka godzin wcześniej, na wyspie Krassos, wydarzenia nabrały tempa. Kiedy zaszło słońce i zaczął zapadać zmierzch, Trask i jego ludzie opuścili wzniesienie, z którego Liz i Chung prowadzili obserwacje Palataki i klasztoru, wrócili do Christos Studios i zaczęli przygotowywać plany na noc. - Teraz wiemy mniej więcej, z czym mamy do czynienia - powiedział Trask, kiedy wszyscy zebrali się w jego i Chunga domku. - Klasztor jest w rękach Vavary i podobnie jego mieszkanki. Jeśli chcecie, moŜecie ich Ŝałować, ale to im niewiele pomoŜe. Tak się rzeczy mają i nie ma dla nich Ŝadnej nadziei, Ian potwierdzi, Ŝe widział, jak płoną, czy raczej przewidział to. Ale to moŜe takŜe mieć charakter symboliczny, jak niektóre z jego poprzednich przepowiedni, poniewaŜ Bóg dobrze wie, Ŝe nie mamy niczego, Ŝeby je podpalić! ChociaŜ to brzmi okrutnie, Ŝałuję, Ŝe niczym takim nie dysponujemy! - Przepraszam - szybko wtrącił Manolis. - MoŜliwe, Ŝe istnieją jakieś inne opcje. Ale mów dalej. Wyjaśnię, co mam na myśli, kiedy skończysz. Trask skinął głową i ciągnął dalej. - Więc klasztor musi zostać zniszczony, zwłaszcza Ŝe Vavara ma tam gościa, lorda Nephrana Malinariego. Oto, co wiemy na pewno: Vavara i Malinari znajdują się w klasztorze, który musiał stać się czymś w rodzaju piekła dla jego prawowitych mieszkanek... one juŜ płoną, jeŜeli wiecie, co mam na myśli. MoŜe to właśnie widział nasz prekognita. - Zamilkł i zerknął na Goodly’ego. Ale twarz tego ostatniego była zapadnięta i bledsza niŜ zazwyczaj i pozbawiona wszelkiego wyrazu. - Następnie mamy Palataki - podjął Trask - czyli Mały Pałac, jak zwą go miejscowi. Nie moŜemy mieć absolutnej pewności, co się tam znajduje, ale cokolwiek to jest, to dzieło Vavary. Jest tutaj dostatecznie długo, aby stworzyć coś w rodzaju ogrodu, jaki widzieliśmy w tej upiornej pieczarze pod Kopułą Rozkoszy w Xanadu. Przyznaję, Ŝe to tylko domysły, ale biorąc pod uwagę to, co wykryli Liz i David, to
najbardziej prawdopodobne przypuszczenie. Malinari, Vavara i pewnie takŜe Szwart... wygląda na to, Ŝe się przyczaili, Ŝeby załoŜyć te przeklęte hodowle grzybów. Nie będę obraŜał waszej inteligencji, próbując wyjaśnić ich cel. Ale kiedy pomyślę o Szwarcie, który jest gdzieś w Londynie... mój BoŜe! - Trask gwałtownie się wyprostował, zacisnął pięści i zaczął przemierzać pokój. Kiedy odzyskał panowanie nad sobą, ciągnął dalej: - Więc co nam zagraŜa i z czym mamy do czynienia? Albo inaczej: co jest przeciwko nam? No więc odpowiedź jest taka. Myślałem, Ŝe mamy trochę czasu i będziemy mogli wezwać samoloty stacjonujące na naszym okręcie wojennym na Morzu Śródziemnym, aby przeprowadziły atak z powietrza. Ale aby to uczynić, cel ataku musi być określony z największą dokładnością - zwykła mapa sztabowa do tego nie wystarcza - a jeszcze nie ma tu naszych techników. I oczywiście ta pogoda, ta wzmoŜona aktywność plam na słońcu i co tam jeszcze sprawia, Ŝe nasze urządzenia psują się, więc nawet gdybyśmy mogli porozmawiać z naszymi ludźmi, nie bylibyśmy w stanie wykorzystać obserwacji satelitarnej. Więc tak to wygląda. Jest niezwykle mało prawdopodobne, Ŝe będziemy mogli wezwać do pomocy marynarkę, czas zdecydowanie nie pracuje na naszą korzyść i im dłuŜej siedzimy, zbijając bąki, tym większa szansa, Ŝe zostaniemy odkryci. W takim razie istnieją dwie moŜliwości. Pierwsza, Ŝe Malinari i Vavara spróbują nas zlikwidować, co jednak wydaje się mało prawdopodobne; Malinari spotkał się juŜ z nami poprzednio i wie, Ŝe nie jesteśmy naiwniakami. I druga, Ŝe wypuszczą te zakonnice na wolność, aby ukryć swoją ucieczkę. Ja sam mam juŜ dość ucieczek Malinariego. Chcę - jak Nayland Smith na tropie Fu Manchu - aby ten sukinsyn został zgładzony! Trask przestał chodzić po pokoju, opadł na łóŜko i zakończył w ten sposób: - Tak przedstawia się sytuacja. Teraz czekam na rozmowę z Centralą w Londynie, aby ich zawiadomić, jak się sprawy mają, i dowiedzieć się, co się u nich dzieje. Ale to jeszcze nie wszystkie złe wiadomości. Kiedy przyjechaliśmy, zatrzymał mnie Yiannis; był podniecony wiadomościami o pogodzie, załamała się nad północną Europą, a liczba plam słonecznych zaczęła się zmniejszać. Świetnie, ale nawet jeśli wieczorem na linii nie będzie zakłóceń, i tak nie moŜemy się spodziewać Ŝadnych posiłków aŜ do jutra około południa. Do tego czasu jesteśmy zdani na własne siły. To tyle, a teraz czekam na wasze uwagi. Chętnie bym wysłuchał jakichś nowych pomysłów, bo szczerze mówiąc, ja juŜ nie mam Ŝadnych... Popatrzył na Manolisa i powiedział: - Chciałeś coś powiedzieć? Manolis skinął głową.
- Dzisiaj, w drodze powrotnej ze Skala Rachoniou, pojechaliśmy z Andreasem rzucić okiem na kamieniołom marmuru i lotnisko. Jest niedziela i nikogo tam nie ma... tylko straŜnicy. StraŜnicy! Ale tu jest Grecja - a dokładniej grecka wyspa - i zabezpieczenia nie są takie jak kiedyś. Nikt nie stara się zbytnio na wyspie, skąd nie ma ucieczki. A poza tym co moŜna ukraść w kamieniołomie? Czy teŜ na opuszczonym lotnisku? - Ty mi powiedz - powiedział Trask, marszcząc brwi. - Dynamit! - powiedział Manolis. - W kamieniołomie jest buda zabezpieczona zardzewiałą kłódką, a całości pilnuje wiecznie pijany staruszek, który bardziej wygląda na pasterza niŜ na straŜnika. To będzie jak jak to wy mówicie - zabranie dziecku lizaka? - Cukierka - poprawiła go Liz. - A tak, cukierka! - przytaknął Manolis. - Tym cukierkiem będą trzy duŜe laski dynamitu. A na lotnisku jest podziemny zbiornik benzyny lotniczej, do którego dostęp wiedzie przez hangar. W tym hangarze stoi pełny samochód cysterna, który jutro rano ma pojechać do Krassos, a potem promem na kontynent. Tak przynajmniej planowano. Ale teraz... Trask zastanowił się nad tym, uśmiechnął się ponuro i zapytał: - MoŜesz to zrobić? Ty i twoi ludzie? - Czy ryby umieją pływać? - odparł Manolis. - Więc oto moja propozycja. PoniewaŜ moi ludzie nie są szpiegami umysłu i nie moŜna ich wykorzystać w tego rodzaju działaniach, poślemy ich, aby przejęli tę, hm, zdobycz, a następnie przekazali ją nam, w ustalonym czasie i miejscu, gdzieś na drodze między Palataki a klasztorem. Co ty na to? Kiedy Manolis przedstawił swój plan, oczy Traska nieco się rozjaśniły. Teraz błyszczały, gdy patrzył na twarze zebranych, oczekując ich aprobaty. - To jak? - powiedział. - To wyjątkowo potworny pomysł - Ian Goodly nie zdołał powstrzymać drŜenia - ale wyjaśniałby te płonące... A David Chung powiedział: - DuŜy samochód cysterna przedrze się przez bramę klasztoru jak przez kartkę papieru. A laska dynamitu umieszczona we właściwym miejscu... Liz zwróciła się do Manolisa: - Czy nie za wiele Ŝądamy od twoich ludzi? Jesteś absolutnie pewien, Ŝe mogą to zrobić? Ale Manolis tylko pokręcił głową.
- Liz, nie ma rzeczy absolutnie pewnych - powiedział. - Więc cóŜ mogę ci powiedzieć? Ale jeśli pytasz, czy mają odpowiednie kwalifikacje... wierz mi, Ŝe poradzą z tym sobie doskonale. - A jak się do tego zabiorą? - spytał Trask. - Nie interesują mnie szczegóły, chciałbym tylko mieć przed oczyma cały obraz. Z pewnością juŜ się nad tym zastanawiałeś. Manolis kiwnął głową. - Stavros był przez trzy lata kierowcą w greckiej armii. Poprowadzi wszystko, co ma koła. A Andreas będzie pasaŜerem tylko podczas pierwszego etapu ich krótkiej wycieczki. - Rozumiem - powiedział Trask. - Andreas zostawi go koło lotniska, skąd... podwędzi samochód cysternę. - Tak - potwierdził Manolis. - A kiedy będzie to robił, Andreas pojedzie do kamieniołomu... - ...aby podwędzić dynamit - dokończył Trask. - Ale dynamit to niebezpieczny materiał. Manolis uśmiechnął się promiennie. - Właśnie! Zanim dołączył do mego oddziału antynarkotykowego, Andreas był w brygadzie antyterrorystycznej. Jest ekspertem od materiałów wybuchowych. Andreas groźnie się uśmiechnął, dumnie wypiął potęŜną pierś, westchnął i wzruszył ramionami. - Ale to musi się odbyć dziś w nocy - przypomniał Manolis - bo jutro tego samochodu cysterny juŜ tam nie będzie. A czegoś tak duŜego - to największa broń w całym naszym arsenale - nie moŜemy po prostu zabrać i ukryć, aŜ będzie nam potrzebne. JeŜeli to zabierzemy, będziemy musieli uŜyć. Trak znowu kiwnął głową. - To zrozumiałe. - Wstał. - A najlepsze w tym jest to, Ŝe wciąŜ mamy trochę czasu - co najmniej kilka godzin - aby się zdecydować. Teraz proponuję, abyśmy sobie zrobili przerwę i poszli do Wraku. Ten pokój jest bardzo mały i czuję się tu jak w klatce. W barze będzie nam znacznie wygodniej i moŜemy poprosić Yiannisa albo Katerinę, Ŝeby nam zrobili kanapki. JeŜeli siądziemy z dala od innych gości i będziemy mówić przyciszonymi głosami, powinniśmy móc rozmawiać równie swobodnie jak tutaj. - Doskonale! - mruknął Lardis Lidesci. - Jestem głodny, Ŝe nie wspomnę o pragnieniu. Słuchanie tej waszej paplaniny to... to bardzo wysuszające zajęcie.
- Jeśli masz na myśli metaxę - powiedział Trask - moŜesz wypić tylko jeden kieliszek. Coraz bardziej wygląda na to, Ŝe wszystko się rozegra dziś w nocy. JeŜeli tak, będziemy musieli zachować trzeźwość. - A więc ostatni toast za sukces - powiedział Manolis. - To mi się podoba... Wrak był pusty. Ale mały odbiornik telewizyjny, umieszczony nad barem, był włączony. Właśnie nadawano dziennik i wreszcie dało się go oglądać. Jak poinformował Yiannis, aktywność plam słonecznych wydawała się zmniejszać; szumy i trzaski oraz nieznośne zakłócenia i zaniki słyszalności juŜ tak nie zniekształcały dźwięku ani obrazu. WciąŜ było daleko do doskonałości, ale było o wiele lepiej niŜ dotychczas. Yiannis musiał widzieć, Ŝe Trask i pozostali zmierzają do baru, bo ledwie usiedli, kiedy wszedł i podał drinki. Zamówili kanapki i Yiannis poszedł je przygotować do małej kuchenki za barem. Jednak przedtem zwrócił się do Traska. - Wiadomości nadchodzące z Turcji są bardzo złe - powiedział. - Kolejny zatarg terytorialny. Turcy znowu zgłaszają pretensje do Lesbos i Samos. Te wyspy leŜą bardzo blisko wybrzeŜy Turcji i oba rządy zaczęły pobrzękiwać szabelką. To wszystko jest bardzo niepokojące. - Musi być - przyznał Trask. - Z drugiej strony - powiedział Yiannis - od czasu inwazji Cypru w latach sześćdziesiątych, utrzymuje się tam niepokój. Miejmy nadzieję, Ŝe to tylko kolejny przejaw nieodpowiedzialnej fanfaronady. - MoŜe to jeszcze jeden skutek tego El Nino - powiedział Trask. - Jego twarz wyraŜała zrozumienie wobec zaniepokojenia Yiannisa, ale jednocześnie chciał potraktować to lekko, aby zmniejszyć napięcie młodego Greka. - MoŜe i racja! - uśmiechnął się Yiannis. - Więc zdecydowanie obarczymy winą El Nino. Ale jak wspomniałem poprzednio, pogoda się zmienia. Na południu pojawiły się chmury i jutro po południu spodziewany jest deszcz. Wreszcie będzie moŜna odetchnąć! - A aktywność plam słonecznych...? - Zdecydowanie maleje - powiedział Yiannis. - Mówili o tym w wiadomościach. Linie międzynarodowe i łączność satelitarna za parę godzin znów będą całkowicie sprawne. JeŜeli rzeczywiście chcecie się skontaktować z Londynem, moŜna spróbować juŜ teraz. - Chyba tak zrobię - powiedział Trask, uśmiechając się. - Dzięki za radę. - Proszę bardzo. - I Yiannis poszedł przygotować kanapki. Trask poczekał, aŜ Grek znikł mu z oczu, po czym podniósł się z miejsca i powiedział: - Zostawcie trochę dla mnie. Wychodząc z baru, powiedział:
- Teraz chcę sprawdzić, czy juŜ działają moje gadŜety. A moŜe po prostu spróbuję zadzwonić z budynku administracji. - Chcesz, Ŝebym ci towarzyszył? - spytał Goodly. Trask potrząsnął głową. - Zostań tutaj. Będę rozmawiał z Londynem i wszystko im przekaŜę. - Zapytaj o Lissę - zawołał za nim Lardis. - Oczywiście - odparł Trask, odwracając się. I spojrzawszy na Liz, dodał: - Zapytam o wszystkich. Jeśli uzyskam połączenie. I wyszedł...
Godzinę wcześniej, w Londynie, gdzie wieczorny zmierzch powoli zamieniał się w noc. - Nikt juŜ nie korzysta z metra - pomyślała Millicent Cleary, kiedy jakieś niejasne kłopoty na linii spowodowały, Ŝe wraz z towarzyszącym jej, ubranym po cywilnemu, funkcjonariuszem wydziału specjalnego policji i tuzinem innych pasaŜerów musiała opuścić pociąg na stacji King’s Cross. - Ale w końcu, czy moŜna ich winić? Linia Victoria była jedną z niewielu, które nadal funkcjonowały, przynajmniej częściowo, ale nawet ona często miała przerwy. Tak było od owej wielkiej powodzi w 2007 roku. Podnoszący się poziom morza i wód gruntowych, większe pływy i regularnie wylewająca Tamiza; poziom wody podnosił się tak szybko, Ŝe pompy nie nadąŜały z jej usuwaniem. Wiele starych tuneli zawaliło się, niektóre z głębiej połoŜonych były suche, ale dostęp do nich stał się niemoŜliwy lub niebezpieczny wskutek zawalenia się starszych, wyŜej połoŜonych poziomów. Dzisiejsza przerwa był jedną z wielu podobnych, jakich doświadczyła Millie, podróŜując do centrum z Finsbury Park. Ale ten wieczór był wyjątkowy. Najpierw samochód eskortującego jąpolicjanta nie chciał zapalić, potem nigdzie nie moŜna było znaleźć taksówki, pociąg się spóźnił prawdopodobnie w wyniku właśnie tego problemu, który spowodował tymczasowe wyłączenie linii - i teraz stał warcząc na stacji tak długo, Ŝe większość pasaŜerów wysiadła i opuściła peron. A teraz... ...Teraz Millie wydała lekki okrzyk, gdy obcas jej buta zaklinował się w kratce peronu tak mocno, Ŝe but spadł jej z nogi. Towarzyszący jej policjant - wysoki, dobrze zbudowany męŜczyzna w lekkim garniturze - cmoknął z niezadowoleniem, gdy Millie podskakiwała na jednej nodze, mówiąc: - To nie jest twój szczęśliwy wieczór, co, skarbie? - Chwyciwszy ją za rękę, Ŝeby nie upadła, ukląkł i powiedział: - Obawiam się, Ŝe ten obcas - uch! - utknął na amen.
- A niech to diabli! - powiedziała Millie. - Zastanawiam się, co jeszcze dziś się zepsuje. - Patrząc na peron, nagle poczuła się sama i przeszył ją dreszcz strachu, gdy zobaczyła, jak ostami pasaŜerowie znikają w tunelach, śpiesząc do schodów i wind. Pociąg zaczął się powoli cofać. A na jedną z ławek gramolił się jakiś brudny człowieczek - bardzo niski, prawie karzeł - sięgając czymś, co wyglądało jak noŜyce do cięcia metalu, do kabli zasilających, które biegły pod stropem zakrzywionego tunelu. Co, u licha...? - No - powiedział policjant. - Udało się. Nie chciałem połamać tego obcasa. Prostując się, zobaczył, jak wyraz zaskoczenia na jej twarzy zmienia się w dziwny grymas, i usłyszał stłumiony okrzyk, gdy telepatyczne sondy Millie zderzyły się z innymi myślami w psychicznym eterze. - Mój panie - szeptał w głowie Millie złowieszczy głos. - Twój sabotaŜ się udał. Ona jest tutaj! I mamy szczęście. Jeśli nie liczyć jednego człowieka, jest sama! Oczy Millie rozszerzyły się, gdy szarpnęła głową, aby spojrzeć w drugą stronę peronu. Stały tam dwie zakonnice w czarnych, zakapturzonych szatach; po prostu stały, obserwując ją, ale ich oczy, skryte pod kapturami, lśniły Ŝółto, a od jednej z nich płynęły czarne, złowrogie myśli! Wtedy Millie znów usłyszała ten głos: - Mój panie, słyszysz mnie? - Jedna z zakonnic pytająco przekrzywiła głowę na bok. Ale następna myśl, jaką odebrała Millie, pochodziła od kogoś - albo czegoś - zupełnie innego. - Tak, słyszę cię - w głowie Millie zabrzmiał gulgoczący, lepki głos. - Ona chyba takŜe cię słyszy. Ale powiedz mi: czy jest ciemno? Towarzyszący Millie policjant zbyt późno dostrzegł karła z noŜycami do cięcia metalu i deszcz iskier, kiedy ów człowiek przecinał kabel zasilający. - Co, u licha...? W następnej chwili zapadła ciemność - pogasły wszystkie światła - ale tuŜ przed tym Millie zdąŜyła skierować głowę w stronę nowej, zupełnie obcej myśli i spojrzała w dół, przez kratkę peronu pod swymi stopami. I zobaczyła, Ŝe coś się tam porusza... jakiś płynny ruch, jakby czegoś szlamowatego, przesuwającego się w mroku niŜszego poziomu stacji. Następnie kratka pod jej stopami przechyliła się i Millie upadła jak długa, a do jej uszu dobiegł ostrzegawczy krzyk policjanta, który legł na ziemi obok niej. A po chwili z ciemności wychynęły Ŝółtookie zakonnice i podniosły Millie, chwytając ją dłońmi jak z Ŝelaza.
I coś czarnego - czarniejszego niŜ ciemność - pojawiło się obok niej, wysączając się z podziemi, a w jej głowie zabrzmiał głos tej istoty. - UwaŜajcie, Ŝeby jej nie skrzywdzić. Jest moją nagrodą, moją zakładniczką, i nie chcę, Ŝeby stała się jej jakaś krzywda. W końcu, widząc oczy tej istoty i jej czarny jak węgiel bezkształtny kształt, Millie zrozumiała, Ŝe to się dzieje naprawdę. I Ŝe najgorszy z jej koszmarów właśnie się ziścił. I w tym momencie zemdlała. A potem... nic.
Ben Trask miał zamiar pójść do budynku administracji i zatelefonować stamtąd, ale idąc spiesznie między domkami i właśnie mijając domek, w którym mieszkał, posłyszał dobiegający z wewnątrz sygnał. Jego gadŜety znów wydawały się działać, ale trzeba było sprawdzić, czy rzeczywiście działają, czy teŜ jest to fałszywy alarm. Skręcił w stronę drzwi, wszedł do środka i nasłuchiwał. Był to sygnał przenośnego faksu, zamkniętego w teczce, leŜącej pod łóŜkiem. Ktoś chciał mu przesłać wiadomość i to mogła być tylko jedna osoba: oficer dyŜurny w Centrali Wydziału E. Trask wyciągnął teczkę, połoŜył ją na łóŜku i wyjął faks - płaskie urządzenie, na tyle duŜe, Ŝe akceptowało format A4, z otworem z boku, klawiaturą, szeregiem klawiszy funkcyjnych i małą, czerwoną lampką, która nie przestawała mrugać, a jednocześnie wciąŜ powtarzał się sygnał akustyczny. Trask wsunął do środka arkusz papieru i wcisnął przycisk odbioru. Urządzenie zawarczało i po chwili wypluło arkusz zadrukowanego papieru. Trask chwycił go i oto, co przeczytał:
JeŜeli odbierasz gggx tę wiadomość, odpowiedz. xtoup lg Mam wiadomości. Ofic. DyŜ.
Były drobne zakłócenia, ale przynajmniej Trask otrzymał jakąś wiadomość. WłoŜył do urządzenia następny arkusz papieru i wystukał:
Mam dekoder. Wyślij wiadomość szyfrowaną.
Wcisnął przycisk wysyłania i czekał, bębniąc palcami po obudowie urządzenia. Po chwili ukazał się kolejny wydruk:
Mam dekrntpggoder. Wyślij wiadxtpggomość szyfrowaną.
Jak gdyby jeszcze nie została zaszyfrowana! Ale to lepsze niŜ nic. I włoŜył kolejny arkusz papieru. Tym razem musiał czekać minutę, dwie, trzy, aŜ w końcu lampka znów zaczęła mrugać, urządzenie zawarczało i wypluło zaszyfrowaną wiadomość. W międzyczasie Trask wyjął z teczki dekoder, który był podobnych rozmiarów co faks. Nie miał klawiatury, tylko jeden guzik i był zaopatrzony we własny papier. Trask wcisnął guzik i włoŜył arkusz pozbawionych sensu znaków w otwór dekodera. Urządzenie zaszumiało i z otworu zaczął się powoli wysuwać gotowy wydruk. Trask niecierpliwie wyrwał papier i przeczytał:
Robota w Australii zakończona. Wszystko gra. Shttpx n%ggh!? Kieruję grupę do ciebie. MoŜesz się ich spodziewać we wtorek dhhggx o świcie. Czytasz to? Za chwilę dalszy ciąg...
Trask spędził kilka minut, pośpiesznie szyfrując, a następnie wysyłając następującą wiadomość:
Czytam bez problemów. Mam pytanie. Czy HMS Invincible jest teraz w zasięgu Krassos? Chodzi o plan B.
Lampka faksu znów zamigotała. Trask włoŜył czysty arkusz i po chwili otrzymał wiadomość, w której oficer dyŜurny prosił, aby szef zaczekał, aŜ skontaktuje się z technikiem. WłoŜył kolejną kartkę i czekał... w końcu pojawiła się zaszyfrowana wiadomość, która po rozszyfrowaniu brzmiała:
Nici z planu B. Nie przysyłaj współrzędnych. Dwa powody. Min. Odp. jest tutaj. Grettpxxgggcki radar i systemy wczesnego ostrzegania są sprawne, ale funkcjonują źle. Mogą obwiniać Turcję. Wojna na Morzu Sródz. Dwa: Invincigtttxble posiada system namierzania satelitarnego. Nieskuteczny w ciemgggttohności, chyba Ŝe zostanie wcześniej zaprogramowany, albo jest kierowany przez satelitę. Czytasz to? Jeśli tak, za chwilę dalsze wiadomości...
- Czytam do cholery, czytam! - warknął Trask. Był tak pochłonięty tym, co robi, Ŝe nawet nie zauwaŜył, Ŝe do pokoju wszedł Ian Goodly i usiadł za brzegu łóŜka, czytając otrzymane przed chwilą wiadomości. Następnie minęło pięć długich minut, zanim pojawił się ostami, krótki zaszyfrowany tekst, który brzmiał:
Złe wiadomości. Przykro mi. Pół godzxxgjiny temu. Facet z wydziału specjalnego ranny. Eskorhkkyggtował Milliccnt Cleary. Nic powaŜnego. Zdołał zatelefonować ze stacji King’s Cross. Ale Millie zniknęła. Wszyscy agenci nad tym pracują. Znajdziemy ją, ale musisz wiedzieć. JG/OD
Trask siedział, czytając tę wiadomość raz za razem. Ale Ian Goodly, który przecieŜ był prekognitą, juŜ ją zobaczył i teraz pośpiesznie wychodził. Do diabła ze środkami ostroŜności. Plan B odpadł i muszą powrócić do planu A, który oznaczał, Ŝe zajmą się tym osobiście, jeŜeli nie będzie innego wyjścia, modyfikując tryb postępowania na gorąco. Dzięki Bogu, Ŝe jest Manolis Papastamos i jego ludzie! Tak przedstawiała się sytuacja, a kiedy Trask ocknął się z otępienia, ogarnęła go straszliwa wściekłość... XXI ZbieŜność - Piekło na ziemi i pod nią Pod czarną opaską na głowę Jake miał cienki pasek taśmy klejącej, która nie pozwalała, aby jego warkoczyk wyślizgnął się na zewnątrz. Twarz i dłonie wymalował w czarne pasy i ubrany na czarno od stóp do głów, był prawie tak czarny jak sama noc.
Miał ze sobą torbę, w której znajdowały się trzy bomby, kaŜda zawierająca trzy funty plastyku plus bomby termitowe, które zabrał z pustyni Gibsona w Australii. Ponadto w spodniach ukrył przywiązany sznurkiem pistolet; był to wynik nauczki, jaką dostał w Le Manse Madonie, kiedy to po wymianie ognia pistolet wypadł mu z dłoni. Kompletu dopełniała lornetka noktowizyjna, którą zawiesił sobie na szyi. O 12.30 wynurzył się z Kontinuum Móbiusa w uprzednio zapamiętanym miejscu, między Trąbią i Bagherią, niecałe ćwierć mili na południe od rezydencji Castellana. Był to ten sam punkt obserwacyjny, z którego badał to miejsce podczas poprzedniej wizyty i teraz trzeba było rozwiązać te same problemy: nadal nie miał pojęcia o rozkładzie domu i nie wiedział, ilu ludzi Castellana znajduje się w środku. Jedynym czynnikiem, który działał na jego korzyść (oczywiście poza moŜliwością korzystania z Kontinuum Móbiusa) było to, Ŝe noc była ciemna, niebo pokrywały powoli sunące chmury i o tej porze wszyscy porządni ludzie powinni być w swych łóŜkach. Taką miał przynamniej nadzieję. - Słyszałem to juŜ przedtem - powiedział Korath - i nawet ci odpowiedziałem. To nie jest zwykły człowiek, Jake. I to nie jest dobry człowiek. Obawiam się, Ŝe jest to twoje najbardziej niebezpieczne przedsięwzięcie. - Nas obu - bąknął Jake. - Bo beze mnie nie będzie i ciebie. - Nie musisz mi tego przypominać - powiedział Korath. - I oczywiście martwię się o naszą skórę, chociaŜ moja jest... pusta. Klęknąwszy w cieniu za kupą kamieni, Jake patrzył przez lornetkę na połoŜony poniŜej dom Castellana. Jego forteca wyglądała teraz nawet bardziej złowrogo niŜ za dnia. W gęstym gaju oliwnym otaczającym dom na wąskich ścieŜkach wijących się między drzewami widać było cztery powoli poruszające się plamy upiornego szarego światła. Widziani przez obiektyw lornetki Jake’a, byli to ludzie Castellana, którzy pełnili wartę na obrzeŜach jego posiadłości. Śledząc jednego z nich, Jake zobaczył, jak podchodzi do muru, wchodzi na kamienne schody i patrzy w ciemność, dokładnie w stronę Jake’a. Ale Jake niezbyt się tym przejął, bo jeśli ów człowiek nie miał noktowizora, nie był w stanie dojrzeć zbyt wiele. A jednak... ...Włosy zjeŜyły mu się na karku. Odetchnął głęboko, skulił się i schował. To było odruchowe. Nie, w tym było coś więcej: straŜnik patrzył zza muru, powoli obracając głowę i wznosząc wzrok coraz wyŜej. To właśnie spowodowało, Ŝe Jake się schował; obawa, Ŝe moŜe zostać dostrzeŜony! Ale w jaki sposób, skoro wokół panowała ciemna noc? MoŜe tamten miał jednak noktowizor, ale Jake w to nie wierzył.
Zobaczywszy to, co widział Jake - i wyczuwając jego lęk - Korath powiedział: - Coś tutaj nie gra. Czuję w tym miejscu coś dziwnie znanego. Ito nie chodzi o to, Ŝe byliśmy tutaj przedtem. Szczerze mówiąc, wcale mi się to nie podoba. - Mnie teŜ nie - powiedział Jake. - To nie jest miłe miejsce. Wyczułem to, kiedy byliśmy tu ostatnim razem. Ale muszę tu być, jeŜeli chcę wykonać swoje zadanie. A chcę je wykonać. - Tak, wiem - powiedział Korath. - A poniewaŜ nie mogę cię od tego odwieść, udzielę ci wszelkiej moŜliwej pomocy. Ale powtarzam, w tym miejscu jest więcej zagroŜeń, niŜ widzimy. Jake kiwnął głową, przybrał wygodniejszą pozycję, skąd mógł obserwować dom i w końcu odpowiedział: - Stare - a moŜe teraz powinno być nowe - porzekadło nadal ma zastosowanie: „Jeśli byłeś ostroŜny za Ŝycia... - Musiałem być - przerwał Korath - aby przetrwać w słuŜbie Malinariego. Do pewnego czasu. - ...bądź i po śmierci” - dokończył Jake. - Ale tym razem jest inaczej - wyjaśnił Korath. - Tym razem jest zupełnie inaczej. To miejsce jest... zbyt spokojne. Nawet zmarli tu milczą! Jake przypomniał sobie, co powiedział mu Humph w miejscu, gdzie kiedyś stało pierwotne Le Manse Madonie. - To jest Sycylia - powiedział. - I przypominam ci, Ŝe to, co zmarli robili za Ŝycia, kontynuują... - A ja ci mówię - powtórzył Korath - Ŝe tu jest inaczej! Dlaczego mnie nie słuchasz, Jake? Chyba sam to czujesz, co? Panująca tutaj cisza jest... absolutna! Nie mówiłem ci, jak podsłuchiwałem zmarłych w ich grobach? Ale nie tutaj. Oczywiście oni mogą nas słuchać, ale sami milczą. Kompletnie nic nie mówią, nawet do siebie! Teraz, gdy Jake zobaczył, jak szara, antropomorficzna plama schodzi w dół i kontynuuje obchód, takŜe to poczuł: w eterze mowy umarłych panowała zupełna cisza. I nagle zdał sobie sprawę, Ŝe przywykł do szeptów zmarłych do tego stopnia, Ŝe jeŜeli się nie skupił, ich głosy stanowiły jedynie szum w jego metafizycznym umyśle. Ale w tym miejscu nie słychać było nawet tego szumu, jak gdyby zmarli wstrzymywali oddech... - Właśnie - powiedział Korath. - Jak gdyby na coś czekali. MoŜe abyś się do nich przyłączył? Nie chcę być złośliwy, ale twoja przyszłość, Jake, nie rysuje się zbyt róŜowo.
