Brian Lumley Dotyk Tłumaczenie Robert Palusiński
ZAMIAST WPROWADZENIA
W połowie lutego 1990 roku, pewnej deszczowej i...
8 downloads
10 Views
2MB Size
Brian Lumley Dotyk Tłumaczenie Robert Palusiński
ZAMIAST WPROWADZENIA
W połowie lutego 1990 roku, pewnej deszczowej i wietrznej niedzieli o godz. 15:33 trzynaścioro członków Wydziału E - najdziwniejszego i najbardziej ezoterycznego wydziału SłuŜb Wywiadu Jej Królewskiej Mości - doświadczało czegoś, co zdumiało nawet tych przywykłych do niezwykłości ludzi: obserwowali dezintegrację człowieka będącego niegdyś członkiem ich grupy. Właściwie byli świadkami śmierci Harry’ego Keogha, Nekroskopa, który dostał się do Centrali Wydziału E dzięki fantastycznemu i niezwykłemu medium, pochodzącemu ze świata istniejącego w równoległym świecie, świata znanego jako Kraina Słońca i Kraina Gwiazd. Harry odszedł do tego świata, Ŝeby uniknąć prześladowań i śmierci - choć niekoniecznie własnej śmierci - co niewątpliwie byłoby jego udziałem, gdyby pozostał w świecie ludzi. Nie był juŜ człowiekiem, ale czymś znacznie więcej, czymś, na co zwykli śmiertelnicy musieliby polować. Stał się wampirem, gdy bezinteresownie słuŜył ludzkości. Ludzie na Ziemi ścigali Wielkiego Wampira, Nieumarłego Lorda, ostatniego z wymierającego gatunku istot nazywających siebie Wampyrami! Wielkie Wampiry od niepamiętnych czasów ukrywały się wśród ludzi i jednocześnie karmiły się ich krwią, o czym wspominają liczne mity i legendy. Jednak owe krwioŜercze istoty nie pochodziły z naszej planety, lecz przybyły z Krainy Gwiazd, którą licznie zamieszkiwały. Jak to było moŜliwe? Niektórzy z wampyrzych lordów - swego rodzaju ofiary pokonane w wojnach krwi toczących się na terenie Krainy Gwiazd - bywały skazywane na banicję poprzez wepchnięcie do bramy będącej korytarzem prowadzącym na Ziemię. Korytarz kończył się w Wallachii, miejscu, gdzie zrodziły się staroŜytne legendy o wampirach. Wallachia, nosząca obecnie nazwę Rumunii, od stuleci była tajnym siedliskiem wampirów. Kiedy jednak wampirza plaga zaczęła rozprzestrzeniać się po całym świecie, stając się coraz większym zagroŜeniem dla ludzkości, pojawił się Nekroskop Harry Keogh - człowiek, który posiadał zdolność rozmawiania ze zmarłymi. Harry potrafił takŜe stosować medium nazywane Kontinuum Mobiusa, dzięki któremu błyskawicznie przemieszczał się w przestrzeni. Nekroskop wyszukiwał wampiry i zwalczał je. Kiedy jednak starł się z
najpotęŜniejszym z nich, samym Ojcem Kłamstw, Feathorem Ferenczym, zanadto zbliŜył się do niego i sam został zainfekowany. Kiedy więc Nekroskop opuszczał nasz świat, to nie chodziło mu o własne Ŝycie, ale o nasze. To fakt, Ŝe Wydział E mógłby go zabić, ale co by się stało, gdyby działania wydziału okazały się nieskuteczne? PrzecieŜ Nekroskop był najpotęŜniejszym ze wszelkich istot Ŝyjących we wszechświecie - trudno sobie nawet wyobrazić skutki jego działań, gdyby postanowił rozprzestrzenić zarazę... Byłby to koniec ludzkości, o której dobro tak długo i zaŜarcie walczył. Problemy Harry’ego dopiero się zaczynały. Przebywając w Krainie Gwiazd, odkrył, Ŝe Wampyry znowu się pojawiły i to w jeszcze bardziej przeraŜającej formie. Ich przywódcą był Szaitan - wcielony diabeł! Udało się go ukrzyŜować i spalić. Z chwilą gdy siły Ŝyciowe Harry’ego zaczynały go opuszczać, przy pomocy Ogromnej Większości został przeniesiony do metafizycznego Kontinuum Móbiusa, gdzie przemierzając stulecia czasu przeszłego, przeszedł ostateczną metamorfozę. I to właśnie obserwowało trzynaścioro członków Wydziału E, przebywających w Centrali podczas deszczowego niedzielnego poranka w połowie lutego 1990 roku... Zamglona, telepatyczna projekcja, blaknący, trójwymiarowy hologram dymiącego ciała Nekroskopa, które coraz bardziej przyspieszając, oddalało się w nieznane otchłanie. Jednak z chwilą gdy jego wirująca postać stawała się coraz mniejszą kropką a później juŜ tylko punkcikiem, by w końcu zupełnie zniknąć, obserwatorzy zobaczyli niesamowitą bezgłośną eksplozję światła o barwie czystego złota. I chociaŜ zdarzenie zaistniało tylko w ich zbiorowym umyśle, to wszyscy odwrócili się, aby uniknąć oślepiającej intensywności blasku... oraz Ŝeby odsunąć się od tego, co wyleciało z centrum eksplozji! Tylko dwoje z nich zobaczyło, jak w ostatniej chwili z centrum wybuchu popędziły miliardy złotych drzazg, rozprzestrzeniając się na wszystkie strony i znikając w nieznanych miejscach. Były to cząstki Harry’ego Keogha. Ale czy te złote strzałki były wszystkim, co po nim pozostało? W pewnym sensie tak. Ale patrząc na to z drugiej strony, nie całkiem. Albowiem w chwili gdy pozbawiony ciała umysł Harry’ego rozczepił się w niesamowitym wybuchu, pozostała świadomość, Ŝe kaŜdy z jego elementów, kaŜda ze złotych strzałek była nim! I gdziekolwiek by się one znalazły - w jakimkolwiek miejscu i czasie echo i wiedza Harry’ego podąŜy wraz z nimi.Był to tranzytowy hotel oddalony o dziesięć minut drogi od autostrady M25 i dwadzieścia minut od lotniska Gatwick. Miał idealną lokalizację i korzystały z niego załogi samolotów oraz pasaŜerowie, którzy odpoczywali w
hotelu pomiędzy lotami lub zaraz po przylocie. Zwykle panował tam spory ruch. Jednak normalnie w zamglony listopadowy poranek o 4:30 byłoby tam całkiem spokojnie. Ale tym razem z uwagi na płacz dziecka, jego Ŝałosne zawodzenie oraz urwany krzyk, który dobiegł z jednego z pokoi, ochroniarz z nocnej zmiany wyruszył szybkim krokiem, by sprawdzić, co się stało. Później kompletnie zaszokowany tym, co zobaczył, próbował skorzystać z telefonu i dość nieudolnie przekazać informacje. Inspektor George Samuels liczył sobie dwadzieścia siedem lat, 180 cm wzrostu, miał kruczoczarne włosy, duŜe uszy, przenikliwe spojrzenie szarych oczu, wąskie cyniczne usta i wolał chodzić w mundurze niŜ w ciuchach cywilnych. Jego ojciec miał „znajomości” i wszyscy akceptowali fakt, Ŝe wspinanie się inspektora po kolejnych szczeblach drabiny było nadspodziewanie szybkie i niekoniecznie związane z jego wynikami w pracy. Dzisiejszej nocy inspektor obrał sobie za cel odwiedzenie (a w zasadzie szpiegowanie) dowódców kilku posterunków znaj - dujących się na przedmieściach Londynu. Poruszał się nieoznakowanym samochodem słuŜbowym i chwilę po czwartej trzydzieści wszedł na teren posterunku w okolicy Reigate. W tym samym momencie odezwał się telefon z prośbą o interwencję. Patrole były zajęte dwoma wypadkami samochodowymi oraz awanturą domową więc inspektorowi nie pozostało nic innego, jak zająć się zgłoszoną sprawą. Nie było dokładnie wiadomo, na czym polega problem, poniewaŜ sierŜant odbierający telefon niewiele zrozumiał z bełkotliwej wypowiedzi osoby proszącej o interwencję. Samuels skłonny był przypuszczać, Ŝe brak podstawowych informacji dotyczącychzgłoszenia wynikał przede wszystkim z nieudolności sierŜanta. Tak czy owak chodziło o hotel, który znajdował się kilka minut jazdy samochodem od posterunku, w pobliŜu portu lotniczego Gatwick. PoniewaŜ z hotelu wezwano równieŜ karetkę pogotowia, co mogłoby sugerować, Ŝe nieznany problem znalazł juŜ rozwiązanie, najprawdopodobniej zajdzie jedynie konieczność spisania oficjalnego raportu na miejscu zdarzenia. Samuels wrócił do samochodu, przyczepił na dachu błyskające niebieskie światło i ruszył w drogę. W wypadku gdyby sprawa okazała się dziwna i bardziej problematyczna, niŜ przypuszczał, zawsze mógł wezwać ekipę z wydziału kryminalnego, która zajęłaby się całym bałaganem i zbadała szczegóły. Gdyby rzeczywiście stało się tam coś powaŜnego, to moŜe inspektor zyskałby przy okazji trochę sławy... W hotelu Tangmore Samuels natknął się na masywnego męŜczyznę o posturze pięściarza, pełniącego nocną słuŜbę ochroniarza. MęŜczyzna ubrany był w mundur za mały o dwa numery i czekając na policjanta, wymachiwał rękami, stojąc przed oświetlonym neonem
wejściem do hotelu. Rozmiar i fizyczna postura męŜczyzny w połączeniu z jego stanem dla większości policjantów byłaby wystarczającym sygnałem wskazującym, Ŝe coś tu nie jest w porządku. Ale nie dla Samuelsa, który sprawdził stan swoich białych rękawiczek, poprawił kapelusz i strzepnął kurz z munduru w chwili, gdy blady jak ściana ochroniarz z szeroko otwartymi oczami przedstawił się jako Gregory Phipps i nawet nie podając ręki na powitanie, ponaglał do wejścia do środka. W tej samej chwili zabrzmiał sygnał karetki pogotowia. Jej reflektory zgasły, syrena obniŜyła stopniowo wysokość tonu, a sam pojazd gwałtownie zatrzymał się przy krawęŜniku. Ze środka wyskoczyło dwóch ratowników medycznych i otworzyło tylne drzwi. Doświadczony dowódca załogi, niski, dojrzały męŜczyzna o szerokich ramionach i bystrym spojrzeniu, nie tracąc chwili czasu, zwrócił się do inspektora: - Przyjechaliśmy chyba do tego samego przypadku, sir. Co się dzieje? - Dopiero co przyjechałem - odparł Samuels. - Wygląda na to, Ŝe wezwał nas pan Phipps... Ŝebyśmy mogli pomóc w rozwiązaniu ewentualnego problemu. Phipps oblizał wargi i gestem zachęcił wszystkich do przejścia przez pusty korytarz w kierunku windy. - Mam informacje od recepcjonistki z wczorajszego wieczoru - odezwał się w końcu. Myślałem, Ŝe to nic waŜnego. Jakiś facet, dość zdenerwowany męŜczyzna, zameldował się razem z dzieckiem, bez Ŝony czy innej kobiety, po czym poszedł do swojego pokoju i juŜ stamtąd nie wychodził. To było kilka minut po szesnastej. Nic o tym nie wiedziałem aŜ do dziesiątej wieczór, kiedy recepcjonistka skończyła swoją zmianę. Nadjechała winda i cała czwórka weszła do środka. Kiedy Phipps naciskał palcem guzik drugiego piętra, widać było, jak bardzo jest rozdygotany. - Mów dalej - powiedział Samuels, patrząc na swoje nienagannie przycięte paznokcie i dodając niemal natychmiast: - Przy okazji, jestem tego samego zdania. W takim miejscu jak to męŜczyzna meldujący się wraz z małym dzieckiem w hotelu nie jest niczym niezwykłym. MoŜe czekał na Ŝonę, przyjaciółkę, a moŜe nawet na nianię, która miała przylecieć samolotem? MoŜliwe teŜ, Ŝe ta osoba przyleci wcześnie rano. - Wzruszył ramionami i spojrzał pytająco na Phippsa. Phipps przełknął ślinę i widać było, jak podskakuje mu jabłko Adama. - Racja, tylko Ŝe dziewczyna, to znaczy recepcjonistka, ma dobre oko i wiele zapamiętuje. Zaniepokoiła się sytuacją bo... dziecko było na rękach i nie wyglądało za dobrze. Wyglądało na chore, a w jego pobliŜu nie było Ŝadnej Ŝony czy innej kobiety. Ponadto z pokoju 213 aŜ do końca zmiany nie przeprowadzono Ŝadnej rozmowy telefonicznej, nie
słychać było hałasów czy czegoś podobnego. Pomyślałem to samo co pan: nie ma się czym przejmować. W takich sytuacjach zwykle powtarzam sobie: Greg, chłopie, nie szukaj kłopotów. Jeśli coś ma się zdarzyć, to kłopoty same cię znajdą. - I znalazły? - Samuels zadał pytanie w chwili, gdy winda z lekkim wahnięciem zatrzymała się na drugim piętrze. Phipps najwyraźniej zajął się własnymi rozmyślaniami, poniewaŜ nie do końca zrozumiał pytanie. - Znalazły? - Kłopoty - westchnął inspektor, starając się ze wszystkich sił zapanować nad zniecierpliwieniem.Jabłko Adama na szyi Phippsa gwałtownie podskoczyło. - O BoŜe! Tak! - powiedział zdecydowanie, choć niezbyt głośno. - Jakieś pół godziny temu, kiedy stwierdziłem, Ŝe dziecko płacze juŜ zbyt długo, zapukałem do drzwi, Ŝeby zobaczyć, co się dzieje. Nikt nie odpowiedział, więc wszedłem do środka... a potem wezwałem was. Wychodząc z windy, Phipps wskazał drogę trzęsącą się ogromną dłonią. - Pokój 213. - Skinął dodatkowo głową, ale widać było, Ŝe woli trzymać się z tyłu. WzdłuŜ korytarza. - Prowadź - odezwał się Samuels, który dopiero teraz zaczął odczuwać wpływ lęku lub moŜe powaŜnego strachu ochroniarza. Ale czy to moŜliwe w wypadku tak potęŜnego męŜczyzny jak Phipps? Człowieka, który bez cienia wątpliwości potrafił zadbać o siebie, jak równieŜ skutecznie zająć się innymi? Długi rząd świateł umieszczonych w perspektywicznie zwęŜającym się suficie korytarza, błyskał i brzęczał, sprawiając wraŜenie, Ŝe wszystkie lampy zaraz zgasną. Samuels stwierdził, Ŝe moŜe to być taki sam problem, jaki dał się zauwaŜyć w świetle neonów oświetlających wejście do hotelu. W migającym świetle długi korytarz sprawiał surrealistyczne wraŜenie, wywołane złudzeniem, Ŝe ściany poruszają się. Światło było bardzo dziwne i mrugało jak stroboskop. Inspektor teŜ zamrugał, poczuł lekki zawrót głowy i nie był juŜ tak pewny siebie jak przy wejściu do hotelu. Ponadto zachrypłe, płaczliwe zawodzenie dławiącego się dziecka, które słychać było od dość długiego czasu, było teraz bardzo wyraźne. Kiedy dotarli do pokoju 213, Phipps zatrzymał się, wręczył zapasowe klucze inspektorowi i cofnął się o krok. - To tyle - powiedział. - Dalej nie idę. Teraz... teraz to pańska sprawa. - Pokręcił przy tym głową jakby nie chciał brać odpowiedzialności za to, co dalej będzie się działo.
Inspektor Samuels wziął go za rękę i chcąc oddać klucze, powiedział: - Nie, ty otwórz. Wówczas odezwał się szef druŜyny ratowników medycznych: - Spokojnie, panowie. Nie tak prędko! Najpierw musimy się dowiedzieć, co nas tam czeka. Nic o tym nie wiemy! Samuels odwrócił się do niego i rzucił: - Głuchy pan jesteś? Nie słyszysz, co tam się dzieje? To przeraŜone dziecko. Na pewno cierpi i... -...i - przerwał mu Phipps trzęsącym się, bliskim załamania głosem - tam jest coś znacznie więcej niŜ dziecko. Ale proszę mnie nie pytać, co to, bo i tak nie jestem w stanie opowiedzieć, co widziałem. Raz zobaczyłem i nie mam zamiaru znowu na to patrzeć. Zostaję tutaj, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Jeśli chodzi o drzwi, to myślę, Ŝe dam radę je dla was otworzyć. Wziął klucz, włoŜył do zamka i przekręcił. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi, które się uchyliły. - Chwileczkę - odezwał się po raz drugi sanitariusz. - Co to znaczy, Ŝe nie moŜe nam pan opowiedzieć, co jest w środku? Czy grozi nam niebezpieczeństwo? - Niebezpieczeństwo? - Phipps pokręcił głową. - Nie, nie sądzę. Teraz juŜ nie. Ale to jest straszne. - Dobra - powiedział Samuels. - Domyślam się, Ŝe to jakaś zbrodnia. Wchodzimy. UwaŜajcie, Ŝeby niczego nie dotykać. Pewnie będziemy musieli wezwać ludzi z kryminalnego. - Następnie otworzył drzwi szerzej i wszedł do środka... w ciemność. TuŜ za nim poszli ratownicy medyczni. Inspektor odnalazł i wcisnął kontakt na ścianie pokoju. Lampa na suficie zamigotała i nie przestawała migotać. Z głębi korytarza odezwał się głos Phippsa: - Coś się dzieje ze światłem juŜ od kilku godzin. W większości pokoi wszystko działa, jak naleŜy, ale tutaj i na korytarzu cały czas mruga. W piwnicy siedzi elektryk i próbuje to naprawić. Hotelowy pokój miał kształt litery L. Po lewej stronie znajdowała się łazienka, w dłuŜszej zaś części pokoju znajdowało się łóŜko, nocne stoliki oraz telefon. Dziecko, chłopczyk, który miał nie więcej niŜ piętnaście miesięcy, siedział na podłodze oparty o łóŜko i szlochał, tym razem całkiem cicho. Jego pielucha była pełna, a na podłodze widać było mokre ślady, które wskazywały na to, Ŝe wędrował po niej. Oczy bolały go od płaczu, a róŜowa twarzyczka była umazana czymś brązowym. Na jego włosach i reszcie ciała było o
wiele więcej tego brązowego. Wyglądało na to, Ŝe chciał się umyć, lecz jego wysiłki tylko pogorszyły sytuację. Nie robił wraŜenia chorego, tylko zmęczonego, wystraszonego i bardzo nieszczęśliwego. Samuels odwrócił się, rzucił oskarŜycielskie spojrzenie w stronę Phippsa, który odsunął się od drzwi i stanął oparty o ścianę korytarza. Inspektor pokazał na dziecko i spytał: - Dlaczego go stąd nie zabrałeś? Ale ochroniarz tylko pokręcił głową. - Nie chciałem niczego dotykać. Stwierdziłem, Ŝe najlepiej będzie wszystko zostawić tak, jak zastałem. Myślę, Ŝe pan teŜ nie będzie chciał tu zbyt długo przebywać. - Następnie skinął głową dodając: - Tam, za rogiem, pan wszystko zobaczy. - Ho, ho! - zauwaŜył młodszy z sanitariuszy. - Jeśli to dziecko umazało się gównem, to niech Bóg błogosławi jego biedną dupcię! - Zobaczę, czy nie znajdę gdzieś kobiety, która zajęłaby się dzieckiem - powiedział Phipps i zrobił pół kroku, zaczynając oddalać się od pokoju. - Zaczekaj! Zostajesz tutaj! - rozkazał Samuels. Następnie, unikając ciemnych śladów i brązowych bobków pozostawionych na dywanie, przeszedł obok łóŜka i minął róg pokoju, wchodząc do krótszej części pokoju. Zobaczył tam biurko, stolik ze szklanym blatem, dwa krzesła... i coś na podłodze, w najbardziej oddalonej części pokoju. W tej części pomieszczenia oświetlenie było jeszcze gorsze niŜ w poprzedniej. Błyskając i mrugając zamieniło pokój w kalejdoskop poruszających się kształtów i cieni. Kiedy jednak inspektor gwałtownie zatrzymał się, a następnie wolno ruszył dalej, omijając szklany stolik, zbliŜył się do tego, co było zwinięte w rogu... i kiedy migające światło chwilowo zabłysło gwałtowniej i dłuŜej... - Jezu Chryste! - padły zdławione słowa z jego ust. Obok niego stanęli ratownicy medyczni. Młodszy z nich miał latarkę, którą oświetlił róg pokoju. W tej samej chwili Samuels cofnął się, nogi ugięły się pod nim, osunął się na stolik i wycharczał: - Co to... co to jest, do diabła?! Starszy z ratowników przyklęknął i popatrzył z bliska na nieznany obiekt. - To moŜe być tylko jedno - odezwał się zduszonym głosem. Wpatrywał się w oświetloną latarką człekokształtną masę wielkości człowieka. - To są szczątki człowieka albo duŜego zwierzęcia - kontynuował szeptem. - Ale na litość boską... czym było to, co zrobiło coś podobnego? Samuels odsunął stolik i zmusił swe nogi do zrobienia kilku kroków. Kiedy wzrok inspektora podąŜył za światłem latarki, które przesuwało się wzdłuŜ... ciała?... jego wargi mimowolnie cofnęły się, a twarz przybrała wyraz przeraŜenia. Górna połowa ciała obiektu
była oparta o ścianę w miejscu, gdzie łączyły się one pod kątem prostym, dolna zaś część leŜała płasko na podłodze, „promieniując” na zewnątrz. Dywan oraz ściany za tym czymś były zabarwione na czarno, co zapewne w bardziej normalnym świetle okazałoby się kolorem ciemnoczerwonym. Oczyszczony do białych kości szkielet był częściowo zasłonięty przez zwisające na zewnątrz wnętrzności, które przypominały kiełbasy o róŜnej długości lub liczne kawałki rozebranego i pociętego mięsa sprzedawanego na wagę. Do pustej czaszki przylepiła się miazga mózgu. - To... to jest człowiek! - powiedział Samuels, kołysząc się na nogach i coraz szybciej oddychając. - To jest człowiek i on... on... on... - Został przenicowany na drugą stronę! - rzekł młodszy z ratowników. - Patrzcie! Ta rurka się porusza! Ta rurka, na którą wskazał światłem latarki, była w rzeczywistości kurczącym się przewodem pokarmowym, którego pofałdowany odbyt nagle rozwarł się i opróŜnił dwudziestocalową strugą dywan. W tej samej chwili serce... bo cóŜby innego?... poruszyło się i uderzyło sześciokrotnie w desperackiej próbie wznowienia pracy, po czym zamarło i górna część ciała pochyliła się na bok, osuwając się wzdłuŜ ściany na podłogę. Ratownicy aŜ syknęli z przeraŜenia i odskoczyli od tego niesamowitego obiektu. - To coś... ten zakrwawiony, popierdolony syf... to Ŝyło?! - Nawet jeśli tak - starszy zebrał siły, Ŝeby mu odpowiedzieć - to i tak juŜ nic nie moglibyśmy zrobić. - Następnie cofnął się w głąb pokoju i potknął się o coś, o mało się nie przewracając. Przeszkodą okazało się nieprzytomne ciało inspektora Samuelsa. - Idź do samochodu. Weź ze sobą ochroniarza i przynieście worek na ciało. Ja zostanę tutaj i zadzwonię po ekipę dochodzeniową i jakąś policjantkę, Ŝeby zajęła się dzieckiem. Ale dopóki nie przyjadą, nie będziemy niczego ruszać... no, moŜe z wyjątkiem tego. - Mruknął z dezaprobatą i czubkiem buta poruszył leŜącym ciałem Samuelsa. - Gliniarz to z niego raczej marny - stwierdził młodszy ratownik. - Zwykły cienias - zgodził się z nim starszy. - Im prędzej go stąd wyciągniemy, tym lepiej. Stojący na korytarzu ochroniarz był bardziej niŜ zadowolony, mogąc towarzyszyć młodszemu ratownikowi w drodze do ambulansu. śaden z nich nie zauwaŜył, Ŝe w całym hotelu lampy zaczęły normalnie działać. Jeśli zaś chodzi o chłopca, to właśnie mocno zasnął i pochrapywał cichutko. 3:33... Znowu!
Co to znaczy, do diabła?! - zastanawiał się Scott St John. Co z tą godziną? Zawsze nad ranem. Właściwie to wiedział juŜ, o co chodzi, dlaczego prawie kaŜdego ranka od trzech miesięcy i trzech dni budził się właśnie o tej porze... ale znowu ta przeklęta liczba! Trzy, a właściwie trzy razy po trzy! Szczęśliwa wygrana w jednorękim bandycie lub, jak na przykład w wypadku Scotta St Johna, jego osobista wersja liczby 666. Ponadto przypuszczał (o nie, dobrze wiedział), Ŝe będzie to całkowicie niepotrzebne przypomnienie o jego własnych godzinach, dniach i tygodniach piekła. Do tego jednak nie potrzebował Ŝadnych liczb, poniewaŜ i tak nigdy nie mógłby zapomnieć. Przez chwilę rozglądał się, szukając Kelly leŜącej po swojej stronie ich łóŜka, łóŜka, które było teraz tylko jego. Kiedy się budził nad ranem - co rzadko mu się zdarzało - to zawsze właśnie tak szukał jej wzrokiem. O BoŜe, był sam! Był sam, samotny i zagubiony. Ten stan trwał od godziny 3:33 rano tamtej straszliwej niedzieli. Umysł Scotta natychmiast wycofał się w przestrzeń, gdzie wspomnienia nie były tak przytłaczające. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, Ŝe całkowite zapomnienie nigdy nie będzie moŜliwe, Ŝe nie potrafi zbyt długo nie przypominać sobie tego, co się wydarzyło... Wiedział, Ŝe znowu nawiedzi go sen, sen o tym, jak ona umierała na szpitalnym łóŜku, przy którym siedział bezradnie. I jak sam siebie przeklinał, po tym jak słabe wiotczejące palce Kelly zacisnęły się na jego palcach, budząc go z jednego koszmaru i wpędzając w kolejny. Tak, przeklinał sam siebie za tę chwilę, kiedy jej palce poruszyły się po raz ostatni, a on spał na krześle śmiertelnie znuŜony bezustannym, trzydniowym czuwaniem. Trzy - ta piekielna liczba! Kelly była pod wpływem silnych środków przeciwbólowych i nawet nie wiedziała, co czy on tam jeszcze jest. Nagły skurcz jej palców był mimowolnym skurczem, ostatnim impulsem wywołanym... no właśnie, czym wywołanym? MoŜe w swej ukojonej podświadomości zauwaŜyła ciche skradanie się kostuchy i starała się zdobyć na jeszcze jeden wysiłek, który mógłby wydobyć ją z jej szponów. Scott poczuł nacisk jej palców i obudził się. Ból był niewyobraŜalny, zasnął i nie odwzajemnił jej ruchu. Czułe, mimowolne ściśnięcie Kelly było o wiele lepsze od grzechoczącej śmierci. Scott miał tylko osiem lat, gdy zmarł jego ojciec, a jednak wciąŜ pamiętał zamierające w bezruchu stęchłe powietrze. JakŜe koszmarnie przeraŜającym było obudzić się i znowu przeŜywać to samo, tym razem z Kelly, i wiedzieć, Ŝe zapamięta to do końca swoich dni. BoŜe, ty przeklęty draniu! - pomyślał Scott, mając na myśli siebie, a nie Boga. Nie chodziło o to, Ŝe Scott był w jakimkolwiek stopniu poboŜny, na pewno nie teraz. W końcu cóŜ za Bóg mógłby dopuścić...
Nie, tego nie wolno mu robić. WciąŜ od nowa. Tak jak to czyni juŜ od trzech miesięcy, trzech tygodni i (policzył szybko) od, tak, trzech dni. A ponadto trzech godzin i trzydziestu trzech minut! Trochę czasu juŜ minęło, więc właściwie trzech godzin i trzydziestu sześciu minut. Scott wiedział, Ŝe juŜ nie zaśnie, więc wstał z łóŜka. Ale obudziły go nie tylko wspomnienia. Chodziło równieŜ o sen oraz o ciemne godziny, w których mu się przyśnił. W czasie, który miał inne znaczenie niŜ śmierć Kelly. Był tego pewien, choć nie wiedział, skąd ta pewność. Czasem i tylko przez moment przypominał mu się jakiś szczegół ze snu, po czym zaraz znikał, tak jak słowo, które masz na końcu języka, które nie chce się przypomnieć. Nie było tam niczego, co byłoby związane z poczuciem winy, nic strasznego czy smutnego ani teŜ nic nadnaturalnego, bo Scott w takie rzeczy i tak nie wierzył. O ile zatem Scott obwiniał siebie za to, Ŝe nie zauwaŜył chwili, w której odeszła Kelly, o tyle przynajmniej był w pewnym stopniu wdzięczny za to, Ŝe zupełnie nic nie mógł zrobić w sprawie wyniszczającej nieuleczalnej choroby, która mu ją zabrała. W jego śnie, w tym pojawiającym się co pewien czas i niemoŜliwym do zapamiętania śnie, nie było poczucia winy ani teŜ nie był to nawet koszmar. Na pewno było w tym coś dziwnego. Wystarczająco dziwnego, Ŝeby zbudził się o 3:33. Część snu właśnie zaczynała mu się przypominać. Znowu było to podobne do zapomnianego słowa na końcu języka lub raczej do sceny jawiącej się na krawędzi umysłu. Drzazga lub strzałka ze światła pędziła poprzez ciemne miejsce, najciemniejsze spośród moŜliwych do wyobraŜenia w kierunku... czego? Czy to była twarz? MoŜe cyferblat zegara? Zegara wskazującego godzinę 3:33 i wiszącego gdzieś tam w ciemnej pustce? A moŜe była to tarcza do rzucania strzałkami? Ale po chwili strzałka zwolniła - zaczęła zmieniać kierunek, jakby zaciekawiona, dokąd dalejpodąŜać - aby w końcu skierować się wprost na Scotta. Wyszukując go, o tak! z pewną dozą wyczucia. Scott nieświadomie wzdrygnął się i złamał zaklęcie. Gdy tylko zorientował się, gdzie jest, wspomnienia umknęły, pozostawiając go sfrustrowanego i dopytującego się (pewnie juŜ zbyt wiele razy): Co to było, do cholery? Całkowita utrata pamięci krótkoterminowej czy co? A moŜe po prostu był w półśnie? Poszedł do łazienki, włączył światło i spojrzał na swoją twarz w lustrze. Odkręcił kran z zimną wodą i spryskał twarz, aby się dobudzić, a potem obserwował w lustrze, jak woda ścieka mu po brodzie do umywalki. BoŜe, co za burdel! - pomyślał. - Scott, chłopie, jesteś jedną wielką kupą gówna! Powinieneś iść do terapeuty albo do psychiatry, a poniewaŜ nigdy nie ufałeś takim gościom,
to sam powinieneś sobie zrobić terapię: weź się w garść i po prostu wracaj do pracy, póki jeszcze czeka na ciebie. Hm. Jeśli praca rzeczywiście czekała na niego... Pobliski kiosk otwierali o 5:45, więc Scott musiał do tego czasu obejść się bez papierosów. No i dobrze, ostatnio i tak zbyt duŜo palił. Akceptując i nienawidząc swego nałogu, Scott wymyślił sztuczkę polegającą na tym, Ŝe wypalał ostatniego papierosa z paczki tuŜ przed połoŜeniem się do łóŜka. Dzięki temu rano mógł zapalić papierosa dopiero po wyjściu z domu i kupieniu nowej paczki. Dzięki temu moŜna go było zobaczyć, jak spaceruje po ulicach o bardzo dziwacznych porach, tak jak to właśnie teraz miało miejsce. Pomyślał, Ŝe musi wyglądać jak menel: podkrąŜone oczy, nieumyty i nieogolony, z postawionym kołnierzem, rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie płaszcza, przemierzający ulice północnego Londynu. Co gorsza, faktycznie czuł się jak menel, a przynajmniej tak to sobie wyobraŜał. Czy to było uŜalanie się nad samym sobą? Prawdopodobnie tak. Ale przynajmniej jeszcze nie zaczął pić. Jeszcze nie. Wędrując ulicami, dotarł wreszcie do kiosku. Wewnątrz za ladą siedziała kobieta, a łysy męŜczyzna, jej mąŜ, zajmował się sortowaniem dostarczonych rano gazet. Kobieta rozpoznała Scotta i nacisnęła przyciski kasy, jeszcze zanim Scott sięgnął po gazetę i wymówił nazwę marki papierosów. Oczywiście musiała go poznać, w końcu był tutaj po raz dwunasty, a moŜe trzynasty (znowu ta przeklęta trójka) z rzędu i to o tak dziwnej porze. Zapłacił i juŜ miał wyjść, kiedy we wnętrzu sklepu zauwaŜył obecność jeszcze jednej klientki: dobrze ubrana kobieta wyraźnie pojawiła się w jego polu widzenia. Scott przypomniał sobie, Ŝe juŜ ją widział i to nie tylko w tym sklepie. Było w niej coś szczególnego. Miała w sobie coś, co przed poznaniem Kelly mogło mu zawrócić w głowie. Z drugiej strony nie miał wątpliwości, Ŝe tego typu kobieta na pewno nie była samotna. Nie moŜna było powiedzieć, Ŝe była pięknością, ale z pewnością była atrakcyjna. CięŜko byłoby określić, z czego to wynikało, ale w kaŜdym z jej ruchów czaiła się zagadka i pewien rodzaj magnetyzmu. No i patrzyła na niego - na Scotta-menela. Scott przypomniał sobie o własnym wyglądzie, jeszcze wyŜej postawił kołnierz, zagłębił się w płaszcz, wyszedł ze sklepu i zatrzymał się na chwilę, Ŝeby zapalić papierosa. Chwilę później poczuł lekki dotyk dłoni na ramieniu. Dotyk był tak subtelny, Ŝe łatwo było go pomylić z trudno rozpoznawalną wonią perfum. A moŜe był to tylko jej oddech, kiedy powiedziała:
- Przepraszam. Wiem, Ŝe to nie moja sprawa i nie chciałabym się wtrącać, ale... ona musiała być bardzo wspaniałym człowiekiem. Scottowi szczęka opadła ze zdziwienia i to samo stało się z papierosem. ZauwaŜył, Ŝe chce go podnieść i w ostatniej chwili powstrzymał swój ruch. Nie był aŜ takim menelem. Patrząc jednak z bliska na nią, zastanawiał się: czy to takie oczywiste? Słyszał o ludziach, którzy potrafią czytać cudze myśli. Aurę czy coś takiego. - Tak, to oczywiste - powiedziała, jak gdyby czytała mu w myślach. - Przynajmniej dla mnie. Widać to wyraźnie po twojej twarzy, twojej... postawie? Jesteś... Jak to powiedzieć? Emanujesz smutkiem. Czuję, jak smutek od ciebie promieniuje. - Czy... czy my się znamy? - Scott w końcu odzyskał głos. - MoŜe znała pani Kelly? Czy juŜ kiedyś się spotkaliśmy? Przepraszam, ale wydaje mi się, Ŝe nie pam... - Nie - odpowiedziała krótko, przerywając mu, po czym pospiesznie rozejrzała się po ulicy. - Nie mieliśmy okazji bliŜej się poznać i nawet teraz nie powinniśmy ze sobą rozmawiać. Ale wyczułam twoją obecność, znalazłam cię i obserwowałam. Twój ból mówił za ciebie, tak duŜo bólu, Ŝe postanowiłam się przedstawić, być moŜe zbyt wcześnie. - Co? - zdziwił się Scott, cofając się w kierunku okna sklepu. - Co pani mówi? - Nigdy się nie spotkaliśmy - powtórzyła - ale ty mnie znasz, a przynajmniej powinieneś lub będziesz mnie znać. - ZbliŜyła się do niego i szepnęła: - Ty jesteś Jedynką ja jestem Dwójką a wkrótce pojawi się Trójka. Rozumiesz? Widzę po tobie, Ŝe nie bardzo. Ja sama nie bardzo rozumiem siebie, więc być moŜe oboje potrzebujemy jeszcze trochę czasu. Wariatka! - pomyślał Scott. Na ulicach zaczynał się poranny ruch. Do chodnika podjechała taksówka, kierowca uchylił okno, wychylił się i zawołał: - Proszę pani?! Wariatka stojąca obok Scotta skinęła głową odwróciła się od niego, po czym ponownie zwróciła się w jego stronę. - Gdyby ktoś ci zadawał dziwne pytania, staraj się na nie nie odpowiadać. Jeśli zauwaŜysz coś dziwnego, trzymaj się od tego z dala, ale staraj się to zbadać. Myśl o tym, co cię spotkało, o swojej stracie, ale nie pogrąŜaj się w Ŝalu, gniewie czy bólu. Nie szukaj mnie. Gdy przyjdzie właściwa pora, sama cię znajdę. Jeśli chodzi o Trójkę, na razie jest tylko pytaniem, ale równie łatwo moŜe stać się odpowiedzią. Zanim Scott zdąŜył cokolwiek odpowiedzieć, dotknęła jego dłoni, tym razem ciała, a nie samego rękawa. Poczuł elektryczną iskrę, poderwał się lekko i mrugnął oczami. Nie mogąc wymówić ani słowa, patrzył, jak idzie chodnikiem do taksówki.
Kiedy wsiadła, jeszcze przed zamknięciem drzwi spojrzała na niego po raz ostatni i dodała: - Scott, obiecaj, Ŝe będziesz bardzo ostroŜny.Po czym zamknęła drzwi i odjechała. Scott stał bez ruchu, całkowicie osłupiały i zdumiony tym spotkaniem. Następnie skierował kroki w stronę sklepu, gdzie sprzedawczyni zmieniała Ŝarówkę w lampie. - To juŜ czwarta w tym zasranym tygodniu! Cholerne Ŝarówki... - marudziła pod nosem. - Wkręcam je i zaraz szlag je trafia! PrzecieŜ to kosztuje grube pieniądze! śeby... - Czy ta młoda kobieta - Scott przerwał jej monolog - która zaraz za mną wyszła... czy moŜe zna ją pani? Gdzie mieszka czy coś takiego. Sprzedawczyni wytarła ręce w szmatę i odrzekła: - Co? Ta dziewczyna, z którą rozmawiałeś? Fajna babka, co? Przykro mi, złotko, ale nie znam jej. Była tu ze trzy albo cztery razy, ale niewiele powiedziała. To pewnie ranny ptaszek, bo widziałam ją tylko wcześnie rano. - Następnie przechyliła głowę na bok, zmruŜyła Ŝartobliwie oko i dodała: - Nie przejmuj się. MoŜe jak przyjdziesz jutro rano i znowu z nią pogadasz, to coś z tego będzie? Scott wyszedł ze sklepu i skierował się do domu. I po raz pierwszy od bardzo długiego czasu jego umysł mógł zająć się czymś innym niŜ rozpamiętywaniem nieszczęścia. Ta dziewczyna, kobieta, osoba, która mogła mieć równie dobrze dwadzieścia dwa lata, jak i trzydzieści pięć - kim ona, do cholery, była? Skąd wiedziała o Kelly i skąd znała moje imię? O smutku moŜna było się łatwo dowiedzieć, to faktycznie promieniowało z twarzy i postawy. Ale reszta? I o co chodziło z tą Trójką? Powiedziała, Ŝe jestem Jedynką, ona Dwójką i wkrótce pojawi się Trójka... oraz Ŝe Trójka nie była tylko pytaniem, ale mogła z łatwością stać się odpowiedzią. Co to wszystko miało znaczyć? A moŜe wszystko przeinaczył i to on zwariował? Co do wyglądu: gdyby miał ją opisać, to jak by miał to zrobić? Cholera, nie pamiętał! Wyglądała, jakby ciągle zmieniała się jej twarz. Ale jej dotyk... minimalny i ledwo wyczuwalny, wciąŜ wibrował w jego ciele. A on czuł... czuł, Ŝe znowu Ŝyje. Czy była Rosjanką Włoszką Amerykanką? MoŜe mieszanką tych trzech narodowości? (BoŜe, znowu ta liczba!). Scott miał więcej niŜ przeciętną wiedzę o językach, akcentach i dialektach, ale takiego rodzaju wymowy nigdy wcześniej nie słyszał. A moŜe była tylko wytworem jego wyobraźni? MoŜe nie słyszał wyraźnie, o czym mówiła? A jednak wyraźnie poczuł, jak wypowiadała jego imię... choć wcale się jej nie przedstawił.
I o co chodzi z tymi dziwacznymi ostrzeŜeniami? Ludzie, którzy mają zadawać dziwne pytania? Trzymać się z dala od dziwnych rzeczy i nie starać się jej odnaleźć? Hm. Na pewno poszuka jej jutro rano. W międzyczasie dotarł do domu, przeszedł przez bramę, ogród i zbliŜył się do swoich drzwi... a tam juŜ na niego czekali męŜczyźni ubrani na szaro, w płaszczach do połowy uda, o szarych, podobnych do siebie oczach i spojrzeniach lustrujących Scotta od góry do dołu. Patrzyli na niego z wyraźnym upodobaniem, szczególnie ten wysoki i chudy, i najwyraźniej starali się go sklasyfikować i umieścić w którymś z własnych katalogów. Scott zauwaŜył, Ŝe jest zaskoczony ich obecnością i zastanawiał się, w jakim celu zjawili się, kiedy jeden z nich zaszedł go od tyłu, a Scott poczuł ukłucie pająka na szyi tuŜ powyŜej wysoko postawionego kołnierza. Kiedy jednak sięgnął dziwnie zwiotczałą ręką, Ŝeby strzepnąć go z siebie, miał dziwną pewność, Ŝe to wcale nie był pająk. Kiedy ugięły się pod nim nogi, a ich twarze zaczęły rozmywać się, złapali go i podtrzymali - jeden z lewej, drugi z prawej strony, a trzeci, ten wysoki, powiedział swoim cieniutkim głosem, który dobiegał jakby z bardzo daleka, Ŝe otwiera samochód. Oczywiście musiało być ich trzech. Ale czego innego Scott mógł oczekiwać? A potem nastała ciemność i wraŜenie odpływania, dryfowania, zanurzania się...wał się hotel o wysokim, ale nie rzucającym się w oczy standardzie. Zmęczony oficer dyŜurny schodzący z nocnej zmiany właśnie przygotowywał się do przekazania swych obowiązków, natomiast ludzie z porannej zmiany przygotowywali przesłuchanie. Idący głównym korytarzem do swojego biura Trask przystanął i patrzył na nieprzytomnego męŜczyznę leŜącego na szpitalnym łóŜku na kółkach. MęŜczyzna mógł liczyć około trzydziestu pięciu lat, miał niebieskie oczy i krótko przystrzyŜone jasnoblond włosy. Miał 180 cm wzrostu, ale wyglądało na to, Ŝe nie waŜy tyle, ile przeciętni męŜczyźni podobnego wzrostu. Albo dbał o linię i trenował sport, albo po prostu w ogóle nie troszczył się o siebie. MoŜliwe teŜ, Ŝe jedno i drugie, choć raczej bardziej prawdopodobne byłoby to drugie. Przypuszczalnie spał w ubraniu, nie czesał włosów, od dwóch dni się nie golił, co tylko pogarszało jego wygląd. - A to kto? - spytał Trask, kiedy jeden z trzech męŜczyzn otwierał drzwi do pokoju przesłuchań. Jan Goodly, bardzo wysoki i szczupły męŜczyzna, dysponujący niezwykłym talentem pozwalającym przewidywać przyszłość, zamrugał oczami i odpowiedział: - TeŜ cię witam, Ben. Jeśli zaś chodzi o tego gościa, to zgodziłeś się go sprowadzić i podpisałeś odpowiednie papiery.
- Tak, ostatnio podpisywałem mnóstwo papierów - pokiwał głową Trask. - To dlatego tak wcześnie przyszedłem. MoŜe w końcu uda mi się przeczytać jakiś dokument, na którym zostawiam swój podpis. - Jak zwykłe jesteś przepracowany - rzekł prekognita, uśmiechając się, co zdarzało mu się bardzo rzadko. Zazwyczaj wyraz twarzy Goodly’ego emanował przygnębieniem, oprócz wielkich brązowych i ciepłych oczu, których widok działał rozbrajająco. Uśmiech zniknął z twarzy Goodly’ego równie szybko, jak się pojawił, po czym prekognita kontynuował: - To jest Scott St John. Jeden z naszych ludzi namierzył go na konferencji OPEC w Wenezueli. Jest tłumaczem, przekłada głównie z dialektów arabskich. Mogliśmy go juŜ wówczas sprawdzić, jakieś trzy miesiące temu, ale zmarła mu Ŝona i chcieliśmy mu dać czas, Ŝeby doszedł do siebie. Jednak wygląda na to, Ŝe jeszcze nie w pełni doszedł do siebie. Wygląda równieŜ na to, Ŝe jest w depresji. Na kilka miesięcy przed Mentalni szpiedzy z Wydziału E, który mieścił się w centrum Londynu, cieszyli się „spokojnym okresem”. Obowiązki agentów, w tym najtajniejszym i najdziwniejszym z wydziałów wywiadu Zjednoczonego Królestwa stawały się w takich chwilach zwyczajną rutyną. Oczywiście nasłuchiwali o czym myślą niektóre osoby, monitorowali pogarszający się stan ekologii planety, śledzili ruch okrętów o napędzie atomowym, a takŜe przemieszczanie się głowic nuklearnych w najbardziej odległych rejonach i głębinach oceanów oraz zajmowali się wykrywaniem potencjalnych zagroŜeń ze strony organizacji terrorystycznych, ale to wszystko stanowiło rutynowe, najzwyklejsze zajęcie, jakim parał się Wydział E oraz zatrudnieni w nim esperzy. Krótko mówiąc, agenci wydziału cieszyli się ze stosunkowo spokojnego okresu czasu. Szefem Wydziału E był Ben Trask. Był to męŜczyzna o szarych włosach i zielonych oczach w wieku około trzydziestu pięciu lat, mierzący 175 cm wzrostu, z lekką nadwagą i o nieco opadniętych ramionach. Wyraz jego twarzy moŜna było określić jako posępny, a wynikało to z jego talentu. W świecie, w którym tak trudno było o źdźbło prawdy, człowiek, który był ludzkim wykrywaczem kłamstw, nie miał zbyt wiele powodów do radości. Półprawdy, polityczne wykręty, defraudacje, nagłówki prasowe i kompletne mistyfikacje napierały na Traska ze wszystkich stron. Trask czasami myślał, Ŝe nie jest w stanie podołać dłuŜszemu przetwarzaniu kłamliwych informacji. Jego ludzie wiedzieli o tym i chociaŜ czasami w rozmowach pomiędzy sobą nie zawsze mówili sobie o wszystkim, to jednak zwracając się do Traska, niezmiennie mówili prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Od samego rana Trask odczuwał naglącą potrzebę uporządkowania rosnącej sterty papierów, co sprawiło, Ŝe wyruszył do pracy bardzo wcześnie. Jednak, jak się okazało, nie był
wyjątkiem. Pomimo Ŝe było dopiero kilka minut po siódmej, w Centrali Wydziału E panował spory ruch. Centrala zajmowała oddzielne ostatnie piętro budynku, w którym znajdo konferencją w Wenezueli podpisał kontrakt na tę robotę i właśnie wówczas jego Ŝona zachorowała na śmiertelną chorobę. Po jej śmierci poleciał do pracy i starał się wypełnić warunki umowy. Siedział w Wenezueli dzień lub dwa, a później wyjechał z konferencji. Wtedy rzeczywiście się załamał i wówczas namierzył go nasz człowiek. - Faktycznie dysponuje jakimiś zdolnościami? - Trask pokiwał głową. - To dlatego go tu sprowadziliśmy - odparł Goodly. - Jeśli coś potrafi, dowiemy się. Dyskretnie go obserwowaliśmy, ale jak dotąd niczego szczególnego nie zauwaŜyliśmy. Więc moŜe to być coś, z czym jeszcze się nie zetknęliśmy. Wiem, Ŝe zgodzisz się na to, Ŝeby wykorzystać równieŜ nowy talent. - Scott St John, powiadasz? - Trask odsunął się, pozwalając na wtoczenie wózka do sali przesłuchań. - Ale dlaczego pozbawiliście go przytomności? UwaŜasz, Ŝe jest niebezpieczny, czy coś takiego? - Tak wyczytaliśmy w jego danych biograficznych. Jego ojciec, Jeremy St John, był dyplomatą. Przez siedem lat pełnił funkcję brytyjskiego ambasadora w Tokio. Rozwiódł się i sam wychowywał dziecko, ale nie miał dla niego zbyt wiele czasu. Dlatego Scott spędzał duŜo czasu z japońskim ochroniarzem, który był kiedyś w yakuzie i dobrze znał się na wschodnich sztukach walki. Scott St John ma czarny pas w karate oraz spore umiejętności w innych odmianach sztuk walki. - Prekognita przerwał na chwilę, wzruszył ramionami i dodał: - PoniewaŜ istniała moŜliwość, Ŝe nie poszedłby z nami dobrowolnie... hm, nie chcieliśmy ryzykować. - Hm - powiedział Trask marszcząc brwi. - Nie sądzisz, łan, Ŝe czasem moŜemy przesadzać? - To moŜliwe, od czasu do czasu - zgodził się prekognita. - Ale nieraz po prostu nie mamy innego wyjścia. Myślę, Ŝe zazwyczaj mamy rację, postępując w podobny sposób. - Masz, rację. Ale w naszej pracy, mając pełną niezaleŜność oraz władzę pozwalającą praktycznie na wszystko... Wiesz, co mówią o władzy absolutnej? Goodly skinął głową z ponurym wyrazem twarzy. - Ale to nie ten rodzaj władzy, Ben. Jeśli o mnie chodzi, to nie spotkałem takiej grupy ludzi, którzy byliby równie mało podatni na korupcję jak członkowie Wydziału E. Wiesz nawet lepiej ode mnie, Ŝe jest to czysta i niepodwaŜalna prawda. Trask uśmiechnął się gorzko i rzekł:
- Ale nie zawsze tak było, prawda? Pamiętasz Geoffreya Paxtona? PrzecieŜ był u nas. Nie zapominajmy teŜ o Normanie Wellesleyu, poprzednim szefie wydziału. Goodly pokręcił głową. - Geoffrey Paxton był człowiekiem ministra i został do nas przydzielony, Ŝeby mieć na oku Harry’ego Keogha. A Norman Wellesley był tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę. Miał na tyle szczelnie zamknięty umysł, Ŝe nie mogliśmy zobaczyć, co w nim siedzi. Ale teraz sam wiesz, jak jest, nie potrzebujemy Ŝadnych straŜników, którzy musieliby nas ochraniać i sprawdzać. Nawzajem się sprawdzamy, obserwujemy i ochraniamy. - łan - Trask tylko się uśmiechnął - gdybyś kiedyś szukał roboty, to moŜesz robić za część mojej świadomości. - Następnie ruszył korytarzem w stronę swego biura, rzucając tylko na odchodnym: - Daj mi znać, jak wam idzie z tym St Johnem, OK? - Oczywiście - odpowiedział Goodly i ruszył w ślad za swymi przyjaciółmi do pokoju przesłuchań. Scott St John odzyskał przytomność pod wpływem cuchnącego roztworu amoniaku. Siedział i próbował powstać, co jednak okazało się bezskutecznym wysiłkiem, poniewaŜ został przywiązany za nadgarstki do poręczy krzesła. - Co to, kurwa...?! - zaczął mówić, ale natychmiast się zakrztusił i poczuł kwaśny, aloesowy smak w suchych ustach. Załzawionymi oczami próbował rozejrzeć się po otoczeniu. Znajdował się w pokoju podobnym do celi, bez okien, z szarą wykładziną na podłodze i jedną lampą zwisającą z sufitu nad długim biurkiem, przy którym siedziało dwóch męŜczyzn zwróconych przodem do niego. Trzeci, bardzo wysoki męŜczyzna (którego Scott natychmiast rozpoznał jako jednego z porywaczy), odwrócił się właśnie do swoich kolegów i wyrzucił zuŜytą ampułkę do kosza na śmieci. Kiedy Scott dochodził do siebie, wysoki męŜczyzna usiadł za biurkiem obok pozostałych. Trzy twarze znajdowały się w cieniu rzucanym przez światło, którego źródło znajdowało się u góry, za nimi. Scott czuł na sobie ich spojrzenia i tak czujną obserwację, Ŝe odbierał wraŜenie, jakby ich wzrok przedostawał się do jego wnętrza. Było to dość niezwykłe wraŜenie, jakby ktoś go przeszukiwał bez dotykania lub jakby ktoś wnikał do jego umysłu. Scott, na tyle na ile potrafił, skupił się na ich twarzach, co wcześniej, w chwili porwania, nie było moŜliwe. Wysoki i chudy wyglądał na najwaŜniejszego z całej trójki. Siedział z prawej strony biurka, pochylił się do przodu i zaczął mówić piskliwym, ale groźnym głosem: - Wygląda na to, Ŝe pan do nas wrócił, panie St John. MoŜe się pan czegoś napije? MoŜe szklankę wody?
Scott wybałuszył na niego oczy i odparł: - A niby jak mam się napić? - Z trudem wydobył z siebie słowa. Miał kompletnie wysuszone i piekące gardło. - MoŜe przez słomkę? - Szarpnął przywiązanymi rękami i spróbował zwilŜyć wargi suchym językiem. - Mniej więcej w taki sposób - padła odpowiedź. - Przez słomkę, Ŝeby pozbyć się tego smaku. Wiemy, jak działa na ludzi ten środek pozbawiający przytomności. MoŜe powtórzę pytanie: napije się pan czegoś? Scott chciał powiedzieć, Ŝe tak, ale zamiast tego zaprzeczył głową. Nie chciał sprawiać draniowi satysfakcji. - Nie będę niczego pić! - warknął. - Chcę wiedzieć, gdzie jestem i dlaczego się tu znalazłem. I kim wy jesteście, i co, do cholery, wyrabiacie! Zostałem zaatakowany, podano mi środki pozbawiające przytomności i porwano mnie spod domu... Bóg jeden wie, co jeszcze mi zrobiliście! ZałoŜę się, Ŝe ktoś znajdzie się w powaŜnych kłopotach, kiedy to wszystko się wyjaśni. Wysoki skinął głową i bez Ŝadnej zmiany wyrazu twarzy odparł: - Postaramy się odpowiedzieć na pańskie pytania, a później sami zadamy kilka pytań. Prosimy takŜe, Ŝeby spróbował pan się tak nie gniewać. Taka postawa nie poprawi naszej współpracy i moŜe tylko przedłuŜyć całą procedurę. Scott z niedowierzaniem pokręcił głową, próbując zorientować się, o co tu właściwie chodzi. Wydawało się, Ŝe istnieje tylko jedno wyjaśnienie. - Złapaliście niewłaściwego człowieka. Zrobiliście powaŜny, błąd bez względu na to, kogo chcieliście schwytać. Kiedy jednak zobaczył, Ŝe nie wywarło to Ŝadnego wraŜenia, dodał: - Kim wy, do diabła, jesteście? MI5, KGB, Stasi czy coś takiego? Na pewno nie jesteście z policji. - Nie - odpowiedział ze spokojem wysoki - nie jesteśmy z policji. Ale moŜesz nas uwaŜać za rodzaj policji i mogę cię zapewnić, Ŝe to, co tutaj robimy, nie jest nielegalne, oraz Ŝe nie stanie się panu Ŝadna krzywda. Jeśli chodzi o pozostałe pytania... chce pan wiedzieć, kim jesteśmy, gdzie pan jest i dlaczego? To zrozumiałe, mój kolega postara się udzielić kilku odpowiedzi. - Spojrzał na siedzącego obok męŜczyznę i Scott zrobił to samo. Wydawało się, Ŝe z jego twarzą było coś niewłaściwego. Znajdowała się częściowo w cieniu, ale oczy Scotta dostosowały się do słabego oświetlenia, dzięki czemu zauwaŜył sztywność cechującą wyraz twarzy drugiego z męŜczyzn. Scott miał niejasne wraŜenie, Ŝe gdzieś juŜ widział tę twarz, prawdopodobnie przed swoim domem, kiedy męŜczyzna zbliŜał
się do niego, ale poniewaŜ zdarzenia przebiegały zbyt szybko, nie miał pewności co do swoich wspomnień. Jednak teraz był pewien co do tego, Ŝe twarz męŜczyzny nie była zwyczajna. Scott patrzył na Paula Garveya, telepatę z Wydziału E. Garvey był wysokim i postawnym męŜczyzną w mniej więcej tym samym wieku co St John i jeszcze dziewięć miesięcy wcześniej był przystojny. Jednak kiedy starł się z maniakiem seksualnym i nekromantą Johnnym Foundem, stracił większą część lewej połowy twarzy. Mimo Ŝe operowali go najlepsi neurochirurdzy w Anglii, połączenia nerwowe mięśni mimicznych wciąŜ jeszcze nie funkcjonowały prawidłowo. PoniewaŜ mógł śmiać się tylko prawą połową twarzy, to Ŝeby uniknąć dziwnego wyrazu, całkowicie unikał uśmiechu. RównieŜ poprawność wymawiania słów pozostawiała wiele do Ŝyczenia, w związku z czym Garvey musiał bardzo pieczołowicie formułować swoje wypowiedzi. Teraz właśnie mówił w taki sposób: - Wspomniał pan o KGB i Stasi, panie St John. Nie naleŜymy do Ŝadnej z tych organizacji. Jeśli zaś chodzi o MI5, to jest pan juŜ bliŜej. Faktycznie jesteśmy członkami wydziału naleŜącego do tajnych słuŜb Zjednoczonego Królestwa. Znajduje się pan w naszej kwaterze głównej, gdzie mamy okazję pana gościć... przez jakiś czas. - Dobra - zauwaŜył ponuro Scott, wciąŜ jeszcze zmieszany i odwodniony - zanim utniemy sobie dalszą pogawędkę, moŜe jednak napiję się czegoś... jeŜeli uwolnicie mi ręce. Ale moŜe wcześniej wyjaśnicie mi, dlaczego zostałem pozbawiony przytomności? Garvey skinął głową a kiedy trzeci z męŜczyzn wstał i wyszedł z pokoju, powiedział: - Zgadzam się, Ŝe był to niezbyt szczęśliwy, lecz niestety konieczny środek zapobiegawczy. Wynikał on częściowo z charakteru naszej pracy, a częściowo z pańskiej biografii. Ma pan czarny pas w karate, panie St John. Poza tym budynkiem nie mogliśmy panu wyjaśnić, kim jesteśmy, nie posiadamy równieŜ legitymacji, które wyglądałyby przekonująco. Niewiele osób wie, gdzie się znajduje nasza kwatera główna, no i przede wszystkim zakładaliśmy taką moŜliwość, Ŝe będzie się pan nam sprzeciwiał, być moŜe dosyć gwałtownie. - To dość prawdopodobna moŜliwość - wtrącił się łan Goodly. - JeŜeli o mnie chodzi, zakładałem bardzo duŜe prawdopodobieństwo oporu. - No i miał pan rację - odpowiedział Scott. - Nie poszedłbym z wami bez naprawdę waŜnego powodu. W mojej pracy porusza się dość dyskretne tematy i mam wrodzoną skłonność do tego, Ŝeby uwaŜać na podejrzanych obcych. Kiedyś w Rijadzie, w Arabii Saudyjskiej...
- Wiemy - powiedział Garvey. - Dotarli do pana, nazwijmy to „agenci obcego mocarstwa”, którzy chcieli poznać szczegóły rozmów prowadzonych pomiędzy saudyjskim ministrem ds. wydobycia ropy naftowej a dyplomatami na spotkaniu, gdzie był pan tłumaczem. Zaproponowano panu sporą kwotę, a pan odmówił i powiadomił o próbie przekupstwa. Kilku irackich, nazwijmy to, „dyplomatów” musiało spakować walizki i wrócić do domu. To było dosyć głośne. Scott uwaŜnie mu się przyjrzał, pomyślał chwilę i odrzekł: - Takie szczegóły mogą potwierdzić waszą toŜsamość. Oprócz wywiadu nikt inny o tym nie wiedziałby. Jestem pod wraŜeniem. Czy teraz moŜecie mnie juŜ rozwiązać? Trzeci z męŜczyzn, „poszukiwacz” Frank Robinson, który potrafił wynajdywać ludzi obdarzonych zdolnościami paranormalnymi, wrócił do pokoju, niosąc szklankę z napojem. Miał takŜe w ręku klucz od kajdanek i rzucił pytające spojrzenie Goodly’emu. Prekognita kiwnął głową wyraŜając zgodę, ale ostrzegł: - Scott, uwolnimy panu ręce, ale jeśli będzie się pan zachowywał wbrew naszym Ŝyczeniom, to będę strzelać... środkiem usypiającym. Wówczas będziemy musieli zaczynać wszystko od nowa. Czy to jasne? Nie będzie pan nam sprawiać kłopotów? Scott z niechęcią pokiwał głową. Wówczas Robinson zbliŜył się do niego, postawił szklankę na podłodze i uwolnił nadgarstki St Johna, który uwaŜnie mu się przyglądał. Poszukiwacz miał włosy jasnoblond, był młody - w wieku około dwudziestu jeden, dwudziestu dwóch lat - a jego chłopięca twarz pokryta była wielką ilością piegów. Pomimo młodego wieku miał na tyle doświadczenia, Ŝe zaraz po zdjęciu kajdanek pospiesznie odsunął się, nie podejmując niepotrzebnego ryzyka. Scott podniósł szklankę, napił się, po czym skupił uwagę na męŜczyznach siedzących za biurkiem. Na biurku przed Goodlym leŜała teraz broń - prawdopodobnie pistolet z nabojami usypiającymi. Pomiędzy jednym a drugim łykiem Scott warknął: - No dobra, skoro juŜ się przedstawiliście, moŜecie powiedzieć, o co chodzi? O co chcecie mnie zapytać? - Scott - tym razem odezwał się Robinson, który zdąŜył w międzyczasie zająć swoje miejsce za biurkiem. - Czasami rekrutujemy odpowiednich ludzi do naszego wydziału. Za odpowiednich uznajemy osoby obdarzone talentem. Ostatnio stwierdziliśmy, Ŝe pan moŜe być taką osobą. - Tylko dlatego, Ŝe jestem patriotą, powaŜnie traktuję swoją pracę i jestem nieprzekupny? - Scott pokręcił głową. - Takich ludzi znajdziecie na kopy. Brytyjczyków o podobnych kwalifikacjach... a moŜe chcecie mi zaproponować to samo co Irakijczycy w
Rijadzie, tylko teraz mam to robić dla własnego kraju? Będę to robić „dla sprawy”. - Nawet nie próbował ukryć swojego sarkazmu i sceptycyzmu. - Scott, nawet nie wiemy, o co moŜemy cię poprosić. - Robinson pokręcił głową. - Nie mamy pojęcia, co potrafisz, jeszcze nie. Właśnie tego chcielibyśmy się dowiedzieć. Chciałem jednak uprzedzić, Ŝe nasze pytania mogą wydawać się dziwne... a moŜe nie. To zaleŜy od tego, co sam wiesz o sobie, poniewaŜ czasami stykamy się z ludźmi, którzy nawet nie wiedzą o tym, Ŝe posiadają szczególne zdolności. Scott ponownie pokręcił głową. - To pomyłka. Lecz zanim zdąŜył coś dodać, przerwał mu łan Goodly: - Myślę, Ŝe najlepszym sposobem, Ŝeby się czegoś dowiedzieć, będzie postawienie kilku pytań. Tak więc, nawet gdyby nasze pytania wydałyby się panu dziwne, proszę zastanowić się nad kaŜdym i szczerze na nie odpowiedzieć. - Czy w pańskim Ŝyciu dzieje się coś dziwnego? - padło pierwsze z pytań zadane przez Goodly’ego. - Coś, czego wcześniej lub ostatnio nie mógłby pan wytłumaczyć? Scott znowu poczuł niewytłumaczalne wraŜenie bycia obserwowanym lub odczuwanym, czy teŜ podsłuchiwanym, tyle Ŝe od wewnątrz. Co więcej, poczuł, Ŝe jest w pełni wybudzony, czujny i uwaŜny. Nagle przypomniał sobie kobietę, która ostrzegała go koło kiosku: „Jeśli ktoś zadawałby ci dziwne pytania, staraj się nie odpowiadać”. To samo w sobie wydawało się dziwne: rodzaj przepowiedni, wiedzy na temat tego, co się wydarzy? Cokolwiek to było, Scott natychmiast zasłonił swój umysł... a potem zadał sobie pytanie: A to co...?! A jednak instynktownie wiedział, co robi, wiedział, Ŝe chroni swoją prywatność i nie pozwala na penetrację własnego umysłu. Po drugiej stronie pokoju za biurkiem dwójka kolegów ponurego szefa wyprostowała się na swoich krzesłach, przybierając postawę wskazującą na najwyŜszy rodzaj uwagi. Skupili spojrzenia na Scotcie, jakby nagle powiedział coś bardzo waŜnego. Znowu pojawiło się „a to co?!”, poniewaŜ Scott myślał teraz o czymś, czego nie bardzo rozumiał. - A więc? - powiedział Goodly, którego postawa nie uległa zmianie. - A niby co dziwnego? - odpowiedział pytaniem Scott. - Raz jest lepiej, raz gorzej, jak u kaŜdego. Ostatnio raczej gorzej, ale nie sądzę, Ŝeby to było dziwne.? - Kłamstwo! Na ich pierwsze pytanie skłamałjak kryminalista, który chce coś ukryć! Co się z nim dzieje, do diabła? Dlaczego zgadza się postępować zgodnie z radami całkowicie obcej osoby, kobiety, którą widział dzisiaj rano pierwszy raz w Ŝyciu? Z drugiej strony tych ludzi równieŜ spotkał dopiero dzisiaj, no i ona nie wbiła mu Ŝadnej igły! Wyłącznie go dotknęła - dotknęła dłonią - i nawet teraz, na samą myśl o tym, poczuł ten dotyk.
Kiedy Scott prowadził wewnętrzne rozwaŜania, trójka za biurkiem zbliŜyła głowy do siebie i szeptem wymieniała jakieśuwagi. Po chwili głowy oddaliły się od siebie i Goodly zaczął zadawać pytania: - Wygląda pan na osobę, hm... wysoko oceniającą prywatność, panie St John. Sądzimy, Ŝe coś pan ukrywa, opiera się i nie mówi nam całej prawdy. Czy faktycznie tak jest? Czy nasze załoŜenia są słuszne? - Tak, cenię sobie prywatność - odpowiedział Scott. - MoŜecie to uznać za fakt. Ponadto jeśli uznam, Ŝe któreś z waszych pytań wyda mi się zbyt wścibskie, to równieŜ na nie odpowiem. - Aha. A czy pytanie o dziwne rzeczy w pańskim Ŝyciu równieŜ uznaje pan za wścibskie? Scott postanowił ich zmylić. Nie chciał przyznać się do niczego dziwnego, choć nie znał dokładnie powodów swej nieufności. Poza tym chciał się dowiedzieć czegoś więcej o spotkanej tajemniczej kobiecie, zanim postanowiłby komuś o niej opowiedzieć, jeśli w ogóle by to kiedyś nastąpiło. - Słuchajcie - zaczął Scott - chcecie się czegoś dowiedzieć o tym, co dziwne? Mogę wam coś o tym opowiedzieć. Na świecie Ŝyje pełno szumowin: szalonych, Ŝądnych mordu psychotycznych mętów. Terroryści, uzaleŜnieni socjopaci, kompletne świry, pedofile i fundamentalistyczni popierdoleńcy wszelkiego rodzaju, którzy mogliby ci poderŜnąć gardło za samo spojrzenie na nich. śyją bez problemów i nic złego im się nie dzieje. Mogą być bezdomni, znajdować się w więzieniu albo jakimś własnym raju, ale po prostu Ŝyją. Są takŜe przyzwoici ludzie, jak moja Ŝona, których dopada jakaś bakteria i w krótkim czasie umierają. Więc mam do was pytanie: Jeśli to niedziwne, Ŝe moja cudowna Kelly zmarła, a tamte szumowiny wciąŜ Ŝyją to co moŜecie nazwać dziwnym zdarzeniem? Jeśli uwaŜacie, Ŝe to jest dziwne, to zgadzam się z wami. W moim Ŝyciu nie wydarzyło się nic dziwniejszego. Być moŜe był to fałszywy trop, lecz dzięki temu wyznaniu Scott odczuł ulgę. Od dawna chciał o tym powiedzieć, a właściwie wyrzucić to z siebie. W końcu to powiedział i nadał temu głębokie znaczenie. Goodly spojrzał na Garveya, a potem na Robinsona, obaj wyglądali na zdezorientowanych. Scott wyczuł, Ŝe chociaŜ nadal byli czujni, to ich zainteresowanie nie było juŜ tak głębokie jak wcześniej. Być moŜe ich ciekawość została w jakimś stopniu zaspokojona. Ale Goodly jeszcze nie skończył ze swoimi pytaniami. - Scott - (najwyraźniej starał się jak najuwaŜniej dobierać słowa) - wiemy, Ŝe od czasu do czasu uprawiasz hazard. Nie jesteś jeszcze hazardzistą ale...
-...ale - przerwał mu Scott - czasami ludzie, dla których pracowałem - Rosjanie, Arabowie i wielu innych - chcieli udać się do kasyna i wówczas wzywano mnie, Ŝeby słuŜyć pomocą w tłumaczeniu, wyjaśnić, na czym polega gra, lub po prostu do towarzystwa. To fakt, Ŝe grałem czasem w londyńskich kasynach i zawsze miało to miejsce w ramach pracy, jednak nigdy nie straciłem pieniędzy ani teŜ zbyt wiele nie wygrałem. - Nie masz zbyt wiele... szczęścia? Scott zmarszczył brwi i odrzekł: - Ale teŜ nie mam strasznego pecha. I co z tego? - MoŜe będę mówił bardziej otwarcie. - Goodly cofnął się na krześle. - Czy wiesz, co oznacza słowo telekineza? - Jestem tłumaczem! - Ŝachnął się Scott. - Nie znam greki, ale wiem, Ŝe jest to słowo pochodzenia greckiego. Czy chcesz obrazić moją inteligencję? Oczywiście, Ŝe wiem, co znaczy telekineza! - Przepraszam. Czy nie zdarzyło ci się czasem, hm, poruszyć jakimś przedmiotem? Siłą umysłu? - Co? - Scott prawie wstał, ale zaraz usiadł, gdy zobaczył, Ŝe Goodly trzyma w dłoni pistolet ze strzałkami. - Co powiedziałeś? Poruszać rzeczami siłą umysłu? Czy to jakiś dowcip? - Scott, spójrz na mnie - tym razem odezwał się Paul Garvey. Mówił zdecydowanym i nieznoszącym sprzeciwu głosem. Kontynuował, gdy tylko Scott popatrzył na niego. - Czy potrafisz czytać w moim umyśle? Potrafisz? Czy robisz to właśnie teraz? Scott wzmocnił siłę swoich osłon - był zdziwiony, Ŝe potrafi coś takiego - i pomyślał: Co się, do diabła, ze mną dzieje? O co tu chodzi, do cholery?... Trzymał jednak swoje myśli w głębokim ukryciu (sam nie wiedział, w jaki sposób to zrobił!), aŜ w końcu odzyskał nad sobą kontrolę i powiedział na głos: - To by było tyle. Powiedzieliśmy sobie juŜ wszystko. - Po czym dodał wstając: - Ja stąd wychodzę!Goodly wycelował w niego ze swego pistoletu z usypiającymi strzałkami i odparł: - Nie, jeszcze nie skończyliśmy. I nigdzie nie pójdziesz. Przynajmniej na razie. Siadaj! Scott wściekł się, co wyraźnie było widać w wyrazie jego twarzy, ale posłuchał polecenia i usiadł. WciąŜ nie był pewny, na czym stoi, i w zasadzie jedyne, czego był absolutnie pewien, to widok broni w rękach Goodly’ego. Za to w tym samym czasie wstał młody piegowaty Frank Robinson. Pochylił się i oparł dłonie na blacie biurka.
- Scott, wiemy, Ŝe coś potrafisz. Co to jest? Mesmeryzm, telepatia, jasnowidzenie, percepcja pozazmysłowa czy jeszcze coś, czego nie rozumiemy? MoŜe potrafisz zabijać wzrokiem, mieliśmy juŜ z czymś takim do czynienia. A moŜe potrafisz odnajdywać zaginione osoby, lokalizować ich połoŜenie wyłącznie dzięki mocy swego umysłu? Wiemy, Ŝe coś potrafisz. MoŜe potrafisz obezwładniać lub nawet zabijać ludzi wyłącznie siłą woli? Kto wie, zgodnie z naszą wiedzą mogłeś nawet zabić własną Ŝonę. Ostatnie zdanie było wypowiedziane celowo i obliczone na wywołanie gwałtownej, instynktownej reakcji Scotta, co mogłoby ujawnić jego ukryty talent aktywujący w akcie ślepej furii. Scott przypomniał sobie radę tajemniczej kobiety: „Zachowaj zimną krew, nie kieruj się gniewem, bólem czy namiętnością”. Ale na to było juŜ za późno. Scott wstał i z wyciągniętymi rękami ruszył w kierunku Franka Robinsona. Goodly odsunął się i wymierzył ze swej broni. Z kolei sam Robinson pobladł, a jego otwarte usta zamarły, przybierając kształt litery O. Oczy utkwił w zaciśniętych pięściach atakującego go Scotta. I wówczas rozległ się stłumiony odgłos strzału. Scott był juŜ pochylony nad biurkiem i zamierzał się pięścią celując w twarz Robinsona, jednak cios nie dotarł do celu. Nagle, zupełnie niespodziewanie, świadomość Scotta odpłynęła i skierowała się w obszary atramentowej ciemności, która w jakiś sposób wydawała mu się znajoma... Ciemność zniknęła, a moŜe została, lecz zamieniła się w formę snu, co róŜniło się od całkowitej nieświadomości. Właściwie był to normalny sen, co w wypadku Scotta było dość niezwykłe, gdyŜ nie pamiętał normalnego snu od dnia, w którym umarła Kelly. Było ich oczywiście troje: trzy czarne kropki na wielkiej białej równinie, która w swym ogromie była niesamowita, a w swej intensywności oślepiająca... równina ciągnąca się bez końca. Trójka odznaczała się na białym tle niczym meteoryty na antarktycznym lodowcu, jedna postać blisko, druga w pewnym oddaleniu, a trzecia miała juŜ niedaleko do horyzontu. NajbliŜsze z nich to Scott - był tak blisko, Ŝe nagle zlal się z tą postacią i patrzył poprzez białą, niekończącą się i oślepiającą równinę na pozostałą dwójkę. Z tej odległości nie sposób było stwierdzić, kim lub czym oni byli, ale Scott był pewien, Ŝe patrzą na niego. Chciał się do nich zbliŜyć, ale był unieruchomiony, zakorzeniony. Było to przykre uczucie niemoŜności, znane z poprzednich snów. Spojrzał w lewo, w prawo, a takŜe za siebie. Ale we wszystkich kierunkach, oprócz obszaru przed nim, rozciągała się nieskończona biała równina. Przed nim była zaś lśniąca biel i dwa punkty, jeden bliŜej, a drugi bardzo daleko.
Wtedy pojawiło się „to”, drzazga ze światła, a właściwie złota strzałka! Zazwyczaj pojawiała się w ciemności... ale teraz po raz pierwszy było jasno... ale skąd brało się światło? Jednocześnie Scott pomyślał: „To doda mi sił i mocy. To juŜ dodało mi sił! Przypomina mi o czymś, o czym zapomniałem. To pojawia się, poniewaŜ nie wiem, jak korzystać z tego, co otrzymałem”... Nad nim rozciągała się ciemność - Ciemność Niewiedzy - jak ciemne niebo ponad oślepiająco białą Równiną Odkryć i Nauki. Scott wiedział, Ŝe jego umysł był niczym pusta tablica czekająca na zapisanie, strzałka zaś była piórem zapisującym pustą tablicę. Wielka pusta równina symbolizowała brak wiedzy i dziewiczy umysł. Jego umysł. Wraz ze strzałką pojawiło się słowo. Słowo „alegoria”; jego sen był alegorią, miał symboliczne znaczenie. Kiedy patrzył na lawirującą w ciemnościach strzałkę, która go poszukiwała, to wiedział, Ŝe ona szukała go juŜ wcześniej. Było to jednak tylko przypomnienie, poniewaŜ Scott dobrze wiedział, kiedy strzałka go odnalazła: było to dokładnie w chwili, kiedy umarła Kelly. Właśnie to go przebudziło, i to na wiele sposobów. Znowu się zbliŜała, wyleciała z ciemności, zwolniła, lawirowała, lecąc zygzakiem w róŜnych kierunkach, jakby róŜne strony ją ciekawiły i przyciągały, aŜ w końcu trafiła go w głowę, a moŜe w serce łub najprawdopodobniej w samą duszę. Wniknęła do środka, ziała się z nim i stała się częścią Scotta. Na chwilę pojawił się strach - w końcu był to rodzaj inwazji - a jednak nie odczuwał szoku, bólu, niczego, co stanowiłoby zasadniczą róŜnicę... oprócz... być moŜe... pewnego rodzaju świadomości? Wiedzy o tym, Ŝe zyskał więcej moŜliwości? Ale dzięki czemu? Dlaczego? Przez kogo lub przez co? Ponownie rozglądając się po lśniącej równinie, zauwaŜył, Ŝe czarne punkty znalazły się bliŜej, a jednocześnie poczuł, Ŝe ma zdolność poruszania się. Teraz mógł ruszyć do przodu. Jednak nadał była to alegoria, tu, we śnie. Scott mógł ruszyć do przodu w sensie linearnym, w Ŝyciu zaś, w rzeczywistości, faktycznie mógł wykonać krok naprzód. W obu wypadkach oznaczało to ruch ku przyszłości. Wykonując ogromny wysiłek - tyle Ŝe siłą woli, w przeciwieństwie do siły fizycznej powoli zaczął sunąć po powierzchni równiny w kierunku czarnych punktów. W miarę jak dzięki zjednoczonym wysiłkom kończyn i umysłu przemieszczanie się było coraz łatwiejsze, odległe kropki znajdowały się coraz bliŜej i zaczynały nabierać bardziej określonych kształtów i koloru. Scott zwolnił i poruszał się ostroŜniej, starając się jak najdokładniej zobaczyć pierwszy (a właściwie drugi, poniewaŜ sam był pierwszym) z kształtów. Była to dwunoŜna,
wyprostowana, antropomorficzna postać podobna do kobiety. Z pewnością była to kobieta. Nie mogła być niczym innym, jednak Scott zwolnił jeszcze bardziej. Kiedyś ją widział (kalejdoskopowe, krótkie migawki z kiosku z gazetami, z nocnych wypraw ulicami Highgate, Finsbury Park, Crouch End, wypadów do centrum metrem, wszystkie obrazy przypominały tę samą - ale nigdy taką samą - trudną do zapamiętania twarz i nawet teraz przypominał ją sobie tylko dlatego, Ŝe miała oczy wyraŜające współczucie). Ta kobieta była tam - często w róŜnych miejscach - i Scott zdał sobie sprawę z tego, Ŝe choć czasem tylko przelotnie na nią spoglądał, to ona uwaŜnie go obserwowała. Tak jak teraz. Zatrzymał się i popatrzył w jej szeroko otwarte oczy, miała otwarte usta, ale najwyraźniej nie mogła mówić. Co tutaj robiła? Czekała na niego? Czy mieli ze sobą jakiś związek? A jeśli tak, to co ich łączyło? Scott nic nie powiedział, z jej ust równieŜ nie padło Ŝadne słowo, a jednak odpowiedziała: - Ty jesteś Jedynką, a ja jestem Dwójką. Jej usta nawet nie drgnęły. Następnie kobieta odwróciła głowę i spojrzała przed siebie, wskazując w stronę horyzontu, gdzie widać było trzeci z punktów na lśniącym, białym podłoŜu. - On jest Trójką. Scott podąŜył wzrokiem za jej spojrzeniem i dostrzegł nieruchomy, nieludzki (ale wcale nieobcy) kształt w połowie drogi między nim a horyzontem. W tej samej chwili Scott poczuł ruch i popatrzył na kobietę... zbyt późno, poniewaŜ juŜ jej nie było. Jednak tym razem jej obraz, to jak wyglądała, pozostał mu w pamięci. Wcześniej nie udawało mu się jej zapamiętać lub pamięć płatała mu figle i nigdy nie mógł jej dokładnie opisać. Teraz dokładnie zapamiętał jej wygląd. Była atrakcyjna i robiła na nim wraŜenie. Jednak nie miało to wyłącznie seksualnego podtekstu. MoŜe trochę. Kiedy jednak zniknęła, zniknęło równieŜ seksualne pobudzenie. Scott odczuł frustrację. Był to sen, jaki nawiedza czasem kaŜdego, gdy obiekt poŜądania staje się nieosiągalny. Jednak nie chodziło o poŜądanie seksualne. Scott pragnął z nią porozmawiać, dowiedzieć się, kim była, czego chciała i dlaczego go obserwowała (moŜe ochraniała?). Jednak jej juŜ nie było i teraz inne oczy go obserwowały. „On jest Trójką”... Jej słowa powróciły do Scotta, przyciągając jego spojrzenie ku odległej czarnej kropce widniejącej na tle bezkresnej białej równiny. Teraz poruszał się dosyć szybko, całkowicie panując nad ruchami, i podobnie jak uprzednio czarna plamka na oślepiająco
białej powierzchni stawała się coraz wyraźniejsza. Maleńka, przygarbiona postać. Tak to przynajmniej początkowo widział Scott. Ale teraz dostrzegł swój błąd. Tam siedział duŜy pies z wyprostowanymi uszami i wywieszonym językiem. Kiedy Scott zaczął się zbliŜać do niego, pies wstał i zaczął węszyć.Dość niespodziewanie surrealistyczna natura snu przeszła samą siebie. Kiedy Scott był juŜ tylko o metr od psa, stworzenie zaskomlało i powiedziało: - Czy to ty? To ty jesteś Jedynką? Scott zdziwił się we śnie. Język stworzenia zwisał tak jak wcześniej, a jego pysk nawet nie drgnął. Podobnie jak w wypadku kobiety jego słowa, a moŜe myśli, pojawiły się w umyśle Scotta. Tak, tak, jego myśli! - Nie jestem psem - powiedziało zwierzę. - Ani nieznanym stworzeniem. Jestem wilkiem, synem wilka... moŜe mam w sobie coś z psa, być moŜe po matce, ale nawet ona była dzikim wilkiem. A co z tobą? Spytam jeszcze raz: czy jesteś Jedynką? Scott przyklęknął i próbował powiedzieć na głos: „Nie ugryziesz mnie?”. Ale słowa nie przechodziły mu przez gardło, co było dosyć normalne w jego sytuacji, poniewaŜ rzadko kiedy zdarzało mu się mówić w snach. Słowa się nie pojawiły, ale myśli z pewnością były obecne. - Gdybyś był myśliwym, to pewnie bym cię ugryzł - powiedział pies albo wilk lub Trójka. Nie jesteś całkowicie obecny. Jesteś daleko, daleko stąd. Czuję twój zapach, wyczuwam twoją obecność, słyszę cię i to od dawna. Ale nie jesteś tutaj obecny. Czy jesteś Jedynką? Ojciec powiedział mi, Ŝe któregoś dnia spotkam kogoś, tak jak on kogoś spotkał. On ma Zek, a ja nie mam nikogo. Scott wyczul samotność i tęsknotę za kimś bliskim. Przykucnął i sięgnął ręką do głowy zwierzęcia, głaszcząc jego miękkie futro. - Jesteś sam? - Jestem ostatni z Trójki. Moja mama nazwała nas Jeden, Dwa i Trzy. Ale moja mama oraz bracia nie Ŝyją i zostałem sam. Jestem Trójką. Scott był zafascynowany. - A co z twoim ojcem? - Nie jest sam. Są razem z Zek. Ale mówił, Ŝe któregoś dnia ktoś będzie ze mną - moja Jedynka. Wyczułem cię, gdy byłeś jeszcze daleko, i pomyślałem, Ŝe to ty. Scott pokiwał głową. - Nie wiem, skąd to wiem, ale wydaje mi się, Ŝe to moŜliwe, moŜliwe, Ŝe... Ŝe będę twoją Jedynką. Trójka polizała jego dłoń.
- Dwójka teŜ tak myśli. Scott odsunął się nieco. - Dwójka? Ta kobieta? Trójka wyglądała na zdziwioną. - Ona dołączyła do Jedynki. Nie wiedziałeś o tym? Ty masz swoją strzałkę, a ja swoją, ale to dzięki niej moŜemy być razem. Jeśli jesteś Jedynką. Scott wyprostował się i pomyślał: „To tylko zwariowany sen”. - Nie, to znacznie więcej niŜ sen - powiedziała Trójka. - Muszę juŜ iść. Wyczuwam myśliwych. Szukają mnie. Zabiłem kilka kurczaków. Muszę się ukryć. Jeśli jesteś Jedynką, jeśli jesteś tą Jedynką, to mnie znajdziesz. - Skoczył i po chwili zniknął. Na lśniącej białej równinie pozostał tylko Scott. - Zaczekaj! - zawołał Scott. - Nie wiem, gdzie jesteś, ani nie wiem, jak cię znaleźć. Skąd wiesz o Dwójce, o tej kobiecie? I o co chodzi z tymi strzałkami? Ruszył, starając się dogonić Trójkę - próbował poruszyć ciałem - ale tylko upadł. Niewyraźnie mamrocząc coś i machając niewprawnie rękami, zdołał poruszyć swoim ciałem na tylnym siedzeniu samochodu. LeŜał na siedzeniach rozciągnięty na całej długości. Wstrząs przywrócił go do przytomności, gdy spadał z siedzenia na gumowe dywaniki leŜące pomiędzy przednimi a tylnymi siedzeniami...
Scott wysiadł z samochodu marki Mercedes i odkrył, Ŝe znajduje się na chodniku przed własnym domem. PoniewaŜ w samochodzie nie było nikogo, na kim mógłby wyładować swój gniew, wymierzył kopniaka w drzwi auta i o mało się przy tym nie przewrócił. Trochę zmieszany, walcząc o odzyskanie równowagi, nie zdąŜył zapamiętać numeru rejestracyjnego pojazdu i podszedł ze zwieszoną głową do drzwi domu. W środku dzwonił telefon. Wszedł i nie przejmując się dźwiękiem telefonu, przepłukał usta i nalał sobie drinka. W końcu zdecydował się podnieść słuchawkę uporczywie hałasującego telefonu. - Scott St John - mruknął, wymawiając niewyraźnie słowa. WciąŜ miał suche gardło pomimo połykanej mieszanki brandy i coli, którą przed chwilą sobie przyrządził. - O co chodzi? - Panie St John - padła odpowiedź - gdyby pan kiedykolwiek zechciał się z nami skontaktować, to podaję nasz numer. Proszę prosić o Xaviera, w innym wypadku rozmowa zostanie przerwana. - Scott rozpoznał piskliwy głos wysokiego męŜczyzny, który jak dotąd jeszcze mu się nie przedstawił. - Domyślam się, Ŝe to pan będzie Xavierem? - spytał po zanotowaniu numeru.
- MoŜe się pan domyślać, czego tylko pan zapragnie. Xavier moŜe być po prostu hasłem. Tak czy owak wyłącznie numer jest waŜny. Imię nie ma większego znaczenia. - CzyŜby? - odburknął Scott. - MoŜe mi pan powie, panie Bez Znaczenia, dlaczego pan sądzi, Ŝe chciałbym mieć z panem lub z pańską bandą cokolwiek wspólnego? - Nigdy nie wiadomo. Przyszłość jest bardzo skomplikowana... dla nas wszystkich odparł głos, po czym połączenie zostało przerwane. Scott rzucił słuchawkę na widełki, popatrzył za okno i zauwaŜył przez dziurę w Ŝywopłocie poruszającą się sylwetkę. Jakiś męŜczyzna wcisnął głębiej kapelusz na głowę, wsiadł za kierownicę wielkiego mercedesa i odjechał. Scottowi nie udało się dostrzec twarzy kierowcy. St John usiadł na fotelu i dokończył drinka. Zapalił papierosa, starając się jednocześnie zebrać myśli. Po raz pierwszy od bardzo dawna udało mu się zapamiętać treść snu i to najbardziej niezwykłego ze snów. Sen najprawdopodobniej miał jakiś związek ze spotkaniem z typami ze słuŜb specjalnych. Jednak na czym polegał ten związek? A moŜe wszystko mu się przywidziało i po prostu powoli zaczyna odchodzić od zmysłów? Czy śmierć Kelly mogła wyrządzić aŜ takie szkody? Na pewno było to traumatyczne przeŜycie, ale czy jego rozmiary przekraczały to, o czym gotów był pomyśleć? A jeśli tak, to o ile? Czuł się dosyć dziwnie, nie miał wątpliwości, Ŝe coś się w nim zmieniło, ale czy... zwariował? Otrząsnął się z tych rozwaŜań i spróbował pozbierać i skupić myśli oraz przede wszystkim myśleć pozytywnie. Odkrył, Ŝe istnieje sposób, Ŝeby stwierdzić, czy coś z tego, co się ostatnio stało, było faktycznie realne. MoŜe wszystko zdarzyło się w rzeczywistości? Gdyby tak było, to nie był tak bardzo szalony, ale po prostu został wplątany w historię, która wykraczała poza dotychczasowe doświadczenia oraz pojmowanie. Wziął notatnik z przedpokoju i zadzwonił do biura numerów. Następnie poprosił o połączenie z numerem z notatnika. Kobieta po drugiej stronie linii spytała, dlaczego sam nie wybierze numeru, na co Scott odparł, Ŝe jest to numer specjalny oraz Ŝe chce rozmawiać z Xavierem. Czekał jakąś minutę lub dwie i kiedy juŜ zamierzał zakończyć połączenie, w słuchawce odezwał się męski głos, którego nie udało mu się rozpoznać: - Ach, pan Scott St John! Albo ma pan zamiar (a) utrudniać nam Ŝycie za to, jak pana potraktowaliśmy, albo (b) potrzebuje pan naszej pomocy, albo (c) po prostu sprawdza pan nasz system. O co zatem chodzi? Scott zmarszczył brwi i odpowiedział:
- Skąd pan wie, Ŝe mój prawnik albo policjant czy jakiś inny szanowany członek społeczeństwa nie stoi obok mnie i nie słucha tego, co pan mówi? Skąd pan wie, Ŝe nie kazałem namierzyć waszego numeru? Głos po drugiej stronie linii westchnął i rzekł: - A więc pan tylko sprawdza nasz system. Jak widać, wszystko działa. JeŜeli chodzi o namierzenie naszego numeru, proszę bardzo, moŜe pan próbować... ale i tak pan nic nie odkryje. Skoro obaj tracimy teraz czas, to pozwoli pan, Ŝe poŜyczę miłego dnia. - Telefon po drugiej stronie zamilkł. - I to by było tyle - powiedział Scott do siebie, odkładając słuchawkę, lecz tym razem zrobił to z namysłem. - Wygląda na to, Ŝe nie zwariowałem. Pozostał jeszcze problem z Trójką kobietą i snami, zwłaszcza ostatnim. O co chodzi w tym wszystkim? Zdał sobie sprawę z tego, Ŝe mówi sam do siebie, co nie poprawiło mu nastroju. Zamilkł i w ciszy zapalił kolejnego papierosa... W Centrali Wydziału E w gabinecie szefa prekognita łan Goodly zdawał relację Benowi Traskowi: - Odwieźliśmy St Johna do domu. Podczas przesłuchania trochę się zdenerwował, hm, nawet bardziej niŜ trochę, i musieliśmy go uśpić. Jeśli chodzi o naszą pogawędkę czy przesłuchanie - nazwij to, jak chcesz - wyszedłem z mieszanymi uczuciami. Szczerze mówiąc, jestem tym zmartwiony. Było juŜ późne popołudnie i Ben Trask nadal zajmował się przerzucaniem sterty papierów, ale znając dobrze Goodly’ego i widząc jego spojrzenie, odsunął dokumenty na bok, wskazał krzesło i powiedział: - No dobra. O co chodzi? - Pracowaliśmy w trójkę. KaŜdy z nas stawiał pytania, a reszta słuchała, wczuwała się, robiąc to co zwykle w takich sytuacjach. - Robinson, Garvey i ty. Lokalizator, telepata i prekognita. Doskonały zespół. Czego się dowiedzieliście? - WciąŜ nie wiem - odrzekł prekognita, przeczesując palcami włosy. - Niczego nie jestem pewien! MoŜliwe, Ŝe razem z tobą poszłoby nam lepiej. Chcę powiedzieć, Ŝe chociaŜ jestem pewien co do tego, Ŝe Scott ma jakieś zdolności, to nie mam najmniejszego pojęcia, na czym one polegają. Co więcej, myślę, Ŝe on teŜ nie ma o tym pojęcia. Jednak gdybyś tam był... - To mógłbym się dowiedzieć, Ŝe próbuje was nabrać? Albo mógłbym zauwaŜyć, kiedy was okłamuje?
Goodly pokiwał głową. - Tak... tylko Ŝe to „mógłbym” wcale nie jest takie pewne. Trask pochylił się, opierając łokcie o biurko. - Czy mógłbyś mi to wyjaśnić? - Frank Robinson jest absolutnie pewien, Ŝe mam rację co do tego, Ŝe St John stosuje jakieś sztuczki, nawet jeśli nie jest ich świadom. Paul Garvey zapytał go o telepatię. Zaatakował go zupełnie niespodziewanie, pytając, czy potrafi czytać w czyichś myślach. Gdybyś zapytał Paula, to przysiągłby, Ŝe St John natychmiast zasłonił swój umysł prawie z taką samą siłąjak Wampyry. Dosłownie zniknął psychicznie, czy raczej telepatycznie. Trask wyprostował się za biurkiem i prawie wstał, ale Goodly podniósł uspokajająco rękę i rzekł: - Spokojnie. On nie jest Wampyrem. Paul jest przekonany, Ŝe on nawet nie wiedział, Ŝe robi coś takiego. To był czysto fizjologiczny, instynktowny odruch. Trask oparł się ponownie, rozluźnił nieco, wziął głębszy oddech i powiedział: - Jeśli St John potrafi się tak dobrze osłaniać, to moja obecność nic by nie zmieniła. - No cóŜ. Nawet najlepsi z nas z trudem potrafią cię okłamać. - Uśmiechnął się, co nader rzadko mu się zdarzało. - Czasem próbujemy, ale zazwyczaj wiesz o tym. Jeśli zatem St John wiedziałby o swoich uzdolnieniach, gdyby specjalnie coś przed nami ukrywał, to najprawdopodobniej dowiedziałbyś się o tym. Gdyby było odwrotnie, oznaczałoby to, Ŝe jego zdolności nie są jeszcze rozwinięte, znajdują się w stadium zarodkowym, a on sam nic o nich nie wie. - Chodzi ci o to, Ŝe gdybym nie potrafił odczytać jego reakcji na któreś z pytań albo gdyby próbował zasłonić się przed udzieleniem odpowiedzi, to miałbym podstawy przypuszczać, Ŝe kłamie? - Coś takiego - westchnął Goodly i dodał po chwili: - To dosyć trudne, prawda, Ben? - To, czym się zajmujemy? - Posiadać taką wiedzę. Wiedzieć, co jest moŜliwe, wiedzieć, o co mniej więcej chodzi i co się wydarzy, ale nie wiedzieć dokładnie, co i kiedy Myślę o biednym Darcym Clarke’u i o tym, Ŝe St John moŜe mieć podobne zdolności.- Anioł stróŜ? - Trask pokręcił głową. - Nie powinieneś go tu sprowadzać. Mógł wyczuć twoje zamiary i narobić sporo kłopotów. Wiem, Ŝe Paul Garvey potrafi zadbać o siebie, ale czy dałby radę Scottowi St Johnowi? Komuś, kto ma czarny pas w karate i tak dalej?
- Nie, nie chodziło mi o anioła stróŜa Darcy’ego, ale o coś podobnego. To mogłoby być nam bardzo pomocne lub bardzo szkodliwe, gdyby St John został naszym przeciwnikiem. Czego zresztą nie przewiduję. - To co chcesz zrobić? - Trask skrzywił się i zirytowany wzruszył ramionami. Chcesz go tu znowu ściągnąć? Dlaczego go nie zatrzymałeś na dłuŜej, Ŝeby go dalej przesłuchiwać? Dlaczego go wypuściłeś? - Podjąłem taką decyzję i powiem ci dlaczego. Jeśli osłony St Johna są faktycznie instynktowne, są czymś, nad czym on nie panuje, to wywieranie na niego nacisku nie da Ŝadnego efektu. Gdy tylko ktoś zacznie badać jego wnętrze, jego talent natychmiast to uniemoŜliwi. Ale jeśli spróbujemy zbadać sprawę z ukrycia... - Szpiegowanie? - Tak, w pewnym sensie. - Prekognita wyglądał na niezdecydowanego. - JuŜ tego próbowaliśmy, co prawda niezbyt skutecznie. Pomyślałem, Ŝe moŜemy przysporzyć mu trochę kłopotów, Ŝeby zobaczyć, w jaki sposób zadziała jego talent. Ale jeszcze przed tym chciałbym popracować razem z Anną Marią English i zobaczyć, czy czegoś razem nie wskóramy. - Anna Maria? - Trask uniósł brwi. - Razem? Ty i ekopatka? Co przez to rozumiesz? - Ona jest ekopatką, jak zauwaŜyłeś. Jedyną w swoim rodzaju. Jej ciało i umysł odzwierciedlają to, co się dzieje na Ziemi. Jej stan odpowiada stanowi planety. Jeśli w jakiejś rosyjskiej elektrowni atomowej wydobywa się radioaktywny gaz, to Anna Maria opada z sił. Jeśli do jakiejś rzeki zrzuca się dwadzieścia ton odchodów z jakieś chlewni, to Anna Maria ma koszmary na długo przed tym, zanim w gazetach pojawi się wiadomość. Kiedy zmniejsza się warstwa ozonu, to Anna Maria traci włosy. Więc pomyślałem... - Rozumiem. Jeśli będziecie pracować wspólnie, to Anna Maria moŜe ci powiedzieć, w jaki sposób zdolności St Johna wpłyną na przyszłość. Ale czy chodzi o przyszłość świata? Całej planety? Myślisz, Ŝe tu chodzi o taką siłę? To tylko jeden człowiek, łan, a nie jakaś armia! W końcu ile szkody moŜe wyrządzić jeden człowiek? - A ile szkód mógł narobić Harry Keogh? Albo Borys Dragosani? Lub Julian Bodescu? - Dobra, rozumiem - zgodził się Trask. - Nie chodzi mi o szkody, ale o to, ile dobrych rzeczy moŜe zrobić Scott. Tym razem Trask zmruŜył oczy i pokiwał głową ze zrozumieniem. - łan, nie powiedziałeś mi wszystkiego, prawda? Omówiłeś opinie Paula Garveya i Franka Robinsona, ale nie powiedziałeś nic o tym, co ty o tym sądzisz.
Goodly westchnął i rzekł: - Ben, wiesz, Ŝe jeśli chodzi o odczytywanie przyszłości, to zawsze są z tym problemy. Dobrze wiesz, Ŝe... - śe przyszłość jest kręta? - przerwał mu Trask. - Wiem, wiem. Słyszałem to juŜ tysiące razy. Dajmy temu spokój i powiedz mi, co wiesz o przyszłości St Johna. Prekognita wyglądał na nieszczęśliwego, pokręcił się trochę na krześle i w końcu odezwał się: - Kiedy Paul i Frank zadawali pytania, miałem chwilę czasu, Ŝeby skorzystać ze swoich zdolności. Próbowałem wejrzeć w przyszłość, ale uzyskałem wyłącznie bardzo niejasne wraŜenia. Scott był częściowo osłonięty, ale jego osłony z kaŜdą chwilą stawały się mocniejsze. Najprawdopodobniej nasze pytania spowodowały jego opór, jeśli wiesz, co mam na myśli. Tak czy owak powiem ci, co zobaczyłem i co poczułem. Wyczułem wielką ilość przemocy, ekspansję energii i ogrom niebezpieczeństw. Niesamowitego niebezpieczeństwa. Tylko Ŝe jak juŜ powiedziałem, wszystko było bardzo zagmatwane i nie miało większego sensu. Było tam coś przeraŜającego. Jestem tego pewien, ale nie pytaj mnie, co to było, poniewaŜ nie mam najmniejszego pojęcia. To coś całkowicie obcego, coś, z czym nigdy się nie zetknąłem. Nie potrafię tego zrozumieć i nawet nie jestem w stanie przypomnieć sobie, co to było. Trask zaczynał wyglądać na osłupiałego, skupił spojrzenie na Goodlym i spytał: - I chciałeś to wszystko zatrzymać dla siebie? Mam takie poczucie, Ŝe nie chciałeś o tym mówić. Wiem, Ŝe wspomniałeś o swoich obawach, ale teraz wygląda to o wiele powaŜniej, prawda? O co chodzi, łan? A ściślej mówiąc, co się z tobą dzieje, łan? - Nic mi nie jest! - normalnie wysoki ton głosu Goodly’ego stał się jeszcze wyŜszy, co wskazywało na stopień jego frustracji. - Zawsze tak jest, kiedy zaglądasz w przyszłość, rzadko coś widać. Bliska przyszłość moŜe być wyraźniejsza, ale i to niewiele. Zgadywanie, co będzie za kilka tygodni, moŜna porównać dojazdy w gęstej mgle. Z kolei miesiąc jest jak ciemna jaskinia pełna nietoperzy: czasem słyszysz trzepot skrzydeł albo ruch powietrza na policzku - to wszystko. I kiedy coś zobaczysz, to nigdy nie jesteś w stanie powiedzieć, czy to było wcześniej, czy później, czy był to skutek, czy przyczyna. Ale w wypadku Scotta St Johna jest kilka spraw, co do których mam pewność. Po pierwsze przeraŜenie, które odczułem, było spowodowane złem. I jeszcze coś: St John będzie walczyć z tym złem aŜ do końca, ze wszystkich sił, bez względu na to, jak ten koniec będzie wyglądał. I wreszcie... - Tak? - Trask rozgniewany i sfrustrowany wciąŜ nie wiedział, co spowodowało, Ŝe Goodly chciał zachować te informacje dla siebie. Jednak frustracja ustępowała miejsca
fascynacji. Trask chciał się dowiedzieć wszystkiego, ale przede wszystkim chciał wiedzieć, czego jeszcze nie powiedział prekognita... i dlaczego. - W końcu - Goodly wstał, wysoki, chudy i blady - na koniec chodzi o to, Ŝe St John nie będzie osamotniony w tej walce. Będzie mieć pomocników: kobietę i... ojej, no nie wiem... kogoś jeszcze, kogo nie zobaczyłem wyraźnie. Ale czuję, Ŝe będzie ich troje, trójka z uzdolnieniami... Kończąc ostatnie zdanie, prekognita usiadł ponownie na krześle. Po dłuŜszej chwili odezwał się Trask: - Aha! Co z tymi pomocnikami St Johna? Chyba nie przypadkowo mówiłeś o sobie i o Annie Marii English? Prekognita wzruszył swoimi szczupłymi ramionami. - Nie jestem pewien, czy chodzi o nas, ale jeśli by tak miało być... - To bałeś się, Ŝe powiem „nie” ze względu na twój stan zdrowia? - Nie - odrzekł zdecydowanie prekognita. - Nie o to chodzi. Widziałem siebie oraz Annę Marię English, więc i tak nie mógłbyś nas powstrzymać. Nie potrafimy uniknąć przyszłości, Ben. Co ma być, to będzie, a zgodnie z niektórymi współczesnymi teoriami to nawet juŜ było. Jednak z drugiej strony gdybym tam nie wyczuł nas, to los pokrzyŜowałby nam szyki i zmienił nasze zamiary. - No właśnie! - Trask wyprostował się w fotelu. - Z tym mogę się zgodzić, bo to mi wygląda na przeznaczenie, które sam chcesz tworzyć. - Nie zrobisz tego. - A dlaczego nie? - PoniewaŜ będziemy walczyć ze złem w bitwie, która moŜe mieć większe znaczenie od... od wszystkiego! Poza tym równie dobrze jak ja chcesz się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. - Hm - mruknął Trask nieco obruszony. - Co ty uprawiasz, łan, psychologię? Chcesz robić za mojego psychoanalityka? Daj mi trochę czasu do namysłu, dobrze? - OK - odezwał się Trask po dłuŜszej chwili. - Przemyślałem to. MoŜesz działać. Jeśli jednak wyczujesz jakiekolwiek niebezpieczeństwo groŜące tobie lub Annie Marii, kiedy dowiesz się, czym lub kim jest to zło, ten horror, natychmiast masz zarządzić odwrót i zdać mi z tego relację. Wówczas ruszymy do akcji całym Wydziałem E wraz z naszymi gadŜetami, duchami, bronią i wszystkimi innymi środkami. Muszę cię jednak ostrzec, Ŝe po tym co usłyszałem, juŜ mam ochotę uruchomić cały wydział.
- Ale tego nie zrobisz - odparł natychmiast Goodly, kręcąc przecząco głową. - Tu chodzi głównie o St Johna i jego pomocników, kimkolwiek by oni byli. To sprawa tej trójki. - Chciałeś powiedzieć waszej trójki - zauwaŜył Trask, ponownie marszcząc brwi. - MoŜe tak, a moŜe i nie - prekognita wzruszył ramionami. - Powiedziałem ci wszystko, co wiem: ich troje będzie walczyć z jakimś nieznanym, potwornym zagroŜeniem. Reszta to... no cóŜ, reszta zaleŜy od przyszłości. Trask siedział i nic nie mówiąc, wpatrywał się w niego. Po chwili milczenia Goodly wyszedł i cicho zamknął za sobą drzwi...W czasie gdy Goodly szedł do pomieszczenia dowodzenia, Ŝeby spotkać się z Anną Marią English, David Chung jechał windą do góry. Na pewno spotkaliby się na korytarzu, gdyby Chung wysiadł z windy kilka sekund wcześniej. Chung wracał z akcji poszukiwania zaginionego dziecka i z tego powodu był w podłym nastroju. Dzięki talentowi Chunga policja odnalazła zwłoki dziewczynki w płytkim grobie wykopanym pod krzewami w jednym z londyńskich parków. Jedyną pozytywną rzeczą w całym zdarzeniu było to, Ŝe kiedy Chung zobaczył ciało i dotknął zwłok, potrafił wskazać policji mordercę. Chwila zadowolenia w zalewie godzin czarnej rozpaczy. Lokalizator zwolnił, a potem zatrzymał się na środku korytarza i znieruchomiał. Był sam, a jednocześnie odczuwał czyjąś obecność. We wdychanym powietrzu było coś niezwykłego, niezdefiniowana jakość, która dawała poczucie obecności... ducha. Popatrzył za siebie, następnie do przodu, ale na korytarzu nie było nikogo oprócz niego. Jednak wciąŜ miał wewnętrzną pewność, Ŝe ktoś lub coś tędy przechodziło. Tylko kto i kiedy? Oczy Chunga przypatrywały się długim rzędom drzwi widocznych po obu stronach korytarza. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, w końcu kiedyś było to ostatnie piętro hotelu. Nadal nim było, tylko obecnie zajmowała je Centrala Wydziału E. Chung wiedział, Ŝe za drzwiami pracująjego koledzy. Ale czy zagościło tutaj coś jeszcze? W końcu zaświtało mu w głowie, w jakim miejscu się zatrzymał - dokładnie przed drzwiami, na których wisiała tabliczka z napisem: POKÓJ HARRY’EGO Przez plecy Chunga przebiegł dreszcz. Odetchnął głębiej, przeciągnął się, wzruszył ramionami i uśmiechnął na myśl o własnych przywidzeniach, które mogły być spowodowane przepracowaniem. W końcu znajdował się w Wydziale E, a przed jego nosem znajdował się pokój Harry’ego. Pewnie kaŜdy poczułby się dziwnie przed drzwiami pokoju, w którym mieszkał człowiek potrafiący rozmawiać ze zmarłymi oraz pojawiać się i znikać jak duch. Chung wiedział, Ŝe psychiczne energie i wibracje mogą pozostawać w pewnych miejscach przez bardzo długi czas.
MoŜe najlepiej by było, gdyby wyłączył się na chwilę, dał odpocząć swemu talentowi i po prostu napisał raport. Ruszył do swojego pokoju, pozostawiając za sobą drzwi do pokoju Harry’ego oraz zanikające dziwne odczucie...Trask siedział sam w swoim gabinecie i zastanawiał się. W końcu doszedł do wniosku, Ŝe rozumie powody powściągliwości Goodly’ego w stosunku do przypadku Scotta St Johna. W świetle oczywistych i całkiem zrozumiałych obaw Goodly’ego Trask wiedział, Ŝe musi mu pozwolić na prowadzenie śledztwa razem z Anną Marią English. Trask wiedział, Ŝe prekognita nie powiedział całej prawdy i dlatego nalegał na przedstawienie szczegółowego raportu z tego, co dostrzegł Goodly. Z kolei częściowa prawda nie jest kłamstwem i moŜna było zrozumieć, dlaczego Goodly nie chciał mówić o wszystkim. Opowieść o potencjalnym niebezpieczeństwie, z jakim mogliby się spotkać razem z ekopatką, z pewnością zaalarmowałaby szefa Wydziału E. Trask nie dawał się łatwo zwodzić częściową prawdą. W pełni rozumiał postawę Goodly’ego, która wynikała z rozterek pomiędzy lojalnością wobec agencji a koniecznością postępowania zgodnie z talentem pozwalającym odczytywać zdarzenia w przyszłości. Jednak z punktu widzenia szefa Wydziału E sprawy wyglądały nieco inaczej. Choć praktycznie nikt nie był w stanie okłamać Traska, to on sam nie zawsze musiał ściśle trzymać się prawdy. Taki sposób działania niezbyt mu się podobał, jednak czasami okoliczności wymagały tego, Ŝeby po prostu nie ujawniać całej prawdy. PrzecieŜ nie mógł pozwolić na to, Ŝeby dwoje z jego najbardziej wartościowych ludzi ruszyło w nieznane, mierząc się z czymś przeraŜającym. W wizji prekognity znalazło się miejsce dla dwóch agentów Wydziału E, którzy mieli pomagać St Johnowi. Ale co by było, gdyby do akcji dołączył jeszcze trzeci i czwarty agent, o których istnieniu prekognita nie wiedziałby? Trask wiedział, Ŝe czasami przezorność nakazywała obserwować tych, którzy podjęli się zadania śledzenia kogoś innego. Goodly chciał podjąć się tajnej inwigilacji? Nie ma sprawy, ale Trask poleci Davidowi Chungowi i jeszcze jednej osobie dyskretną obserwację Goodly’ego i Anny Marii English. Ubezpieczenie dwóch cennych agentów Wydziału E wydało się Benowi Traskowi sensownym i logicznym pomysłem, a w zasadzie środkiem ostroŜności. Chung bez problemu potrafi ubezpieczać prekognitę i to w taki sposób, Ŝe Goodly niczego nie zauwaŜy. Trask zadzwonił do oficera dyŜurnego, pytając, czy David Chung wrócił do Centrali. Wrócił. To dobrze! Niech przyjdzie z raportem do gabinetu szefa za... powiedzmy za pół godziny?
W międzyczasie Trask wrócił do przeglądania dokumentów, raportów i zapytań leŜących na biurku i sprawdził, czy nie ma tam czegoś, co wymagałoby uwagi oraz interwencji Wydziału E. Pół godziny mijało szybko, a Trask zajmował się przekładaniem dokumentów, na których stawiał ptaszka, krzyŜyk lub zapisywałjakiś komentarz, co oznaczało: tak, nie lub być moŜe. Oznaczone dokumenty lądowały w przegródkach: wpłynęło, odesłać lub zająć się. Wydział E otrzymywał przeróŜne dziwne zapytania związane z niewyjaśnionymi zbrodniami i niewytłumaczalnymi zjawiskami, które wykraczały poza wiedzę i doświadczenie tradycyjnych słuŜb związanych z bezpieczeństwem państwa. Trask musiał dokonywać wyboru pomiędzy róŜnymi przypadkami morderstw, zaginięć, przedziwnych wypadków, zbrodni, malwersacji, skandali politycznych i podejrzeń związanych z zagroŜeniem państwa lub ewentualnego szpiegostwa. Ostatnia dostawa napływających spraw i zapytań składała się na dosyć typowy przekrój, do którego Trask juŜ dawno zdąŜył przywyknąć. Nierozwiązane zagadki tworzyły spektrum od spraw przyziemnych i codziennie opisywanych w gazetach do dziwnych i egzotycznych, od ciemnych i znamionujących szaleństwo do obrzydliwych. Była na przykład sprawa Herr Ernsta Stengera, jednego z szefów Ministeriumfur Staat Sicherheit - Ministerstwa Bezpieczeństwa Wewnętrznego, czyli Stasi - który zniknął i prawdopodobnie przekroczył granicę Szwajcarii wraz z kluczami do bankowych skrytek, w których ukryto rosyjskie złoto. Był to skarb pozwalający opłacać nielegalne operacje Stasi poza granicami NRD.Herr Stenger został zaocznie oskarŜony o popełnienie licznych zbrodni, w tym tortur, gwałtu i morderstwa. Kierował takŜe komórką Stasi, która kontrolowała niemiecką straŜ graniczną, Grenz Polizei, w skrócie Grepo. Stenger wydał rozkaz, aby strzelać nawet do tych uchodźców, którym udało się pokonać mur lub zasieki i znaleźć się po zachodniej stronie. UwaŜa się równieŜ, Ŝe Stenger wysyłał agentów Stasi do Berlina Zachodniego w celu eliminowania ludzi z wywiadu państw NATO oraz Ŝe podczas tych akcji współdziałał z organizacjami terrorystycznymi takimi jak IRA. Oczywiście ludzie z MI5 oraz MI6 byliby szczęśliwi, mogąc zamienić parę słów z Herr Stengerem, zanim nie dostaną go w swoje ręce przedstawiciele „władzy” rosyjskiej, czyli nieśmiertelnej KGB, lub dawni koledzy ze Stasi. Z tego powodu byłoby bardzo poŜądane, Ŝeby Wydział E odnalazł obecne miejsce pobytu poszukiwanego i poinformował o nim odpowiednie agencje. Trask przez chwilę zastanawiał się nad tym przypadkiem. Czy ktoś naprawdę wierzył, Ŝe dysponują aŜ taką liczbą czasu i ludzi, która jest potrzebna do tego rodzaju poszukiwań?
Co oni sobie wyobraŜają? PrzecieŜ Mossad i parę innych organizacji wywiadowczych wciąŜ poszukuje Ŝyjących kryminalistów, którzy popełnili zbrodnie w czasie drugiej wojny światowej. Takie poszukiwania mogłyby trwać wiecznie. PrzekaŜe szczegóły zapytania do wydziału i jeśli okaŜe się, Ŝe natkną się na ślad faceta przy okazji innych działań, to wówczas dadzą znać zainteresowanym słuŜbom. Trask przejrzał kolejny dokument i westchnął. Ślady UFO w Walii oraz kręgi pozostawione na polu zboŜa w Dorset - typowe. Choć MI5 oraz policja wiedzą, jaką wartość mają informacje zdobywane przez Wydział E, to jakieś wykształcone półgłówki w Ministerstwie Rolnictwa i Rybołówstwa wciąŜ zarzucają ich zleceniami dotyczącymi poszukiwań zielonych kosmitów, którzy (prawdopodobnie) pozostawiają niewybredne napisy na polach starej Anglii. Przetargał dokument i przełoŜył do akt nr 13, czyli do kosza, skąd trafią do niszczarki. Kolejne. Coś dziwnego i bardzo nieprzyjemnego. Trask wiedział juŜ coś o tym przypadku, ale były to tylko ogólniki, które miał okazję przeczytać w gazetach i to jakieś sześć miesięcy temu. Tym razem do jego uwagi zaczęły docierać szczegóły. Powoli przeczytał raport, a potem zrobił to ponownie. Gregory Stamper, człowiek bardzo bogaty, posiadający udziały w kilku globalnych bardzo dochodowych koncernach zajmujących się wydobyciem i przetwórstwem metali szlachetnych, został znaleziony martwy w jak to eufemistycznie określono - „dziwnych i podejrzanych okolicznościach”. Trask uznał to określenie za klasyczną brytyjską flegmę. Ale patolog sądowy, autor dołączonego opisu sekcji (ktoś, kto z natury rzeczy jest obyty z patologiami), poszedł krok dalej i zatytułował raport następująco: Raport dotyczący wynicowania G. Stampera. Operacji wymagającej nieprawdopodobnych zdolności chirurgicznych, która z medycznego punktu widzenia wydaje się niemoŜliwa do przeprowadzenia. Wynicowanie? Nawet znając ten termin, a przynajmniej mogąc odgadnąć - dzięki załączonym fotografiom - co to moŜe znaczyć, Trask wpisał słowo w swój komputerowy słownik. Na ekranie pojawiła się odpowiedź: Wynicować - wywrócić wnętrze na zewnątrz. Trask dalej zastanawiał się, o co tu chodzi, próbując wyobrazić to sobie w przestrzeni. W zasadzie robił to co rano. Wynicowywał skarpetki, Ŝeby móc je łatwiej załoŜyć na stopy. Tylko Ŝe skarpetkom nie czyniło to Ŝadnej szkody. Wczytując się w raport, pomijając sens i znaczenie wielu technicznych lub medycznych określeń, Trask zrozumiał, Ŝe miało tu miejsce dokładnie to, co we wstępie
opisał patolog: przyczyną śmierci Stampera było wynicowanie (wszak człowiek nie moŜe Ŝyć zbyt długo z wewnętrznymi organami zwisającymi na zewnątrz), choć nie odnotowano śmiertelnych uszkodzeń lub obraŜeń wewnętrznych. To wszystko nie miało sensu, a stwierdzenie: „z medycznego punktu widzenia wydaje się niemoŜliwa do przeprowadzenia” całkowicie pozbawiało sensu cały raport. Trask usiadł wygodnie w fotelu, potarł podbródek i przypomniał sobie, jak dawno, dawno temu ojciec zabrał go naMaltę. Miał dziesięć lat, gdy ojciec po raz ostatni podjął próbę porozumienia się z pochodzącą z Malty matką małego Benjamina. Ben wspominał scenę, kiedy siedział nad brzegiem morza, na skalnym występie, a ze zrujnowanej chatki rybaka dobiegały do niego podniesione i rozgniewane głosy kłócących się rodziców. Jednak po jakimś czasie uwagę chłopca zwrócił na siebie mocno opalony pływak, który wyszedł z wody, trzymając w rękach ośmiornicę, która owinęła się wokół jego nadgarstków. To, co odbyło się później, moŜna by chyba nazwać wynicowaniem. Co prawda nie takim jak medyczny opis patologa, poniewaŜ pływak czy rybak dokonał noŜem nacięcia w ciele ośmiornicy, Ŝeby wywinąć ją wnętrzem na zewnątrz. Ale dlaczego rybak tak postąpił? Po to, Ŝeby odciąć jej wewnętrzne organy, które po wynicowaniu wystawały na zewnątrz. Trask pamiętał, jak Ŝółte skały zostały pochlapane czarną substancją przypominającą atrament i jak nadleciało całe stado krzyczących mew, walcząc o serce, wątrobę i inne wnętrzności pływające w wodzie. Ośmiornica została wywinięta wnętrzem na zewnątrz. Wynicowanie Gregory’ego Stampera musiało przebiegać inaczej. W jego przypadku, jak zauwaŜył patolog, nie było Ŝadnych nacięć... Trask długo wpatrywał się w fotografie i gwałtownie podskoczył, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. To, co przeczytał, zrobiło na nim zaskakująco mocne wraŜenie. Odczekując chwilkę, która była mu potrzebna do zebrania myśli, Trask zawołał: - Wejść! W drzwiach ukazał się David Chung niosący raport dotyczący zaginionej i martwej dziewczynki. Lokalizator szybko wyrzucał z siebie słowa podsumowujące treść raportu, po czym podał Traskowi zadrukowaną kartkę papieru. - Jesteś pewien, Ŝe złapaliśmy właściwego człowieka, mordercę? - spytał Trask. - Tak - odparł Chung z pewną dozą samozadowolenia w głosie. - Odpowie swoim Ŝyciem za Ŝycie ofiary. Koniec z draniem! - Ale dla ciebie to jeszcze nie koniec, co?