- Moja przyszłość? - powiedział Jake, powoli opuszczając lornetkę. I powtórzył w zamyśleniu: - Moja przyszłość... - Co? - powiedział Korath, nie mogąc odczytać umysłu Jake’a, poniewaŜ ten jeszcze nie sformułował do końca swej myśli. - Przeszłość i przyszłość! - wyrzucił z siebie Jake, kiedy jego towarzysz zaczynał pojmować, co ma na myśli. - Zamierzasz zajrzeć za drzwi do przyszłości - powiedział Korath. - Przesiedzisz tor swojej nici Ŝycia, Ŝeby się przekonać, czy przeŜyjesz, czy... A to z kolei określi twój następny krok. Ale Jake potrząsnął głową. - Przyszłość to pokrętna rzecz i moŜe szybko sprowadzić człowieka na manowce powiedział. - Harry Keogh bardzo rzadko decydował się zajrzeć w przyszłość i nigdy zbyt dokładnie. Ale przeszłość jest tutaj i tu pozostanie niezmienna.Nie ma potrzeby lękać się tego, co się wydarzyło, bo nie da się tego zmienić. - Podobnie jeśli chodzi o przyszłość - powiedział Korath. - Ta myśl rysuje się w twoim umyśle zupełnie jasno. - I z tego powodu nie ośmielam się zaglądać w przyszłość - powiedział Jake. - Bo gdybym to uczynił, mógłbym zapragnąć ją zmienić, a przyszłość... - Tego nie lubi i stawia opór? - powiedział Korath. - Coś w tym rodzaju - potwierdził Jake. - Ale to, co minęło, minęło i moŜe nam pomóc zrozumieć, z czym mamy do czynienia. Więc wywołaj te liczby i przeskoczymy pod bramę tego domu. - Ale wtedy cię zobaczą! - Nie, bo nie pozostaniemy tam zbyt długo. Ale chcę wiedzieć, kto ilu ludzi przeszło przez tę bramę w bezpośredniej przeszłości. A jedynym miejscem, w którym mogę uzyskać odpowiedź, jest przeszłość! Bliska przeszłość, Korath. Kiedy się znajdę przy bramie, zobaczę w Kontinuum Móbiusa nici ich Ŝycia. Mówiąc to, Jake szukał przy pomocy lornetki odpowiedniego miejsca pod murem, w pobliŜu bramy. Upewnił się przy tym, Ŝe Ŝadnych szarych plam nie ma w pobliŜu. Wszedłszy do Kontinuum Móbiusa, Jake przeniósł się do drzwi do przeszłości. Na progu była teraźniejszość, ale w oddali jaśniała błękitna mgławica narodzin ludzkości i niezliczone miliony nici Ŝycia wiły się w kierunku drzwi. Jedna z tych nici łączyła się ze stojącym na progu Jakiem i wydawało się, Ŝe go odpycha.
- To moja przeszłość - powiedział Jake, świadom tego, Ŝe w Kontinuum Móbiusa słowa nie są potrzebne, bo nawet myśli mają swoją wagę. - Jeśli się cofnę dostatecznie daleko, gdzieś na tej nici znajdę wszystko, co mi się przydarzyło i wszystko, co robiłem. - Ja teŜ miałem kiedyś taką nić - powiedział Korath bardzo cicho. - Która dobiegła końca, gdy Malinari i spółka pogruchotali ci kości i wcisnęli do tej rury po Schronieniem - powiedział Jake. - Gdybyś wypadł przez te drzwi, tam właśnie byś wylądował, w tym zbiorniku ściekowym, aby ponownie przeŜyć wszystko, co ci się przydarzyło do chwili śmierci, i tak bez końca. Ale moja nić Ŝycia wciąŜ istnieje i moŜemy nią podąŜać w przeszłość, a potem wrócić do teraźniejszości, kiedy się dowiem, z czym mamy do czynienia. Korath był wyraźnie zdenerwowany. - Jesteś tego pewien, Jake? Ze powrócimy bezpiecznie? Nie myślisz, Ŝeby mnie zmusić do powrotu do... prawda? - Tak, jestem tego pewien - odparł Jake z przekonaniem. - I nie, nie mam zamiaru zmusić cię do powrotu. Nie myślisz logicznie, Korath. Potrzebuję cię i to dziś bardziej niŜ kiedykolwiek. - Oczywiście - powiedział tamten z wyraźną ulgą. - Jasne, Ŝe tak. Nie zastanawiając się dłuŜej (bo gdyby to uczynił, mógłby się rozmyślić), Jake rzucił się przez drzwi do przeszłości, siłą woli poruszając się wstecz w czasie. Błękitne nici Ŝycia ludzi wydawały się przyśpieszać, kiedy Jake pędził im naprzeciw coraz szybciej; towarzyszył temu szczególny dźwięk, który stale przybierał na sile - jak efekt Dopplera. I wtedy objawiła mu się prawda... ale jaka to była prawda! Niektóre z błękitnych nici, wyraźnie na kursie kolizyjnym, szybko zmieniały barwę. Dobre dziesięć z nich, najpierw zabarwione na róŜowo, wkrótce stały się karminowe, a potem... ...potem przybrały wyraźną czerwoną barwę. Jak krew! W pierwszym momencie Jake przeŜył szok, ale po chwili odwrócił kierunek ruchu i pomknął ku teraźniejszości. Zostawiwszy za sobą drzwi do przeszłości, niezwłocznie skierował się do poprzedniego punktu obserwacyjnego, gdzie wynurzył się z Kontinuum wstrząśnięty, a Korath wraz z nim. Głos martwego wampira był pełen niepokoju, kiedy zapytał „zadyszany”: - Widziałeś? Oczywiście, Ŝe tak, bo ja widziałem twoimi oczami. - O tak, widziałem - powiedział chrapliwym głosem Jake. - Mamy do czynienia z twoimi pobratymcami, Korath. To wampiry! - Więc dla twojego własnego dobra - a takŜe dla mojego - nie rób tego.
- Ale ja muszę - odparł Jake, wierząc, Ŝe teraz wie, o co w tym wszystkim chodzi, przynajmniej częściowo. - Teraz to rozumiem. To właśnie tego Harry nie dokończył. Powiedział mi, Ŝe widział, jak w przyszłości szkarłatne nici wampirów przecinają moją nić Ŝycia. To samo widzieliśmy teraz w niedawnej przeszłości. Jeszcze nasze nici się nie przecięły bo to dopiero ma się wydarzyć. Dzisiaj. - Jeśli chcesz, moŜesz tego uniknąć. - Ale nie mam zamiaru - powiedział Jake. - To co będzie, juŜ było, a w tym wypadku na odwrót. Harry wiedział, Ŝe jest za to odpowiedzialny, Ŝe jakieś istoty przeŜyły - i nadal Ŝyją - od czasu jego straconych lat. To jest to. To właśnie robił w pierwotnej Le Manse Madonie: niszczył wampiry. Ale jeden z nich uszedł jego uwagi... - I przybył tutaj? - ...1 tutaj się urządził! On przeŜył, Korath. Anonimowość to długowieczność. Ten potwór ukrył się w swym pełnym zła świecie i przyjął postać handlarza narkotyków i mordercy. Ale czyŜ to nie to samo? - Castellano? - Tak, to prawdziwa bestia - potwierdził Jake ponuro. - Castellano, a teraz i jego ludzie. - Rozumiem - powiedział Korath. - W ciągu ostatnich dn zwampiryzował ich, czyniąc swymi niemartwymi straŜnikami - Właśnie. Widzieliśmy, jak się zmieniają z istot ludzkie w nieludzkie. Ale jak dotąd nie widzieliśmy najczerwieńszej z tych nici. Ich szef ukrywa się gdzieś na dole... co mów samo za siebie; dowodzi, Ŝe się mnie boi. - Oczywiście, Ŝe tak, bo doświadczył twego gniewu. Al Jake, nie moŜesz wystąpić przeciw nim wszystkim. Nie sam Jest ich z dziesięciu plus ich pan, Castellano, i co najmniej jeden porucznik... - Porucznik, tak jak ty? - Jake zastanowił się przez chwilę. - Myślisz, Ŝe Luigi Castełlano jest Wampyrem? - Na pewno nie jest zwykłym wampirem - odparł Korath. - Tak, i teraz wiem, co mnie tak niepokoiło, od chwili gdy się tutaj znaleźliśmy. Kiedy patrzyłem na ten dom... to było, jakbym patrzył na zamczysko w Krainie Gwiazd! - Więc to jeszcze jeden powód, dla którego musimy go powstrzymać - powiedział Jake. - Wywarliśmy na niego presję, w wyniku której zwampiryzował swych ludzi. A teraz, jeśli przeŜyje, zrobi z nich uŜytek. Nie moŜemy na to pozwolić.
- Więc poŜegnajmy się juŜ teraz - powiedział Korath. - Bo to na pewno będzie twój - i mój! - koniec. Wejdziesz do tego domu, nie wiedząc nic o jego rozkładzie, chodząc tam i z powrotem, podkładając bomby, i masz nadzieję, Ŝe nie zostaniesz wykryty? A dom jest pełen wampirów, wszystkie w pogotowiu, jak ci straŜnicy w gaju oliwnym. To szaleństwo, Jake, i nie masz szans, aby działając w pojedynkę, odnieść sukces! - Jake - odezwał się w skądinąd pustym eterze głos, kiedyś stanowczy, a teraz smutny i zmęczony. Był to głos Zek, który Jake rozpoznał natychmiast. - Próbowałam, Jake powiedziała Zek z przygnębieniem - ja i inni, bo wielu jest juŜ po twojej stronie, wielu ci uwierzyło. W istocie spór wciąŜ jeszcze się toczy, ale Ogromna Większość nie podjęła dotąd Ŝadnej decyzji. - Jak mnie znalazłaś? - zapytał ją. - Teraz znam twój umysł - odpowiedziała. - Byłam telepatką, pamiętasz? I mimo Ŝe towarzyszy ci ta istota, twoja obecność rozjaśnia mrok jak latarnia morska. Jest mi przykro, Ŝe nie przynoszę ci lepszych wiadomości; Ŝałuję, Ŝe Ogromna Większość - w moich oczach juŜ nie tak ogromna - postanowiła, Ŝe cała sprawa ma się zakończyć bez jego udziału. Jake mógł tylko wzruszyć ramionami. - Nie martw się. W mojej obecnej sytuacji to nie ma wielkiego znaczenia. W końcu co mogliby dla mnie zrobić? Jestem juŜ wystarczająco skołowany - tobą, Korathem i pogmatwanymi wspomnieniami Harry’ego Keogha - więc dobrze, Ŝe nie mam jeszcze na głowie Ogromnej Większości. Nie potrzebuję ich rady, Zek, a poniewaŜ tylko to mogą mi zaoferować... - Ale to wcale nie jest wszystko, co moŜemy ci zaoferować - odezwał się inny głos. - I potrzebujesz naszej rady i naszej pomocy, Jake. Tak, równie mocno, jak my potrzebujemy ciebie, Nekroskopie. Mając wraŜenie, jakby ktoś nieoczekiwanie poklepał go po ramieniu, Jake gwałtownie podskoczył, słysząc ten nowy, dotąd nieznany głos, ale w następnej chwili był bardziej zaniepokojony niŜ zaskoczony. PoniewaŜ ten głos był przepełniony takim bólem, Ŝe Jake aŜ się skrzywił na myśl o niewyobraŜalnych cierpieniach, o jakich zdawał się świadczyć. Ale fizyczny ból? W głosie zza grobu, w głosie kogoś, kto powinien juŜ być wolny od wszelkich ziemskich niedoli? Przygnębienie Zek minęło i jej głos był teraz jak światło płonące w jego umyśle, gdy powiedziała:
- Ach! Dzięki Bogu! Ktoś wreszcie przemówił! Widzisz, Jake, nie jesteś sam. Nie mówiłam ci, Ŝe tak będzie? Oto jest ktoś, kto pragnie ci pomóc i nie on jeden. Faktycznie jest tylko pierwszym z wielu. Przyjdą na twoje wezwanie, jestem tego pewna. - Kim jesteś? - zapytał Jake nieznajomego. - Spytaj raczej, kim byłem - powiedział tamten. - Nazywam się Georgij Grusiew i byłem rosyjskim przestępcą, który próbował się zrehabilitować, pracując jako szpieg dla Gustawa Turczina. Niestety Turczin nie wiedział, gdzie mnie posyła, choć pewnie i tak by mnie tam posłał, a ja nie mogłem wiedzieć o naturze istot, które miałem szpiegować. - Castellano? - powiedział Jake. - Ten sam - odpowiedział cień Georgija Grusiewa, wzruszając ramionami. - Wampir, on i jego człowiek. - Jego człowiek? - Na razie moŜesz go nazywać człowiekiem - powiedział tamten. - Nazywa się Garzia Nicosia i jest prawą ręką swego pana, tak, ale faktycznie obaj są potworami. Widziałem ich twarze, kiedy pracowali nade mną. Na początku wyglądali jak ludzie, ale później... juŜ nie. - Pracowali nad tobą? - (Jake skrzywił się, bo z głosu Grusiewa zrozumiał, co to była za praca i Ŝe to właśnie było źródłem cierpień Rosjanina, tak intensywnych, Ŝe „czuł” je nawet po śmierci). - W jakim celu? - AŜeby odbyć powody, dla których Turczin wysiał mnie do nich. Castellano pytał takŜe o ciebie. Ale cóŜ mogłem mu powiedzieć? Nic, bo nawet nie znałem twego nazwiska. Pytał takŜe o kogoś nazwiskiem Harty Keogh i Alec Kyłe, i o organizację o nazwie Wydział E. I gdybym wiedział cokolwiek, uwierz mi, powiedziałbym im! Ale wszystko, o co mnie pytali, nie znaczyło dla mnie kompletnie nic, więc niczego im nie powiedziałem. A to sprawiło, Ŝe on i Garzia Nicosia zaczęli nade mną pracować z jeszcze większym... entuzjazmem. - Więc w rzeczywistości umarłeś za mnie - powiedział Jake ze ściśniętym gardłem. Bo nietrudno było sobie wyobrazić, co się stało. Ben Trask musiał poprosić rosyjskiego premiera, aby odnalazł Castellana i Turczin wysłał Grusiewa, aby potwierdził miejsce pobytu handlarza narkotyków. - Umarłem za ciebie? - powiedział Grusiew. - Za ciebie i tych innych, o których mówiłem? Chyba nie. Umarłem, poniewaŜ nic o tobie nie wiedziałem! Znalazłem się tam tylko po to, aby potwierdzić miejsce pobytu Castellana. Ale w kaŜdym razie teraz jestem zupełnie pewien, Ŝe i tak by mnie torturowali, okaleczyli i zamordowali! W końcu to leŜy w ich naturze. Więc dajmy temu spokój, co się stało, to się stało i nie moŜna tego zmienić. Ale moŜna i trzeba
pomścić! A poniewaŜ tylko ty moŜesz to uczynić, i poniewaŜ uwaŜasz, Ŝe jesteś moim dłuŜnikiem, trzymam cię za słowo. Grusiew na chwilę zamilkł, po czym ciągnął dalej: - Poprzez mój ból - który, jak sądzę, ustąpi, bo w końcu wymaŜę go z pamięci wyczułem, Ŝe jesteś blisko, czułem twoje ciepło i przysłuchiwałem się twoim myślom. I wiem, Ŝe szukasz zemsty w imieniu innych, a takŜe i własnym. Ale nie wiesz, jak wielu jest tych innych! Oni milczą, czegóŜ innego moŜna oczekiwać w takim miejscu? Ale pamiętają bardzo dobrze, Nekroskopie, i ich nienawiść do Castellana jest nie mniejsza niŜ moja. Mówię ci to, abyś wiedział, Ŝe nie jesteś sam. Uwierz mi, Jake: kiedy zaczniesz działać, nie będziesz sam. Jake uwierzył i zrozumiał. Grusiew mógł mieć na myśli tylko to, Ŝe nie będzie sam duchem - Ŝe wszystkie poprzednie ofiary Castellana będą mu Ŝyczyły zwycięstwa - ale wiedział takŜe, Ŝe sama siła woli nie wystarczy. - Jeśli moŜesz dostarczyć mi jakichś istotnych informacji - powiedział - będę bardzo wdzięczny. Georgij Grusiew powiedział mu coś niecoś o rozkładzie tego domu, o jego przepastnych lochach i tajemnych przejściach oraz dostarczył mu kilku przydatnych współrzędnych. Ale nie powiedział mu wszystkiego. Bo gdyby to uczynił... ...Jake mógłby w ogóle zrezygnować ze swoich zamiarów...
Na Krassos była 1.45 w nocy i Ben Trask był juŜ chłodny i opanowany, a jego umysł wręcz lodowaty, po kilku godzinach obezwładniającego przeraŜenia. PrzeraŜenia, spowodowanego
otrzymanymi
wiadomościami
i
rozmyślaniem
nad
czymś
nieprawdopodobnym. Ale w końcu gorączka go opuściła, plan Manolisa wprowadzono w Ŝycie i teraz Trask mógł juŜ tylko czekać. I myśleć, starając się nie zwariować. Problem z Millie był wystarczająco powaŜny - nie, o wiele więcej, to było dla Traska prawdziwe piekło - a jeszcze ta cała reszta... to juŜ było dla niego zbyt wiele. Prekognita Ian Goodly przejął dowodzenie, kiedy owa wiadomość otrzymana z Centrali Wydziału E w pełni dotarła do Traska, Ŝe policjant eskortujący Millie Cleary został zaatakowany i ogłuszony w londyńskim metrze, a sama Millie zniknęła. Zniknęła? Ale to była tylko połowa prawdy, bo Trask w głębi serca wiedział, Ŝe Millie jest teraz we władzy lorda Szwarta! Tak, trochę wariował, kiedy jedyną jego myślą było, aby stąd wyjechać - do diabła z Krassos - jak najszybciej do Londynu, Ŝeby przyłączyć się do poszukiwań Millie, ale w końcu pozostałym członkom zespołu udało się go przekonać, Ŝe nic nie moŜe zrobić. Potem, kiedy
zdał sobie sprawę, Ŝe juŜ nie jest w stanie kierować akcją, przekazał dowodzenie w ręce prekognity. I dobrze się stało, bo najgorsze miało dopiero nadejść. I teraz Ben Trask powrócił myślami do tych wydarzeń...
TuŜ po północy ruszyli trzema samochodami, aby przeprowadzić ostatni rekonesans w Palataki i klasztorze. Praktycznie rzecz biorąc, wyspa wydawała się martwa; większość ostatnich turystów wyjechała i świateł łodzi rybackich było więcej niŜ świateł palących się w domach stałych mieszkańców wyspy. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny przemieniły Krassos w wymarłą wyspę. Pod pewnym względem było to korzystne, w związku z akcją zaplanowaną na dzisiejszą noc, Trask nie chciał zbyt wielu widzów - „przypadkowych osób” - które mogłyby być zamieszane w ich działania. Dlatego wybrany termin był tak waŜny. Bo wszystko miało się rozegrać nad ranem, kiedy Krassos będzie pogrąŜone we śnie, a nie martwi wręcz przeciwnie. WaŜne było, aby wszyscy oni byli na nogach, aby nikt nie był schowany w jakiejś ukrytej krypcie czy gdzieś indziej i nie zostałby odnaleziony. Tak jak widział to Goodly - i Trask, kiedy juŜ był w stanie skupić swój umysł Malinari i Vavara sami wpakowali się w pułapkę. Klasztor stał na cyplu wcinającym się w morze, i podobnie Palataki; do kaŜdego z tych miejsc wiodła tylko jedna droga dojazdowa i nie było widać Ŝadnych dróg ucieczki. Oba obiekty wznosiły się na nadmorskim urwisku, przy czym pierwszy z nich stał na samej jego krawędzi i był z trzech stron otoczony przez morze. Kiedy samochód cysterna wypełniony benzyną lotniczą staranuje bramę klasztoru, ci, którzy przeŜyją wybuch, będą musieli uciekać przez bramę, aby uniknąć szalejącego wewnątrz ognia. A tam znajdą się pod ostrzałem Traska, Manolisa, Stavrosa i Lardisa Lidesci. W międzyczasie Andreas dołączy do drugiej grupy uderzeniowej, składającej się z Goodly’ego, Chunga i Liz, którzy będą czekali przy drodze dojazdowej do Palataki, dostarczy im dynamit i poinstruuje ich, jak go uŜyć. Następnie, kiedy Manolis skontaktuje się z nimi przez telefon komórkowy, wydając rozkaz rozpoczęcia natarcia, zaatakują Mały Pałac. Oceniano, Ŝe to ostatnie zajmie znacznie więcej czasu niŜ makabryczna operacja w klasztorze. W Palataki istniał rozległy system podziemnych tuneli, a porosłe lasem zbocza wzniesienia, na którym stała budowla, stanowiły doskonałą osłonę dla człowieka czy innej istoty, która będzie próbowała uciec ze zniszczonej wybuchem budowli. Ale przy odrobinie
szczęścia Manolis i jego grupa szybko zakończą operację w klasztorze i będą mogli dołączyć do drugiej grupy, aby dokończyć robotę w Palataki. Tak się przedstawiał ich podstawowy plan. Ale wszystko to miało się dopiero wydarzyć, gdy trzy grupy wyjechały z przygaszonymi światłami z Christos Studios krótko po północy; dwie z nich miały przeprowadzić ostatni zwiad w obu obiektach, a trzecia wyruszyła ze złodziejską misją na lotnisko i do kamieniołomu. Wszystko to działo się blisko dwie godziny temu. Ale w międzyczasie wydarzyła się katastrofa! Kiedy Trask powracał do tego myślami, zastanawiał się głównie nad jedną rzeczą, której nikt nie wziął pod uwagę: tego mianowicie, Ŝe podczas gdy ich zadanie wydawało się mniej skomplikowane, dzięki szybko malejącej liczbie turystów, wzrastało równieŜ prawdopodobieństwo ich wykrycia. Bo jeśli Vavara i Malinari podejrzewali, Ŝe ludzie Wydziału E są na wyspie, teraz było łatwo ich wytropić, stosując prostą metodę eliminacji. Spośród kilkudziesięciu obcokrajowców przebywających na wyspie Trask i jego grupa stanowili zespół, którego trudno było nie zauwaŜyć. W tym leŜała przyczyna załamania się ich planu...
PoniewaŜ Liz była telepatką, a rekonesans był prowadzony w nocy, gdy moŜna się było spodziewać, Ŝe mentalista Malinari będzie aktywny, została w Christos Studios. W kaŜdych innych okolicznościach prekognita Ian Goodly zostawiłby kogoś przy niej, po prostu na wszelki wypadek. JednakŜe tym razem nie mógł sobie na to pozwolić. KaŜdy członek obu grup zwiadowczych miał decydujące znaczenie dla sukcesu ich misji i nikogo nie moŜna było wyłączyć. Trask powinien być w towarzystwie najbliŜszych kolegów; mimo Ŝe doznał powaŜnego wstrząsu, jego wykrywacz kłamstw był w takich okolicznościach nieoceniony. Lardis Lidesci był potrzebny choćby ze względu na swój szczególny „węch”, Ŝe potrafił rozpoznać te istoty prawie na pierwszy rzut oka. Zdolności lokalizatora były absolutnie niezbędne. Chung od razu wiedział, czy cokolwiek uległo zmianie od ostatniego badania obu obszarów plagi wampirów... i tak dalej. Manolis uwaŜał, Ŝe musi ostami raz rzucić okiem na klasztor, aby się upewnić, Ŝe jego plan się powiedzie, a prekognita Ian Goodly oczywiście musi być przy tym obecny, na wypadek gdyby jego nieprzewidywalne umiejętności pozwoliły dojrzeć to, co ma się wydarzyć. - Szkoda, Ŝe jego talent nie działał, kiedy wyruszaliśmy - pomyślał Trask. Ale w końcu kto moŜe obarczać winą lana Goodly’ego? Przyszłość była taka, jaka była, i nie moŜna jej było zmienić. A jeśli moŜna było w ogóle winić kogokolwiek, to tą osobą był sam Trask. Ale
w owym czasie jego umysł nie pracował jak naleŜy, myślami był zupełnie gdzie indziej, a jego wykrywacz kłamstw został wytrącony z równowagi przez druzgocące wiadomości z Centrali. I to, co zobaczył - prawdę, której nie umiał rozpoznać - dotarło do niego, kiedy juŜ było za późno. Siedział na tylnym siedzeniu samochodu Manolisa, który wyjechał z Christos Studios i pojechał bocznymi uliczkami do głównej drogi Skala Astris. Jechał jako ostatni samochód w konwoju i światła jego reflektorów były rozpraszane przez pył unoszony przez pojazdy jadące z przodu. Kiedy Manolis skręcił na główną drogę, Trask obejrzał się do tyłu. Szyba po jego stronie była opuszczona - zresztą wszystkie okna były otwarte, bo noc znów była ciepła i bezwietrzna - i do środka przedostawał się pył i spaliny. Dlatego Trask odwrócił głowę. Ale kiedy spojrzał w tył załzawionymi oczami, wydawało mu się, Ŝe coś zobaczył: dwaj starsi mieszkańcy Skala Astris (tak myślał) stali obok siebie w drzwiach sklepu. Były to dwie kobiety odziane w zwykły chłopski strój, jaki noszono w Grecji; szybko odwróciły twarze i ukryły się w cieniu drzwi... prawdopodobnie, aby uniknąć chmury pyłu wzniecanej przez jadące samochody. W tym momencie samochód jadący z przodu (w którym siedzieli Andreas i Stavros) przyśpieszył i odłączył się od grupy, podczas gdy pozostałe dwa zespoły ruszyły na zwiad. W samochodzie Traska Lardis siedział z przodu, obok Manolisa, a w drugim samochodzie jadącym przed nimi David Chung siedział obok prowadzącego samochód Goodly’ego (uwaŜano, Ŝe ta para prawdopodobnie będzie najlepiej działała wspólnie, poniewaŜ ich zdolności się uzupełniały). Odległość między samochodami urosła do jednej czwartej mili. Najpierw zbliŜyli się do Małego Pałacu, zatrzymawszy się na chwilę za rzędem sosen, trzy mile dalej przejechali koło miejsca, skąd samochód Manolisa zepchnięto do morza, i w końcu dotarli do wyniosłego, pogrąŜonego w cieniu klasztoru wznoszącego się na omywanym wodami oceanu urwistym cyplu, straŜnika jego straszliwych tajemnic. O milę dalej Goodly skręcił do zatoki, zatrzymał się, wysiadł z samochodu i dał znak Manolisowi, Ŝeby zrobił to samo. Następnie pięciu męŜczyzn (a tak naprawdę czterech) naradzało się przez kilka minut. Piąty człowiek - Trask, wciąŜ pogrąŜony we własnych myślach - przeszedł na drugą stronę drogi i stanął, patrząc w morze. A David Chung tak podsumował ich krótką naradę. - Sytuacja uległa zmianie, choć nie w dramatyczny sposób. Poprzednio, kiedy razem z Liz obserwowaliśmy Palataki, widzieliśmy coś bezmyślnego, co się tam kotłowało. Przypuszczam, Ŝe był to jakiś rodzaj Ŝycia, ale jakiego - nie mam pojęcia. MoŜe to jeden z
tych grzybowych ogrodów, taki jak ten, który znajdował się pod Kopułą Rozkoszy w Xanadu. Ale był tam teŜ dozorca-wampir, prawdopodobnie porucznik Vavary. Tak było wtedy. Jednak kiedy mijaliśmy Palataki dziś w nocy i znów skupiłem się na obserwacji tego miejsca, ta kotłująca się istota nie zmieniła się, ale porucznik tak. To znaczy juŜ go tam nie ma, ale jest coś innego. Wyczuwałem obecność znacznie większej siły, ale tylko przez chwilę. Była tam i znikła, jak gdyby wyczuła moją sondę i „wyłączyła się”. Vavara? Malinari? To mogło być kaŜde z nich. Ale jestem całkiem pewien, Ŝe to był Wampyr! A jeśli chodzi o to, czy towarzyszyli mu jacyś niewolnicy, nie potrafię powiedzieć. Bo jego aura była tak silna, Ŝe przesłaniała wszystko inne. Kiedy lokalizator skończył mówić, Trask juŜ przyszedł do siebie i dołączył do grupy. - To prawdopodobnie Vavara - powiedział. - Zajmuje się ogrodem. Ale to tylko domysł, daleki od pewności. Teraz juŜ nie jestem niczego pewien. - Ale to rozsądny domysł - powiedział Goodly - bo co mógłby Malinari robić w Palataki? Instynkt terytorialny Wampyrów by na to nie pozwolił. W kaŜdym razie jest tam tylko jeden, więc ten spór ma charakter akademicki. Manolis dodał: - Jeśli są oddzielnie, to moŜe je osłabić. Wolałbym stanąć z nimi do walki pojedynczo, a nie z oboma na raz. Wtedy odezwał się Lardis Lidesci. - David, co jeszcze wyczułeś? To znaczy w klasztorze. MoŜe to nam podsunie wskazówkę, kto jest w Palataki. Ja czuję wampiry w obu tych miejscach. Miał rację, bo Chung odpowiedział: - Wyczułem tę samą kłamliwą osłonę, z którą mieliśmy do czynienia poprzednio. MoŜe Vavara zostawiła tam swoje piętno. Ale tym razem wiedziałem, czego się spodziewać, wniknąłem znacznie głębiej i przekonałem się, Ŝe ten tak zwany klasztor to prawdziwa otchłań piekielna! - A te kobiety, dawne zakonnice, smaŜą się w piekle! - mruknął prekognita. - Tak jak widziałem. - MoŜe i tak - ciągnął Chung. - MoŜe niektóre z nich tak, ale tego nie wyczułem. Wyczułem chłód, który przyprawił mnie o gęsią skórkę. To było, jak gdybym się natknął na lodowate szambo, w którym one się pławiły. Zastanówcie się nad tym. Wszystko, co te kobiety dusiły w sobie przez całe Ŝycie - wszystko, czego sobie odmawiały - nagle wypłynęło na wierzch i teraz się tym upajają!
- Tego moŜna się było spodziewać - powiedział Trask. - Teraz naleŜą do Vavary i Ŝadnej z nich nie moŜemy uratować. Chung kiwnął głową potwierdzająco. - śałuję, Ŝe muszę to powiedzieć, ale nie wyczułem w tym miejscu choćby iskierki człowieczeństwa. Wtedy Goodly zwrócił się do Manolisa: - Jak przedstawia się teraz twój plan? - Dobrze i to jest jedyny plan, jaki mamy - odparł Manolis. - Ten parking przed klasztorem umoŜliwia swobodne manewrowanie samochodem cysterną. Zresztą jest juŜ o wiele za późno, Ŝeby coś zmieniać. Stavros jest teraz w połowie drogi do lotniska i samochód cysterna jest juŜ w jego rękach. Kiedy się spotka z Andreasem, jeszcze zanim dołączą do nas, będą mieli zapalnik - laskę dynamitu - którą odpalimy tę wielką bombę! - Niech więc tak będzie - powiedział Goodly. - Teraz wracamy do Christos Studios po Liz i czekamy na Stavrosa i Andreasa... - Spojrzał na zegarek. - Powinni tu być mniej więcej za godzinę. - A w drodze powrotnej jeszcze raz rzucę okiem na oba te miejsca - powiedział Chung. - Zobaczę, czy uda mi się uzyskać lepszy odczyt. I tak zakończył się ten ostatni zwiad. Niemal wszystko wydawało się przebiegać tak, jak zaplanowano, przynajmniej do chwili, gdy wrócili do Christos Studios...