- Dam sobie z tym radę, szefie - padła odpowiedź i Chung zwrócił się w kierunku drzwi. - PrzecieŜ zawsze sobie z tym jakoś radzimy... - David, zostań jeszcze na chwilę - powstrzymał go Trask. - Usiądź, proszę. Lokalizator odwrócił się, mówiąc: - Nie trzeba, juŜ wszystko w porządku. - Jednak zobaczył wyraz twarzy swojego szefa i zrozumiał, Ŝe prośba Traska nie dotyczyła jego samopoczucia. - JeŜeli chodzi o mnie, to teŜ się dobrze nie czuję. Ale skoro ty się podzieliłeś ze mną swoimi problemami, to moŜe ja teŜ to zrobię. - Przesunął czarno-białe fotografie w stronę Chunga. Patrzące na zdjęcia migdałowe oczy lokalizatora natychmiast zwęziły się. - Co...? - powiedział, przy czym jego dolna szczęka nieznacznie opadła na dół. - David - rzekł Trask - moŜesz mi pomóc? Powiedz, w jaki sposób mógłbyś kogoś wynicować? - W jaki sposób co zrobić? - Chung skrzywił się, ze zdumieniem wpatrując się w fotografie. - W jaki sposób mógłbyś wywinąć kogoś wnętrzem na zewnątrz? - Co to ma być, do cholery? - Nozdrza lokalizatora rozszerzyły się, wargi drŜały i odsunęły się do tyłu w geście odrazy. - Właśnie o tym mówię - cicho stwierdził Trask. - O to pytam. Ta osoba została wywinięta wnętrzem na zewnątrz. W jaki sposób mógłbyś coś takiego zrobić? Oczywiście nie musisz na to odpowiadać. - On został wywinięty na zewnątrz? - Nie do końca - Trask pokręcił głową. - To co z zewnątrz, zostało wciśnięte do środka i wywinięte. Został wynicowany. - To chyba jakiś głupi Ŝart? - Chung spojrzał na Traska i zakładając, Ŝe jest to wyjątkowo głupi Ŝart, dodał: - MoŜe gdybym mu coś długiego wcisnął w tyłek... na przykład kij od szczotki o rozszerzanej końcówce z haczykami? I gdyby to w środku rozszerzyć i wciągnąć całość przez jego... hm... - Nie - przerwał mu Trask - takie coś rozerwałoby mu odbyt, poszarpało na kawałki i zniszczyło wnętrzności. Na fotografiach nie ma Ŝadnych uszkodzeń tego rodzaju. śadnych nacięć. Spójrz na nogi, a właściwie na to, co było nogami, na ręce i na głowę. Te części równieŜ zostały wynicowane.- Mówisz powaŜnie? - spytał Chung łamiącym się głosem. - To faktycznie jest człowiek? Ktoś, kto całkowicie został... wywinięty od wnętrza na zewnątrz?
- Tak - potwierdził Trask. - Tak jakby mięso zostało odseparowane od kości, zwinięte, tak jak się zwija rajstopy... a następnie odwinięte skórą do środka i wyciągnięte wzdłuŜ gołych kości. Ale nie dokonano Ŝadnych nacięć. - A krew? - Musiał krwawić - wyjaśnił Trask. - To skóra utrzymuje krew wewnątrz organizmu, David! Kiedy odrywa się mięso od kości, krwawienie jest całkiem naturalne. Lub raczej nienaturalne, jak w tym wypadku. - A ten ktoś lub coś, który tego dokonał? - Patolog wykonujący sekcję stwierdził, Ŝe gdyby nie widział tego na własne oczy, to uznałby coś takiego za niemoŜliwe do przeprowadzenia. A jednak coś takiego się wydarzyło, bez względu na to, czy ktoś to zrobił, czy nie. Czy było to morderstwo, czy teŜ nie. - Myślisz, Ŝe coś takiego jest moŜliwe bez ingerencji z zewnątrz? Trask wzruszył ramionami. - Przeglądałeś kiedyś przypadki z archiwum Sir Keenana Gormleya? - Gonnley był pierwszym szefem Wydziału E, w czasach kiedy organizacja nazywała się INTESP, co było akronimem wywodzącym się od słów „wywiad” i „szpiegostwo” lub być moŜe od skrótu ESP. Trask nigdy nie zadał sobie trudu, Ŝeby się o to zapytać. - Gormley zajmował się dwoma przypadkami samospalenia się ludzi i dość przekonująco dowodził, Ŝe akty samozapłonu zaistniały bez ingerencji z zewnątrz. Nikt nie podłoŜył ognia ani nie zamordował ofiar. Ci ludzie spontanicznie się zapalili. - Tak, słyszałem o takich przypadkach - pokiwał głową Chung. - Coś w rodzaju gwałtownej reakcji chemicznej. Ale to? - Pokręcił głową i odsunął od siebie zdjęcia. - To nie jest to samo. - W pewnym sensie jest - stwierdził Trask. - To jest równie tajemnicze i niewytłumaczalne. Zastanawiam się, czy jeśli ktoś moŜe zginąć w wyniku samozapłonu, to czy nie istnieje równieŜ moŜliwość spontanicznego wynicowania? Lokalizator jedynie zmarszczył brwi i pokręcił głową. - To naprawdę robi wraŜenie. - Tak - zgodził się Trask. - Na mnie teŜ zrobiło... i to ogromne. Tylko Ŝe ja przeczytałem cały raport i nie usłyszałeś jeszcze najgorszego. Kiedy znaleźli to... to coś... lub raczej tego kogoś, to jeszcze Ŝył! - O Jezu! - Chung z trudem zaczerpnął oddech. - On był...? - Tak, Ŝywy - potwierdził Trask. - To była koszmarna agonia. Dzięki Bogu szybko umarł.
Chung nic nie odpowiedział, tylko po prostu siedział bez ruchu. W końcu Trask otrząsnął się i rzekł: - David, znajdź kogoś, kto nie jest bardzo zajęty i niech coś dla mnie sprawdzi. Ciekawy jestem, czy gdzieś juŜ nie odnotowano podobnych przypadków. Powinniśmy się temu lepiej przyjrzeć. - MoŜe chcesz, Ŝebym ja się tym zajął? - spytał Chung i wstał, mając nadzieję, Ŝe Trask nie powierzy mu tego zadania. - Wygląda na to, Ŝe nie mam teraz nic do roboty, więc moŜe... - Nie - odrzekł Trask, kręcąc głową i uśmiechając się niewyraźnie. - Dla ciebie mam inne zadanie. Nie tak upiorne. - Tak? - Chung odczuł ulgę, z trudem próbując to zamaskować. - Tak - odrzekł Trask i bez dalszej zwłoki streścił sprawę Scotta St Johna, wyjaśniając konieczność inwigilacji lana Goodly’ego oraz Anny Marii English. - To dla ich dobra - dodał na końcu. - Tak jest - Chung odpowiedział chłodnym tonem. - Rozumiem. Ale i tak nie podoba mi się szpiegowanie naszych ludzi. - Wiem, David. Nie musi ci się to podobać. To Wydział E, przyjacielu. Zajmujemy się sprawami, które nikomu się nie podobają - ani tobie, ani mnie, ani nikomu innemu - ale staramy się jak najlepiej wykonać naszą robotę. Poza tym nie jest to szpiegowanie, ale ochrona i tyle. Nawet jeśli oni o tym nie wiedzą. Poza tym... - na twarzy Traska pojawił się wyraz stanowczości - poza tym to ja tu jestem szefem i wydaję rozkazy. Właśnie to zrobiłem i masz się tym zająć.- Tak jest - powtórzył Chung i skierował się do drzwi. Trask patrzył, jak lokalizator wychodzi, i upewnił się w przekonaniu, Ŝe podjął właściwą decyzję. Zadanie przydzielone Chungowi moŜna by uznać za dwuznaczne, ale przynajmniej nie będzie myśleć o znalezionym, zgwałconym i zamordowanym dziecku... Biały prywatny samolot zatrzymał się na rozgrzanym pasie startowym lotniska, wzniecając tumany kurzu odwróconym ciągiem odrzutowych silników. Siedzący w cieniu komitet powitalny, składający się z sześciu uzbrojonych czarnych Ŝołnierzy ubranych w polowe mundury, poderwał się na równe nogi i podbiegł do samolotu, formując dwuszereg po obu stronach stopni opuszczanych z odrzutowca. Za nimi znacznie wolniejszym krokiem szedł młody, liczący około osiemnastu lat, przystojny czarny męŜczyzna ubrany w szarą jedwabną koszulę, drogi zachodni garnitur i białe buty. MęŜczyzna zatrzymał się przed schodkami. Na marynarce młodzieńca lśniły trzy rzędy medali świadczących o posiadanej randze w tym zapomnianym przez Boga
autokratycznym kraju. MęŜczyzna był ukochanym oraz jedynym synem bezwzględnego i okrutnego dyktatora. Był teŜ pierwszym z moŜliwych następców szykowanych do objęcia władzy po dyktatorze. Fale gorąca biły z rozgrzanych płyt lądowiska. Młodzieniec machał ręką, odpędzając od siebie muchy, jednak znieruchomiał, gdy zobaczył ruch w ciemnym jak atrament wnętrzu kryjącym się za owalnymi drzwiami samolotu. Najpierw pojawiła się wysunięta do przodu twarz pochylonego człowieka. Był to niezwykle wysoki, chudy jak patyk męŜczyzna z długą szyją ubrany we wschodni kaftan z wysokim kołnierzem, a na nogach miał czerwone skórzane sandały. Cerę miał bladą i zaczesane do tyłu siwiejące włosy, które opadały na wysoki kołnierz. Miał głęboko osadzone ciemne oczy, małe okrągłe uszy, wąskie usta i wystający podbródek. Gdyby dodać do tego brodę, wąsy oraz bokobrody i gdyby się uśmiechał oraz miał ciemną skórę, to moŜna by go pomylić z indyjskim mistykiem, guru jakiejś ezoterycznej sekty. Wokół niego moŜna było wyczuć aurę tajemnej wiedzy, wizji oraz mocy, które przekraczają zdolności zwyczajnych ludzi. I choć ze swoim wzrostem mógł robić duŜe wraŜenie, to na jego bladej, gładko ogolonej twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Kiedy dość niezdarnie na sztywnych nogach zszedł ze schodów, młodzieniec podszedł do niego i stanął pomiędzy Ŝołnierzami, wyciągając rękę na powitanie. - Ojcze, przysłał mnie mój ojciec, generał Wilson Gundawei, abym towarzyszył ci w drodze do pałacu. Ci Ŝołnierze to warta honorowa - odezwał się po angielsku z akcentem wskazującym na dłuŜszy pobyt w jednej z lepszych szkół w UK. - Widzę, Peter, Ŝe masz się dobrze i w pełni wyzdrowiałeś. Bardzo się z tego cieszę powiedział męŜczyzna, ignorując wyciągniętą dłoń. Jego głos był głęboki i mocno rezonował, ale trudno byłoby rozpoznać jakiś szczególny akcent. Jego usta prawie się nie poruszały, wypowiadane zaś słowa brzmiały sztucznie, sztywno i niepewnie. Młody człowiek pomyślał: Tak samo było przy naszym pierwszym i ostatnim spotkaniu. MoŜe on nie mówi zbyt wiele. MoŜe nie przywykł do wypowiadania się. MoŜliwe, Ŝe wielcy mistycy, myśliciele i uzdrowiciele nie lubią mówić. MęŜczyzna spojrzał na niego i tak jakby czytał w myślach, a moŜe po to, Ŝeby skrócić dalsze formalności, powiedział: - Nie potrzebuję konwersacji. - Następnie popatrzył na stojących po obu stronach Ŝołnierzy i dodał: - Broń, Peter? Tak wygląda powitanie twojego ojca? Tak okazujesz szacunek? - To warta honorowa - odrzekł młodzieniec, jego ręka niezgrabnie opadła do boku. Następnie wzruszył przepraszająco ramionami, mówiąc: - MoŜe powinniśmy po prostu
powiedzieć... warta? Czasy są niepewne, generał ma wrogów, jak wszyscy władcy. UwaŜa, Ŝe trzeba się mieć na baczności i stara się mnie chronić, to wszystko... i ciebie takŜe, ojcze! Bez ciebie nie miałby spadkobiercy, którego trzeba chronić. Od strony zabudowań lotniska podjechała lśniąca limuzyna w asyście dwóch pojazdów wojskowych. Kiedy samochód zatrzymał się, otworzyły się drzwi i ze środka wyskoczyło dwóch umundurowanych ochroniarzy trzymających lekkie pistolety maszynowe. Byli czujni i rozglądali się dookoła. W międzyczasie od strony lotniska zatrzymała się eskortująca półcięŜarówka. Płócienny dach był odsłonięty, ukazując stojących za metalowymi osłonami strzelców ubranych w kamizelki kuloodporne. - Niepewne czasy - odezwał się chudy jak patyk męŜczyzna. - Na to wygląda. Następnie spojrzał na zegarek, coś w nim wyregulował i ruszył za młodzieńcem w kierunku oczekującej ich limuzyny... W dawnych, lepszych czasach kwatera główna generała była ociekającym bogactwem pałacem. Bywali tam królowie, ksiąŜęta, czarni (a czasem biali) dworzanie, dyplomaci w wyszukanych strojach i tylko bardzo rzadko wojskowi: byli to zawsze wysocy rangą oficerowie ubrani w wyjściowe mundury, ozdobieni medalami i baretkami, na które faktycznie sobie zasłuŜyli. Była to oznaka sprawiedliwości... swego rodzaju. Takie właśnie refleksje nasunęły się Peterowi Gundaweiemu, który miał inne poglądy od swojego ojca. Syn generała oraz jego gość wspięli się po marmurowych schodach i weszli przez główne wejście z wysokim łukowatym sklepieniem, po czym ruszyli długimi korytarzami z drzwiami prowadzącymi do zimnych i zakurzonych pokoi. Co pewien czas mijali czarnoskórych straŜników, którzy stawali na baczność, kiedy przechodzili obok. W jednym z pokoi zobaczyli pułkownika, który korzystając z bambusowego kijka, wskazywał na ściennej mapie róŜne miejsca plutonowi Ŝołnierzy. Inne pokoje stały puste i nie było w nich Ŝadnych mebli. W środku gmachu za masywnymi strzeŜonymi drzwiami ze złotym pasem znajdowały się prywatne apartamenty generała Wilsona Gundaweiego. Sześciu siedzących na ławkach Ŝołnierzy stanęło na baczność i podejrzliwym wzrokiem zlustrowało wysokiego męŜczyznę. Mieli rozkaz przeszukania kaŜdej obcej osoby. Podczas poprzedniej wizyty gościa nie byli na słuŜbie. Tylko czego mieli szukać? Gość był bardzo chudy, jego kaftan był cienki i ściśle przylegał do ciała. Na ręce miał zegarek, oprócz tego Ŝadnych widocznych ozdób. Młody, dobrze wykształcony Piotr Gundawei, syn i dziedzic generała, odsunął uzbrojonych ludzi na bok. Dowodzący oddziałem oficer trzykrotnie zastukał do drzwi. Po chwili od środka otworzył się panel o powierzchni ośmiu cali kwadratowych. Przez otwór wyjrzała ładna twarz
czarnoskórej nastolatki i szybko zniknęła. Zazgrzytał klucz, odskoczyły ukryte rygle, oficer i jeden z jego ludzi pociągnęli za wielkie, wypolerowane mahoniowe klamki. Drzwi nieznacznie rozwarły się, ukazując szczelinę w środku, która powoli rozszerzała się, w miarę jak uchylały się skrzydła. Drzwi zamknęły się natychmiast po tym, jak gość wraz z eskortą wszedł do środka. Komnata w której się znaleźli, była bardzo duŜa i z wysokim sufitem, stanowiła centralne miejsce, z którego moŜna było wejść do licznych pokoi i przejść zbiegających się centralnie w komnacie podobnie jak szprychy w kole. Wielkie drzwi wejściowe, przez które weszła dwójka gości, stanowiły jedyne wejście do tej wewnętrznej świętej przestrzeni. PoniewaŜ w komnacie nie było okien, pomieszczenie oświetlały cztery wielkie Ŝyrandole. Pośrodku komnaty zwisał z sufitu ogromny wiatrak, który mielił powietrze sześcioma łopatami. Jakieś piętnaście metrów od drzwi na marmurowej podłodze stało wielkie łoŜe z kolumnami zdobionymi kością słoniową i złotem. Za łoŜem na wyścielonej skórami lampartów ścianie wisiały głowy upolowanych zwierząt. Generał był znany ze swych nadzwyczajnych umiejętności łowieckich. Po obu bokach łóŜka leŜały wielkie poduszki opadające na podłogę. Siedziały na nich cztery przytulone do siebie prawie całkiem nagie dziewczęta, po dwie przy kaŜdym z końców łoŜa. Dość intensywnie kołyszące się bursztynowe, przetykane złotem, półprzeźroczyste zasłony wskazywały na to, Ŝe generał nawet w takiej chwili „poluje”. Korzystając z chwili czasu i sądząc, Ŝe jest ku temu ostatnia sposobność, Piotr Gundawei zwrócił się do gościa, szepcząc słowa ostrzeŜenia: - W samolocie powiedziałeś mi, Ŝe nie jesteś zadowolony z postawy mojego ojca. Jako twój dłuŜnik chciałbym ci coś doradzić: z generałem nie naleŜy być równie bezpośrednim. Jego cierpliwość jest dość ograniczona, za to w gniewie nie zna umiaru. Gość odpowiedział krótkim spojrzeniem. Z jego ust nie padło Ŝadne słowo. Niemal niewidoczny uśmiech przybrał wyraz kpiny. W jego głęboko osadzonych oczach zapłonęły ogniki. W tej samej chwili rozwarły się zasłony wiszące nad wielkim łoŜem, ukazując generała, który skinął na nich. Goście przeszli przez marmurową podłogę i zatrzymali się przed łoŜem. Generał Wilson Gandawei załoŜył na siebie gruby szlafrok, przewiązał się paskiem i usiadł na skraju łoŜa. Oprócz szlafroka nie miał nic więcej na sobie, a za jego plecami piękna młoda dziewczyna podnosiła się z kolan, próbując zakryć swą nagość naszyjnikami z drogich klejnotów i purpurowym prześcieradłem.
- Ach! - odezwał się generał. - A więc jest pan punktualny, przybył pan zgodnie ze swoim planem, choć nie z moim. Jak pan widzi, zazwyczaj się spóźniam... no i przeszkodził mi pan w moich, hm, ćwiczeniach. Jednak cieszę się, Ŝe pana widzę, panie Guyler Schweitzer. - Generał uśmiechnął się i wyciągnął przed siebie grubą dłoń. Gość najwyraźniej zlekcewaŜył gest powitania i zamiast tego intensywnie przyglądał się gospodarzowi. Miał przed sobą megalomana, człowieka opętanego chciwością, władzą i poŜądaniem. Łysy i lśniący od seksualnych wydzielin generał Wilson Gundawei patrzył na swą pustą wyciągniętą dłoń. Stopniowo uśmiech znikał z jego twarzy. Przysunął się bliŜej do gościa, wyciągnął rękę jeszcze bardziej i rozkazującym tonem stwierdził: - Guyler, z pewnością wiesz, Ŝe to niegrzeczne, a nawet obraźliwe, Ŝeby... - Nie dotykam nikogo, jeŜeli nie staje się to... nieuniknione - przerwał mu wysoki męŜczyzna. - Jeśli chodzi o moje imię, to faktycznie nazywam się Guyler Schweitzer i korzystam z niego w sprawach słuŜbowych. Jednak większość moich pracowników oraz innych ludzi, których miałem przyjemność... poznać i których leczyłem, włącznie z twoim synem Peterem, nazywa mnie ojcem. Zdecydowanie wolę, Ŝeby mówić do mnie „ojcze”. Generał zacisnął dłoń w pięść, opuścił rękę i powiedział: - W tym miejscu moja cierpliwość zaczyna się kończyć, ojcze. MoŜe mógłbyś jednak łaskawie mi wyjaśnić, czy „ojciec” trzeba pisać duŜą literą? A moŜe wolałbyś, Ŝeby mówić do ciebie Ojcze Nasz lub BoŜe? Gość wyglądał na lekko zaskoczonego, ale po chwili wyprostował ciało, stając się jeszcze wyŜszym, i odpowiedział: - Pomimo moich poszukiwań nie jestem przekonany co do tego, Ŝe istnieje bóstwo tego rodzaju, nie mam równieŜ zamiaru z nim współzawodniczyć, gdyby ono faktycznie istniało. Gdyby jednak taki ktoś istniał, to z radością bym go poznał. Myślę, Ŝe mielibyśmy parę spraw do przedyskutowania... zanim jeden z nas lub obaj nie przestalibyśmy funkcjonować. I jeśli znalazłby się na to czas, to spytałbym go, dlaczego - pomimo jego wszechwiedzy, wszechpotęgi i nieskończonej artystycznej subtelności - jedno z jego stworzeń jest tak tłuste i pozbawione wdzięku. Była to najdłuŜsza z wypowiedzi wysokiego męŜczyzny, jaką mieli okazję usłyszeć generał i jego syn. Szczęka młodego męŜczyzny opadła ze zdziwienia i zaskoczenia zarówno długością wypowiedzi, jak i jej treścią. Z kolei twarz generała Wilsona Gundaweiego poszarzała. Oczy nabiegły mu krwią a policzki nadęły się. Nie zrozumiał w pełni treści wypowiedzi wysokiego męŜczyzny, jednak
wiedział, Ŝe zabrzmiało to jak zniewaga. I to tak wiele mil od lotniska - pomyślał generał. - W tak duŜej odległości od tego szkieletora i jego prywatnego odrzutowca. W chwili gdy generał formułował swe myśli, gość, jakby świadomie chcąc dolać oliwy do ognia, dodał: - Myślę, Ŝe wiesz, po co tu jestem. Chodzi o waŜny i niedokończony interes, a właściwie o powaŜny dług... Oczywiście, Ŝe wiem, dlaczego tu przyleciałeś - pomyślał generał. - Przyciągnęły cię jakieś złudne nadzieje. Na dodatek okazałeś się głupcem, próbując mnie sprowokować. Coraz bardziej oddalasz się od swojego samolociku. Jeśli zaś chodzi o nasz interes: myślę, Ŝe nie istnieje. Muszę się teraz zająć sprawami osobistymi, ale ty, ojcze, nie będziesz juŜ robić Ŝadnych interesów. Ani ze mną, ani z nikim innym! Ostatnia z myśli sprawiła, Ŝe twarz Gundaweiego odzyskała kolory i pojawił się na niej równieŜ uśmiech. Jednak był to raczej grymas i to dosyć sardoniczny. Niskim miękkim głosem powiedział: - Nie mam większego zamiaru rozmawiać z tobą o interesach. Ani teraz, ani później! Jeśli zaś chodzi o długi, to nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, z kim rozmawiasz? Chcesz powiedzieć, Ŝe generał Wilson Gundawei jest twoim dłuŜnikiem? Nie przypominam sobie Ŝadnego kontraktu. - Nie było kontraktu. - Wysoki męŜczyzna westchnął i pokręcił głową. Następnie spojrzał na zegarek i coś przy nim pokręcił. - Tylko dŜentelmeńska umowa. Twój syn był chory na AIDS, a ja go wyleczyłem. W zamian za to zgodziłeś się wypłacić mojej firmie dziesięć milionów dolarów w złocie, w równych ratach, poczynając od lutego. Ale pierwsza wpłata jest juŜ spóźniona o kilka miesięcy, a nasze próby kontaktu z tobą pozostały bez odpowiedzi. Przyjechałem tutaj, Ŝeby wysłuchać wyjaśnień i albo zaakceptować usprawiedliwienie, ustalić nowe nieodwołalne warunki umowy, albo wymierzyć karę. Na nieszczęście wygląda na to, Ŝe bez kary się nie obędzie. MęŜczyzna znowu mówił zaskakująco długo, na dodatek jego słowa były obraźliwe i wszystko wskazywało na to, Ŝe zrobił to naumyślnie. - Karę? - ryknął Gundawei, schodząc z łoŜa. - Co zrobisz? Wymierzysz karę? Ośmielasz się grozić mi w moim pałacu? - Nie dotrzymałeś słowa. - Gość cofnął się o krok. - Uzdrowiłem twojego syna. Gdzie moja zapłata? - AIDS jest nieuleczalne - krzyknął generał. - Ty kłamco, szarlatanie! KaŜdy szaman w tysiącach wiosek mógłby zrobić to samo, jeśli nie więcej!
- Nieuleczalne? - Gość ani trochę się nie przestraszył i nie przejął krzykami generała. A ręka twojego syna? Dotknąłem go. - Dotyk?! Dotyk?! - krzyczał Gundawei. - Co z tym dotykiem?! Miałbym zapłacić dziesięć milionów dolarów za jeden dotyk?! To dotyk szaleństwa, panie Guyler Schweitzer! Peter Gundawei wszedł pomiędzy męŜczyzn, podciągnął rękaw marynarki i pokazał generałowi miejsce, w którym ciemne ciało nosiło wyraźny znak dotyku czterech palców i kciuka, co wyglądało, jakby skóra w tym miejscu została wybielona. - Tato, mam znak na skórze! Generał odsunął syna i krzyknął: - Głupcze! Siedź cicho! A ty, Schweitzer... oszalałeś czy co? Nie wiesz, Ŝe moŜesz zaraz zniknąć? Wąskie usta gościa rozwarły się w złowieszczym uśmiechu, ukazując malutkie, ostre jak igły zęby, które błysnęły kolorem perłowej macicy. - Na ręce twojego syna jest mój znak - odezwał się - ale nie dostałem zapłaty. Kiedy mnie wezwałeś, pokazywałeś złoto, wielki skarb. Gdzie to jest? Ukryłeś przede mną? - Nie ma! - ryknął generał. - Tak samo jak ciebie zaraz nie będzie! Sto tysięcy Ŝołnierzy wroga stoi na granicy mojego państwa. Złoto zamieniło się w papier - pieniądze potrzebne na Ŝołd dla mojej armii. Jedyne złoto, jakie posiadam, znajduje się w tym pokoju! Ale nawet gdybym miał złoto, to i tak nie zapłaciłbym. Za co? Za twoje leczenie? Mój syn nie jadł, chorował na coś, miał gorączkę, która sama przeszła. A jeśli chodzi o znaki na jego ręce, to pewnie uŜyłeś jakiegoś kwasu, którym oznaczasz swoje ofiary i Ŝądasz za to zapłaty... za tak zwany cud. Myślałeś, Ŝe jestem idiotą? Wizyta skończona! - Generał machnął ręką wskazując drzwi. - A zatem kara - odezwał się gość. Gundawei zbliŜył purpurową wykrzywioną twarz do wysokiego męŜczyzny i odrzekł: - Kara? Wygląda na to, Ŝe to ty ją zapłacisz. - Cofnął się na podwyŜszenie, na którym stało łóŜko, pociągnął za sznurek dzwonka i krzyknął: - Dziewczyno! Młoda kobieta wybiegła z korytarza znajdującego się najbliŜej wielkich drzwi i Gundawei zawołał do niej: - Wezwij straŜników! MęŜczyzna zwany Guylerem odwrócił się do Petera Gundaweiego, mówiąc: - Muszę juŜ iść. Jednak to, co zostało ci podarowane, musi zostać odebrane. - Kiedy się pochylił, młodzieniec zobaczył coś w ciemnym wnętrzu jego oczu, coś dziwnego, co kazało mu się cofnąć. Wysoki męŜczyzna niezdarnie, lecz szybko zbliŜył się do Petera i wyprostował rękę zakończoną pająkowatą dłonią o długich palcach. Trwało to krótką chwilę.
Nie był to uścisk ani potęŜny uchwyt, ale zwyczajny, prawie pieszczotliwy dotyk. Młodzieniec został wypuszczony, zachwiał się, potknął o podwyŜszenie łoŜa i wywrócił na plecy. Generał wszystko widział, równieŜ chwilowy kontakt pomiędzy jego synem a Schweitzerem. Natychmiast ruszył w stronę wysokiego męŜczyzny z uniesioną do góry zaciśniętą pięścią. W międzyczasie dziewczęta dyktatora biegały w róŜne strony, bojąc się zagubić w labiryncie bocznych pokoi i korytarzy. Wielkie drzwi otwarły się, a krzyki tłoczących się przy nich Ŝołnierzy stawały się coraz głośniejsze. - Ty... ty... ty! - krzyczał generał, biorąc zamach i wymierzając wysokiemu Schweitzerowi druzgoczący cios w twarz. Ale gość wysunął błyskawicznie rękę i chwycił opadające ramię dyktatora, unieruchamiając je bez najmniejszego wysiłku. - O nie, generale. Nie ja, lecz ty! Wilson Gundawei poczuł dotyk, jego potęŜny cięŜar i niemała siła zmieściła się w chudych palcach dziwnego przybysza. Jednak dotyk był czymś więcej niŜ zwykłym spotkaniem palców i skóry. Zapiekło, ale był to całkowicie niezrozumiały dla dyktatora rodzaj pieczenia. Coś jak potrząśnięcie lub prąd powodujący wibracje i uniemoŜliwiający kontrolę nad ciałem. Najpierw obezwładniona została ręka, potem ramiona, szyja z głową a w końcu pozostała część tułowia i wszystkie kończyny. Generał uwolnił się od swego tajemniczego gościa. Z trudem udało mu się wdrapać na podwyŜszenie, po czym nogi odmówiły posłuszeństwa. Osunął się i siedział oparty plecami o łóŜko. Jego syn w nagle zbyt duŜym dla niego garniturze podczołgał się do jego stóp i przekrwionymi oczyma patrzył, jak generał zaczyna się wić i krzyczeć w koszmarnej agonii. Krańcowo przeraŜony młodzieniec zawołał: - Ojcze?!... Ojcze! Ale generał najwyraźniej go nie słyszał. Kurczowo chwycił szlafrok, rozsunął poły i chwycił się za brzuch. Jego pępek rozciągał się powoli, powiększając się i otwierając. W końcu utworzył się w tym miejscu zwieracz, który zaczął zwijać się do wnętrza, coraz bardziej wybrzuszając Ŝołądek, który wyglądał jak przejrzały granat pękający na słońcu. Jego soczyste czerwone nasiona, miąŜsz oraz wnętrzności stały się w pełni widoczne. Peter Gundawei rzucił błagalne spojrzenie wysokiemu męŜczyźnie i wyciągnął drŜącą rękę w jego kierunku, lecz ten wzruszył tylko ramionami, mówiąc:
- To kara. - Po czym zupełnie niespodziewanie w przeraŜający sposób okazał emocje albo pewien rodzaj emocji. Kołysząc się na piętach wydał z siebie coś, co mogło przypominać jedynie śmiech szaleńca. Po chwili zamilkł, dotknął przycisk na czymś, co wyglądało na niezbyt drogi zegarek, i skinął głową wyraŜając tym gestem coś w rodzaju cynicznego poŜegnania. Następnie wysoka, szczupła postać zamigotała jak fatamorgana, zrobiła się przeźroczysta i zniknęła. Odeszła, rozpłynęła się, jakby jej nigdy wcześniej nie było... Z ogromnych Ŝyrandoli na marmurową podłogę poleciały dymiące drobiny szkła kilku pękniętych Ŝarówek. Elektryczne połączenia w lampach oraz w wiszącym wentylatorze zaszumiały. Roje białych, gorących iskier pofrunęły na wszystkie strony. Wielki wiatrak najpierw zwolnił, a następnie zaczął coraz prędzej wirować, niebezpiecznie kołysząc się u podstawy. Łopaty wiatraka ze świstem rozcinały zadymione powietrze. Chwilę później całe urządzenie urwało się i z hukiem uderzyło o podłogę. Słychać było jedynie przeraźliwe krzyki półnagich dziewcząt generała i stukot podkutych butów biegnących Ŝołnierzy, którzy trzymali w rękach broń gotową do strzału. Peter Gundawei, przeraźliwie chudy, z wybałuszonymi brązowymi oczami, z zapadniętymi policzkami, próbował odsunąć się od ojca, ale wciąŜ nie potrafił oderwać wzroku od ciała generała, które oddzielało się od kości, podczas gdy jego płyny spływały z podwyŜszenia na marmurową podłogę. Oficer dyŜurny, starszy męŜczyzna w randze kapitana, podszedł do łoŜa i zobaczył generała Wilsona Gundaweiego, który wciąŜ Ŝył. Mrugał gwałtownie oczami... choć w tym samym czasie jego mózg wysuwał się z rozszerzonego ucha, a górna warga i nos były wywinięte do wewnątrz, zsuwając się z jednolitej, podobnej do maski, ociekającej krwią czaszki! Nieopodal syn generała, Peter Gundawei, kończył swe Ŝycie w pomiętym białym garniturze okrywającym jego chore, zniszczone przez AIDS ciało. Kapitan patrzył na to wszystko przez dłuŜszą chwilę, ledwie akceptując to, co widzą jego oczy. Jedna z dziewcząt podbiegła do niego, krzycząc: - Ojcze! Och, ojcze! - To była jego córka. Kapitan w końcu wiedział, co powinien zrobić. Wydał swoim ludziom rozkaz opuszczenia pokoju, owinął córkę jednym z purpurowych prześcieradeł, powiedział, Ŝeby nie patrzyła, i odsunął jąna bezpieczną odległość. Rozległa się głośna seria wystrzelona z automatycznego pistoletu. Migotanie lamp i bzyczenie przewodów natychmiast ucichło, a w powietrzu oprócz innych zapachów czuć było kwaśny odór prochu.
Dwóch męŜczyzn na podwyŜszeniu skończyło Ŝycie, w szybszy i mniej bolesny sposób. Kapitan nie naleŜał do litościwych ludzi. Jego córka była tylko jedną z dziewcząt, które wykorzystywał generał... jednak cena za oficerski stopień ojca była zbyt duŜa, nawet gdyby wziąć pod uwagę, Ŝe kapitan i tak nie miał wyboru. Starszy męŜczyzna zerwał gwiazdki z naramienników, rzucił je na łóŜko i zawołał swoich ludzi. - O nic nie pytajcie - powiedział - popełniono morderstwo. Przeszukajcie pokoje... szybko! Zabierzcie wszystko, co przedstawia jakąś wartość. Nasz kraj został ogołocony, musimy sobie radzić sami. śołnierze posłusznie rzucili się do wypełniania rozkazu. Nawet gdy kapitan podpalał wielkie łoŜe, jego podwładni ściągali zasłony z drogocennymi kamieniami... Na lotnisku niedaleko samolotu pojawiła się początkowo niewyraźna, a później coraz bardziej konkretna postać wysokiego męŜczyzny. Pilot zobaczył swojego szefa i zdziwił się jego nagłym przybyciem. Jednak szybko doszedł do siebie, kiedy zobaczył szybki, wirujący ruch szponiastej ręki. Nacisnął przycisk i włączył silniki. Siedzący w cieniu budynków lotniska Ŝołnierze z tak zwanej warty honorowej generała Gundaweiego nie zawracali sobie nimi głowy. Palili papierosy i rozmawiali. Jednak gdy silniki zwiększyły obroty i stały się znacznie głośniejsze, spojrzeli w kierunku samolotu i zobaczyli, Ŝe na pokład wchodzi wysoki, chudy męŜczyzna. śołnierze wyrzucili papierosy, chwycili za broń i wstali, w chwili gdy zamykały się drzwi samolotu. Samolot ruszył i ustawiał się na pasie startowym. W budynku lotniska słychać było dzwonek telefonu. Jeden z Ŝołnierzy wbiegł do środka, podniósł słuchawkę, po czym wybiegł, krzycząc i wskazując na odrzutowiec. Jednak było juŜ za późno. Samolot właśnie przyspieszał i po chwili był juŜ w powietrzu, lecąc pod ostrym kątem do góry. Pilot zmienił kurs, dzięki czemu jedyny pasaŜer mógł spojrzeć przez okno na dół, gdzie grupa Ŝołnierzy patrzyła w górę, zasłaniając oczy przed blaskiem słońca. Z tej wysokości Ŝołnierze wyglądali jak mrówki... ale dla kreatury nazywającej siebie Guyler Schweitzer, wszyscy ludzie byli co najwyŜej mrówkami. Nagle Schweitzer poczuł ruch, erupcję w ciele, na karku. Po chwili coś, co w niewielkim stopniu przypominało drugą głowę, zielonoszary bąbel, wyrosło spod kołnierza i przeczołgało się na ramię. MęŜczyzna nie zrobił nic, Ŝeby to powstrzymać. Stwór miał malutkie karmazynowe oczka i maleńkie czarne nozdrza podobne do dziurek w orzechu kokosowym. Przemówił, chociaŜ najwyraźniej nie miał ust.
- Mój Mordri, trzymałeś mnie schowanego, choć chciałem być na wierzchu. Dlaczego mi to zrobiłeś? Guyler Schweitzer odezwał się na głos, choć wcale nie musiał mówić: - Bo mógłbyś narobić zamieszania. Tam było niebezpiecznie, mój Khiffie. Nie chciałem, Ŝebyś kogoś przedwcześnie wystraszył. Nie chciałem teŜ, Ŝeby stała ci się jakaś krzywda. Powinieneś mi podziękować. - Podziękuję, jeśli się ze mną podzielisz. Czy... czy skrzywdziłeś kogoś? - Tak, na tym polegała moja wizyta. - Mogę wchłonąć twoje wspomnienia? - Oczywiście, jak zawsze! - Teraz? - Jak najbardziej. Stwór wydłuŜył pseudokończynę, która wniknęła do ucha Schweitzera, po czym sam się tam przemieścił, zwęŜając się na podobieństwo przekłutego balonika. Schweitzer odwrócił głowę i po raz ostatni spojrzał na lotnisko. Jego usta nieznacznie się otworzyły, ukazując małe, ostre zęby o barwie perłowej macicy. MoŜliwe, Ŝe był to uśmiech. Później wygodnie rozsiadł się w fotelu. W jego głowie Khiff poŜywiał się wszystkim, co Schweitzer widział i co robił w pałacu generała Wilsona Gundaweiego... Scott St John obudził się z bólem głowy spowodowanym połową butelki wypitej brandy. Jednak nawet taka ilość alkoholu nie pozwoliła mu dobrze spać w nocy. Większość poprzedniego popołudnia spędził na popijaniu brandy w nadziei na uwolnienie się od dręczących go pytań, poniewaŜ próby znalezienia odpowiedzi zaczynały przypominać gonienie za własnym ogonem. W rzeczywistości nawet nie zauwaŜył, Ŝe aŜ tyle wypił. Chciał po prostu poukładać sobie w głowie wszystko, z czym miał ostatnio do czynienia, i znaleźć jakieś wyjaśnienie lub raczej sformułować własną Teorię Wszystkiego. To dlatego co chwilę napełniał sobie szklankę, aŜ czynność nalewania stała się automatyczna. Dość marna wymówka... I pomyśleć, Ŝe nie dalej jak dwadzieścia cztery godziny temu gratulował sobie, Ŝe nie został alkoholikiem... jeszcze! Miał taką nadzieję i postanowił mieć się na baczności. Przypomniał sobie, Ŝe o godzinie szóstej rano usłyszał budzik. Najwyraźniej jednak zaraz po tym znowu zasnął. Ale dlaczego nastawił zegarek na szóstą? PoniewaŜ chciał wstać i porozmawiać z tą dziewczyną, kobietą czy... kimkolwiek ona była. BoŜe! Kobieta! Tylko ona potrafiłaby znaleźć wyjaśnienie.
Wstał z łóŜka. Ruch spowodował gwałtowne i bolesne walenie w głowie. Później przeklinając własną głupotę, która pozwoliła mu zaspać, ubrał się, umył, ogolił, wrzucił trzy aspiryny do szklanki z wodą i poszedł do garaŜu... lecz zaraz wrócił po kluczyki! Od śmierci Kelly jeździł samochodem moŜe ze dwa razy. Raz o mało nie spowodował wypadku, a za drugim razem zapomniał zapłacić za benzynę na stacji. Poza tym najprawdopodobniej skończyła się waŜność ubezpieczenia. Jednak teraz najwaŜniejsze było spotkanie z tą kobietą, jeśli nie było juŜ za późno. śeby tylko go nie zatrzymali - z tą ilością alkoholu we krwi. Śnił o tajemniczej kobiecie tej nocy. Nie była widoczna (gdyby ukazała się jej postać, to na pewno by zapamiętał), ale słyszał jej głos, który powtarzał to samo co wczoraj. Najwyraźniej głęboko w podświadomości musiał wziąć sobie mocno do serca wypowiedziane przez nią słowa. Jadąc do kiosku, Scott przypominał sobie sen, słowa tej kobiety, sens oraz to, co się działo lub dzieje teraz. - Czy myślisz o tym, co się z tobą dzieje? Myślisz o stracie...? (O stracie Kelly? Chyba tylko o nią moŜe chodzić). Staraj się myśleć bez gniewu, bólu i emocji. (Dlaczego? Czy to oznacza, Ŝe ktoś jest winien? Winien śmierci Kelly?). Później powtórzyła raz jeszcze: - Jeśli zauwaŜysz coś dziwnego, trzymaj się od tego z dala, ale staraj się to zbadać. - I w końcu: - Nie szukaj mnie. Gdy przyjdzie właściwa pora, sama cię znajdę... Do diabła z tym ostatnim stwierdzeniem! Coś - a moŜe znacznie więcej niŜ pojedyncze coś - na pewno mu się stało. A jeśli ona znała odpowiedzi, jeśli choć trochę wiedziała, co się z nim dzieje, to po prostu musi ją znaleźć! Scott zaparkował samochód przy sklepiku, wszedł do środka, wziął gazetę i rozejrzał się
w
poszukiwaniu
tajemniczej
kobiety.
Próbował
zignorować
niepokojące
porozumiewawcze spojrzenie obserwującej go kobiety, która czekała, Ŝeby go obsłuŜyć. Jednak nie zapłacił za gazetę, no i musiał podejść do lady, Ŝeby jak zwykle kupić papierosy. Sprzedawczyni sięgnęła po resztę, puściła oko do Scotta, połoŜyła dłoń na jego ręce i powiedziała: - Niedobrze. Widziałam, jak jej szukasz, to widać na twojej twarzy. Napaliłeś się na nią, prawda? Co za szkoda. MoŜe powinieneś poszukać czegoś bliŜej? Scott zmusił się do uśmiechu i odrzekł: - Dziękuję za podpowiedz, kochanie. Czy... czy ona była tutaj? Kobieta puściła jego dłoń.
- Nie, nie wróciła. Przynajmniej do tej pory. MoŜe nie zrobiłeś na niej zbyt wielkiego wraŜenia albo powinieneś troszkę poczekać?... Jestem teraz sama i właśnie skończył się poranny ruch, więc moŜe zamkniemy sklep na godzinkę, napijemy się kawy lub czegoś innego - na zapleczu - wiesz, o co chodzi? Tak, wiem - pomyślał Scott i odpowiedział: - Bardzo mi miło, ale jestem niestety umówiony - z lekarzem - wiesz, o co chodzi? Przez krótką chwilę kobieta wyglądała na zaskoczoną, cofnęła się, po czym stwierdziła: - Cholera! Zawsze mam pecha. Nie wiem, co w niej widzisz. Gdybyś chciał wiedzieć, to dla mnie wygląda na zwykłą kokotę. Scott wyciągnął z kieszeni wizytówkę i podał kobiecie. - Zrób mi przysługę, kto wie, moŜe kiedyś się odwdzięczę. Gdyby się kiedyś jeszcze pokazała, to daj jej moją wizytówkę, dobrze? Byłbym bardzo wdzięczny. - CzyŜby? - Kobieta była bliska palpitacji. Scott puścił do niej oko i dodał na poŜegnanie: - Bądź dla mnie miła, dobrze? Po wyjściu ze sklepu wzruszył ramionami, zapalił pierwszego porannego papierosa, wsiadł do samochodu i pojechał do domu. Scott czuł się trochę inaczej niŜ ostatnio. W drodze do domu stwierdził, Ŝe coś się w nim zmieniło od chwili, gdy dotknęła go tajemnicza kobieta. Na czym polegała ta zmiana? Czuł się lepiej, miał takŜe poczucie, Ŝe wie, dokąd zmierzać. Zaczynał obierać kierunek, pragnienie... ...Zemsty? Na pewno, jeśli załoŜyć, Ŝe Kelly nie umarła z przyczyn naturalnych. Kiedy się nad tym zastanowił, to śmierć Kelly wcale nie była naturalna. Wyczerpująca choroba? To byłoby zrozumiałe. Ale dlaczego nie stwierdzono, co to za choroba? Czy to jest częste? Wiedział tylko tyle, Ŝe była chora. Zgadzał się z tym, co mu powiedzieli lekarze i o czym mówiły mu zmysły: miłość jego Ŝycia osłabła i umarła. Z początku zadawał standardowe pytania. Czy to rak? Białaczka? MoŜe AIDS? Gdzie moŜna było znaleźć opis podobnego przypadku? A jeśli nie było takiego opisu, to dlaczego? Ludzie, którzy mieli jąleczyć byli podobno najlepszymi lekarzami. Dlaczego nic nie zrobili? Podobno zrobili wszystko, co tylko było moŜliwe. Kelly umarła błyskawicznie. Scott takŜe umarł. Był martwy wewnętrznie. A przynajmniej tak się czuł... do teraz.
Kiedy pojawiła się moŜliwość, Ŝe Kelly zmarła nie całkowicie naturalną śmiercią, Scott zapragnął dowiedzieć się wszystkiego. Zwłaszcza gdy jeden z przesłuchujących go agentów zasugerował, Ŝe to Scott mógłby być zabójcą. A poza tym co oni mają z tym wspólnego? Oni i te ich śmieszne pytania, upieranie się przy tym, Ŝe Scott ma zdolności... parapsychologiczne? A moŜe kaŜde z tych dziwacznych zdarzeń nie miało Ŝadnego związku z innymi i była to tylko seria zbiegów okoliczności? Było nawet na to słowo: synchroniczność. Scott głośno roześmiał się, moŜe nawet trochę histerycznie. Śmiał się dalej, prowadząc samochód przez zielone przedmieścia północnego Londynu. Sam pomysł, Ŝe mógłby mieć jakieś zdolności paranormalne rozbawił go do łez. Z drugiej strony przydarzyły mu się ostatnio bardzo dziwaczne historie. No i ten sen, który co pewien czas wracał do niego, a właściwie wciąŜ domagał się uwagi. Sen był wywołany narkotykami i najprawdopodobniej zainicjowali go ci... jak ich nazwać? Psychoszpiedzy? Oni oraz tajemnicza kobieta. Sen jak Ŝaden inny nie chciał opuścić pamięci. Sen o Jedynce - którą miał być, Dwójce - kobiecie i Trójce... psie. Pies? Śmieszne! Obłęd! Jeszcze dziwniejsza była ta złota strzała lub włócznia z oślepiającego światła, coś odczuwającego, co wniknęło do jego umysłu... i dodało mu sił. Zapamiętał to dobrze. Lecz co to była za siła? Głupoty! - pomyślał Scott i omal nie zapomniał skręcić w przecznicę. Ostro zahamował, skręcił za róg i z trudem uniknął zderzenia z jadącym z przeciwka samochodem policyjnym, który równieŜ zmuszony był do wykonania skrętu. To naprawdę pomogło mu się skupić. Radiowóz włączył syrenę i zawrócił. Scott zjechał na trawiaste pobocze i zatrzymał się. Scott siedział nieruchomo, trzymając ręce na kierownicy i przeklinając pecha. Nie musiał mieć Ŝadnych parapsychicznych zdolności, aby zgadnąć, Ŝe wpakował się w kłopoty. Policjanci kazali mu dmuchnąć w alkomat (znacznie przekroczył limit), zabrali mu kluczyki, a jego samego na posterunek. Po dojechaniu na miejsce kazano mu oddać próbkę moczu, co niezbyt chętnie wykonał, a potem zaprowadzono go do celi ze stolikiem i krzesłem przytwierdzonym do podłogi. Miał tam czekać na dalszy rozwój wydarzeń. W pokoju znajdowało się duŜe lustro... przynajmniej z jednej strony wyglądało jak lustro. Scott zastanawiał się, czy nie było to okno pozwalające podglądać osadzonego osobom znajdującym się z drugiej strony. Prawdopodobnie się mylił i po prostu oglądał zbyt duŜo amerykańskich filmów kryminalnych. Tak czy owak nie patrzył w stronę lustra, rozsiadł się na krześle i zaakceptował fakt, Ŝe ma kłopoty.
„Prowadzenie pojazdu pod wpływem alkoholu” - prawdopodobnie tak będzie brzmiał główny zarzut w jego kartotece. Poprawił się na krześle i czekał... ale od czasu do czasu jednak spoglądał w lustro. Czy to moŜliwe, Ŝe słyszał szepczących po drugiej stronie ludzi? Prawdopodobnie nie. Dlaczego policjanci mieliby szeptać? W końcu był kolejnym kierowcą któremu postawi się zarzut prowadzenia pojazdu pod wpływem alkoholu, nic nowego. Dlaczego mieliby go obserwować? Miał jednak pewność, Ŝe ktoś o nim rozmawia. Tak czy owak lustro działało mu na nerwy... Czekał i czekał... W końcu wstał i zaczął chodzić po celi. Cztery kroki w jedną stronę i cztery w drugą. Co pewien czas zatrzymywał się przed lustrem. Stanął i pomyślał: Co ona mówiła? Jeśli zauwaŜysz coś dziwnego, nie angaŜuj się i badaj to z daleka? Coś w tym sensie. Mogę wyjść na zewnątrz i popatrzeć na gwiazdy oddalone o miliony lat świetlnych, a tutaj ktoś moŜe być tylko kilka cali ode mnie, po drugiej stronie lustra i będzie równie daleko jak druga strona księŜyca. A jeśli to ja jestem obserwowany z daleka, nawet z tak niewielkiej odległości? W jaki sposób? Dlaczego? W tej chwili usłyszał jej głos ponownie i to znacznie głośniej: - Scott, nie przejmuj się nimi. Oni nie zrobią ci krzywdy. Niebezpieczeństwo grozi z innej strony. Ale i tak trzeba im powiedzieć. Spróbuję im to przekazać przez ciebie. Jeśli muszą się dowiedzieć o tobie, o mnie lub o Trójce, to muszą robić to z daleka, Ŝeby nie narazili nas na szwank... Głos umilkł, pozostawiając brzmiącą echem bolesną pustkę w głowie. - Co? Kto to? - szepnął do siebie Scott, po czym wysiąkał nos, Ŝeby oczyścić zatoki. Kto to? - Ale jego szept pozostał bez odpowiedzi. Nikt ani nic się nie pojawiło. To jest juŜ chyba przesada - pomyślał Scott. - Zdecydowanie zaczynam przesadzać! Spojrzał w lustro i odwrócił się wyraźnie niezadowolony zarówno z siebie, jak i zaistniałej sytuacji.Znowu usiadł na krześle i po półtorej godziny podszedł do drzwi, próbując je otworzyć, ale stwierdził, Ŝe są zamknięte. Podniósł pięść, Ŝeby w nie walnąć, i natychmiast ją cofnął, poniewaŜ usłyszał zgrzyt klucza włoŜonego do zamka. Drzwi otworzyły się. Do pomieszczenia wszedł młody policjant, trzymając w ręku telefon. Podłączył wtyczkę telefonu do gniazdka w ścianie, połoŜył aparat na stoliku i powiedział: - Niech pan odbierze, kiedy zadzwoni. Zdziwiony i zafrapowany Scott poczekał na dzwonek, po czym podniósł słuchawkę i odezwał się:
- Scott St John. - Ach, pan St John! - odezwał się cienki i znany Scottowi głos. - Jak to jest mieć wysoko postawionych przyjaciół? - Xavier! - wykrzyknął Scott, wiedząc, Ŝe się nie myli. - Tak jest. MoŜesz mnie równieŜ nazywać pan Niematerialny czy jak inaczej chcesz, jeśli masz na to ochotę. WciąŜ mamy nadzieję, Ŝe prędzej czy później pan nas zrozumie i w jakimś stopniu zacznie współpracować. Postanowiliśmy panu pomóc, poniewaŜ nikomu na dobre nie wyjdzie, jeśli będzie pan mieć problemy z prawem, co tylko dodatkowo skomplikuje pańskie Ŝycie. Nikt nie postawi zarzutów w stosunku do pana, a my mamy nadzieję, Ŝe pan doceni to, co dla pana zrobiliśmy. Jeśli pan teraz odda telefon temu ubranemu na niebiesko dŜentelmenowi, to porozmawiam z nim i wkrótce zostanie pan odwieziony do domu. - Momencik - zaczął Scott. - Posłuchaj, ja... - Nie - cierpliwie, lecz zdecydowanie przerwał mu głos w telefonie. - To ty posłuchaj. Jeśli w najbliŜszej przyszłości zamierzasz wrócić do domu, to bardzo proszę oddać telefon policjantowi. - Niech to szlag! - warknął Scott, ale wykonał polecenie. Młody policjant nacisnął guzik, przełączając rozmowę do centrali, i wyszedł, zabierając telefon ze sobą. Po minucie był juŜ z powrotem i oświadczył: - Przepraszamy pana za pomyłkę. Mamy nadzieję, Ŝe nie sprawiliśmy zbyt wielkiego kłopotu. Czasem dmuchamy na zimne. Scott nie wierzył własnym uszom. Mieli przeciwko niemu niezbite dowody i stwierdzili, Ŝe to jemu narobili kłopotów? śe to była pomyłka wynikająca z tego, Ŝe „lepiej dmuchać na zimne”? No i co z tymi „wysoko postawionymi przyjaciółmi”? Z tymi typkami z tajnych słuŜb? Scott był tym wszystkim zupełnie skołowany. O co w tym wszystkim chodzi? Tak czy owak odzyskał wolność. Policjanci odwieźli Scotta do domu i odjechali. Przez całą drogę St John myślał o zdarzeniu i starał się otrząsnąć z lekkiego szoku. Dopiero jakiś czas później zaczął się zastanawiać nad tym, co takiego robiła policja w bocznej uliczce w pobliŜu jego domu. Ale podobnie jak na inne zagadkowe zdarzenia równieŜ i tutaj nie znalazł odpowiedzi. Kac Scotta zaczynał mijać. Teraz juŜ tylko bolała go głowa, ale biorąc pod uwagę ostatnie zdarzenia, jakie stały się jego udziałem, nie powinno to nikogo dziwić.
W południe zamówił sobie do domu pizzę, którą popił piwem. Jedno piwko, które miało posłuŜyć za klina, ale prawdę mówiąc klinem byłby kieliszek brandy. Tylko Ŝe nawet nie był w stanie pomyśleć o napiciu się brandy. Wziął jeszcze dwie aspiryny i rozsiadł się z gazetą w fotelu. Nie był szczególnie zainteresowany wiadomościami, ale miał nadzieję, Ŝe dzięki temu przestanie myśleć o tych wszystkich... bzdurach! To jakiś nonsens. Niech to szlag! Coś było nie w porządku z domem. Scott poczuł, Ŝe coś się zmieniło, tylko co? Do diabla! Postanowił juŜ się tym nie zajmować - cokolwiek by to było - i wrócił do czytania gazety. Jednak dziwne wraŜenie pozostawało. Z lękiem podszedł do okna i popatrzył na ogród. Czy coś tam było? Coś, co go obserwowało? Słuchało? A moŜe nadal trzymała go paranoja, której zaczął się poddawać, parząc w lustro na posterunku policji? Tak czy owak najwyŜsza pora, Ŝeby skończyć z piciem. Przygotował sobie kubek kawy - czarnej zjedna kostką cukru - i w końcu zaczął czytać gazetę. Problemy w Środkowej Afryce: tyran Wilson Gundawei został zamordowany w swoim pałacu. Zabito równieŜ jego syna, który i tak był bliski śmierci jako ofiara zaawansowanego stadium AIDS. Malutkie państewko generała Gundaweiego, Zuganda, zostało zaatakowane nocą przez dwutysięczne siły sąsiedniego Kasabi i zaanektowane. Siły Zugandy praktycznie nie stawiały oporu. Jeśli chodzi o reperkusje międzynarodowe, to nikt nie protestował, poniewaŜ Zuganda była kiedyś częścią Kasabi. Gundawei sam kiedyś dokonał aneksji. Kilka lat temu pułkownik Gundawei zaczął rosnąć w siłę dzięki kopalni złota znajdującej się na terenach naleŜących do jego plemienia. Generał obalił słabego króla i obwołał się wojskowym przywódcą kraju. Dokonał zmiany granic i oderwał wąski pasek ziemi naleŜący wcześniej do Kasabi. Od tej pory oba kraje znajdowały się w stanie zimnej wojny. Jednak w ostatnich latach strumień złota zaczął wysychać, kopalnia zawaliła się i została zalana wodą, a generał Gundawei musiał Ŝyć na kredyt, aŜ nadszedł dzień zapłaty... Scott przewracał strony i trafił na artykuł o niezwykłym uzdrowicielu Simonie Salcombie. Za kaŜdym razem, gdy Scott miał okazję zobaczyć go w telewizji lub na zdjęciach w gazecie - co zdarzało się nader rzadko, poniewaŜ uzdrowiciel unikał jak zarazy publicznego pokazywania się - postać tego człowieka kojarzyła mu się z patyczakiem lub z polującą modliszką. Był to wysoki, chudy męŜczyzna, cechujący się szybkimi ruchami. Miał przy tym posępny i odpychający wyraz twarzy. A jednak Kelly, która była niezaleŜną dziennikarką,
twierdziła, Ŝe jest fascynujący, mimo Ŝe uwaŜała go za oszusta. Gromadziła nawet artykuły, w których pisano o Salcombie, i z pewnością ten równieŜ trafiłby do jej teczki. PowaŜnie chory lord Zittermensch odwiedził duchowego uzdrowiciela! Lord Ernst (Ernie) Zittermensch, który sam nadał sobie tytuł lorda, ósma osoba na liście najbogatszych Brytyjczyków, był leczony przez uzdrowiciela Simona Salcombe’a. Zittermensch jest chory na nieoperacyjnego raka Ŝołądka. Salcombe, który jest rzadko widywanym odludkiem - uwaŜa się za osobę religijną oraz poszukiwacza Boga - był kilkakrotnie widziany, jak wchodził i wychodził z apartamentów lorda Erniego. Finansista Ernst Zittermensch był sierotą, kiedy przyjechał do Anglii w 1948 roku. Jego jedynym majątkiem była wisząca na łańcuszku minisztabka złota o wartości 50 marek niemieckich. Był to jedyny spadek, jaki zostawili mu zmarli w czasie wojny rodzice. Sztabki tego rodzaju moŜna kupić w większości niemieckich banków. Majątek Zittermenscha, zdobyty na handlu nieruchomościami, ocenia się na pół miliarda funtów. Ozdobą majątku jest wielka kolekcja rzeźb ze złota oraz innych cennych artefaktów. Simon Salcombe jest prawdopodobnie szwajcarskim mistykiem leczącym przez przykładanie rąk. Jest to tajemnicza osoba, niepodająca nigdzie miejsca zamieszkania. Oferuje swoje usługi wyłącznie w przypadkach nieuleczalnych i tylko bardzo bogatym osobom. Leczenie u Salcombe’a jest bardzo kosztowne. Według krąŜących plotek starzejąca się bogini ekranu z lat czterdziestych, Gina Giapardo, zapłaciła uzdrowicielowi cztery miliony dolarów za specyficzną terapię. Dostępne dane pozwalają stwierdzić, Ŝe wynagrodzenie zostało wypłacone w złocie. Panna Giapardo Ŝyje nadal... W tym miejscu Scottowi przypomniała się Kelly. Kiedyś chciała zrobić zdjęcie Salcombe’a i wówczas operator BBC sfilmował jej próbę zbliŜenia się do uzdrowiciela. To było przed jej chorobą, gdy wyglądała nadzwyczaj pięknie. Musi jeszcze kiedyś obejrzeć ten film, dobrzeją zapamiętać, poniewaŜ nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby zapomniał, jak wyglądała. Wpadał w panikę za kaŜdym razem, gdy nie mógł sobie przypomnieć jej twarzy. Być moŜe kiedyś nie będzie juŜ tak bardzo związany emocjonalnie ze swoją Ŝoną ale nigdy nie pozwoli sobie na to, Ŝeby o niej zapomnieć... Scott zmarszczył brwi, odłoŜył gazetę i wstał. Niepokoiło go coś w atmosferze domu. Coś było nie tak... a moŜe to tylko pustka, jaka po niej pozostała? A co z nim samym? MoŜe to w nim coś się zmieniło? Czegoś brakuje? Jego oczy spoczęły na telefonie. CzyŜby chciał gdzieś zadzwonić?