Trask zadrŜał, kiedy zajął miejsce z tyłu samochodu, czuł, jak ciarki przebiegają mu od stóp do głów. Więc moŜe chłód tkwił nie tylko w jego umyśle (i duszy?), lecz takŜe w ciele. - To byłoby dobrze - pomyślał - bo musimy być chłodni - wszyscy i w kaŜdym calu jeŜeli mamy wykonać to, co musimy. Ale zwłaszcza ja. Spalam się, a to nie ma sensu, bo tylko chłodny palec na spuście moŜe posłać srebrną kulę w serce tych potworów! I wracając myślą do reszty wydarzeń - starając się dojść, dlaczego czuje taki chłód na ciele i duszy - zrozumiał, Ŝe ma rację i Ŝe musi się tego trzymać, dopóki to paskudne zadanie nie dobiegnie końca...
Wrócili do Skala Astris w odwrotnym porządku: Manolis jako pierwszy, a pół mili za nim Goodly. Tym razem Trask siedział z przodu obok Manolisa, a Lardis z tyłu. Ale kiedy Manolis zbliŜał się do klasztoru, zwolnił, widząc światła reflektorów samochodu jadącego naprzeciw. I dopiero gdy ten samochód ich mijał, i jego światła
przestały świecić prosto na nich, zobaczyli go i zrozumieli, dokąd zmierza. Kiedy skręcił na parking przed klasztorem i nie zatrzymał się, Manolis wysapał: - To limuzyna Vavary! Samochód, który mnie zepchnął do morza! - Wjechał do środka przez bramę - krzyknął Lardis, który wyglądał przez tylne okno. Na teren klasztoru. Ale okna z przodu były opuszczone, więc widziałem kierowcę i pasaŜera. Rzecz jasna były to ubrane na czarno zakonnice. Kobiety Vavary... (I teraz, kiedy stali w zatoce, słowa te powróciły do Traska: - Ubrane na czarno zakonnice... Kobiety Vavary). Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak dalece polegał na swoich zdolnościach i jak bardzo byłby bezradny, gdyby ich nie posiadał; jak marnie by się to skończyło. Ale w końcu kiedy słowa Lardisa do niego dotarły, talent Traska dał o sobie znać i zrozumiał prawdę. Bo mimo Ŝe był oślepiony światłem reflektorów, takŜe zobaczył te zakonnice, kiedy wielki czarny samochód skręcał w stronę klasztoru. I w tej samej chwili zdał sobie sprawę, gdzie je widział poprzednio! - Zawracaj! - krzyknął do Manolisa. - Musimy wrócić, natychmiast, i wjechać do środka przez bramę! - Co takiego? Oszalałeś? - powiedział Manolis, ale mimo to zwolnił. - Nie moŜemy tego zrobić! - zaprotestował siedzący z tyłu Lardis. - Wjechać prosto do gniazda os? Zresztą brama juŜ się zamyka. - Więc ruszaj! - ryknął Trask, łapiąc Manolisa za ramię. - Pędź co tchu do Skala Astris i módl się, Ŝebym się mylił! Ale się nie mylił. Kiedy Manolis zahamował z piskiem opon przed Christos Studios, Trask juŜ wypadł z samochodu i ruszył biegiem w stronę domków. Ale po drodze omal nie wpadł na Katerinę, Ŝonę Yiannisa, która niosła tacę ze szklanką mleka i paroma kanapkami i robiła wraŜenie zdeprymowanej. - Dwadzieścia, moŜe dwadzieścia pięć minut temu - powiedziała - Liz poprosiła mnie o kanapki. Pracuję dziś do późna, więc przygotowałam je dla niej. Ale jej tutaj nie ma. MoŜe poszła popływać? W międzyczasie z tyłu nadszedł Manolis i złapał Traska za rękę. Wziął tacę od Kateriny, mówiąc: - Pewnie masz rację. Ale nie przejmuj się. Dopilnuję, Ŝeby dostała te kanapki.
Kiedy Katerina ruszyła w stronę budynku administracji, pod Traskiem nagle ugięły się nogi. Wpatrując się w domek Liz i drŜąc gwałtownie na całym ciele, potrząsał głową z niedowierzaniem. W końcu wyjąkał: - Światła są zapalone, a drzwi... drzwi są otwarte! - Staraj się nie myśleć o najgorszym, mój przyjacielu - próbował go uspokoić Manolis. Ale Trask wyrwał mu się, mówiąc: - Co? Nie myśleć o najgorszym? Ty skończony idioto! Ja wiem, co jest najgorsze! Chyba to rozumiesz. Widziały zapalone światła, a ona otworzyła drzwi, myśląc, Ŝe to Katerina! O BoŜe! Liz! Wtedy Manolis chwycił Traska jeszcze mocniej, a Lardis, który przed chwilą się zjawił, pomógł mu go przytrzymać. Wyraz twarzy Manolisa wskazywał wyraźnie, Ŝe jeśli Trask się nie uspokoi i natychmiast nie weźmie w garść, trochę młodszy od niego i twardy jak skała grecki policjant nie zawaha się, aby go uspokoić! Wtedy nadjechał drugi samochód. W kilka chwil wyjaśniono, co się stało, i wszyscy się rozbiegli, szukając Liz. Ale na próŜno...
A pół godziny wcześniej, o 23.15 czasu Greenwich, kiedy Millie Cleary odzyskała przytomność w pachnącej stęchlizną ciemności, zaryzykowała krótkie spojrzenie spod półprzymkniętych powiek na fosforyzującą tarczę swego zegarka, Ŝeby się zorientować, która godzina. Była to zupełnie instynktowna reakcja na powrót do przytomności; Millie zawsze sprawdzała godzinę zaraz po obudzeniu się. Ale o ile godzina, o której odzyskała przytomność, była łatwa do ustalenia, o tyle miejsce, gdzie się znajdowała, to była zupełnie inna sprawa. Wydawało się niewątpliwe, Ŝe jest pod ziemią (Millie pamiętała mgliście, jak ją wleczono gdzieś w głąb), ale jak głęboko pod ziemią się znajduje... nie miała pojęcia. I wtedy, przypomniawszy sobie, jak ją porwano i kto to uczynił, jej pierwszą przytomną myślą było: - O mój BoŜe! Nie pozwól na to! Proszę, powiedz, Ŝe to się nie stało! Ale wtedy, kiedy sięgnęła lewą ręką do obolałej szyi, masując ją z obu stron i próbując wymacać charakterystyczne nakłucia, z ciemności dobiegł do niej głos, który mówił: - Nie musisz się martwić, ty mała złodziejko myśli. Bo to się nie stało... jeszcze nie. Najpierw chcę, abyś zobaczyła, co zrobiłem, abyś zrozumiała, co zrobię, i abyś z własnej, nieprzymuszonej woli uznała mnie za swego pana i władcę. I chcę, abyś mi wyjaśniła pewne niejasne sprawy dotyczące świata zewnętrznego, tak abym w stosownym czasie mógł
poświęcić mu nieco więcej uwagi. I na koniec, kiedy się lepiej poznamy, kiedy się dowiem tego, co wiesz o tym Wydziale E i jego zabójcach - którzy są znani z tego, Ŝe zabijają istoty mego rodzaju - uczynię cię nieśmiertelną, oczywiście z pewnymi ograniczeniami, i wyślę na świat, gdzie będziesz wykonywała moje polecenia. Będziesz moim emisariuszem i nosicielem zarazy! - Szwart! - wykrztusiła Millie w niemal dotykalną ciemność, która dla jej pięciu zmysłów była jak czarny aksamit. - Istotnie! - powiedział w jej głowie ów gulgoczący, chrapliwy głos. - Jestem Panem Ciemności i Nocy. Ale Szwart? Tak po prostu Szwart? O nie! Bo dla takiej małej złodziejki myśli jestem lord Szwart! - Gdzie jestem? - wyszeptała Millie z nieukrywanym lękiem. - I gdzie... gdzie ty jesteś? - Jestem zajęty i nie wolno mi przeszkadzać. Przemówiłem do ciebie, poniewaŜ wyczułem, Ŝe lęk, jaki przenika twój umysł, mógłby cię zabić. Taki silny umysł w takim kruchym ciele. CzyŜ to nie dziwny paradoks, Ŝe ktoś taki jak ty - posiadający zdolności mentalistyczne niemal dorównujące moim, które jak na Wielkiego Wampira są zresztą dosyć przeciętne - jest tak całkowicie zdany na laskę swych lęków? Ha! Przypuszczam, Ŝe to tkwi w twoim umyśle, co? Cha-cha-cha! - Jego „śmiech” był ogłuszający, a cisza, jaka po nim nastąpiła, przeraŜająca, ale po chwili ciągnął dalej: - Ale twoje słodkie ciało jest kruche i nie chcę, Ŝebyś rzucając się na wszystkie strony w ciemności i wykonując gwałtowne ruchy, zrobiła sobie krzywdę i stała się dla mnie... bezuŜyteczna. A jeśli chodzi o to, gdzie jesteś: jesteś dosyć wysoko i radzę ci, abyś nie wykonywała zbyt gwałtownych ruchów ani nie posuwała się zbyt daleko. Kiedy Szwart do niej „mówił”, oczy Millie stopniowo przyzwyczajały się do ciemności. Teraz, gdy zamilkł, miała wraŜenie, Ŝe dostrzegła jakiś ruch: migocące źródło światła, które okresowo znikało i z kaŜdą chwilą wydawało się być coraz bliŜej. I jeszcze coś: usłyszała cichy odgłos stąpania i słaby, chrapliwy oddech. Millie leŜała na prawym boku, na czymś w rodzaju starego materaca. Wyciągając przed siebie lewą rękę, poczuła pył pokrywający ziemię. WytęŜając wzrok, aby spojrzeć poza brzeg materaca, zobaczyła krawędź kompletnej ciemności, a poza nią wyczuła wielką pustkę. Spoczywała na krawędzi jakiejś podziemnej przepaści; stąd ostrzeŜenia Szwarta, aby się nie rzucała i nie wykonywała zbyt gwałtownych ruchów.
- Ale co to za miejsce? - zastanawiała się Millie, tym razem strzegąc swoich myśli. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, była rozmowa ze Szwartem. Teraz bezwiednie „uruchomiła” swoje zmysły. Nie było tu zimno, ale nie było teŜ zbyt ciepło; temperatura była umiarkowana. Za plecami czuła pionową skalną ścianę, a obok leŜał rzucony niedbale koc. Millie na chwilę dotknęła go i zaraz cofnęła dłoń. Nie wiedziała, kto albo co leŜało przedtem pod nim. Urwisko z przodu i lita skalna ściana z tyłu, musiała leŜeć na skalnej półce. Ale jak wysoko nad dnem przepaści? Migocące światełko było teraz bliŜej i świeciło jaśniej (czy to była świeca?), słyszała takŜe coraz wyraźniej odgłos stąpania i astmatyczny oddech. Świeca znajdowała się jakieś osiem stóp poniŜej półki (Millie musiała więc leŜeć mniej więcej na wysokości dwunastu stóp nad podłoŜem) i wydawało się, Ŝe się zbliŜa, poruszając się po stosunkowo równej powierzchni. To miejsce było jak kabina pogłosowa. Odkryła to dopiero teraz, gdy po raz pierwszy odwaŜyła się swobodniej odetchnąć, i natychmiast usłyszała, jak powietrze świszczę jej w płucach, dźwięk wzmocniony przez ściany tej pieczary. I bicie serca, było jak uderzenia jakiegoś dalekiego młota. Przesunąwszy się na brzeg materaca, znów wyciągnęła dłoń, którą wyczuła opadającą ku dołowi powierzchnię. Ale niechcący trąciła kamyk, który spadając w dół, obudził powoli milknące echo. - Ach! Więc odzyskałaś przytomność, tak? - Był to ludzki, zadyszany głos, który dobiegał z tej strony, gdzie migotała świeca, chrapliwy szept, który jednak był doskonale słyszalny w ciemności. Ruch świecy na chwilę ustał, teraz stał się szybszy, a kroki nieco cięŜsze. I po chwili ukazała się trzymająca świecę postać, którą Millie rozpoznała natychmiast. Była niska i przygarbiona; to mógł być tylko ów karzełko waty męŜczyzna, którego widziała na peronie metra, zanim zgasło światło. Mały człowieczek, który spowodował awarię oświetlenia. Niewąt pliwie sługa lorda Szwarta. - Jedyny nowy - usłyszała w głowie głos Szwarta, który sprawił, Ŝe Millie podskoczyła, poniewaŜ na chwilę przestała strzec swoich myśli. - Czy raczej w ogóle jedyny. Ale teraz mam teŜ ciebie. On na pewno nie jest najprzystojniejszy. Ale w końcu kimŜe jestem, aby go krytykować? W kaŜdym razie nie bój się. Wally nie zrobi ci krzywdy. Wie, jak bardzo jesteś dla mnie waŜna. - Twój jedyny? - (Millie nie mogła się powstrzymać od te myśli). - A te kobiety i Andre Corner?
- A tak, te kobiety - powtórzył Szwart kpiąco. - IAndre Corner. Hmm! - Zamilkł, jakby się nad czymś zastanawiając - No cóŜ, kobiety Vavary spełniły swoje zadanie. A jeśli chodzi o pana Cornera - „eksperta „od ludzkich umysłów, który nie zdołałby pojąć mojego umysłu i za sto lat - juŜ dawno go nie ma. Ale się przydał na swój sposób. Doprowadził mnie do Londynu i powiedział o starych, ponurych miejscach w pozbawionych światła podziemnych tunelach. I wtedy odbyłem to zapomniane królestwo, najstarszy Londyn, i wziąłem go w posiadanie. Millie zadrŜała i Szwart to wyczuł. - UwaŜasz, Ŝe jestem szpetny, prawda? - warknął groźnie. - Moja postać, a nawet moje myśli. Szpetny. Dobrze, niech i tak będzie. Ale teraz juŜ dosyć! Dopób nie pojawię się osobiście, lepiej dobrze strzeŜ swoich myśli, ty mała złodziejko myśli, i nie przeszkadzaj mi więcej. Lord Szwart ma coś do roboty... Szwart natychmiast zniknął z umysłu Millie. Ale garbus, Wallace Fovargue, był teraz bliŜej i na razie to on stanowił dla niej fizyczną rzeczywistość. Millie zobaczyła, Ŝe światło świecy znika gdzieś po lewej, niedaleko jej stóp, ale wciąŜ słyszała jego cięŜki oddech, kiedy wchodził po schodach, zbliŜając się do półki, na której leŜała. Teraz „świeca” jakby zakołysała się i Millie zobaczyła, Ŝe jest to w rzeczywistości lampa naftowa z przykręconym knotem. A za nią ukazał się sam Wally, jak zwalista zmora ze starego filmu grozy. Kiedy zbliŜył się do niej, Millie uklękła, nie przestając na niego patrzeć. Kiedy to uczyniła, poczuła, Ŝe jej bluzka rozpięła się, a miseczki stanika zsunęły się do góry, odsłaniając piersi. Szybko doprowadziła się do porządku, po czym w obronnym geście wyciągnęła przed siebie dłonie z palcami wygiętymi jak szpony. - Ostrzegam cię - wykrztusiła. - Niczego nie próbuj. Wally widział, jak szarpie się z bluzką i znieruchomiał. - To twoje, ee, ubranie - powiedział zaskakująco nieśmiałym głosem, cięŜko dysząc. Musiało się rozpiąć, kiedy... kiedy cię tu ciągnąłem. Ale nie myśl, Ŝe zrobiłem to umyślnie, bo nie zrobiłbym nic takiego bez... bez pozwolenia. Nie muszę, bo mam... bo mam swoje obrazki. Wzrok, słuch, dotyk, a teraz węch. I Millie nie mogła się powstrzymać od myśli: - Nie daj BoŜe, smak! - Ale węch był zmysłem, który wrócił przed chwilą, choć wolałaby się bez niego obejść. Bo przeraźliwy smród, jaki roztaczał wokół siebie Wally, były płukacz, był zapachem łajna, które spływało londyńskimi kanałami ściekowymi. Ten zapach był nawet w jego oddechu, który niósł się do niej z odległości dobrych sześciu czy siedmiu stóp tak, Ŝe musiała odwrócić głowę. Jakby czytając w jej myślach, Wally cofnął się o krok i powiedział:
- Myślę, Ŝe nie wyglądam za dobrze i pewnie obrzydliwie śmierdzę - ale to takie miejsce. Człowiek musi się upaprać, kiedy się przeciska przez róŜne ciasne przejścia. Ale i ty teraz nie pachniesz najlepiej. ChociaŜ wciąŜ jesteś ładna. I miła... w dotyku. I Wally podpełzł o kilka cali bliŜej, unosząc dłoń. Millie z kaŜdą chwilą widziała coraz lepiej, czemu sprzyjało światło lampy. I teraz ujrzała z bliska wykrzywioną, pokrytą plamami twarz, łuszczącą się skórę głowy, na której widać było nieliczne kępki włosów otoczone róŜową aureolą. - Jesteś... jesteś chory - powiedziała, wcale nie mając na myśli podwójnego znaczenia tych słów. - To znaczy wyglądasz na chorego. I wolałabym, Ŝebyś nie patrzył na mnie w ten sposób. - Chory? - powtórzył, a uniesiona dłoń opadła mu bezwładnie. - Chory? Przypuszczam, Ŝe to zapalenie wątroby. Powiedzieli mi, Ŝe mogę być nosicielem. A moŜe to choroba Weila, którą się zaraziłem od szczurzych odchodów. To ryzyko związane z Ŝyciem w takim miejscu. Zresztą on powiedział, Ŝebym ci je pokazał - jego dzieła - podczas gdy sam bada przewód kominowy. Masz ochotę? MoŜesz chodzić? A tak przy okazji, jestem Wally. Millie zignorowała dłoń, którą wyciągnął Wally, wstała i powiedziała: - On? Masz na myśli lorda Szwarta? A jeśli tak, czy wiesz, czym on jest? Czy wiesz, Ŝe to wampir, który będzie pił twoją krew, jeśli juŜ tego nie robił? - Co? Co? - Wally poderwał się, rozejrzał się wokół, oblizał nagle wyschnięte wargi i podkręcił knot lampy. - Wampir? Potwór? Och, wiem to! Wiem, Ŝe przychodzi w ciemności i nigdy go nie słyszysz ani nie widzisz. I wiem, Ŝe jeśli myślę zbyt intensywnie, wie, o czym myślę! MoŜe nawet do mnie mówić, kiedy jest o wiele mil stąd, ale nie jestem na tyle bystry, Ŝeby to rozumieć. Ale wiem, co chce, Ŝebym zrobił, i to szybko. Więc chodź, jeśli masz choć trochę rozumu. Millie skinęła głową. - A czy wiesz, co nie chce, Ŝebyś zrobił? śe nie chce, aby stała mi się jakaś krzywda? Wally spojrzał na nią chytrze, podał jej lampę i zaczął się odwracać... po czym znieruchomiał i rzucił przez ramię: - Wiem to takŜe. Ale są róŜne krzywdy. To znaczy liczy się towarzystwo ludzi, prawda? I dotykanie nie moŜe wyrządzić krzywdy, nieprawdaŜ? Dotykanie, i moŜe trochę przytulania? Mamy przed sobą bardzo długą drogę w dół, proszę pani, i juŜ tu nie wrócisz, chyba Ŝe on cię wyśle. Ale wtedy będziesz juŜ jego i zawsze będziesz wracać do niego... i do mnie. W końcu liczy się towarzystwo ludzi, prawda? Millie nie zdołała opanować drŜenia i powiedziała:
- Podkręć jeszcze trochę knot lampy, Ŝebym mogła się rozejrzeć. Łatwo mogłabym stąd spaść. - Podkręcić knot? - powiedział Wally. - No cóŜ, poniewaŜ go tutaj nie ma, myślę, Ŝe mogę to zrobić. Ale nie za bardzo, i jeśli usłyszysz, Ŝe się zbliŜa, musisz mi powiedzieć. - Jeśli usłyszę, Ŝe się zbliŜa? - powtórzyła Millie, idąc za karłowatą postacią i rozglądając się za czymś, czym mogłaby go zdzielić w głowę. - Myślałam, Ŝe zorientujesz się, Ŝe się zbliŜa, szybciej niŜ ja. - Co dwie głowy, to niejedna - odparł Wally. - A moja nie działa teraz zbyt dobrze. Znów spojrzał na nią chytrze. - Jednak cała reszta mojej osoby jest sprawna. Zeszli kamiennymi schodami na dół i Millie zobaczyła, Ŝe są na dnie wielkiej pieczary. - Jak odkryłeś to miejsce? - zapytała swego przewodnika. - I jak głęboko pod Londynem teraz się znajdujemy? - Ja? Ja tego nie odkryłem - odparł Wally. - Lord Szwart to znalazł. Nie pytaj mnie jak. Ale przed nim byli tu ludzie. Pewnie Rzymianie, dwa tysiące lat temu! A co do głębokości: co najmniej cztery czy pięć wysokości katedry św. Pawła. - Rzymianie? - Millie wpatrywała się z podłogę z sześciokątnych, kamiennych płyt, które gdzieniegdzie były pokryte warstwą pyłu o grubości kilku cali, a niedaleko zobaczyła wgłębienie wyłoŜone brudną teraz mozaiką, to musiała być rzymska łaźnia. - Spójrz tam - zwrócił jej uwagę Wally - pod ścianą. To posągi ich bogów, Mitry i innych. Uniosła lampę do góry i zaczęła się przyglądać. Rząd wysokich na dziesięć stóp, prymitywnie ociosanych, kamiennych posągów, spoglądał na nią z ustawionych nieco wyŜej cokołów. Mitra w słonecznej koronie, z młotem w jednej i głową byka w drugiej dłoni, wyglądała szczególnie złowrogo. Promienie wybiegające ze słońca bardziej przypominały węŜe. Obok stał posąg, którego Millie nie rozpoznała, był to nagi męŜczyzna, ale pozbawiony ust. A tam gdzie powinien być pępek, z brzucha wystawała zwęŜająca się ku końcowi macka. - To Summanus - powiedział chrapliwym głosem Wally. - Wielka rzadkość. Niewiele o nim wiadomo. Ale z jego wyglądu moŜna sądzić, Ŝe nie bardzo przypominał człowieka. - Metamorficzny - powiedziała Millie. - To mógł nawet być Wampyr! - Obróciła się do swego wstrętnego towarzysza. - Wydaje się, Ŝe niemało wiesz na ten temat... - British Museum - zachichotał Wally. - Czytałem o nich. A te inne zostały zniszczone. Widzisz?
Millie ponownie uniosła lampę i zobaczyła, Ŝe miał rację: pozostałe posągi były potrzaskane. Ich twarze oraz członki zostały zniszczone, a jeden z posągów leŜał przewrócony na bok. - To miejsce musiało być wykorzystywane przez jakieś tajne stowarzyszenie powiedział Wally. - Ci Rzymianie - członkowie sekty - przychodzili tutaj oddawać cześć tym bóstwom. Ale moda się zmieniała, ich bogowie przychodzili i odchodzili, a w końcu i sami Rzymianie odeszli wraz z nimi. Tylko tyle po nich pozostało. - I nikt więcej nie wie o istnieniu tego miejsca? - Pomimo makabrycznych okoliczności Millie stwierdziła, Ŝe to wszystko jest fascynujące. - I ty... ty byłeś w British Museum, Ŝeby to zbadać? - Wydawało się to niewiarygodne. - Wiele razy - odparł Wally. - Ale nie w godzinach otwarcia, sama rozumiesz. Widzisz, znam inne drogi, którymi moŜna się tam dostać. - I znasz takŜe drogę do góry - powiedziała Millie. - Mógłbyś wskazać mi drogę do wyjścia. - Mógłbym - powiedział Wally. - Ale tego nie zrobię. On chce cię tutaj. I po zastanowieniu ja takŜe. - Na jego twarz znów powrócił ten chytry wyraz, kiedy uczynił krok naprzód. Millie cofnęła się, uderzyła o coś nogami, zachwiała się i usiadła... na zimnej kamiennej płycie. - To ołtarz ofiarny - mruknął Wally cicho. - Ci Rzymianie od czasu do czasu to robili. Zwłaszcza w takich ukrytych miejscach jak to. - Tak - wy dyszała, szybko wstając i przechodząc na drugą stronę płyty. - Rozumiem. Ale powiedz, dlaczego nikt nie wie o istnieniu tego miejsca? Wally wzruszył ramionami. - Co warte jest ukryte miejsce, o którym wszyscy wiedzą? I to wszystko działo się dawno temu. Potem miały miejsce osunięcia gruntu, małe trzęsienia ziemi. Byłem płukaczem, znam cały ten podziemny świat, kaŜdy kanał ściekowy i kaŜdy tunel, a nigdy go nie odnalazłem. Ale Szwart, to znaczy lord Szwart, ma nosa do głębokich, ciemnych miejsc. A nie ma wielu głębszych czy ciemniejszych miejsc. Zaczął okrąŜać płytę, zbliŜając się do Millie, kiedy ta zauwaŜyła dziwną migocącą poświatę, w miejscu gdzie pieczara zwęŜała się pod naturalnym nawisem skalnym. A kiedy Wally sięgnął w jej stronę - teraz po raz pierwszy zobaczyła, jak szerokie ma ramiona i jak potęŜnie umięśnione ręce - powiedziała: - Chyba właśnie nadchodzi Szwart.
- Co? Co takiego? - Wally dosłownie zatańczył ogarnięty nagłym lękiem, zawirował niby jakaś groteskowa baletnica, rozglądając się na wszystkie strony. - To światło - powiedziała Millie. - Tam, za tym skalnym łukiem. - Co? - Wally cięŜko dyszał, łapiąc ze świstem powietrze. Po czym powiedział z westchnieniem ulgi: - Ach to! - Ale jego twarz opuścił ów chytry wyraz i powiedział: Chodź, to ci pokaŜę. PrzecieŜ kazał mi, abym ci pokazał, co „wyhodował”. Postępując za małym człowieczkiem, w stronę gdzie kamienne płyty przechodziły w suchy grunt, i przecisnąwszy się pod skalnym sklepieniem, Millie ujrzała, co „wyhodował” lord Szwart. Nie potrzebowała juŜ lampy (choć wciąŜ trzymała ją w wyciągniętej dłoni), bo ogród Szwarta miał własne oświetlenie, niebieska luminescencja unosiła się nad obszarem o średnicy około dwudziestu jardów w następnej, jeszcze większej pieczarze, która znajdowała się za skalnym przejściem. Światło wydzielały rosnące w gliniastej glebie czarne, wampiryczne grzyby. Czarne grzyby, których kapelusze lśniły od czegoś, co wyglądało jak pot; ich wydęte blaszki uginały się pod cięŜarem zarodników. Grzybnia śmierci - tak nazwał to Wydział E! Ale poniewaŜ owe grzyby wyrastały z martwego podłoŜa, nie mogło ono stanowić źródła soków, którymi się Ŝywiły. I wtedy Millie zrozumiała, co było tym źródłem, obok leŜały rozrzucone części garderoby dwóch zakonnic: kaptury, habity i mała kupka bielizny... Millie stała przez chwilę otępiała i prawie nie słyszała, co mówi Wally do niej, a moŜe do siebie. - On uwaŜa - wyszeptał mały garbus głosem pełnym podziwu - Ŝe choć nie potrzebują wiele, ta porcja będzie dla nich jak mleko matki dla swych dzieci, dzięki czemu zyskają na sile. Zresztą co ja tam wiem? On pewnie ma rację. Ale co za bałagan! Wally miał rację: to był rzeczywiście okropny bałagan... XXII Jake - Odpowiedź na wezwanie - Atak na klasztor Prawie nie mogąc uwierzyć świadectwu własnych zmysłów - nie wierząc własnym oczom - Millie podniosła dłoń do ust. Tłumiąc okrzyk i starając się powstrzymać mdłości, wpatrywała się z przeraŜeniem najpierw w stos rozrzuconych ubrań, a potem w te rozdęte grzyby i modliła się, Ŝeby znów nie stracić przytomności. Minęło zaledwie parę godzin, odkąd zobaczyła te okropne kobiety na stacji londyńskiego metra. Tylko niewiarygodne zdolności metamorficzne lorda Szwarta, jego potworna natura, tłumaczyły, Ŝe coś takiego mogło nastąpić w tak krótkim czasie.
PoniewaŜ teraz Millie patrzyła na plątaninę bladych, pulsujących, róŜowawych ciał! Ludzkich ciał! Wyraźnie moŜna było dostrzec okrągłe udo, zwiotczałą twarz z jednym okiem zamkniętym, podczas gdy drugie patrzyło bezmyślnie gdzieś w przestrzeń, i zwisającą pierś z sutkiem w stanie erekcji! Ciała były pokryte poskręcaną siecią rytmicznie pulsujących protoplazmatycznych przewodów, które odprowadzały substancje odŜywcze ze świeŜych ludzkich ciał, spryskując nimi cienką warstwę gleby, skąd dostawały się do rosnących wokół grzybów. A wciąŜ Ŝywe, bijące serca niedawnych zakonnic wypompowywały krew z ich własnych ciał! - BoŜe! - wykrztusiła Millie, czując, Ŝe zaczyna tracić przytomność. Ale Wally pochwycił ją i przytrzymał, i chwiejącą się na nogach oparł o pobliski głaz. Kiedy wziął od niej lampę i podniósł ją w górę, powiedział, przekrzywiając głowę: Słuchaj! Słuchaj! - Co? - powiedziała Millie słabym głosem. - Przewód kominowy - powiedział Wally. - W końcu go odblokował. To przejście do świata nad nami, prąd powietrza rozniesie zarazę wśród ludzi. W kaŜdym razie on tak mówi. Teraz to usłyszała - wiatr wiejący w górę, jakby z nikąd - i zobaczyła oczyma wyobraźni: stary przewód kominowy prowadzący na zewnątrz, został właśnie odblokowany przez Szwarta, zapewniając ciąg, który poniesie zarodniki zarazy do świata ludzi... do samego serca Londynu! Choć Millie była kobietą odporną, w końcu ugięły się pod nią nogi. Jednak zachowała przytomność. Czuła, jak garbus niesie ją do mniejszej pieczary. Choć był silny, zabrało mu to trochę czasu. W końcu połoŜył ją na kamiennej płycie, ale nie jako ofiarę, lecz przedmiot seksualnych igraszek. Niezdarnie rozpiął jej bluzkę, zerwał stanik i uniósł jej nogi, po czym szarpnięciem ściągnął spodnie i majtki aŜ do kostek, odsłaniając jej najbardziej intymne części i patrząc na nie w świetle lampy nabiegłymi krwią oczami. Stał przed nią z wyrazem triumfu na twarzy, gwałtownie się onanizując i mamrocząc do siebie. - To lepsze niŜ moje obrazki! Znacznie lepsze niŜ te pieprzone obrazki! - Ale dlaczego miał się zabawiać samemu, skoro po raz pierwszy w Ŝyciu mógł mieć prawdziwą kobietę? Całkowicie zapomniawszy o rozkazach Szwarta, Wally pociągnął Millie na koniec płyty, rozchylił jej uda i stanął między nimi. Millie zdawała sobie sprawę, co się dzieje; zaglądając do jego spaczonego umysłu, wiedziała, Ŝe zaraz to uczyni!