Zadzwonił do biura numerów, spytał o numer Xaviera i z niecierpliwością czekał na połączenie. Odezwał się kobiecy głos, prosząc o nierozłączanie się. Później: - Panie St John - powiedział męski, głęboki i silny głos. - O co chodzi? Ot tak, po prostu, bardzo zwyczajnie. On, właściciel nowego głosu, traktował to zwyczajnie, ale nie Scott. - Pan nie jest Xavierem - stwierdził. - Xavier jest wysoki, Posępny, ma opadnięte ramiona i wygląda, jakby spędził duŜo czasu w pobliŜu trumien. Jest podobny do modliszki, tak jak Simon Salcombe, i ma skrzeczący głos. Nie chcę z panem rozmawiać. Poproszę Xaviera.Panic St John, kaŜdy z nas jest Xavierem - padła odpowiedź. - To tylko hasło. Jak się pan czuje? Dziękuję, wszystko w porządku, skłamał Scott. - A więc wie pan wszystko o ludziach, którzy pozbawili mnie przytomności, sądząc, Ŝc mam jakieś paranormalne uzdolnienia? - Tak, wiem wszystko, Czytałem akta. Akta? - pomyślał Scott. - Mają moje akta! CóŜ takiego im zrobiłem, Ŝe gromadzą dokumenty na mój temat? - Panie St John? Jest pan tam jeszcze? Czego pan sobie Ŝyczy? Scott wziął się w garść, odchrząknął i powiedział: - MoŜe mi pan powie, jakie niby paranormalne zdolności miałbym posiadać? - Niestety, nie potrafię - padła odpowiedź. - Właściwie to mamy nadzieję, Ŝe to pan nam powie. Scott zastanowił się nad odpowiedzią, lecz po chwili stracił resztkę cierpliwości. Pozwolił ujawnić się swojej frustracji i warknął: - Pierdol się! - Po czym odłoŜył słuchawkę... Godzinę później w gabinecie Bena Traska w Centrali Wydziału E prekognita łan Goodly nie wyglądał na zadowolonego, gdy składał raport o niezbyt owocnych działaniach. - Co chcesz powiedzieć przez „niezbyt owocne”? - zapytał Trask. Szef wydziału patrzył na prekognitę i zastanawiał się: Co cię tak naprawdę martwi, mój tyczkowaty przyjacielu? Co jeszcze przede mną ukrywasz? - Chodzi mi o to, Ŝe bezpośrednia obserwacja nie będzie wystarczająca - odpowiedział Goodly. - Dowiedziałem się... czegoś i jestem przekonany, Ŝe to waŜne, choć jednocześnie bardzo niewyraźne. Trudno jest wyciągnąć informacje od kogoś, kto nie wie, Ŝe je posiada. Albo od kogoś, kto nie chce o nich mówić, jak pewien prekognita - pomyślał Trask. - Ale czegoś się dowiedzieliście?
- Jestem prawie pewien, Ŝe St John moŜe być telepatą. Przynajmniej w jakimś stopniu. Być moŜe jest empatą... Zasadniczo moŜe być i jednym, i drugim, a nawet moŜe posiadać wiele innych zdolności. Na razie jednak są to zdolności niewykorzystane i nie w pełni rozwinięte. MoŜliwe teŜ, Ŝe uległy atrofii, gdyŜ nie były uŜywane. Wówczas utraciłby swoje talenty, nawet nie wiedząc o tym, Ŝe je posiadał... jednak myślę, Ŝe w tym wypadku jest inaczej. - To jednak moŜe się zdarzyć - rzekł Trask. - W końcu mieliśmy juŜ z czymś podobnym do czynienia. - Tak - zgodził się prekognita. - Kilka lat temu tak było z Jimem Weirem. Spotkaliśmy go w londyńskim kasynie. UwaŜał, Ŝe ma po prostu duŜo szczęścia, ale faktycznie chodziło o telekinezę. W końcu po kole ruletki kręci się zwykła kuleczka. Jim potrafił wstawić ją w poŜądane przez siebie miejsce w trzech przypadkach na siedem. Kiedy z nim popracowaliśmy, po tygodniu potrafił unosić w powietrze małe przedmioty. A później... wypalił się. To podobne do formy fizycznej. Jeśli nasze mięśnie zmusimy do nadmiernej pracy, to mogą się nadweręŜyć. Jeśli zaś w ogóle z nich nie korzystamy, to słabną i stają się nieprzydatne. Weir przesadził ze swoimi moŜliwościami. Od tamtej pory obserwujemy go od czasu do czasu, Ŝeby sprawdzić, czy jego talent nie wrócił, ale on się załamał i jest skończony. MoŜe to nasza wina, a moŜe i tak skończyłby w taki sam sposób... Trask odsunął na bok dokumenty, nad którymi pracował, westchnął i powiedział: - Jadłeś juŜ coś dzisiaj? Goodly wzruszył ramionami. - Nie, ale to nie ma... - A Anna Maria? Była razem z tobą od samego rana? - Trask wstał i wyszedł zza biurka. - Tak, byliśmy razem. - JeŜeli chodzi o mnie - powiedział Trask, wkładając marynarkę - to jakoś zapomniałem o śniadaniu... mam za duŜo spraw na głowie. Poszukaj Anny Marii i spotkajmy się na lunchu. - Jeśli myślisz... - Właśnie tak myślę - stwierdził Trask. - Wyglądasz jak skóra i kości, a ona teŜ zazwyczaj wygląda jak trzy ćwierci od śmierci. Dobrze wiem, Ŝe jej forma ma niewiele lub nic wspólnego z dietą ale nikomu dobrze nie robi chodzenie z pustym Ŝołądkiem! Znajdź ją i spotykamy się na dole w restauracji. Ja stawiam. - Jak sobie Ŝyczysz. - Prekognita pokiwał głową.
Na dole znajdował się hotel. Winda uŜywana przez pracowników Wydziału E zatrzymywała się tylko na ostatnim piętrze, czyli na poziomie Centrali, oraz na wysokości hotelowej restauracji. Wejście do windy znajdowało się na tyłach budynku i nikt oprócz zatrudnionych w wydziale nie mógł z niej korzystać. Goście hotelowi oraz osoby udające się do restauracji korzystali z ogólnie dostępnych wind. Goście Traska przyszli w chwili, gdy Ben przepraszał kelnera za to, Ŝe zamawia dania, które były podawane w porze lunchu. Wiedział, Ŝe nie będzie to stanowić problemu, gdyŜ większość agentów Wydziału E regularnie stołowała się w restauracji. SłuŜby hotelowe wiedziały tylko, Ŝe „ludzie na górze” byli bardzo waŜnymi „międzynarodowymi przedsiębiorcami”, cokolwiek by to miało oznaczać. - Polecam łososia w ostrym sosie - powiedział szef zmiany - i wyśmienite szparagi. Na deser zaś... - Bez deseru - Trask pokręcił głową. - MoŜe butelkę wina? Niezbyt drogiego. - Proponuję liebfraumilch. - Bardzo dobrze, dziękuję - powiedział Trask. - A więc trzy razy łosoś? - W odpowiedzi wszyscy skinęli głowami, choć Anna Maria English wyglądała na lekko strapioną. - Co z tobą? - zapytał Trask, kiedy kelner odszedł w stronę kuchni. - To co zwykle - odpowiedziała ekopatka, masując się w miejscu, gdzie szyja łączyła się barkiem. Widać było, Ŝe pod palcami drŜą jej mięśnie. - Matkę Ziemię boli szyja, a z punktu widzenia ekologii problemy są wszędzie. Kelner przyniósł wino, Trask napełnił kieliszki i spojrzał na Annę Marię. śałował jej, a jednocześnie czuł się nieswojo w jej obecności. Nie chodziło o nią, ale o jej talent lub prawdę mówiąc, klątwę. Jej stan wskazywał na ekologiczną sytuację planety, na której mieszkała. - Chcesz powiedzieć, Ŝe St John ma w tym udział? Jest częścią tych problemów? Czy tylko uogólniałaś? Anna Maria napiła się wina i popatrzyła na Traska poprzez kieliszek oraz swoje grube okulary krótkowidza. Skurczyła się, przyciągając ramiona do siebie w geście, który niczego szczególnego nie wyraŜał oprócz, być moŜe, apatii. Jednak Trask wiedział, Ŝe nie o to chodzi. Chodziło o to, Ŝe Anna Maria źle się czuła. Rzadko kiedy miała dobre samopoczucie i Ŝeby zareagować na zwykłe, codzienne wydarzenia, musiała najpierw odseparować się od dręczących ją objawów.
Trask próbował ukryć swój stan, odwzajemnił spojrzenie, zastanawiając się jednocześnie nad tym, co widzi. Nie tyle kogo, ile właśnie co. Choć esperzy z wydziału Traska byli jego kolegami, to nie umniejszając nikomu, Ben musiał wszystkich traktować tak samo. Bez wątpienia stanowili paczkę przyjaciół, jednak wszyscy byli równieŜ jego podwładnymi, narzędziami w jego ezoterycznej instytucji. Anna Maria English nie była typową Angielką pomimo swojego nazwiska. Głównie z powodu talentu. A moŜe klątwy. Ze wszystkich umiejętności, jakie posiadali agenci wydziału, jej talent najbardziej moŜna by uznać za przekleństwo. Cokolwiek zaburzało lub szkodziło dobru Ziemi, zaburzało i pogarszało zdrowie Anny Marii. W ostatnich tygodniach stroniła od innych, była zaniedbana i milcząca. Miała dwadzieścia cztery lata, a wyglądała na... pięćdziesiąt? Na jej drŜących dłoniach i nadgarstkach widać było brązowe plamki wątrobowe, nosiła aparat słuchowy, okulary z grubymi szkłami, miała proste, rzadkie włosy i anemiczny wygląd. Na jej skórze widać było ślady obrazujące planetarne choroby i katastrofy. - Akurat teraz nie chodzi o pracę, tylko o łososia. - Jedzenie zostało podane w trakcie ich rozmowy. - O łososia? - zdziwił się Trask. - Nie lubisz łososia? - Lubię, ale wiem, Ŝe nie powinnam. - Co takiego? Zostałaś wegetarianką? - Pewnie w końcu zostanę. Ale dopiero wówczas, gdy zmusi mnie do tego poczucie wstydu. Chodzi o to, Ŝe w ciągu ostatnich dwudziesta lat łososie znowu pojawiły się w Tamizie. Stopień zanieczyszczenia rzeki jest najniŜszy od czasów Wikingów. Łosoś wrócił do Tamizy! To wspaniałe! No i siedzimy tutaj, jedząc łososia. W tym samym czasie na Dalekim Wschodzie ludzie jedzą zupę z płetwy rekina i co okropniejsze, równieŜ z delfinów! Właśnie teraz zamordowano całe stado delfinów! To naprawdę boli, boli mnie! To wiąŜe się z sobą i pogarsza z kaŜdą chwilą. Niewiele osób się tym przejmuje. W marcu odwiedziłam rodziców w Devon. Mój ojciec ma kilka akrów ziemi i ściął kilka drzew - na opał! Stare, piękne drzewa! Wykopie korzenie i zrobi tam basen. Będzie podgrzewać wodę gazem, a do wody doda chloru, Ŝeby zabić algi. Kiedy spadnie deszcz, nadmiar wody spłynie do potoku. I to jest mój ojciec! Przerwała na chwilę, Ŝeby nabrać powietrza, po czym spytała: - Mam mówić dalej? - Tak. Wyrzuć to z siebie! - odpowiedział Trask.
- No to słuchaj. Osiemnaście miesięcy temu w Armenii było trzęsienie ziemi. Zginęło sto tysięcy ludzi, a ja do dziś czuję drŜenie. Rok temu miał miejsce koszmarny wypadek tankowca Exxon Valdez. Słyszałam krzyki ptaków morskich i czułam cierpienie wszystkich morskich stworzeń, które tonęły w ropie. W ostatnim roku było niewiele lepiej. Huragan Hugo, trzęsienie ziemi w San Francisco i zanieczyszczenie na całym świecie. Tamiza jest czyściejsza, ale rzeki w innych rejonach świata są w tragicznym połoŜeniu. Niemal w kaŜdym jeziorze wzrasta poziom PCB, świerki w Pensylwanii giną zatrute kwaśnym deszczem. Poza tym mamy do czynienia z wyciekami radioaktywnymi i wycinaniem, a właściwie masakrą lasów tropikalnych! A co w sprawie zwierząt? Pozbawione lasów pandy i goryle są dziesiątkowane i niedługo znikną. To jak rząd kostek domina. Pozornie nie są ze sobą połączone, ale kiedy zaczną się przewracać... Ekopatka przerwała, spojrzała na Traska i zadała pytanie: - Mam dalej mówić? - Nie - Trask zaprzeczył ruchem głowy. - To nie jest konieczne. Myślę, Ŝe dobrze rozumiem. Pytałem, Ŝebyś mogła pominąć na jakiś czas to, co sprawia ci największe cierpienie, i Ŝebyś mogła się skupić na St Johnie, jednym z sześciu miliardów ludzi. To prawie jak szukanie szpilki w stogu siana, prawda? Prawie niemoŜliwe. - Dość cięŜkie zadanie - zgodziła się z nim - ale nie do końca niemoŜliwe. Trochę się temu przyjrzałam, z pomocą lana. - No i? - Nieco zaskoczony Trask pochylił się w jej stronę. - Zaczekaj! - powiedział Goodly, zwracając się głównie do ekopatki. - MoŜe lepiej zacznijmy od początku. Poza tym nic nie zjadłaś, więc moŜe zrób sobie przerwę. Ty będziesz jeść, a ja opowiem. Anna Maria dość niechętnie skinęła głową i zabrała się do jedzenia. - Kiedy przesłuchiwaliśmy wczoraj St Johna, kazałem załoŜyć u niego podsłuch zaczął Goodly. - Technicy załoŜyli podsłuch w telefonie i pluskwy w mieszkaniu. Po południu tylko raz rozmawiał przez telefon. Dzwonił do nas. W nocy dostaliśmy raport o odgłosach stukającego szkła i krokach. Domyśliliśmy się, Ŝe robił sobie drinki i pił. Czy moŜna go za to winić? Wpadliśmy na pewien pomysł. Jak pamiętasz, mówiłem, Ŝe moŜna mu trochę poprzeszkadzać. Przeszkody mogłyby pomóc w ujawnieniu jego talentu. Z pomocą lokalnej policji przygotowaliśmy zasadzkę. Scott został zatrzymany pod zarzutem prowadzenia samochodu po pijanemu, a my z Anną Mariąpojechaliśmy na posterunek. Dzięki temu mieliśmy okazję obserwować St Johna, sądząc, Ŝe on o tym nie wie. Ekopatka połoŜyła dłoń na łokciu Goodly’ego, wytarła usta serwetką i powiedziała:
- łan, pozwól, Ŝe będę mówić dalej. - Wypiła łyczek wina i kontynuowała: Obserwowaliśmy go przez weneckie lustro, tak to się nazywa? Widzieliśmy go, a on nie mógł nas zobaczyć. Mówiliśmy szeptem, chociaŜ nie było to potrzebne, poniewaŜ pokój był doskonale wygłuszony. No i zaczęły się problemy. - Przerwała na chwilę, zastanawiając się nad czymś, po czym spytała: - Znasz zasadę Heisenberga? - Znam, choć nie do końca ją rozumiem - odpowiedział Trask. - Nie moŜemy nie wpływać na obserwowany obiekt, o to chodzi? - Właśnie. I stąd nasz problem. Obserwowaliśmy zachowanie St Johna. Czy uległo ono zmianie pod wpływem naszej obserwacji? Po chwili wyglądało na to, Ŝe Scott zdaje sobie sprawę z naszej obecności. Zrobił się pobudzony, był sfrustrowany i przestraszony. Jeśli - jak sądzi łan, a ja jestem skłonna się z nim zgodzić - jeśli wiedziałby, Ŝe posiada jakiś talent, siły nadprzyrodzone czy coś takiego, to na pewno wiedziałby, kim jesteśmy, i starałby się to ukryć. Gdyby był z nami Paul Garvey... - Na razie to sama teoria - stwierdził Trask, kończąc posiłek. - Same przypuszczenia i nic konkretnego. Pytasz mnie, co by było, gdyby był z wami Paul Garvey? Paul juŜ pracował nad tym. A moŜe David Chung? Albo ja? I wszyscy inni? Czasem musimy się ograniczać. Nie przejmowałbym się St Johnem, gdyby łan nie kładł tak duŜego nacisku na jego sprawę. Mamy pilniejsze i prawdopodobnie waŜniejsze zagadnienia. - Raz jeszcze popatrzył na prekognitę oskarŜającym spojrzeniem. Ale zanim Goodly mógł stanąć w swojej obronie, Trask podjął wątek: - Skoro jednak łan kazał zwrócić mi na to uwagę i skoro wiem, Ŝe jest tym przypadkiem zaniepokojony, to chcę wiedzieć jak najwięcej. Mów dalej, Anno Mario. Zanim ci nie przerwano, zamierzałaś mówić o tym, jak z pomocą lana próbowałaś wyśledzić ewentualny wpływ St Johna na ekologię w najbliŜszej przyszłości. - Tak - odpowiedziała Anna Maria. - Połączyliśmy siły, trzymając się za ręce jak... jak para nieśmiałych nastolatków. - Uśmiechnęła się do prekognity. - Chwyciliśmy się za ręce, skoncentrowaliśmy się na obiekcie i pozwoliliśmy, aby zaczęły działać nasze talenty. Ja oddałam się Matce Ziemi, poddałam się jej wpływom, natomiast łan... - Patrzyłem w przyszłość - powiedział prekognita. - Uzyskałem to, co nazywam przebłyskiem, coś, co działa przez krótką chwilę, coś jak strumień obrazów lub wraŜeń, jednak wolałem zachować to dla siebie, czekając na Annę Marię. Muszę tu wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy: talent St Johna, bez względu na to, na czym polega, sprawił, Ŝe nasze zdolności wzmocniły się. Nawet jeśli jest to talent uśpiony, zanikający czy znajdujący się w stanie embrionalnym, to i tak mocno oddziałuje.
No to w końcu dochodzimy do sedna - pomyślał Trask i zwrócił się do ekopatki: - Mów dalej. Co stara Matka Ziemia, lub jej przyszłe wcielenie, powiedziała o St Johnie? - łan juŜ o tym mówił. To trwało chwilę, moŜe przez sekundę, i było niezwykłe! Poczułam, Ŝe wszystko się obróciło, tak jakby nastąpiło całkowite odwrócenie praw fizyki. Poczułam wielkie załamanie, planetarny zanik, moŜe masowy pomór... - Co takiego?! - Traskowi aŜ szczęka opadła ze zdziwienia. - Odczułaś masowy pomór? Ale czego? Chyba nie mówisz o ludziach? - Mówię o wszystkim - stwierdziła ekopatka. - I chociaŜ w rzeczywistości tego nie poczułam, poniewaŜ to jeszcze się nie stało, wyczułam, Ŝe juŜ nadciąga... Sposób, w jaki wymawiała te słowa, pełen spokoju i namysłu, zmroził Traskowi krew w Ŝyłach. Otworzył usta i chciał coś powiedzieć, ale nie wymówił Ŝadnego słowa. Chwilę ciszy przerwał Goodly: - Tak to jest. Musisz pamiętać o tym, Ŝe Anna zbierała informacje pośrednio przeze mnie. Ponadto wspomniana juŜ zasada Heisenberga ma największe zastosowanie właśnie w prekognicji. - MoŜesz powtórzyć? - Trask zamrugał oczami. - To jest tak samo jak z przeszłością - wyjaśnił Goodly. - Gdybyśmy mogli cofnąć się w czasie i dokonać jakiejś zmiany w przeszłości, to wpłynęlibyśmy na teraźniejszość i to zapewne dość radykalnie. Co zatem się dzieje, kiedy zaglądam w przyszłość? To co dostrzegam zazwyczaj, przydarza się, ale rzadko kiedy ma to miejsce w takiej samej formie, w jakiej to widziałem. Wygląda na to, Ŝe zaglądając w przyszłość, zmieniamy ja. To nowy obszar zastosowania zasady nieoznaczoności, moŜe coś w rodzaju zasady Goodly’ego, która przypomina nam o tym, Ŝe przyszłość jest jednak pogmatwana. Trask zmarszczył brwi i powiedział: - Twoja zasada mówi mi, Ŝe chociaŜ to, co usłyszałem, jest niewątpliwie prawdą, to przede wszystkim jest jednak rodzajem znieczulenia podanego przed tym, czego jeszcze mi nie powiedziałeś. A więc przyjacielu, mów, czego jeszcze się dowiedziałeś. Jakie są twoje wraŜenia dotyczące przyszłości Scotta St Johna? Czy stanowi tak wielkie zagroŜenie, o którym mówiła Anna Maria? A jeśli tak, to co moŜemy z tym zrobić? Prekognita pokręcił głową, a na jego twarzy pojawił się uśmieszek. - Scott St John nie jest zagroŜeniem. Dowiedzieliśmy się o tym właśnie od niego. Dla mnie to jest oczywiste. Równie oczywiste jest, iŜ zaczynasz myśleć, Ŝe ja sam jestem pogmatwany tak jak przyszłość.
Trask wyprostował się na krześle, wyglądał na lekko skołowanego. - Wyjaśnij mi to, co właśnie powiedziałeś. Właściwie powiedz mi wszystko, czego mi do tej pory nie powiedziałeś. - Jak sobie Ŝyczysz - odparł Goodly. - Koncentrowałem się na St Johnie i starałem się zajrzeć w przyszłość, próbując zachować chronologię wydarzeń. Wyobraź sobie moje zaskoczenie, gdy pierwszym, co dostrzegłem, był widok mojego kolegi i przyjaciela, Davida Chunga! Chung patrzył na mnie, podczas gdy ja obserwowałem St Johna. Ale nie trwało to długo... Po kilku sekundach całkowitej ciszy Trask ocknął się i rzekł: - No tak. Widzisz... - To Ŝadna przykrość - przerwał mu Goodly. - Wiedziałem, Ŝe zrobiłeś to dla naszego dobra. Chodziło ci o to, Ŝeby w wypadku niebezpieczeństwa szybko nas zlokalizować i wyciągnąć z kłopotów. Trask westchnął i powiedział: - Tak, to prawda. Strasznie mi głupio z tego powodu. Myślę, Ŝe jeszcze będę miał okazję was przeprosić. Rozmawiałeś o tym z Chungiem? - Tak, tuŜ przed naszym spotkaniem. Wspomniałem o tym Davidowi, ale to nie problem. Przynajmniej nie będzie nim, jeśli mi odda mój długopis linii Continental Airlines, który zabrał z mojego biurka. Lubię nim pisać i sądziłem, Ŝe mi gdzieś zginął, a ja zazwyczaj nie gubię swoich rzeczy. Oczywiście David zabrał go, Ŝeby mnie zlokalizować. Ciekawe, jakie jeszcze fetysze zgromadził u siebie... moŜe ma teŜ coś, co naleŜy do Anny Marii? Na pewno wiem o jeszcze jednej rzeczy, o jaką się ostatnio wzbogacił. - Tak? - zdziwił się Trask. - A co to takiego? - Przycisk do papieru z pracowni St Johna. Poprosiłem techników, Ŝeby mi coś przynieśli, kiedy zakładali podsłuch w jego domu. No i dałem go Davidowi. - Rozumiem - powiedział Trask. - Teraz juŜ wiem, co mnie niepokoiło, a o czym nie chciałeś mówić. Widzę, Ŝe masz gotowy plan i bez konsultacji ze mną podjąłeś coś w rodzaju decyzji, jeśli chodzi o ten przypadek. No bo w jakim celu „poŜyczałbyś” coś, co naleŜy do St Johna, jeśli nie chciałbyś tego wykorzystać w przyszłości? Mam rację? - Tak. Oczywiście, jeśli chodzi o pełną analizę przypadku, to tylko ty masz prawo podjąć ostateczną decyzję. - CzyŜby? - W głosie Traska moŜna było usłyszeć nutę sarkazmu. - Czyli nadal mogę udawać szefa? Zostawiasz mi prawo wyboru?
- Nigdy nie zamierzałem pozbawiać cię tej roli, Ben. Nie miałem takiego zamiaru. Ale wybór, o jakim teraz mówimy, dotyczy waŜnej sprawy. To sprawa równie waŜna jak wybór pomiędzy Ŝyciem a śmiercią. - I zastanawiałeś się, czy dokonam właściwego wyboru? Powiedz mi, łan, jak mam ci zaufać, skoro ty nie masz do mnie zaufania? - Ben, taki przypadek moŜe się juŜ nie powtórzyć. Jeśli zaś chodzi o zaufanie, to u ciebie jest ono całkowicie naturalne. PrzecieŜ od razu wiesz, gdy ktoś próbuje cię oszukać. Ale tu nie chodzi o to, Ŝeby nam zaufać, ale naszym zdolnościom. Zanim ci opowiem, co wiem o przyszłości St Johna, muszę cię prosić o jeszcze większe zaufanie. Obiecaj mi, Ŝe tym razem zgodzisz się z tym, co powiem. Trask spojrzał na Goodly’ego, a właściwie wejrzał w niego, i dostrzegł prawdę, następnie pokiwał głową mówiąc:- W porządku, słucham cię. Goodly westchnął z ulgą oraz wdzięcznością i zaczął mó wić: - No dobra. Było tak... - Patrzyłem na Scotta St Johna przez lustro i starałem się odczytać przyszłość - zaczął prekognita - jego przyszłość, intencje i cele. Ale równieŜ nasze, naszego świata. Zobaczyłem teŜ chaos, który opisała Anna Maria. Jednak odebrane przeze mnie wraŜenia były bardzo ulotne, kalejdoskopowe i zaciemnione. Zostały zaciemnione przez potęŜne zło, z którym walczył Scott! Walczył z nim, mając świadomość, Ŝe tylko on i jego grupka moŜe wygrać w walce z tym złem. St John, postać kobiety i jeszcze ktoś... kto był bardzo niewyraźny i ukryty w cieniu. Jednego jednak jestem pewien: nikt z tej trójki nie naleŜał do Wydziału E. I jestem teŜ pewien, Ŝe będzie ich troje. Sama liczba trzy zrobiła na mnie głębokie wraŜenie. Wiem, Ŝe zabrzmi to dziwnie, ale to jest zapisane w jego przyszłości, w przyszłości całego świata. Chodzi o trójkę przez duŜe T. Ta liczba pojawiła się w moim umyśle nagle i bardzo wyraźnie. Trzy i Ŝadna inna. Choć nie pojmuję sensu tego, co dalej widziałem, opowiem ci, co działo się w kolejnych pełnych chaosu sekundach. Szczyt góry, zaśnieŜony i oblodzony, w wykopanych tunelach i jaskiniach... wielka maszyneria, podobna do armatniej lufy, wykonana z metalu i plastiku... z cięŜkimi, złotymi pociskami, którymi aŜ pod sufit wypełniono pomieszczenie... przestraszeni i pracujący w pocie czoła robotnicy w białych kombinezonach... i Śmierć, stary człowiek z kosą. Pojawiał się i znikał na wezwanie... Nie wiem kogo lub czego - nie zobaczyłem. W końcu wszystko ogarnęły płomienie, potworna eksplozja, która wstrząsnęła mną do głębi i przesłoniła widok. Gdyby nie było przy
mnie Anny Marii, to prawdopodobnie upadłbym. To było bardzo realne, Ben. Odczułem to jak... planetarną katastrofę i wiem, Ŝe tak będzie! NajwaŜniejsze, Ŝe Wydział E nie będzie w tym uczestniczyć, nie w najistotniejszych zdarzeniach. Będziemy trochę na uboczu, a całą odpowiedzialność weźmie na siebie St John.Nasza przyszłość będzie zaleŜeć od niego i od jego grupy. To jest jego walka, właściwie całej Trójki. Trask odezwał się po kilku długich sekundach: - Na uboczu? Powiadasz, Ŝe moŜemy tylko czekać i przyglądać się? - Tak to wygląda - odpowiedział prekognita. - Było to bardzo wyraźne, gdy skoncentrowałem się na St Johnie. Nie jestem telepatą, ale gotów byłbym przysiąc, Ŝe słyszałem jego słowa, które brzmiały tak: „Gdybyś wyczuł coś dziwnego. Spróbuj dowiedzieć się, co to takiego, ale trzymaj się z daleka”. Wiem, a przynajmniej mam takie przekonanie, Ŝe to nas dotyczy. MoŜemy obserwować St Johna, jego otoczenie, wszystko, co na niego wpływa, ale musimy zachować bezpieczną odległość. Nie moŜemy mu ani pomagać, ani przeszkadzać. Nie moŜemy teŜ razem z nim działać. Nie pytaj mnie dlaczego, bo sam nie wiem. MoŜemy tylko stać na uboczu. Nie jesteśmy potrzebni. Przynajmniej nie na tym etapie... Trask pokręcił głową, jakby chciał lepiej zrozumieć to, co usłyszał. Wyglądał na niezdecydowanego pomimo złoŜonej obietnicy. - Oboje powiedzieliście, Ŝe cały świat jest zagroŜony. I mamy się nie wtrącać? - spytał Trask, patrząc najpierw na Goodly’ego, a potem na Annę Marię. - PrzecieŜ Wydział E zajmuje się właśnie takimi zagroŜeniami. I nadal sugerujesz, Ŝe mamy pozostać na uboczu, siedzieć i czekać? Mam zatem postępować zgodnie z twoimi sugestiami, co zasadniczo oznacza brak działania i to wyłącznie dlatego, Ŝe wyraŜasz takie przekonanie? - To nie jest wyłącznie moje czy nasze przekonanie - odpowiedział Goodly. - Kiedy wróciłem do Centrali, znalazłem na moim biurku notatkę od Garveya. - Wyciągnął z kieszeni pomiętą kartkę papieru, połoŜył na stoliku i przesunął do Traska. Jan, o co tu chodzi? Czy zaczynasz zajmować się tym samym co ja, czy moŜe jestem po prostu przepracowany? Dziś rano, kilka minut po 10:00, natknąłem się na myśl, która dotarła do mnie z zewnątrz. Dokładniej mówiąc był to głos, który najwyraźniej naleŜał do ciebie, nosił wszystkie cechy i znamiona twojej aury. Głos powiedział: „Gdybyś wyczuł coś dziwnego. Spróbuj dowiedzieć się, co to takiego, ale trzymaj się z daleka”. Cos w tym rodzaju. Oczywiście mogłem to odebrać od kogokolwiek innego - w końcu jestem telepatą -
ale wszystko wskazywało na ciebie. Zastanawiam się, czy nie ma to związku ze Scottem St Johnem. Co o tym sądzisz? Trask spojrzał na prekognitę, który powtórzył: - Jak zatem widzisz, nie jest to wyłącznie nasze... - To co mamy robić? Nie moŜemy być bezczynni! - MoŜemy go dokładnie sprawdzić - odparł Goodly. - Wszyscy. Sprawdzimy biografię St Johna, gdzie był, co robił, jego przeszłość, teraźniejszość... poniewaŜ o przyszłości juŜ się czegoś dowiedzieliśmy. Dowiemy się, co się stało albo co się stanie, Ŝe zostanie zmuszony do walki. MoŜe dzięki temu dowiemy się, z czym walczy i kto jest jego sprzymierzeńcem. Musimy jednak trzymać się z dala i nie zbliŜać się do niego. Nie moŜemy mu przeszkadzać. - Przeszkadzać? - Trask szybko odniósł się do tego słowa. - To kolejna informacja, którą uznaję za waŜną. Ale nie pytaj mnie, skąd o tym wiem. - Goodly wzruszył ramionami. - Jednak wydaje mi się to logiczne. Skoro St John wybiera się na wojnę, to nasze działania mogłyby zwrócić uwagę jego przeciwników na aktywność Scotta. Trask pokręcił głową pogładził się po policzku i odrzekł: - No nie wiem. Nadal wydaje mi się to bardzo niejasne i trochę nierealne. - Wiem - zgodził się z nim Goodly. - Oczywiście, Ŝe wiem. - Ile mamy czasu? - spytał Trask. - Jesteś w stanie określić to w jakiejś mierze? - Nie. - Goodly znowu wzruszył ramionami. - Te wszystkie obrazy były naglące, chociaŜ ulotne. To wszystko wydarzy się jednak w niedalekiej przyszłości. Szef Wydziału E nabrał w końcu przekonania co do koncepcji Goodly’ego, co sprawiło, Ŝe powróciła jego zwykła, pełna pewności postawa. - No dobra. Zgadzam się z tobą - stwierdził Trask. - Wezwij wszystkich naszych ludzi, którzy nie są w tej chwili zajęci czymś bardzo pilnym. Zbieramy się w sali odpraw rzucił okiem na zegarek - powiedzmy za godzinę. Wystarczy ci tyle czasu? Prekognita skinął głową i odrzekł: - Załatwione... Scott St John krzyknął i obudził się. Siedział w fotelu w pokoiku, który kiedyś był gabinetem jego Ŝony. Przez chwilę, nie wiedząc jeszcze, gdzie się znajduje, wydawało mu się, Ŝe jest w szpitalu, w którym umarła Kelly. Miał sen, a właściwie potworny koszmar! Jego ciało drŜało, upewniając Scotta w przekonaniu, Ŝe jest godzina 3:33. Kiedy jednak spojrzał na zegarek, okazało się, Ŝe jest 6:25 wieczorem.
Wieczorem całkowicie pokręconego dnia! - pomyślał Scott w chwili, gdy jego ciało stopniowo przestawało drŜeć, a on coraz bardziej się rozbudzał. Scott nie przyszedł do tego pokoju, Ŝeby być bliŜej Kelly, choć przez pierwsze kilka miesięcy po jej śmierci właśnie po to tutaj przychodził. Przypuszczał, Ŝe był na tyle fizycznie oraz emocjonalnie wyczerpany niewytłumaczalnymi zdarzeniami, które stały się jego udziałem, Ŝe po prostu instynktownie zaszedł tutaj, aby sprawdzić, czy przypadkiem na nią nie natrafi. Kolejne złudzenie. PrzecieŜ dobrze wiedział, gdzie była Kelly. Znał połoŜenie jej grobu na cmentarzu Highgate. Przestał chodzić na cmentarz, poniewaŜ wciąŜ siedział przy grobie Kelly i nie chciał się stamtąd ruszyć. W swoim śnie Scott siedział na krześle obok jej szpitalnego łóŜka w jej izolatce. Trzymał w ręce jej wątłą dziewczęcą dłoń. Teraz wiedział, Ŝe powinien przypomnieć sobie coś związanego z jej ręką... coś dotyczącego drobnej lewej ręki Kelly. Była świadoma, ale zbyt słaba, Ŝeby z nim rozmawiać lub nawiązać kontakt. Nie mrugała i na tle mizernej twarzy jej oczy wyglądały na ogromne. W ostatnich dniach Ŝycia bardzo często oglądał ten widok. Tym razem twarz Kelly pojawiła się we śnie i Scott dostrzegł w jej niemym spojrzeniu rodzaj ponaglenia, jakby Kelly próbowała mu coś powiedzieć. Jej wielkie oczy przesuwały się od jego twarzy do ręki, którą Scott trzymał w swojej dłoni. Scott był pewien, Ŝe za jej Ŝycia coś takiego nigdy się nie wydarzyło. Kiedy był w szpitalu, zawsze siadał po lewej stronie łóŜka i trzymał ją za prawą rękę. Jednak w śnie Kelly najwyraźniej starała się skierować jego spojrzenie na... drugą rękę? Scott przypominał sobie sen... Nie, nie chodziło o rękę, ale o nadgarstek! W końcu zgodnie z jej cichymi wskazaniami spojrzał tam, gdzie chciała Kelly. Rękaw białej koszuli odwinął się, odsłaniając... co to? Ślad lub znamię na jej nadgarstku? Teraz Scott przypomniał sobie. To było jak wyblakły kod kreskowy o odcieniu bledszym od ciała. Był to znak składający się z czterech białych prawie równoległych kresek, które przecinały nadgarstek pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. MoŜe był to znaczek identyfikacyjny potrzebny lekarzom i pielęgniarkom, jak etykietka przyczepiana do duŜego palca od nogi, tyle Ŝe dyskretniej szy i mniej ponury. Dziwny pomysł, w który trudno było uwierzyć. Kelly była w jednoosobowej sali i wszystkie jej dane zostały zapisane na tabliczce przyczepionej do łóŜka. Czy to moŜliwe, Ŝe ktokolwiek mógłby pomylić się lub nie wiedzieć, jak się nazywa?
Jednak te znaki zaalarmowały Scotta. Widział je gdzieś wcześniej. Nagle przypomniał sobie coś jeszcze: kiedy jechali do szpitala, Kelly co pewien czas drapała się po nadgarstku. To było tego samego ranka, kiedy upadła. Chciała wstać z łóŜka i przewróciła się. Myślała, Ŝe swędzenie jest objawem alergii lub czymś podobnym... Wspomnienie o upadku Kelly przypomniało Scottowi o śnie, na nowo wprowadzając go w drŜenie. We śnie równieŜ się przewróciła, ale w inny sposób. Nie, we śnie wyglądało to na coś innego. Na coś całkowicie innego! We śnie minimalnym prawie niedostrzegalnym ruchem głowy skinęła głową w dół i w górę, jakby mówiła „tak”, kiedy Scott zauwaŜył znaki na jej nadgarstku. Udało się jej nawet nieznacznie uśmiechnąć, po czym dosłownie skurczyła się. Zwinęła się, jakby była obrazkiem narysowanym na nadmuchanym woreczku z papieru, z którego wypuszczono powietrze. W tej właśnie chwili Scott obudził się z krzykiem przeraŜenia na ustach. Dobry BoŜe! St. John zszedł na dół, zrobił sobie kubek kawy i zabrał go do swojego gabinetu. W pokoju było ciemno pomimo promieni słońca prześwitujących z ogrodu. Pod wpływem ruchu Scotta w powietrze podniósł się kurz zbierający się od ponad trzech miesięcy. Pyłki kurzu fruwały w promieniach słońca, przypominając miniaturowe galaktyki. Znał dobrze swój gabinet, ale tym razem czuł się w nim dziwnie. Jakby czegoś brakowało. Z irytacją wzruszył ramionami. Prędzej czy później i tak się dowie, co się takiego stało. Opadł na fotel i łyknął kawy. Zastanawiał się nad znakami na nadgarstku Kelly. Czy to moŜliwe, Ŝe Kelly faktycznie miała na skórze jakieś znamiona i dlatego drapała się w tym miejscu w drodze do szpitala? Te znaki budziły coraz większe zainteresowanie Scotta. O czym mówiła tajemnicza kobieta? śe nie powinien myśleć o swojej stracie pod wpływem gniewu, bólu i emocji? MoŜe chodziło jej po prostu o to, Ŝe powinien spróbować przemyśleć to na spokojnie. Scott Ŝachnął się i roześmiał na głos. Co jest grane?... Naprawdę zaczynał brać na serio to, co usłyszał na ulicy. Jednak juŜ po chwili przestał się śmiać, poniewaŜ zauwaŜył, Ŝe od pewnego czasu zaczął powaŜnie traktować sny i dość niezwykłe wydarzenia. Bez względu na to, kim była ta kobieta, wariatką czy teŜ nie, doradzała spokojne i trzeźwe myślenie o stracie, a nawet zbadanie tej tragedii. Oznaczało to, Ŝe być moŜe faktycznie warto by się tym zająć. Ale Scott nie był zdolny do trzeźwego myślenia, nie w swoim gabinecie. W tym miejscu czuł się zanadto oddalony od Kelly. Co innego w jej pokoju. Być moŜe dlatego poszedł na górę, starając się wszystko przemyśleć, ale nic z tego nie wychodziło, w końcu zasnął i przyśnił mu się koszmar.
Scott zabrał kubek ze sobą i poszedł na górę. Zamienił jeden zakurzony pokój na inny. Zakurzony, ale uporządkowany. W przeciwieństwie do swojego męŜa Kelly była skrupulatna i dobrze zorganizowana, zwłaszcza gdy chodziło ojej pracę. Jej sekretarzyk był wypełniony nagraniami, notatkami, zeszytami, wycinkami z gazet oraz fotografiami... Fotografiami? Czy na zdjęciach, które pokazywała mu Kelly było coś szczególnego? Czy miało to związek z... z Simonem Salcombe’em? Z materiałem, nad którym pracowała? MoŜliwe. W jednym ze swoich artykułów posunęła się do tego, Ŝe nazwała Salcombe’a szarlatanem, co mu się na pewno nie spodobało. Ale czy zajmowała się tym dalej? Tak, Scott przypomniał sobie, Ŝe było to w styczniu, kiedy przygotowywał się do wyjazdu do Berlina, gdzie miał pracować jako tłumacz na konferencji poświęconej przyszłemu zjednoczeniu Niemiec. Kiedy stamtąd wrócił, Kelly była juŜ śmiertelnie chora. Otworzył dolną szufladę sekretarzyka i sprawdził, co się znajduje w przegródce z literą S. Były tam dwie koperty podpisane nazwiskiem Salcombe. Jedna była wypełniona materiałami z lat 1988-1989, na drugiej zaś widniał napis „styczeń 1990”. To był temat, którym Kelly zajmowała się tuŜ przed swoją śmiercią. Scott przypomniał sobie, co Kelly opowiadała o tym człowieku. Kelly była niezaleŜną dziennikarką i zajmowała się dziennikarstwem śledczym. Starała się zdobyć zdjęcia Salcombe’a, który unikał fotografowania. Chciała zrobić dobre zdjęcia, ale uzgodniła z ekipąBBC, Ŝe zaaranŜuje sytuację, w której ekipa BBC będzie mogła nakręcić Salcombe’a z bliska. Gdyby plan zawiódł, ludzie z BBC obiecali, Ŝe odkupią zdjęcia od niej. Kelly była dobrze znana w środowisku dziennikarskim i raczej nikt nie chciałby jej oszukać. Nawet gdyby BBC nie kupiła zdjęć od niej, to zawsze moŜna było je sprzedać gazetom. Jednak tym razem wyglądało na to, Ŝe Kelly będzie mogła upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Kiedy Scott wysypał zawartość koperty na biurko Kelly, okazało się, Ŝe były tam nie tylko fotografie, ale takŜe wycinki z gazet oraz ośmiocalowy fragment kolorowego filmu nakręconego przez BBC. Być moŜe Kelly zawarła transakcję, na której skorzystały obie strony. Scott wybrał film, włoŜył go do stojącej na biurku przeglądarki i podniósł do góry, Ŝeby spojrzeć pod światło padające od strony okna. Przeglądając film klatka po klatce, zorientował się, dlaczego ten fragment został wycięty: pokazywał przede wszystkim Kelly, a nie Salcombe’a! Kelly stała z aparatem na wysokości oczu i jedną ręką dotykała ramienia Salcombe. Salcombe patrzył w innym kierunku i trzymał twarz odwróconą. Razem z
eskortującymi go dwoma barczystymi ochroniarzami przepychał się przez tłumek reporterów i przechodniów. Kelly, chcąc podejść bliŜej, musiała puścić ochroniarzy przodem. To był obraz zarejestrowany na pierwszej klatce. Później sprawy nabrały szybszego tempa. Zarejestrowane ruchy Salcombe wyglądały na gwałtowne, co wskazywało, Ŝe błyskawicznie zareagował na niespodziewane pojawienie się Kelly. Obserwowany klatka po klatce ruch Salcombe’a wyglądał spazmatycznie, podczas gdy pozostałe osoby poruszały się płynnie i naturalnie. Oglądając kolejne sekwencje, Scott zauwaŜył, Ŝe męŜczyzna złapał Kelly za nadgarstek, Ŝeby się uwolnić od jej uchwytu i w końcu ją odepchnął. Jednak Kelly zdąŜyła zrobić co najmniej jedno zdjęcie, w chwili gdy ze złością odwrócił się w jej stronę. To wszystko zostało zarejestrowane na dwunastu klatkach filmu, ale Scott mrugał oczami, jakby dopiero co przestał oglądać sceny ukazywane w starodawnym fotoplastykonie. Ponadto bał się, Ŝe coś przeoczył. Domyślił się, Ŝe BBC wycięła te klatki ze swojego materiału, poniewaŜ był to nieuŜyteczny i niewyraźny fragment. Następnie Scott zaczął przeglądać zdjęcia. Pierwsze zdjęcie było zrobione w szpitalu i przedstawiało trójkę chorych dzieci. Scott nie widział ich nigdy wcześniej, ale przypomniał sobie, co powiedziała Kelly. Był zajęty i przygotowywał się do wylotu do Berlina, więc nie zwrócił na to większej uwagi. Jednak teraz stwierdził, Ŝe moŜe być to waŜne i wytęŜył pamięć. - Te biedne, chore dzieciaki - mówiła, kręcąc głową. - W tym stanie nikt juŜ nie mógł im pomóc, nawet duŜo wcześniej nie było to moŜliwe. Nie w wypadku tych chorób. Oczywiście ich rodzice byli gotowi na wszystko. Próbowali juŜ róŜnych metod leczenia, więc dlaczego nie mieliby skorzystać z usług oszusta, Simona Salcombe’a? Musiała to być ostatnia deska ratunku, ale w takiej sytuacji i tak nic juŜ nie mogło zaszkodzić. Salcombe powiedział rodzicom dzieci, Ŝe nie oczekuje zapłaty za swoje usługi. Ha! Wyglądało to na działalność charytatywną. Pieprzony oszust i lizus! Scott wiedział, Ŝe nie pamięta dokładnie jej słów, ale ich treść właśnie o tym mówiła. OdłoŜył na bok zdjęcie i spojrzał na kolejne. Na trzech zdjęciach były te same dzieci sfotografowane osobno, prawdopodobnie jeszcze przed grupową fotografią. Tym razem, pomimo tego, co Kelly opowiedziała o ich chorobie, tym razem dzieci nie wyglądały na chore. MoŜliwe, Ŝe to z powodu oświetlenia, poniewaŜ wszystkie zdjęcia były ciemne i miały kiepską jakość. Ostatnie ze zdjęć przedstawiało Simona Salcombe’a. Zrobiła je Kelly, zanim Salcombe zdołał ją odepchnąć. Uzdrowiciel wyglądał jak gad. Chude, zapadłe policzki, odwinięte wargi ukazujące rybie ząbki, nienaturalnie czarne oczy, marmurowe kamyki
zatopione w woskowatej, podobnej do gołej czaszki twarzy ukrytej pod łysą błyszczącą kopułą głowy... przypominał bardziej jadowitą kobrę niŜ polującą modliszkę. Jeśli chodzi o jego reakcję na dotyk Kelly, to nie przypominała zwykłej reakcji ludzi. Nie było w tym zaskoczenia, ale wściekłość. Całą postacią wyraŜał krańcową nienawiść i kierował ją przeciw Kelly. Scott, patrząc na zdjęcie, w pełni zgadzał się z oceną swej Ŝony: facet był obrzydliwym robalem! Jednak z drugiej strony moŜliwe, Ŝe wyraz twarzy Salcombe niczego nie oznaczał. MoŜe aparat zrobił takie zdjęcie, poniewaŜ było niewłaściwe oświetlenie lub nie zadziałała lampa błyskowa. Tak czy owak coś nie zadziałało właściwie, poniewaŜ zdjęcie było nieostre, zniekształcone, ziarniste i w Ŝadnym razie nie przypominało normalnych zdjęć Kelly. W końcu Scott wziął do ręki wycinek z gazety. Tyuirazem Kelly nie była tak skrupulatna jak zwykle. Wycięła zdjęcie z towarzyszącym mu artykułem, ale nie odnotowała, w której gazecie ukazał się ten artykuł. Tylko dzięki podpisowi wiadomo było, Ŝe to Kelly jest autorką. Scott rozpoznał zdjęcie z gazety. Oglądał je ostatniej nocy przed odlotem do Niemiec. ZmruŜył oczy, przyglądając się uwaŜnie. Zdjęcie było wyraźne, choć wydrukowane na zwykłym, gazetowym papierze. Na schodach przed ogromnym zdobionym marmurowymi kolumnami wejściem do dziecięcego szpitala St Jude stało siedem osób: trzech męŜczyzn w środku, a oprócz nich po ich prawej i lewej stronie widać było męŜczyznę i kobietę. W samym środku stał Salcombe otoczony przez ochroniarzy. Kelly zrobiła mu zdjęcie, kiedy spojrzał do tyłu i najwyraźniej syknął w kierunku aparatu. Tym razem nie moŜna się było pomylić ani opacznie zrozumieć wyrazu jego twarzy: widniała na niej Ŝądza mordu!Kelly chciała zrobić zdjęcie całej grapy i musiała wówczas znajdować się w odległości pięciu metrów od nich. Scott ponownie spojrzał na wyraz twarzy Salcombe’a, nie dostrzegł Ŝadnej róŜnicy i cieszył się, Ŝe w tamtej chwili jego Ŝona znajdowała się w stosunkowo bezpiecznej odległości... Zaczynał zapadać zmierzch i Scott włączył lampkę na biurku, chcąc przeczytać wycięty z gazety artykuł. MoŜe jej słowa przywołają wspomnienia i pomogą je lepiej zrozumieć. Ich wspólne Ŝycie zakłócała praca. Scott często wyjeŜdŜał za granicę, gdzie „mówił językami” - jak to określała Kelly. Z kolei gdy Scott był w domu, wyjeŜdŜała Kelly, Ŝeby tropić ślady opisywanych przez nią historii. Taki styl Ŝycia miał teŜ swoje dobre strony.
Nigdy sobie nie przeszkadzali, nigdy nie widzieli się wystarczająco długo, ale za to czas, jaki sobie wzajemnie poświęcali, był czymś szczególnym. Scott zauwaŜył, Ŝe nigdy nie był na bieŜąco z tym, czym zajmowała się Kelly. Ponadto gdy Kelly nabrała do czegoś przekonania, rozwaŜyła wszystkie za i przeciw, to formułowała radykalną opinię i nie moŜna juŜ było wpłynąć na zmianę jej zdania. Widać to było wyraźnie, patrząc na tytuł artykułu. Scott czytał artykuł i mruczał pod nosem: Cała Kelly! Kelly St John Simon Salcombe - uzdrowiciel czy szarlatan? Cudotwórcy. Są z nami od początku świata i było ich juŜ tak wielu, Ŝe trudno ich nawet policzyć. Indyjscy fakirzy, którzy wspinają się do góry po linie i nagle znikają; iluzjoniści, którzy skłonni są przyznać się do sztuczek, ale nie wyjaśniają, na czym one polegają; media wraz z ich szybko mówiącymi asystentami, nie wspominając o asystentach ukrytych wśród publiczności. Są wśród nich takŜe tacy artyści jak Harry Houdini, który zadziwiał świat swą fantastyczną zdolnością uwalniania się z więzów, ale sam przez całe Ŝycie był sceptykiem i stał na czele grupy demaskującej działania cudotwórców. Nie zapominajmy takŜe o tych, co zginają łyŜeczki jedynie siłą woli, magikach, tych, co chodzą po ogniu (i połykająogień), o telepatach, telekinetykach i wszystkich innych telecośtam. Listę moŜna by ciągnąć bez końca. Zawsze nas nabierali, ale nie przejmowaliśmy się tym, poniewaŜ od samego początku wiedzieliśmy, Ŝe to oszustwo. Taki rodzaj przedstawienia, show biznes i dlatego nie wierzymy we wszystko, co nam się pokazuje. Po prostu kolejny rodzaj rozrywki.Mam rację? Jednak wraz z pojawieniem się Simona Salcombe’a - tak zwanego duchowego uzdrowiciela - rozrywka przestaje bawić. Simon Salcombe to tajemniczy męŜczyzna, rzadko pokazuje się publicznie. Tajemniczo pojawia się i znika. Nikt nie jest w stanie określić, gdzie i kiedy znowu będzie moŜna go spotkać lub dokąd się wybiera. Jednak ostatnio jego aktywność związana z bardzo dochodowym uzdrawianiem psychicznym (lub jak sam twierdzi, „uzdrawianiem dotykiem”) stała się bardziej znana dzięki relacjom reporterów, z których, miło mi to przyznać, niektóre zostały napisane przeze mnie. Trzeba stwierdzić, Ŝe dla kaŜdego, kto zastanowi się nad tym przez chwilę, jest oczywiste, Ŝe ten człowiek jest zwykłym szarlatanem polującym na bogatych i naiwnych hipochondryków. Niewątpliwie jego klientom poprawia się, lecz jest to w pełni zrozumiałe, poniewaŜ nie cierpieli na Ŝadną powaŜną chorobę. Jeśli chodzi o uzdrawiający dotyk Simona Salcombe’a, to nie wiem, czy wszystkie dotknięte osoby zostały uzdrowione, za to na pewno większość z nich została oszukana. Złowrogi Simon - mam nadzieję, Ŝe załączone zdjęcie w pewnym stopniu wyjaśnia,
dlaczego tak go nazywam... on naprawdę nienawidzi, gdy mu się robi zdjęcia - próbuje znaleźć nowych sponsorów, którzy zapełnią jego kasę. Robi to, oferując za darmo swoje usługi zrozpaczonym rodzicom bardzo chorych dzieci. Dzięki temu nie musi reklamować swojego zgniłego interesu i nikt nigdy mu nie zarzuci błędu, poniewaŜ los tych dzieci i tak jest juŜ dawno przesądzony. Kiedy - niech Bóg mi wybaczy, lecz muszę tak stwierdzić - kiedy psychiczne leczenie Salcombe okaŜe się bezwartościowe, wówczas ten oszust wyjaśni, Ŝe dla jego pacjentów (a właściwie ofiar) było juŜ za późno. Jednak okrutna gra, jaką prowadzi ta jadowita bestia (...) ...i tak dalej. Scott przestał czytać w połowie artykułu. Wiedział, Ŝe dalsza treść aŜ do samego końca będzie mieć podobne brzmienie, poniewaŜ Kelly była radykalna w swych osądach. To, co przeczytał do tej pory, pomogło mu ustalić chronologię zdarzeń. Kelly w jakiś sposób dowiedziała się, Ŝe Salcombe pojawi się w szpitalu. Znalazła się we właściwym czasie i miejscu, dzięki czemu zrobiła mu zdjęcie razem z ochroniarzami i rodzicami chorych dzieci. Prawdopodobnie Kelly powiadomiła innych reporterów, włącznie z jej przyjaciółmi z BBC, którzy zebrali się przed wejściem, Ŝeby uchwycić Salcombe’a w swoich obiektywach. Jednocześnie ktoś wewnątrz szpitala St Jude zrobił zdjęcia chorym dzieciom. Później Salcombe wyszedł ze szpitala i Kelly zrobiła mu zdjęcie z bliska. Koniec historii. Napisała artykuł dzień później, kiedy Scott był juŜ w Berlinie. Po jego powrocie do domu. o nie, musi starać się nie myśleć o tym. Czy to wszystko miało jakiś związek z jej śmiercią? A jeśli tak, to jaki? Z kolei jeśli Salcombe ukrywał szczegóły swego Ŝycia, to skąd Kelly wiedziała, Ŝe odwiedzi szpital, Ŝeby przykładać ręce dzieciom? I dlaczego, do jasnej cholery, on, Scott St John, zajmuje się tymi prawdopodobnie pozbawionymi znaczenia poszukiwaniami? PoniewaŜ doradzono mu to... doradziła mu to spotkana w kiosku kobieta! Przypominając sobie to przypadkowe spotkanie, na chwilę zatrzymał się w poszukiwaniach. Jednak mimo wewnętrznego zamieszania Scott wiedział, Ŝe coś musi zrobić w tej sprawie. Potrząsnął głową Ŝeby uzyskać większą jasność myślenia. No dobra - pomyślał - czego chciałem się dowiedzieć? No tak! Chronologia wydarzeń. Chronologia, kolejne słowo uruchamiające działanie. Scott zobaczył pamiętnik Kelly leŜący na rogu biurka. Kelly codziennie coś w nim zapisywała, mówiąc: „To znacznie lepsze od samej pamięci. Jeśli coś opiszę, to nie zapomnę”.
Scott niepewnie sięgnął ręką po dziennik - zbindowany metalowymi kółkami zeszyt z pojedynczymi stronami na kaŜdy dzień roku - wiedział, Ŝe Kelly zapisała tam swoje ostatnie myśli, a przynajmniej ostatnie słowa, które uznała za godne odnotowania. Nie będąc do końca pewnym, czego ma szukać, przerzucał strony, docierając do ostatnich dni stycznia. Przeglądał ostatnie dwa tygodnie, mając nadzieję, Ŝe coś rzuci mu się w oczy. W końcu znalazł wzmiankę o sobie: Scott szykuje się do wyjazdu do Berlina. Myślę, Ŝe mogłabym polecieć razem z nim i zrobić sobie krótkie wakacje, ale pieniądze nie spadają z nieba, a kredyt za mieszkanie sam się nie spłaci - co za szkoda! Scott zaraz po pracy w Berlinie leci na konferencję OPEC w Wenezueli pod koniec lutego. Nie powinnam narzekać. Mamy nasz piękny domek i cudnie będzie mieć go całego dla siebie na kilka dni... (a zwłaszcza nocy). Od tego fragmentu zapiski zrobiły się jeszcze bardziej osobiste (na tyle, Ŝe Scotta aŜ zatkało) i Scott przerzucił stronę lub dwie.Wt. 23 stycznia 1990 Fantastyczne wiadomości! Rosjanie zgodzili się wycofać wojska z Węgier. Wygląda na to, Ŝe Gorbaczowowi zaleŜy na pokoju... chyba na dobre chce się pozbyć ostatnich przeŜytków zimnej wojny. Scott za trzy dni wyjeŜdŜa na konferencję w Berlinie... oni chcą się chyba troszkę pospieszyć; połączenie Niemiec, to chyba wciąŜ jeszcze sprawa przyszłości. Tak czy owak wszyscy chcą być na to przygotowani. Niech Ŝyje pierestrojka! (jeśli jest to właściwa pisownia). Scott wyszedł po papierosy, muszę spróbować oduczyć go palenia! Anonimowy telefon... ktoś z niemieckim akcentem dał mi cynk. MoŜe bzdura, ale nie mogę tego zignorować. Simon Salcombe ma odwiedzić szpital StJude i odprawiać swoją szarlatanerię na chorych dzieciach. Na pewno się tam pojawię... Wpis był dłuŜszy, ale Scott poszukiwał właśnie tej informacji. Anonimowy cynk? To w taki sposób Kelly dowiedziała się o „dobroczynnej” wizycie Simona Salcombe’a w szpitalu. Pewnie nie powiedziała o tym Scottowi, poniewaŜ był zbyt zajęty przygotowaniami do wyjazdu do Berlina. Pominął następną stronę i przeszedł do: Czw. 25 stycznia 1990 Muszę powiedzieć chłopakom z BBC o planowanej wizycie robala. Zadzwonię do nich, kiedy będę pewna co do jego przyjazdu. Jestem im winna drobną przysługę, no i poprawię sobie układy... Następne pół strony wypełnione było zwykłymi codziennymi zapiskami, a po nich smutna notatka o Avie Gardner:
Powiedziano o niej kiedyś: Najpiękniejsze zwierzę na świecie. Miała sześćdziesiąt osiem łat i umarła na zapałenie płuc. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, Ŝe mogłaby być przeziębiona! Kolejny przykład na to, Ŝe wszyscy jesteśmy śmiertelni, nawet boginie. A potem: Pokazał się! Zrobiłam mu zdjęcie, jak wchodził do środka ze swoimi gorylami, a potem cos się popsuło w aparacie. Niech to szlag! Koleś musiał czytać moje artykuły. Gdyby spojrzenie Mogło zabijać, to na pewno by mnie zabił, gdy spotkaliśmy się, kiedy wychodził ze szpitala! Nie tylko spojrzenie, ale takŜe dotyk - zimny i obślizgły jak lód! OdraŜający typ, nie chciałabym znowu znaleźć się tak blisko niego. Scott wylatuje jutro do Niemiec. Nie czuję się najlepiej, ale nic mu nie powiem, bo pewnie by się przejmował. Jeśli coś się z tego rozwinie, to zostanę w domu i popracuję nad artykułami. Bill Comber powiedział, Ŝe moŜe mi podrzucić parę zniszczonych klatek z filmu pokazującego moje spotkanie z Salcombe’em... Na dole strony były jeszcze wzmianki o katastrofie Boeninga 707 linii Avianca, który rozbił się, podchodząc do lądowania na lotnisku Kennedy’ego i o pakistańskiej premier Benazir Bhutto, która urodziła dziecko w pracy. Jednak nie wzbudziło to zainteresowania Scotta, który skierował wzrok na najwaŜniejsze słowa wskazujące na pogorszenie samopoczucia Kelly: Nie czuję się najlepiej... Przewrócił stronę pozbawionymi czucia palcami. Wyleciał do Niemiec w piątek, dwudziestego szóstego stycznia. Dobrze to sobie zapamiętał, poniewaŜ dla niektórych osób był to fatalny piątek. Miał szczęście, poniewaŜ jego samolot wyleciał, zanim nadciągnęła potęŜna burza, przez którą odwołano wiele lotów. Kiedy wiatr osiągnął siłę huraganu, w południowej i południowo-zachodniej Anglii zginęło czterdzieści sześć osób. Kelly opisała to pokrótce w swoim pamiętniku, dodając kilka słów o tym, Ŝe martwi się o Scotta, pokazując jednocześnie, Ŝe nie bardzo martwiła się o siebie. Pt. 26 stycznia 1990 Scott złapał poranny samolot. Cieszę się, Ŝe udało mu się odlecieć przed nadciągnięciem burzy. Coś się ze mną dzieje! Czuje się naprawdę fatalnie. Nie mam siły pracować, mogłabym przespać cały miesiąc. Ale nie poddam się... popracuję nad artykułem o Salcombie, skończę go pisać i wyślę.Zadzwonił Bill C. Powiedział, Ŝe zrobią kilka ujęć dzieci ze szpitala St Jude. Myślę, Ŝe to trochę upiorne, ale w końcu Bill i reszta towarzystwa to zawodowcy...
Czytając kolejne zdania, Scott odczuwał głęboki ból, który dosłownie skręcał mu wnętrzności. Z zapisków Kelly moŜna było odczytać, jak z kaŜdą chwilą jej stan pogarszał się. Powinien być tutaj! Ale dlaczego miałby się obwiniać? PrzecieŜ nic o tym nie wiedział... Kelly nawet o tym nie wspomniała; przecieŜ sama nie wiedziała, jak cięŜki jest jej stan. Myślała, Ŝe jest to co najwyŜej zwyczajna grypa. Ale to nie była grypa... Przerzucił kartkę i na stronie z datą dwudziesty siódmy stycznia zobaczył tylko kilka zapisanych linijek. Pismo Kelly nie było juŜ tak staranne: Pracowałam w domu. Artykuł o Salcombie dałam do wysłania listonoszowi, który po południu przyniósł pocztę. Rano czułam się fatalnie. Chciałam zadzwonić do Scotta, ale on przecieŜ wróci za kilka dni. Nadal źle się czuję, moŜe po powrocie Scotta razem coś wymyślimy... Strona z dwudziestego ósmego była pusta, a na stronie z dwudziestego dziewiątego stycznia było: Scott będzie w domu pojutrze. Tak się cieszę. Dowlekę się do łóŜka. Poczułam się troszkę łepiej, moŜe dlatego, Ŝe on niedługo wróci... Zadzwonili do mnie z Hatfield Evening Standard. Wieczorem drukują artykuł o Salcombie. Jutro przyślą kuriera z egzemplarzem (i z czekiem). WciąŜ mam ochotę zadzwonić do Scotta. Ale on jest w Berlinie i pracuje. Tak czy owak będzie w domu w południe pierwszego lutego. O Jezu! BoŜe! A on przez cały wieczór świętował trzydzieste urodziny ze swoim niemieckim
przyjacielem
Herr
Karlem
Meisterem
Dolmetscherem
w
pubie
na
Kurfurstendamm, choć juŜ wieczorem mógł polecieć do domu! Gdyby wiedział, gdyby tylko wiedział... W pamiętniku Kelly nie było juŜ więcej wpisów... Scott zacisnął powieki, uderzył otwartą dłonią w czoło i wcisnął się w głąb krzesła. Do domu dotarł w południe pierwszego lutego. Kelly otworzyła mu drzwi. Wstała z łóŜka tylko po to, Ŝeby go powitać. Pomimo fatalnego samopoczucia nie chciała wieczorem wzywać lekarza do domu. Tak jakby wyczuła, Ŝe to był ostatni raz, kiedy mogli być razem we własnym domu. Scott wstał wcześnie w piątek rano po bezsennej, pełnej niepokoju nocy. Kiedy Kelly przewróciła się, próbując wstać z łóŜka, Scott zaniósł ja do samochodu i pojechali do szpitala. Był bardzo zadowolony z tego, Ŝe wykupili dodatkowe ubezpieczenie zdrowotne. O 8:30 Kelly znalazła się w szpitalu... i juŜ z niego nie wyszła.
Od tego czasu przez blisko cztery miesiące rzadko kiedy znikała ze świadomości Scotta i nigdy na dłuŜej niŜ przez trzy-cztery minuty. Przez cały czas, nawet wiedząc, Ŝe nie był za nic odpowiedzialny, gdzieś w głębi czuł się winny za to, Ŝe nie był przy Kelly. AŜ do teraz. Teraz zaczynało mu świtać, Ŝe moŜna by obwinie kogoś innego. Oczywiście mógł to być zbieg okoliczności, ale ewentualne wyjaśnienie i wszystkie pomysły z przyczyną śmierci Kelly sprowadzały się do jednego nazwiska. Nazwisko brzmiało Salcombe! Simon Salcombe - człowiek o uzdrawiającym dotyku. Tylko Ŝe Kelly była innego zdania. Dla niej dotyk Salcombe’a był oślizgły i zimny jak lód. Zupełnie inny od dotyku tajemniczej kobiety, którą Scott spotkał obok kiosku. Dotyk, a moŜe dotknięcia... Jeden z nich dziwny i ciepły, a nawet w pewnym sensie podniosły... A drugi zimny, śliski... i osłabiający? Jeden dający, a drugi zabierający. ZałóŜmy, przypuśćmy, Ŝe Salcombe naprawdę posiada niezwykłe zdolności: dłonie o uzdrawiających mocach dających Ŝycie. Czy to moŜliwe, Ŝe mogłyby równieŜ przenosić zarodki śmierci? MoŜe ten „uzdrowiciel” posiada zarówno moc odbierania, jak i przedłuŜania Ŝycia? Cos takiego miało miejsce w wypadku „cichego zabójcy”, kiedy jakiś czas temu podejrzewano rosyjskie KGB o zastosowanie bułgarskiej trucizny - maleńkiej kapsułki śmiercionośnej substancji umieszczonej na czubku parasola - o niewykrywalnym składzie, stosowanej do zabijania agentów wroga. Pozostała jeszcze kwestia anonimowego cynku. Ktoś z niemieckim akcentem? PrzecieŜ Simon Salcombe był Szwajcarem, a przynajmniej mieszkał w Szwajcarii. Szwajcarzy mówią po niemiecku... MoŜliwe, Ŝe ktoś pracujący dla Salcombe’a celowo ujawnił datę jego przyjazdu do szpitala St Jude, Ŝeby doprowadzić do spotkania Kelly z uzdrowicielem. Tylko dlaczego? śeby się zemścić za to, co Kelly opisywała w swoich wcześniejszych krytycznych artykułach? Jeśli to prawda, to facet musiał być szaleńcem, potworem lub jednym i drugim. Dobrze byłoby przejrzeć statystyki medyczne, Ŝeby sprawdzić, czy jacyś inni dziennikarze demaskujący Salcombe’a nie padli ofiarą nieznanej choroby. A moŜe to tylko czysta fantazja - wytwory wybujałej fantazji Scotta - wszystko po to, Ŝeby znaleźć uzasadnienie dla tej ogromnej straty? NiewaŜne. Chodzi tylko o sprawdzenie. Jeśli miałby stać się podejrzliwy w stosunku do własnego sposobu rozumowania, traktując wszystko jako wytwór fantazji lub biorąc to za obsesję, to co powiedzieć o tych typach z
tajnych słuŜb, którzy go porwali i przesłuchiwali, podejrzewając go o posiadanie zdolności parapsychologicznych? Bez wątpienia cały ten epizod moŜna uznać za czysta fantazję... ...Ale czy na pewno? Teraz nic juŜ nie było pewne ani zbyt nieprawdopodobne. Zwłaszcza jeśli chodziło o Ŝycie Scotta St Johna... Na dworze zapadł zmrok. Scott włoŜył z powrotem do koperty kawałek filmu, artykuł Kelly z Hatfield Evening Standard i cztery niewyraźne fotografie. Na zamknięciu koperty zauwaŜył nazwisko B. Comber i numer telefonu. Przypomniał sobie spotkanie z Comberem. Jakieś trzy lata temu, jeszcze zanim Comber zaczął pracować dla BBC, razem z Kelly zajmowali się jakimś dobrze płatnym zleceniem. Kelly zaprosiła Combera i jego Ŝonę Joannę na drinka. Miesiąc później Joannę odeszła od niego, wybierając doradcę podatkowego z Liverpoolu, a Bill złoŜył pozew o rozwód. Później Scott utracił z nim kontakt, ale Kelly utrzymywała z nim kontakty zawodowe. Scott wiedział, Ŝe taśma z filmem oraz niektóre ze zdjęć zostały wykonane przez Combera. Zastanawiał się, czy nie mógłby się od niego dowiedzieć czegoś więcej o dniu, w którym Salcombe odwiedził biedne chore dzieci. Wyłączył stojącą na biurku lampę i wyszedł z ciemnego pokoju, trzymając pod pachą pamiętnik oraz kopertę. Zszedł piętro niŜej do swojego gabinetu. Zapalił światło, nalał sobie resztkę zimnej kawy, napił się i wybrał numer zapisany na kopercie. Po dwóch, moŜe trzech dzwonkach usłyszał niewyraźny głos: - Comber. - Bill? Tu Scott St John. - Kto? Kto mówi? Ach! St John! MąŜ Kelly. - Następnie po krótkiej przerwie: - BoŜe, miałem zamiar do ciebie zadzwonić! Wiesz, wyrazy współczucia i tak dalej. Jakoś o tym zapomniałem. MęŜczyzna był najwyraźniej po kilku głębszych i «nie przejmował się własną dykcją. - Nie przejmuj się - odparł Scott. - Chciałem pogadać o Kelly. - Rozumiem - powiedział Scott, starając się powstrzymać złość. - Sam dzwonię do ciebie w sprawie Kelly. Bardzo chciałbym z tobą porozmawiać. - Wspaniała kobieta. Miała wielkie serce. Co za strata. Zasługiwała na coś lepszego. Naprawdę ją lubiłem.
- W porządku - odezwał się Scott i zanim Comber zdołał coś jeszcze powiedzieć, dodał: - Czy nie miałbyś nic przeciw temu, gdybym wpadł do ciebie, powiedzmy dzisiaj wieczorem? - Dzisiaj? - Comber zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym odpowiedział: Nie ma sprawy. Będzie mi bardzo miło. Przyda się jakieś towarzystwo. Niezbyt dobrze sobie radzimy, to znaczy ja i moja butelka. A moŜe powinienem raczej powiedzieć, Ŝe radzimy sobie zbyt dobrze, jeśli wiesz, co mam na myśli? Więc chcesz się ze mną zobaczyć? Świetnie. Znasz drogę. Z tego co pamiętam, mieszkamy niedaleko. Po czym przystąpił do dyktowania adresu...Dom Billa Combera znajdował się o niecałą milę drogi w kierunku Wood Green. W zapuszczonym ogrodzie stał dwupiętrowy budynek o wysokich ścianach szczytowych. Scott przyjechał około 20:30. Przejechał przez pochyloną Ŝelazną bramę, zaparkował samochód i zarośniętym chodnikiem podszedł do wejścia. Z drzwi odłaziła farba, a drewniana framuga była zawilgocona i częściowo spróchniała. Powiedzieć, Ŝe dom Combera wykazywał oznaki zaniedbania byłoby zbyt łagodnym określeniem. W dwóch pokojach na dole paliło się światło, przed drzwiami wejściowymi Ŝarzyła się zwisająca ze stropu lampa. Comber usłyszał samochód Scotta i podszedł do drzwi. Podali sobie ręce i wypowiedzieli zwyczajowe słowa powitania. Scott wszedł do środka i zdjął płaszcz. Comber wziął od niego okrycie poprowadził Scotta korytarzem do swojego gabinetu - pokoju, w którym był podobny bałagan jak w gabinecie Scotta. Comber prawdopodobnie zbliŜał się do pięćdziesiątki. Był niski i okrągły, z widoczną nadwagą. Widać było, Ŝe jest pod wpływem alkoholu, moŜna to było poznać juŜ po zapachu. Jednak trzymał się prosto na nogach i wypowiadał się logicznie. Scott domyślił się, Ŝe Comber musiał mieć sporo doświadczeń z piciem, zwłaszcza od czasu, gdy opuściła go Ŝona. Jednak Scott - kierowca zatrzymany za jazdę pod wpływem alkoholu - stwierdził, Ŝe jest ostatnią osobą, która powinna ferować sądy w tej kwestii. Comber nalał mu whisky i usiadł za biurkiem, gestem ręki wskazując Scottowi fotel. - Naprawdę chciałem zadzwonić - powiedział. - Nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłem. Wiesz... odkładamy rzeczy na później i nagle okazuje się, Ŝe jest zbyt późno. Ile to czasu minęło? Sześć tygodni? Siedem? - To juŜ czwarty miesiąc - odpowiedział Scott. - Jezu! - Comber wyglądał na prawdziwie zaskoczonego. - Kiedy ten czas minął? - Po prostu mija, a wraz z nim wiele rzeczy. Ale zanim wszystko przeminie, chciałem się czegoś dowiedzieć.
- O Kelly? Wiem, co masz na myśli. Sam musiałem się z tym uporać, tyle Ŝe na zupełnie innym poziomie. W czym mogę, ci pomóc? Co tam masz? - Skinął głową wskazując na kopertę przyniesioną przez Scotta. Scott opróŜnił kopertę, wysypując z niej wszystko na biurko Combera. - Tutaj jest coś, co przesłałeś Kelly. Comber rozłoŜył na biurku zdjęcia, fragment filmu i artykuł Kelly. Przyjrzał się kaŜdemu z przedmiotów, zmarszczył brwi i popatrzył na Scotta. - Simon Salcombe? Chcesz się dowiedzieć, co się działo, kiedy Kelly zobaczyła go w szpitalu, zadzwoniła do nas i pozwoliła dołączyć do akcji? Pamiętam. Podobnie jak ja, niezbyt przejmowała się tym gościem. To nie był pierwszy raz, kiedy próbowałem go sfilmować, ale w jego pobliŜu nic nie chciało działać. Światła, kamery, mikrofony, zegarki wszystko się psuło! - Naprawdę? Wygląda na to, Ŝe tego dnia teŜ nie wszystko się udało. Te zdjęcia są nie najlepszej jakości, prawda? - Tylko to dobrze wyszło - uśmiechnął się Comber i dotknął fotografii wydrukowanej w Hatfield Evening Standard. - Twoja Kelly była bardzo sprytna. Zobaczmy... hm. Scott siedział w fotelu, starając się ukryć zniecierpliwienie, Comber zaś pośpiesznie czytał artykuł. Po chwili odezwał się: - Tak, to cała Kelly. Wiesz, dlaczego zawsze miała problemy, Ŝeby sprzedać swoje artykuły do duŜych gazet? Bo waliła prosto z mostu. Inni dziennikarze mogli na to wskazywać, pisać, Ŝe to czy tamto, sugerować, Ŝe Simon Salcombe był oszustem. Ale nie Kelly. Ona zawsze... -...mówiła głośno o wszystkim - przerwał mu Scott. - Tak, wiem o tym. - Właśnie! Nie chodziło o to, Ŝe Salcombe mógłby kogoś zaskarŜyć do sądu czy coś takiego. Gdyby to zrobił, to musiałby się pokazywać na rozprawach. Jednak duŜe gazety nie chciały ryzykować podjęcia nawet tak małego ryzyka. Są zbyt konserwatywne. Tchórzliwe dranie! Mogą niszczyć zwyczajnych ludzi, ale jeśli chodzi o bogaczy, to zaraz się wycofują. - Myślisz, Ŝe Kelly czymś ryzykowała?- Ja tak nie uwaŜam, to media bały się ryzyka. - Sądzisz, Ŝe Salcombe byłby zdolny, hm, potraktować sprawę bardziej osobiście? Comber zmarszczył brwi. - Co przez to rozumiesz? - NiewaŜne. - Scott pokręcił głową. - Nic takiego. - Nic? PrzecieŜ nie przyszedłeś tutaj po nic takiego! - Comber wstał i nalał whisky do szklanki Scotta. Scott zdziwił się, poniewaŜ nawet nie zauwaŜył, kiedy wypił pierwszego
drinka. To dlatego, Ŝe trudno było mu się skupić. A właściwie dlatego, Ŝe skupiał się wyłącznie na śledzeniu zdarzeń z ostatnich dni Kelly, starając się znaleźć jakieś wyjaśnienie. Ale czy naprawdę poszukiwał wyjaśnienia? MoŜe po prostu szukał powodu do zemsty? - No dobra - odezwał się Comber - o czym ci jeszcze opowiedzieć? - O zdjęciach. - Scott podszedł do biurka i wziął do ręki zdjęcie przedstawiające trójkę chorych dzieci w szpitalnych łóŜkach. - Kto dał ci pozwolenie na zdjęcia wewnątrz szpitala i na fotografowanie tych biednych dzieciaków? - To nie my zrobiliśmy te zdjęcia. To był staŜysta. Lekarz, który wierzył w Salcombe’a tak samo jak ja, Kelly i reszta naszej ekipy. Sfotografował dzieci w tajemnicy, zaraz po tym jak Salcombe i jego ludzie wyszli z oddziału. - Na zdjęciu jest trójka dzieci - Scott zmarszczył brwi, zastanawiając się nad czymś. Podobnie jak na innych zdjęciach... brakuje dwójki rodziców. - Trzeci z nich, najmłodszy, był z sierocińca. Bez mamy, bez taty... z białaczką. - A reszta zdjęć dzieci? To teŜ zdjęcia staŜysty? - Tak, chciał trochę dorobić. Chciał zrobić zdjęcia przed i po leczeniu, sprzedać je i podreperować sobie budŜet. Ale nie był najlepszym fotografem albo jego aparat był kiepskiej jakości. Spójrz na te fotografie. To jedne z najgorszych zdjęć, jakie widziałem! A moŜe i tym razem był to wpływ Salcombe’a. - Znowu? - spytał Scott, zastanawiając się, czy czegoś nie przeoczył. - Mówiłem ci juŜ. Nic nie działało, kiedy Salcombe był w pobliŜu. Na przykład zdjęcie Kelly, gdy stała tuŜ przy nim przed wejściem do szpitala. Przyjrzyj się. - Widziałem, podobnie jak fragment filmu nakręcony przez ciebie. - Tak. Nie mogliśmy z niego skorzystać, więc wyciąłem ten kawałek. Zostawiłem taśmę, na której była Kelly i wrzuciłem do waszej skrzynki na listy, gdy wracałem wieczorem do domu. Razem z odbitkami zdjęć staŜysty. Scott znowu patrzył na grupową fotografię trójki dzieci, która została wykonana zaraz po wyjściu Salcombe’a i jego ludzi ze szpitala. Było tam coś, co zauwaŜył juŜ wcześniej, ale uznał to za efekt złego oświetlenia łub winę aparatu albo ogólnie złej jakości fotografii. Comber zobaczył, Ŝe Scott zastanawia się nad czymś. - O co chodzi? Cos interesującego? - Masz szkło powiększające? - Pewnie. PrzecieŜ jestem fotografem! - Comber pogrzebał w szufladzie biurka i wyjął z niej szkło powiększające z podświetlaczem. - Przydaje się do patrzenia na mapę drogową,
gdy jedziesz nocą. Nie wiem, czy baterie jeszcze działają. Nie jeŜdŜę juŜ samochodem w nocy i od dawna tego nie uŜywałem. Scott wziął od niego szkło powiększające, przesunął włącznik, potrząsnął, patrząc, jak malutka Ŝarówka zaczyna migotać wątłym światłem. WytęŜając wzrok, zaczął oglądać zdjęcie: trójka dzieci w szpitalnych łóŜeczkach, jedno zbyt słabe, Ŝeby spojrzeć w stronę obiektywu, drugie miało nikły uśmiech na twarzy i machało rączką, trzecie obróciło łysą główkę na bok. Wszystkie dzieci były chłopcami bez włosów, miały głęboko zapadnięte oczy i widać było po nich, Ŝe znajdują się w stanie terminalnym. - Czy oni mają bandaŜe? - odezwał się Scott bardzo cichym głosem, jakby mówił sam do siebie. - Jakieś bandaŜe albo waciki na nadgarstkach? Widzisz to, Bill? Comber wziął od niego szkło, popatrzył przez nie i powiedział: - Nie, to musi być jakiś pyłek na obiektywie. Mówiłem ci przecieŜ, Ŝe ten koleś to beznadziejny fotograf. Nawet nie przetarł obiektywu! - Pyłek? - Scott nie wyglądał na przekonanego. - Trzy pyłki na tym samym zdjęciu i wszystkie zasłaniają nadgarstki dzieci? To dość dziwny zbieg okoliczności. - Wziął z powrotem szkło i zaczął oglądać fotografie pojedynczych dzieci. - Tu teŜ są pyłki. I teŜ na nadgarstkach... - MoŜe się mylę i to nie są pyłki? - Comber wyglądał na zmieszanego. - MoŜe robili im zastrzyki albo chemio - lub radioterapię? PrzecieŜ jestem fotografem, a nie lekarzem! - Nie, nie jesteś równieŜ naukowcem. To musiałyby być silne dawki naświetlania, ale takich się nie stosuje na dziecięcych oddziałach. To musi być coś innego - pokręcił głową. Coś bardzo dziwnego... innego. Scott powrócił do uwaŜnego przyglądania się fotografii zbiorowej i nic nie mówił przez chwilę. Jednak po jakimś czasie znowu zapytał swoim cichym głosem: - Co to jest? Czy coś jest... coś nie tak z ich nadgarstkami? - Po czym gwałtownie podskoczył, w chwili gdy wspomnienia i obrazy zlały się w jego umyśle w skojarzenie, które podziałało na niego jak strumień lodowatej wody. - Tak... to lewe nadgarstki! Comber odskoczył na swoim krześle i prawie się przewrócił, kiedy Scott błyskawicznie pochylił się nad biurkiem, chwycił w dłoń fragment filmu, by po chwili cichym głosem stwierdzić: - Dobry BoŜe! Niech to diabli! - Ho, ho! - Comber pochylił się z powrotem do przodu, wyprostował się i zapytał: Co, do...? Co ci się stało, St John? O co chodzi?
- O co chodzi?! - warknął Scott, patrząc gniewnie na Combera. Po chwili jednak się zreflektował, pokręcił głową i dodał: - Nie... nie wiem, co to jest. Scott szybko się uspokoił, choć ręce mu lekko drŜały. Przez szkło powiększające ponownie przyjrzał się kawałkowi filmu: tym zamazanym klatkom, które pokazywały Salcombe’a, gdy chwyta Kelly, przez moment ją przytrzymuje, a potem odpycha od siebie. - Nie... nie wiem, co to jest. - Scott powtórzył się, lecz tym razem jego głos był zachrypnięty - Tak czy inaczej dowiem się, o co tu chodzi! - dodał stanowczo. Jego uwagę przyciągnął zamazany fragment obrazu. Było to w tym samym miejscu, które uprzednio widział w pracowni Kelly. Niewyraźne miejsce było... na nadgarstku. JeŜeli chodzi o wyraz twarzy Salcombe’a, to przedstawiał on o wiele więcej niŜ samo zaskoczenie. W rzeczywistości to Kelly była bardziej od niego zaskoczona. MoŜliwe, Ŝe szybkością reakcji, reakcją błyskawiczną... biorącą się prawdopodobnie z tego, Ŝe Salcombe wcale nie był zaskoczony. On oczekiwał pojawienia się Kelly! Jego nienawiść była obecna tak samo jak wcześniej, ale tylko maskowała jeszcze inne emocje. Teraz Scott to zauwaŜył. Salcombe wyglądał jak zabójca, który wbija nóŜ w swoją ofiarę. Był niczym błyskawiczny atak kobry, która zagłębia swe zęby jadowe, Ŝeby wstrzyknąć truciznę. W miejscu, gdzie Salcombe chwycił Kelly za nadgarstek - jej lewy nadgarstek - obszar na filmie był zamazany, jakby jakiś śmieć przyczepił się do obiektywu. Scott zaczął wkładać fotografie, kawałek filmu i wycinki z gazet do koperty... ale po chwili przerwał tę czynność. Chciał się dowiedzieć czegoś jeszcze. - Bill - odezwał się do całkiem juŜ trzeźwego męŜczyzny siedzącego za biurkiem z szeroko otwartymi oczami. - Jest jeszcze jedno, o czym moŜesz mi powiedzieć... chodzi o zdjęcia tych dzieci. Na pojedynczych zdjęciach kaŜde z nich wygląda lepiej niŜ na fotografii zbiorowej. Jak to moŜliwe, skoro były w fazie terminalnej i kaŜdego dnia ich stan ulegał pogorszeniu? Czy to chwilowa remisja czy co? - Czy co? - odparł Comber, podnosząc się nad blatem biurka. - To jest właśnie największe cholerstwo z całości! Remisja? MoŜesz to powtórzyć? Nawet nie tknęliśmy tej historii, nikt z nas, nawet pismaki z najgorszych brukowców! Chcesz znać powody? Po pierwsze: nikt nie chciał robić za agenta reklamowego tego pieprzonego Salcombe’a. Po drugie: to zbyt dziwne i niezrozumiałe. Przypadek jeden na miliard, który na pewno nigdy się nie powtórzy. Gdybyśmy to opisali, to tysiące rodziców z chorymi dziećmi musiałoby przechodzić przez to samo. KaŜde z nich chce, aby stało się to, co niemoŜliwe. - O co ci chodzi? Przypadek jeden na miliard? To, co niemoŜliwe?
- Posłuchaj, St John. Nie wiem, na czym polegają cuda ze szpitala St Jude, i nie wiem, skąd się to wzięło. Moim zdaniem ewentualny uzdrowicielski wpływ Salcombe’a był oczywiście zbiegiem okoliczności. Powiem ci jedno: po trzech tygodniach wszystkie dzieciaki z fotografii wstały z łóŜek i zaczęły biegać jak szalone. Co więcej, dokładne badania wykazały, Ŝe całkowicie wyzdrowiały... Comber odprowadził Scotta do ogrodu i uścisnął mu rękę na poŜegnanie. - Naprawdę bardzo mi pomogłeś - powiedział Scott. - Mam teraz znacznie większą jasność. Mam nadzieję, Ŝe nie sprawiłem ci kłopotu. - Nie ma sprawy - odparł Comber, nadal nie wiedząc, po co Scott złoŜył mu wizytę. Wszystko w porządku, St John? - Tak, oczywiście. - Głęboko odetchnął nocnym powietrzem i ruszył do swojego samochodu. To była piękna noc z księŜycem w pełni wiszącym tuŜ nad dachami. Scott ledwie to dostrzegał. Usiadł za kierownicą opuścił szybę i zapalił papierosa. Siedząc i paląc starał się zebrać myśli. Ale nie było to łatwe. Nawet tutaj - w zaniedbanym ogrodzie w ciepłą czerwcową noc - coś mu przeszkadzało. Było to dochodzące z bardzo daleka bezustanne szczekanie. Głos psa - ostry jak nóŜ - przecinał spokojne nocne powietrze. Samo zwierzę mogło być oddalone nawet więcej niŜ o milę, ale jego szczekanie, co pewien czas podkreślane krótkim wyciem, w uszach Scotta rozlegało się bardzo wyraźnie. Scott dziwił się, Ŝe inne psy nie odpowiadają na to szczekanie. W tym osobliwym szczekaniu Scott zauwaŜył coś szczególnego. Nie było to szczekanie, które dane było mu wielokrotnie słyszeć. Nie było w nim ani ostrzeŜenia, ani groźby, ale raczej rodzaj pytania zadawanego przez zwierzę. Tak jakby powtarzało ciągle to samo pytanie. Nie było to jedyne pytanie, z jakim borykał się Scott. Być moŜe miał ich nawet zbyt wiele. Zgasił papierosa, podniósł szybę w oknie, włączył silnik i wyjechał z ogrodu Combera na ulicę... Kiedy Scott wracał do domu, wpadła mu do głowy znajoma myśl, a właściwie zdanie lub zdania: Jeśli zauwaŜysz coś dziwnego, to trzymaj się od tego z dala, ale staraj się to zbadać. Myśl o tym, co cię spotkało, o swojej stracie, ale nie pogrąŜaj się w Ŝalu, gniewie czy bólu. No cóŜ, poczuł coś dziwnego i choć nie miał pewności, czy zdoła trzymać się od tego z daleka, to z pewnością postara się to zbadać. Jednak z drugiej strony, kiedy był u Combera, całkowicie zignorował słowa ostrzeŜenia płynące z ust tajemniczej kobiety. Gniew? Na
pewno, sporo tego było, choć moŜe od gniewu silniejsza była frustracja. Jeśli chodzi o spokój i zimną krew, to raczej nie była jego mocna strona. Tajemnicza kobieta powiedziała ponadto: Nie szukaj mnie. Kiedy przyjdzie czas, sama cię znajdę. Wszystko pięknie, ale kiedy nastanie ten czas i na co? Jeśli chodzi o Scotta, to czas nadszedł właśnie teraz, i to na wszystko! Z pewnością nastał czas na to, Ŝeby lepiej się przyjrzeć Simonowi Salcombe’owi. A moŜe nie. MoŜe to ostrzeŜenie dotyczyło właśnie Salcombe i nie powinien się do niego zbliŜać? Ona, ona, ona! Gdyby to było moŜliwe, Scott chemie by ją odnalazł, pomimo nalegań, Ŝeby tego nie robić. W końcu przyznała, Ŝe nie rozumie wszystkiego, co się dzieje, co oznaczało, Ŝe rozumie choćby pewną część. Frustrujące? I to potwornie! Kiedy chwilowo oślepiły go światła jadącego z naprzeciwka samochodu, Scott zdołał uwolnić umysł od męczącej niekończącej się zagadki, labiryntu bez wyjścia i skoncentrował się na prowadzeniu samochodu. Z pewnością nie chciałby zostać ponownie zatrzymany, nie z whisky wyczuwalną w jego oddechu. Ta myśl przypomniała mu o jego... jak ich nazwać? Porywaczach? Typach z tajnych słuŜb? Trudno to określić. Jednak im więcej Scott o nich rozmyślał, tym bardziej przypominał mu się głos, który zdawało mu się słyszeć, gdy stał przed weneckim lustrem na posterunku. To był jej głos, choć jej samej tam nie było. Kiedy powiedziała: nie przejmuj się nimi, wiedział, Ŝe chodzi jej o typów z tajnych słuŜb. Scott mógłby przysiąc, Ŝe gdzieś blisko siebie wyczuwał jej obecność. W takich okolicznościach trudno się dziwić, Ŝe czasem zdawało mu się, iŜ traci rozum. Jednocześnie Scott zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, Ŝe nie jest juŜ tym człowiekiem, którym był kiedyś - właściwie jest całkowicie inny - ale nie jest teŜ wariatem. Przypomniał sobie takŜe, Ŝe ci ludzie z tajnych słuŜb nie stanowią zagroŜenia, Ŝe niebezpieczeństwo czai się gdzie indziej. Gdyby tylko powiedziała gdzie. Cieszył się, Ŝe juŜ prawie dojeŜdŜał do domu, bo natarczywe szczekanie psa dobiegało do niego nawet poprzez hałas silnika. Wjechał na podjazd, zatrzymał samochód i chciał zamknąć okno... ...i wówczas odkrył, Ŝe okno jest juŜ zamknięte! Podniósł szybę jeszcze przed wyruszeniem spod domu Combera. Kiedy przekręcił kluczyk i zapadła cisza, Scott zastanawiał się: Co jest, do...! Ale to było tylko pytanie będące odpowiedzią na inne pytanie... PoniewaŜ... szczekanie stało się czymś zupełnie innym. Owszem, nadal był to głos psa, tylko Ŝe tym razem szczekanie miało sens i na dodatek źródło dźwięku mieściło się wewnątrz głowy Scotta!
- Kiedy po mnie przybądziesz? - mówiła Trójka. - Oni codziennie na mnie polują i tutaj jest juŜ zbyt niebezpiecznie. Jeśli jesteś Jedynką, to musisz jak najszybciej po mnie przybyć... Scott siedział początkowo zupełnie nieruchomo w samochodzie. Wsłuchiwał się intensywnie w ciszę, która robiła się coraz cięŜsza i gęściej sza. Po chwili zaczął się trząść jak galareta. Nie bał się, niewątpliwie odczuwał szok i zdumienie, ale na pewno nie był to lęk. Zniknęło równieŜ niedowierzanie. Tym razem zaakceptował to, co się dzieje. Akceptował fakt, Ŝe choć jego uszy słyszały odgłos stygnącego silnika, to jego umysł słyszał coś całkowicie innego. - Dlaczego nic nie mówisz? Gdybyś był Jedynką, to na pewno byś mi odpowiedział! - Słyszę cię - szepnął w końcu Scott. - Słyszę. Tylko... tylko nie wiem, gdzie jesteś. Scott faktycznie nie wiedział, co moŜe jeszcze powiedzieć. Scott usłyszał zduszony skowyt, niski pomruk, potem poczuł wąchanie nozdrzy oraz powietrze wypełnione zapachem ziół i Ŝywicy. A w końcu: - Muszę ci to jakoś pokazać - odezwała się Trójka. - Tylko obiecaj mi, Ŝe kiedy znowu będę cię nawoływał, to mnie usłyszysz. - Dobrze - odpowiedział Scott. - Oczywiście. Słysząc to, Trójka skoczyła i znikła. Usunęła się z umysłu, uciekając w noc, w dzikie ostępy i nie wiadomo, dokąd jeszcze. Scott został w samochodzie sam z masą wirujących myśli pod czaszką. Od śmierci Kelly Scott nie korzystał z urządzonej w piwnicy domowej siłowni. Potrzebował poćwiczyć i był przekonany, Ŝe solidna dawka zmęczenia pomoŜe mu zasnąć. Chciał porządnie zmęczyć się fizycznie... jeśli chodzi o zmęczenie psychiczne, to w tym obszarze był juŜ i tak wykończony. Rozebrał się i w samych spodenkach oraz tenisówkach podnosił cięŜary, koncentrując się najbardziej na podnoszeniu w pozycji leŜącej, doprowadzając mięśnie rąk, barki i kark do takiego zmęczenia, Ŝe czuł jak zamieniają się w watę. Odpoczywał przez minutę lub dwie, nie chcąc doprowadzić do kontuzji. Później podszedł do worka bokserskiego i walił w niego pięściami i nogami, starając się wyrzucić z siebie nagromadzoną frustrację (pasję?). Ćwicząc w ten sposób przez ponad godzinę, wypróbowując i badając swe ciało, korzystając z niego w tak intensywny sposób pierwszy raz po szesnasta tygodniach przerwy, Scott zaczął myśleć o tym, czego się dowiedział dzisiejszego wieczoru. Jego umysł skupiał się na jednej istotnej kwestii, a właściwie pytaniu, które zaczynało stawać się czymś najwaŜniejszym na świecie, a przynajmniej w jego Ŝyciu:
Jeśli człowiek - niekoniecznie człowiek wiary, ktoś, od kogo emanuje zło - jeśli dłonie takiego człowieka posiadają moc uzdrawiania, pozwalając mu na leczenie chorych i przedłuŜanie ich Ŝycia... to czy nie posiada on równieŜ moŜliwości skracania czyjegoś Ŝycia, a nawet niszczenia go? Scott nieustannie zadawał sobie to pytanie, choć wiedział, Ŝe i tak nigdy nie będzie mógł o to samo zapytać Ŝadnego z przedstawicieli praktykujących medycynę klasyczną. Pozostawały jeszcze inne pytania, które wciąŜ trzeba było zadać. Pytania wiąŜące się z zasadniczą kwestią jednak bezpieczniejsze i bardziej rozsądne. Jutro przedstawi te pytania lekarzom szpitala St Jude i rzecz jasna lekarzom z prywatnego szpitala, w którym umarła Kelly. Musiał ich o to spytać i wbrew radom tajemniczej kobiety nie potrafił juŜ dłuŜej nie angaŜować się.Wszystkie z tych pytań i odpowiedzi przelatywały przez jego głowę, w chwili gdy ćwiczenia zmierzały do końca i wypełnione były serią ćwiczeń karate: obrotów, padów, wyrzucania stopy do góry, podskoków i uderzeń. Następnie Scott podszedł do worka i walił w niego, aŜ poczerwieniała mu skóra, a z kostek palców pociekła krew. Przerwał ćwiczenia, kiedy zobaczył krew na dłoniach. Stwierdził, Ŝe czas wziąć prysznic, i powlókł się na górę. Śnił mu się ojciec, Jeremy St John, człowiek z błękitną krwią w Ŝyłach, potomek rodu o długiej historii. Jeremy wielokrotnie powtarzał, Ŝe popełnił mezalians, Ŝeniąc się z dziewczyną o ładnej buzi, ale z manierami podwórkowego kota. Miało to miejsce po odkryciu jednego z jej romansów i po rozwodzie z tego powodu. Skandal miał miejsce w czasach, gdy Jeremy pracował w ambasadzie na Dalekim Wschodzie. Jego Ŝona nie chciała zostawić kochanka i wrócić do Anglii, co przypieczętowało jej los i doprowadziło do jej upadku. Jeremy nie tylko odciął się od niej, ale zostawił ją bez grosza w Hongkongu. Później skupił się na ułoŜeniu sobie Ŝycia na nowo i zapomniał o tym, Ŝe kiedykolwiek istniała. Scott miał wówczas trzy lata i niewiele do powiedzenia w tej sprawie. Musiał postąpić podobnie i zapomnieć o swojej matce. Jednak nie było to łatwe, bo ją kochał. Cztery lata później matka umarła jako alkoholiczka w jednej z palarni opium w Singapurze. Od tego czasu minęło ponad dwadzieścia lat... A teraz, pierwszy raz w swoim Ŝyciu, Scott spacerował ze swoim ojcem i co najmniej jedna cecha występująca w tym śnie łączyła się ze wspomnieniem Kelly: wyglądało na to, Ŝe ojciec Scotta nie był w stanie wydobyć z siebie głosu! Co więcej, Scott równieŜ wiedział, Ŝe nie jest w stanie mówić, podobnie jak miało to miejsce, gdy siedział przy łóŜku Kelly i trzymał ją za rękę. Coś nie pozwalało im mówić, takjakby pomiędzy Scottem a jego ojcem stała niewidzialna bariera, taka sama jak między nim a Kelly. Dzięki temu wiedział, Ŝe nie
chodziło tu o problemy z mówieniem, jakie normalnie pojawiają się wśród ludzi, kiedy rozpada się rodzina. Mimo Ŝe nie chciał sobie przypominać snu, który tak wiele mu wyjaśnił, Scott poczuł przymus wrócenia do niego. Kelly równieŜ nie mogła mówić, zanim nie znikła w przeraŜający sposób. Przyciągnęła uwagę Scotta swoimi oczyma i za pomocą spojrzenia sprawiła, Ŝe skupił się na źródle problemu, czyli na nadgarstku. Później sprawdziła, czy ją rozumie, i potwierdziła to skinieniem głowy. Scott równieŜ nie wypowiedział ani słowa, przynajmniej do chwili przebudzenia... Teraz, wiedząc, Ŝe znowu nie moŜe mówić, Scott powstrzymał się (choć w jakiś dziwny sposób miał wraŜenie, Ŝe mógłby mówić, gdyby tylko nauczył się szczególnego rodzaju mowy!). Takjakby w niektórych snach istniał jakiś sposób pozwalający na konwersację osób znajdujących się na tej samej, choć tajnej długości fal. Jednak Scott nie znał tego sposobu, a jego sen musiał pozostać bez głosu... co z nieznanych przyczyn przypominało mu stare powiedzenie: Grobowa cisza... ...która na dodatek rozciągała się nad cmentarzem, po którym Scott spacerował wraz z ojcem. Zbieg okoliczności sprawił, Ŝe na tym samym cmentarzu została pochowana Kelly. Jej kwatera znajdowała się w części południowej, a grób Jeremy’ego St Johna leŜał na północy. Właśnie po tej części cmentarza spacerowali Jeremy i jego syn. Scott odwiedził grób ojca tylko raz i uznał to za wystarczającą liczbę. Nie miał pojęcia, dlaczego miałby spędzać więcej czasu na grobie człowieka, który nigdy nie miał czasu dla niego. Jedyne, za co Scott mógłby dziękować ojcu, to była ta część dziedzictwa, która pozwalała na dokładne studiowanie języków obcych, dzięki czemu mógł zarabiać na Ŝycie. To było tyle. W chwili śmierci ojciec Scotta bynajmniej nie był bogatym człowiekiem - przyczyniła się do tego jego druga Ŝona. Historia lubi się powtarzać i znowu oŜenił się z kobietą z niŜszych sfer, tym razem jego wybranka okazała się bardzo rozrzutną osobą. Scott pomyślał sobie, Ŝe miała szczęście. Dziwne, Ŝe teraz nawet nie słyszał własnych myśli, nie słyszał ich we własnej głowie, tak jakby jego umysł został wytłumiony. Scott ani nie nienawidził ojca, ani nie czuł do niego antypatii. Po prostu go nie znał. A jednak spacerował z nim po zamglonym cmentarzu, nie wiedząc nawet dlaczego. Taka jest droga snów. Sny zawsze były tajemnicze, a ostatnie sny Scotta St Johna szczególnie w tym celowały.Doszli do nagrobka Jeremy’ego St Johna. Ojciec stał przed nim z pochyloną głową Scott zaś usiadł na nagrobku, przeczytał imię, nazwisko oraz sentencję: Człowiek z zasadami.
To wszystko. Epitafium wybrał oczywiście jego ojciec. Zapewne dla Scotta proponowane epitafium brzmiałoby inaczej, w końcu jego matka miała maniery podwórkowego kota. Scott zastanawiał się, dlaczego znalazł się w tym miejscu. Spojrzał na twarz ojca i zobaczył coś, czego absolutnie się nie spodziewał: po twarzy bez wyrazu spływały łzy. Kiedy przyglądał mu się dalej, twarz zaczęła przybierać regularniejsze rysy: był to pełen dumy, w miarę przystojny męŜczyzna, ktoś, kto kiedyś go kochał. Być moŜe to właśnie warto było zapamiętać z wyrazu twarzy ojca Scotta. Te jakŜe krótkie lata jego miłości. Jeśli zaś chodzi o dumę... to co przyjdzie martwemu człowiekowi z dumy? Jeremy St John usiadł koło syna, pokazał na słowa wyryte w kamieniu. Jego usta coś bezgłośnie wymamrotały. Scott nie usłyszał niczego, ale zobaczył napis, który ojciec dotykał palcem, człowiek z zasadami, po czym zauwaŜył, Ŝe palec wskazuje na niego. Ojciec, przez cały czas płacząc, wskazał na swoje serce i kręcąc głową, dał do zrozumienia, Ŝe nie zgadza się ze swoim epitafium. Znaczenie tych gestów było oczywiste: to Scott wykazywał się większymi zasadami niŜ ojciec. Nie padły Ŝadne słowa, ale Scott wszystko zrozumiał. Nagle ojciec objął go i Scott sam był zaskoczony swoją postawą. W pełni zgadzał się na ten gest. Wraz z tym przyzwoleniem jednocześnie stłumił w sobie myśl: Lepiej późno niŜ wcale - kolejne ze starych przysłów, które zabrzmiało mu w głowie. Jednak zdumienie Scotta nabrało pełnego wyrazu, gdy zauwaŜył, Ŝe pociesza ojca i poklepuje go po drŜących plecach. Bardziej wyczuł, niŜ usłyszał, Ŝe to zdławione drŜenie wypływa z piersi zmarłego męŜczyzny... nie było to wyłącznie szlochanie, ale słowa, których nigdy nie spodziewałby się usłyszeć (albo poczuć) od Jeremy’ego St Johna. - Przepraszam cię, synu! Przepraszam za to, Ŝe odwróciłem się od ciebie, a to, jak postąpiłem z twoją matką, było złe. Czują się winny, zwłaszcza za moją oschłość. Spoczywam w tym miejscu juŜ od tak dawna, Ŝe pozbyłem się juŜ dumy. Czuję się winny i wiem o tym, Ŝe źle postępowałem w stosunku do ciebie. AŜ do tej pory nie byłem w stanie prosić cię o przebaczenie. AŜ do tej pory? PrzecieŜ Scott nie mógł odpowiedzieć. Scott objął mocno ojca, starając się wydusić z siebie jakieś słowa, jednak we śnie jego struny głosowe nie działały. Z desperacją próbował przekazać słowa pocieszenia. Jednak słowa nie wydostawały się z ust. Nie znał natury ezoterycznego medium...
Później pojawiło się zakłócenie, coś, co odwróciło i przywołało uwagę Scotta w inne miejsce. Powiał zimny wiatr i Scott upadł na nagrobek, który natychmiast zniknął, podobnie jak zniknął jego ojciec. Tam gdzie przed chwilą panował zmierzch wieczoru, na wschodzie pojawiła się srebrna wstęga zwiastująca nadchodzący świt. Rozjaśniające się niebo sprawiało, Ŝe wzgórza na wschodzie przybrały ametystową poświatę. Cmentarz zniknął, a Scott wyczuwał zapach kwiatów, jego zmysł powonienia nigdy nie był tak wyostrzony. Wyczuwał wiele zapachów, niektórych nie potrafiłby nazwać, inne wydawały się znajome. AnyŜek, dziki tymianek, Ŝywica sosny zmieszane ze słonym posmakiem morza. Ale skąd morze? No i skąd wziął się ten nieznany horyzont przesłoniony rzadką trawą? - To dlatego, Ŝe właśnie w tym miejscu leŜę na brzuchu - powiedziała Trójka. Zawołałem cię i przybyłeś. Wygląda na to, Ŝe to ty musisz być Jedynką! W umyśle Scotta zawirowało. Pojawiły się w nim myśli wilka, nieznane widoki oraz zapachy przedstawiały krajobraz odbierany zmysłami zwierzęcia. - Ja... ja spałem - odezwał się Scott, nie wiedząc, co jeszcze mógłby powiedzieć. - Nadał śpisz - odparła Trójka - ale to jest coś więcej niŜ sen. Znam się na snach, bo wilki równieŜ śnią. Kiedy śpisz, znacznie łatwiej dotrzeć do ciebie. Nie ma przeszkód. - Przeszkód? - Takich jak ściana z drewna czy z kamieni. Kiedy się obudzisz, postawisz bariery, a właściwie zasłony, a wówczas będzie o wiele trudniej dotrzeć do ciebie. Nie pamiętasz? Kiedy niedawno temu cię przywoływałem? Starałem się dotrzeć do ciebie, ałe tobie nie udało się odpowiedzieć. Wówczas prawie zupełnie straciłem nadzieję. Scott pokiwał głową. - Tak, oczywiście. Pamiętam. Przepraszam, Ŝe sprawiłem ci trudności. - Następnie rozejrzał się dookoła, ale tym razem patrzył wielkimi ślepiami wilka. Smuga srebrnego światła na wschodzie była teraz znacznie jaśniejsza, a świt powoli stawał się dniem. Scott (lub jego gospodarz) leŜał na kamienistym stoku, na którym rosły kwiaty i zioła. PoniŜej, wbijając się w zbocze, wiła się obsadzona śródziemnomorskimi sosnami wstęga drogi, która wiodła do wioski odległej o jakieś dwie lub trzy mile. Prawie kaŜdy z domów był pomalowany na biało i niebiesko. Dachy pokryte były kamiennymi dachówkami w kształcie rybiej łuski. Za wioską na wzgórzach, rosły gaje oliwne. Wioska znajdowała się w zatoczce otoczonej coraz jaśniejszymi wzgórzami. CiemnoŜółte plaŜe odcinały się od granatowej barwy morza. To mogło być jedno z wielu miejsc na wybrzeŜu Hiszpanii, Grecji, Włoch, Turcji czy Francji. Kiedy słońce wzejdzie wyŜej, Scottowi będzie łatwiej zorientować się, jakie to miejsce.
- Kiedy wzejdzie słońce - powiedziała Trójka - będę w drodze do jaskini, gdzie nie znajdą mnie myśliwi. - Myśliwi? W dzisiejszych czasach? - Jestem dzikim wilkiem, tak jak mój ojciec... zanim nie spotkał swojej Zek. śywię się mięsem i mam juŜ dosyć królików. Rolnicy w okolicy chowają kurczaki. Lubię kurczaki, ałe za to rolnicy mnie nie lubią. W ogonie noszę kulę. Z czasem się zagoi. - Znasz pojęcie czasu? - Słońce wschodzi i zachodzi. Na tym polega czas. Nie znam się na pojęciach. - Wiesz, gdzie jesteśmy? - zainteresował się Scott. Wiedział, Ŝe to sen, a moŜe coś więcej, ale był zafascynowany tym dialogiem. - Na wzgórzu - odpowiedział zniecierpliwiony wilk. - Rosną tu drzewa, kwiaty, dzikie rośliny. Po drodze jeŜdŜą maszyny woŜące ludzi, a w domach mieszkają uzbrojeni ludzie. Oto, gdzie jesteśmy. - Na tym polegał sposób rozumowania wilka. - Ty istniejesz naprawdę? - Scott w większym stopniu stwierdzał fakt, niŜ zadawał pytanie. - Naprawdę? Tak samo jak ty. Pomyśl trochę! Wiem to i owo, czasem jestem zadowolony, czasami smutny, zwłaszcza od czasu, gdy odeszła moja matka i bracia. Czasem odczuwam ból, kiedy zranię sobie łapę. Czasami się boję, gdy słyszę myśliwych i hałas ich broni. - Myślisz, więc jesteś! - powiedział Scott i nie wyjaśniając tego stwierdzenia, mówił dalej: - Wspomniałeś o matce i o dzikim wilku, który spotkał Zek. Kto to jest Zek? - Ona jest Jedynką. Mieszka tam, z męŜczyzną - odwrócił głowę, kierując spojrzenie Scotta w kierunku miejsca, gdzie drzewa były nieco oddalone od drogi mijającej ostre urwisko nad brzegiem morza. W świetle poranka widać było dach oraz niebieski dym unoszący się z komina. - MęŜczyzna Zek nie jest myśliwym. Nazywa się Jazz. Ojciec mi to powiedział. - A na twojego ojca nikt nie poluje? - Oczywiście, Ŝe nie! - warknęła Trójka. - Nie zrozumiałeś? On jest ze swoją Zek i przestał być dzikim wilkiem! Ałe kiedyś nim był, bardzo daleko stąd. Zadajesz zbyt duŜo pytań, a ja muszę ci coś pokazać, zanim zacznie się dzień. Wtedy będę musiał stąd odejść. - No to pokaŜ mi. Zadaję tyle pytań, Ŝeby lepiej cię zrozumieć. Jeśli nie będę wiedzieć, gdzie mogę cię znaleźć, to skąd będę wiedzieć, jak trafić do ciebie? - Właśnie to chcę ci pokazać - odparł i trzymając się nisko przy ziemi, ruszył, przedzierając się przez suche i kolczaste zarośla.
Skierował się w stronę sosen, przeszedł pod nimi, zmierzając do drogi i uwaŜnie stawiając łapy w miejscach, gdzie gruba warstwa igieł przykrywała skaliste podłoŜe. Wkrótce doszedł (doszli?) do skarpy wznoszącej się cztery metry nad wcinającą się w zbocze drogą. Zatrzymał się, wywiesił język i połoŜył się płasko na brzuchu. - Tam! Widzisz? Scott spojrzał w miejsce wskazane przez Trójkę. Początkowo nie dostrzegł niczego waŜnego. Jakieś dwadzieścia metrów w prawo krzyŜowały się dwie polne drogi. Jedna wiodła w dół, prawdopodobnie do morza, a druga prowadziła w głąb lądu. Po drugiej stronie głównej drogi, na wprost obserwacyjnego punktu zajętego przez Trójkę, Scott zobaczył ścieŜkę wijącą się pomiędzy pokręconymi sosnami oraz ledwie widoczne zarysy willi, w której mieszkał ojciec wilka razem z Zek i męŜczyzną noszącym imię Jazz. Scott przyjrzał się uwaŜniej bocznym drogom, z których Ŝadna nie mogłaby nosić miana szosy w warunkach brytyjskich, i zauwaŜył drogowskazy... wówczas od razu zrozumiał, dlaczego Trójka przyszła w to miejsce. - Tak - zauwaŜyła Trójka. - Ludzie przyjeŜdŜają tutaj w swoich hałaśliwych maszynach. Są obcy. Tak samo jak ty nie wiedzą, gdzie się znajdują. Zatrzymują się, patrzą na znaki i rozjeŜdŜają się w róŜne strony. Te znaki to tropy, z których korzystają ludzie. Drogowskazy! Oczywiście, Ŝe są to tropy dla ludzi. - śeby odnaleźć drogę, ludzie korzystają z oczu. Ja uŜywam nosa. Wilczy sposób jest lepszy. Ale poniewaŜ trafiła mnie strzałka, to nawet węch nie jest moim najwaŜniejszym zmysłem. Teraz potrafię odnaleźć drogę... wszędzie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale wiem, Ŝe daleko za oceanem są miejsca, które są... OGROMNE! - Tak, to prawda - powiedział Scott. - JeŜeli chodzi o twoją strzałkę, to muszę przyznać, Ŝe bardzo mnie to zaintrygowało. Musisz mi kiedyś o tym opowiedzieć. RównieŜ o Zek i o Jazzie. Teraz jednak spróbujmy podejść bliŜej do tych znaków. - Jak sobie Ŝyczysz. Ale potem muszę znikać. - Wstał, otrząsnął się i podbiegł do skrzyŜowania na tyle blisko, na ile było to moŜliwe bez wychodzenia poza osłonę drzew. Teraz Scott mógł wyraźnie zobaczyć drogowskaz. Był to napis w greckim alfabecie, namalowany duŜymi białymi literami. Jednak nieco poniŜej widać było mniejsze litery i napisy po angielsku. Drogowskaz wskazujący w kierunku wioski nosił napis „Porto Zoro 5 km”. Na drugim ramieniu drogowskazu było po prostu napisane „Beach”. Na trzecim z ramion celującym we wnętrze wyspy „Dafni” oraz „Ano Vassilikos”. - Grecja - powiedział Scott zarówno do siebie, jak i do Trójki. Jeśli chodzi o konkretne miejsce w Grecji, to trzeba to będzie jeszcze sprawdzić, jeśli nie zapomni.