Ale kiedy się nad nią pochylił i wsunął jej dłoń pod pośladek, w głowie Millie odezwał się głos: - O nie, mój synu! - i Wally takŜe usłyszał ten głos. Poznała to po tym, Ŝe nagle zesztywniał i gwałtownie cofnął dłoń. A kiedy Millie w końcu zmusiła się do otwarcia oczu, zobaczyła, co uczynił mu Szwart. Ta wielka głowa ze szkarłatnymi, płonącymi oczyma! Czarna jak noc postać na tle migocącego światła lampy! Wyciągnięta ręka i dłoń - czy to była dłoń? - która zawisła nad plecami jej dręczyciela. Przez krótką chwilę wyglądała jak zwykła dłoń, ale potem juŜ nie. Bo jej palce przekształciły się w potęŜne pazury! Przez moment przypominały szczypce kraba, ale w następnej chwili pokryły się opalizującą, niebieską chityną i Millie zobaczyła wysuwający się z nich jakby ząbkowany nóŜ. - Mój synu - zagulgotał Szwart - Traktowałem cię dobrze i byłem dla ciebie dobry. Ja, Szwart, który nie uchodzę zawzór dobroci, byłem dla ciebie dobry jak nikt przedtem. Ale ty... jesteś zły. Moich rozkazów naleŜy słuchać, mój synu, bo ten, kto ich nie słucha, nie moŜe wraz ze mną Ŝyć. Jak na taką nędzną kreaturę, dotąd słuŜyłeś mi dobrze, ale twoja słuŜba właśnie dobiegła końca... przynajmniej pod pewnym względem. Jednak mój ogród takŜe ma swoje potrzeby, zwłaszcza teraz, gdy została otwarta droga... - Nie! - powiedział Wally, ale więcej powiedzieć nie zdąŜył, bo w tym momencie Szwart uderzył. Millie usłyszała odgłos rozdzieranego ciała, a potem chrzęst miaŜdŜonego kręgosłupa. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, zanim zemdlała, był wielki, czarny kształt wlokący bezwładne ciało Wallace’a Fovargue’a w stronę sklepionego
skalnego przejścia
połyskującego niebieskim światłem...
Tak się złoŜyło, Ŝe atak Jake’a Cuttera na główną rezydencję Luigiego Castellana na Sycylii nastąpił na kilka minut przed podwójnym atakiem Wydziału E na klasztor i Mały Pałac, na wschód od Skala Astris. - Najpierw chcę się zająć podziemiem - powiedział Jake do zmarłego Rosjanina, Georgija Grusiewa. - WyobraŜam to sobie tak: kiedy ci zwampiryzowani straŜnicy cały czas patrolują teren rezydencji, ostatnią rzeczą, jakiej będzie się spodziewał Castellano, jest atak od wewnątrz czy od spodu. Tak czy owak chcę ten dom zrównać z ziemią. Mówiłeś, Ŝe podziemia są bardzo rozległe, tak? To dobrze, bo kiedy ściany zaczną się topić, cała konstrukcja zapadnie się do wewnątrz. - Ach! - powiedział Korath, widząc, co Jake ma na myśli. - Więc mimo wszystko chcesz pójść za moją radą. PodłoŜysz bomby z plastykiem na zewnątrz, pod murami domu.
- Teraz, gdy wiem, z czym mamy do czynienia, tak będzie najbezpieczniej - odparł Jake, w roztargnieniu kiwając głową, i skierował lornetkę noktowizyjną na dom wśród drzew oliwnych, Ŝeby po raz ostatni dobrze mu się przyjrzeć. - Ale najpierw muszę zapalić termit, aby w tych podziemiach zrobiło się gorąco, zanim wszystkie bomby wybuchną jednocześnie. W ten sposób, kiedy dom zapadnie się do wewnątrz, będę miał pewność, Ŝe wszystko pójdzie z dymem. W tym momencie Grusiew wtrącił: - Ale czy twoje ładunki termitu - jak rozumiem, masz trzy - wystarczą? Te podziemia są, jak mówiłem, rozległe. Oprowadzono mnie po nich, zanim się za mnie zabrali, i mogę cię zapewnić, Ŝe tam, na dole, jest prawdziwy labirynt, równie duŜy jak poziomy nad ziemią. - Są róŜne rodzaje gorąca - powiedział Jake. - Widziałem, jak uŜywało tego wojsko w Australii, i to jest naprawdę diablo gorące! Jedna uncja tego materiału w pocisku przeciwpancernym moŜe załatwić czołg, powodując eksplozję jego amunicji i roztapiając wieŜyczkę. A kiedy ostygnie, po jego załodze nie zostaje najmniejszy ślad. Wojna dwudziestego pierwszego wieku, ot co! Dlatego lepiej, Ŝebym na wszelki wypadek tutaj zostawił resztę. - Po czym wyjął z torby przygotowane wcześniej bomby i połoŜył je ostroŜnie na ziemi. - Przekonałeś mnie - powiedział Grusiew. - Ale mnie nie - powiedział Korath. - A jeśli Castellano rozstawił kilku swoich ludzi na dole? A jeśli on sam tam jest? - Nie widzę - powiedział Jake. - MoŜe mieć czujki przy oknach, ale chyba nie będzie zaglądał do podziemi? A jeśli na dole jest on albo jacyś jego ludzie... to co? MoŜemy się stamtąd wydostać równie szybko, jak się tam znajdziemy. - Teraz widzę, jak bardzo na mnie polegasz - powiedział Korath. - Ale nie tak bardzo jak ty na mnie - odparł Jake. - Czy raczej na tym, czy przeŜyję. Korath wzruszył bezcielesnymi ramionami. - Więc skoro nie ma się o co spierać, proponuję, Ŝebyśmy się zabrali do roboty. - Mówiłeś, Ŝe na dole jest duŜy magazyn z rozmaitymi rodzajami narkotyków powiedział do Grusiewa. - Tak - odpowiedział Rosjanin. - O wartości trzech miliardów dolarów, jak chwalił się Castellano, kiedy mi go pokazywał. Oczywiście mógł sobie na to pozwolić, bo wiedział - tak przynajmniej myślał - Ŝe nigdy o tym nikomu nie powiem.
- Dobrze - powiedział Jake. - Więc od tego miejsca zaczniemy. A potem, jeśli z jakiegoś powodu nie odniesiemy pełnego sukcesu, będziemy wiedzieli, Ŝe ugodziliśmy tego sukinsyna w czułe miejsce - w jego portfel! Nie było juŜ nic do dodania, więc Korath wywołał równania Móbiusa, które zaczęły się przewijać na ekranie umysłu Jake’a, a ten w chwilę później wywołał drzwi. Następnie korzystając ze współrzędnych otrzymanych od Grusiewa, wszedł.....do pogrąŜonych w ciemności podziemi Castellana. - Wymacaj ścianę po lewej - powiedział Grusiew. - Na wysokości ramienia znajdziesz kontakt. - Mam go - szepnął Jake i włączył światło. Nie wiedział jednak, Ŝe czyniąc to, przerwał obwód uruchamiający urządzenie sygnalizacyjne w górnej części domu. - Luigi - powiedział Garzia Nicosia, kiedy na pulpicie w gabinecie Castellana zaczęła migać czerwona lampka. - Coś się dzieje w piwnicy na dole... - Tak? - Castellano podniósł głowę znad papierów rozłoŜonych na biurku. - Jakiś niezdarny głupiec musiał włączyć światło. Kto tam jest? - O to właśnie chodzi - powiedział Garzia, jeszcze raz sprawdzając obwód. - Nie ma tam nikogo. Ani w magazynie, ani nigdzie na dole. W kaŜdym razie nikogo tam nie posyłałem! Castellano odetchnął głęboko, podniósł się i pochylił do przodu w ten swój charakterystyczny sposób, opierając się dłońmi o biurko. Pozostawał w tej pozycji przez kilka sekund, wyraźnie nasłuchując. W końcu rozejrzał się wokół czerwonymi jak krew oczyma i syknął: - Tak jak wyczuwałem go przedtem, wyczuwam go i teraz, ale bliŜej niŜ kiedykolwiek. To nasz duch, Garzia. Czy raczej duch Wydziału E, Jake Cutter, który przychodzi i odchodzi tak cicho jak... jak wampir, nie pozostawiając Ŝadnych śladów. Ale tym razem sam się złapał. Chodź - chodź szybko - i przynieś granaty! - Granaty? - tamtemu opadła szczęka. - Ale one spowodują wielkie zniszczenia! I właściwie do czego są ci potrzebne? JeŜeli tam jest, znalazł się w pułapce i w końcu to tylko jeden człowiek! - Nigdy się nie nauczysz, co, Garzia? - warknął Castellano, wyskakując zza biurka. Ten człowiek jest śmiertelnie niebezpieczny! A jeśli chodzi o zniszczenia, on juŜ spowodował ich wystarczająco wiele. JeŜeli w ten sposób go dopadniemy, moŜemy sobie pozwolić na dodatkowe straty. I teraz się przekonamy, kto jest bardziej niebezpieczny, ten Jake Cutter czy Luigi Castellano. Więc weź dwóch naszych ludzi, Garzia, i granaty ogłuszające, bo chcę go
mieć Ŝywcem, i spotkajmy się w podziemiach. Ale pośpiesz się, zanim ten przebiegły Jake Cutter urządzi nam tutaj piekło i znów się wymknie...
W podziemiach Jake juŜ prawie skończył. Ładunki termitu zaopatrzył w lonty obliczone na sześciominutowe opóźnienie, co dawało mu wystarczająco duŜo czasu, Ŝeby bez wykorzystywania Kontinuum Móbiusa przejść do kolejnych pomieszczeń, kiedy Grusiew pokazał mu ukryte drzwi do kilku pokojów. Stropy tych pokojów były wsparte na niegdyś solidnych kolumnach, ale kamień był juŜ stary i zwietrzały, zaprawa wykruszyła się i Jake był pewien, Ŝe ładunki termitu wypalą wszystko do cna i cały dom - albo jego szczątki pochłonie morze ognia. Pierwszą bombę zostawił w magazynie narkotyków, drugą w jaskini mieszczącej skarby wydobyte w kamieniołomie pod Madonie, których Castellano jeszcze nie przekazał do sklepów handlujących antykami, i właśnie zakładał trzecią w pokoju, który Grusiew wskazał jako izbę tortur. Mógł był dla niej wybrać jakieś inne miejsce, ale kiedy szybko szedł przez labirynt podziemnych pomieszczeń, Grusiew nalegał, aby zostawić w spokoju kryptę sąsiadującą z pomieszczeniem, w którym był torturowany. - To komora grobowa - wyjaśnił zmarły Rosjanin - katakumby rodziny Arguccich, niegdyś potęŜnego rodu, których spokój zakłócano juŜ wystarczająco często. Moje ciało takŜe tam spoczywa, a kiedy dom Castellano zostanie zniszczony, wszyscy zostaniemy pogrzebani jak trzeba i na dobre. Jednak wolelibyśmy, członkowie rodziny Arguccich i ja, aby nasze kości nie zostały spalone przez termit. Jeśli tak musi być, trudno, ale jesteśmy zdania, Ŝe istnieją inne moŜliwości. Na przykład ta izba tortur. To okropne miejsce i w pełni zasłuŜyło ma takie potraktowanie! Jake od razu się zgodził, ale Korath tak to skomentował: - Poprzednio niespecjalnie szanowałeś zmarłych - zwłaszcza pachołków Castellana, których zlikwidowałeś w sposób równie pomysłowy, co okrutny - a teraz czuję, jak twój szacunek do nich bardzo szybko rośnie. Jak myślisz, czy to dodatkowy wpływ Hany’ego Keogha? Czy to moŜliwe, Ŝe ulegasz jego przemoŜnemu wpływowi? Jak myślisz, jak długo jeszcze będziesz panem samego siebie, Jake? - Nie wiem - odparł Jake zachrypniętym szeptem. - Ale dopóki jest to wpływ Harry’ego, a nie twój, gwiŜdŜę na to! Więc przestań mnie rozpraszać. Wszystko to było wyraŜone w mowie umarłych i unosiło się w metafizycznym eterze. I mimo Ŝe jak na razie Ogromna Większość milczała, nie przestawała się uwaŜnie przysłuchiwać...
Ukradkiem jak koty Castellano i jego porucznik Garzia w towarzystwie dwóch niewolników zeszli po schodach wiodących do podziemi. Teraz, gdy Jake Cutter zapalił lont trzeciego ładunku termitu, po czym cofnął się, usłyszeli odgłosy dochodzące z izby tortur. Ale nie słyszeli, jak w mowie umarłych Jake powiedział do Koratha i Grusiewa: - Gotowe, ostami ładunek uruchomiony, a poprzednie juŜ „tykają” od jakichś dwóch minut. Jeszcze trzy minuty i całe to miejsce zacznie się smaŜyć, a wtedy juŜ nie będzie moŜna tego zatrzymać. Ale choć mowy umarłych nie usłyszano, odgłosy poruszeń Jake’a wystarczyły, Ŝeby Luigi Castellano zorientował się, skąd dochodzą. PrzyłoŜywszy palec do warg, sycylijski wampir wziął od Garzii granat ogłuszający, wyciągnął zawleczkę i wrzucił przez otwarte drzwi do izby tortur. Jake miał właśnie powiedzieć Korathowi, Ŝeby ten wywołał równania Móbiusa, gdy usłyszał dźwięk wyciąganej zawleczki. Na chwilę znieruchomiał jak sparaliŜowany, widząc w drzwiach niewyraźne sylwetki, które szybko się cofnęły, znikając mu z oczu. - Korath! - głośno krzyknął Jake na ułamek sekundy przed tym, jak granat eksplodował z ogłuszającym hukiem. Liczby juŜ się przewijały na ekranie umysłu Jake’a, ale było za późno, rozpierzchły się gdzieś w jego chwilowo sparaliŜowanym umyśle. Usłyszał wprawdzie, jak granat odbił się kilka razy i potoczył po podłodze, i nawet zdołał się ukryć pod jakimś urządzeniem do tortur, ale tylko tyle zdąŜył uczynić. Granat nie był przeznaczony do uśmiercenia ofiary i nie wytwarzał duŜo ciepła. Ale oślepiający błysk i ogłuszający huk wystarczały w zupełności, Ŝeby zdezorganizować funkcjonowanie mózgu kaŜdego człowieka. I Jake Cutter nie był tutaj wyjątkiem. W uszach i nosie poczuł krew i cały się skulił, gdy pomieszczenie wypełnił dym, słysząc w głowie łomot i wciąŜ mając przed oczami rozkwitający błysk, ale jednocześnie próbował zrekonstruować i wykorzystać równania wywołane przez Koratha - na próŜno. A zaraz po wybuchu granatu do pokoju wpadli Castellano i jego ludzie, rzucili się na Jake’a i poderwali go na nogi. Trzymając przy ustach chusteczkę, Castellano wbił swe czerwone ślepia w Jake’a, który ze zwieszoną bezwładnie głową chwiał się między trzymającymi go niewolnikami. - A więc panie Cutter, my juŜ się kiedyś spotkaliśmy. Ale tym razem wiem, kim jesteś, i mam parę pytań, na które musisz mi odpowiedzieć, zwłaszcza jak udało ci się tu dostać. Garzia, wydaje mi się, Ŝe to twoja działka. Ty dostarczysz bodźców, a ja będę zadawał pytania.
- Wybuch zniszczył Ŝarówki - wykrztusił Garzia, machając ręką, Ŝeby odpędzić gryzący dym. - Zapalę pochodnię. Rozbłysnął płomień zapalniczki, którą zapalił osadzoną w ścianie, nasączoną naftą pochodnię. Ale kiedy dym zaczął się rozwiewać, a pochodnia zapłonęła jasnym światłem, Garzia wydał stłumiony okrzyk i wskazał ładunek termitu, który Jake umieścił pod ścianą. Z pojemnika, w którym znajdowała się bomba, unosiła się cienka smuŜka dymu. - Co? - warknął Castellano. - Co to jest? - Bomba! - krzyknął Garzia - Pali się lont! - Ty angielski sukinsynu! - Castellano wymierzył Jake’owi zamaszysty cios w twarz, ale to nie sprawiło, aby choć trochę rozjaśniło mu się w głowie. Po czym zwrócił się do swego porucznika: - Pozbądź się jej. Musi mieć długi lont, bo inaczej tego sabotaŜysty juŜ by tutaj nie było. Wrzuć ją do starej studni. Nie narobi tam wielkiej szkody. Wybuch będzie ograniczony. Ale stara studnia, obmurowany szyb głęboki na prawie sto stóp, znajdowała się w innym pomieszczeniu, a bomba nie przestawała dymić. Patrząc na nią, Garzia zamrugał. Podszedł do niej, wyciągnął rękę... i cofnął się. Znów wyciągnął rękę i znów się cofnął. - Luigi, ja... ja nie mogę tego zrobić! - wykrztusił i oczy wyszły mu na wierzch z przeraŜenia. - Nie potrafię... po prostu nie potrafię tego zrobić! - Ty cholerny idioto! - ryknął Castellano. - Chcesz, Ŝeby wybuchła!? - Ale oczywiście tego właśnie nie chciał Garzia, który stał tuŜ obok. - Wy dwaj - krzyknął Castellano do męŜczyzn, którzy trzymali Jake’a. - Niech zrobi to jeden z was. Ten, który to zrobi, dostanie kupę szmalu. - Prawie nie ruszyli się z miejsca, tylko zaszurali nogami i spojrzeli na siebie niepewnie. Przez chwilę wydawało się, Ŝe Castellano teŜ zaraz wpadnie w panikę. Ale wtedy wyjął z kieszeni broń i wycelował w swych ludzi, mówiąc: - A tu mam dla was kulę - dla was obu - jeŜeli, do cholery, tego nie zrobicie! W tym momencie Jake wyjęczał - Dwie... dwie minuty. - Co? - powiedział Garzia. - Dwie minuty? Słyszałeś, Luigi? To wybuchnie za dwie minuty! - Nie mógł wiedzieć, Ŝe Jake mówi o innych ładunkach i Ŝe ta bomba ma jeszcze trzy minuty do chwili wybuchu. - Dwie minuty? - warknął Castellano. - To całe wieki! Więc pieprzyć was, wy tchórzliwe psy, sam to zrobię! Tylko pilnujcie go, dopóki nie wrócę. - I chwyciwszy pojemnik, wypadł z pokoju.
Jake’owi zaczęło się rozjaśniać w głowie i łomot w uszach stopniowo ustawał. - Korath - wyszeptał. - Gdzie jesteś? - Co? - powiedział Garzia. - Korath? - Złapał Jake’a za włosy, szarpnął mu głowę do tyłu i wyrzucił z siebie: - Co to takiego? Masz tu jakiegoś pomocnika? Ty pieprzony... - I wygiął Jake’owi głowę jeszcze bardziej do tyłu. Równania Móbiusa znów się rozpierzchły, znikając w wirze splątanych liczb, wyparte przez ból i przeszywające błyski światła. Nawet gdyby trzymany przez zbirów Castellana Jake jakoś zdołał wywołać drzwi, nie byłby w stanie ich uŜyć. Wtedy gdzieś w głowie usłyszał głos: - Dość tego! - To był pełen oburzenia głos Grusiewa. - Ośmielacie się nazywać siebie Ogromną Większością? On walczy ze złem - najgorszym z moŜliwych - a wy pozwalacie, aby walczył sam? To wasza sprawa, tchórze, aleja na to nie pozwolę. Nekroskop robi to dla nas cierpi za mnie - i za Arguccich, którzy tu spoczywają. Jake dysponuje mocą i nie moŜe jej uŜyć, bo mu nie powiedzieliście, jak to zrobić. Przeczuwam to, moje martwe ciało wzywa mnie do działania, do Ŝycia po śmierci. I muszę odpowiedzieć na jego wezwanie! Teraz gdzieś znikąd odezwały się inne głosy. - My, rodzina Arguccich, nigdy nie byliśmy tchórzami! Teraz teŜ nie. Pragnęliśmy jedynie spokoju i mieliśmy go... dopóki nie zjawił się ten pies Castellano, który kala nasze kości i wykorzystuje nasz grobowiec jako kostnicę. My teŜ czujemy magnetyczne przyciąganie Nekroskopa i jego ciepło w naszej niekończącej się nocy. Niech tylko poprosi o pomoc, a udzielimy jej. Jake słyszał to wszystko, ale nie rozumiał znaczenia. Jednak tonący brzytwy się chwyta, a Jake wiedział, Ŝe nie ma nic do stracenia. - PomóŜcie mi - wyszeptał. - Nie wiem jak, ale jeśli to moŜliwe, proszę, pomóŜcie mi! I w tym momencie przez eter mowy umarłych przetoczyło się potęŜne westchnienie...
Luigi Castellano nigdy nie wrócił od starej studni. Bo jeszcze zanim Jake poprosił zmarłych o pomoc, ktoś przewidział to, wstał z martwych i czekał w ciemności. A kiedy Castellano usłyszał za sobą odgłos kroków kogoś, kto najwyraźniej powłóczył nogami, i odwrócił się, Ŝeby zobaczyć, kto to jest... ...Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył! W magazynie narkotyków, który był niedaleko, wciąŜ paliły się światła i Castellano zobaczył, jak przez otwarte drzwi zaczyna płynąć gęsty biały dym, pochodzący z pierwszego ładunku termitu, który właśnie się zapalił. A bomba, którą trzymał w dłoniach nagle zaczęła
mocniej dymić i wydzielać ciepło. Ale mimo to przyciskał ją do piersi, bełkocząc niezrozumiale i powoli cofając się. PoniewaŜ w jego stronę powoli szedł, powłócząc nogami, martwy, oszpecony człowiek! Człowiek, którego Castellano nie mógł nie rozpoznać! Georgij Grusiew szedł chwiejnym krokiem od strony grobowca Arguccich! Jego oczy... ale on nie miał oczu, tylko czarne oczodoły, a na zapadniętej twarzy zakrzepłą krew, kaleka głowa bez uszu, które obciął Garzia Nicosia, Ŝeby wysłać do Gustawa Turczina, a jego ręce - które powinny zwisać bezwładnie, bo Garzia wyłamał je w stawach - wyciągały w stronę Castellana pozbawione palców dłonie z wyraźnym pragnieniem zemsty!Wraz z Grusiewem do pomieszczenia wtargnęła fala ciepła, która sprawiła, Ŝe Castellano na chwilę przestał czuć gorąco płynące z pojemnika, który wciąŜ przyciskał do piersi, jakby się chciał odgrodzić od tej zjawy. Zjawy? AleŜ oczywiście! To musiała być jedynie koszmarna halucynacja, która się wysnuła z jego mrocznej wyobraźni. Bo przecieŜ torturowani, zmasakrowani, zamordowani ludzie nie chodzą, prawda? Jednak ten człowiek chodził, a teraz za Rosjaninem pojawili się inni, którzy byli - by tak rzec - bardziej niekompletni, stąpając cięŜko, zataczając się albo nawet czołgając wśród nieustannie gęstniejącego dymu! Brzeg studni był tuŜ za Castellanem, który potykając się, cofał się, aby uchylić się przed kikutami palców Grusiewa. Czuł, jak pierś zaczyna mu palić nieznośne gorąco, i zobaczył, Ŝe z jego marynarki unosi się dym. Ładunek tennitu zaczął mu się topić w dłoniach! Próbował go od siebie odrzucić - cisnąć w Grusiewa - ale ładunek przylgnął mu do piersi, topiąc się wraz z nim. W końcu Castellano zaczął krzyczeć, kiedy dosięgły go okaleczone dłonie Grusiewa, popychając w tył, aŜ wampir uderzył o brzeg studni i tracąc równowagę, runął w dół. Wtedy sczerniałe usta Grusiewa wybełkotały poŜegnanie. - SmaŜ się, ty obrzydliwy potworze! - powiedział. Kiedy wrzaski Castellana stawały się coraz bardziej przeraźliwe, a potem nagle ucichły, zmarli powoli odwrócili się i potykając się ruszyli z powrotem do grobowca. A za nimi z otworu studni buchnął dym i straszliwe gorąco, i smród smaŜącego się wampira...
W izbie tortur Garzia i dwaj niewolnicy usłyszeli wrzaski Castellana. Usłyszał je takŜe Jake, który rozpaczliwie próbował wziąć się w garść, wiedząc, Ŝe wkrótce temperatura wzrośnie do stu, tysiąca, a na koniec do ponad trzech tysięcy stopni. - To był chyba Luigi! - powiedział pobladły Garzia, trzymając głowę Jake’a za warkoczyk i wpatrując się w niego jak wściekły pies. - Twoi przyjaciele dopadli Luigiego! -
Wyciągnął nóŜ i zamachał nim Jake’owi przed nosem. - Jeśli Luigiego juŜ nie ma, ja jestem teraz szefem. Ale w przeciwieństwie do niego nie będę tracił czasu, bawiąc się z tobą. - Garzia - powiedział jeden z niewolników. - Jeśli jesteś szefem, czas się juŜ stąd zabierać. Robi się gorąco i jest coraz więcej dymu. Będziemy mieli szczęście, jeśli nam się uda stąd wydostać... - Masz rację - powiedział Garzia. - Nie powinniśmy czekać dłuŜej. - I zwracając się do Jake’a: - Co to była za bomba? - Termit - odparł Jake, który wreszcie zaczął normalnie słyszeć i widzieć. - To bomby zapalające. I chyba juŜ jest dla was za późno! - A dla ciebie na pewno - powiedział Garzia, szykując się do poderŜnięcia Jake’owi gardła. - Garzia! - rozległ się krzyk. Niewolnicy cofnęli się, puszczając Jake’a, a jeden z nich drŜącą dłonią wskazał drzwi, w których kłębił się dym. Garzia spojrzał i coś zobaczył: pochód gnijących, rozpadających się istot? - które szły i czołgały się pośród dymu, który teraz dosłownie wlewał się do pokoju. Ich zbutwiałe odzienie odpadało w strzępach i podobnie fragmenty ich samych, nie nawykłe do napręŜeń związanych z poruszaniem się. Ale tak jak zmumifikowane postacie, od których odpadały, owe fragmenty nie leŜały nieruchomo, lecz niezdarnie posuwały się ich śladem! - Agh! Arrghh! - wybełkotał Garzia i nóŜ wypadł mu z zesztywniałych palców, gdy dawno zmarli Argucci otoczyli kołem jego i dwóch niewolników. A Jake, cofając się, nie mógł uwierzyć w to, co widzi - i co słyszy - kiedy zmarli przemówili do niego. - Teraz odejdź, Nekroskopie. Tutaj nie masz juŜ nic do roboty. Twoja wendetta, a takŜe nasza, dobiega końca. Ale zapamiętaj tę noc i niech nikt więcej nie ośmieli się powiedzieć, Ŝe Argucci to tchórze. Jake poczuł ciarki na całym ciele i włosy zjeŜyły mu się na karku; opadła mu szczęka, a oczy wyszły z orbit. Tu działo się coś niemoŜliwego... i on był tego przyczyną! Teraz zrozumiał, kim był Nekroskop - i juŜ wiedział, czego Trask i Wydział E nie byli w stanie mu powiedzieć - wiedział dokładnie, czym były te ezoteryczne umiejętności, o których tylko napomykali. Nekroskop - nie zwyczajny człowiek, który moŜe zaglądać do umysłów zmarłych i rozmawiać z nimi, ale ktoś, kto moŜe ich podnieść z grobu! I on właśnie taki był, i on to uczynił!
Przez drzwi runęła ściana gorąca. Argucci znajdujący się najbliŜej drzwi stanęli w płomieniach, a Jake wciąŜ tam stał, cofnąwszy się pod przeciwległą ścianę, stał jak skamieniały, oszołomiony świadomością tego, czym jest i co uczynił. Zobaczył, jak znajdujący się z przodu Argucci okrąŜyli Garzię i jego ludzi - zobaczył, jak wrzeszczącą trójkę wloką i wciągają pod siebie przegniłe szczątki ciał i kości - i mimo gorąca poczuł, jak krew krzepnie mu w Ŝyłach. - Jake! - nagle usłyszał, Ŝe Korath krzyczy w jego metafizycznym umyśle. - Zabieraj się stamtąd! Oto liczby, oto równania Móbiusa. Słyszysz mnie? Widzisz te liczby? UŜyj ich i wywołaj drzwi! Czas się kończy! I kiedy kotłująca się masa płynnej skały i plątaniny kości wpadła do środka jak lawa, Jake wywołał drzwi Móbiusa. Stało się to dosłownie w ostatniej chwili. Bo gdy potykając się prawie wpadł przez nie do Kontinuum, temperatura w podziemiach skokowo wzrosła, jakby ktoś otworzył drzwi do piekła! I znalazł się na zewnątrz, i z Kontinuum Móbiusa wypadł z powrotem przy punkcie obserwacyjnym, na zboczu, na południe od posiadłości skazanej na zagładę. Otoczył go chłód nocy i chwiejący się na nogach Jake cięŜko usiadł na trawie. - Ale jeszcze nie skończyliśmy - powiedział Korath, prawie tak samo oszołomiony jak Jake. - Jest jeszcze ten plastyk. Dom wciąŜ stoi. - Nie przerywaj akcji w połowie - powiedział Georgij Grusiew. - Czy Argucci i ja nie zasługujemy na stosowny grób? Jake spojrzał przez lornetkę na dom. Kilka szarych plam uciekało z domu, który sam w obiektywie lornetki wyglądał jak połyskująca szara masa. Zwampiryzowane zbiry Castellana wydostawały się na zewnątrz, szukając schronienia wśród gęsto rosnących drzew oliwnych. Jake wiedział, Ŝe Korath i Grusiew mają rację; musiał dokończyć to, co zaczął. - Nie wiem... nie wiem, jak sobie poradzić z tymi, którzy się wydostali na zewnątrz powiedział. - Ale jeśli chodzi o dom, tak, musi zniknąć. Bomby z plastykiem były juŜ zaopatrzone w detonatory. Ustawiwszy zapalniki na dwie minuty, uruchomił urządzenia zegarowe i przez Kontinuum Móbiusa wrócił pod dom. Kłęby białego dymu buchały z otwartych drzwi i tryskały z kominów, a okna pękały od potwornego gorąca. Jake bezzwłocznie podłoŜył bomby u podstawy ścian domu, z przodu i z tyłu, i jedną pod główną ścianą nośną budynku. Kiedy skończył, wstał i wtedy przekonał się, Ŝe nie ma co się martwić o uciekinierów. PoniewaŜ pozostali Ŝołnierze Castellana zdołali dotrzeć tylko do starych drzew oliwnych...
gdzie od ponad pięćdziesięciu lat ich pan zakopywał swe liczne ofiary, pod groteskowo poskręcanymi korzeniami i gałęziami tych drzew! Wszystkie leŜące tam trupy takŜe odpowiedziały na wezwanie Jake’a, podniosły się ze swych płytkich grobów, aby zapędzić przeraŜone wampiry z powrotem do płonącego domu. Stało się to we właściwej chwili, bo dwie minuty właśnie minęły. Jake był niedaleko bramy, ukrywszy się za wysokim kamiennym murem, gdy dom wyleciał w powietrze. Ale jeszcze przed tą ostatnią, potrójną eksplozją, cały dom płonął i juŜ zaczął się zapadać, a jego odkształcone ściany powoli osuwały się do podziemnego tygla. Ostami członkowie gangu Castellana, którzy w chwili eksplozji znajdowali się o kilka jardów od domu, zostali dosłownie rozerwani na strzępy. Cała konstrukcja zawaliła się, a w górę wystrzelił dym, tworząc wielką chmurę w kształcie grzyba, która uniosła się w niebo, a potęŜny podmuch przygiął do ziemi najbliŜsze domu drzewa. Ziemia zadrŜała, a kiedy Jake otworzył oczy, które zamknął pod wpływem oślepiającego błysku eksplozji, dom przestał istnieć. Kiedy echa wybuchu ucichły, Jake spojrzał znowu. Ale właściwie nie było na co patrzeć: wielki, zrównany z ziemią obszar, gdzie przedtem stał dom i tony gruzu i pyłu, który wciąŜ opadał na ziemię, a spod ziemi pokrytej ŜuŜlem nie przestawały się wydobywać strumienie dymiącej lawy... - Załatwione - powiedział Jake. - Ale czy do końca? Czy ktoś się wydostał na zewnątrz? - Istnieje sposób, Ŝeby to sprawdzić - odparł Korath w umyśle Jake’a. Znalazłszy się z powrotem w Kontinuum Móbiusa, spojrzeli przez drzwi do przyszłości na błękitną nić Ŝycia Jake’a wijącą się w stronę wydarzeń, które jeszcze nie nastąpiły. Ale w najbliŜszej przyszłości nie było widać Ŝadnych szkarłatnych nici. - Wygląda na to, Ŝe załatwiliśmy wszystkich - powiedział Korath z westchnieniem ulgi. - W tym błękicie nie widzę ani śladu czerwieni. - W kaŜdym razie nie w tym miejscu - powiedział Jake. - Wydaje się, Ŝe Argucci mieli rację: moja wendetta jest zakończona. Ale jeśli chodzi o twój problem - i Wydział E, i w ogóle o cały świat - tym trzeba się dopiero zająć. Jego uwaga zabrzmiała jak zaklęcie. Kiedy bowiem Jake wyłonił się z Kontinuum w punkcie obserwacyjnym, Ŝeby zabrać torbę, którą tam zostawił, usłyszał: - Jake! - to był telepatyczny głos Liz Merrick, przepełniony przeraŜeniem, jak szept w psychicznym eterze, który dotarł do niego z odległości sześciuset mil.