- Nie zapomnisz - powiedziała Trójka. - Jeśli zapomnisz, to mnie zawołaj i znowu ci to pokaŜę. Ale Jedynka - jeśli jesteś moją Jedynką, a tak jest moim zdaniem - nie zostawi mnie tu na długo. Teraz muszę juŜ iść, bo ona będzie z tobą rozmawiać. Czuję, Ŝe zbliŜa się do ciebie... Wilk odwrócił się i skoczył w bok, oddalając się od Scotta, a raczej od jego umysłu. Scott poczuł, Ŝe odpływa i w ostatniej chwili zawołał: - Zaczekaj. - Ałe w jednej chwili ogarnęła go całkowita ciemność. Pomimo tego Scott krzyknął: - Trójka, zaczekaj! Musimy jeszcze porozmawiać o wielu sprawach. Kim jest ona? - Ona to Dwójka. - Głos wilka był juŜ tylko westchnięciem. - Ty jesteś Jedynką, ona jest Dwójką, a ja jestem Trójką. - Posłuchaj - krzyczał Scott. - Zgadzam się być twoją Jedynką ale mam jeszcze inne imię. Mówią na mnie Scott. MoŜesz mnie tak nazywać. Trójka, musimy porozmawiać! - Ale nie teraz - dotarł głos będący teraz juŜ tylko słabnącym echem. - Wstaje słońce i na wzgórzach będą juŜ kozy oraz pilnujący ich ludzie. Nie zobaczą mnie, jeśli przemknę się w półmroku poranka, ałe w świetle dnia nie będzie to moŜliwe. Muszę się wspiąć wysoko, a droga jest trudna. Idę... I poszedł... ...ale Scott nie był sam. Wyczuł czyjąś obecność i usłyszał cichy głos wymawiający jego imię. - Scott! Scott, obudź się! - Tym razem głos nie był zlokalizowany wewnątrz głowy, ale docierał do uszu. Był rzeczywisty i był to głos kobiety... w jego pokoju... Scott był przekonany, Ŝe zna tę kobietę. Walcząc ze zmęczeniem i obolałym ciałem, zmusił się do odzyskania przytomności, słysząc nalegający głos, który mówił: - Scott, proszę cię, obudź się! Scott obudził się ze stłumionym krzykiem na ustach. Przez chwilę wydawało mu się, Ŝe koło jego łóŜka stoi Kelly. Krzyknął głośniej, pociągnął za sznurek włączający światło i usiadł, zasłaniając oczy przed oślepiającym światłem. W miarę jak oczy przyzwyczajały się do światła, Scott zauwaŜał pomyłkę zmęczonego umysłu. Teraz widział, Ŝe postać stojąca obok jego łóŜka nie była i w Ŝaden sposób nie mogła być jego Kelly. Jednak nie pomylił się w skojarzeniu brzmienia głosu z osobą. Była to jego tajemnicza kobieta. Dwójka...Nawet nie patrząc na zegarek, Scott wiedział, Ŝe była 3:33. Jednak tym razem godzina nie miała większego znaczenia. Jeśli chodzi o sen dotyczący Trójki, to stopniowo pamięć o nim zaczynała być coraz mniej wyraźna.
A moŜe jednak nie. MoŜe dalej śnił, a sen po prostu zmienił scenerię. Jednak kobieta pokręciła głową: - Nie - powiedziała - teraz się obudziłeś, przynajmniej w pewnym stopniu. Mogę usiąść? Scott miał na sobie koszulkę, która zakrywała go do pasa, ale poniŜej nie był juŜ ubrany. - Usiąść? - powtórzył za nią pytającym tonem, wciąŜ nie do końca obudzony. - Aha, usiąść! Proszę bardzo - pokazał jej róg łóŜka. - Ale proszę się na mnie nie patrzeć, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Chciałbym wstać. Wciągając spodnie, powoli otrząsał się z chwilowego szoku, a dostrzegając realia zaistniałej sytuacji, wydusił z siebie: - O co chodzi? Co to ma znaczyć, do cholery? Pani? Tutaj? Chciałem cię odnaleźć, porozmawiać, ale... - Mogę juŜ patrzeć? - spytała. Jej łagodny głos nie był juŜ ponaglający. Nakładając koszulę, Scott odwrócił się i zobaczył, Ŝe kobieta wcale nie usiadła, tylko przyglądała mu się i to najprawdopodobniej od chwili, gdy wstawał z łóŜka. Podeszła do niego, przyglądając się pokaleczonym kostkom dłoni, potem przeniosła wzrok na policzek, gdzie widać było otarcie od cofającego się worka bokserskiego, a potem na górę klatki piersiowej, gdzie była czerwona pręga od opierającej się w tym miejscu sztangi. Jej wyraz twarzy wskazywał na niekłamane zatroskanie. Wyczuł zbliŜające się pytanie i odczytał je: Dlaczego jesteś uszkodzony? Nie zraniony, ale uszkodzony. Jak to się stało? Odczytał te myśli wprost z jej umysłu i wiedząc, Ŝe ona moŜe zrobić to samo, natychmiast postawił zasłony przeciw ewentualnemu naruszeniu jego prywatności. I znowu co miało juŜ miejsce przynajmniej jeden raz - zadał sobie pytanie: Jak ja to robię, do cholery?! - Boisz się powiedzieć? - zapytała. - Ktoś cię napadł czy był to wypadek? CzyŜ nie mówiłam, Ŝebyś na siebie uwaŜał? Nie wiesz, jak jesteś waŜny! - I zanim zdąŜył się odsunąć, aby uniknąć jej dotknięcia, wyciągnęła swoją szczupłą dłoń i przyłoŜyła ją do jego policzka, a potem do piersi. Ale juŜ od pierwszego zetknięcia jej palców z jego policzkiem Scott nie chciał się ruszać. Nie było w tym seksu ani czułości, było w tym zwyczajne ukojenie. - Ćwiczyłem - odpowiedział. - Chyba zbyt ostro. - Zamrugał powiekami, starając się odpędzić senność, i dodał: - MoŜe chciałem wyrzucić z siebie nadmiar emocji? - Spojrzał na nią starając się odczuć jej reakcję. - Wiesz, Ŝeby chłodno kalkulować, bez gniewu, bólu czy...
-...namiętności. - Skinęła głową. - Rozumiem. - Jej palce były delikatne i zimne, przesuwały się po ogorzałej skórze na piersi Scotta. Jej dotyk był czymś niespodziewanym i kiedy cofnęła dłonie, Scott nadal odczuwał mrowienie. W chwili gdy go dotknęła, górne światło zaczęło migotać, a nawet bzyczeć, ale teraz uspokoiło się. Scott pomyślał, Ŝe to jakieś kłopoty z zasilaniem. Czasami pojawiały się podobne problemy z elektrycznością w jego domu. Zapinając koszulę, zapytał: - Jak mnie znalazłaś? - Następnie popatrzył na zegarek i choć dobrze wiedział, która jest godzina, dodał: - Co ty w ogóle tutaj robisz, w środku nocy... w ogóle co ty tutaj robisz? I jak się tu dostałaś? - Ach! - odpowiedziała. Dopiero teraz, po raz pierwszy mrugnęła powiekami, opuściła wzrok i spojrzała w bok. - MoŜe później ci o tym opowiem. Mamy wiele innych spraw do omówienia. Jestem pewna, Ŝe oboje chcemy dowiedzieć się o całej masie innych rzeczy. Scott włoŜył pantofle i powiedział: - Ta kobieta w kiosku z gazetami. Dała ci moją wizytówkę, prawda? - Nie, juŜ tam nie wróciłam - zaprzeczyła ruchem głowy. - Ja zawsze wiem, gdzie jesteś. Wiem o tym od... hm, od prawie czterech miesięcy. Podobnie jak Trójka mogę do ciebie dotrzeć. Zazwyczaj. Scott pokręcił głową z niedowierzaniem. Chciał się uszczypnąć i obudzić, ale wiedział, Ŝe to i tak nie zadziała.- Muszę się napić kawy. Chodźmy na dół. Kiedy mijali pokój Kelly, Scott zauwaŜył, Ŝe drzwi są otwarte. Był pewien, Ŝe je zamknął. Jego tajemnicza kobieta zatrzymała się przy drzwiach, powoli wzięła głębszy wdech i powiedziała: - Pokój Kelly. Tutaj pracowała. Scott nagle się rozzłościł. Ujął kobietę pod rękę, mówiąc: - No dalej. Musisz mi coś wyjaśnić. Kobieta delikatnie wyswobodziła się z uchwytu i odpowiedziała: - Właśnie po to tutaj jestem. śeby udzielić ci wyjaśnień, jeśli to moŜliwe i jeśli na to pozwolisz. - Po czym zeszła schodami na dół... Zrobił kawy i podał jej kubek. Siedzieli w jego gabinecie i Scott złapał się na tym, Ŝe przepraszał za otaczający ich bałagan. - Nie byłeś sobą - powiedziała. - Trudno sobie poradzić, dostosować się, kiedy... kiedy wszystko się zmienia. - Scott wiedział, Ŝe faktycznie miała powiedzieć: kiedy tracisz coś
bardzo waŜnego (nie kogoś, ale coś). Po prostu usłyszał, jak te słowa odbijają się echem w jego głowie! Ona zaś zauwaŜyła, Ŝe usłyszał te niewypowiedziane słowa, i dodała: - To równieŜ: kiedy zmienia się prawie wszystko. Oczywiście wiesz o tym, Ŝe nie jesteś taki sam, Ŝe się zmieniłeś? Scott nie odpowiedział od razu. W końcu to on miał tutaj zadawać pytania. Usiadł i przyglądał się jej. Starał się zapamiętać jej wygląd, Ŝeby w przyszłości móc sobie ją opisać. Być moŜe dzięki temu moŜe się dowiedzieć, kim lub czym ona jest. Jednak na razie nawet nie znał jej imienia. - Mam na imię Shania Dwa lub zwyczajnie Shania - odpowiedziała, poniewaŜ Scott opuścił zasłony. Pomyślał, Ŝeby je postawić na nowo i wzmocnić, ale zrezygnował z tego pomysłu. Po co miałby to robić, skoro nie miał niczego do ukrycia? Przy innej okazji w towarzystwie tak pięknej kobiety Scott i praktycznie kaŜdy męŜczyzna starałby się jak najlepiej ukryć myśli. Ale tym razem była to ostatnia z rzeczy, o jakich by pomyślał. Siedział zatem i milczał, zagłębiając się w tej dziwnej atmosferze. Patrzył na nią i zastanawiał się, co teraz mu powie. Poza tym widział, Ŝe Shania Dwa - lub „zwyczajnie Shania” - była zupełnie i całkowicie inna. - Nie, nie całkowicie - pokręciła głową, a potem znieruchomiała, jakby zgadzając się na badawcze spojrzenie Scotta. Tym razem to ona postawiła osłony, w związku z czym badanie Scotta ograniczało się do czysto wzrokowego oglądu i to głównie w warstwie fizycznej będącej przeciwieństwem obszarów metafizycznych. Miała 168, moŜe 170 cm wzrostu. Ciemne włosy okalały jej twarz, która wyglądała jak spowita w półmroku. Scott nie musiał dłuŜej się przyglądać... dobrze pamiętał, Ŝe właśnie taką widział jąjuŜ wcześniej i wcale nie było to w kiosku z gazetami. Jednak patrzył dalej. Na lekko uniesione przy końcach oczy, zielone, kształtem zdradzające azjatyckie pochodzenie. Całkiem niespodziewanie wydały mu się dobrze znajome. Bez wątpienia juŜ kiedyś w nie patrzył. Jej skóra miała lekki odcień szafranu lub oliwki albo czegoś pośredniego między tymi dwoma kolorami. Wyglądała naturalnie, a jednocześnie była tak idealnie gładka i doskonała, Ŝe mogła być tylko efektem stosowania rzadkich i drogich kosmetyków. Do tego doskonała szyja, delikatne uszy, prosty nos i wydatne usta, a zwłaszcza świetliste gwiazdy błyszczące w głębinach szmaragdowych oczu...!
Scott widział ją wcześniej i wiedział, gdzie to było: na tylnym siedzeniu samochodu Tajnych SłuŜb, kiedy wieziono go nieprzytomnego z powrotem do domu. Przypomniał sobie to zdarzenie i pojawiła się w nim wątpliwość, a wraz z nią pytanie: - Czy jesteś jedną z nich? - Miał opuszczone osłony, dzięki czemu Shania wiedziała, o co mu chodzi. - Nie - odpowiedziała. - Nimi nie musimy się przejmować. Oni zajmują się obserwacją pilnowaniem, ochroną. Jeśli nadal będą się trzymać tych zadań i nie będą nam przeszkadzać, to nie musimy się nimi martwić. - A więc mamy się czym martwić? - Ja na pewno tak. A jeśli ty chcesz zrobić coś dobrego, pomóc sobie i światu, to teŜ moŜesz zacząć się martwić. To dotyczy równieŜ Trójki i to nie tylko z powodu sytuacji, w jakiej się znalazł. On równieŜ ma moc, z której musi korzystać, Ŝeby nam pomagać. Jest nas troje.- Wiesz, Ŝe Trójka to pies? A właściwie wilk, tak przynajmniej mówi o sobie. Wiesz, Ŝe to tylko wilk? - Tylko? Trójka ma moc, został zmieniony tak samo jak ty i to w tym samym czasie. NajwaŜniejsze, Ŝebyś w to uwierzył. Scott wypił łyk kawy. - Ja? Jestem inny, zmieniony? Jestem pewien, Ŝe to ty jesteś inna! Ale dlaczego miałbym uwierzyć w to, Ŝe ja się zmieniłem? - Bo dopóki nie uwierzysz, nie będę ci mogła nic więcej wyjaśnić. Nie byłeś nikim nadzwyczajnym, ale teraz stałeś się kimś takim. Gdyby to nie była prawda, to pewnie zadzwoniłbyś na policję i kazał mnie aresztować za nocne najście i włamanie do domu. Zamiast tego siedzimy sobie i rozmawiamy. - Przerwała na chwilę, po czym kontynuowała: W końcu to ciebie zatrzymano i przesłuchiwano. Chciano sprawdzić, czy nie dysponujesz szczególnymi mocami. Wiem, Ŝe sam się zastanawiałeś, czy nie straciłeś zmysłów, i rozumiem teŜ dlaczego. To z powodu twoich snów, koszmarów, relacji, jakie nawiązałeś z... wilkiem, tak, i ze mną. Jeśli chodzi o telepatię, to wiesz juŜ, Ŝe istnieje. Widziałeś, jak działa, i sam z niej korzystałeś... tutaj, ze mną, dziś w nocy. Jeśli nie jest to wystarczający dowód na twoją wyŜszość, to powiedz, co moŜe nim być. - Na moją wyŜszość? - Tak, masz sześć zmysłów oraz moce, które z kaŜdą chwilą się powiększają. Nie wiem, na czym to polega, ale wiem, Ŝe są coraz silniejsze. Scott wstał i zaczął się przechadzać po pokoju. - A ty to wszystko rozumiesz, prawda? Wiesz, o co chodzi?
- Co? Bardzo bym chciała! Wiem, na czym polega mój udział. Wiem, dlaczego tu jestem, co muszę zrobić, ale jeśli chodzi o to, co wpłynęło na ciebie, pozostaje to wielką tajemnicą. Trójka jest jeszcze większą zagadką! - Zabawne. Myślałem, Ŝe to ty byłaś zagadką. Dobra, masz rację, zmieniłem się. Wydaje mi się, Ŝe wiem, co spowodowało tę zmianę. To było nad ranem tego dnia, kiedy... -...kiedy umarła Kelly - Shania dokończyła zdanie, nie czytając w jego myślach. Wiem, bo właśnie to zwróciło na ciebie moją uwagę. Z daleka słyszałam, jak płaczesz... Scott zamrugał powiekami, ale był teraz skłonniejszy do zaakceptowania tego typu informacji. Pokiwał głową i powiedział: - Tak, to stało się w tym czasie. Dlaczego zatem tak długo czekałaś, Ŝeby się ze mną skontaktować? I dlaczego chciałaś się do mnie zbliŜyć. - ZbliŜałam się do ciebie. Na pewno wiesz o tym. Byłam pewna, Ŝe czujesz moją obecność. - Po drugiej stronie zatłoczonej ulicy. I w metrze, twoja twarz odbijała się w ciemnym oknie. RównieŜ w innych miejscach. I w końcu w kiosku z gazetami, gdzie zdecydowałaś się przemówić do mnie. Nie wiem, w jaki sposób to robiłaś, ale wydaje mi się, Ŝe za kaŜdym razem wyglądałaś inaczej. Shania zignorowała ostatnie zdanie i powiedziała: - Scott, mówiłam do ciebie. Bałam się, Ŝe mógłbyś... no wiesz, skończyć ze sobą. Tak bardzo cierpiałeś, Ŝe chciałam ci jakoś ulŜyć w bólu, choćby trochę. Scott przestał chodzić, przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie i zmarszczył brwi. - Myślałaś, Ŝe mogę popełnić samobójstwo? Hm, moŜliwe! A ty przyniosłaś mi ulgę. Prostą rozmową ty... - Nie - Shania przerwała mu w pół słowa. - To nie stało się dlatego, Ŝe z tobą rozmawiałam. Ja takŜe dysponuję pewnymi mocami - nie tylko telepatią - innymi niŜ twoje. MoŜesz je uznać za moce czy zdolności, ale dla mnie jest to całkowicie naturalne. Scott usiadł po drugiej stronie biurka i zaczął przyglądać się Shanii. Kim jesteś? pomyślał, ledwie zauwaŜając, Ŝe sięga do wnętrza jej umysłu. Jednak po chwili zorientował się, Ŝe natknął się na pustą ścianę, i na głos wypowiedział pytanie: - MoŜe to ja powinienem zapytać, czym jesteś? To, o czym mówisz i co robisz, wskazuje, Ŝe jesteś osobą jakiej jeszcze nigdy nie spotkałem. - Dziękuję - odpowiedziała. - Co takiego? Po prostu mi dziękujesz? Za co?
- Dziękuję za to, Ŝe mnie podziwiasz. - Shania uśmiechnęła się, a Scott zauwaŜył, Ŝe nie przypominał sobie, Ŝeby kiedyś wcześniej to uczyniła. - I za to, Ŝe uwaŜasz mnie za atrakcyjną. To wielki komplement, poniewaŜ bardzo się starałam.- Czy chcesz powiedzieć, Ŝe inni męŜczyźni nie uwaŜają cię za atrakcyjną? - Scott nie bardzo chciał w to uwierzyć. - No i co znaczy, Ŝe się starałaś? - Nie znam Ŝadnych innych... męŜczyzn. Naprawdę starałam się... - Wzruszyła ramionami i zmieniła temat. - MoŜemy o tym porozmawiać później. - Zmieniasz temat. - Nie, to ty zmieniłeś. Mówiliśmy o zdolnościach czy mocach i... - A przedtem o tym, jak ja się zmieniłem - przerwał jej Scott. - I kiedy ja się zgodziłem co do tego, uznaliśmy, Ŝe przyszedł czas, Ŝebyś powiedziała coś o sobie lub chociaŜby o tym, co się tu dzieje. - MoŜe faktycznie przyszła na to pora. Wcześniej nie mówiłam o tym, bo nie miałam pewności, czy zdołasz zaakceptować to, czego się właśnie dowiedziałeś. Nie chciałam zanadto obciąŜać twojego umysłu. Przez cztery lata zgłębiałam wasze osiągnięcia naukowe, poznawałam wierzenia religijne, czytałam wasze ksiąŜki i oglądałam filmy W więzieniach przetrzymujecie masy kryminalistów, a w szpitalach psychiatrycznych - nawet na ulicach - roi się od zaburzonych umysłów. Fizycznie jesteście mocni, ale psychicznie...? Scott zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. - Nasze osiągnięcia naukowe? Religie? KsiąŜki? Filmy? Posłuchaj, od kiedy cię zobaczyłem, domyślałem się, Ŝe jesteś obcokrajowcem... wybacz, proszę, jeśli zabrzmi to ksenofobicznie. Ale czy to, kim jesteś lub skąd pochodzisz, daje ci prawo do powątpiewania w moją psychiczną równowagę? Nie mam zamiaru popełniać samobójstwa i nigdy nawet nie brałem tego pod uwagę. Ponadto nie mam zamiaru popadać w obłęd. - Och, Scott, ogromnie cię przepraszam za moją pomyłkę. Pozwól, Ŝe ci wyjaśnię. Nawet jeśli miałabym spędzić tutaj kolejne cztery lata lub dziesięć, gdyby dopisało nam szczęście, to są takie zjawiska, jak ludzkie humory, przekonania, emocje, zbrodnie, których nigdy nie zrozumiem. Ponadto czas, w którym mogłam cię poznać, czyli ostatnie cztery miesiące, był dla ciebie bardzo trudny i po prosta nie chciałam ci dokładać kolejnych obciąŜeń. Shania wciąŜ trzymała podniesione zasłony i Scott zaczynał pojmować, dlaczego tak uczyniła. Nagle zrozumiał, Ŝe ona wcale nie mówiła jak zwyczajny obcokrajowiec, ale jak ktoś nienaleŜący do ludzkiej rasy! Mówiła jak ktoś, kto pochodzi spoza Ziemi!
Odczytała jego myśli, zawahała się, a później przytaknęła. Gdzieś wewnątrz głowy usłyszał, jak mówi „tak”. Scott uwierzył w telepatię, trudno było zaprzeczyć jej istnieniu, ale Ŝeby obcy? MoŜe tak, a moŜe nie. W końcu mruŜąc oczy, powiedział: - MoŜesz mi to pokazać? - Co pokazać? - Cokolwiek. Coś, co dotyczyłoby posiadanych przez ciebie mocy. - Chcesz więcej dowodów? Prócz tego, co juŜ widziałeś i czego doświadczyłeś? Nie wierzysz mi? - Tak... nie... znaczy... chcę, chcę jednak dowodów. Shania pokręciła głową, wyglądała na zawiedzioną. - Później zobaczysz ich więcej. - Kiedy później? - Nocą, kiedy mnie juŜ nie będzie. - Wychodzisz? - Scott pokazał po sobie, jak bardzo jest skonsternowany. Nie chciał słyszeć o czymś takim. Chciał dowiedzieć się wszystkiego! - Muszę. Dwa umysły takie jak nasze razem? Jesteśmy jak latarnia morska. Ci ludzie chodzi mi o tych, co uratowali cię przed policją - będą wiedzieć o nas. Podobnie jak inni. - Inni? - Scott zaczynał czuć się jak małe dziecko, po prosta powtarzał jej słowa, nie rozumiejąc, o co chodzi. Twarz Shanii przybrała bardzo powaŜny wyraz. Wstała, obeszła biurko i stanęła obok Scotta, który nadal siedział na krześle. - Scott, powinnam powiedzieć nazwisko. Słysząc to, moŜesz zacząć kojarzyć fakty. Jednak teraz nie nastał jeszcze czas do działania, a ja wiem, Ŝe jesteś porywczy. To dlatego chciałam ci przypomnieć, Ŝe powinieneś nie tracić spokoju, kalkulować na chłodno, bez gniewu... -...bólu czy namiętności - dokończył Scott. - Mów dalej, powiedz to nazwisko - dodał na koniec, choć gdzieś w głębi duszy był przekonany, Ŝe i tak je poznał. I miał rację.- Simon Salcombe - usłyszał jej głos bezpośrednio w umyśle. A później juŜ głośno: - Ale on jest tylko jednym z kilku. Scott warknął w głębi gardła, wstał i chwycił ją za ramiona. Shania nie opierała się. Trzymał ją tuŜ przed sobą i wpatrywał się w nią intensywnie. Zastanawiał się, co jeszcze wiedziała i czego ta wiedza dotyczyła. Jednocześnie wiedział, Ŝe gniew nie jest najlepszym sposobem. Był zły niekoniecznie na Shanię - i nie myślał chłodno, beznamiętnie. Jednak cokolwiek by wiedziała,
czegokolwiek by chciała od niego, to z pewnością nie zmusiłby jej siłą do niczego. Powie mu w wybranym przez nią czasie. I to najprawdopodobniej będzie z korzyścią dla Scotta. Puścił ją i zaczął chodzić tam i z powrotem po swoim gabinecie. Nie było sensu udawać, Ŝe ta wiadomość nie wywarła na nim wraŜenia. Króciutkie włosy na karku stanęły mu dęba, skóra napięła się jak pod działaniem przepływającego prądu, a jego serce mocno dudniło. Przed oczami miał zamazane zdjęcie Simona Salcombe’a, na którym pajęczą ręką pochwycił lewy nadgarstek Kelly. Gwałtownie odwrócił się do Shanii. - On ją zabił, prawda? - Tak sądzę. Właściwie to jestem tego pewna. Spróbuj zrozumieć, Ŝe choć najbardziej na świecie kochałeś Kelly, to była tylko jedną... z wielkiej liczby istot zabitych przez Salcombe. Nie sposób nawet ich policzyć! Nawet gdybyś wiedział, gdzie Salcombe teraz przebywa, nie byłbyś go wstanie ani oskarŜyć, ani nawet zbliŜyć się do niego. Jest bardzo niebezpieczny i nie jest sam. Scott pokiwał głową i z małym skutkiem starał się uspokoić. - On jest podobny do ciebie, prawda? - W pewien sposób. Ale z drugiej strony, i to jest naprawdę waŜne, jesteśmy jak przeciwne sobie bieguny. Nie cierpię go! W rzeczywistości nie istnieje kreatura choćby w drobnym stopniu podobna do Salcombe’a, moŜe z wyjątkiem... -...tych, o których wspomniałaś? - Tak. - Shania spojrzała na swój zegarek, coś przy nim pokręciła i pośpiesznie dodała: - Wkrótce jeszcze porozmawiamy, ale teraz muszę juŜ iść. - Jeszcze nie! - rzucił Scott, odwracając od niej swą rozgniewaną twarz i znowu zaczynając chodzić po pokoju. - powiedz jeszcze o tamtych, o przyjaciołach Salcombe’a. Ilu ich razem jest, włączając w to Salcombe’a? Nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego Scott usłyszał cichy dźwięk „puff’, co było podobne do niewielkiej implozji, oraz później szmer poruszających się kartek na biurku, jakby pod wpływem nagłego przeciągu. Scott odwrócił się na pięcie, ale Shanii juŜ nie było. Jednak zanim znikła, zdąŜyła odpowiedzieć: - Troje! Jej odpowiedź dotarła do niego z przestrzeni telepatycznego eteru. Teraz Scott wiedział, w jaki sposób się tutaj dostała. Albo dalej nie wiedział. Co w gruncie rzeczy i tak wychodziło na jedno... No i tyle wyszło z mocnego, regenerującego snu.
Scott zrobił miejsce na biurku i otworzył atlas. Szukając w indeksie, nie znalazł wzmianki o Porto Zoro ani o Ano Vassilikos. Znalazł za to Dafni - wioska pośrodku Peloponezu. Fakt, Ŝe było to w Grecji, ale wiele mil od morza, a bez dostępu do Morza Śródziemnego czy innego większego zbiornika wodnego z pewnością nie była to wioska, w pobliŜu której przebywała Trójka. Chwilę później Scott przypomniał sobie, Ŝe Kelly posiadała całą kolekcję map. Kiedy skończyła dwudziestkę, stała się wielbicielką słońca, grekofilką i regularnie zwiedzała wyspy na Morzu Śródziemnym. Całkiem moŜliwe, Ŝe odwiedziła równieŜ miejsce, w którym przebywała Trójka. Scott znalazł w pokoju Kelly ze dwa tuziny złoŜonych map turystycznych i zaniósł je na dół do swojego gabinetu. Miał rację: Kelly była kiedyś na wyspie, gdzie przebywała Trójka, ale zanim odnalazł to miejsce, za oknem zrobiło się juŜ prawie jasno. Wyspa nazywała się Zante, skrót od Zakynthos, na Morzu Jońskim, trochę na zachód od Peloponezu. Wszystko pięknie, ale sama wiedza o tym, gdzie moŜna odnaleźć wilka, na pewno nie wystarczyła. Co więcej, prawdziwy problem powstanie dopiero wówczas, gdy będą się chcieli razem stamtąd wydostać. Człowiek w towarzystwie dzikiego wilka, nawet w kagańcu i na smyczy! Tak czy owak Shania przewidziała, Ŝe róŜne sprawy i zdarzenia zaczną się ze sobą zazębiać... Scott poczuł się zmęczony. Spędził kilka długich godzin na czytaniu malutkich literek na mapach, co zmęczyło potwornie jego oczy, a mięśnie bolały go od wczorajszych ćwiczeń, choć nie tak bardzo, jak moŜna się było tego spodziewać. To mu się spodobało. MoŜe nie był w aŜ tak słabej formie. Godzinka lub dwie snu na pewno nie zaszkodzą a z pewnością odświeŜą i pomogą w lepszym skupieniu umysłu. Scott poszedł do łazienki i przemył oczy. Wytarł policzki ręcznikiem, spojrzał w lustro i... ...i ze zdziwienia opadła mu szczęka. Na twarzy nie miał Ŝadnych otarć, kostki palców nie miały śladów po ranach, a na klatce piersiowej niebyło ani jednego siniaka! W rzeczywistości prezentował się tak dobrze, Ŝe trudno było sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz tak wyglądał. W końcu pomyślał sobie, Ŝe nie ma nic przeciwko temu. Wszystko to sprawił dotyk Shanii, jeden z aspektów jej mocy. PrzecieŜ powiedziała, Ŝe zobaczy dowód po jej odejściu! Ajeśli to nie był dowód, to co nim było? O świcie Scott wszedł do łóŜka. Przed zaśnięciem zastanawiał się, jak sobie radzi Trójka wysoko w Górach Zakynthos, uciekając przed myśliwymi. Zastanawiał się takŜe,
kiedy znowu zobaczy Shanię. W odpowiedzi pojawił się łagodny szept dobiegający z niewielkiej odległości. - Niedługo - powiedziała. - Niedługo... Herr Gunter Ganzer prowadził swój samochód zygzakowatą drogą wiodącą przez wyŜsze partie Alp Szwajcarskich. Auto jechało na trzecim biegu z bezpieczną prędkością w kierunku osadzonego na górskiej grani Schloss Zonigen. O ile sama skała nie była niczym więcej niŜ kartograficznym znakiem na współczesnych mapach, o tyle lokalna nazwa wywodziła się po pierwsze z niezwykłej architektury, a po drugie od nazwy szemranego twórcy całego kompleksu. Schloss po niemiecku oznacza zamek, co miało związek z czarnymi, połyskującymi i oblodzonymi wieŜyczkami, niezwykłymi, wysuniętymi tarasami, obronnymi wieŜami i umocnieniami; z kolei Zonigen odnosiło się do samozwańczego doktora Emila Zonigena, który otworzył ten przybytek prawie trzydzieści lat temu. W Schloss Zonigen miała się mieścić przede wszystkim kriogeniczna przechowalnia oraz sanktuarium i eksperymentalne laboratorium. Obecnie, choć głównie pozornie, Herr Ganzer był dyrektorem Schloss Zonigen, ale w ciągu ostatnich pięciu lat zdecydowanie wolałby nie piastować tego stanowiska... właściwie to wolałby znajdować się w jakimkolwiek innym miejscu na świecie... Na jednej z dłuŜszych prostych, gdzie załoŜone na koła bmw łańcuchy pewniej wbijały się w oblodzoną nawierzchnię, Ganzer skorzystał z okazji i spojrzał przez prawe okno na znajomą niegdyś tak przyjazną okolicę. W oddali, znacznie niŜej, w odległości dwóch mil rozciągał się sielski widok wioski ukrytej w dolinie. Słońce odbijało się od dachów i okien w większości drewnianych domów zbudowanych w góralskim stylu. Z licznych kominów wzbijał się do góry szary dym. Kiedy Ganzer pokonał kolejny zakręt, pojawił się następny widok: wagonika kolejki linowej zbliŜającego się do byłej stacji narciarskiej. W sezonie na niŜej połoŜonych stokach wciąŜ moŜna było spotkać narciarzy, ale od pięciu lat nie wyjeŜdŜali juŜ kolejką. Kolejka naleŜała do właścicieli Schloss Zonigen i przewoziłakierowników zmiany oraz brygadzistów, a takŜe tych, którym pozwolono spędzić wolny czas poza miejscem pracy. Jedną z takich szczęśliwych osób był Ganzer. Nie naleŜał ani do grupy naukowców, ani do inŜynierów, nie nadawał się takŜe do cięŜkiej pracy, jednak został zaakceptowany przez nowych właścicieli jako faktyczny menadŜer kompleksu i mógł wyjeŜdŜać z zamku, kiedy miał taką sposobność... o ile moŜna było to nazwać sposobnością. Jednak podobnie jak pozostali pracownicy Schloss Zonigen Ganzer musiał stawić się jak najszybciej na wezwanie swych pracodawców, jeśli wymagana była jego obecność. Poza obowiązkami dyrektora musiał takŜe z najwyŜszą starannością wykonywać inne, dodatkowe
zajęcia. Niedostateczna jakość pracy groziła naraŜeniem się na gniew pracodawców. A byli oni... sama myśl o tym, czym oni byli, wprowadzała Ganzera w drŜenie. Tylko raz popełnił pomyłkę, i to niewielką ale nadal płacił za swój błąd. To dlatego nie mógł wykonywać cięŜszej pracy, dlatego teŜ utykał na jedną nogę... Przypominał sobie ich przybycie... Przed pięciu laty Schloss Zonigen znajdował się w opłakanej sytuacji finansowej, praktycznie na krawędzi bankructwa. Jednym z powodów była inflacja, a drugim to, Ŝe ludzie przestawali wierzyć w nieśmiertelność, którą obiecywało zamraŜanie. Kiedy dwadzieścia lat temu umierał jakiś bogacz, rodziny przywoziły ciało, a wraz z nim pieniądze. Czyniono zapisy, przekazywano dotacje, granty i darowizny. Ale spadkobiercy zamroŜonych osób - ich synowie, córki, agenci, wykonawcy testamentów, prawnicy i powiernicy - interesowali się tylko teraźniejszością. Nie troszczyli się o ewentualne wskrzeszenie w przyszłości swych ojców, matek czy klientów, zwłaszcza Ŝe od jakiegoś czasu uwaŜano ich za zmarłych. Groźba dochodzeń, zajęć, rosnące koszty i odroczone płatności na równi z inflacją i brakiem nowych bogatych i niedawno zmarłych klientów sprawiły, Ŝe ustał dopływ środków pienięŜnych. Jeśli dodać do tego kilku kolejnych, niezbyt skutecznych, menedŜerów całego kompleksu (nie wyłączając Ganzera) oraz zniknięcie Herr Doktora Zonigena w połowie lat siedemdziesiątych, który rozpłynął się z dotacją od przyszłego „śpiącego” o wartości sześciu milionów franków, to łatwo sobie wyobrazić, Ŝe przybycie Trójki, która najwyraźniej miała dostęp do niewyczerpanych zasobów materialnych, wydawało się darem niebios. Trójka. Ich nazwiska istniały tylko na papierze. Sami zwracali się do siebie inaczej, tak zwani zaś pracownicy, a właściwie niewolnicy, mogli mówić do nich jedynie „proszę pana” lub „proszę pani”. Panowie i pani wydawali rozkazy, formułowali groźby i spełniali je. Było ich tylko troje, ale ich chłód i bezwzględność budziły przeraŜenie, jakby zamiast nich funkcjonowała cała armia bezlitosnych automatów. Jednak początkowo było inaczej. Wyglądali na zafascynowanych ideą wprowadzaną w Ŝycie w Schloss Zonigen; najwyraźniej wierzyli w realną moŜliwość kriogenicznej konserwacji ciał; chcieli prowadzić własne badania i eksperymenty w środowisku, które było niemal idealnie dopasowane do ich potrzeb. Byli gotowi spłacić wszystkie długi i zobowiązania, dostosować się do uciąŜliwych uregulowań prawnych, chcieli zainstalować własny sprzęt i wyposaŜenie oraz utrzymać, a nawet zwiększyć liczbę zatrudnionych. Jeśli chodzi o płace, to podwoili wynagrodzenie Herr Ganzera - który sam je sobie wcześniej ustalił na niezłym poziomie - a takŜe zaproponowali
podwyŜkę tej samej wysokości kaŜdemu z pracowników w zamian (jak mówili) za lojalność. Krótko mówiąc, postanowili nabyć posiadłość Schloss Zonigen i zrobili to. Ale widać było od samego początku, Ŝe są jacyś dziwni. ChociaŜby pod względem fizycznym. Ganzer zauwaŜył wiele nietypowych szczegółów juŜ przy pierwszym spotkaniu, kiedy wstępnie omawiali warunki zakupu posiadłości. Kobieta, albo po prostu Ona, miała w sobie to coś. Lubiła zmieniać swój wygląd. Jej kształt, dość kanciasty jak na kobietę, rzadko był dokładnie taki sam na kolejnych spotkaniach. Nie była pociągająca, ale na przykład jednego dnia mogła mieć płaskie piersi, a innego imponowała biustem. Podobnie było z kolorem jej włosów, ust, a nawet oczu! Na pewno nosiła szkła kontaktowe. Jedyne, co się nie zmieniało, to wzrost. Miała ponad 180 cm wzrostu i raczej nie była w stanie się skurczyć... a moŜe mogłaby to zrobić? Jednak Ganzer nie wierzył, Ŝe zechciałaby coś takiego uczynić. Wyglądało na to, Ŝe lubi patrzeć na ludzi z góry. Choć była prawie tak chuda jak szkielet, to czuć było, Ŝe posiada niezwykłą, mocno emanującą z niej siłę. Z kolei męŜczyźni, Simon Salcombe i Guyler Schweitzer, byli zasadniczo tacy sami. Wysocy, poruszali dość koślawo, ale w jednej chwili potrafili być szybcy i giętcy jak płynna rtęć. Na pierwszy rzut oka Ganzer stwierdził, Ŝe wszyscy muszą cierpieć na rzadką wadę genetyczną moŜe gigantyzm, zwłaszcza męŜczyźni. Mieli co najmniej po dwa metry wzrostu. Ich ogólny wygląd równieŜ wskazywał na problem genetyczny, moŜliwe, Ŝe pochodzili z jakiegoś odosobnionego regionu, gdzie zbyt bliskie pokrewieństwo rodziców wywołało zaburzenia genetyczne. MoŜliwe, Ŝe właśnie w Schloss Zonigen chcieli w jakiś sposób wynaleźć lekarstwo na ich chorobę, jeśli nie dla siebie, to moŜe dla swoich rodzin, klanu czy społeczności. Początkowo, pomimo odpychającego wyglądu i poczucia inności, Ganzer szczerze ich Ŝałował z powodu ich choroby. Ale niezbyt długo, poniewaŜ zmiany następowały szybko... ...Równie szybko Ganzer dotarł na miejsce. Wspomnienia rozmyły się z chwilą gdy samochód dojechał do szczytu wzniesienia, na którym stał Schloss Zonigen. Ganzer odnalazł swoje stałe miejsce postojowe i wyłączył silnik. Znowu się tutaj znajdował, został wezwany, przybył w to obecnie koszmarne miejsce. JuŜ wcześniej było tutaj koszmarnie - tak wielu zmarłych, lodowaciejących podróŜników w czasie, opłacających i modlących się o reinkarnację, która nigdy nie miała się ziścić - jednak nigdy nie było tu tak koszmarnie jak obecnie. Ganzer niechętnie oddalił się od samochodu, skinął parkingowemu, który szedł przez parking i pchał wózek z pokrowcem na samochód. Ganzer przystanął i popatrzył na wstrętną czarną bryłę Schloss Zonigen.
Budowla
rzeczywiście
wyglądała
jak
zamek:
wysokie
baszty
zakończone
wieŜyczkami o oblodzonych dachach, nad wielkimi drzwiami zwisał poszarpany blok skalny, za bramą zaś ukrywała się główna część posiadłości - wyrzeźbiony w skale przez cofający się przed dwudziestoma tysiącami lat lodowiec-labirynt, który zostawił po sobie jaskinię i fragment jęzora, a moŜe tylko ogon będący teraz schronieniem dla licznych kości. Myśl o lodowcu była chyba rodzajem przywołania. Ganzer nagle poczuł ostry chłód, kłujący ból, twardy sopel, który wkłuł się w jego umysł i był zapowiedzią głosu mówiącego: Gunter, czekamy na ciebie! Głos - telepatyczny przekaz od kobiety stanowiącej część Trójki - zmusił go do pośpiesznej aktywności. Szybko powlókł za sobą wykręconą a właściwie całkowicie odwróconą lewą stopę, pokuśtykał przez chodnik i drzwi wejściowe, gdzie czekali na niego uzbrojeni straŜnicy. Za drzwiami w wielkiej sali mieściło się kiedyś pomieszczenie administracyjne. Jednak pomimo ogromnej przestrzeni jaskini stanowiła ona jedynie drobny fragment powierzchni całego zamku Schloss Zonigen. Jak zwykle miejsce sprawiało wraŜenie opuszczonego, głosy odbijały się w nim echem, jak w gotyckiej katedrze lub pustym hangarze czy nie uŜywanej stacji kolejowej. Jednak z korytarzy, komnat, warsztatów i róŜnych głębszych poziomów dochodził szum i warkot maszyn, który świadczył o całkiem sporej aktywności. Choć Gunter znał kaŜdy zakątek zamku, to nie miał najmniejszego pojęcia o tym, co faktycznie tutaj przygotowywano. Nie tylko dyrektor nie wiedział o tym, ale równieŜ kaŜda ze stu osiemdziesięciu zatrudnionych tutaj osób... oprócz Trójki. Oni na pewno wiedzieli, chyba Ŝe byli szaleńcami. Trudno było coś takiego o nich powiedzieć, choć Gunter wiedział, Ŝe na pewno biło od nich zło. W tej samej chwili dyrektor znowu poczuł lodowate ukłucie, po którym zawsze dochodził do niego strumień myśli. Tym razem było to: Gunter, nie ociągaj się! Zza marmurowego kontuaru, który kiedyś był częścią recepcji oraz biura informacji (pozornie nadal spełniał tę samą funkcję, ałe naprawdę słuŜył za centrum rozdzielania pracy i zadań do wykonania) machał do niego ręką pracownik. Ganzer podszedł do lady, pytając: - Gdzie Oni są? - Tam - zachrypiał męŜczyzna o głęboko zapadniętych oczach, wskazując na wydrąŜone w skale pomieszczenie za szklanymi drzwiami. - W pomieszczeniu dla VIP-ów. Są z nimi jacyś nowi ludzie. Cała rodzina, biedacy! Ganzer skinął w geście podziękowania i szybkim krokiem skierował się w stronę pomieszczenia, zatrzymując się na chwilę przed szklanymi drzwiami, Ŝeby zrzucić z siebie
płaszcz, poprawić krawat i wytrzeć spocone dłonie w chusteczkę. Dziwne, Ŝe pocił się nawet w najzimniejszych częściach Schloss Zonigen. A moŜe nie tak bardzo dziwne, poniewaŜ równieŜ jego pot był zimny. Za matowym szkłem frontowych drzwi zobaczył cztery siedzące osoby i dwie postacie stojące. Obraz osób stojących był zamazany, ale po wzroście i patykowato chudych sylwetkach rozpoznał, Ŝe ci, którzy stoją stanowią część Trójki - przeraŜająca samica i jeden z samców. Ganzer wolał myśleć o nich jak o stworach, a nie jak o kobiecie i męŜczyźnie. Po prostu jak o osobniku rodzaju Ŝeńskiego i męskiego. Właściwie to trudno było nawet stwierdzić, Ŝe były to stworzenia. Jednak wiedział, Ŝe przywołuje go głos samicy. Zapukał i wszedł, nie czekając na zaproszenie. W końcu był Herr Dyrektorem... przynajmniej w takiej roli Ona go przywitała. - Herr Dyrektor Ganzer! - uśmiechnęła się. - Tak bardzo się cieszymy, Ŝe znalazł pan czas dla nas. Mamy nieoczekiwanych gości: oto państwo Stein. Niski, szczupły męŜczyzna po czterdziestce z okularami o grubych soczewkach na nosie wstał bardzo grzecznie. Jego Ŝona, młodsza o siedem, moŜe osiem lat, ładna blondynka, niepewnie się uśmiechnęła. Były z nimi dzieci: chłopiec w wieku około siedmiu lat i prawdopodobnie dziewięcioletnia dziewczynka. - Ach, państwo Stein! - odezwał się Ganzer, wyciągając w powitalnym geście do Herr Steina na szczęście juŜ suchą dłoń. Stein mocno go uścisnął. Ganzer, starając się nie tracić czasu, szybko przeszedł do rzeczy: - Bardzo przepraszam, Ŝe nie miałem moŜliwości państwa przywitać! Ale... o ile się nie mylę, byliśmy chyba umówieni na jutro? - (Wziął głębszy oddech... i pozwolił sobie na chwilkę rozluźnienia... co za szczęście, Ŝe nie był niczego winien! Dzięki Bogu!). - W rzeczy samej, jestem całkowicie pewny, Ŝe tak się umawialiśmy. - No więc - zaczął odpowiadać mocno skonsternowany Herr Stein, ale zanim zdąŜył cokolwiek dodać, odezwała się Ona, samica naleŜąca do Trójki, która kazała mówić na siebie Frau Lessing: - Pojawiły się pewne komplikacje, Gunter. Oczywiście masz rację co do naszych uzgodnień: mieliśmy przeprowadzić rozmowę z Herr Robertem Steinem jutro. Cała rodzina oczekiwała w wiosce na wizytę juŜ od kilku dni. (O tak, jak zwykle, cała rodzina! Ganzer dobrze wiedział, co to oznacza. Chciał krzyczeć: Uciekajcie! Wynoście się stąd i ratujcie swoje dzieci! Nie pozwólcie jej ani Ŝadnemu z tych potworów ich dotykać! Ale nic nie powiedział na głos i prawdopodobnie było juŜ i tak za późno, Ŝeby cokolwiek powiedzieć, nawet gdyby się ośmielił).
Nie przestając się uśmiechać, Frau Lessing lub Gerda, gdy trzeba było skorzystać z imienia, mówiła dalej do Guntera: - Jak ci wiadomo z przedstawionych referencji, Herr Stein zajmował się ostatnio badaniami nad eksperymentalnymi laserami o wysokiej mocy w Instytucie Schródera w Ziirichu, gdzie był zatrudniony. Obiecał nam, Ŝe nie opowie o niczym, co tutaj zobaczy, i na tej podstawie pokaŜemy mu niektóre z naszych laboratoriów. Ale... - Choć nic jeszcze mi nie wiadomo o tym, nad czym tutaj pracujecie - tym razem to Herr Stein przerwał, zwracając się do Ganzera - co ze zrozumiałych względów musi pozostać tajemnicą to jestem pod wraŜeniem wielkości waszych warsztatów i laboratoriów, znakomitego wyposaŜenia i zaawansowanych technologii. Interesuje mnie takŜe, w jakim stopniu prowadzone przez was eksperymenty odnoszą się do pierwotnej, powiedzmy, koncepcji Schloss Zonigen. Szczerze mówiąc, zdaniem najbardziej szanowanych naukowców, hibernacja ciał przeprowadzana w celu ich ponownego oŜywienia wydaje się być, hm... jakby to ująć... - Zbyt daleko posuniętą koncepcją? - odezwał się jeden z samców naleŜących do Trójki. Ten kazał zwracać się do siebie Guyler Schweitzer. Przemówił głębokim, stosunkowo cichym, ale mocno rezonującym głosem. Pozwalając sobie na lekki uśmiech, kontynuował: Być moŜe tak było, kiedy otworzono ten ośrodek. Oczywiście wszystko wiemy o historii Schloss Zonigen, a takŜe o domniemanych oszustwach, które miały mieć tutaj miejsce. Jednak prawdąjest, Ŝe osiągnięto znaczny sukces, przynajmniej jeśli chodzi o konserwację ciał klientów. Wszyscy znajdują się nadal w tym miejscu, pozostając w stanie zamroŜenia. Im bardziej będziemy sięgać w przyszłość, tym bardziej będzie się stawać prawdopodobne ich wskrzeszenie. - Herr Stein - zabrała głos Gerda Lessing. - Jeden ze współwłaścicieli Schloss Zonigen, który podobnie jak ja i Herr Schweitzer posiada jedną trzecią udziałów, przeprowadza właśnie kontrolę komór kriogenicznych razem z naszymi technikami. Chodzi mi o Simona Salcombe’a. MoŜe skorzystamy z tej okazji, jeśli zechciałby się pan zapoznać z naszymi osiągnięciami, to sądzę, Ŝe moglibyśmy panu sporo pokazać. - To miałoby być dzisiaj? - Widać było, Ŝe Stein chętnie zaakceptował pomysł wizyty. - Choćby zaraz - przytaknęła Frau Lessing. - JakŜeŜ mógłbym odmówić. - Tylko Ŝe pańska rodzina... Ŝona i dzieci... niektóre widoki nie są zbyt przyjemne. Jestem pewna, Ŝe pan mnie zrozumie...
- Ach, oczywiście. Moja Ŝona i dzieci poczekają tutaj na mnie. - Odwrócił się do swojej Ŝony, która siedziała na kanapie. - Mira, masz coś przeciwko temu, kochanie? Wrócę moŜliwie jak najszybciej. - Mira nic nie odpowiedziała. - Zdaje pan sobie sprawę z tego, Ŝe obowiązują nas te same ograniczenia, o których mówiliśmy wcześniej? - powiedział swoim podstępnie cichym głosem Guyler Schweitzer. Nie jesteśmy jeszcze gotowi wzbudzać naszymi sukcesami powszechne zainteresowanie w środowisku naukowców. Herr Stein przytaknął jeszcze gorliwiej, wyraŜając tym samym swoje zrozumienie. - AleŜ oczywiście. Nigdy nie ośmieliłbym się naduŜyć waszego zaufania. - Naturalnie - rzekł Guyler Schweitzer, po czym zwrócił się do Ganzera. - W takim razie poprosimy Herr Dyrektora Ganzera, Ŝeby zaprowadził pana do oddziału kriogenicznego. Gunter? - Wspaniale - odrzekł Ganzer. - Zapewniam pana, Ŝe sprawi mi to prawdziwą przyjemność! - (Przyjemność? CóŜ za okrutny Ŝart! Będzie to raczej dalszy ciąg koszmaru! Albowiem Simon Salcombe - nieobecny członek Trójki - czekał na dole w lodowych tunelach, wśród zamroŜonych trupów, i dokonywał potwornych rzeczy, które mogło robić kaŜde z tej trójki: oŜywiać łub uśmiercać ciała!). Frau Lessing podeszła do biurka z interkomem, nacisnęła jeden z licznych przycisków i odezwała się do mikrofonu: - Erik Hauser? Bądź tak miły i przyjdź do pokoju VIP-ów, Ŝeby towarzyszyć naszemu gościowi. - To „bądź tak miły” było oczywiście zupełnie zbyteczne. Erik Hauser był osobą, której Trójka ufała; z punktu widzenia Ganzera był kolaborantem. Ale czy nie byli nimi wszyscy zatrudnieni? PrzecieŜ wszyscy wiedzieli, co tu się dzieje, ale nikt o tym jeszcze nie powiadomił nikogo z zewnątrz. Jednak niewolnicy ze Schloss Zonigen, włączając w to Ganzera, nie odwaŜyliby się na to. Kara, jaką trzeba by zapłacić, była zbyt wysoka. I jeśli nie zostałaby dokonana na sprawcy takiego czynu, to na jego rodzinie. Ganzer dobrze o tym wiedział. Jeśli chodzi o osoby zaufane, takie jak Hauser... hm... on po prostu cieszył się ze swego stanowiska, które dawało mu władzę. Ganzer wiedział dlaczego Ona go wezwała: Ŝeby pilnował ich podczas podróŜy do lodowatych grobowców. Oraz Ŝeby upewnić się, Ŝe nic nieodpowiedniego nie zostanie powiedziane. Całkiem moŜliwe, Ŝe Frau Lessing przejrzała myśli Ganzera lub wyczytała coś z jego twarzy w chwili, gdy zobaczył Steinów - piękną Ŝonę i ich niewinne dzieci.
Biedacy, jak ich trafnie nazwał recepcjonista...Erie Hauser miał kamienny wyraz twarzy, 165 cm wzrostu oraz nadwagę. Był aroganckim męŜczyzną o wąskich oczach i pochyłym czole. Swoją postawą starał się podkreślić, jak bardzo jest waŜny w świecie, w którym nic się nie liczy. Był poplecznikiem Trójki, a jego zadaniem było węszyć i wynajdywać
potencjalnych
rebeliantów,
osoby
mogące
sprawiać
kłopoty.
Trójka
potrzebowała takich ludzi, bo mimo Ŝe mogli błyskawicznie znaleźć się w dowolnym miejscu, to jednak nie mogli być wszędzie, i chociaŜ posiadali zdolność zaglądania do ludzkich umysłów, to śledzenie myśli wszystkich pracowników byłoby zbyt wyczerpujące i czasochłonne. Ponadto ludzie pokroju Erika Hausera byli sowicie nagradzani. Jako osoba o odraŜającym wyglądzie, Hauser nigdy nie był z kobietą oprócz sytuacji, w których musiał płacić za seks. Nawet wówczas spotykała go czasem odmowa. Ale w Schloss Zonigen, gdzie moŜna było zasłuŜyć na specyficzne honorarium, nie było takiego problemu. Seks, podobnie jak ryby w wypadku tresury grzecznych delfinów, był regularnie dostarczany zaufanym poplecznikom Trójki jako specjalna premia za sumienne wykonywanie obowiązków. śaden z obdarowanych „premią” męŜczyzn bez względu na wygląd czy stan umysłu nie był zbyt brzydki dla uwięzionych kobiet, które były gwałcone przez Hausera i jemu podobnych. Gunter Ganzer szczerze nienawidził i chętnie zamordowałby Erika Hausera, który czasem pozwalał sobie na niedwuznaczne uwagi rzucane na osobności. - Jak tam twoja stara, dyrektorze? Widujesz się z nią czasem? Zastanawiałem się, czy czasem jej nie odwiedzić i nie uciąć sobie z nią nazwijmy to, pogawędki? Jeśli miałbyś coś do przekazania, choćby drobną informację, to mogęjej przy okazji o tym szepnąć na... uszko. Po czym pokazywał znaczący gest i oddalał się spełniać swe ohydne obowiązki. Ganzer zwrócił się kiedyś do Guylera Schweitzera i opowiedział o tym problemie. - Nie zwracaj na niego uwagi - odpowiedział Schweitzer. - Nie pozwalamy na coś takiego. On cię prowokuje, bo byłeś kiedyś jego przełoŜonym. Pewnie chciałby, Ŝebyś go zaatakował, wtedy złoŜyłby na ciebie skargę, a my musielibyśmy cię za to ukarać. Jestem pewien, Ŝe nie chciałbyś tego, prawda, Gunter? - Nie, proszę pana. Ale... - Jeśli zaś chodzi o twoją Ŝonę, to powinieneś ją częściej odwiedzać, aby mieć pewność, Ŝe jest bezpieczna. Mogę cię zapewnić, Ŝe będzie nawet bardziej... świadoma tego, czy i kiedy chciałbyś ją odwiedzić. Zapamiętaj, Gunter, Ŝe kiedy ukończymy nasze dzieło, wszystko będzie tak, jak było, wszystko wróci do wcześniejszej formy. Jednak jeśli coś pójdzie nie tak jak naleŜy, jeśli nasza praca napotka na przeszkody, to niczego nie moŜemy
zagwarantować. Teraz twoja Ŝona Ŝyje i moŜliwe, Ŝe kiedyś wyzdrowieje, a jej niemoc zniknie. Wszystko zaleŜy od twojej postawy, Gunter. A więc nie rób niczego, co mogłoby naruszyć równowagę. Nawet jeśli pojawia się coś, co sprawia ci przykrość, to pamiętaj, Ŝe jest to prawdziwy drobiazg w porównaniu z tym, co moŜe cię spotkać. - Ale proszę pana... - Teraz to juŜ zaczynasz mnie draŜnić, a to jest naprawdę niebezpieczne! Po ostrzeŜeniu nastąpiło przeraŜające wydarzenie, które Ganzer miał okazję widzieć tylko raz wcześniej w ciągu pięciu lat pobytu Trójki w Schloss Zonigen. Ganzer wydukał jakieś przeprosiny i próbował cofnąć się, ale Schweitzer wychylił się do przodu i swą długą ręką zakończoną szponiastą dłonią złapał dyrektora za ramię, pochylił głowę i głęboko osadzonymi czarnymi oczami spojrzał głęboko w oczy Ganzera. Nagle głowa Schweitzera odskoczyła w niekontrolowany sposób, a tuŜ pod jego szczęką w zagłębieniu długiej szyi coś się poruszyło, pulsując i wybrzuszając skórę. W tym miejscu ciało rozwarło się i na zewnątrz wydobył się bąbel zielono-szarej materii wielkości dziecięcej główki. Bąbel oddzielił się od skóry i popłynął dookoła szyi, przesuwając się na wąski, opuszczony bark, gdzie wysunął pseudokończynę z purpurowej materii i wsunął jej koniec do ucha Schweitzera. Jego stosunkowo Ŝyczliwy wyraz twarzy zmienił się w jednej chwili. Nie było ani śladu wcześniejszej tolerancji, w jego głęboko zapadniętych oczach zdawały się tlić iskry, gdy bezustannie wpatrywał się w Ganzera. W tym samym czasie obmierzły stwór na ramieniu Schweitzera zaczynał przybierać formę, jego oczy patrzyły, a małe czarne nozdrza węszyły, jednak nie widać było ani uszu, ani ust - nic, czym stwór mógłby mówić - a jednak Ganzer słyszał, jak przemawia do Schweitzera: - Zrobisz mu teraz krzywdę, Mordri? - Nie! - odpowiedział głośno Schweitzer (lub Mordri). - Zadawanie mu bólu byłoby bezcelowe i tylko zmniejszyłoby mój zasób energii, a tego nie chcę. Nie moŜesz mnie kusić, Khiffie! - AleŜ to miałoby cel, Mordri... na przykład Ŝeby mnie zabawić. Ostatnio bardzo mi się nudzi. (Ganzer wił się w stalowym uścisku Schweitzera i wiedząc, Ŝe ma halucynacje, zastanawiał się: Jak to moŜliwe, Ŝe taki bezcielesny stwór moŜe mieć tak monstrualny i pełen zła wygląd na swej galaretowatej twarzy?). - Później się zabawisz - odpowiedział w tym samym czasie Schweitzer. - Zostawię cię na jakiś czas z więźniem i wtedy będziesz mógł się zabawiać do woli.
Schweitzer puścił Ganzera. Potwór na jego ramieniu zapytał z podekscytowaniem: - Zostawisz mnie z jednym z więźniów? Z samicą? Obiecujesz? - Obiecuję. - MoŜe z samicą tego tutaj? - Być moŜe. MoŜe będzie mieć nauczkę, Ŝeby nie zawracał mi głowy drobiazgami. Na te słowa stwór uformował usta i maniakalnie się roześmiał, po czym skurczył się i przez ucho wszedł do wnętrza głowy Schweitzera! Gunter Ganzer zaczął uciekać, potykając się co kilka kroków i wątpiąc w swój zdrowy rozum. Biegnąc słyszał, jak Schweitzer woła za nim: - Uciekaj, Gunter! Uciekaj, zanim nie zmienię zdania! Tak wyglądała próba poskarŜenia się jednemu z Trójki... lub któremukolwiek z Trojga. Uciekając Gunter Ganzer zastanawiał się, co byłoby gorsze? Dziwaczny stwór wykorzystujący jego Ŝonę czy zwierzę w rodzaju Erika Hausera? Trudno byłoby zgadnąć, jeszcze gorzej pomyśleć o czymś takim. Tyle Ŝe Hauser był zwierzęciem w pewnym stopniu ludzkim... Herr Stein, Ganzer i Hauser byli ubrani w bluzy z kapturami i długie buty. Hauser prowadził przez labirynty naturalnych jaskiń i tuneli wypełnionych kiedyś lodem. Nie określono, w jaki sposób i w którym z geologicznych okresów uformowały się te labirynty. Jednak teraz lód tworzył wewnętrzną warstwę przeźroczystego sklepienia, pokrywał ściany i grunt w miejscach, gdzie znajdowały się przejścia pomiędzy błyszczącymi i odbijającymi niebieskie światło pozostałościami lodowca. Oprócz dudniących stłumionym echem kroków słychać było tylko rzadkie odległe kapanie wody i cichą konwersację idących. Ganzer był pochłonięty myślami związanymi z budzącymi strach wspomnieniami. Ledwie zauwaŜył, Ŝe Stein coś do niego mówił. Udało mu się oderwać od własnych myśli, wrócił do rzeczywistości i spytał: - Słucham? - Pytałem o pańskich szefów - z lekkim zniecierpliwieniem powiedział Stein. Dlaczego nalegają na spotkanie z rodzinami przyszłych pracowników? Wydaje mi się to dziwne. - Ach tak! Przepraszam! - odpowiedział Ganzer. - Trochę się zamyśliłem. Moi szefowie? Myślę, Ŝe to taki trend, który przybył z Ameryki. Chcą być pewni, Ŝe rodziny będą zadowolone. Chodzi o to, Ŝe szczęśliwy człowiek jest lepszym pracownikiem. W Schloss Zonigen konieczne jest, Ŝeby zatrudniony nie zmienił pracy. Szefom zaleŜy, Ŝeby ludzie nie zmieniali się zbyt często.
- Tak, rozumiem. Niech mi pan powie, co mam sądzić o tym, Ŝe jakaś nieznana mi osoba próbuje mi doradzić, a właściwie ostrzec mnie przed przybyciem tutaj, a takŜe Ŝebym pod Ŝadnym pozorem nie sprowadzał tutaj Ŝony i dzieci? Wie pan, właśnie coś takiego miało miejsce. O BoŜe! - pomyślał Ganzer. Ktoś, jakiś niedoszły bohater, złamał jedną z zasad i to najwaŜniejszą! Kiedy odkryją winnego, a na pewno tak się stanie, to Trójka kaŜe mu zapłacić... i to straszliwą cenę! Zrobią z tego przykład dla innych i to nie będzie pierwszy taki wypadek. Niektórzy ludzie nigdy się nie nauczą. - Co pan powie?! - odparł Ganzer, starając się jak najlepiej oddać zaskoczenie. - To jakieś nieporozumienie. Naprawdę coś takiego miało miejsce?- Dostałem wczoraj list, a raczej skrawek papieru z krótką notatką. Ktoś wsunął go w kopercie pod drzwiami w gospodzie, gdzie się zatrzymaliśmy. Było tam napisane: „Trzymaj się z dala od Schloss Zonigen. Nie zbliŜaj się do zamku, tylko zabieraj rodzinę i wyjedź. W Ŝadnym wypadku nie zabieraj ich tam!”. - Niesamowite! - powiedział Ganzer, nienawidząc siebie samego, a jeszcze bardziej nienawidząc Hausera. Bo gdyby nie było tutaj tego lizusa... ale nie, nawet wówczas nie ośmieliłby się nic powiedzieć, tylko nadal musiałby odgrywać tchórza ze względu na dobro swojej biednej Ŝony, nie wspominając o sobie. Nie zastanawiając się zbytnio, dodał szybko: A więc... dlaczego pan przyjechał? - Co za głupie pytanie! PrzecieŜ była w nim zawarta sugestia, Ŝe być moŜe Herr Stein nie powinien tu przybyć. To wzbudziło czujność Erika Hausera, który cicho, ale stanowczo ostrzegł Ganzera: - UwaŜaj, Herr Direktoń Nie rozgaduj się. Jednak wyglądało na to, Ŝe Stein zastanawiał się nad czymś i w końcu powiedział: - Moja Ŝona była tym powaŜnie zaniepokojona. Jak pan wie, mieliśmy tu przyjechać dopiero jutro, ale ona wolała, Ŝebyśmy w ogóle tutaj nie przyjeŜdŜali. Z drugiej strony moje dzieci bardzo chciały zobaczyć Schloss Zonigen, ja zaś myślałem, Ŝe moŜe tylko wpadłbym, wie pan, Ŝeby zobaczyć, czy coś mnie... -...nie zaciekawi? - dokończył za niego Ganzer. - Oczywiście. Jak juŜ pan miał okazję zobaczyć... - Wzruszył ramionami i nie dokończył zdania. - Najbardziej kusząca jest wysokość wynagrodzenia - zadumał się Stein i po chwili mówił dalej z większą dozą pewności: - Muszę jednak przyznać, Ŝe pańscy szefowie, są... nieco dziwni. Być moŜe Schloss Zonigen nie jest tym, czego szukam. Za późno! Za późno! - pomyślał Ganzer.
Erik Hauser ponownie wysforował się do przodu, wskazując drogę. Wyszli z oblodzonego tunelu i znaleźli się w jaskini, gdzie lód znajdował się w swym pierwotnym stanie, z wielkimi soplami zwisającymi ze stropu oraz podobnymi soplami wystającymi z podłoŜa. Wyglądały jak stalaktyty i stalagmity, z tą róŜnicą, Ŝe dzięki niebieskiemu światłu neonówek błyszczały szmaragdowym światłem. WzdłuŜ ściany prowadził drewniany pomost, dzięki czemu szło się o wiele łatwiej. Doszli do skrzyŜowania z wysokim bocznym tunelem o szerokości dziesięciu metrów. śeby wejść do tunelu, musieli wspiąć się po drewnianych schodach. Na posadzce tunelu ułoŜono Ŝelazne szyny na drewnianych podkładach. Drogę nadal oświetlały jarzeniówki, ale jakieś pięćdziesiąt metrów przed nimi widać było krąg dziennego światła, które przedostawało się tutaj z zewnątrz. Erik Hauser przeszedł teraz na tył grupki i cichym głosem oznajmił: - To tutaj. Oddział kriogeniczny. Jesteśmy na miejscu. Ochroniarz wyglądał teraz na bardziej czujnego, choć zdradzał równieŜ oznaki podenerwowania. Zdjął z głowy kaptur i wyglądał znacznie bardziej blado, co mogło być efektem zmiany oświetlenia. Ale Gunter Ganzer wiedział, Ŝe to nie z tego powodu... Tunel miał ściany z bardzo grubego lodu, w którym nawiercono owalne otwory o średnicy trzydziestu cali. Z wielu otworów usunięto lód i na jego miejsce wsunięto prowadnice, które pozwalały na umieszczenie w środku agregatów zamraŜających wraz z zawartością. KaŜda z niszy miała swój numer i co dwa metry na jakieś trzy cale wystawały uchwyty i zmroŜone końce metalowych cylindrów. Pod kaŜdym z agregatów mrugała zielona lampka. Nerwowy komentarz Erika Hausera był zatem całkowicie zbędny, poniewaŜ atmosfera tego milczącego mauzoleum w doskonały sposób informowała kaŜdego, Ŝe znalazł się na terenie oddziału kriogenicznego. Tym razem prowadził Ganzer, który równie dobrze, a nawet lepiej od Hausera znał kaŜdy cal na terenie kompleksu. Wcale nie chciał pełnić roli przewodnika, ale ktoś musiał to robić. Wiedział, Ŝe tunel kończy się przepaścią głęboką na pół kilometra i Ŝe nie będą musieli iść do samego końca, poniewaŜ w tunelu był ktoś jeszcze. Ktoś, kto w towarzystwie ludzi przedstawiał się jako Simon Salcombe, ale przez swych kolegów nazywany był Mordri Dwa. Mordri Dwa był kimś niezwykle przeraŜającym. Dwadzieścia kroków w głąb na tle światła dochodzącego z końca tunelu widniała wysoka kanciasta sylwetka. Na odgłos kroków Salcombe odwrócił głowę, zobaczył
nadchodzących i wyprostował się, stając się jeszcze wyŜszym.- O, Herr Stein! - powitał naukowca. - Moi koledzy poinformowali mnie, Ŝe pan przyjdzie. Jestem Simon Salcombe. Chciałem przesłać ten pojazd na początek tunelu, Ŝeby czekał na pana, ale miałem tutaj mały problem. Bardzo przepraszam. - Pojazdem, o którym mówił, był czteroosobowy elektryczny samochodzik. - Nic nie szkodzi - odpowiedział Stein. Ze zdziwienia otworzył usta i patrzył zafascynowany na uśmiechniętą twarz Salcombe. Jaki dziwny uśmiech na tak niezwykłej twarzy; ten człowiek mógłby być bratem tamtej dwójki na górze! Po chwili zorientował się, Ŝe takie przyglądanie się moŜe być niegrzeczne, przełknął ślinę i zaczął patrzeć na kriogeniczny cylinder, który na prowadnicach został wysunięty z głębi lodu. Pieczęci zabezpieczające owalne metalowe wieko zostały złamane, a sama pokrywa odsunięta. LeŜąca wewnątrz postać prawdopodobnie była młodą kobietą... ale trudno było to stwierdzić bez bliŜszego przyjrzenia się. - Oczywiście, Ŝe tak - powiedział Salcombe, intensywnie wpatrując się w Steina i odpowiadając na niezadane pytanie. - Co proszę? - Stein spojrzał na Salcombe’a i natychmiast się cofnął, gdy zerkający na niego z ukosa męŜczyzna pochylił się ku niemu. - To znaczy - Stein zastanawiał się nad własnymi słowami - czyja coś mówiłem? - Myślałeś o czymś - odpowiedział Salcombe, przysuwając się do Steina. Pomyślałeś, Ŝe prawdopodobnie była to młoda kobieta. Jakiś czas temu była nią. Teraz jest stara i przeleŜała tutaj ponad dwadzieścia lat, czekając na wskrzeszenie. Niestety, dzisiaj coś się tutaj popsuło. Popuściły zamknięcia, a moŜe zepsuł się jakiś obwód elektryczny. Coś tu nie działa, bo jak widzisz, zielone światło przestało świecić, a zamiast tego mruga czerwone. Ganzer i Hauser cofnęli się o krok od Steina, który pochylił się nad cylindrem i patrzył do nieoświetlonego wnętrza. - Momencik - odezwał się Salcombe - zaraz oświetlimy obiekt. - I włączył latarkę, kierując światło do wnętrza cylindra. - Dobry BoŜe! - wyjąkał Stein. Jego ubrane w rękawice dłonie chwyciły za krawędź cylindra. - Ach, proszę popatrzeć! - rzekł Salcombe z uśmiechem na ustach. - Wygląda na to, Ŝe system nie działał juŜ od jakiegoś czasu. Ciało na twarzy ubranej w szpitalną koszulę postaci miało brązowy kolor, a jej wysuszone usta były cofnięte w pośmiertnym grymasie, odsłaniając olśniewająco białe zęby.
Dziewczyna miała wspaniałe włosy, które błyszczącymi lokami opadały na jej szczupłe ramiona. Paznokcie złoŜonych na piersi dłoni miały ponad dwa cale długości. - AleŜ to... to straszne niedopatrzenie! - Stein znowu spojrzał w twarz Salcombe’a. Jak często sprawdzacie te systemy? To są powaŜne zaniedbania! Potwór podniósł rękę, przestał się uśmiechać i przybrał srogi wyraz twarzy. - Sprawdzać? Systemy? Nikt się tym nie przejmuje! Niech pan się teŜ tym nie przejmuje, Herr Stein. To drobiazg. Poza tym w tej młodej staruszce wciąŜ jest Ŝycie. Proszę się przyjrzeć! Podając Steinowi latarkę, włoŜył drugą rękę do cylindra i odsłonił całą prawą rękę dziewczyny. Następnie wziął ją za leŜący na piersi nadgarstek i w czymś, co przypominało półuśmiech, odsłonił malutkie, rybie zęby. Po chwili jego twarz przybrała powaŜniejszy wyraz, być moŜe koncentracji, z półprzymkniętymi czarnymi oczami. Stein skorzystał z okazji i przyjrzał mu się uwaŜniej: chude zapadłe policzki, woskowy odblask na twarzy, wysokie, wypukłe czoło, które poraŜało swoją długością; wygląd, który przypominał gada, mimo Ŝe jego paszcza była stosunkowo niewielka. Po chwili jednak Stein zreflektował się i stwierdził, Ŝe wygląd był jednak zdecydowanie bardziej odpychający niŜ gadzi. - Patrz! Stein spojrzał i ze zdumienia szeroko otwarł oczy i usta. Nastąpiła... transformacja. Nadgarstek dziewczyny, w miejscu gdzie dotykał ją Salcombe, przybrał inny odcień. Na wyschniętym ciele pojawił się bladoróŜowy rumieniec, który rozprzestrzeniał się w górę ręki, obejmując łokieć i ramię, a wysuszone ciało zaczynało nabierać masy. Stein nie mógł oderwać wzroku, zaschło mu w ustach i nawet gdyby odwaŜył się coś powiedzieć, to i tak nie potrafiłby wymówić ani słowa. Ale mógł formułować myśli. To musi być jakaś sztuczka! - Sztuczka? - powiedział głośno Salcombe. - Tak pan myśli? Zapewniam, Ŝe nic w tym rodzaju. Proszę patrzeć dalej i dobrze się przyjrzeć. To jest umiejętność, Herr Stein. Jestem przekonany, Ŝe słyszał pan o uzdrawianiu wiarą. Proszę w to uwierzyć, a takŜe wierzyć we mnie i w to, co pan widzi. Wierzyć w ciebie? - pomyślał Stein, rzucając krótkie spojrzenie na Salcombe’a, a potem kierując wzrok na to, co było martwą dziewczyną w trumnie. - Raczej nie! Dla niego wiara naleŜała do sfery religii, była czymś związanym z duchowością tutaj zaś działy się rzeczy zupełnie przeciwne, wręcz upiorne! - Cha! Cha! Chaaaaa! - roześmiał się głośno Salcombe i ponownie odpowiedział na pytania zadane w myśli: - Ma pan rację. Nie jestem bogiem, jedynie poszukuję go po całym
wszechświecie, ale posiadam moce zbliŜone do boskich. Proszę zobaczyć, jak oŜywia się jej ciało. Stein prawie upadł na kolana, nogi mu dygotały, trupio biała twarz przechyliła się przez krawędź kontenera. Na wewnętrznej stronie przedramienia dziewczyny widać było niepewne jeszcze pulsowanie purpurowych Ŝył. Jej nagie ramię nabierało struktury i róŜowomarmurkowatego koloru Ŝywego ciała. Ku najwyŜszemu zdumieniu Steina jej pierś zaczynała powoli i niepewnie podnosić się i opadać. Jednak zachodzące zmiany były w równym stopniu przeraŜające, co zdumiewające. Unieruchomiony i zafascynowany tym widokiem Stein początkowo nie zauwaŜył innych zmian, które zachodziły jednocześnie w jego otoczeniu. Z przewodów elektrycznych posypały się iskry, świetlówki zaczęły gwałtownie migotać, a latarka na zmianę to gasła, to zapalała się. Nawet cichy szum elektrycznego pojazdu nasilił się i stojąca na szynach maszyna zaczęła dygotać, jakby miała zaraz ruszyć. W końcu naukowiec, pomimo niezwykłości całej sytuacji, zdołał przełknąć ślinę, zwilŜyć usta i powiedzieć: - Co pan zrobił tej dziewczynie? Czy ona... jak to moŜliwe, Ŝe ona... oŜyła? W tym czasie dziewczyna (lub ciało?) nieznacznie nabrzmiała, jej ciało było teraz... Ŝywe, poruszało się i drŜało. Kiedy Stein zadawał pytanie, jej sklejone powieki otworzyły się z trzaskiem, lecz zamiast oczu w oczodołach widać było Ŝółtą ropę! - Mój dobry BoŜe! - wydusił z siebie sparaliŜowany strachem Stein. Z całej siły trzymał się krawędzi metalowego cylindra. Salcombe puścił nadgarstek dziewczyny, znowu się roześmiał i powiedział: - Beze mnie nie moŜe Ŝyć. Wróci do poprzedniego stanu. To był tylko pokaz. Jednak, jak pan widział, przez chwilę była Ŝywa. Przynajmniej w pewnym sensie. MoŜna by stwierdzić, Ŝe była dość oŜywiona, prawda? - OŜywiona - Stein powtórzył niemal bezgłośnie jego słowa. - Mój BoŜe! - Muszę jednak nadmienić, mein Herr, Ŝe o ile zwykłe ciało dość szybko reaguje, częściowo odzyskując Ŝycie, o tyle mózg - lub umysł - nie funkcjonuje zbyt długo. Jeśli chodzi zaś o duszę, to przepada na zawsze! śółta ropa wypłynęła z oczu, odsłaniając źrenice dziewczyny; jej oczy poruszyły się i patrzyły teraz na Steina; jej szczęka opadła, usta otworzyły się i wydostał się z nich obrzydliwy smród.
Nagle krzyknęła - był to wstrząsający dźwięk podobny do zgrzytu kredy na tablicy lub do szufli grzebiącej w zimnym popiele - a jej dłonie zakończone długimi szponami wyciągnęły się i przejechały po twarzy Steina! Naukowiec przewrócił się, a z jego ran pociekły strumienie krwi. Oparty o lodową ścianę siedział skulony w pozycji embrionalnej. Simon Salcombe włoŜył osłabłe juŜ ręce dziewczyny z powrotem do cylindra, zaniknął pokrywę i jednym ruchem wsunął cylinder na swoje miejsce. Później pochylił się nad Steinem i dotknął jego drŜącej, zakrwawionej twarzy. - Nie martw się, to się zagoi - powiedział. Skinął na Erika Hausera i Guntera Ganzera, którzy stali przy ścianie, chcąc najwyraźniej zachować bezpieczną odległość, i zawołał: - Wy tam! Chodźcie, Herr Stein będzie potrzebował waszej pomocy! PomóŜcie mu wsiąść do wagonika i zabierajmy się stąd! W chwili gdy ruszyli wykonać rozkazy, bzyczące i migoczące światła oraz inne elektryczne urządzenia zaczęły wracać do normy...W najwyŜej połoŜonych i najmniej dostępnych częściach Schloss Zonigen aŜ huczało od plotek wymienianych przez straŜników, popleczników i brygadzistów - tak zwanej wyŜszej szarŜy, która budziła strach wśród klasy pracującej. Plotki rzadko odpowiadają faktom, jednak tym razem niepokój dotyczył wyŜszej szarŜy. Gdyby brać pod uwagę podział na klasy, to cechy, które zazwyczaj róŜnią ludzi - takie jak: wyŜszy, średni, niŜszy poziom inteligencji, zdolności, umiejętności czy ogólne wartości były tutaj znacznie mniej widoczne niŜ w bardziej tradycyjnych ludzkich społecznościach. W tym miejscu krótkowzroczny fizyk nuklearny w okularach o grubych soczewkach, białym laboratoryjnym fartuchu, z licznymi tytułami naukowymi i długą listą osiągnięć był robotnikiem w takim samym stopniu jak umięśniony przepocony robol w drelichu, który kopie łopatą i nosi cięŜary, przeklinając przy tym i spluwając. Wycieńczeni śpią w takich samych wnękach jaskini, zaopatrzeni jedynie w materac i koc. Brudni myją się w tych samych kabinach prysznicowych i piją słabo przefiltrowaną wodę ze wspólnych sadzawek. Gdyby zaszła taka potrzeba, to jedliby takie same posiłki, ale taka potrzeba nie zachodzi, podobnie jak nie muszą się masturbować czy oddawać kału, gdyŜ stali mieszkańcy Schloss Zonigen nie mają juŜ takich potrzeb. Wszyscy rezydenci zamku zostali przemienieni przez Trójkę, dzięki czemu ich tak zwane podstawowe potrzeby Ŝyciowe zostały zredukowane poniŜej poziomu określanego przez współczesną medycynę jako minimum. Ich sytuacja mogłaby być porównana z warunkami Ŝycia więźniów osadzonych w stalinowskich gułagach,
choć Ŝycie w gułagu dla wielu byłoby znacznie lepszym wyborem, poniewaŜ nie zostaliby poddani przemianie oprócz ewentualnego ideologicznego prania mózgu. Pobudzenie i przeraŜenie wśród rezydentów zamku wywołane było odkryciem, Ŝe na terenie Schloss Zonigen przebywał zdrajca, a Trójka rozpoczęła śledztwo. I to śledztwo będzie skuteczne... Giinter Ganzer i Erik Hauser podali Herr Steinowi potęŜną ilość środków uspokajających i przenieśli go do celi przejściowej. Gdy kończyli zajmować się Steinem, usłyszeli syreny alarmowe, a potem przez głośniki instrukcje Trójki. Wszyscy poplecznicy, brygadziści oraz inni uprzywilejowani pracownicy, zwłaszcza ci, którym pozwolono udać się wczoraj do wioski, mieli bezzwłocznie stawić się w wielkiej centralnej jaskini Schloss Zonigen. Dyrektor Ganzer oraz zaufany poplecznik Hauser dobrze wiedzieli, o co chodzi, ale mimo Ŝe czuli się niewinni, natychmiast udali się do wskazanego obszaru. Nawet w najlepszych czasach, co oznaczało wszystko, co po prostu nie jest jak najgorsze, tylko idiota odwaŜyłby się na zignorowanie instrukcji, które w rzeczywistości były rozkazami. W obecnej sytuacji taki postępek byłby samobójstwem lub aktem szaleństwa. Cały kompleks Schloss Zonigen przypominał ser szwajcarski z dziurami wyŜłobionymi w skale. Był to labirynt naturalnych sztolni, kominów, zakrętów, jaskiń, a nawet powstałych pod wpływem ciśnienia lodowca szczelin rozdzielających skałę aŜ do jej podstawy. W samym środku kompleksu znajdowała się sala, będąca kiedyś komorą mieszczącą się poniŜej wulkanicznej kaldery, skąd w zamierzchłych geologicznych epokach odpłynęła magma. Później przestrzeń komory została wypełniona lodem, który w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat stopniowo wysychał i sublimował, pozostawiając pustą komorę. Za czasów doktora Emila Zonigena zorganizowano tam magazyn wyposaŜenia kriogenicznego uŜywanego w zamku. Teraz jednak wszystkie z tych maszyn zostały pozbawione wielu części oraz elektronicznych podzespołów i jako niepotrzebne urządzenia zostały przesunięte pod ścianę, poustawiane jedne na drugich, gdzie rdzewiały niczym bezuŜyteczne śmieci. W północnej części kopulastego stropu na wysoko wzniesionych rusztowaniach trwały prace nad budową szybu, który miał przechodzić na wylot przez skałę, biegnąc pod kątem do góry i docierając do czystego górskiego powietrza. Wąskie lance zakurzonego światła dziennego wpadały do środka z miejsc, gdzie juŜ udało się przewiercić niewielkie dziury w skalnym sklepieniu. Wywiercone otwory zostały rozmieszczone po okręgu, który miał około
czterech metrów średnicy. W nich zostaną umieszczone ładunki wybuchowe, którew jednoczesnej eksplozji pozwolą stworzyć sztolnię o dwunastostopowym przekroju. Na dole, prawie pośrodku komory, na poziomie podłogi stało jeszcze niedokończone cylindryczne urządzenie podobne do lufy ogromnej armaty skierowanej precyzyjnie pod tym samym kątem co projektowany szyb w sklepieniu. Dookoła wielkiej armaty - jeśli w ogóle niąbyła, czego nikt prócz Trójki nie wiedział - leŜały zwoje błyszczącego miedzianego drutu, izolowane kable, instrumenty o nieznanym przeznaczeniu i wyglądzie, dynama i generatory, panele ołowianych osłon i wielka ilość róŜnorodnego, eksperymentalnego wyposaŜenia. Koncentrycznie od środka rozchodziły się dwa tuziny olbrzymich ław, które domykały staranny okrąg. Pod ścianami rozmieszczone były laboratoria z drzwiami i oknami z hartowanego szkła, gdzie widać było gorączkową aktywność pracujących ludzi. Przez szyby przebijały promienie purpurowego i niebieskiego światła, a w powietrzu czuć było zapach ozonu i siarki. Wraz z przybyciem do hali Guntera Ganzera i Erika Hausera w laboratoriach powoli zamierała praca, zapadała cisza, skończyły się eksperymenty i gaszono światła. RównieŜ w innych miejscach stopniowo ucichła praca wkrótce po tym, jak przez głośniki zostały ogłoszone rozkazy Trójki. W pobliŜu działa powoli zbierały się grupki popleczników oraz innych uprzywilejowanych osób, zwłaszcza tych, którzy korzystając z przepustki, odwiedzili wczoraj wioskę. W miarę jak pojawiało się coraz więcej osób, tworząc z grupek jedno zgromadzenie, ludzie rozchodzili się dookoła kamiennego podwyŜszenia, które było zwieńczone wielkim stalowym krzyŜem stojącym na okrągłej podstawie o grubości czterech cali zrobionej z czarnego nieodblaskowego materiału. Było to ostatnie miejsce w Schloss Zonigen, albo nawet na całej planecie, gdzie którykolwiek z zebranych ludzi chciałby się znaleźć. Ten fakt odzwierciedlały powaŜne wyrazy twarzy, które - nawet w wypadku całkowicie niewinnych, a na razie wszyscy nimi byli - były blade, pozbawione koloru, przeraŜone. Robotnicy na rusztowaniu patrzyli w dół, fachowcy pracujący przy ławach skierowali wzrok do środka, naukowcy oraz ich asystenci wyszli z laboratoriów i wraz ze wszystkimi pozostałymi pracownikami zwrócili się w stronę podwyŜszenia, patrząc na krzyŜ stojący na czarnej okrągłej podstawie. Wszystko było juŜ przygotowane. Nikt nie chciał patrzeć na to, co się stanie, ale kaŜdy wiedział, Ŝe nie ma innego wyjścia. Właśnie po to zostało przygotowane całe widowisko: jako przykład, ostrzeŜenie, przypomnienie o cenie, jaką przyjdzie zapłacić za złamanie zasad rządzących w Schloss
Zonigen, zwłaszcza pierwszej zasady. To właśnie z tego powodu nikt nie chciał zostać przyłapany na tym, Ŝe nie patrzy. Nigdy nie wiadomo! MoŜe to równieŜ było karalne? Jednak nie wszyscy się zebrali. Tuzin uprzywilejowanych osób, grupka, którą Gunter Ganzer widział, jak szła do wagonika kolejki linowej, a później zjeŜdŜała do stacji narciarskiej, do teraz najprawdopodobniej rozeszła się po okolicznych wioskach, a moŜe nawet i dalej... ale nigdy za daleko. Poza tym brakowało straŜy, uzbrojonej milicji Schloss Zonigen, czyli tak zwanej ochrony, która trzymała blisko z poplecznikami. Obie grupy były znienawidzone przez pozostałych rezydentów zamku. Ich nieobecność mówiła sama za siebie. Od chwili gdy Herr Roberto Stein pojawił się w Schloss Zonigen i opowiedział o ostrzegawczym liście, do kaŜdego z tuneli i jaskiń znajdujących się w pobliŜu recepcji wysłano straŜe. Tędy wiodła jedyna droga ucieczki. Teraz kaŜdy pojazd na podjeździe zostanie zatrzymany, drogę będą patrolować straŜnicy z lornetkami, radiotelefonami i karabinami zaopatrzonymi w celowniki optyczne. Ktokolwiek pojawi się w polu widzenia i spróbuje opuścić Schloss Zonigen, zostanie zastrzelony, a jego ciało będzie zabrane, zanim ewentualny przybysz z zewnątrz zdoła je zobaczyć. Zasady obowiązujące na zamku mogły dziwić i niepokoić osoby, które przybyły tutaj stosunkowo niedawno. Jedną z takich osób był młody brygadzista grupy elektryków, który stał obok Guntera Ganzera, i najwyraźniej potrzebował wyjaśnień. Dodatkowym problemem był wybór osoby na tyle godnej zaufania, Ŝeby zdradzenie własnej niewiedzy nie stało się zagroŜeniem. Stojący niedaleko milczący męŜczyzna o wykręconej stopie mógł wzbudzać zaufanie... Ganzer, nie chcąc stać blisko Erika Hausera, powoli odsuwał się od niego. Zmieszał się z grupką robotników stojących na podwyŜszeniu. Hauser pozostał z innymi poplecznikami i szeptem wymieniał z nimi uwagi, z pewnością opisując wydarzenia, których był świadkiem w kriogenicznym tunelu z lodu. Z kolei Ganzer pozostał w otoczeniu osób, których towarzystwo wydawało mu się łatwiejsze do zaakceptowania. Wiedząc, w jakim celu zwołano całe zgromadzenie, dzięki czemu nie miał poczucia winy, Ganzer czuł się znacznie lepiej, niŜ gdyby nie dysponował tymi informacjami. Nagle poczuł, Ŝe ktoś przysunął się bardzo blisko i dał mu lekkiego kuksańca pod Ŝebra. - O co chodzi? - spytał. - Przepraszam - odezwał się młody, moŜe dwudziesto-ośmioletni męŜczyzna z rudymi włosami. - Wygląda pan na osobę dobrze zorientowaną. Czy moŜemy porozmawiać? Ganzer rozejrzał się dookoła. Zobaczył, Ŝe inni szeptali między sobą i rozmawiali po cichu. Pokiwał głową.
- Dobrze, tylko cicho. O co chodzi? - Wiem, kim pan jest, Herr Dyrektor. Przepraszam, jeśli... - Tylko z nazwy - przerwał mu Ganzer, biorąc go pod ramię i odpowiadając cichym głosem. - A kim pan jest? - Hans Niewohner. Z firmy Niewohner Electrics, tak przynajmniej się kiedyś nazywała. Jestem tutaj juŜ od blisko miesiąca. - Ciszej! Albo będzie pan ciszej, albo przestaniemy rozmawiać. Czego pan chce? - Chcę to zrozumieć - odpowiedział Niewohner. Jego oczy wyraŜały zaciekawienie i strach. - Słyszałem co nieco i zastanawiam się, dlaczego zdrajca - nie, moim zdaniem bohater - miałby tutaj wracać po tym, jak popełnił zarzucane mu przestępstwo? No i dlaczego te trzy coś tam zakładają, Ŝe on nie uciekł w jakieś bezpieczniejsze dla siebie miejsce? Gunter Ganzer znał odpowiedź na oba pytania. Teraz jednak po raz trzeci ostrzegł młodego męŜczyznę, mówiąc: - Ciii! Jeśli nie będziesz mówić po cichu, to nie będziemy rozmawiać! Odsuńmy się trochę na bok, dobrze? Przesunęli się o parę kroków, gdzie Ganzer, mówiąc prawie szeptem, zaczął odpowiadać na drugie pytanie: - Pytasz, dlaczego Trójka zakłada, Ŝe winny wciąŜ się tutaj znajduje? Oni nie zakładają oni wiedzą Ŝe jest tutaj. Jeśli ci powiem, skąd o tym wiedzą, to od razu odpowiem ci na pierwsze pytanie. Pytasz, dlaczego przestępca nie uciekł? Ha! Oto odpowiedź: bo nie istnieje bezpieczne miejsce. O ile wiem, to jesteś tutaj juŜ od kilku miesięcy, prawda? Czy nie przedstawiono ci Khiffa, któregoś z ich opiekunów? - Khiffa? Słyszałem, Ŝe o czymś takim szeptano, choć nie wiem, co to znaczy. Nikt nie chciał mi nic więcej o tym powiedzieć. Powiedziałeś „opiekun”? - Właśnie, kaŜde z nich ma coś takiego. - Czym są te Khiffy? - Na pewno niczego takiego ci nie pokazano? - Nic o tym nie wiem. - Hm. Na pewno wiedziałbyś, gdybyś zobaczył... To coś koszmarnego! Potrafią wejść do głowy człowieka i to dosłownie, dzięki czemu wszystkiego się o tobie dowiadują. Poznają twoje słabe strony oraz potrafią cię wyśledzić. Dzisiaj byłem w wiosce i przywołano mnie tutaj. Ona do mnie przemówiła, usłyszałem jej głos w mojej głowie, a jej Khiff wzmocnił jego siłę. - To brzmi nieprawdopodobnie. Trudno w to uwierzyć.
- Jest pan brygadzistą. Jeśli ma pan rodzinę, Ŝonę, dzieci, to... będą mieć na pana haka. - Nie, nie mam nikogo. - Aha! To dlatego nie przedstawili panu Khiffa. Nie pozwolą panu opuścić zamku i dlatego nie mają potrzeby zapoznawania się z pana umysłem. Jeśli chodzi o większość obecnych tutaj osób, popleczników, brygadzistów, naukowców, straŜników i wszystkich pracowników zajmujących powaŜniejsze stanowiska, wszyscy zostali zapamiętani przez Khiffa. Z tego co wiem, są to jakieś siedemdziesiąt dwie osoby. - Ale... czy istnieją stworzenia z takimi zdolnościami? - Tak, trzy. Nie słuchasz mnie? KaŜde z nich ma swojego Khiffa. Niewohner ujął Ganzera pod ramię. - Muszę się jeszcze sporo dowiedzieć. Ganzer stwierdził, Ŝe polubił młodego człowieka. Przynajmniej miał z kim porozmawiać; była to wielka rzadkość w Schloss Zonigen. - Dobrze rozumiem twoją ciekawość, ale lepiej, Ŝebyśmy juŜ umilkli. MoŜe później się spotkamy. - Dobrze. Ale mam jeszcze jedno pytanie.- Mów szybko! - Co takiego budujemy? Czy to jakaś broń? - MoŜliwe. To nawet całkiem prawdopodobne. Ale nie mam co do tego pewności. I nikt jej nie ma. - Ale... - zaczął Niewohner, lecz w tej samej chwili zagłuszyły go umieszczone na ścianach głośniki. - Cicho! - szepnął Ganzer. Poczuł, jak na rękach pojawia mu się gęsia skórka. - Siedź cicho. Idą! Chwilę później przybyła Trójka... Trójka przybyła. Zjawiła się niczym troje magików na scenie, gdyby podwyŜszenie zbudowane z kamiennych bloków moŜna było wziąć za scenę. Nie było tam zapadni, szaf ozdobionych symbolami księŜyca, gwiazd i komet, Ŝadnych dymów czy luster. Na kamiennym podwyŜszeniu, na okrągłej podstawie wykonanej z nieznanego materiału, czarnego jak kosmiczna przestrzeń, stał wielki krzyŜ. KrzyŜ, a właściwie krucyfiks, był niewątpliwie świętym symbolem, ale zamiast wyobraŜonej postaci Chrystusa konającego w mękach zwisały z niego łańcuchy i kajdanki. Kiedy Trójka zaczęła się pojawiać, powietrze nad podwyŜszeniem zamigotało niczym nad rozgrzaną asfaltową drogą w środku upalnego lata, horyzontalny efekt nieostrości zapowiadał przybycie pierwszej osoby, Frau Lessing, a dokładniej Mordri Jeden. Początkowo
była nieostra, jak dopiero co wyświetlony hologram, ale szybko przybierała coraz wyraźniejszy kształt. TuŜ po niej pojawił się Simon Salcombe lub Mordri Dwa. Po niecałej sekundzie zmaterializował się pomiędzy nimi Guyler Schweitzer, Mordri Trzy. Przez całą długą minutę Trójka stała bez najmniejszego ruchu. Wysocy, szczupli, patrzyli z wysoka na zgromadzonych. Po chwili do przodu wysunęła się Ŝeńska postać. Podobnie jak jej koledzy ubrana była w biały długi kaftan i razem przypominali Gunterowi Ganzerowi świece osadzone na trójramiennym świeczniku... myśl, którą natychmiast usunął z umysłu, wiedząc, jak łatwo Frau Lessing mogłaby sięgnąć do wnętrza jego umysłu. Kiedy Ganzer skupił się na sobie, tłumiąc własne myśli, ciszę wywołaną przybyciem Trójki przerwała Mordri Jeden, której głos wzmacniał system nagłaśniania. - Doszło do naszej wiadomości, Ŝe wśród nas znajduje się zdrajca: człowiek, któremu udzieliliśmy schronienia w Schloss Zonigen, a który złamał pierwszą zasadę - zagroził bezpieczeństwu zamku i wystąpił przeciw nam. Teraz człowiek ten jest w drodze do sali, na której zebraliście się. Za chwilę przyprowadzi go dwóch straŜników. Usłyszał nasze zarządzeniai jak przypuszczaliśmy, chciał uciec. Zaaresztowano go w chwili, gdy chciał rzucić się w przepaść. Byłaby to jednak zbyt łagodna śmierć, a na to nie moŜemy pozwolić. Oto on - zakończyła, wskazując wyciągniętą ręką i palcem najeden z szybów wejściowych. Następnie zwróciła się do straŜników, którzy dotarli z więźniem na środek pomieszczenia, gdzie ludzie stojący blisko podwyŜszenia zrobili im przejście. - Na górę z nim - rozkazała Mordri Jeden. StraŜnicy weszli po schodach na podwyŜszenie, załoŜyli więźniowi kajdanki i szybko wycofali się, schodząc w dół i mieszając się z tłumem. Do przodu wysunął się stojący pośrodku Guyler Schweitzer, czyli Mordri Trzy, który powiedział: - Widzicie przed sobą zdrajcę. Teraz go przesłuchamy i poznamy prawdę. Trójka zwróciła się do męŜczyzny unieruchomionego na krzyŜu i równocześnie wszyscy zrobili krok w jego stronę. Tym razem głos zabrał Simon Salcombe, Mordri Dwa: - Nie okłamiesz nas, nie masz takiej moŜliwości. Jeśli spróbujesz nas oszukać, to poczujesz straszny ból. I tak spotka cię ból, a kaŜda próba kłamstwa tylko go powiększy. Trójka podeszła do przodu, niczym szczęki imadła wstępując na czarny krąg. Wyciągnęli ręce w kierunku ofiary i bez trudu rozerwali mu bluzę na strzępy. Resztki materiału podtrzymywane paskiem zwisały na wysokości talii. MęŜczyzna był niewysoki, mniej więcej wzrostu Ganzera. Był chudy, miał zapadnięty brzuch i wystające Ŝebra. Powieszono go za ręce z kajdankami umieszczonymi na przegubach. Palce u nóg prawie nie
dotykały podłogi. Blada twarz z zapadniętymi policzkami i oczami była wyrazem rozpaczy, z półotwartych ust wydobywał się jęk cierpienia. Pobito go; na ramionach, Ŝebrach i bokach widać było krwawe pręgi. Z kącika ust spływała krew i sączyła się po brodzie. Lewe oko zaczynało puchnąć, było sine i zamknięte. Bez słowa ostrzeŜenia Mordri Dwa i Mordri Jeden ujęli człowieka za ramiona, Ona zaś, czyli Mordri Jeden, przyłoŜyła dłoń z długimi palcami do jego brzucha tuŜ pod Ŝebrami. Trójka jedynie dotykała męŜczyznę i Ganzer zauwaŜył, Ŝe zaczyna powtarzać zduszonym głosem: - Dotyk! Dotyk! - Co? Dotyk? - szepnął stojący obok Niewohner. - Ciebie teŜ dotknęli. Nie w taki sposób, ale na pewno cię skosztowali. Skosztowali kaŜdego. A teraz patrz i ucz się. I siedź cicho, na litość boską! Do więźnia ponownie przemówił Simon Salcombe, Mordri Dwa: - Byłeś naszym zaufanym człowiekiem, twój syn przebywa wśród nas, Ŝeby zagwarantować twoją uczciwość, a jednak postanowiłeś nas zdradzić, zdradzić zarówno jego, jak i siebie! - Nie! Nie! - krzyknął głośno męŜczyzna, a jego głos odbijał się echem od ścian. - Nic nie zrobiłem! To nie ja! - Kłamstwo! - krzyknął Mordri Dwa, pochylając się lekko i zbliŜając twarz do więźnia. - Patrz! - dodał, podsuwając skrawek papieru pod nos ukrzyŜowanego męŜczyzny. Oto dowód twojej zdrady! Wyczuwam twój zapach i widzę to w twoim umyśle! Przyznaj się, Ŝe kłamałeś! MęŜczyzna musiał się przyznać, dalsze zaprzeczanie nie miałoby sensu. - Byłem... byłem pijany! - wyszlochał. Za duŜo sznapsów, to przez sznapsy! Ale wiem, na czym polegają moje obowiązki, i kiedy się obudziłem rano, natychmiast wróciłem do zamku. Mój synek jest tutaj. Nie uciekłem, przez niego nie mógłbym uciec. Przysięgam, Ŝe taka pomyłka juŜ nigdy się nie powtórzy. To nie ja, nie ja. To przez te sznapsy! - Nie uciekłeś - szyderczo przyznał Salcombe - bo miałeś nadzieję, Ŝe nikt się nie dowie o tym liście i o tym, Ŝe to ty go napisałeś! Kiedy jednak usłyszałeś alarm i wydawane przez nas polecenia, rozkaz zbiórki, to dopiero wtedy zacząłeś uciekać! Gotów byłeś sam się zabić, Ŝeby nie dać nam cieszyć się zemstą. Miałeś takŜe nadzieję, Ŝe twoja śmierć moŜe zmniejszyć brzemię nałoŜone na twojego syna. Ale wasze dzieci, Ŝony i krewni są naszym zabezpieczeniem. Dlatego twój syn tak samo jak ty zapłaci za twój czyn! A więc czas na ból!
- No to rób, co ci się podoba, ty skurwysyński pomiocie! - Więzień uniósł nogę, próbując kopnąć Salcombe’a, ale udało mu się tylko poruszyć krępującymi go łańcuchami. Jeśli juŜ mam za coś zapłacić, to przynajmniej za to, Ŝe próbowałem kogoś uratować, męŜczyznę i jego rodzinę. Poza tym czym jest śmierć po latach spędzonych w piekle, którym przez ciebie stało się to miejsce? - Achhhhh! - wspólnym głosem zawyła trójka Mordrich. Pochylili się jeszcze bardziej nad więźniem, a ich ręce przyłoŜone do jego ciała zdawały się błyskawicznie wibrować. Ofiara zaczęła się trząść, a potem wydawać opętańcze wrzaski. Światła nad ławami zamigotały, podobnie jak lampy znajdujące się na skalnych ścianach sali oraz na sklepieniu. RównieŜ z głośników zaczęły wydobywać się niespodziewane piski, trzaski i bzyczenie zsynchronizowane z migotaniem oświetlenia. To trwało przez kilka długich chwil, aŜ ofiara przywiązana do krzyŜa przestała krzyczeć. Ciało wciąŜ wyginało się i drŜało, ale jedynym odgłosem był pomruk wydawany nosem, z którego strumieniami wylewała się krew. W rzeczywistości te odgłosy wciąŜ były krzykiem, tylko Ŝe usta zostały zamknięte... przerośniętymi wargami, które skleiły się ze sobą, stając się plastrem róŜowego mięsa! - Teraz im powiedz - głos Mordriego Dwa brzmiał jak pisk radości? przyjemności? wcielonego zła? który zagłuszył elektroniczny hałas dochodzący z głośników. - Powiedz tym męŜczyznom - twoim byłym kolegom, którzy cię znali i pracowali z tobą - jak wielki odczuwasz ból i jak wielką radość sprawi ci śmierć, która juŜ wkrótce nadejdzie. Wytłumacz im, co chciałbyś przekazać swojemu synowi. Co sam byś odczuwał, gdybyś zobaczył, Ŝe jego spotyka taki sam los jak ciebie. Dlaczego nie błagasz o przebaczenie? Przebaczenie, którego i tak byś nie otrzymał. Simon Salcombe przerwał na chwilę, zbliŜył się jeszcze bardziej do udręczonej postaci na krzyŜu, przekrzywił głowę w geście nasłuchiwania i zaskrzeczał: - Co? Co chcesz powiedzieć? Nie moŜesz mi zrobić tej przyjemności, bo twoje ciało nie naleŜy juŜ do ciebie, a twoje wargi skleiły się? Co za szkoda, Ŝe wcześniej nie trzymałeś gęby na kłódkę! Cha, cha, cha, cha, cha! To oczywiste, Ŝe twoje ciało nie naleŜy juŜ do ciebie, poniewaŜ jest nasze i wszystko moŜemy z nim zrobić! Odwrócił się do zdumionych ludzi zgromadzonych dookoła podwyŜszenia i powiedział: - Patrzcie, co czeka tego, kto ośmieli się złamać prawa obowiązujące w Schloss Zonigen: kara cielesna! Ból, jakiego nawet nie jesteście w stanie sobie wyobrazić, ale którego
jesteście świadkami. Ból, który łączy w jedną miazgę ciało, krew i kości, a po nim pojawia się śmierć równie czarna jak nicość! Odwrócił się z powrotem do powykręcanego, zmieniającego się męŜczyzny na krzyŜu i wraz z Mordrimi Jeden i Trzy skorzystali z dotyku, aby przesłać do ciała ofiary energię powodującą mutację. Dłonie męŜczyzny zaczęły topić się jak wosk płonącej świecy, i w podobny do wosku sposób zaczęło ociekać całe ciało. Płynne mięso jak budyń wypływało nogawkami spodni na zewnątrz, tworząc słoniowate stopy o spłaszczonych paluchach. Jego twarz wydłuŜyła się, szczęka opadła na pierś, a szyja zapadła się jak składana harmonia. Teraz ofiara Trójki wyglądała jak karykatura człowieka z oczami, które wyszły z oczodołów na długość jednego cala, i uszami wydłuŜonymi pod wpływem grawitacji, powoli osuwającymi się w dół. Miejsce, gdzie wcześniej znajdowały się usta, pulsowało nieznacznie, jak gdyby męŜczyzna bezskutecznie próbował zaczerpnąć powietrza przez nieistniejący juŜ otwór. I chociaŜ Trójka cofnęła juŜ swoje ręce, to ciało nadal zmieniało konsystencję, najpierw części miękkie, a później kości, które równieŜ zamieniały się w płyh. Głowa opadła na resztkę ramion, barki zapadły się, zwalając na Ŝebra, a Ŝebra spłynęły na niŜsze partie ciała. Ręce, z których zostały tylko płynne kości i skrawki skóry, wysunęły się z kajdanek i stopiły z resztą masy będącej kiedyś ciałem. Całość spłynęła w dół i spoczęła na okrągłej czarnej podstawie krzyŜa. Kiedy to, co było kiedyś ciałem, zaczęło się rozlewać, całość przybrała czarny kolor i zmieszała się z czarną podstawą krzyŜa w kształcie dysku, który stał się o jeden cal grubszy. Dysk ujawnił swojąprawdziwąnaturę. Były to resztki ludzi, ich podstawowe pierwiastki składające się na ciała, resztki ich formy, umysłów, osobowości, tego, co stanowiło rdzeń istnienia. W absolutnej ciszy Ona i jej koledzy zwrócili się do tłumu: - Stało się - powiedziała. - Teraz wracajcie do pracy i pamiętajcie, Ŝe za kilka tygodni, a najdalej za miesiąc ukończymy nasze dzieło. Wtedy wszystko będzie jak wcześniej, wszystko wróci na swoje miejsce i będziecie wolni. Musicie tylko doŜyć do tego czasu i oczywiście pracować. StraŜnicy, poplecznicy i brygadziści - macie tego dopilnować!Pokręciła palcami przy czymś, co przypominało bransoletkę. Podobnie postąpili jej koledzy stojący obok. Po chwili podwyŜszenie, które wcześniej zajmowali, było puste... Kiedy jakiś czas później wszystko wróciło do poprzedniego stanu, czyli czegoś w rodzaju spokoju czy normalności, Ganzer wrócił do Schloss Zonigen i odszukał Hansa
Niewohnera, który doglądał elektryków pracujących w wielkiej jaskini. Odeszli kilka kroków na bok, poza zasięg wzroku ewentualnych obserwatorów, gdzie Ganzer powiedział: - Jeśli rozmawiam z tobą, to tyko dlatego, Ŝe wyczuwam w tobie desperację. Jesteś miłym młodym człowiekiem i nie chciałbym, Ŝebyś wpadł w kłopoty. - Co do desperacji, to masz rację - odpowiedział Niewohner. - Faktycznie myślałem o ucieczce, ale kiedy się nad tym zastanowiłem, to zacząłem dostrzegać problemy. - Czy na pewno wszystkie? Wątpię. W końcu rozmawiasz ze mną a nie upewniłeś się wcześniej co do moich intencji. Niewohner pokiwał głową. - Wyglądasz na uczciwego człowieka. Jeśli zaś chodzi o problemy, to jestem całkiem pewny, Ŝe większość z nich wziąłem pod uwagę. Jednak zgadzam się z tobą, Ŝe tych trudności jest dosyć duŜo. - Ja bym powiedział, Ŝe zbyt duŜo. To miejsce jest skalną turnią. Na dół moŜna się dostać tylko trzema sposobami: drogą, kolejką linową i skacząc w przepaść. - Tak - przyznał niechętnie Niewohner. - MoŜe czteroma, gdybym miał dobrą linę o długości tysiąca stóp! - Nie znajdziesz tutaj liny. Sporo kabli, ale są cięŜkie. No i jak byś je przeniósł stąd do któregoś z lodowych szybów bez wzbudzenia podejrzeń? Zapomnij o tym. Nawet gdyby ci się udało, to i tak zostałbyś zauwaŜony. Na zewnątrz są rozstawieni straŜnicy. Wciągnęliby cię z powrotem i musiałbyś albo puścić kabel, albo stawić się przed Trójką. Jeśli chodzi o mnie, to wolałbym rzucić się w dół, tylko Ŝe w moim wypadku i tak byłoby to niemoŜliwe: nie jestem alpinistą, nie mówiąc o tym, Ŝe trzeba być do tego w niezłej formie. - Ganzer poruszył skręconą stopą. - Poza tym dlaczego w ogóle się nad tym zastanawiasz? Jesteś tu od niedawna i jeśli oni mówią prawdę, to juŜ za kilka tygodni wszystko się skończy. - Wierzysz w to, co mówią? - spytał Niewohner, unosząc do góry brwi. - Od lat projektują i konstruują broń. Za niecały miesiąc ukończą prace... i co potem? Na pewno ją wypróbują. Ale co będzie celem? Czy nie powinniśmy spróbować ostrzec świat przed tym, co tu się wyrabia? - Ale nie mamy pewności, co tak naprawdę tutaj się dzieje. Nawet nie wiemy, czy to faktycznie jest broń. Na pewno wiadomo, Ŝe tutaj wszystko jest nielegalne, a my jesteśmy zwykłymi niewolnikami. - To w Ŝadnym stopniu nie zmniejsza mojej desperacji. Chcę się stąd wydostać! - Wszyscy chcą tego. Je teŜ chciałem i zobacz, do czego to doprowadziło. - Znowu znacząco poruszył stopą. - Postanowiłem sprawdzić ich czujność i zostałem w wiosce dłuŜej,
niŜ mi zezwolono. Wróciłem godzinę później. To było w pierwszym roku okupacji tego miejsca. Od tego czasu wielu próbowało zrealizować to samo pragnienie. Ale skończyli tam. Pokazał na podwyŜszenie. - Widzisz ten czarny dysk? Kiedy się tutaj zjawili, nie było tam niczego takiego, nawet podwyŜszenia. Ten dysk został utworzony z ludzi, którzy tak samo jak ty i ja chcieli się stąd wydostać. Niewohner wyprostował się, ściągnął łopatki i odparł: - Dlaczego nie zrobimy powstania? Ich jest troje, a nas o wiele więcej. W kilka chwil moŜemy ich załatwić! - A poplecznicy? StraŜnicy? - Nie dadzą się przeciągnąć na naszą stronę? - UwaŜaj! - odciął się zaniepokojony Ganzer. Czujnie rozejrzał się dookoła. - Na twoją stronę, Niewohner, nie moją! Rozmawiam z tobą tylko dlatego, Ŝe chcę ci to wybić z głowy. Nie moŜna przeciągnąć popleczników i straŜników na twoją stronę! Mają na swoich sumieniach zbrodnie, za które musieliby odpowiedzieć. Moja Ŝona, moja biedna Ŝona!... A ona jest tylko jedną z wielu biednych istot. W tym miejscu codziennie wykorzystuje się kobiety, dzieci i niektórych męŜczyzn. - Ja nie mam tutaj nikogo. Jestem sam. Przez to, Ŝe nic nie robię, czuję się jak... jak pieprzony tchórz. Gdyby tylko udało mi się zwinąć jakiś samochód i zjechać na dół, do wioski... - Całe wzniesienie jest pod stałą obserwacją, a we wsi są szpiedzy.- Szpiedzy? - Trójka przebywa tutaj juŜ od pięciu lat. Pierwsze, czym się zajęli, to zabezpieczenie wioski, majątakŜe swoich ludzi w okolicznych wioskach. Hans, ze Schloss Zonigen nie ma wyjścia! - Kolejka linowa... - Nie masz przepustki. StraŜnicy cię sprawdzą i natychmiast dowiedzą się, kim jesteś. Nawet gdyby ci się jakoś udało, to co dalej? Przeszedłbyś przez góry? Nie, musiałbyś zejść do wsi, tylko tamtędy moŜna się wydostać z doliny... ale tam zostałbyś zawrócony. - Ale... - Posłuchaj - Ganzer na chwilę zawiesił głos. - Do diabła z tym! Czas skończyć z grzecznościami. Czy korzystasz z toalety? Czy... realizujesz naturalne potrzeby ciała? Na przykład czy się masturbujesz? Albo czy jesz posiłki? - Nie. Nic z tych rzeczy. Coś ze mną zrobili, moŜe dodali coś do wody... nie wiem. O to teŜ cię chciałem spytać.
- Tak, tak. Dotknęli cię! W wodzie nie ma Ŝadnych środków. Dotknęli cię, gdy tylko się tu pojawiłeś. Mają moc pozwalającą panować nad ciałem, wpływają na naturalne funkcje organizmu. Po co dostarczać poŜywienie, kiedy moŜna przestać jeść? Po co zezwalać na wyjście do toalety, skoro mogłoby to spowalniać pracę? i w końcu po co zezwalać na drobne przyjemności, jeśli miałyby one osłabić robotników? Niewohner prostował się coraz bardziej, patrzył na Ganzera i zaciskał pięści. Rozejrzał się dookoła, chcąc wybuchnąć i głośno dać wyraz swojej frustracji. Ale Ganzer natychmiast go ostrzegł: - Cicho! - Niech to szlag! - wycedził przez zęby Niewohner, ale jego ciało nieco się rozluźniło. - Nadal uwaŜam, Ŝe moglibyśmy ich załatwić. - No to jesteś w błędzie. Trzy lata temu jeden ze straŜników oszalał i zaczął strzelać do samicy. Walnął do niej serią kiedy stała na podwyŜszeniu i wygłaszała motywacyjne przemówienie. Jej Khiff oddzielił się od niej i poleciał niczym kula zrobiona z niebieskozielonego gluta. Wpadł na faceta i wdarł mu się do środka głowy. Mózg wyleciał mu uszami i gość padł jak ścięty siekierą! Po chwili całe jego ciało - BoŜe! - wywróciło się środkiem na zewnątrz! Niewohner odsunął się od Ganzera, jakby ten równieŜ oszalał. Wyglądał, jakby miał się za chwilę roześmiać, ale Ganzer mówił dalej: - Khiff wrócił do samicy, a ona wstała i była cała, nietknięta! - Mówisz prawdę? - MoŜesz spytać o to innych. - Chyba bym się nie odwaŜył. - Masz rację. I tak samo nie powinieneś odwaŜyć się na ucieczkę. Nie jesteś sam. Ja teŜ jestem tchórzem, a moŜe nie. Kiedy Trójka stąd wyjedzie - jeśli w ogóle jest to moŜliwe to kto zajmie się tymi okropieństwami, które wciąŜ w pewnym sensie Ŝyją w celach Schloss Zonigen? - Coś o tym dotarło do moich uszu. - Spodziewałem się tego, ale... Nie miałeś okazji tego zobaczyć! Nagle dyrektor Schloss Zonigen poczuł, Ŝe coś kłuje go we wnętrzu głowy, przeprosił i pozwolił wrócić Niewohnerowi do pracy... Pospiesznie wracał na swoje miejsce pracy w małym biurze niedaleko recepcji. Nagle zatrzymał się w jasno oświetlonym miejscu na skrzyŜowaniu dwóch tuneli, w chwili gdy Ona
płynnym krokiem wyszła z bocznego szybu i stanęła na jego drodze. Widząc gwałtownie pobladłą twarz Ganzera, Mordri Jeden uśmiechnęła się i powiedziała: - Ach, Gunter! Dobra robota. Spodobały mi się twoje odpowiedzi i rozsądne argumenty w tej nieprzystojnej rozmowie. BoŜe! Ona wie! - pomyślał Ganzer, zanim zdąŜył zapanować nad swoimi myślami. - Oczywiście, Ŝe wiem. Czasami mój Khiff sprawdza niektóre obszary. Dzięki temu róŜne niespodziewane okoliczności przyciągają moją uwagę. - Ja... ja... - jąkał się Ganzer. - Na szczęście twoje odpowiedzi na, powiedzmy, niechciane pomysły i propozycje były godne zaufania. Trzeba teŜ przyznać, Ŝe ten młody człowiek niewłaściwie wykonuje swoje zadania, poniewaŜ jego umysł zaprzątają kłopotliwe myśli. Idę się z nim zobaczyć, Ŝeby wyjaśnić sprawy. Mój Khiff z niecierpliwością czeka na to spotkanie. Tak czy owak naleŜy mu się nasza wizyta. - Tak, oczywiście. Ma pani rację. - MoŜesz wracać do swoich obowiązków. - Oczywiście! Rozdygotany Ganzer patrzył za nią, jak sunie wzdłuŜ szybu w kierunku wielkiej jaskini. Kiedy się oddalała, wystający ponad kołnierz jej kaftana złośliwy szaro-zielony bąbel rzucił mu przenikliwe spojrzenie... - Niedługo - powiedziała na odchodnym Shania, ale minęły juŜ trzy dni, a Scott nie miał od niej Ŝadnej wiadomości. Wieczorem trzeciego dnia Scott zastanawiał się, czego nowego dowiedział się od czasu jej niezwykłej wizyty. Kontaktował się ze szpitalem St Jude, aby sprawdzić, czy uda mu się trafić na jakiś ślad wiodący do rodziców tych niegdyś cięŜko chorych dzieci. Jeśli zdołałby ich wyśledzić, to mógłby się od nich dowiedzieć, jak moŜna skontaktować się z Salcombe’em... Nie miał co prawda zamiaru kontaktować się z nim, jeszcze nie, tylko chciał znać adres tego człowieka. Ale recepcjonistka, a później personel szpitala udzielali wymijających odpowiedzi i w efekcie nie dowiedział się niczego. Powiedzieli, Ŝe takie dane są poufne, a ujawnianie ich jest sprzeczne z polityką szpitala, która nie zezwala na rozmowy o byłych pacjentach oraz ich krewnych. Później sprawdzał w kilku lepiej znanych sierocińcach, starając się dowiedzieć, czy uda mu się zlokalizować trzecie z chorych dzieci. Tutaj szło juŜ trochę lepiej, choć niezbyt dobrze czuł się w roli ojca kolejnego chorego dziecka.