- Liz! - wykrzyknął na głos, podrywając się z miejsca i rozglądając wokoło; próbował przebić wzrokiem otaczające ciemności, aby zobaczyć, gdzie jest, zanim zdał sobie sprawę, Ŝe jej tu nie ma. - Liz? - Jake! - usłyszał znowu, ale tym razem znacznie bliŜej i głośniej, jak gdyby sonda Liz przywarła do niego. I na ekranie jego umysłu pojawiły się obrazy, równie Ŝywe jak rzeczywistość, z której zostały wyjęte, kalejdoskop surrealistycznych scen i wraŜeń, wirujący tak szybko, Ŝe Jake ledwie za nimi nadąŜał. Wszystko pochodziło od Liz, dobrego „odbiornika”, ale raczej amatora, jeśli chodzi o „nadawanie”, tylko Ŝe z Jakiem miała ową szczególną łączność. Dzięki Bogu - pomyślał - Ŝe tak jest! A moŜe nie, bo sceny i wraŜenia były co najmniej tak samo przeraŜające, jak to, co je wywołało, poniewaŜ Jake wiedział, Ŝe stanowią fragment rzeczywistości Liz. Ogień i grzmot, i ziemia drŜąca pod stopami, jak podczas trzęsienia ziemi... szalona ucieczka przed płynnym ogniem, a potem ciemne zamknięcie... a pośród tego wszystkiego okropna twarz kobiety, pomarszczona jak suszona śliwka i ohydna jak samo piekło, wpatrująca się gniewnie szkarłatnymi oczyma w demonicznej masce nienawiści, której sam diabeł by jej pozazdrościł! Wołanie o pomoc pojawiało się i znikało, traciło spójność i rozpływało się, kiedy zagroŜenie, w obliczu którego stała Liz, przytłaczało ją coraz bardziej. Ale połączenie wciąŜ trwało. - Ach! - powiedział Korath, który w tych krótkich chwilach był bliŜej swego gospodarza niŜ kiedykolwiek. - Jake! krzyknął. - Jake! Ale ja chyba znam tę istotę! Tak, bo na całym świecie - w obu światach - nie ma drugiej takiej. Och, teraz ją poznaję. To jest, to musi być... Vavara!
Piętnaście minut wcześniej, przed klasztorem na Krassos. Noc była bardzo cicha. Gdzieś wśród ciemnych sosen pohukiwała sowa, której od czasu do czasu odpowiadała druga, oddalona moŜe o milę, strzegąc swego terytorium. Nic poza tym się nie poruszało... Wtedy rozległo się dalekie zrazu dudnienie, które stopniowo przybierało na sile i po krótkiej chwili ciszę i atramentową ciemność nocy zakłócił warkot pracującego na wysokich obrotach silnika, gdy Manolis Papastamos zjechał swym samochodem z drogi na Ŝwirowany parking, kierując się prosto do bramy klasztoru. Z zapalonymi wszystkimi światłami pojazd z wyciem silnika pędził prosto przed siebie, aŜ w ostatniej chwili Manolis szarpnął kierownicę w prawo, ostro zahamował i omal
nie przewrócił samochodu, wpadając w boczny poślizg i zatrzymując się w chmurze pyłu jakieś dziesięć stóp na prawo od bramy. Nie był to wcale bezsensowny popis; wiązka światła, rzucanego przez reflektory i dwa czerwone światła tylne stanowiły fragment wiązki laserowej, która miała naprowadzić bombę na cel. Celem był sam klasztor - w którego wysokich oknach zapaliło się kilka świec - a bombą był samochód-cysterna wypełniony benzyną lotniczą, który prowadził Stavros. Jadąc około pięćdziesięciu stóp za samochodem prowadzącym, Stavros skręcił na parking, skierował samochód na odpowiedni „tor” wyznaczony przez Manolisa i zahamował. Kiedy samochód-cysterna się zatrzymał, Manolis pobiegł w jego stronę. Lardis Lidesci i Ben Trask takŜe wybiegli z samochodu i zajęli pozycje po obu stronach bramy. KaŜdy, kto by próbował tędy opuścić klasztor, musiałby przejść obok nich. A oni nie zamierzali do tego dopuścić. Manolis krzyknął do Stawosa wychylającego się z szoferki: - Gotów? Ponuro kiwnąwszy głową, Stavros zwiększył obroty silnika. Tak, był gotów. Stanąwszy sześć stóp z tyłu, Manolis wyjął zapalniczkę i zapalił krótki lont przywiązany do laski dynamitu przymocowanej do korpusu cysterny. Następnie, Ŝeby mieć całkowitą pewność, poszedł na tył pojazdu i odkręcił zawór spustowy. Widząc we wstecznym lusterku płonący lont, Stavros wrzucił pierwszy bieg i ruszył w kierunku wielkiej bramy klasztoru. Szybko przyśpieszając i zostawiając za sobą smugę szybko parującej benzyny, poczekał do ostatniej chwili, zanim wrzucił luz, otworzył drzwi kabiny i wyskoczył na zewnątrz. Przetoczywszy się po ziemi, podniósł się i pobiegł w stronę Traska, który stanął w bezpiecznej odległości od punktu uderzenia. Natomiast Manolis pobiegł co tchu, aby dołączyć do Lardisa Lidesci, który stał pod osłoną potęŜnego muru, kiedy samochód-cysterna roztrzaskał bramę klasztoru. Roztrzaskał bramę i przedarł się do wewnątrz wśród latających wokół desek wyrwanych z bramy, i pomknął przez dziedziniec, klasztorne ogrody i kruŜganki, wbijając się w główną część klasztoru między jego dwiema wieŜami. Hałas był nie do zniesienia, kiedy stal uderzyła w kamienną ścianę, i przez dobre kilka sekund było słychać pisk rozdzieranego metalu, coraz głośniejszy ryk silnika i łoskot spadających z góry fragmentów muru, tak Ŝe przez chwilę wydawało się, Ŝe misja spaliła na panewce. Ale kiedy czterej skuleni męŜczyźni stojący na zewnątrz zaczęli się prostować, eksplodował dynamit. A dynamit był jedynie detonatorem właściwego ładunku...
Liz pamiętała, jak otworzyła drzwi swego domku w Christos Studios, ale nic poza tym, aŜ do chwili, gdy ocknęła się na tylnym siedzeniu czarnej limuzyny, kiedy ją wyciągano na zewnątrz i wleczono przez dziedziniec klasztoru. Trzymały ją dwie niesamowicie silne kobiety ubrane w zakonne habity. Rzeczywiście były zakonnicami, a kiedy Liz zamknęła oczy, udając nieprzytomną, i wysłała krótką telepatyczną sondę, Ŝeby się upewnić w swych podejrzeniach, w końcu zorientowała się, gdzie jest. Te okropne myśli - poŜądanie i Ŝądza krwi - atakujące ją ze wszystkich stron, a w samym sercu tego wszystkiego jasno płonąca świeca niewinności, czystości... ale jej zimny blask juŜ widziała przedtem i wiedziała, Ŝe to fałsz! Więc Liz leŜała spokojnie - co nie było łatwe, bo bolała ją szyja po tym, jak otrzymała cios w kark kantem dłoni - i pozwoliła się wnieść do mrocznego wnętrza tego bezboŜnego klasztoru, dwa piętra w górę kręconymi kamiennymi schodami, na których buty zakonnic stukały głośno, i w końcu do komnaty, w której płonęło fałszywe światło Vavary. PołoŜono ją na niskim łóŜku albo pryczy i wtedy jęknęła, przewróciła się na bok, tak aby być twarzą do ściany. A kiedy poczuła na swym ramieniu pozornie delikatny dotyk dłoni, która silnie nią potrząsnęła, jęknęła ponownie i dalej udawała nieprzytomną. - Sole trzeźwiące - powiedział słodki, lecz władczy głos do niewolnic. - Przynieście sole trzeźwiące, nie, czekajcie! Jedna z was niech zostanie tutaj i opowie mi o wszystkim: z kim była, ilu ich było i gdzie są teraz. A kiedy Vavara usłyszała szczegóły - przynajmniej te, które znała jej informatorkapowiedziała: - No tak. To musi być ten Wydział E, o którym mówił Malinari. Tak, Malinari Umysł - zdradziecki, kłamliwy pies! Nic dziwnego, Ŝe uciekł. Miałam rację: wiedział, Ŝe są tutaj, i dlatego uciekł, zostawiając mnie, abym radziła sobie sama. Ale teraz jest ich tylko siedmiu, a ja mam ją. Czy ośmielą się mnie zaatakować, wiedząc, Ŝe jest w mojej władzy? Myślę, Ŝe tak, bo Malinari mnie ostrzegł, Ŝe ten Wydział E jest równie okrutny jak my sami... więc muszę się przygotować. Idź teraz i niech kobiety się zbiorą w kruŜganku, gdzie do was przemówię. Kiedy zakonnica pośpiesznie wyszła i odgłos jej kroków ucichł, ta sama dłoń znów znalazła się na ramieniu Liz, ale tym razem wcale nie była delikatna i wampirzyca szepnęła chrapliwie: - A jeśli chodzi o ciebie, moja ładniutka, porozmawiamy, kiedy wrócę. Bo ból to taki cudowny bodziec i wiem, Ŝe rozwiąŜe ci język... ale tylko rozwiąŜe, uwaŜasz, bo pozwolę ci go zatrzymać, przynajmniej na jakiś czas. Ale o ile język jest niezbędny do prowadzenia
rozmowy, o tyle wargi juŜ nie. Zastanawiam się, jaki kochanek by cię chciał, gdyby jego wargi napotkały w ciemności tylko dziąsła i zęby, i twarde blizny. Następnie odeszła. Liz usłyszała odgłos zamykanych drzwi i przekręcanego w zamku klucza i wtedy po raz pierwszy od chwili odzyskania przytomności była w stanie opuścić zasłony umysłu, które w bliskości Vavary miała szczelnie zamknięte. Po chwili była na nogach. Z zakratowanego okna spojrzała w dół, na dziedziniec, gdzie po dłuŜszej chwili zobaczyła kobiety wychodzące ze środkowej części klasztoru oraz ze wznoszących się po obu jego stronach wieŜ; gromadziły się w kruŜgankach, pod uginającymi się pod cięŜarem owoców drzewami figowymi i kwitnącymi bugenwillami. Piękna sceneria dla ohydnej kongregacji. W powietrzu niósł się głos Vavary jak dźwięk maleńkich dzwoneczków. Powiedziała im, czego mogą się spodziewać, Ŝadnej litości, i omówiła ich obowiązki, jeŜeli chciały przeŜyć, jak powinny zabijać, podrzynać im gardła, nie brać jeńców i zniszczyć wrogów co do jednego. - To właśnie chcą z nami - i ze mną! - zrobić - zakończyła. - Nie zamierzam na to pozwolić. Ale wy... musicie same podjąć decyzję i same sobie radzić. Myślę, Ŝe to, o czym mówię, nastąpi wkrótce. Bo ten pies Malinari ukradł jedną z was i uciekł. I bardzo się śpieszył. Wtedy Vavara uniosła brodę, przekrzywiając głowę tak, Ŝe jej hipnotyczne spojrzenie zatrzymało się na wysokim, zakratowanym oknie, w którym stała Liz. A kiedy gromada niegdyś świątobliwych kobiet, a teraz wampirzyc, zaczęła się rozchodzić, ich pani zawinęła swą czarną peleryną i zniknęła w budynku... PrzeraŜona, a jednocześnie pobudzona do działania spojrzeniem Vavary, Liz postanowiła walczyć, bronić się, kiedy ta „lady” powróci. Ale Vavara miała pewnie na dole coś do roboty i kiedy przez jakiś czas nie pokazywała się, Liz zaczęła mieć nadzieję, Ŝe o niej zapomniano. Jednak nie, bo właśnie wtedy wyczuła obecność Vavary i usłyszała zgrzyt klucza w zamku. Drzwi otworzyły się... ale w drzwiach stała Liz z drewnianym stołkiem w rękach, który podniosła wysoko w górę... i z całej siły uderzyła... w pustkę! W jakiś tajemniczy sposób Vavara przepłynęła w bok, wyrwała stołek z rąk Liz i odrzuciła go daleko od siebie. - Chcesz mi zrobić krzywdę, moja ładniutka? - powiedziała, a Liz poczuła się wręcz zawstydzona, Ŝe w ogóle próbowała! Rozwalić głowę tak pięknej istocie, tak zachwycającej
kobiecie? Sama myśl o tym byłaby grzechem! A Vavara stała naprzeciw, promieniejąc urodą, hipnotyczną symulacją czystości i nieodpartego wdzięku. Nieodpartego? Nie, zostałam oszukana! Liz odsunęła się i wysłała telepatyczną sondę, aby potwierdzić prawdziwość... I natychmiast cofnęła się przed horrorem, jaki ujrzała wewnątrz tej fałszywej piękności: pomarszczoną, wysysającą krew swych ofiar istotą, jaką była Vavara! A Vavara zrozumiała, Ŝe ją przejrzano. Zrzucając przebranie i przybierając wygląd wiedźmy, ruszyła na Liz, pokazując lśniący, zakrzywiony nóŜ. - To dla ciebie - powiedziało chrapliwym głosem wynaturzone, pokryte czarną skórą monstrum. - Dla twojej twarzy i twego pięknego ciała. Ale przedtem - albo podczas - powiesz mi wszystko. W tym momencie rozległ się warkot motorów, pisk hamulców oraz przestraszone okrzyki zakonnic znajdujących się na dziedzińcu i w kruŜgankach klasztoru. Vavara rzuciła się w stronę zakratowanego okna, wyjąc z gniewu i tupiąc nogami na widok tego, co ujrzała. Ale jej wściekłość trwała tylko przez chwilę, po czym wziął górę instynkt samozachowawczy Wampyrów. Odwracając się od okna - w grobowym milczeniu - rzuciła się na Liz i wymierzyła jej potęŜne uderzenie w głowę! A kiedy Liz traciła przytomność, wydało się jej, Ŝe słyszy odgłos wyjącego na wysokich obrotach silnika i głośny łoskot... ale cokolwiek to było, na razie uratowało jej urodę, prawdopodobnie duszę, a niemal na pewno zdrowie psychiczne...
Ben Trask wyprostował się i wyszedł zza samochodu, który go częściowo osłaniał, trzymając wyciągnięty przed siebie pistolet i posuwając się w stronę rozbitej bramy, kiedy cysterna eksplodowała i odrzuciło go w tył. Ale nie był to wynik samego wybuchu, lecz ogłuszającego dźwięku, jaki mu towarzyszył, błysku światła i fali gorąca, która buchnęła przez bramę, rozchodząc się po całym parkingu. Ziemia zakołysała mu się pod stopami. Padając w tył, zobaczył coś dziwnego: za murem uniosła się w górę kipiąca kula jaskrawo-pomarańczowego światła, wyrzucając we wszystkie strony strumienie bomb zapalających, a całość przypominała najwspanialsze fajerwerki, jakie Trask miał kiedykolwiek okazję oglądać. A dziwne w tym było to, Ŝe na tle tej ognistej kuli prądy termiczne uniosły w górę stado wielkich czarnych ptaków, które spadały z rozpostartymi szeroko, płonącymi skrzydłami, niby feniksy zrodzone z morza ognia, które szalało na dole. Kto wie, moŜe narodziły się ponownie - a przynajmniej ich dusze - były to bowiem zakonnice w swych czarnych habitach...
Stavros ruszył do przodu szybciej niŜ Trask. Wołając do niego, aby biegł co sił w nogach, juŜ był w samochodzie, którego koła buksowały przez chwilę na Ŝwirze, po czym nabierając szybkości, zaczął uciekać przed... ...falą płynnego ognia, przelewającą się przez bramę i ponad murem, otaczającym klasztor, czy raczej to, co z niego pozostało. Trask rzucił się głową do przodu i wylądował wewnątrz samochodu z nogami wystającymi na zewnątrz, a po chwili znalazł się poza zasięgiem ognia. Po drugiej stronie bramy mur był wyŜszy. Manolis i Lardis cofnęli się, zasłaniając oczy, aby je ochronić przed falą potwornego gorąca, ale po chwili takŜe pobiegli do samochodu, gdzie byli juŜ bezpieczni. A kiedy Stavros z piskiem opon zatrzymał samochód, Trask wysiadł i obejrzał się za siebie. Pomyśleć, Ŝe ktoś mógłby się wydostać z tego piekła! Ale teraz, gdy ognista kula zaczęła się kurczyć, a cały klasztor stał w ogniu, kilka zataczających się płonących postaci wypadło przez bramę jak zapalone w ciemną noc Ŝywe świece. Trask mógłby paść na kolana, aby modlić się o swoją duszę - aby wyprosić przebaczenie za to, w czym brał udział - gdyby przedtem nie widział, jak one modlą się o swe dusze! Stojąc półkolem, z rękami wzniesionymi w górę, zwracając się do Boga w ostatnich chwilach Ŝycia, w nadziei, Ŝe ich wysłucha, zakonnice modliły się - a moŜe spowiadały - i osuwały na ziemię. A kiedy padały, kiedy Ŝółty blask ich oczu gasł na zawsze, Trask mógłby przysiąc, Ŝe widział, jak unoszący się z nich dym układał się w połyskliwe aureole, po czym z bramy buchnął kolejny język ognia, który pochłonął je w mgnieniu oka. Płonący klasztor oświetlał nadbrzeŜną drogę na długości pół mili w obu kierunkach. Obecnie teren wewnątrz klasztornych murów musiał stanowić prawdziwy tygiel. Ale Trask widział tylko leŜące na ziemi ciała zakonnic, z których unosił się dym. Prekognita to przewidział i jak zawsze miał rację, przyszłość się spełniła. Jednak jak się teraz wydawało, nie do końca. - Niech cię diabli, Goodly! - załkał Trask jak dziecko, oparłszy się o samochód, aby nie upaść. - Niech cię diabli i ten twój talent, i do diabła z tą pełną kłamstw przyszłością! Ostatnią rzeczą, o którą go poprosił, zanim się rozdzielili, było, aby zajrzał w przyszłość i poszukał Liz. Czy będzie Ŝyła, czy teŜ odejdzie? A Goodly z poszarzałą twarzą odparł: - Ben, nie jestem pewien. Ale myślę - mam nadzieję i modlę się - Ŝe moŜe przeŜyje. Jednak biorąc pod uwagę, gdzie Liz jest teraz, chyba najwaŜniejsze pytanie brzmi, czy chcesz, Ŝeby przeŜyła? A co gorsza, czy na to pozwolisz.
Trask zrozumiał, co tamten ma na myśli, i zadygotał. Ale nadzieja jest niezniszczalna i w jego głowie wciąŜ rozbrzmiewały echem słowa: „Myślę, Ŝe moŜe przeŜyje”. Tym słowom zawdzięczał, Ŝe w ogóle mógł jeszcze działać. AŜ do teraz... Przyjechali Manolis i Lardis. Kiedy ten ostatni usiadł z tyłu samochodu, Manolis zobaczył twarz Traska. - Teraz nie ma na to czasu, Ben - powiedział. - Musimy ruszać. To się jeszcze nie skończyło. Palataki wciąŜ na nas czeka. Trask jeszcze raz spojrzał na klasztor... i Manolis zobaczył, Ŝe tamten gwałtownie podskoczył. Grecki policjant podąŜył za spojrzeniem Traska i wtedy zrozumiał dlaczego. Wielka czarna limuzyna - samochód Vavary - wypadła przez wciąŜ płonącą rozbitą bramę i przechylona na bok pędziła w stronę ich samochodu! Trzy z jej kół paliły się. Dach i maska były mocno wgniecione i pokryte gruzem oraz wielkimi kawałkami muru. Boczne okna były wybite, a przednie drzwi zwisały na jednym zawiasie, krzesząc iskry, gdy z brzękiem szorowały po Ŝwirze. Tylne drzwi po obu stronach były otwarte, łopocząc niby skrzydła wielkiego nietoperza. Sam pojazd wyglądał jak jakiś potwór, kiedy tak pędził prosto na stojący samochód, a kiedy go zarzuciło na parkingu, myśleli, Ŝe nie zdołają uniknąć zderzenia.Ale nie, wyrzucając spod kół strumień Ŝwiru, przed któ rym Trask i Manolis ledwo zdąŜyli się uchylić, samochód przemknął obok nich tak blisko, Ŝe zahaczył tylnymi drzwiami, które odpadły, podczas gdy samochód popędził dalej. - Wydostała się! - wykrzyknął Trask. - Niech to diabli, Vavara się wymknęła! To moŜe być tylko ona... wiem, Ŝe to ona! - Kiedy wielki czarny samochód wypadł na drogę i przednie drzwi oderwały się, zobaczyli, Ŝe to istotnie jest ona: koszmarna wiedźma, skulona nad kierownicą, z rozwartą paszczą i szkarłatnymi oczyma. Vavara, sama w tym wraku samochodu. Tylko jej udało się wydostać. - Za nią! - ryknął Trask, pakując się do samochodu. A kiedy Manolis usiadł obok prowadzącego samochód Stavrosa, Trask złapał go za ramię i powiedział: - Teraz twoja kolej. To ta sama suka, która zepchnęła cię z drogi i zabiła twoją przyjaciółkę. Teraz odpłacimy jej tą samą monetą! Ale Trask nie wiedział i nie mógł tego wiedzieć, bo nikt tego nie przewidział, Ŝe Liz jest w bagaŜniku tego samochodu i Ŝe Ian Goodly znów miał rację: ze względu na nieustępliwość Wampyrów - i Ŝe Liz i Vavara znajdowały się wewnątrz klasztoru - Liz przeŜyła. Przynajmniej na razie...
Usłyszawszy, co Trask powiedział do Manolisa, Stavros nie potrzebował dodatkowej zachęty. Silnik samochodu zawył na wysokich obrotach, wyrzucając spod kół pył i Ŝwir, kiedy wypadli na drogę i popędzili za czarną limuzyną Vavary. Miała moŜe dziesięciosekundową przewagę, ale nie była zbyt dobrym kierowcą i mimo Ŝe jej samochód miał większą moc, Stavros wkrótce zaczął ją doganiać. - Jej samochód jest większy i cięŜszy - powiedział Lardis, który siedział obok Traska. - Naprawdę zamierzamy go staranować? Ale zastanawiam się, kto kogo staranuje. Do morza jest bardzo daleko, a po drodze jest parę ostrych skał. - Im ostrzejsze, tym lepiej - warknął Trask. I zwracając się do Manolisa: - Czy Stavros da sobie z tym radę? - JeŜeli w ogóle ktoś, to tylko on - odparł Manolis, trzymając się ze wszystkich sił, gdy Stavros zakręcił kierownicą, biorąc ostry zakręt w prawo. Stavros próbował trzymać się blisko ściany urwiska, ale siła odśrodkowa zepchnęła samochód na przeciwległy pas ruchu. Na szczęście w środku nocy droga była pusta i na długości około jednej mili biegła prosto aŜ do serii kolejnych zakrętów. Vavara była jakieś sto jardów przed nimi i takŜe miała kłopoty. Po wyjściu z zakrętu nie potrafiła zapanować nad samochodem, który ślizgał się raz w lewo, raz w prawo. Za samochodem ciągnął się sznur iskier, gdy dyndający tłumik szorował po szosie. - Teraz masz okazję! - powiedział Trask, chwytając Stavrosa za ramię. Stavros przyśpieszył, powoli zmniejszając odległość dzielącą ich od poobijanego samochodu jadącego z przodu. Vavara zobaczyła w tylnym lusterku, Ŝe się zbliŜa, i podjechała bliŜej do urwiska wznoszącego się po prawej. Postanowiła dać się wyprzedzić, a potem zrobić im to, co oni zamierzali zrobić jej. Ale nie wzięła pod uwagę Manolisa, który był strzelcem wyborowym w ateńskiej policji. - Trzymaj kurs, mój przyjacielu! - warknął Manolis, wychylając się przez okno i celując ze swego automatu. Ale Vavara zobaczyła go i zaczęła zjeŜdŜać to w prawo, to w lewo. I zanim Manolis zdąŜył pociągnąć za spust, gwałtownie zahamowała! Stavros odgadł, co za chwilę moŜe nastąpić, jej samochód był o wiele cięŜszy, więc jego samochód musiał się odbić, a jeśli się odbije w niewłaściwą stronę... Natychmiast zahamował i samochód zaczął się ślizgać, omal nie wypadając z drogi, zanim się wreszcie zatrzymał. Jednak samochód Vavary wprawdzie zwolnił, ale nie stanął. Teraz przyśpieszyła i znów zaczęła się oddalać. Pościg trwał.
Po chwili ukazało się Palataki w postaci ciemnej sylwetki na odległym o około pół mili wzgórzu. - Nie wiemy, kto albo co się tam znajduje. - Trask usiłował przekrzyczeć warkot motoru. - Nie wiemy, co Vavara moŜe pobudzić do działania, jeśli tam się dostanie. Ale wiemy, Ŝe jest zdesperowana, a nasz drugi zespół się jej nie spodziewa! - Rozumiem - odkrzyknął Manolis. I zwracając się do Stavrosa: - Trzymaj się zaraz za nią, ale tym razem bądź przygotowany na ewentualne sztuczki. Stavros uczynił, co mu kazano, co było łatwe, bo droga znów zaczęła się wić i Vavara musiała zwolnić.Kiedy Manolis ponownie wychylił się przez okno, Trask krzyknął: - Celuj w zbiornik paliwa! Kręty odcinek drogi był juŜ prawie za nimi, ostami zakręt był skierowany w prawo. Droga dojazdowa do Palataki odchodziła niecałe dwieście pięćdziesiąt jardów dalej, gdy Manolis wstrzymał oddech i oddał trzy szybkie strzały. Limuzyna wchodziła w zakręt, ślizgając się w lewo, gdy jedna z kul Manolisa trafiła w tylną lewą oponę samochodu. Guma pękła jak papier, obręcz koła zaczęła szorować po powierzchni drogi, wyrzucając snop iskier, a samochód prawie jak w zwolnionym filmie przewrócił się na bok, przejechał w poprzek drogi i uderzył w drewnianą barierkę. W chwilę później zniknął im z oczu. - Załatwiliśmy sukę! - krzyknął Trask i walnął Manolisa w plecy, a Stavros zatrzymał samochód. Jeszcze zanim pojazd całkiem znieruchomiał, szef Wydziału E wyskoczył na zewnątrz, pobiegł na skraj drogi i spojrzał w dół. Pochyłość, która kończyła się urwiskiem opadającym do morza, była niezbyt stroma i limuzyna, koziołkując kilkakrotnie, w końcu jakoś wylądowała na kołach i na łeb, na szyję potoczyła się w dół skalistym zboczem, ale rosnące tu i ówdzie karłowate sosny i suche zarośla nie były w stanie zahamować jej upadku, nie pomogłyby nawet najlepsze hamulce, bo prawa grawitacji są bezwzględne. Manolis dołączył do Traska akurat w chwili, gdy samochód dotarł do krawędzi urwiska. - Dokładnie wiem, jak ta vrykoulakas się teraz czuje - powiedział. - I bardzo się cieszę. Na samej krawędzi wysokiego urwiska wznosiło się kilka iglic skalnych, w miejscu gdzie warstwy geologiczne odkształciły się w wyniku częstych wypiętrzeń w tym obszarze Morza Śródziemnego. Limuzyna zaczepiła o jedną z tych iglic, obróciła się i znieruchomiała z przednimi kołami nad przepaścią. Siła uderzenia wyrzuciła Vavarę z samochodu i
wampirzyca, wirując w powietrzu, znikła za krawędzią urwiska. Jej wrzask brzmiał w uszach Traska i Manolisa jeszcze długo, gdy nie przestawali patrzeć... a w końcu usłyszeli daleki, słaby plusk. - Dobrze - mruknął Manolis. - Woda jest tam bardzo głęboka. Wiem, co mówię! - Ale tobie udało się przeŜyć - powiedział Trask. - A ona - niech ją diabli! - jest Wampyrem! Mogła przeŜyć ten upadek! - Być moŜe - odparł Manolis. - Ale nic nie moŜemy na to poradzić. Nie ma Ŝadnej drogi w dół. A nawet gdyby była, jeden fałszywy krok i... - Nie dokończył. - Mam nadzieję, Ŝe się utopiła! - warknął Trask. - Ale teraz musimy się zająć Palataki - przypomniał Manolis, biorąc Traska na ramię. Chodź, przyjacielu. Nie traćmy czasu...
Patrząc z Palataki na wschód, Ian Goodly, David Chung i Andreas zobaczyli na horyzoncie nagły rozbłysk, a w chwilę później usłyszeli daleki huk. Na taki sygnał czekali. Teraz nadeszła ich kolej. Wiedząc, Ŝe Trask i pozostali wkrótce do nich dołączą, a kaŜdy z nich, poza konwencjonalną bronią, miał kilka lasek dynamitu, wjechali stromą, zniszczoną i zarośniętą drogą na szczyt wzgórza, na którym wznosiło się Palataki. I tam, na terenie Małego Pałacu, ale z dala od samej budowli, rozpoczęli przygotowania do zniszczenia obiektu. Przedtem jednak dwaj esperzy chcieli się dowiedzieć, co dokładnie mają zniszczyć. Znajdując się tak blisko-bliŜej tego budzącego grozę miejsca niŜ kiedykolwiek przedtem - i wiedząc, Ŝe ich obecność na Krassos została odkryta, więc juŜ nie muszą działać potajemnie, teraz mieli doskonałą okazję. - A jeśli to jest Malinari? - powiedział Goodly. - David, twoją obecność prawdopodobnie moŜe łatwiej wykryć, co naraŜa cię na wielkie niebezpieczeństwo. Ze mną jest inaczej - tak przynajmniej myślę - więc najpierw ja spróbuję, zanim podejmiesz jakieś niepotrzebne ryzyko. Tym razem spróbuję dokładnie wysondować, co nas czeka, zamiast pakować się tam na oślep. - Proszę bardzo - powiedział lokalizator, lekko wzruszając ramionami. - Ale prawdę mówiąc, ja juŜ spróbowałem i tylko dostałem gęsiej skórki! To jest jak ściana, gęsty psychiczny smog. On wypełnia Mały Pałac, jest pod nami i wokół nas. Ale nie jest związany z jakimś konkretnym miejscem, a jego źródło musi mieć potęŜną osłonę. Oznacza to tylko jedno: to na pewno Wampyr, prawdopodobnie Malinari. Więc na miłość boską, bądź ostroŜny!
Kiedy rozmawiali, trzeci członek zespołu, Andreas, mógł tylko patrzeć; moŜe się zastanawiał, o czym ta dwójka gawędzi, ale nie przerywał milczenia. Manolis powiedział mu, Ŝeby robił dokładnie to, co mu kaŜą, i to mu wystarczało. Ale im szybciej przystąpią do akcji, tym lepiej. To miejsce było ostatnim miejscem na ziemi, gdzie ktoś przy zdrowych zmysłach chciałby przebywać, zwłaszcza nie robiąc nic. I Andreas, człowiek praktyczny jak mało kto - ale zarazem człowiek, który ufał swym naturalnym instynktom - miał zupełną słuszność, jeśli chodzi i swoje obawy. Mrok panujący pod wysokimi, patykowatymi sosnami wydawał się wypełniony czyjąś obecnością. Trzej męŜczyźni mieli wraŜenie, Ŝe są obserwowani, czuli na sobie czyjś niewidzialny wzrok. A mgła unosząca się nad ziemią kłębiła się u ich stóp, prawie się nie cofając, gdy się poruszali, przywierając do nich, jak gdyby chciała się z nimi zapoznać. Jednak dla zaabsorbowanych esperów kłębiąca się mgła tak bardzo pasowała do tego miejsca, Ŝe Ŝaden z nich nie zwracał na nią uwagi. A przed nimi wznosił się Mały Pałac cały otoczony mgłą, którego ciemne okna przypominały
szeregi
oczodołów
niewidomego
obserwatora.
Cisza
otaczała
ich
nieprzeniknionym całunem - cisza, która dzwoniła w uszach, które na próŜno starały się pochwycić jakiś dźwięk - i wszystko wokół trwało nieruchomo, oprócz tej mgły i trzech męŜczyzn... Ian Goodly, który w cieniu sosen i słabej poświaty, którą wydzielała kłębiąca się mgła, wyglądał jeszcze bardziej trupio niŜ zazwyczaj, zamknął oczy i opuścił głowę. Oparłszy się o jeden z samochodów, przycisnął szczupłymi palcami skronie i zmusił się do tego, aby... nie myśleć o niczym. Rozmyślnie opróŜniając swój umysł - na chwilę wymazując wszystko, co kiedykolwiek wiedział, pozbawiając go całej posiadanej wiedzy dotyczącej przeszłości i teraźniejszości - szukał kontaktu z pokrętną i bezlitosną przyszłością.....1 natknął się na coś zupełnie innego. W labiryncie szybów i korytarzy, głęboko pod Palataki, Nephran Malinari odczuł drgania mgły i wydał długie westchnienie. - Achhh! Są tutaj i to znacznie wcześniej, niŜ myślałem. Co oznacza, Ŝe ty i ja musimy na razie przestać się zabawiać, bo mamy coś do roboty. Zwracał się do siostry Anny, nagiej jak nowo narodzone dziecko - ale juŜ nie tak niewinnej - która siedziała na nim okrakiem, ocierając się sutkami o jego pierś; jej tyłek unosił się miarowo i opadał, a ona sama pojękiwała z rozkoszy. - Co jest? - powiedziała nieprzytomnie, nie przestając się poruszać i odrzuciwszy głowę do tyłu. - Czy ktoś jest tutaj?
- JuŜ dość! - powiedział Malinari, unosząc ją w górę. - Mamy teraz co innego do roboty. Tam na górze są ludzie, którzy zabiliby mnie, gdyby mogli. Faktycznie moŜliwe, Ŝe juŜ zabili twoją dawną panią. Ale znam wyjście i uciekniemy razem w bezpieczne miejsce. Było to kłamstwo, nigdy nie miał zamiaru zabierać ze sobą Anny, lecz chciał ją tutaj zostawić jako tylną straŜ. Wstając, powiedział: - Teraz się ubierz, a ja posłucham i zobaczę, co zamierzają. Nadąsana Anna posłuchała go, a Malinari odwrócił się od niej i znieruchomiał, „słuchając”. Wysłał swe sondy do miejsca, gdzie wysnuta z niego mgła doznała zakłócenia, i znalazł lana Goodly’ego, prekognitę, i jego osobliwy umysł opróŜniony ze wszystkich myśli, oprócz myśli o przyszłości. - A więc - pomyślał Malinari - on chce się dowiedzieć o wypadkach, które dopiero mają się wydarzyć. Czy to tchórz? Nie, mądry człowiek Ale nie mądrzejszy ode mnie. OpróŜnił swój umysł całkowicie. Zobaczmy, czy mi się uda wprowadzić coś na to miejsce. Coś o Vavarze, tej zachłannej suce, która w godzinie potrzeby nie dała mi nic! W ten sposób się na niej zemszczę, a cała wina spadnie na Wydział E. I wtedy, gdy rachunki będą juŜ wyrównane i Vavara przegra - jeŜeli w ogóle jeszcze Ŝyje - znajdę nowe miejsce, gdzie zacznę wszystko od nowa. Ale myślę, Ŝe juŜ nie w tym świecie... I Malinari bezzwłocznie, najszybciej jak potrafił, przesłał do umysłu prekognity szereg telepatycznych scen i nie mógł się powstrzymać od śmiechu, myśląc o skutkach. A Goodly wyprostował się i gwałtownie otworzył oczy, ale wzrok miał szklisty, nieobecny, jakby oczy przesłaniała mu mgła. Z trudem łapiąc oddech i drŜąc jak liść na wietrze, zamachał rękami, ratując się przed utratą równowagi. Lokalizator podszedł bliŜej, złapał go i wykrztusił: - Ian, co się stało? Co zobaczyłeś? Szklisty wzrok ustąpił i prekognita szybko zamrugał, potrząsając głową, po czym odpowiedział: - To... to nie była przyszłość, David. To była teraźniejszość i ona czeka na nas tam, na dole! - Teraźniejszość? - Chung zmarszczył brwi. - Ale jaka ona jest? - Jest w zasadzie tak, jak podejrzewaliśmy - odparł tamten, prostując się i odruchowo otrzepując ubranie, jakby leŜał na czymś brudnym. - To była jakaś działka czy ogród, podobny do tego, który Jake Cutter zniszczył w Xanadu, ale tam były ludzkie szczątki. BoŜe, to było wstrętne!
- PokaŜ mi to - szybko powiedział Chung. - PoniewaŜ Wydział E w końcu teŜ będzie musiał się tym zająć - nawet jeśli nam się uda to pogrzebać - i będzie potrzebował dokładnych danych dotyczących tego miejsca. Więc pokaŜ mi to zaraz, a kiedy zniszczymy to miejsce, będę wiedział, gdzie naleŜy wywiercić otwory, aby załoŜyć ładunki z termitem w samym sercu tej ohydy! Prekognita pokręcił głową. - Nie rozumiesz - powiedział. - Nie jestem lokalizatorem, David, tak jak ty. Mimo to widziałem teraźniejszość i to miejsce! Ktoś mi to pokazał, znacznie wyraźniej niŜ jakiekolwiek obrazy z przyszłości. Patrząc jego oczami, widziałem tę rozdętą istotę pod Palataki. A ten, kto mi to pokazał... - głos mu zadrŜał - wciąŜ mam w uszach jego szalony śmiech! - Malinari? - Oczy Chunga rozszerzyły się ze zdumienia. - Chcesz powiedzieć, Ŝe dostał się do twojego umysłu? Goodly skinął głową. - To musiał być on. I powinienem uwaŜać się za szczęściarza, Ŝe nie było tam nic, co mógłby mi ukraść! Ale jak to wytłumaczyć? Dlaczego chce, abyśmy zobaczyli to, co tam się rozwija? To tak, jakby nas namawiał, Ŝebyśmy to zniszczyli! - MoŜe tak właśnie jest - powiedział Chung. - Bo w końcu to nie jest ogród Malinariego, tylko Vavary. - Więc ujmijmy to tak - powiedział prekognita. - PoniewaŜ on takŜe jest tam, na dole, dlaczegóŜ miałby chcieć, abyśmy zniszczyli i jego? - Nie chce tego - Chung potrząsnął głową. - To niemoŜliwe. Nieustępliwość wampirów na to nie pozwala. - Właśnie - powiedział Goodly. - Chce, Ŝebyśmy zniszczyli ogród Vavary, ale on sam... musi dysponować jakąś drogą ucieczki! - Musisz mi to wreszcie pokazać - powiedział Chung naglącym tonem. - Zaprowadź mnie do niego i to natychmiast! Mamy dynamit. JeŜeli wciąŜ tam jest, moŜemy odciąć mu drogę ucieczki! Prekognita kiwnął głową i bez dalszej zwłoki opróŜnił umysł ze wszystkich myśli... a połączenie od razu powróciło. Teraz mgła Malinariego działała przeciw jej twórcy; był zaskoczony, czując ten impertynencki, wręcz bezczelny kontakt! Umysł Goodly’ego po opróŜnieniu działał na sondy Malinariego jak magnes. Malinari uznał to za wyzwanie wobec swoich wybitnych umiejętności i wykazując większą roztropność, czekał, co z tego wyniknie. Nie musiał czekać długo.
Nakierowawszy się na połączenie Goodly’ego, sonda lokalizatora po chwili dotarła do celu. W rzeczywistości nie zobaczył ani Malinariego, ani ogrodu Vavary, ale go zlokalizował i teraz wiedział dokładnie, gdzie się znajduje. Następnie, kiedy poczuł, Ŝe potęŜny umysł Malinariego zaczyna go wysysać, jak telepatyczna czarna dziura, zimniejsza niŜ przestrzeń kosmiczna, wykrzyknął: - Mam! - I szybko się wycofał. - Mam go. A co waŜniejsze, nie tylko jego, ale i drogi ucieczki! Ale moŜliwe, Ŝe on takŜe coś wydobył z mego umysłu, jednak nie wiem co. - Wiesz, gdzie jest? - Goodly się juŜ pozbierał. - MoŜemy go dopaść? - Jest tam - Chung pokazał na Palataki. - I... jest na dole! - Prostując rękę, skierował palec ku dołowi, pod kątem czterdziestu pięciu stopni. - Jakieś sto stóp pod nami. - W swym własnym, podziemnym świecie - powiedział prekognita. - Pełnym tuneli, zniszczonych szybów i pieczar. Widziałem to, kiedy pokazywał mi ogród. To miejsce jest pełne dziur, jak ser szwajcarski! Ale wspomniałeś o drogach ucieczki. Gdzie są? - Po obu stronach, bezpośrednio pod tymi kopułami - odparł Chung. - PoniŜej, w podłoŜu skalnym, wykuto klatki schodowe i połoŜono drewniane schody, teraz przegniłe, które prowadzą z szybów i pieczar do zniszczonej piwnicy. Malinari moŜe uciec którąś z tych dróg. - Więc jeśli wysadzimy te piwnice i schody - powiedział prekognita - zostanie uwięziony na dole. - Obrócił się do Andreasa, pokazując laskę dynamitu. - Kiedy usłyszysz wybuchy z obu stron Palataki, moŜesz się zająć częścią centralną. Tymczasem czekaj tutaj na pozostałych i powiedz im, gdzie jesteśmy. Andreas zrozumiał, o co chodzi i kiwnął głową. - OK - powiedział. - Ja gotów. Ja czekać. - I w zaciśniętej pięści uniósł do góry laskę dynamitu. Goodly i Chung ruszyli natychmiast, pośpiesznie idąc przez wciąŜ kłębiącą się pod stopami mgłę w stronę starej budowli, lokalizator w kierunku jednego skrzydła, a prekognita drugiego. Na razie Ŝaden z nich nie widział nic osobliwego w tym, co robi (oprócz niesamowitości tej sytuacji), ani teŜ tego, Ŝe zostali do tego podstępnie nakłonieni. A na dole Malinari, osaczony jak pies - ale tę świadomość trzymał szczelnie zamkniętą w swym szalonym umyśle - po wydaniu Annie szczegółowych instrukcji, co ma robić, wyruszył prawdziwą drogą ucieczki, która (po zatrzymaniu Goodly’ego) wiodła do łódki Vavary ukrytej w pieczarze na brzegu morza... XXIII
Kto zyskał przewagę - W piekle W nocy, na Sycylii, patrząc na kipiące bagno, które było wszystkim, co pozostało po startej z powierzchni ziemi rezydencji Castellana - nieświadom tego, Ŝe Ben Trask i Wydział E niemal w tym samym czasie przeprowadzili podobny atak na klasztor na Krassos - Jake Cutter zatoczył się, kiedy nagle uświadomił sobie, Ŝe Liz jest w niebezpieczeństwie. - Ono grozi jej ze strony Vavary! - przypomniał mu Korath, który wydawał się cieszyć z tego faktu. - Mam odpowiednie współrzędne - wysapał Jake. - Muszę tam się znaleźć i to zaraz! - I znowu chcesz narazić siebie na niebezpieczeństwo? A takŜe i mnie i całą moją przyszłość? - Nie masz przyszłości, Korath - odparł Jake. - Jesteś martwy. Ale Liz Ŝyje. Więc wywołaj te równania i to zaraz. Ona jest w powaŜnych tarapatach. - Zgoda! - powiedział Korath. - Jest w tarapatach najgorszych z moŜliwych. Jest w rękach Vavary. A Vavara jest Wampyrem! - Więc w czym problem? - Jake nie miał czasu na te pogawędki. - Luigi Castellano teŜ był Wampyrem, nieprawdaŜ? - Istotnie, ale on tego nie wiedział. Nie było nikogo, kto by wskazał mu drogę. Został gangsterem zamiast pójść za głosem swej natury. W rezultacie teraz nie Ŝyje, a mógłby być panem twojego świata. JednakŜe Vavara to zupełnie inna istota, a ponadto ma twoją Liz, co sprawia, Ŝe sytuacja jest zasadniczo odmienna. - Przemyślałeś to - Jake był zdesperowany. Zobaczył w bezcielesnym umyśle Koratha, Ŝe jakiś jego plan jest bliski realizacji, czuł obecność wampira jako rzeczywisty byt, a nie niemartwą nicość. - Bardzo dobrze, ale to nie jest czas na rozwaŜania. Musimy jak najszybciej udać się do Liz. - No, nareszcie „my” - powiedział Korath. - To „my” oznacza, Ŝe jesteśmy kolegami we wspólnym przedsięwzięciu. - O czym ty, u diabła, mówisz? - (Jake nic nie rozumiał, znowu jakieś słowne igraszki?). - Och, wiesz doskonale, co mam na myśli - powiedział tamten, a jego głos był bardziej mroczny niŜ kiedykolwiek, jak bulgot podziemnego zbiornika ściekowego, w którym powinien na wieki spoczywać, i to nie tylko jego kości, ale i przebrzydła inteligencja. Tej ostatniej myśli Jake rozmyślnie nie ukrył, rosło bowiem w nim uczucie gniewu i Korath odczytał ją bez wysiłku.
- Chciałbyś, abym pozostał tam na zawsze, co, Jake? - zagulgotał. - Ale teraz jest juŜ za późno. Kiedy mnie potrzebowałeś, odpowiedziałem na twoje wezwanie. Ty jesteś panem, a biedny, martwy Korath jest twym niewolnikiem, jak ten dŜinn w butelce... dopóki mnie nie wypuścisz. W końcu prawda wyszła na jaw. Tak! Wypowiedziałeś swe ostatnie Ŝyczenie, Jake, i teraz dŜinn zyskał nad tobą przewagę! - Ty porąbany sukinsynu! - ryknął Jake. - Dawaj te liczby! Jakie to ma znaczenie, kto ma przewagę? Liz jest w niebezpieczeństwie! - A jak zamierzasz ją uratować? - powiedział szyderczym tonem tamten. - Ty, zwyczajny człowiek, przeciw Vavarze? Nawet nie wiesz, w jakich kłopotach znalazła się Liz. Poza tym nie masz Ŝadnej broni, straciłeś pistolet i nie masz juŜ więcej bomb. A najwaŜniejsze pytanie brzmi: jak się tam dostaniesz, za morze? - Wyślę cię z powrotem do zbiornika! - powiedział Jake przez zaciśnięte zęby. - AleŜ proszę - powiedział Korath. - A Liz niech umrze - albo jeszcze gorzej! - Ty sukinsynu! - wysapał Jake, ale juŜ spokojniej. - Dlaczego czekałeś aŜ do tej chwili? Mogłeś to zrobić wcześniej. - Ale nie tak skutecznie - zachichotał Korath. - I nie tak miło. - A kiedy jego chichot ustał, powiedział powaŜnym tonem: - Zdecyduj się, Jake. To jak będzie? - Idź do diabła! - warknął Jake. - Sam wywołam równania Móbiusa. I spróbował. Liczby pojawiły się, zawirowały, zaczęły tworzyć znajomy wzór i mutować, przewijając się na ekranie jego umysłu. Ale kiedy Jake myślał, Ŝe juŜ to ma... wzór nagle się rozpadł na stos niezrozumiałych symboli i cyfr. - To nie takie łatwe, co, Jake? - drwiąco powiedział Korath. - Poprzednio wprowadziłeś mnie w błąd! - krzyknął Jake. - Faktycznie, ale nie tym razem. - Korath mówił z wielką pewnością siebie. - Przedtem to twoje Ŝycie było w niebezpieczeństwie. I Ŝeby uratować siebie, musiałem uratować ciebie. Wtedy zrozumiałem, jak bardzo kochasz tę Liz; jest w kaŜdej twej myśli, w twych snach, w twym sercu! Więc teraz sytuacja się odwróciła: aby ją uratować, musisz mi dać to, czego pragnę - dostęp do najskrytszych zakątków twego umysłu, tak silnie złączonych z twoją istotą, Ŝe juŜ nigdy nie będziesz mógł mnie wysłać do tego zbiornika! Jake uznał, Ŝe to jest nie do pomyślenia. - Ty miałbyś się na zawsze stać częścią mnie? Korath wyczuł jego sprzeciw, a juŜ się wcześniej przekonał, Ŝe Jake jest niezwykle uparty.
- Nie na zawsze - powiedział wampir. - Nie jestem pozbawiony honoru i zamierzam się trzymać naszej pierwotnej umowy. Powiedziałem, Ŝe nie chcę, Ŝebyś miał moŜliwość pozbycia się mnie i wysłania z powrotem do tamtego zbiornika. Nie powiedziałem, Ŝe nie odejdę z własnej nieprzymuszonej woli. - Ale powiedziałeś teŜ, Ŝe będziemy złączeni. - Mimo Ŝe Jake drŜał z obawy o Liz, wciąŜ się wahał. - To tylko sposób wyraŜania się - Korath zignorował jego słowa. - Złączeni tylko w takim sensie, Ŝe będziemy działać jak jeden mąŜ przeciw naszym wspólnym wrogom. Och, daj spokój, Jake. Czas leci. Pośpiesz się, zanim go zabraknie na dobre! - A kiedy to się skończy, obiecujesz, Ŝe się wyniesiesz? - Masz na to moje słowo. Kiedy lord Malinari, Vavara i Szwart zostaną unicestwieni kiedy zostanę pomszczony - powrócę z własnej nieprzymuszonej woli do zbiornika ściekowego i pozbędziesz się mnie na zawsze. Nie było wyjścia; mimo Ŝe Jake zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, musiał się zgodzić, bo coś mu mówiło, Ŝe Liz jest teraz w jeszcze większym niebezpieczeństwie niŜ przedtem. Zaciskając zęby, skinieniem głowy wyraził zgodę i jęknął: - Jak się do tego zabierzemy? - Po prostu mnie zaproś - powiedział Korath. - Opuść osłony, otwórz umysł i przyjmij mnie! Jake nie mógł się juŜ dłuŜej opierać. Bez zwłoki opuścił osłony, otworzył swój umysł wraz z jego najtajniejszymi zakamarkami, zapraszając martwego, ale niemartwego wampira. A kiedy poczuł zimny powiew wsączający się do wnętrza jego istoty - Achhh! - powiedział Korath...
W bagaŜniku wielkiej limuzyny Liz udało się jakoś przygotować na uderzenia, jakich miało doświadczyć jej ciało, kiedy samochód koziołkował po stromym zboczu. Ale kiedy pojazd uderzył w iglicę skalną na skraju urwiska, wyrŜnęła głową w coś twardego i na kilka minut straciła przytomność. Kiedy ją odzyskała i poczuła, Ŝe samochód się kołysze - nie zdając sobie jeszcze sprawy z sytuacji, ale wyczuwając, Ŝe samochód juŜ nie porusza się do przodu - macając ręką wokół, natrafiła na cięŜki podnośnik, przypięty paskami do jednego z boków bagaŜnika. Zabrało jej trochę czasu, zanim udało jej się poluzować paski, ale potem - zdając sobie sprawę, Ŝe jej poruszenia jakoś się przenoszą na ruchy całego samochodu - zabrała się do
pracy. I wciąŜ waliła we wgniecioną pokrywę bagaŜnika w okolicy zamka, gdy pojawił się Jake. Współrzędne go nie zawiodły; mogło się wydawać, Ŝe słuchał echa krzyków Liz, jej wołania o pomoc i w ten sposób ją namierzył. A kiedy się wynurzył z Kontinuum Móbiusa na krawędzi urwiska, pierwszą rzeczą, jaką usłyszał, był hałas dobiegający z bagaŜnika wielkiego samochodu, a pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, był sam samochód wiszący na brzegu przepaści. Na chwilę serce przestało mu bić z przeraŜenia. Bo tutaj było podobnie jak kiedyś z Nataszą. Ale nie, tym razem nie pozwoli, aby to się tak skończyło. Tylko chwilę zajęło mu otworzenie zamka - i wtedy ujrzał potłuczoną i potarganą Liz, z rozszerzonymi oczyma i drŜącą ze strachu. Jego Liz, jak niedawno powiedział Korath. Kurczowo trzymała przyciśnięty do piersi podnośnik i Jake przez chwilę myślał, Ŝe spróbuje w niego rzucić. Ale wtedy wypuściła go z dłoni i jej oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej. - Jake? - wydała stłumiony okrzyk. - Jake? - Tak, to ja - powiedział, bo nic mądrzejszego nie przyszło mu do głowy. - Jake? - powtórzyła, wyciągając do niego ręce. - JuŜ dobrze - powiedział, podchodząc bliŜej. - Ale Liz, na miłość boską, nie ruszaj się! Gdyby mógł siebie zobaczyć tak, jak ona go widziała, na tle rozgwieŜdŜonego nieba, wcale nie byłby zaskoczony wyrazem jej twarzy. Był cały usmolony i rozczochrany. Śmierdział termitem. A w umazanej na czarno twarzy świeciły rozgorączkowane oczy. Próbowała wstać i upadła mu w ramiona, a kiedy samochód się przechylił, podniósł ją i wyciągnął z bagaŜnika. Otarła kolana o brzeg bagaŜnika, kiedy samochód przechylił się jeszcze bardziej, a potem zaczął się zsuwać w dół i po chwili zniknął im z oczu. Usłyszeli tylko zgrzyt metalu, gdy pojazd, spadając w przepaść, zaczepił o skałę, a potem głośny plusk, gdy uderzył w powierzchnię wody. Zatonął prawie natychmiast. - Jake - westchnęła w jego ramionach. - Nic ci nie jest? - Trzymał ją mocno, rozglądając się wokół, i wtedy zrozumiał, w jak kłopotliwym połoŜeniu się znajdowali: strome zbocze przed nimi i urwisko z tyłu. - Nie. Tak. Nie wiem! - odpowiedziała. - Chyba nic sobie nie złamałam, ale boli mnie całe ciało, jestem wykończona i posiniaczona. - Zaśmiała się histerycznie. - Faktycznie, moŜna by powiedzieć, Ŝe jestem zarŜnięta! A ty? Ledwo cię poznałam. - Nic mi nie jest - powiedział. - Przynajmniej fizycznie. - Wykręcił szyję, patrząc w górę stromego zbocza i zapytał:
- Czy tam jest droga? Muszę nas stąd jakoś wydostać. - I zwracając się do Koratha: Potrzebuję równań Móbiusa. - ObsłuŜ się sam - powiedział, chichocząc, wampir. - Co? - Jake nie zrozumiał. - Znowu jakieś zabawy słowne? Znowu chcesz czegoś ode mnie? - Nie - odparł Korath - bo teraz mam juŜ wszystko - tak jak ty. Więc do roboty. Spróbuj wywołać wzór, Jake, i zobacz, co nastąpi. Jake uczynił to; liczby przewijały się na ekranie jego umysłu w doskonałym porządku. Dotarły do miejsca, w którym zawsze następowało załamanie... ale teraz nic takiego się nie zdarzyło! Zatrzymał je i patrzył, jak pojawiają się drzwi. Przekroczył je wraz z Liz i wynurzył się na drodze. Kiedy się tam znaleźli, warknął na głos:- Ty podły sukinsynu! - Co jest? - powiedziała Liz, której zakręciło siew głowie. - Co mówiłeś? - Nic - powiedział Jake. Wszystko! Ta podła kreatura oszukiwała mnie przez cały czas! Dysponowałem wzorem Móbiusa, ale za kaŜdym razem, kiedy próbowałem go uŜyć, gmerał w tych równaniach! Myślałem, Ŝe to moja wina - myślałem, Ŝe jeszcze tego nie potrafię - ale to był on! Nie osłaniał swoich myśli, a Liz, która znajdowała się tak blisko, nie mogła nie zrozumieć ich znaczenia. Ponadto wiedziała, Ŝe teraz wszystko jej wyjaśni, bo nie ma innego wyjścia. Przedtem jednak były waŜniejsze rzeczy do załatwienia. Ten blask na wschodnim horyzoncie to musiał być klasztor. Liz zaczęło się rozjaśniać w głowie, przypomniała sobie, co ona i pozostali mieli tu wykonać. - Palataki! - powiedziała, patrząc na zachód, gdzie bliźniacze kopuły wznosiły się ponad drzewami na pogrąŜonym w mroku wzniesieniu. - Wydział E jest w Małym Pałacu i musimy do nich dołączyć. Jake zmarszczył brwi i powiedział: - Jeszcze raz? - Do Traska i pozostałych - odpowiedziała. - Są w Palataki, na tym wzniesieniu. Zrobiliśmy to Jake - wytropiliśmy Malinariego i Vavare. A ten ogień na wschodzie - to płonie siedlisko Vavary. - A Palataki? - UwaŜamy, Ŝe tam miała swój ogród - powiedziała Liz - i Bóg wie, co jeszcze. Musimy się tam dostać i pomóc im dokończyć dzieło zniszczenia.
- Obawiam się, Ŝe nie rozumiem - potrząsnął głową. - To znaczy nie wiem, co się tam dzieje! - To spróbujmy zrobić coś takiego - powiedziała. - Połącz się ze mną, Jake, ale tak mocno jak nigdy dotąd. Przycisnęła się do niego - spojrzała mu prosto w oczy - i pokazała, jak w kalejdoskopie, wypadki ostatnich dni. Jake aŜ się zatoczył, gdy to do niego dotarło. - Wydaje się... Ŝe jesteśmy w tym coraz lepsi - wyjąkał. Liz skinęła głową. - Jeśli działamy jako zespół. Musimy być coraz lepsi, bo inaczej byś nie usłyszał mojego wołania o pomoc. Nie byłoby cię tutaj i mnie takŜe. Gdyby udało mi się otworzyć ten bagaŜnik i próbowałabym się wydostać... spadłabym na dół razem z samochodem. - To połączenie miedzy nami - powiedział, ale Liz nie odpowiedziała. Przywarła do niego całym ciałem, patrząc mu w oczy. Jake odczuwał obecność tej pociągającej kobiety jak nigdy przedtem. Jej usta były tak blisko; BoŜe, jak bardzo chciał ją pocałować i być dla niej czymś więcej niŜ drugą połową zespołu! - Więc zrób to - powiedział Korath. - Pocałuj ją i miej to za sobą. Obiecuję, Ŝe nie będę patrzył ani czuł, ani się za bardzo... podniecał. Cha-cha-cha! - Ty pieprzony sukinsynu - warknął Jake, odskakując od Liz. Ale wyraz jej twarzy nie uległ zmianie, kiedy powiedziała po prostu: - W porządku, Jake. Teraz juŜ wiem. I myślę, Ŝe rozumiem, co było nie tak miedzy nami... przedtem. - Oschle kiwnęła głową i powiedziała: - Ale teraz musimy ruszać. Idealny moment, bo jeszcze kiedy mówiła, od strony Palataki rozległ się grzmot potęŜnego wybuchu...
Pięć minut wcześniej David Chung schodami od strony lądu zszedł do podziemnego labiryntu Małego Pałacu, podczas gdy Ian Goodly wszedł do środka schodami od strony morza. Obaj mieli kieszonkowe latarki, a niebezpieczeństwo związane z czekającym ich zadaniem - to, Ŝe Palataki szybko popadało w ruinę - było widoczne na kaŜdym kroku. Całe to miejsce było śmiertelną pułapką, w której przegniłe deski podłogi w kaŜdym miejscu groziły załamaniem, a spróchniałe i rozpadające się schody chwiały się pod stopami. Ponadto wiedzieli, Ŝe Wielki Wampir - lord Nephran Malinari - jest gdzieś tam na dole i Ŝe nawet dysponując dynamitem i bronią ze srebrnymi kulami, podejmują wyjątkowe ryzyko. Ale nie było wyjścia; musieli zablokować obie drogi ucieczki Malinariego, a kiedy go w ten sposób zamkną, będą mogli trochę się odpręŜyć. Ale na razie sytuacja była niepewna.
Prekognita postanowił zejść tak głęboko, jak się da, zapalić długi lont przytwierdzony do laski dynamitu i rzucić ją w głąb klatki schodowej - przy odrobinie szczęścia spadnie na sam dół - po czym uciekać, najszybciej jak potrafi. Kiedy znajdzie się na powierzchni, zapali lont drugiej laski dynamitu, którą takŜe wrzuci do środka. Oczywiście na jego korzyść przemawiało, Ŝe miał zdolność przewidywania; nie przewidywał, Ŝe w wyniku tej akcji stanie mu się jakaś krzywda. Ale jak Goodly dobrze wiedział, przyszłość była pokrętna i nigdy nie mógł dojrzeć wszystkiego, co się w niej kryło. W rzeczywistości ostatnio cieszył się, Ŝe widzi cokolwiek! Było tak, jakby owe zdolności go opuściły, co samo w sobie mogło stanowić ostrzeŜenie, a w kaŜdym razie było złowieszczym znakiem... Stając co parę kroków, aby posłuchać, czy na dole nic się nie porusza, i nie słysząc nic podejrzanego, Goodly zszedł do piwnicy po skrzypiących drewnianych schodach. Znalazłszy się tam, zobaczył kręcone, kamienne schody wykute w skale, które prowadziły w mrok. W silnym świetle latarki zobaczył świeŜe ślady stóp w grubej na cal warstwie pyłu pokrywającego stopnie, co było dowodem, Ŝe szlak ten był często uczęszczany, a to z kolei przypomniało mu o ostrzeŜeniu Chunga, Ŝe Vavara być moŜe miała tutaj dozorcę, który pilnował jej wstrętnego ogrodu. Na głębokości jakichś pięćdziesięciu stóp pod Palataki wydało mu się, Ŝe usłyszał albo wyczuł słaby ruch - lekki podmuch powietrza, jakby coś się poruszyło w mroku, tuŜ za zasięgiem światła latarki - i zatrzymał się w niskiej komorze, najwyraźniej wydrąŜonej przez ludzi. Miejsce to było zawalone zbutwiałymi deskami, a kiedy latarką zatoczył koło, zobaczył, Ŝe znajduje się na skrzyŜowaniu wydrąŜonych w skale czterech tuneli, z których kaŜdy opadał pod kątem trzydziestu stopni, ginąc w ciemności. PoniewaŜ te tunele musiały sięgać wyrobisk starej kopalni, było więcej niŜ pewne, Ŝe zostały przygotowane jako drogi ucieczki dla niemieckich górników i geologów, poszukując cennych kopalin w płytkim labiryncie, który wedle wcześniejszej oceny lokalizatora prawdopodobnie znajdował się o kilkadziesiąt stóp niŜej. W wypadku wstrząsu lub zawału uwięzieni górnicy mogliby ratować się ucieczką do tej komory, a stąd w górę, do Palataki. Podobny system tuneli istniał w drugim końcu budowli, który penetrował David Chung. Jeśli rzeczywiście tak było, Nephran Malinari po prostu wykorzystywał kryjówki, które były uŜywane przed siedemdziesięciu laty... ...Co z kolei oznaczało, Ŝe były tutaj zapewne jeszcze inne wejścia i wyjścia... Oraz inne drogi ucieczki. Dla Malinariego? Ale teraz nie było czasu rozmyślać nad takimi rzeczami, bo naraz prekognita zadrŜał i poczuł ogromny lęk.
U jego stóp zaczynała się druga klatka schodowa; schody były wykute w litej skale, a w środku znajdował się pionowy szyb, który idealnie się nadawał do tego, co miał uczynić Goodly. A więc juŜ nie musiał iść dalej. Przypiąwszy latarkę do naramiennika kurtki, z głębokiej bocznej kieszeni wyjął zapalniczkę i laskę dynamitu i drŜącą dłonią próbował obrócić kółko zapalniczki... ...Ale zapalniczka nie chciała się zapalić. Właśnie miał spróbować ponownie, gdy po raz drugi poczuł podmuch powietrza. Ledwie oddychając, trzęsąc się ze strachu, obrócił się i skierował światło latarki kolejno na kaŜdy z czterech tuneli... iw ostatnim z nich ujrzał kłębiącą się ścianę mgły, która szybko posuwała się w jego stronę! Na powierzchni mgła wydawała się czymś normalnym. Ale tutaj była czymś zupełnie innym. A po chwili z mgły wyłonił się mroczny cień, który ruszył w jego kierunku! - Malinari! - pomyślał Goodly, zastygając w bezruchu. - To Malinari! - Taaak! - syknął w głowie jego głos. - Lord Nephran Malinari, panie Goodly. Ale tego nie przewidziałeś, co? Cha-cha-cha! Ściana mgły opadła jak fala, rozlała się po podłodze i owinęła wokół stóp Goodly’ego. Przywierając do niego, wzmacniała mentalny kontakt Malinariego, który wydawał się płynąć wraz z mgłą w stronę prekognity. Wielki Wampir wyciągnął ręce w stronę sparaliŜowanej strachem ofiary. SparaliŜowany? Działając z tak bliska, to telepatyczny wpływ Malinariego musiał unieruchomić Goodly’ego. A jeśli tak, prekognita wiedział, co zrobić. Malinari zaczął wysysać wiedzę Goodly’ego, jego myśli - myśli dotyczące przeszłości, a takŜe teraźniejszości - zamierzając ściągnąć wszystko. Ale prekognita był obdarzony szczególnym talentem i niekiedy widział więcej niŜ teraźniejszość, i pamiętał więcej niŜ przeszłość. Czasami dla spotęgowania swych zdolności opróŜniał umysł z całej posiadanej wiedzy - i uczynił to teraz, wskutek czego wampir nie był w stanie nic z niego wyssać. Oprócz krwi! W ten sposób telepatyczny „lód” natychmiast się stopił i Goodly znów był panem samego siebie. Wtedy Malinari, warknąwszy z rozczarowania, z rozdziawioną paszczą rzucił się na swoją ofiarę. I uśmiechając się upiornie, wysyczał: - No, panie Goodly, jeśli nie dasz mi tego zrobić w ten sposób, to istnieją inne metody! - Jego palce wydłuŜyły się jak wijące się niebieskie robaki, które zaczęły się zbliŜać to twarzy Goodly’ego.
ChociaŜ prekognita w wewnętrznej kieszeni kurtki miał broń, wiedział, Ŝe nie jest najlepszym strzelcem i był prawie pewien, Ŝe zwykła rana nie wystarczy. Więc poniewaŜ tym razem musiało dojść do ostatecznego rozstrzygnięcia, rzucił trzymaną w dłoni laskę dynamitu z długim lontem i chwycił drugą, tę z krótszym. I zapaliwszy zapalniczkę - tym razem się udało! - przyłoŜył ją do lontu, rozmyślnie obrazując wykonywane czynności w myślach i pokazując Malinariemu, co robi. - Sprytne, bardzo sprytne! - powiedział potwór, cofając się o krok, potem jeszcze jeden i lekko się kuląc, gdy Goodly zaczął się cofać schodami, trzymając dynamit z płonącym lontem w wyciągniętej dłoni. - Ale powiedz mi, czyŜ nie jest oczywiste, Ŝe w ten sposób zniszczysz takŜe i siebie? - MoŜe tak, a moŜe nie - wychrypiał prekognita, któremu zaschło w gardle. - Ale jeśli wybuch zniszczy to miejsce i ciebie razem z nim, będę usatysfakcjonowany. Malinari rozglądał się swymi szkarłatnymi oczyma na wszystkie strony; wszędzie wokół widział zbutwiałe deski i kruchą skałę. Nawet niewielki wybuch mógł spowodować całkowite zawalenie się budowli. - Gdyby, co mało prawdopodobne, udało ci się przeŜyć swój niewiarygodnie śmiały, lecz głupi czyn, panie Goodly - warknął, odwracając się i płynąc z powrotem w stronę swojej mgły - pamiętaj, Ŝe ja będę pamiętał cię! - Ale tylko wtedy, jeŜeli przeŜyjesz - powiedział Goodly. I rzuciwszy laskę dynamitu, pognał w górę po schodach tak szybko, jak zdołał. Do góry, wciąŜ do góry, biegł jak szalony, a oczyma wyobraźni widział trzaskający lont i liczył sekundy dzielące go od najbardziej niepewnej przyszłości, jaką mógł sobie wyobrazić...
Na drugim końcu Małego Pałacu David Chung nie zszedł tak głęboko pod ziemię, bo po jego stronie droga była trudniejsza i bardziej niebezpieczna; deski w górnej części klatki schodowej były całkowicie zniszczone i kaŜdy krok groził upadkiem w mroczną głąb. JednakŜe zdołał powoli dotrzeć do piwnicy i mimo Ŝe przeszkadzały mu własne zdolności atmosfera wokół była tak przesiąknięta mentalnym smogiem, iŜ miał uczucie, Ŝe się dusi odnalazł ciemny wylot kamiennej klatki schodowej, tak zawalony odłamkami skał i zasnuty pajęczynami, Ŝe nie ośmielił się iść dalej. W tym momencie usłyszał szloch. Piwnice Palataki były rozległe i w pierwszej chwili lokalizator nie był w stanie określić źródła tego dźwięku, co samo w sobie było dziwne, bo przecieŜ był lokalizatorem! Oczywiście mentalny smog był tutaj tak gęsty, Ŝe odchylał kurs jego sondy, podobnie jak silny magnes odchyla igłę kompasu.
Ale nie potrzebował swoich zdolności, Ŝeby się zorientować, Ŝe ktoś (jakaś kobieta, moŜe Liz Merrick?) rozpaczała w ciemności. Kiedy szloch stał się głośniejszy, na chwilę zapomniał o głównym celu, dla którego się tutaj znalazł. W końcu Liz została porwana przez Vavare, a według jego własnej oceny podziemia Palataki były królestwem Vavary, gdzie pielęgnowała swój ohydny ogród. Skoro tak było... czy Liz nie mogła zostać tam uwięziona? Przez kilka minut Chung w ogóle się nie poruszał, słuchając szlochania - tak Ŝałosnego i rozdzierającego serce, jakiego nie słyszał nigdy w Ŝyciu - dopóki nie mógł juŜ tego dłuŜej znieść. Wtedy teŜ odkrył jego źródło: zablokowaną klatkę schodową. Ale zbliŜając się do wylotu szybu i kierując światło latarki w dół, niechcący nadepnął na przegniłą deskę, która pękła z trzaskiem... ...Iw tym momencie szlochanie natychmiast ustało i domyślił się, Ŝe ten ktoś wstrzymuje oddech! - Kto tam jest? - szepnął w ciemność. - Czy to ty, Liz? To ty płaczesz?śadnej odpowiedzi, ale Chung miał wraŜenie, Ŝe usłyszał gwałtowny wdech. - Liz, to ja, David - powiedział nieco głośniej. - Nie moŜesz się poruszać? Czy Vavara cię tam uwięziła? Daj jakiś znak, jeśli moŜesz. Wykonaj jakiś ruch. W końcu odpowiedział mu jakiś głos, ale to nie był głos Liz. - Odejdź! - (Jak głos małej dziewczynki na skraju histerii). - Wiem, kim jesteś i co mi zrobisz, jeŜeli wyjdę. Jesteś człowiekiem Vavary albo tego fałszywego ojca Maraliniego. Chung zobaczył w dole jakiś ruch, bladą kobiecą twarz i dłoń, którą zasłaniała sobie oczy przed jasnym światłem latarki. - Nie jestem Ŝadnym z nich - powiedział. - Jestem tutaj, aby zniszczyć Vavare i... i tego fałszywego ojca. Ale kim ty jesteś? - Jestem siostra Anna - odparła i usłyszał odgłos odgarniania gruzu. - Jestem - byłam zakonnicą w klasztorze. Ale potem przybyła Vavara, a później ten nikczemny ojciec Maralini. Od tego czasu ukrywam się przed nimi. To miejsce naleŜy do Vavary, ale ona tędy nie chodzi. - Ale... od jak dawna tutaj jesteś? - MruŜąc oczy, Chung wyjął broń i odbezpieczył. - Zbyt długo. Ale juŜ nie mogę tak Ŝyć - w ciemnych dziurach, wychodząc na zewnątrz, kiedy jest dzień - więc jeśli nawet nie jesteś tym, za kogo się podajesz, poddaję się. - I szloch oraz skrobanie stały się jeszcze głośniejsze. Ukazały się dłonie, które kiedyś były białe, a teraz były brudne, miały połamane paznokcie i pokryte zaschniętą krwią, w miejscach gdzie poraniły je ostre kamienie. Chung lekko przesunął latarkę i ukazała się jej piękna, choć pokryta brudnymi plamami, twarz.
- Zaklinowałam się - wychrypiała. - PomóŜ mi się stąd wydostać. - PokaŜ twarz - powiedział, gdy mentalny smog gwałtownie zgęstniał. - Ale światło tej latarki... mnie oślepia - odparła, dźwigając się, aŜ usiadła na brzegu schodów. - Twoja twarz - nalegał Chung. - Muszę zobaczyć twoje oczy. W tym momencie usłyszał za sobą stłumiony odgłos kroków i trzask drewna, gdy pękł jeden ze stopni. Lokalizator gwałtownie się poderwał i spojrzał przez ramię. Na to czekała siostra Anna. Uderzeniem wytrąciwszy Chungowi broń i latarkę, wstała... a jej oczy dzikie oczy zalśniły w ciemności. - To od mego pana! - syknęła, unosząc w górę długi, zakrzywiony nóŜ. Ale jej trójkątne oczy stanowiły doskonały cel; światło latarki Manolisa Papastamosa padło na nie tuŜ po tym, jak kula przeszyła jej czaszkę, wyrywając z tyłu otwór wielkości pięści. - Jezu! Jezu! - wydyszał Chung, cofając się, gdy Anna otworzyła usta, zachwiała się i zatoczyła się w tył. Znikając z pola widzenia, z łoskotem poleciała w ciemność, a za nią posypała się mała lawina kamieni i skał. - Nic ci nie jest, mój przyjacielu? - Manolis przytrzymał Chunga za ramię. - Nie widziałem zbyt dobrze, ale dzięki Bogu wystarczająco dobrze! Ale powiedz, czy ta vrykoulakas cię dotknęła? A moŜe... podrapała? - Tak, nie, to znaczy nic mi nie jest - wybełkotał lokalizator. - Nie, nie dotknęła mnie. Ale niewiele brakowało. O BoŜe, tak niewiele! - Doskonale - powiedział Manolis. - Teraz ten dynamit. Daj mi go, bo widzę, Ŝe cały się trzęsiesz. Myślę, Ŝe trzy laski powinny wystarczyć. Cokolwiek jeszcze jest tam na dole, poślemy to prosto do piekła, co? A lokalizator zdołał tylko kiwnąć głową na znak zgody...
Kiedy Manolis podąŜył za Chungiem, Ben Trask pobiegł na południowy koniec Małego Pałacu i zaczął schodzić w dół drogą, którą przedtem szedł Goodly. Stavros, Andreas i Lardis Lidesci zostali na powierzchni, Ŝeby czatować na kaŜdego, kto by próbował się wydostać z budynku. Ale gdy Trask dotarł do piwnicy, usłyszał, jak Goodly pędzi z dołu. Kiedy prekognita pojawił się na klatce schodowej, z trudem łapiąc powietrze, Trask chwycił pistolet, przygotowany na najgorsze. Jednak Goodly’ego nie ścigał Ŝaden potwór - chyba Ŝe gnał go
własny strach - w końcu udało mu się zaczerpnąć powietrza i krzyknął:- Uciekaj, Ben! Na miłość boską, uciekaj! To za chwilę wyleci w powietrze! Prekognita tego nie wiedział, ale właściwie powinien być martwy. I byłby martwy, gdyby lont w owej lasce dynamitu nie był wilgotny. I byłby niewątpliwie martwy, gdyby wiedział to lord Malinari! Ale nawet teraz, głęboko w dole, ten wadliwy lont powoli tlił się, stopniowo zbliŜając się do swego celu. Podczas koszmarnej wspinaczki chwiejącymi się schodami - których poręcze trzeszczały pod dotknięciem dłoni, przegniłe stopnie pękały pod stopami, a wszystkie środki ostroŜności poszły w kąt wobec wiszącej w powietrzu katastrofy - dwaj męŜczyźni walczyli z czasem, aby zdąŜyć wydostać się na powierzchnię. Ale gdy dwaj esperzy dobiegali do parteru, a Trask na chwilę się zatrzymał, Ŝeby pomóc prekognicie pokonać ostatnie stopnie, wybuchła pierwsza laska dynamitu, a zaraz za nią dwie pozostałe. Podłoga zadrŜała, kiedy czoło eksplozji, pędząc przez podziemia, dotarło do parteru, podczas gdy na dole w wyniku reakcji łańcuchowej wszystko zaczęło się walić. W chwilę później przez kaŜde pęknięcie i kaŜdą szczelinę zaczął wydobywać się dym i pył, kłębiąc się nad podłogą i wylewając się na zewnątrz. Palataki zatrzęsło się w posadach, osłabione fundamenty zadrŜały, okna i drzwi pękły z trzaskiem, a obluzowane dachówki zaczęły się zsuwać z dachu. Potykając się i odgarniając kłęby dymu, Trask i Goodly, kaszląc i krztusząc się, wypadli na zewnątrz i nie przestawali biec, chcąc się znaleźć jak najdalej od Małego Pałacu, i dopiero gdy znaleźli się w bezpiecznym miejscu, zatrzymali się, Ŝeby obserwować ostatni akt dramatu. Tymczasem Manolis Papastamos i David Chung, którzy byli z drugiej strony budynku, wymknęli się przez chwiejące się drzwi, gdy w trzewiach ziemi rozległy się dalsze eksplozje. Andreas i Stavros wrzucili laski dynamitu przez okna w centralnej części budynku, po czym ukryli się za rzędem sosen. Drzewa zakołysały się, gdy ziemia pod stopami zaczęła dygotać. Na koniec rozległy się cztery potęŜne eksplozje - których juŜ nie tłumiła ziemia ani skały - i ściany pomieszczeń na parterze wydęły się na zewnątrz, a wewnątrz budowli wystrzeliły płomienie, które wkrótce ogarnęły całe Palataki. Budynek zaczął powoli się osuwać, a w ziemi pojawiły się głębokie pęknięcia. - Czas się stąd zabierać - powiedział Ben Trask, gdy cała grupa zebrała się przy samochodach.
- Całkowicie się zgadzam! - wyrzęził Goodly, który wciąŜ nie mógł złapać tchu. Zrobiliśmy wszystko, co się dało, i wygląda na to, Ŝe ta budowla rozpada się na kawałki. - Jednak nadal nie wiemy, czy do końca nam się udało - powiedział Manolis. Trask skinął głową, mówiąc: - I jeszcze musimy oszacować straty. Biedna Liz... - Tak? Dlaczego? - odezwał się znajomy, choć lekko drŜący głos dobiegający z cienia pod drzewami. I w chwilę potem ukazała się Liz. A zaraz za nią Jake, jak duch, cały czarny i brudny jak nieboskie stworzenie. - Liz! - powiedział Trask. - Liz! - Kolana drŜały mu tak bardzo, Ŝe omal nie upadł. Jego „mała siostrzyczka” była bezpieczna! To wszystko trwało zaledwie chwilę, świętowanie trzeba było odłoŜyć na później. Ziemia bowiem drŜała coraz gwałtowniej, kiedy reakcja łańcuchowa, zapoczątkowana zawaleniem się wyrobisk dawnej kopalni, spowodowała osunięcie się całego terenu. Kiedy w kilku domach w Skala Astris zapaliły się pierwsze światła, a grupa samochodów opuściła niezauwaŜona teren Palataki, ostatnim fragmentem, który uległ zagładzie, była kapliczka Vavary. Świecy nie zapalano w niej od czasu śmierci Zarakisa z rąk Malinariego, a teraz ziemia pochłonęła ją za jednym zamachem. W ten sposób święte miejsce, które Vavara uczyniła bezboŜnym, przestało istnieć. Ale co do samej Vavary...
Dobywając całej siły, jaką dysponował lord Wampyrów, a mimo to stękając z wysiłku, Malinari przeciągnął łódź Vavary - jedenastostopowy kajak - od wylotu pieczary przez wąską kamienistą plaŜę do brzegu morza. Vavara nie miałaby takich problemów; z pomocą swego człowieka, Zarakisa spuszczenie łodzi na wodę nie przedstawiałoby Ŝadnych trudności.Ale Zarakisa juŜ nie było, razem z ogrodem swej pani (i z tego co wiedział Malinari, takŜe z samą Vavara) porucznik z Krainy Gwiazd był martwy i lord Nephran Malinari, przynajmniej przez jakiś czas, będzie musiał wykonywać takie niewdzięczne zadania samodzielnie. Z wysiłkiem spychając łódź do wody, powrócił myślami do ostatnich wydarzeń, kiedy zostawił prekognitę lana Goodly’ego swemu losowi w podziemiach Palataki... Obawiając się, Ŝe moŜe zostać uwięziony pod ziemią w wyniku zbliŜającej się eksplozji, schronił się w pieczarze, w której stała łódź. Ale im bardziej się oddalał od owej laski dynamitu, coraz bardziej się utwierdzał w przekonaniu, Ŝe coś jest nie tak. Lont powinien juŜ się dawno wypalić, a moŜe dynamit był wadliwy? Ale było za późno, Ŝeby
wracać - i zbyt niebezpiecznie. Szkoda, bo mimo Ŝe przetrwanie stawiał na pierwszym miejscu, Wielki Wampir postanowił nie tylko zniszczyć ogród Vavary, lecz takŜe wyrządzić jak największą szkodę Wydziałowi E i jego członkom. Mógł się jedynie pocieszać nadzieją, Ŝe siostra Anna miała więcej szczęścia. Malinari czekał w ukrytej pieczarze, aŜ usłyszał pierwszy wybuch i dopiero wtedy zajął się łodzią. Sądził, Ŝe zamieszanie wokół Palataki pomoŜe zamaskować jego działania. Wierząc, Ŝe został uwięziony pod ziemią, agenci Wydziału E z pewnością będą zbyt zajęci, Ŝeby go szukać, i wobec tego całego zamętu ich zdolności będą znacznie upośledzone. Poza tym będzie starannie ukrywał swoją obecność, osłaniając swe myśli i tłumiąc aurę, jak tylko on potrafił. Warkotu silnika, kiedy będzie płynął nocą po spokojnym morzu, prawie nie będzie słychać... a nawet jeśli tak, ludzie pomyślą, Ŝe to jedna z małych łodzi rybackich, których światła migotały w ciemności. Ale oczywiście na jego łodzi nie będzie Ŝadnych świateł. I teraz, gdy rozległy się silniejsze eksplozje, tym razem gdzieś z góry, spoza skalnego urwiska, Malinari w końcu zepchnął łódź na wodę i wgramolił się na pokład. Posługując się krótkim wiosłem, skierował łódź na otwarte morze, usiadł przy sterze i uruchomił silnik. I właśnie wtedy zjawiła się ona. Przypłynęła ze wschodu, kurczowo czepiając się skał i nie pozwalając, aby fale zmyły ją do morza. A kiedy stanęła na plaŜy, Malinari ją usłyszał. Pochłonięty osłanianiem swych myśli przed innymi nie wyczuł jej obecności. W następnej chwili pobiegła kamienistą plaŜą, a następnie, brnąc przez wodę, dotarła do łodzi. W jej oczach płonęły iście piekielne ognie, gdy drŜąc z gniewu, skierowała w jego stronę sękaty, oskarŜycielski palec. - Ty zdradziecki psie! - wysyczała. - Pies, który kąsa rękę, która go karmi? Nie, poniewaŜ lord Nephran Malinari jest o wiele bardziej zdradziecki! Jak dziki pies - wielki szary wilk - jak jego szarzy bracia w Krainie Gwiazd. Ale i to nie, bo one mają swój honor, a Malinari go nie ma w ogóle! Wszystkim zwierzętom z rodziny psów uczyniłam wielką krzywdę, porównując je z kimś takim jak ty! Spokojny na zewnątrz, ale gotujący się w środku, Malinari uruchomił silnik i otworzył przepustnicę. Łódź ruszyła z miejsca. A kiedy Vavara usiadła, powiedział: - Jeśli nadal będziesz zgrzytać zębami, stępisz je tak, Ŝe zostaną ci same pieńki. Z przygarbionymi plecami i oczami, z których wydawała się kapać płynna siarka, Vavara zaczęła skradać się w jego stronę. Najwyraźniej zamierzała go zaatakować!
- Madame - powiedział - działam jedynie w twoim interesie, no i w swoim, oczywiście. CzyŜ nie czekałem na ciebie do ostatniej chwili, gdy juŜ zaczęli niszczyć Palataki? - Kłamca! - powiedziała Vavara, nie przestając posuwać się w jego stronę. Teraz Malinari zobaczył, jaka jest poobijana. - Co ci się stało? Wydawał się tak autentycznie przejęty, Ŝe Vavara zamrugała zaskoczona, na chwilę stanęła i powiedziała: - Mój samochód został zepchnięty z urwiska, a ja wyleciałam na zewnątrz i wpadłam do morza. Potem płynęłam, wspinałam się, czołgałam i znów płynęłam. Moje ubranie jest w strzępach, jestem cała poraniona, a moja cierpliwość całkowicie się wyczerpała, to wszystko przez ciebie, Malinari, ty zdradziecki Umyśle! A teraz się policzymy. Mam nadzieję, Ŝe jesteś gotów. - Oblizała skórzaste wargi, zgrzytnęła zębami i znów zaczęła się zbliŜać. - Więc myślę, Ŝe powinienem zwrócić uwagę - powiedział Malinari - Ŝe podczas gdy ty jesteś bardzo godną kobietą, ja jestem męŜczyzną i mam nad tobą niewątpliwą przewagę, jako lord Wampyrów. Bez względu na to, jak wielki jest twój gniew - pomijając juŜ to, czy jest uzasadniony - nie doda ci sił. - To moŜe to! - I wyciągnęła broń, ale Malinari zdąŜył chwycić kanister z paliwem i cisnął go w nią. Vavara poleciała w tył, broń wypadła jej z dłoni, a kanister odbił się i wpadł do morza. Wtedy skoczyli sobie do gardeł. W końcu znaleźli się w impasie. LeŜąc na dnie łodzi, Malinari trzymał ją za gardło swą potęŜną dłonią, a Vavara wpiła się pazurami w jego oczy. - Rozerwę ci gardło! - krzyknął. Jakoś zdołała wykrztusić: - A ja za chwilę cię oślepię! Rozdzielili się i leŜeli, cięŜko dysząc i patrząc na siebie z nienawiścią. - Czy juŜ mamy dosyć? - zapytał. - JeŜeli nie w ogóle, to moŜe przynajmniej na razie? - Rozejm - powiedziała, masując sobie gardło. - Na razie. Malinari znów usiadł przy sterze. - Jestem pewien, Ŝe miałaś jakiś plan. Więc gdzie płyniemy? - Mój pierwszy plan legł w gruzach - wychrypiała, siadając. - Bo dzięki tobie trzecia część naszych zapasów paliwa znalazła się w morzu. Miałam zamiar popłynąć do Istambułu przez Dardanele, ale teraz to nie wchodzi w rachubę. Więc jestem zmuszona zastosować mój drugi plan. - To znaczy?
- Nie jest ani przyjemny, ani łatwy i trzeba będzie trochę pocierpieć. - Powiedz, co masz na myśli - rzekł Malinari. - Nie - odparła. - Bo widzę, Ŝe masz rację. Jesteś silniejszy i chytrzejszy. Gdybym ci powiedziała, co zaplanowałam, do czego byłabym ci potrzebna? - Jak sobie Ŝyczysz - Malinari wzruszył ramionami. - Więc w którą stronę mam skierować łódź? - Ustąp mi miejsca, to usiądę przy sterze - odparła. - Poprowadzę łódź, bo wiem, gdzie płyniemy. A w drodze odbuduję swoje siły. - Niech i tak będzie - mruknął Malinari. A kiedy zamienili się miejscami, powiedziała: - Owiń się, jeśli masz zamiar się przespać. - Przespać? Raczej nie! - odpowiedział. I unosząc brwi, dodał: - UwaŜasz więc, Ŝe noce są zimne? - Nie. - Vavara uśmiechnęła się ponuro. - Ale gdy wzejdzie słońce, będzie potwornie. Wtedy będziemy dryfować. - Doprawdy? - powiedział Malinari. - A mówiłaś, Ŝe trzeba będzie tylko trochę pocierpieć! - MoŜe trochę więcej niŜ trochę - wzruszyła ramionami. - Ale to jest częścią mojego planu. - Miejmy zatem nadzieję, Ŝe to dobry plan - powiedział Malinari...
W drodze do Christos Studios, Jake opowiedział Liz i łanowi Goodly’emu, co robił przedstawił im tylko podstawowe fakty - a prekognita opowiedział mu, jak Millie została uprowadzona przez lorda Szwarta. W drugim samochodzie Ben Trask siedział sam - był tam jeszcze wprawdzie David Chung, Manolis i Lardis, ale Trask mimo to był sam, sam ze swymi myślami - z jednej strony podekscytowany, Ŝe Liz Ŝyje, ale z drugiej... wiedział, Ŝe minie duŜo czasu, zanim dojdzie do siebie (jeŜeli to w ogóle nastąpi) po utracie Millie Cleary. Ale kiedy trzy samochody powróciły do bazy, a znuŜeni ludzie wysiedli i przez chwilę stali bezczynnie, mając wiele do powiedzenia, ale nie chcąc przerywać ciszy... ...Pod Goodlym nagle ugięły się kolana, wydał cichy okrzyk i chyba by się przewrócił, ale Jake i Liz podtrzymali go i oparli o jeden z samochodów. Kiedy Ben Trask zobaczył jego pobladłą twarz, dokładnie wiedział, co się stało, od razu dojrzał „prawdę”. Ale tym razem
miało to niewiele wspólnego z jego zdolnościami, bo juŜ przedtem widział podobny wyraz na twarzy Goodly’ego. - Co się stało, Ian? - zapytał. - Co zobaczyłeś? - Niech to diabli! - Goodly wyprostował się i głęboko odetchnął. - Kiedy chcę coś zobaczyć, nie widzę nic. Ale kiedy tylko się odpręŜę, ni z tego, ni z owego... - Spojrzał Traskowi prosto w oczy. - Była w twoich myślach, prawda? I w moich. I to właśnie wywołało... - Ona? - powiedział Trask, nie śmiejąc uwierzyć. - Ona? - To była Millie, Ben - powiedział Goodly. - Widziałem Millie! - Millie? - Traskowi opadła szczęka. - Jak? Gdzie? Kiedy? - To było blisko - odparł prekognita. - Bliska przyszłość, jak myślę. Ale ona Ŝyje, Ben, ona Ŝyje! - Ale gdzie jest, na miłość boską? - Szef Wydziału wyglądał, jakby zaraz miał zacząć tańczyć, przestępując z nogi na nogę z niepokoju. - Nie wiem - powiedział Goodly. - W jakimś ciemnym miejscu i, Ben, tam był mroczny cień, kształt, blisko za nią. Millie bardzo się bała. Wyciągała ręce do... Liz? Obrócił się, aby spojrzeć na Liz i kiwnął głową. - Tak, do Liz. I Jake teŜ tam był. - Co? - Trask szeroko otworzył oczy. - Był tam Jake? Wielki BoŜe! AleŜ oczywiście! Złapał Jake’a za ramię. Ale zanim zdąŜył cokolwiek powiedzieć, Jake rzekł: - OK. Jeśli to moŜna zrobić, zrobimy to. Jestem gotów. A Liz i Chung powiedzieli chórem: - Ja takŜe...
Jake wykonał dwa skoki Móbiusa do Londynu, przenosząc Traska i zespół Wydziału E do Centrali. Kiedy się tam znaleźli, w ciągu kilku minut zaopatrzyli go w sprzęt, jakiego potrzebował, reszta była w rękach Liz i lokalizatora. O 12.35 na wielkim ekranie w pokoju operacyjnym moŜna było zobaczyć szczegółowy plan podziemnych systemów Londynu, naprzeciw którego stał Chung, mając pod ręką róŜne przedmioty naleŜące do Millie: długopis, małe lusterko, którego uŜywała podczas robienia makijaŜu, i szminkę z posrebrzanym uchwytem. Obok niego stała Liz, posiniaczona lecz niepokonana, gotowa natychmiast uruchomić swoje niezwykłe zdolności. Kiedy Trask i Jake przyglądali się ich działaniom, lokalizator połoŜył lewą dłoń na rzeczach Millie, a rozczapierzone place prawej na mapie.
Wyglądało tak, jakby jego dłoń została pociągnięta do konkretnego punktu na mapie, centrum miasta, między stacjami metra Waterloo i Embankment. - To tutaj! - szepnął, a jego palec wskazujący zaczął drŜeć jak róŜdŜka w dłoni róŜdŜkarza. - Millie tam jest, ale głęboko w dole. Zbyt głęboko, abym mógł to ocenić, ale na pewno znacznie głębiej niŜ cokolwiek, z czym mieliśmy dotąd do czynienia. Nie potrafię tego wyjaśnić. Ale mogę powiedzieć, Ŝe ona „sięga” w naszą stronę. Gdyby tak nie było, nie sądzę, abym zdołał ją tak szybko odnaleźć. Jednak jest mnóstwo zakłóceń - psychiczny smog! Nie jest tam sama - i nietrudno zgadnąć, kto jest przy niej! Nie sądzę, aby wyczuł moją sondę, ale sama jego obecność powoduje, Ŝe wszystko jest zamglone i trudno utrzymać kontakt. - Próbuj dalej - powiedziała Liz, kładąc lewą dłoń na rzeczach Millie. - Po prostu zostań tam i poprowadź mnie do niej, a jeśli próbuje do nas „sięgnąć”, powinnam to wyczuć. Telepatycznie stykałam się z Millie dosyć często i znam jej sygnaturę. A jeśli jestem w czymś naprawdę dobra, to w odbiorze. - BoŜe wszechmogący! - jęczał Trask, stojąc o kilka kroków od Jake’a i nie przestając do siebie szeptać. - BoŜe wszechmogący! - Spokojnie! - szepnął Jake, ale to nie poskutkowało. - Postaraj się rozluźnić i uspokój się. - Ale tu chodzi o Millie - odparł Trask nieco głośniej. - Chodzi o Millie... - Tak, tak! - powiedziała Liz. - To Millie, sięga w naszą stronę. I myślę... myślę, Ŝe ją mamy! Nie mogę odczytać jej... czuję tylko jej strach, co sprawia, Ŝe - fu! - skóra mi cierpnie! A psychiczny smog jest... przytłaczający! Ale mam ją. - Jakie współrzędne? - zapytał Jake, pochodząc do niej i kładąc dłoń na jej dłoni. Natychmiast znalazł się w jej umyśle, odczytał to, co odebrała, i juŜ wiedział, gdzie jest Millie. Liz wiedziała, co uczyni - co musi uczynić - i powiedziała: - Idę z tobą. Ale Jake potrząsnął głową. - Czy na dziś wieczór nie starczy ci wraŜeń? Zrobiłaś swoje, Liz. Teraz moja kolej. Popatrzyła na Traska - wyglądała mizernie, jak nigdy - który po prostu skinął głową, mówiąc: - Przyprowadź ją z powrotem, Jake, a wtedy nigdy cię juŜ o nic nie poproszę. - Jasne - powiedział Jake. - Ale jeśli to się uda, być moŜe ja cię o coś poproszę. - Cokolwiek zechcesz - odparł Trask. I dodał, marszcząc brwi: - Ale myślałem, Ŝe juŜ rozwiązałeś swój problem.
- Tylko jeden z nich - powiedział Jake. - Mam nadzieję, Ŝe będziemy mogli o tym porozmawiać później. W chwilę potem Jake rzucił ostatnie spojrzenie na Liz, która stała, zagryzając wargi, obrócił siew prawo, zrobił krok naprzód i zniknął...
W Kontinuum Móbiusa Jake spytał Koratha: - PomoŜesz mi? - W akcji przeciw Szwartowi? - odparł Korath. - Nikt nie moŜe ci pomóc! Zaufaj swemu szczęściu i swojej broni. Szwart widział, jak się jej uŜywa, w Krainie Gwiazd, i zrobiło to na nim spore wraŜenie. Oto moja najlepsza rada: dostań się tam, znajdź tę kobietę i zmykaj! Nie zadzieraj ze Szwartem na jego własnym terenie. Unikaj go za wszelką cenę, a jeśli ci się nie uda - uciekaj! - Ale jeŜeli potrzebowałem twojej pomocy - naciskał Jake - zawsze pomagałeś. - Oczywiście - powiedział Korath kwaśno. - Co przydarzy się tobie, przydarzy się i mnie, prawda? JeŜeli umrzesz, umrę i ja i powrócę do mego zbiornika. JuŜ raz spróbowałem i nie bardzo mi się to podobało! Więc moja odpowiedź brzmi: tak, pomogę ci we własnej, nieprzymuszonej woli - w razie potrzeby. Ale nie próbuj wystrychnąć mnie na dudka, Jake, i ani przez chwilę nie myśl, Ŝe nie zrozumiałem, o czym mówiłeś do Traska, napomykając o swoim „innym „problemie. Więc mimo Ŝe teraz stanowimy jedność, wciąŜ muszę mieć się na baczności. No, niech i tak będzie. NaleŜało jeszcze powiedzieć tylko jedno. I kiedy współrzędne pojawiły się w umyśle Jake’a, wywołał drzwi i powiedział: - Miej się na baczności, Korath, bo jesteśmy na miejscu...
Jake przymocował latarkę na czole, tak jak to robią górnicy, i włączył ją, zanim wyszedł na zewnątrz przez niewidzialne drzwi. Silna wiązka światła padającego z latarki rozświetliła iście egipskie ciemności, gdy Jake stanął na sześciokątnych kamiennych płytach w owym dawno zapomnianym miejscu, porzuconym przez rzymską sektę prawie dwa tysiące lat temu. Millicent Cleary tam była, ale Jake nie od razu ją zobaczył; skuliła się za ołtarzem ofiarnym, starając się zajmować jak najmniej miejsca. Ale o ile Jake nie zobaczył Millie, o tyle wyraźnie zobaczył posągi Mitry i Summanusa stojące w jednym rzędzie z innymi naleŜącymi do ich panteonu. Poruszające się światło latarki sprawiło, Ŝe postacie bogów
jakby nabrały Ŝycia. Widząc ich cienie ślizgające się po ścianach pieczary, Jake odruchowo przykucnął. Serce zaczęło mu bić szybciej, a palec powędrował do spustu miotacza ognia, który lekko nacisnął i zobaczył migocący płomyk kontrolny. Dopiero w ostatniej chwili zorientował się, co jest przed nim. Odetchnąwszy głęboko, wyprostował się i w tym momencie nagle wyczuł jakiś ukradkowy ruch. I wtedy obrócił się w stronę ołtarza ofiarnego. I znów zauwaŜył ukradkowy ruch, ale nie wyczuł w nim nic nieprzyjaznego. Widząc blask latarki, którą Jake omiatał pieczarę, Millie uklękła za ołtarzem i uniosła się w górę, aŜ powyŜej krawędzi płyty pojawiła się jej blada twarz. W ułamku sekundy zanim znów się schowała, Jake dojrzał jej oczy - absolutnie normalne oczy bardzo wystraszonej kobiety, którą oślepiło ostre światło latarki. Kiedy zniknęła mu z oczu, powiedział: - Millie? Czy to ty? - Co? - dotarł do niego jej cichy szept. - Kto? Tak, to ja. - DrŜąc na całym ciele zdołała wstać i Jake zobaczył, Ŝe jest wyczerpana i chwieje się na nogach. - Ale kim ty jesteś? Zresztą niewaŜne, dobrze, Ŝe w ogóle tu jesteś. - Jestem Jake - odparł, kiedy zdał sobie sprawę, jak musi wyglądać w swym stroju bojowym, nadal pokryty ciemnymi smugami i brudny, z latarką na czole, miotaczem ognia przytroczonym na plecach i granatami zwisającymi u pasa. - Jake Cutter z Wydziału E. - W końcu się z tym pogodził, uwaŜał się juŜ za członka zespołu. - Jake? - powiedziała, wychodząc zza ołtarza. - Och, dzięki Bogu! Podeszli do siebie i na chwilę się do niego przytuliła. Jake powiedział: - Gdzie on jest? Gdzie jest Szwart? - Myślę, Ŝe poszerza ten przewód kominowy - odparła i zadygotała. - UwaŜa, Ŝe wiatr nie jest wystarczająco silny, Ŝeby to się udało. - I szybko wyjaśniła mu, o co chodzi.Lampa Wally’ego Fovargue’a wciąŜ migotała pod sklepionym wejściem do pieczary, w której znajdował się ogród. Jake podszedł do niej, podniósł ją i wręczył Millie. - Podkręć knot - powiedział. - Im jaśniej, tym lepiej. - Następnie, przechodząc pod skalnym łukiem, zobaczył dochodzącą z ogrodu Iuminescencję, a w następnej chwili i sam ogród. Przywarłszy do niego, niemal ciągnąc go w tył, Millie powiedziała: - Czy to właśnie widziałeś pod kasynem w Xanadu? - Coś bardzo podobnego - ponuro odparł Jake. - A oto, co z tym zrobiłem!
Jego zamiar - jego myśli - rysowały się jasno w jego metafizycznym umyśle i oczywiście były wyraŜone w mowie umarłych. W chwili gdy zaczął naciskać spust miotacza ognia, usłyszał nieznany mu głos: - Me rób tego! Nie uŜywaj tej broni! Jest tutaj metan - gaz błotny albo kopalniany, zresztą nazywaj go, jak chcesz, gaz powstający w wyniku rozkładu szczątków organicznych, zdechłych psów czy kotów - i moŜesz się wysadzić w powietrze! Jake cofnął palec ze spustu i na głos powiedział: - Co? Kim jesteś? - Co takiego? - odezwała się zza jego pleców Millie. - Nic - powiedział Jake i przeszedł na mowę umarłych. - Kim jesteś? I jeśli to, co mówisz, jest prawdą, dlaczego lampa naftowa nie wywołała wybuchu ani płomyk kontrolny mojego miotacza ognia? - Gaz gromadzi się w gniazdach - powiedział tamten. - Kiedy widzisz, Ŝe płomyk kontrolny pali się jasnym płomieniem, znaczy, Ŝe wokół jest powietrze, i to samo dotyczy lampy. Ale jeśli uruchomisz ten miotacz, istnieje moŜliwość, Ŝe zapoczątkujesz reakcję, hm, reakcję... - Łańcuchową? - podpowiedział mu Jake. - Właśnie - powiedział tamten. - A nazywam się Wallace Fovargue. Szwart mnie zabił, bo... no, bo zainteresowałem się tą kobietą. Jake popatrzył na Millie. - Kto to jest Wallace Fovargue? - Szpetny, chory karzeł - powiedziała, odczytawszy przyczynę pytania w umyśle Jake’a. - Był płukaczem, pracował w londyńskich kanałach ściekowych. Szwart go zabił i myślę, Ŝe wylądował tam - pokazała drŜącą dłonią - w samym środku tego ohydnego ogrodu. Ale Jake, jest jeszcze coś, co powinieneś wiedzieć. Coś waŜnego. - Tak? - Miałam Szwarta na oku - to znaczy telepatycznie. Wyczułam, Ŝe jest gdzieś w górze, starając się poszerzyć ten przewód kominowy. ZauwaŜyłeś, Ŝe prąd powietrza wiejący nad tymi grzybami jest teraz silniejszy? - Owszem - powiedział Jake. - Kiedy te grzyby dojrzeją, wiatr poniesie rurami ich zarodniki na powierzchnię, do Londynu. Ale przed chwilą straciłam z nim kontakt. Myślę, Ŝe Szwart zastosował osłony, co prawdopodobnie oznacza, Ŝe „usłyszał” jak z tobą rozmawiam. Obawiam się, Ŝe nie pozostało nam zbyt wiele czasu. - Myślisz, Ŝe wraca?
- Tak właśnie myślę - odparła. - Ej, ty, kimkolwiek jesteś - powiedział Wally. - Jeszcze słuchasz? - Tak - powiedział Jake - ale streszczaj się. - Jak się tam dostałeś? - chciał wiedzieć Wally. - Ja znam kaŜdy pieprzony tunel, rurę czy ściek prowadzący na powierzchnię, a nigdy nie udało mi się przebyć tej drogi tak szybko! - To taka sztuczka - powiedział Jake. I w ciągu paru sekund pokazał Wally’emu jak w kalejdoskopie szereg scen ze swego umysłu. - Potrafisz teŜ rozmawiać ze zmarłymi - ze zdumieniem powiedział Wally. - Hm, tak... oni są moimi przyjaciółmi - powiedział Jake. - Ja teŜ się do nich zaliczam? - zapytał Wally. - Mimo Ŝe byłem... no, Ŝe był ze mnie niezły numer? Millie nie powiedziała Jake’owi, jaki naprawdę był z niego numer, ale Nekroskop i tak współczuł kaŜdemu, kto skończył w ten sposób. Wzruszył więc ramionami i powiedział: - Dlaczego miałbym być twoim nieprzyjacielem, Wally? Nie teraz... juŜ nie. - Rozumiem - powiedział Wally. - Czuję, Ŝe juŜ prawie zostałem zuŜyty. Ogród mnie wysysa i wkrótce nic juŜ po mnie nie pozostanie. Ale myślę, Ŝe nie powinien był mi tego zrobić. Nigdy nie zrobiłem mu nic złego. - Chcesz mi pomóc, prawda? - powiedział Jake. - Wiesz) czymś, co moŜe mi pomóc? - Pomóc ci? - powiedział Wally. - Mogę nawet więcej. Wiem, jak moŜesz pozbyć się tego sukinsyna i jego ogrodu raz ta zawsze! - (W jego głosie dał się słyszeć szloch). - Te pieprzone muchomory Szwarta wysysają mnie do cna! Ale moŜesz go powstrzymać, Jake, moŜesz go powstrzymać. Gaz, rozumiesz - ten gaz! - Jake - powiedziała Millie, szarpnąwszy go za kurtkę. - Przed chwilą wyczułam jego sondę. On nadciąga, Jake! Za chwilę tu będzie! - OK - odparł. - Wydostanę cię stąd, a potem wrócę i zakończę sprawę. - Nie będziesz miał czasu! - krzyknęła. - Spójrz na ogród, Jake. Popatrz na grzyby! Zrozumiał, co miała na myśli. Jeden po drugim, czarne kapelusze grzybów zapadały się, blaszki otwierały się i w powietrzu zaczęły się unosić pierwsze czerwone zarodniki. - Przykręć knot - powiedział Jake do Millie. - A potem zgaś lampę i czekaj na mnie przy ołtarzu. - I zwracając się do Wally’ego: - Co mam zrobić? - Mam nosa do takich rzeczy - odparł Wally. - Inaczej nie byłbym płukaczem. Postaw nogę nie tam gdzie trzeba i juŜ cię nie ma! Więc kiedy Szwart pokazał mi to miejsce po raz pierwszy, poczułem gaz i powiedziałem mu, gdzie jest. - Gdzie - spytał Jake.
- Za ścianą tej pieczary - powiedział Wally. - Przypuszczam, Ŝe myślał, iŜ gaz zahamuje wzrost grzybów, więc za pomocą kamieni i błota... i innych rzeczy zatkał wylot, bo tu się sączył, rozumiesz? Tu na dole jest cały ciąg pieczar - prawdziwy labirynt - a następna z nich jest wypełniona gazem. - Innych rzeczy? - powiedział Jake. - Co? - Powiedziałeś, Ŝe uŜył innych rzeczy, Ŝeby zatkać otwór. - Błota, gówna i... no wiesz, wszystkiego, co było pod ręką. - (Wally najwyraźniej niechętnie o tym mówił). - Ale moŜesz rozwalić tę ścianę, Jake. I w ten sposób metan dostanie się tutaj. Tylko Ŝe teraz będzie go mnóstwo, wypełni całą pieczarę! A kiedy się zmiesza z powietrzem i zapalisz go... - Bum! - powiedział Jake. - Tak - powiedział Wally. - Tylko o niebo głośniej! Zgasiwszy płomyk kontrolny miotacza ognia, Jake dał się Wally’emu zaprowadzić do ściany, o której tamten wspominał. Rzeczywiście był tam zamurowany fragment pod naturalnym skalnym łukiem, który musiał przedtem stanowić wylot pieczary. - To jest pieczara - powtórzył Wally - tylko zablokowana, jak sam widzisz. Przy pomocy latarki Jake wypatrzył miejsca, gdzie kawałki skał były połączone czarną zaprawą, którą Szwart pozatykał szczeliny miedzy nimi. Był zupełnie pewien, Ŝe zdoła to bez trudu rozwalić, i zabrał się do roboty. Zaczął od góry, wcisnął palce w błoto i szarpnął coś miękkiego... Wymachując rękami, poleciał w tył, potykając się i omal nie przewracając, gdy z otworu wyłoniła się ludzka ręka! Po chwili ukazała się dalsza część ciała, która powoli wyślizgnęła się na zewnątrz i zawisła w powietrzu. Trup dyndał nad ziemią, połowa ciała wciąŜ tkwiła wewnątrz. Przestraszony Jake nerwowo przełknął ślinę i powiedział: - BoŜe wszechmogący! - Powiedz to jeszcze raz! - odezwał się nowy, choć dziwnie znany głos. - Niedobrze jest być martwym, gdy ktoś taki jak ty przychodzi i cieszy się z mojego nieszczęścia! Cieszy się? Kim, u diabła, był ten człowiek? I o czym właściwie mówił? Myśli Jake’a były oczywiście wyraŜone w mowie umarłych, więc natychmiast otrzymał odpowiedź. - Och, spotkaliśmy się juŜ przedtem - powiedział Alfonso Lefranc. - Chyba w domu Luigiego Casteliana w Marsylii.
Jake podszedł bliŜej i starł zaschnięte błoto z twarzy trupa. Poznałby go wszędzie: podobna do łasicy, poorana bliznami twarz ostatniego z ludzi Castellana. Teraz wiedział na pewno, Ŝe jego wendetta dobiegła końca, Ŝe nie musi juŜ nikogo ścigać. Ale chciał wiedzieć. - Co ci się stało? - zapytał. - Widziałem cię w Australii - powiedział Lefranc. - Luigi kazał mi śledzić ciebie i tych ludzi z Wydziału E aŜ do Londynu i dowiedzieć się, ile zdołam, na temat was wszystkich. Nie wiedziałem tego, ale podczas gdy obserwowałem Wydział E, ktoś obserwował mnie! Jasna cholera! Powinienem był wiedzieć, Ŝe w Londynie nie moŜe być aŜ tyle pieprzonych zakonnic! Wszędzie ich było pełno! Więc moŜe pomyśleli, Ŝe jestem jakimś ochroniarzem pracującym dla Wydziału E. Tak czy owak zwinęli mnie, a kiedy się ocknąłem, byłem tutaj, gdziekolwiek to jest! Byłem przesłuchiwany przez... Jezu, przez coś, czego nawet nie potrafię opisać, a kiedy to coś juŜ ze mną skończyło... - Zamurował cię w tej ścianie - głośno powiedział Jake. - Tak, ale przedtem zanurzył swoją dłoń w mojej piersi i tak ścisnął mi serce, Ŝe przestało bić! I nie mam Ŝadnego rzeźbionego, marmurowego nagrobka. Ale pieprzyć to! Na co komu kamień z napisem „Tu spoczywa Alfonso Lefranc - prawdziwie wybitny szpicel”? Tak czy owak w końcu Luigi Castellano mnie dopadł. - Alfonso - powiedział Jake bardzo cicho - moŜesz uwaŜać się za szczęściarza, Ŝe ja nie dopadłem cię pierwszy. Wiedząc, co Jake uczynił innym, Lefranc musiał przyznać: - No tak, Jake, no tak. - Jake! - krzyknęła Millie ostrzegawczo spod łukowatego wejścia do porzuconej rzymskiej świątyni. - Jake, on tu jest! Obrócił się, Ŝeby spojrzeć tam, gdzie wskazywała, w odległy, niezbadany koniec pieczary, znacznie poza zasięgiem światła latarki. W tamtą właśnie stronę płynął strumień czerwonych zarodników niesionych prądem cuchnącego powietrza wydobywającego się z otchłani. TakŜe stamtąd, nisko nad dnem pieczary, płynął w jego kierunku czarny bezkształtny kształt przypominający latający dywan. Nie mając czasu do stracenia, Jake powiedział szybko: - Przepraszam, Alfonso - i wyszarpnął jego ciało ze ściany. I gorączkowo krusząc czarną zaprawę i popychając niedbale ułoŜone kawałki skał, szybko rozwalił całą ścianę. Natychmiast otoczyła go fala śmierdzącego gazu. A kiedy się odwrócił, krztusząc się i łapiąc powietrze, przed nim wyrósł kształt, który z grubsza - ale tylko z grubsza -
przypominał człowieka. Lord Szwart! Wielka czarna postać o wielu oczach, a wszystkie płonęły czerwono niby piekielne ognie! Szwart był czymś z pogranicza szaleństwa i sennego koszmaru. Jego widok sprawiał, Ŝe krew krzepła w Ŝyłach, a człowiek nieruchomiał, jakby mu nogi wrosły w ziemię. Ale Jake nie był zwykłym człowiekiem. Pokonawszy własne koszmary, nie miał zamiaru ulec temu. Korath, który był w umyśle Jake’a, bełkocząc wywoływał równania Móbiusa, ale Jake uŜył własnych liczb, wywołał drzwi i kiedy Szwart, spłaszczywszy się jak arkusz papieru, popłynął w jego stronę, aby go otoczyć, Jake’a juŜ tam nie było! Pod łukowatym wejściem do dawnej rzymskiej świątyni Jake zasłonił sobą Millie, zdjął z pasa jeden z granatów i zawołał: - Lordzie Szwart, wiesz, co to jest? Szwart juŜ ruszył w jego kierunku, pędząc na złamanie karku nad dnem pieczary, demolując w morderczym pędzie część swego ogrodu. Ale gdy Jake wyciągnął zawleczkę, potwór gwałtownie się zatrzymał. PoniewaŜ w Krainie Gwiazd zetknął się z takim człowiekiem - który pojawiał się i znikał jak dym - i widział w jego rękach taką samą broń jak ta, która teraz podskakując na nierównym dnie pieczary, toczyła się w jego stronę! - Licz do pięciu, Szwart - zawołał Jake. - I do widzenia! Szwart zmienił kształt, był teraz rozedrganą plamą na dnie pieczary, a po chwili w postaci cienia pomknął w przeciwnym kierunku. Wywołując drzwi, Jake sam zaczął liczyć. Na cztery on i Millie zniknęli. Kiedy byli juŜ po drugiej stronie drzwi, poczuli jeszcze gorący podmuch, który wpadł do pogrąŜonego w wiecznej ciemności Kontinuum Móbiusa. A kiedy cały podziemny system pieczar oraz zapomniana rzymska świątynia przestały istnieć, sejsmografy w Greenwich zarejestrowały lekki wstrząs, którego epicentrum znajdowało się głęboko pod Londynem... EPILOG W trzy dni później, w gabinecie Traska w Centrali Wydziału E, Goodly i Chung kończyli informować szefa o aktualnym stanie rzeczy. Powodem, dla którego Trask chciał być na bieŜąco, było to, Ŝe według Johna Grieve’a szef Wydziału przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny był nieobecny bez usprawiedliwienia. I wskutek dziwnego zbiegu okoliczności Millicent Cleary takŜe nie było w pracy. Ta informacja była oczywiście traktowana Ŝartobliwie. John Grieve, powodowany - niepotrzebnie - dyskrecją, przekazał tę informację tylko kierownictwu wyŜszego szczebla. Ale faktycznie w całym Wydziale E nie było nikogo, kto by miał im za złe, Ŝe spędzili ten czas razem. Jednak teraz Trask juŜ wrócił i spotkanie informacyjne dobiegało końca.
- I to by było tyle - zakończył Goodly. - Nasz dawny australijski zespół jest na Krassos z Papastamosem, zajmując się sprzątaniem tego, co jeszcze pozostało w klasztorze i w Palataki. Zwłaszcza w Palataki. Trask kiwnął głową. - A greckie władze? Powiadasz, Ŝe kupiły historyjkę Manolisa? - Dały się złapać na ten haczyk - włączył się Chung. - Faktycznie Manolis jest bohaterem, nie wspominając o tym, Ŝe to bardzo przekonujący kłamca! Sami musicie przyznać, Ŝe jego historyjka jest fantastyczna! Manolis jest teraz otoczony wielkim szacunkiem, a Krassos jest na tyle odległe, Ŝe nikt na kontynencie nie jest tą sprawą specjalnie zainteresowany, natomiast Interpol jest kompletnie oszołomiony tym, Ŝe Luigi Castellano i jego organizacja została zlikwidowana przez Jake’a Cuttera. Teraz wiedzą, Ŝe Jake, hm, przez cały czas był agentem Wydziału E. Ale tam musiał być zamęt! I wszystko pasuje do siebie doskonale. - Pokrótce ta historia przedstawia się następująco - podjął Goodly. - Castellano próbował rozszerzyć swoje imperium na obszarze Morza Śródziemnego. Grając rolę filantropa, przeniknął do klasztoru i kupił Palataki, które miało stać się punktem przerzutowym narkotyków. Ale zakonnice zwietrzyły dobry interes, a na domiar złego połączona brytyjsko-grecka grupa narkotykowa zaczęła sprawiać kłopoty na terenie kontrolowanym przez Castellana. Widząc nadarzającą się okazję, rywalizujące gangi zaczęły niszczyć posiadłości Castellana i zabijać jego ludzi w Marsylii, Genui, San Remo i w końcu na Sycylii. A kiedy Grecy - a konkretnie Manolis i spółka - mieli zakończyć operację na Krassos, Castellano postanowił się wycofać i zatrzeć za sobą ślady. - Podczas gdy Castellano miał własne problemy na Sycylii - ciągnął dalej Chung jego ludzie na Krassos skradli ładunek benzyny lotniczej, zaatakowali klasztor, po czym wysadzili Palataki, niszcząc wszystkie ślady jego udziału w tym przedsięwzięciu. Ale Manolis nadal jest na miejscu wraz z naszym dawnym australijskim zespołem, próbując zdobyć dalsze dowody, a w istocie umieszczając pod Palataki ładunek termitu, aby upewnić się, Ŝe wszystko zostało tam całkowicie zniszczone... Trask znów kiwnął głową. - Więc rola Jake’a w całej sprawie... - ...polegała na tym, Ŝe był tajnym agentem-prowokatorem - powiedział Chung. - A to wystarczy, Ŝeby go oczyścić w oczach wszystkich europejskich agencji. Jest wolnym człowiekiem. - I juŜ nie trzymam go w szachu - powiedział Trask, marszcząc brwi.
- Ale tak naprawdę nie trzymałeś go w szachu - powiedział Goodly. - Coś obiecałeś, pamiętasz? - Racja - niechętnie przyznał Trask. I zanim zdąŜyli coś powiedzieć, dodał: - Ale jedno pytanie i to bardzo waŜne pozostaje bez odpowiedzi. Wszyscy się chwalimy naszymi sukcesami, ale właściwie jak było z naszą skutecznością na obszarze Morza Śródziemnego? Wiem, Ŝe zniszczyliśmy to i owo, ale czy zrealizowaliśmy to, co zaplanowaliśmy? Wątpię. - Malinari, Vavara i Szwart? - powiedział Chung. - Jake załatwił Szwarta. Ale gdyby ten przewód wychodzący na powierzchnię... - Wzruszył ramionami. - Nie wierzę, Ŝe załatwiliśmy Vavarę - powiedział Trask. - Wprawdzie widziałem, jak wpadła do morza, ale ona jest Wampyrem! A one są nieustępliwe. Mogą przetrwać. A co do Malinariego... - No cóŜ, mnie udało się stamtąd uciec - powiedział prekognita. - A jeśli mnie się udało... - ...jemu teŜ mogło - dokończył Trask. - Oznacza to, Ŝe nasze zadanie wcale nie jest zakończone. Rozległo się pukanie do drzwi i Trask powiedział: - Proszę! Weszli Jake i Liz, która pomimo licznych siniaków wyglądała znacznie lepiej, niŜ kiedy Trask widział ją ostatnio. Zresztą sam Trask teŜ wyglądał lepiej. A jeśli chodzi o Jake’a... kiedy Trask na niego patrzył, wciąŜ się zastanawiał, jaki on jest. Czasami - jeśli się na niego spojrzało przez chwilę - moŜna by przysiąc, Ŝe oto stoi przed tobą Harry Keogh. Jednak Jake i Harry byli do siebie zupełnie niepodobni. MoŜe to te pasma siwizny na skroniach Jake’a? Ale to mogły teŜ być jego oczy. Oczy, które zdradzały jakąś niepojętą wiedzę, okna umysłu, który znał magię! Trask złapał się na tym, Ŝe się w niego wpatruje i wyprostował się na krześle. - Witajcie - warknął. - Przyszliście tu z delegacją czy co? Czy po prostu jako zespół? O co chodzi? Jake popatrzył po kolei na nich wszystkich i powiedział: - Wielka Trójka. No cóŜ, przypuszczam, Ŝe wszyscy moŜecie to usłyszeć. - Zamieniamy się w słuch - powiedział Trask. - Ale powiedz, dlaczego przyszedłeś razem z Liz? Myślałem, Ŝe chcesz porozmawiać o swoim problemie. - Nie - powiedziała Liz, patrząc Traskowi prosto w oczy.
- To jest nasz problem - problem Wydziału E, nas wszystkich - poniewaŜ Jake jest teraz jednym z nas, a my opiekujemy się sobą nawzajem. A kiedy podobna kwestia pojawiła się ostatnim razem, powiedziałeś... powiedziałeś... - Powiedziałeś, Ŝe jeśli otrzymasz niewłaściwą odpowiedź - dokończył za nią Jake - to mnie zastrzelisz. - Więc uparła się, aby mi towarzyszyć. Trask zmarszczył brwi i jeszcze bardziej się wyprostował. - Chyba pamiętam pytanie - powiedział. - Czy to nie było: „Co takiego zaprząta ci umysł, Jake”? - Dokładnie tak - potwierdził Jake. - A kiedy o to zapytałeś, odkryliśmy, Ŝe tym czymś jest Nekroskop, Harry Keogh. On tkwił w moim umyśle, bo pozostawił tutaj niedokończone zadanie, a ja miałem je dokończyć za niego. Ale od tego czasu... teraz co innego zaprząta mi umysł i nie sądzę, Ŝe to ci się będzie podobało. Trask popatrzył na Goodly’ego i Chunga i powiedział: - Panowie, myślę, Ŝe to jest sprawa między mną a Jakiem - i Liz. Ale kiedy ci dwaj skierowali się do drzwi, zabrzęczał interkom i odezwał się John Grieve. - Sir, Minister Odpowiedzialny przesłał panu coś. Wyłącznie do pańskiej wiadomości. - Zaraz przeczytam - powiedział Trask. - Łączę - powiedział oficer dyŜurny. Trask wcisnął guzik i przed jego oczami pojawił się monitor. Przeczytał wiadomość, potem jeszcze raz i nagle pobladł. Drzwi juŜ się zamykały za Chungiem i Goodlym, kiedy ten ostatni zatoczył się, ale szybko się opanował, złapał lokalizatora za rękę i wepchnął go z powrotem do gabinetu Traska. - Co się stało? - powiedział Chung, który wyglądał na zaskoczonego. Ale wtedy zobaczył na twarzy prekognity ów dobrze znany wyraz - a takŜe na twarzy Traska - i nic nie powiedział. - Ludzie - powiedział szef Wydziału, wstając i sięgając po marynarkę. Jego twarz przypominała maskę, ale oczy płonęły mu ogniem zemsty. - Czekajcie!...