Przedstawiając się jako Quentin Mandeville, zadzwonił do Geoffrey Bartholomew Sanctuary for Bereaved and Orphaned Children. Był to juŜ szósty dom dziecka, do którego dzwonił. Scott wyjaśnił, Ŝe dzięki temu, co słyszał o dokonaniach słynnego uzdrowiciela Simona Salcombe’a, uzyskał nadzieję i chciałby z nim porozmawiać o przypadku własnego syna, który chorował na bardzo rzadką i nieuleczalną przypadłość. Połączono go z dyrektorem. - Pastor Patterson przy telefonie, z kim mam przyjemność? - Quentin Mandeville - Scott odpowiedział niskim głosem. - Przy okazji, chodzi o tego Quentina Mandeville’a. MoŜliwe, Ŝe słyszał pan o mnie przy okazji róŜnych imprez dobroczynnych...? - Ach! Oczywiście! - odpowiedział pastor, starając się być równie przekonujący jak Scott, choć tak dobrze to mu się nie udało.- Ale nie czynię tyle dobra co osoba, z którą chciałbym się spotkać dzięki pańskim kontaktom - kontynuował Scott. - Chodzi mi o pana Simona Salcombe’a. Pastorze, mój syn jest bardzo chory i jeśli istnieje taka moŜliwość, Ŝe pan Salcombe mógłby dla niego zrobić to samo, co uczynił dla dzieci w szpitalu St Jude... - Drogi panie - przerwał mu pastor. - Chciałby pan nawiązać kontakt w tej sprawie? - Tak. Chciałbym jak najszybciej skontaktować się z panem Salcombe’em. Od tego zaleŜy Ŝycie mojego syna. Nikt prócz niego nie daje nadziei mojemu jedynemu synowi i dziedzicowi. Być moŜe przekracza to moŜliwości pana Salcombe i nadaremnie wydam wielkie pieniądze na leczenie, ale muszę spróbować. - A więc odpowiedział pan na moje pytanie, jeszcze zanim zdołałem je zdać. Pozwolono mi przekazywać informacje dotyczące pana Salcombe’a wyłącznie ludziom, którzy potrafią wykazać się duŜymi zasobami finansowymi. MoŜe nie brzmi to zbyt, hm, dobroczynnie, ale wyjaśniono mi, Ŝe ośrodek w Szwajcarii, gdzie pan Salcombe wraz ze swymi kolegami medytuje, starając się osiągnąć najwyŜszą biegłość w sztuce uzdrawiania, potrzebuje duŜych środków na pokrycie wydatków. Pan Salcombe ma bardzo mało, jakŜe cennego, czasu i dlatego ogranicza się tylko do pracy na rzecz tych, których stać na to, Ŝeby zrównowaŜyć pomoc dla biedniejszych, jak na przykład dzieci ze szpitala St Jude. Sam to dobrze rozumiem, bo i nasz sierociniec boryka się z wielkimi obciąŜeniami finansowymi. Mam nadzieję, Ŝe pan zrozumie, Ŝe wyłącznie z tego powodu byłoby wskazane, Ŝeby przedstawił pan pewne, hm, dokumenty, potwierdzenia, listy uwierzytelniające... Tego oczywiście wymagają instrukcje udzielone mi przez pana Salcombe’a.
W tym momencie taktyka Scotta uległa zmianie. Choć budziło to w nim ogromny niesmak, musiał dalej kłamać i składać obietnice bez pokrycia. Nie podobało mu się to, ale kiedy wpadł juŜ na trop, to nie miał zamiaru z niego rezygnować. - Drogi panie. Jutro biorę udział w imprezie dobroczynnej na rzecz dzieci w Waszyngtonie. Będzie to bal, gdzie obiad kosztuje cztery tysiące dolarów, a kaŜda lampka wina kolejne dwieście. Przepraszam bardzo, jeśli moje słowa zabrzmiały trywialnie i lekcewaŜąco w stosunku do wymienionych kwot, ale pieniądze dosłownie nic dla mnie nie znaczą! Po co komuś miliony, jeśli jego zdrowie lub zdrowie któregoś z członków rodziny jest zagroŜone? Mogę równieŜ zapewnić pana, Ŝe stan finansów Geoffrey Bartholomew Sanctuary na pewno nie pogorszy się w rezultacie naszej rozmowy. W rzeczy samej nawet w tej chwili mogę wypisać czek, ale poniewaŜ wieczorem wylatuję, nie będę w stanie dostarczyć go natychmiast. - Bardzo mi przykro, drogi panie Mandeville. Naprawdę chciałbym panu pomóc. UwaŜam to za swój obowiązek. Ale... - Jeśli pan nalega - przerwał mu Scott - to podczas mojej nieobecności skontaktują się z panem moi pełnomocnicy i przedstawią wymagane dokumenty. Jednak najwaŜniejszy jest czas. Mój biedny syn umiera... jestem pewien, Ŝe pan rozumie mój pośpiech. Proszę tylko podać mi adres pana Salcombe lub powiedzieć, jak mogę się z nim skontaktować, a wszyscy zainteresowani, włącznie z pańskim Geoffrey Bartholomew Sanctuary, skorzystają z mojej wdzięczności. - Panie Mandeville, widzę, Ŝe jest pan bardzo hojny. Nie sposób przecenić pańskiej oferty pomocy. Ale nawet w tej sytuacji mogę panu udzielić tylko szczątkowych informacji, poniewaŜ sam nic więcej nie wiem. Uzdrowiciel Simon Salcombe jest dostępny w Szwajcarskich Alpach. Jedyny adres, jaki znam, to Schloss Zonigen, jest to pokryta lodem turnia w kształcie półksięŜyca - tak mi przynajmniej powiedziano. Pozwolono mi telefonować do tej górskiej samotni, ale pod Ŝadnym pozorem podawać numeru telefonu. Są to bardzo ścisłe wskazania pana Salcombe’a. Jeśli jednak Ŝyczyłby pan sobie, Ŝebym zatelefonował w jego imieniu, to raz jeszcze czuję się w obowiązku przypomnieć o... - Pastorze Patterson - przerwał mu Scott, z trudem powstrzymując się od westchnięcia. - Jak juŜ wspomniałem, moi pełnomocnicy, którzy są ze mną w stałym kontakcie, odwiedzą pana, oczywiście wraz z czekiem, i przedstawią odpowiednie referencje. Ja zaś czekam na spotkanie z panem Salcombe’em. Niestety muszę juŜ kończyć, poniewaŜ odlatuję za godzinę. Ale nigdy nie będę w stanie wyrazić mojej wdzięczności i ulgi, których doświadczyłem dzięki
pańskiej pomocy. - (Przynajmniej to ostatnie było prawdą). - Zostawiam wszystko w pańskich rękach i w mocy moich przedstawicieli. śyczę dobrej nocy. - Jeszcze jedno! - powiedział pośpiesznie pastor. - Z niecierpliwością oczekujemy pańskiego czeku dla Geoffrey Bartholomew Sanctuary, ale muszę pana uprzedzić, Ŝe jeśli chodzi o płatności, to pan Salcombe jest, hm, dość specyficzny. Wygląda na to, Ŝe jedną z jego - jak to nazwać? - słabości jest zwyczaj przyjmowania wynagrodzenia w złocie. Ponadto musi być to przeprowadzone dyskretnie, gdyŜ jego siedziba mieści się w Szwajcarii, a zgodnie z międzynarodowym prawodawstwem przewóz metali szlachetnych podlega obostrzeniom itd. - Rozumiem. Jestem pewien, Ŝe w tym wypadku uzyskamy stosowne zezwolenia. Wielcy ludzie bywają ekscentrykami i w pełni to rozumiem. Dziękuję za tę cenną informację i moŜe być pan pewien, Ŝe będę dyskretny. - To dobrze! Zatem dobranoc. śyczę przyjemnej podróŜy i oczekuję pańskich przedstawicieli. - To ja dziękuję raz jeszcze i do zobaczenia. Scott przytrzymał jeszcze przez chwilę słuchawkę przy uchu, usłyszał, jak pastor mamrocze coś niezrozumiałego, a później nastąpił trzask odkładanej słuchawki, a właściwie dwa oznaczające zakończenie połączenia trzaśnięcia, które nastąpiły jedno zaraz po drugim. Dziwne, coś musi być na linii, moŜe zwarcie. Czasem zdarza się coś takiego. Zatem Kelly i Bill Comber mieli rację: altruistyczna wizyta pana Salcombe’a w szpitalu St Jude miała na celu zdobycie nowych klientów. PoniewaŜ nie lubił pokazywać się publicznie i ukrywał daty oraz trasy swoich podróŜy, dzięki takim inscenizacjom pozyskiwał nowych bogatych klientów. W końcu w jego głowie pojawiła się myśl: Schloss Zonigen, hm! Ale w indeksie Wielkiego Atlasu Świata nie było takiej nazwy... WciąŜ był wieczór trzeciego dnia. Scott nadal siedział w swoim gabinecie i patrzył na mocno opaloną dziewczynę z błyszczącej okładki leŜącego na biurku turystycznego folderu. Wewnątrz folderu znajdowały się podstawowe informacje, równowartość stu funtów w drachmach oraz bilet lotniczy na Zante. Słyszał Trójkę w swoich snach, ale tylko raz wilk się z nim skontaktował i usłyszał pytania dotyczące jego przyjazdu na wyspę. Data została ustalona: jutro. Postanowił pojechać do niego i zobaczyć, co moŜe zrobić, ale nie miał pojęcia, jak go stamtąd wydostać, jak przemycić dzikiego wilka z greckiej wyspy? Jednocześnie gdzieś w głębi umysłu Scott był pewien, Ŝe faktycznie istnieje taka moŜliwość... gdyby tylko mógł
sobie przypomnieć, jak to się robi. To jednak, podobnie jak świeŜo odkryta umiejętność telepatii, było kolejną zdolnością czekającą na właściwy moment. Miał wewnętrzne odczucie, Ŝe powinien to wiedzieć, Ŝe posiada taką umiejętność czy talent. Ale czy był to talent podarowany przez złotą strzałkę ze snu? Czy Trójka tez otrzymała taki dar? Scott postanowił otrząsnąć się z tych myśli. RozwaŜał to juŜ tak wiele razy, Ŝe dotarł do miejsca, w którym wolał się juŜ nie zastanawiać się nad tymi zjawiskami. Niech tajemnicze zjawiska same nad sobą popracują i objawią (a moŜe tylko powrócą do umysłu) swoją istotę w stosownym i najlepszym dla nich czasie. Sprawdził pogodę panującą na Wyspach Jońskich. Około dwudziestu pięciu stopni, co oznaczało dość wysoką temperaturę. Scott niemal fizycznie odczuwał wystawiony jęzor Trójki i zastanawiał się, jak wilk radzi sobie z upałami. Bez wątpienia jutro dowie się wszystkiego. Zastanawiał się takŜe nad tym, czy nie dałoby się wynająć łodzi i przewieźć wilka na stały ląd. Tylko co dalej? Zalegalizować zwierzaka, wyrobić mu papiery i oddać go na kwarantannę? Na sześć miesięcy? Coś w jego wnętrzu mówiło, Ŝeby zająć się tym wszystkim dopiero na miejscu. Coś jeszcze mówiło, Ŝeby się tym wszystkim nie przejmować, poniewaŜ sprawy same się rozstrzygną. Ale Scott i tak się przejmował. W ogrodzie otaczającym dom Scotta zapanował aksamitny mrok pogłębiony napływającą przygruntową mgłą. Scott zapadł w półsen, a jego oczy przestały patrzeć na zdjęcie opalonej na brązowo dziewczyny. Miejsce zewnętrznych obrazów zajęły wyobraŜenia. Chwilę później, niemal jednocześnie, skontaktowali się z nim Shania i Trójka. - Scott - odezwała się Trójka, co spowodowało, Ŝe Scott aŜ podskoczył na fotelu. Scott, słyszysz mnie?- Tak, słyszę cię głośno i wyraźnie. Przestraszyłeś mnie. Zapamiętałeś moje imię. - Posłuchaj. Jeśli masz po mnie przyjechać, to musisz zrobić to jak najszybciej. Naprawdę szybko! Zaczęli zastawiać na mnie pułapki z zatrutym mięsem. Na szczęście mam jeszcze dobry węch. Potrafię nie tylko wyczuwać kierunki świata, ciebie i Dwójkę... - Shanię - powiedział Scott. - Tak, Shanię, ale wiem, jak śmierdzi zatrute mięso! Schowałem się niedaleko domu Zek. Zapach mojego ojca pomieszał szyki psom idącym moim tropem. - Psom? - Tak, na smyczach. Myśłiwi idą z nimi i kaŜą im węszyć. Ałe Zek chroni mojego ojca, o którym wszyscy wiedzą, a dzięki temu ja teŜ mam ochronę. Schowałem się w jaskini nad
samym morzem. Krople wody w powietrzu rozpylają mój zapach dookoła, co miesza szyki psom. Niestety wszystkie kurniki zostały zamknięte i są dobrze pilnowane. Zające wiedzą juŜ o mnie zbyt wiele, a ja nie mogę tu wiecznie siedzieć. Zek wie, Ŝe tutaj jestem. Myślę, Ŝe mój ojciec jej o mnie powiedział. Czasem zostawia mi mięso. Jeszcze Ŝyję, ale marnie to widzę. - Jutro przyjeŜdŜam po ciebie - powiedział Scott. - W południe, moŜe godzinę później, kiedy słońce będzie jeszcze wysoko na niebie, zjawię się u Zek. Jak się uda, to jeszcze wcześniej. Mogą pojawić się trudności, ale będę tam... Nagle powietrze zadrŜało, podobnie jak dokumenty na biurku Scotta. - To dobrze - powiedzieli jednym głosem Trójka i Shania, której głos dobiegł zza pleców Scotta. Scott znowu podskoczył, zanim zdołał odwrócić się na swoim obrotowym fotelu. TuŜ za nim stała Shania albo Dwójka. - Jeszcze jedno - odezwała się Trójka. - Ona nazywa się Shania, a ja jestem wilkiem, tak jak mój ojciec. Jesteśmy Jedynką, Dwójką i Trójką, ale jesteśmy takŜe czymś więcej niŜ liczbami. Wiem, co to imiona, ale mam trudności z liczbami. Czy mogę być Wilkiem? - Oczywiście - jednocześnie odpowiedzieli Scott i Shania. Wówczas myśli Wilka zniknęły, a on sam rozpuścił się w pustce. Ale Shania nadal była w gabinecie. - Wyzdrowiałeś - powiedziała. - Wiem, choć nadal trudno mi w to uwierzyć. - Nie wierzysz? - Tak tylko to ująłem. Oczywiście, Ŝe wierzę. Stoisz przede mną pojawiając się znikąd, przed chwilą przeprowadziłem telepatyczną konwersację z psem - to znaczy z dzikim wilkiem - i we wszystko wierzę. Mogę uwierzyć we wszystko, w co tylko zechcesz. Uśmiechnęła się serdecznie i tak ciepło, Ŝe był w stanie odczuć to fizycznie. To wraŜenie jednak szybko zniknęło, z chwilą gdy powiedziała: - Scott, to było bardzo waŜne, Ŝebyś uwierzył: we mnie, w Wilka, a zwłaszcza w siebie. To dlatego powiedziałam „dobrze”, gdy powiedziałeś, Ŝe przyjedziesz po niego. Zaakceptowałeś jego prośbę, zgodziłeś się być jego Jedynką i podjąłeś kroki, Ŝeby go ratować... - Co moŜe się okazać trudne lub nawet niemoŜliwe - przerwał jej Scott, wstając z fotela. -...i to był ostatni z kroków, jakie musiałeś zrobić. To bardzo waŜne i czekałam, Ŝebyś to właśnie uczynił. Jeśli chodzi o przewidywane przez ciebie problemy, to mogą pojawić się trudności, ale nie zgadzam się z tym, Ŝe to jest niemoŜliwe.
- CzyŜby? PrzecieŜ nie wybierasz się na Zante. - Zante? - Zakynthos. To grecka wyspa na Morzu Jońskim. Tam jest Trójka - Wilk. Nie wiedziałaś o tym? - Ogólnie wiedziałam, gdzie przebywa, skąd dochodził jego głos, gdy się z tobą kontaktował. Ja teŜ go słyszałam. RównieŜ wówczas, gdy wył, kiedy nagle zyskał świadomość... - Zyskał świadomość? - No kiedy pojawiły się w nim zdolności. - Zmarszczyła brwi, starając się znaleźć jak najlepsze słowa. - To samo, co wywołało zmiany w tobie, spowodowało zmiany w nim. Wówczas wyczuł, Ŝe jesteś Jedynką i po omacku zaczął cię szukać. To dlatego mu w tym pomogłam i dołączyłam do niego. Wyczułam, Ŝe stanowimy Trójkę. - Ho, ho! - powiedział Scott, dając jednocześnie znak ręką, Ŝe to, co właśnie powiedziała, przekracza zdolności jego pojmowania.- Wiem - sięgnęła ręką w jego kierunku. Jej ręka minimalnie drŜała. - To trudne, prawda? MoŜesz mi wierzyć, Ŝe dla mnie jest to równie albo nawet jeszcze bardziej trudne. Ale wracając do Wilka: dla niego byłeś magnesem w nie mniejszym stopniu niŜ dla mnie. Właściwie to jesteś dla niego silniejszym magnesem, poniewaŜ jesteś jego Jedynką. - A nasza Trójka razem? Kim, u diabła, jesteśmy razem? - Stanowimy zespół - odpowiedziała Shania. - To akurat rozumiem, bo w moim świecie było wiele takich składających się z trójek zespołów. Wszyscy byliśmy w którymś z takich zespołów. Ale w Ŝadnym nie było wilka. W moim świecie nie było wilków. A teraz nie ma i świata. Nagle posmutniała. Posmutniała tak bardzo, Ŝe patrzący na nią Scott zobaczył łzy w kąciku jej oka. - Ty płaczesz. - Chyba za bardzo się postarałam - powiedziała, gdy wziął ją w ramiona. - Wasze kobiety płaczą. W chwili gdy wyciągał chusteczkę z kieszeni, jej słowa jeszcze nie zrobiły na nim mocnego wraŜenia. - A ja postaram się nie zniszczyć ci makijaŜu - powiedział, ścierając łzę. Po chwili jednak przerwał tę czynność i spojrzał na nią uwaŜniej, gdy powiedziała: - Nie ma Ŝadnego makijaŜu. W końcu dostrzegł róŜnicę. Była tą samą kobietą o tym samym głosie, z tą samą prostą sylwetką i takimi samymi oczyma - rozszerzającymi się i zwęŜającymi,
przypominającymi odległe pulsary. A jednak Scott wiedział, Ŝe w subtelny sposób była inna niŜ ostatnio, trochę jak bliźniaczka, która nie jest całkowicie identyczna. Jej kolor skóry był prawdziwy i naturalny. - Nie - Shania pokręciła głową. - Kolory skóry mogą być naturalne tylko w takim stopniu, w jakim uda mi się to zrealizować. Od chwili gdy go dotknęła, lampka na biurku zaczęła migotać. Prawie całkiem gasła, po czym nagle zaczynała świecić z pełną mocą. Scott wyciągnął rękę i nacisnął przycisk w podstawie lampy. Mrok w ogrodzie, równie ciemny jak włosy Shanii, zdawał się wpływać do pokoju. - Nie musiałeś - odezwała się. - Potrafię nad tym zapanować prawie bez Ŝadnego wysiłku, jeśli mi na to pozwolisz. To przez kontakt. - Kontakt? - Scott otworzył usta ze zdziwienia. - Masz na myśli nasz dotyk? A więc to przez ciebie miałem w domu kłopoty z prądem? - Tak, przez kontakt - odpowiedziała i z powrotem włączyła lampkę. Kiedy odsunęli się od siebie, lampa paliła się stabilnym światłem i tylko czasami zdarzyło się jej mrugnąć. - A telefon? To teŜ przez ciebie? Shania spojrzała na aparat telefoniczny i zmarszczyła brwi. Zrobiła krok do przodu i dotknęła urządzenia. - Nie, to nie ja. To ktoś inny. Ktoś, kto grzebał przy nim. Chyba moŜemy znaleźć tam coś obcego. Odkręciła pokrywę mikrofonu i podała słuchawkę Scottowi, który zobaczył wewnątrz przyklejony do plastiku malutki metalowy krąŜek podobny do bateryjki. Od krąŜka do membrany biegł drucik o grubości włosa. Scott wziął telefon od Shanii i z wyrazem złości na twarzy popatrzył na niego. Wziął głębszy wdech i warknął: - A niech to! Wyciągnął malutkie urządzenie podsłuchowe z wnętrza słuchawki, upuścił na podłogę i rozdeptał. - Niech to szlag! PodłoŜyli mi pluskwę!Scott patrzył na owinięte w pomiętą folię zmiaŜdŜone kawałeczki urządzenia leŜące na panelach podłogowych. - Kto to podłoŜył? - Na pewno nie Trójka - podpowiedziała Shania, dodając do tego nieznaczny ruch głową. - Nie wiedzą Ŝe istniejesz, lub co najwyŜej mogą mieć niejasne przypuszczenia, gdzieś na granicy postrzegania. Jednak mogą się zorientować, gdy wzrośnie twoja moc i nie uda ci
się jej ukryć. Oni potrafią odkryć obecność osób o paranormalnych uzdolnieniach. Jedno jest pewne: jeśli dowiedzą się o twoim potencjale, to na pewno będą chcieli cię zabić. - Piękne dzięki! - odpowiedział Scott, patrząc szeroko otwartymi oczyma na Shanię. - Ale to prawda. W tym wypadku myślę jednak, Ŝe to byli ludzie z Wydziału E, ci, którzy cię porwali. - Wydział E? Tak się nazywają? Jesteś pewna? - Tak. Przyglądałam się im, kiedy cię śledzili. Mogłam to zrobić, poniewaŜ ich umysły były otwarte i nastawione na odbiór informacji płynących od ciebie. Znacznie łatwiej jest przechwycić myśli telepaty niŜ osoby bez takich zdolności. Próbowałam nawet przesłać im wiadomość: Trzymajcie się z dala i nie przeszkadzajcie nam. - Mnie teŜ mogłabyś czasem coś o tym powiedzieć. O tym, co robimy. Bo oprócz tego, Ŝe jestem częścią zespołu, i to dość dziwacznego, lub inaczej mówiąc Jedynką Trójki czy Jednym z Trojga, to w ogóle nie wiem, po co to wszystko i co dalej z tym robić. - Twój stan niewiedzy i pomieszania jest całkiem naturalny. Scott prychnął, wypuścił powietrze i głośno wzdychając, powiedział: - Oczywiście. I do tego całkiem normalny! Przepraszam, Shania, zazwyczaj nie jestem taki sarkastyczny. Po prostu jest mi trudno to wszystko razem połączyć. - Ale wiem, Ŝe i tak to robisz. Zaakceptowałeś telepatię, która w tobie dojrzewa. Zaakceptowałeś swoje miejsce w naszej Trójce. Postanowiłeś ratować Wilka. No i - być moŜe nieco za mało rozsądnie i wbrew moim ostrzeŜeniom - zacząłeś węszyć tam, gdzie nie powinieneś. - Ze co? - Scott poczuł się w pewnym stopniu winny i być moŜe równieŜ na takiego wyglądał. - W kaŜdej chwili mogę się z tobą skontaktować - przypomniała. - Robiłam to w ciągu ostatnich trzech dni, Ŝeby sprawdzić, czy jesteś bezpieczny. Wiem, co myślałeś o rozmowach przeprowadzonych z ludźmi ze szpitala St Jude. Co gorsza, przybyłam zbyt późno, Ŝeby powstrzymać cię przed mówieniem o Simonie Salcombie. Nie moŜemy sobie pozwolić na to, Ŝeby się dowiedział o nas lub o tobie. Jeszcze nie. - Ten człowiek to morderca i powinno się go oddać w ręce wymiaru sprawiedliwości! - Tak - zgodziła się. - Ale jak to zrobić? Myślisz, Ŝe władze pomogą? Jestem pewna, Ŝe w Szwajcarii, gdzie teraz przebywa, Mordri Dwa opłacił i podporządkował sobie wiele tak zwanych waŜnych osób. Mordri Trzy dobrze płaci, a wasz świat jest pełen chciwości. - Mordri Dwa? To Salcombe?
- Takie nosi imię w swojej Trójce. Pozostali to Mordri Jeden, samica, która przybrała imię Gerda Lessing, i Mordri Trzy, który odnosząc się do miejsca, gdzie mieszka, nazwał się Guyler Schweitzer. - Aha. Coraz więcej tego wszystkiego. Chodźmy moŜe do duŜego pokoju, usiądziemy wygodnie, wypijemy malutkiego drinka. Pijesz alkohol?... I trochę odpoczniemy. Naprawdę chciałbym to przemyśleć i moŜe zrozumieć choćby część tego, czego się właśnie dowiaduję. - Bardzo dobrze - odparła Shania. - Ale najpierw sprawdźmy resztę domu i poszukajmy - jak to nazwałeś? - pcheł? Pluskiew! To dla mnie nowe słowo. - Tak, urządzeń podsłuchowych. - Scott zastanawiał się przez chwilkę i dodał: - Poza tym coś zginęło z tego pokoju. Nie jest to coś bardzo waŜnego, bo wiedziałbym, co to jest. MoŜe pomoŜesz mi równieŜ i w tym wypadku? Scott zauwaŜył, Ŝe przez chwilę zastanawiała się, po czym odpowiedziała: - MoŜliwe... ale najpierw pluskwy. Trzymaj mnie.- Trzymać cię? - zdziwił się Scott. Aha! Chodzi o dotyk, kontakt? Podeszła do niego bardzo blisko i odpowiedziała: - Tak, dzięki temu moŜemy wyczuć te urządzenia. - My? - We dwoje. Jeśli razem podejmiemy się tego zadania, to nasze siły będą podwojone, a wespół z Wilkiem potrojone. Zwłaszcza z jego węchem. Ale nawet bez niego moŜemy odkryć te urządzenia, gdy będą się psuć. - Co znowu? - Zrób to! - zaczęła się niecierpliwić. - Obejmij mnie! Scott wiedział, Ŝe Shania nie była kobietą, przynajmniej w ludzkim wydaniu. Z drugiej strony była bardzo kobieca - miała tę właściwą kobietom esencję - i gdyby nie wiedział, Ŝe jest inna, nigdy by tego nie odgadł. Z odległości dwunastu cali potrafił odczuć jej ciepło, wyczuwał jej zniewalający zapach, który najprawdopodobniej był równie naturalny jak karnacja skóry. (Ale czy to coś zmieniało?). No i przede wszystkim bardzo starała się być kobietą. Znał dziewczyny, które nigdy nawet nie próbowały być kobiece. - Scott, ja jestem kobietą i jeśli wszystko pójdzie dobrze, to mogę zostać kobietą przez cały czas... aŜ skończymy naszą pracę. Kiedy cztery miliony lat temu Shingowie przybyli na tę planetę, nasza krew popłynęła w Ŝyłach waszych pierwszych kobiet. To dzięki naszej rasie wasze kobiety tak wyglądają. MoŜesz zatem objąć mnie jak kobietę albo nie, jak sobie Ŝyczysz, ale po prostu zrób to! No i Scott zrobił to. Objął jąrękoma, a jej piersi przylgnęły do jego torsu, jej uda ogrzały jego uda; czuć jąbyło tak rzeczywistą tak Ŝywą i pełną energii, Ŝe jej ubranie
wydawało się tylko cieniutkim opakowaniem niewiarygodnego daru. Miał wraŜenie, Ŝe trzyma w objęciach nagą kobietę. Oddech Shanii i niemal hipnotyzujący zapach jej niesamowitego ciała przenikał pory Scotta, wnikając do jego głowy i zmuszając krew do Ŝywszego obiegu... - A więc - jej głos był teraz lekko ochrypły - postanowiłeś objąć mnie jako kobietę. Stojąca na biurku lampa zaczęła migotać z lekkimi przerwami pomiędzy silnym światłem a całkowitym zgaśnięciem, co dawało efekt stroboskopu. Postanowiłem objąć ją jako kobietę? - pomyślał Scott. - Cholera, ma rację! Znowu poczuł się winny, tym razem z powodu Kelly. - Skoncentruj się teraz - powiedziała. - Poczuj, czy jest tutaj coś dziwnego, obcego i niezwykłego. Scott miał wraŜenie, Ŝe potrafi to zrobić, choć zupełnie nie wiedział jak. Wzmocnił lekko uścisk i skoncentrował się jeszcze bardziej. Coś zabrzęczało i pękło za oprawionym w złoto-czarną ramę obrazem. Na górze i w pokoju słychać było trzaski, widoczne były takŜe rzęsiste snopy elektrycznych iskier. - Co to, do...? - zdziwił się Scott. - Aha! - powiedziała Shania, odsuwając się od niego z pewnym ociąganiem, co Scott odnotował nie bez satysfakcji. Szybko dodała: - Będziesz musiał wszystko posprawdzać, zwłaszcza instalację elektryczną. Poczekam na ciebie w salonie. Czego się napijesz? - Nalej mi brandy - mruknął Scott wciąŜ nieco oszołomiony doświadczeniem kontaktu. Lekko kuśtykając, ruszył w kierunku schodów... W
gabinecie
Kelly
wybuchająca
pluskwa
zniszczyła
słuchawkę
telefonu,
zniekształcając ją wskutek działania wysokiej temperatury. W salonie gryzący zapach i unoszący się spod dębowego stolika dymek zdradził Scottowi miejsce ukrycia kolejnego ze spalonych urządzeń podsłuchowych. Telefon w salonie działał, ale umieszczona w nim pluskwa rozpadła się na kawałeczki. Pluskwa umieszczona za obrazem osmoliła tylko tapetę, ale z pewnością nie nadawała się juŜ do uŜytku. - Co oni sobie myślą! - powiedział wściekły Scott, wypijając jednym haustem pół cala koniaku. - Nadal nie wiem, co i dlaczego zabrali z mojego gabinetu. - MoŜliwe, Ŝe będę mogła ci powiedzieć dlaczego, choć niekoniecznie co. Ale moŜe zajmiemy się tym później? - Później? Chyba nie masz zamiaru mnie z tym zostawić? - Nie. Wcześniej bałam się, Ŝe kiedy będziemy razem, to narobimy zbyt duŜego zamieszania, ale w ostatnich dwóch dniach Trójka Mordrich tak bardzo skupiła się na swoim
morderczym projekcie - strasznej machinie, którą budują na oblodzonej turni w Szwajcarii Ŝe w ogóle nie zajmowała się badaniem otaczającej ją przestrzeni. To dlatego myślę, Ŝe ich straszny projekt wszedł w ostatnią fazę realizacji, a ich zaangazowanie w budową sprawiło, Ŝe stali się mniej czujni; tak czy owak są szaleńcami. Poza tym ustawiłam swoje osłony mentalne, starając się jak najlepiej ukryć swoją parapsychiczną obecność, i ty teŜ powinieneś to zrobić. Scott zamrugał oczyma, westchnął i powiedział: - W tym problem. W ciągu minuty wspomniałaś o jakimś zamieszaniu, które moŜemy wywołać, o maszynerii budzącej strach i siejącej śmierć, o mentalnych osłonach i o parapsychicznej niewidzialności, a ja nawet połowy z tego nie zrozumiałem! - AleŜ zrozumiałeś! - Shania wstała z fotela i podeszła do sofy, na której Scott popijał drinka, starając się zrelaksować. Przysiadła na jej skraju i kontynuowała: - Wiem, Ŝe potrafisz zasłaniać swój umysł i to nawet przede mną. Potrafisz takŜe zasłonić się przed ludźmi z Wydziału E. - Tak - przyznał Scott - to akurat pamiętam, ale zupełnie nie wiem, jak to robię. Nagle jej twarz poszarzała, a oczy zaczęły niebezpiecznie błyszczeć. Wyglądała na rozzłoszczoną. - Spróbuję teraz zajrzeć do twoich najskrytszych myśli, Ŝeby sprawdzić, co sądzisz na mój temat. Pochyliła się, z odległości kilku cali patrząc mu prosto w oczy. Czując jej zapach, ostatnią rzeczą jakiej by sobie Ŝyczył, było ujawnienie myśli na jej temat. - Nie! - odparł Scott, zamykając jej dostęp do siebie. Gniew natychmiast zniknął z jej twarzy, w rzeczywistości nie był prawdziwy. Uśmiechnęła się triumfalnie, wiedząc, Ŝe cel został osiągnięty. - Widzisz? Nie udało mi się nic odczytać! Nie opuszczając mentalnych zasłon, Scott pomyślał: MoŜe i jesteś przybyszem z innego świata, ale twoje podobieństwo do naszych kobiet jest zadziwiające. Bez trudu moŜna wykazać, Ŝe twoja krew, twoja esencja, płynie w Ŝyłach kobiet z planety Ziemia. Jednocześnie głośno i wciąŜ z lekkim zastanowieniem w głosie zauwaŜył: - Rzeczywiście wygląda na to, Ŝe potrafię to robić, i wcale nie jest to trudne! - Sposób, w jaki Scott to zrobił, nie miał juŜ większego znaczenia. Wystarczyła sama umiejętność. - Brawo! - powiedziała Shania. Scott spojrzał na nią. Zdjęła buty i usiadła na sofie ze skrzyŜowanymi nogami, łokciami na kolanach i brodą podpartą dłońmi. Miała dość krótką spódniczkę i wyglądało na
to, Ŝe nie wie, co robi, albo jest niezbyt świadoma czy teŜ nieuwaŜna. Scott przypomniał sobie, Ŝe przecieŜ nie poznała innych męŜczyzn, a w kaŜdym razie nie tak blisko jak jego. Być moŜe znała obyczaje i relacje, jakie zachodzą w ciągu dnia pomiędzy ludźmi, ale co do postaw i praktyk związanych z seksem... Jego osłony, podobnie jak szczęka, najwyraźniej za bardzo opadły. Natychmiast uszczelnił swój system, ale zbyt późno. - Och! - powiedziała, poprawiając się, a jednocześnie przysuwając do niego. - Czy nie jestem zbyt śmiała? MoŜe za bardzo się staram. - PokaŜ mi, jak wyglądasz - powiedział niespodziewanie dla samego siebie. - Chodzi mi o twoje prawdziwe ja, bo... - przerwał i zagryzł wargę. - Bo chciałbyś mnie pocałować. Nie chcę ci pokazywać, bo mógłbyś zmienić zdanie. - Jesteś zatem tak... bardzo... obca? - Nie tak bardzo, ale mogłoby ci to przypominać, Ŝe pochodzę z innej rasy. Jeśli chodzi o moją seksualność, to jest ona głęboka: zna wiele kultur, niezwykłych praktyk oraz bardzo uniwersalnych sposobów. Wiem, Ŝe twoje pocałunki, pieszczoty i to wszystko, co dalej, sprawiłoby mi wielką przyjemność... - Jej głos był kusząco niskim pomrukiem, sprawiającym, Ŝe Scott zaczął przysuwać się jeszcze bliŜej. Nagle podskoczył, wyprostował się raptownie i błyskawicznie znalazł na końcu sofy. - Za szybko! - rzucił ochrypłym głosem. - Wszystko to jakieś wariactwo! - Tak - odparła Shania, wydając z siebie głębokie westchnięcie i równieŜ się odsuwając. - Myślę, Ŝe to dobry czas, Ŝeby zacząć wszystko od początku. Masz prawo dowiedzieć się wszystkiego. Usiądźmy osobno i opowiem ci, co wiem. MoŜliwe, Ŝe nie we wszystko uwierzysz... Scott zasłonił okna i zadowolony z faktu, Ŝe nikt nie moŜe go podsłuchiwać, usiadł naprzeciwko Shanii. Shania siedziała w fotelu, a Scott wrócił na sofę. Oboje nadal utrzymywali osłony, na wypadek gdyby metafizycznie uzdolnione osoby pracowały na nocną zmianę. Shania podciągnęła nogi i usiadła na stopach, jednak tym razem nie odsłoniła tak duŜo ciała. - Shingowie są, a przynajmniej byli, moją rasą - zaczęła Shania. - Nasza planeta, Shing, orbitowała wokół białej gwiazdy tak starej, Ŝe pozostało jej nie więcej niŜ kilka miliardów lat paliwa lub inaczej to ujmując, Ŝycia i światła. Na szczęście planeta znajdowała się stosunkowo blisko gwiazdy i dlatego nie było za zimno. Z winy Mordrich pozostała tylko garstka Shingów, a planeta Shing i jej gwiazda przestały istnieć. Zostały zniszczone z powodu
olbrzymiego rozdarcia czasoprzestrzennego. Byłoby cudem, gdyby choć część mojej rasy przetrwała, poniewaŜ kosmiczni wędrowcy powracający na Shing musieliby wpaść w wir, czyli w obszar, w którym panuje całkowity chaos. UwaŜaliśmy się za jedną z najstarszych, moŜe nawet za najstarszą rasę we wszechświecie. Podobnie jak inne rasy mieliśmy swoje przekonania, legendy i religie. Wielu Shingów - większość Trójek, czyli naszych zespołów naukowo-badawczych - wierzyło w Boga, podobnie jak to jest u was. Wielu nie wierzyło. Jednak Ŝaden z zespołów nie twierdził, Ŝe posiada wiedzę o wszystkich meandrach Stworzenia. Poszukiwaliśmy oświecenia, odpowiedzi na odwieczne pytania, badając prawa natury, fizyki, matematyki i czystej myśli, w duŜej mierze tak samo, jak czynią to wasi naukowcy. RównieŜ i u nas znane było powiedzenie: „Myślę, więc jestem”, tylko Ŝe znaliśmy je jakieś cztery miliony lat temu, kiedy wasi przodkowie schodzili z drzew na ziemię. To w niczym wam nie umniejsza, poniewaŜ wasza ewolucja była imponująca! Podobnie jak wszystkie rasy we wszechświecie, przeszliśmy przez okres barbarzyński. Nasze wojny, początkowo plemienne, przybrały z czasem rozmiary planetarne. Nasza broń ewoluowała od kamieni i oszczepów poprzez broń miotającą energię aŜ do broni masowego raŜenia. Bez większego trudu mogliśmy zniszczyć planetę, tak jak to się stało w wypadku wielu ras. Widziałam, a nawet zwiedzałam duŜo imponujących ruin, które były jedynymi śladami Ŝycia na licznych planetach... Na naszej planecie znajdowały się trzy główne kontynenty zamieszkałe przez rasy nieznacznie róŜniące się od siebie pod względem ewolucyjnym. Nasi przywódcy, zdając sobie sprawę z potencjalnego zagroŜenia dla pokoju, wymyślili system pozwalający na współdziałanie w skali całej planety. Stworzono zespoły Trójek, w których było miejsce dla osoby pochodzącej z kaŜdego kontynentu. Takich zespołów były dosłownie miliony. Zajmowały się one lepszym zrozumieniem... hm... wszystkiego. Trójki prowadziły badania, pracowały w systemie zmianowym i przenosiły się z kontynentu na kontynent. Zespoły nigdy nie zatrzymywały się w jednym miejscu na dłuŜej niŜ trzy nasze lata. Naukowcy dzielili się ze sobą wszelką wiedzą odkryciami oraz objawieniami i udostępniali wszystkie badania reszcie obywateli. Dzięki takiemu systemowi zabezpieczono się przed zbrodniami, poniewaŜ jedynie grupa szaleńców mogłaby umyślnie zaatakować populację składającą się w jednej trzeciej z członków własnego narodu, przy jednoczesnym naraŜeniu się na odwet ze strony pozostałych dwóch trzecich mieszkańców planety. PrzeraŜająca broń trafiła w większości do lamusa, a część militarnych osiągnięć znalazła zastosowanie pokojowe. Oczywiście to, co ci tutaj
opowiadam, jest w równej mierze mitem, jak i faktem, poniewaŜ w ciągu czterech milionów lat nawet taki świat jak Shing przechodził trudne okresy. Dwukrotnie zaatakowali nas najeźdźcy z innych systemów planetarnych, zostali pokonani i odprawieni z kwitkiem. Kometa wpadła do oceanu, wzburzając wody na całej planecie i powodując ciemności, które omal nas nie zgubiły. Jednak udało nam się przeŜyć dzięki naukowym odkryciom Trójek. Kiedy prowadziliśmy wojny z najeźdźcami, nasi astrofizycy zrozumieli, na czym polega grawitacja i... - Zaczekaj! - przerwał jej Scott. - Nie jestem naukowcem, ale nie jestem teŜ nieukiem. Grawitacja to grawitacja. Dzięki niej łatwiej schodzi się z góry, niŜ wchodzi pod górkę. Chodzi mi raczej o to zrozumienie. Na czym to polegało? Shania uśmiechnęła się. - Ja równieŜ nie jestem naukowcem, ale korzystam z dobrodziejstw tego odkrycia. Grawitację zawsze uznawano za jedną ze słabszych sił we wszechświecie, co nie jest prawdą. Nawet promienie światła, które znajdą się zbyt blisko czarnej dziury, nie są w stanie uciec przed grawitacją. Spróbuję ci to wyjaśnić w moŜliwie najprostszy sposób. Grawitacja pojawiła się jeszcze przed światłem i czasem. Na samym początku pojawiła się grawitacja, później uległa załamaniu i odtworzyła się na nowo. Bez niej nie istniałyby siły pozwalające utrzymać wszechświat w całości. - Czy to było juŜ po Wielkim Wybuchu? - Tak, po akcie Stworzenia. Ale grawitacja jest... jakby to ująć najlepiej, posiada poziomy. Istnieją poziomy grawitacji nie tylko w naszym czterowymiarowym wszechświecie, ale takŜe powyŜej i poniŜej niego. Na przykład poniŜej czarnych dziur. Są poziomy istniejące w podprzestrzeni oraz takie, które funkcjonują poza czasem, i są zawsze obecne. Oceany grawitacji omywają to, czego nie widzimy, i wcale nie są to spokojne wody. Występują na nich duŜe fale, sztormy i wiry. Podczas wojny z najeźdźcami kilka Trójek zajmujących się fizyką stworzyło broń grawitacyjną, którą pokonano obcych. Fale grawitacyjne wywołane tą bronią przechwytywały ich statki, zasysały je w podprzestrzeń i wyrzucały na sam skraj wszechświata. Badania związane z przestrzenią pozwoliły na ogromny skok technologiczny. Nie byliśmy juŜ zmuszeni kręcić się wokół planet naszego systemu słonecznego, mogliśmy przemierzać całą galaktykę, a nawet podróŜować znacznie dalej. Kiedy mówię „my”, to mam oczywiście na myśli moich bardzo odległych przodków. Zatem Shingowie podróŜowali poprzez przestrzeń. Unikaliśmy wrogich planet, za to często opiekowaliśmy się nowo powstałymi światami, zwłaszcza takimi, które wykazywały
podobne cechy do Shing, tak jak Ziemia. Praca naszych egzobiologów na planetach takich jak Ziemia polegała na... na... - przerwała na chwilę i spojrzała na St Johna: - Scott, dlaczego tak się krzywisz? - Bo nie wyobraŜam sobie, dlaczego ktoś zadecydował, Ŝeby ingerować w naturalną ewolucję na Ziemi. Co dokładnie zrobili wasi naukowcy? - Nie wiem. Nie było mnie tutaj cztery miliony lat temu! Przypuszczam, Ŝe robili to samo co na wielu podobnych do Ziemi planetach, o których czytałam na Shing. Te planety wciąŜ istnieją lub istniały do niedawna. - Przypuszczasz, Ŝe robili to samo... czyli co? - Nasi biolodzy wyszukiwali formy Ŝycia o największym potencjale (wczesne naczelne) i dokonywali pewnych modyfikacji. - Shania wzruszyła ramionami. - Czy to waŜne? - Modyfikacji? - Scott zmarszczył brwi. - Masz na myśli ingerencję genetyczną i temu podobne? - Najprawdopodobniej. RównieŜ w kod DNA. Nie wiem, moŜe ci staroŜytni naukowcy byli trochę zarozumiali, wprowadzając do innych ras coś z Shingów. - Chcesz powiedzieć, Ŝe tak powstali ludzie? - Tak bym to określiła. Wydaje mi się, Ŝe juŜ wcześniej o tym wspominałam, gdy mówiliśmy o kobietach. Scott przypomniał sobie, skinął głową, ale widać było, Ŝe nadal nie jest zadowolony. Widząc, co sprawia mu trudność, Shania wyjaśniała dalej: - Pomyśl o tym w taki sposób: gdyby nasi biolodzy nie zaingerowali, to prawdopodobnie nie byłoby tutaj ciebie. Wolałbyś, Ŝeby cię tu nie było? MoŜe chciałbyś być małpą na drzewie? - Dałaś mi spory materiał do przemyśleń. MoŜe zrobimy sobie przerwę? - Zgadzam się z tobą. Czuję się zmęczona. Od dłuŜszego czasu martwiłam się o ciebie, o Wilka, o siebie i o przyszłość całej naszej Trójki. Takie zamartwianie się jest wyczerpujące. Jestem juŜ zmęczona. - Zamierzasz teraz zniknąć? - Nie - zaprzeczyła ruchem głowy. - Opuściłam hotel. Zostanę tutaj... jeśli ci to nie przeszkadza. - MoŜesz spać w moim łóŜku - zaproponował Scott. - Ja prześpię się w pokoju gościnnym. - Nie trzeba. Podoba mi się twój zapach, a nasze serca biją w podobnym tempie.
Tak, zwłaszcza teraz! - pomyślał Scott. Shania „usłyszała” go i głośno się roześmiała...Scott próbował jej wyperswadować pomysł wspólnego spania, ale nie był zbyt przekonujący. Po raz pierwszy od bardzo dawna załoŜył pidŜamę, co było poprzedzone panicznym poszukiwaniem tego stroju, gdy Shania przebywała w łazience. Shania weszła do pokoju rozebrana, tylko w samych majtkach i staniku, których w rzeczywistości wcale nie potrzebowała. Scott, leŜąc w łóŜku, spojrzał na nią, odwrócił wzrok i pomyślał: Zwariowałem? Spojrzał znowu - takiej pokusie z pewnością nie oparłby się Ŝaden heteroseksualny męŜczyzna. W międzyczasie Shania wsunęła się do łóŜka, zajmując stronę Kelly. BoŜe! Co powiedziałaby Kelly? - pomyślał znowu, specjalnie nie zasłaniając swojego umysłu. Miał nadzieję, Ŝe być moŜe Shania dostrzeŜe jego dylemat. - Scott, oboje jesteśmy zmęczeni - mruknęła. - Wiem, Ŝe jesteś lojalny swoim wspomnieniom. - Sięgnęła do niego ręką i dotknęła go. Uszło z niego wszelkie napięcie i poczuł, jak stapia się z łóŜkiem w jedno. Westchnął głośno. Westchnął ponownie, ale tym razem nie wydał Ŝadnego dźwięku, poniewaŜ zdąŜył zasnąć... Śnił o wielu dziwnych i cudownych rzeczach. Śniła mu się Kelly. Wyglądało na to, Ŝe wie o wszystkim, ale nie jest zła na niego. Wyglądało na to, Ŝe chce go uspokoić. Siedzieli razem na trawiastym brzegu Tamizy pod Londynem, w miejscu gdzie lubili się spotykać przed ślubem. Było lato. Karmili kaczki okruszkami pozostałymi po kanapkach, aŜ w końcu Scott postanowił powiedzieć Kelly, jak bardzo ją kocha. Ale podobnie jak w innym śnie, w którym Kelly skurczyła się na szpitalnym łóŜku, aŜ do całkowitego zniknięcia nie był w stanie wydobyć z siebie głosu! Ona takŜe nie mogła odpowiedzieć. A jednak dobrze wiedział, Ŝe wszystko jest z nią w porządku i Ŝe nie było czego wyjaśniać. Dziwne, Ŝe potrafił rozmawiać we śnie z Wilkiem, a z Kelly nie było to moŜliwe. Dlaczego? MoŜe dlatego, Ŝe Kelly nie Ŝyła? PrzecieŜ w snach większość rzeczy jest moŜliwa, a to był tylko sen... Scott był zdziwiony tym, Ŝe wiedział, iŜ śni. Wcześniej nigdy mu się to nie zdarzało, a sny przypominał sobie po przebudzeniu. CzyŜby zatem było tak, Ŝe potrafił rozmawiać w snach tylko z Ŝywymi osobami i stworzeniami? Wydawałoby się to całkiem rozsądne, bo przecieŜ nawet na jawie nie udałoby mu się przeprowadzić rozmowy ze zmarłym. Na potwierdzenie tej teorii Scott przypomniał sobie, Ŝe nie mógł się odezwać równieŜ we śnie, w którym śnił mu się ojciec. Pamiętał takŜe o tym, Ŝe pomiędzy nim a zmarłym istniała bariera, rodzaj nieznanego medium. Medium, którego jeszcze nie poznał.
Pod koniec pierwszej części snu kaczki odpłynęły, słońce skryło się za chmurami, a wyraz twarzy Kelly stał się znacznie powaŜniejszy. Znowu zwróciła jego uwagę na ślady pozostawione na nadgarstku skinięciem głowy, potwierdzając podejrzenia związane z Simonem Salcombe’em. Kiedy Scott równieŜ pokiwał głową i w odpowiedzi zacisnął pięści, wyraŜając w ten sposób swoje zrozumienie, Kelly, rzeka i reszta sennej scenerii stopniowo zbladły i rozpłynęły się... Śnił o świecie, w którym zakładano mięsne lasy, rodzaj roślin o strukturze i białkowej zawartości mięsa. Dzięki temu niepotrzebna była masowa rzeź zwierząt hodowanych dla celów konsumpcyjnych. Osoby zamieszkujące ten świat cechowały się wysokim wzrostem, były szczupłe, bardzo eleganckie i pełne nieznanego na Ziemi piękna. Ich miasta, w których mieszkało siew harmonii niespotykanej na Ziemi, wznosiły się strzelistymi wieŜycami w górę, przypominając kształtem mieszkańców. Scott znalazł się w pomieszczeniu podobnym do laboratorium, gdzie doświadczył niezwykłych przeŜyć. Naukowcy lub prawdopodobnie lekarze rozmawiali z dwojgiem ludzi, którzy byli zapewne rodzicami niemowlęcia leŜącego w łóŜeczku. Scott nie rozumiał dokładnie skomplikowanego melodyjnego języka, którym posługiwali się, ale w ich ruchach, gestach, a moŜe nawet myślach potrafił odnaleźć znaczenie. Dość szybko zorientował się, Ŝe ich burzliwa rozmowa prowadzona była zarówno na poziomie wokalnym, jak i telepatycznym.To była bardzo rozwinięta rasa. Pomyślał, Ŝe któregoś dnia równieŜ i ludzkość znajdzie się na równie dojrzałym poziomie. Lekarze, naukowcy, a moŜe kapłani byli ubrani we wspaniałe stroje i najwyraźniej wraz z rodzicami przeprowadzali rytuał, w którym kosz z dzieckiem umieszczono w przezroczystym naczyniu połączonym z ogromną i bardzo skomplikowaną maszynerią. Wszyscy pobłogosławili dziecko, po czym włączono maszynę. Przez przewód łączący maszynę z przezroczystym naczyniem popłynęły gazy. Po chwili jakiś stwór (trudno było to opisać, moŜe była to rzecz) wyłonił się z przewodu i wniknął do łóŜeczka. Nad dzieckiem pojawił się bezkształtny bąbel protoplazmy o wielkości pięści. Po chwili przekształcił się w pozbawioną ciała galaretowatą głowę o pięknej, wręcz anielskiej twarzy. Z radością lub nawet z uwielbieniem spoglądając na dziecko, dał się wessać dokładnie tak jak wdychane powietrze, stając się jednym ze swoim gospodarzem. Scott zrozumiał, Ŝe od tej pory ta galaretowata rzecz miała stać się towarzyszem dziecka na całe Ŝycie, jego dobroczynnym opiekunem. Tak, dobroczynnym. Scott w pewnym stopniu sam poczuł, jak opisywana rzecz przenika jego umysł w jakŜe łagodnym poszukiwaniu... czego? Wspomnień!
Znalazł się we własnym gabinecie, jakieś pięć, sześć miesięcy wcześniej. Stał na środku pomieszczenia i rozglądał się. Powolutku obracał się uwaŜnie, obserwując szczegóły: obrazy i fotografie na ścianach, ksiąŜki na półkach, komputer i notatnik na biurku... i unikatowy przycisk do papieru, który Kelly podarowała Scottowi na gwiazdkę. Była to zatopiona w przezroczystej plastikowej półkuli o średnicy dwu i pół cala wąska spirala ze starych brytyjskich monet. Tak, przycisk do papieru ze starych brytyjskich monet; przez chwilę był, a później zniknął! To tego brakowało! Coś kazało mu dobrze zapamiętać ten fragment snu i przypomnieć go sobie po obudzeniu. Po tej sekwencji zdarzeń stworzenie wycofało się z umysłu Scotta, zrobiło to w bezgłośny i bezbolesny sposób. Dzięki temu St John powrócił do teraźniejszości. Podobnie jak w wielu wcześniejszych snach Kelly była w łóŜku razem z nim. Scott poczuł jej ciepło, odwrócił się do niej, połoŜył ramię na jej lędźwiach, a palcami dotknął lewego pośladka. Była nieruchoma i równie spokojna jak statua z marmuru. Po chwili poruszyła się i odwróciła na plecy. Ręka Scotta nie zmieniała połoŜenia i znalazła się teraz na jej brzuchu. Po chwili delikatnie dotknęła ramieniem jego głowy i powoli przetoczyła ją, przytulając do swojej piersi. Jej kształt, sposób, w jaki go przytuliła... to mogła być tylko Kelly. Ciepła i miękka w dotyku, pachniała tak pięknie... Zbyt pięknie?... I wcale nie pachniała jak Kelly! Scott drgnął i szybko odsunął się od Shanii, która takŜe się obudziła. Patrząc ponad jej ciemnymi włosami, zobaczył na oświetlonej tarczy budzika, Ŝe jest 3:33. Jak zwykle... Na dole Scott w pidŜamie, a Shania w koszuli nocnej (ubrała koszulą Kelly!) sączyli kawę. - Wyspałeś się? - spytała po dłuŜszej chwili milczenia. Scott nie odezwał się do tej pory. W trakcie przygotowywania kawy zdąŜył wybudzić się i zastanowić nad swoimi niezwykłymi snami. - Tak - odpowiedział. - Spałem nieco ponad cztery godziny, czyli tyle, ile ostatnio średnio przesypiam. Ale nie zajmujmy się tym teraz, zamiast tego wolałbym zająć się tym, co tam się wydarzyło. - Uniósł podbródek, wskazując ruchem głowy schody prowadzące do sypialni. - Czy coś się stało? - Shania bezskutecznie próbowała udawać niewinność.
- Wiesz dobrze, Ŝe tak. Kilka rzeczy się stało, a jedna mogła się wydarzyć, czego w pewnym stopniu Ŝałuję... jednak z drugiej strony wiem, Ŝe to mogłoby jeszcze bardziej skomplikować sytuację. Ale nie mówmy o tym. Chcę ci opowiedzieć o snach, poniewaŜ jeden z nich chyba nie był snem. Coś we mnie weszło, coś, co znało moje myśli i uwolniło wspomnienia. Coś, co ty mi wysłałaś. Jednak czy byłaś to ty, twoja telepatia czy coś jeszcze innego? Shania westchnęła, rozejrzała się dookoła i odpowiedziała: - Przypominasz sobie, jak ci mówiłam, Ŝe w niektóre rzeczy uwierzysz, a w inne moŜesz nie uwierzyć. - Tak.- No więc masz rację: przesłałam ci sen. A raczej wymyśliłam go, a tobie on się przyśnił. Sen o... - O planecie Shing i zamieszkujących ją istotach - przerwał jej Scott. - Stamtąd pochodzisz? - Tak. Łatwiej i szybciej coś pokazać niŜ opowiedzieć. - A ich kształty, które widziałem. Ty teŜ tak wyglądasz? - Potrafią przybrać wiele kształtów, zasadniczo forma zaleŜy od okoliczności i sytuacji... - Nagle przestraszyła się. - Czy wyglądali odpychająco? - Nie. UwaŜam, Ŝe wręcz pociągająco, na swój sposób. Zwłaszcza oczy i pełne wdzięku ruchy, przypominali mi delfiny. Pełni ciepła, przyjaźni i niewiarygodnie inteligentni. To zrozumiałe, Ŝe podróŜując do innych światów, w jakimś stopniu dostosowujesz się do tubylców. Shingowie potrafią zmieniać kształty i wolą nie pokazywać się w swojej prawdziwej formie. Są albo szpiegami manipulującymi światami, tak aby dostosować je do własnej wizji, albo ukrywają się pomiędzy innymi istotami, przygotowując się do podbicia kolejnego świata. - Coś takiego! - Shania zaprzeczyła gwałtownym ruchem głowy. - Taki monstrualny scenariusz moŜliwy jest tylko w świecie, który zezwalałby na podobne działania! Scott zignorował tę oczywistą sugestię i kontynuował: - To jeden z moŜliwych scenariuszy - wniosek z punktu widzenia kogoś, kto ma prawo nic nie wiedzieć o motywach kierujących Shingami. Na przykład ja nic o tym nie wiem. - To bardzo ograniczone wnioski - odparła - z punktu widzenia kogoś, kto znalazł się tutaj tylko po to, by ci pomagać, czyli mnie! Będę z tobą szczera i bardziej bezpośrednia. Byliśmy jedną z najwyŜej rozwiniętych form Ŝycia, ale takŜe pod względem biologicznym jedną z najbardziej podstawowych. Ukrywanie się, jak to określiłeś, jest jedną z podstawowych umiejętności. Kiedyś byliśmy podobni do kameleonów, co nie znaczy, Ŝe
byliśmy gadami, po prostu posiadaliśmy umiejętność kamuflaŜu. śyjąc w lasach pełnych ciszy i drapieŜników, potrafiliśmy z czasem przełoŜyć gesty, ruchy naśladowcze i uczucia empatii na telepatię, którą się posługuję. Wszyscy członkowie mojej rasy posiadali takie zdolności... kiedy jeszcze istniała moja rasa. - Kiedy pierwszy raz pojawiłaś się w mojej sypialni i obudziłaś mnie, pomyślałem, Ŝe to Kelly. Podobnie było dziś w nocy, kiedy spałem. Ale ty nie spałaś. Shania westchnęła i przygryzła wargę, jak to czasami robią zawstydzone lub onieśmielone dzieci. - W pracowni Kelly wciąŜ stoją szklanki z resztkami jej szminki. Włosy Kelly moŜna znaleźć na zasłonach. Drobinki paznokci pozostały pomiędzy klawiszami klawiatury komputera. Gdybyś poruszył jej ubraniami w szafie, to poczułbyś jej oddech. Jej DNA znajduje się wszędzie. Mogłabym być Kelly, ale nie chciałabym posunąć się aŜ tak daleko. Chciałabym być na tyle blisko, Ŝebyś mnie zaakceptował. Jeśli zaś chodzi o tę noc... to oboje jesteśmy samotni. Scott złagodniał, pociągnąłjąza sobąi objął, siadając wraz z nią na sofie. Po chwili jednak zmarszczył brwi. - Tak, ale pozostało coś jeszcze. Było tam coś podobnego do ceremonii, dość dziwnego. MoŜe chrzciny? Dziecko Shingów otrzymywało rodzaj błogosławieństwa, po czym wchodziło w nie coś w rodzaju pasoŜyta. - PasoŜyt? - Shania usztywniła się i zmruŜyła oczy. - Masz na myśli Khiffa? Khiff to nie pasoŜyt, tylko istota pochodząca z prymitywnej warstwy grawitacji. W tamtych warunkach Khiffy są praktycznie niczym, zwykłym planktonem w oceanach grawitacji, poruszają się zgodnie z prądami i nie mają miejsca, gdzie mogłyby się osiedlić. Nie posiadają zmysłów ani ewentualnej substancji w tym niemoŜliwym do wyobraŜenia środowisku. Mają jedynie podstawowy instynkt przetrwania. W twoim świecie zwykłe źdźbło trawy obdarzone jest większą wiedzą o istnieniu niŜ Khiff w swym pierwotnym środowisku. - Naprawdę? To, co znalazło się w mojej głowie, posiadało sporą wiedzę. Wiedziało, jak zgłębić przeszłość, jak pokazać mi rzeczy, o których zapomniałem, na przykład przycisk do papierów, który zniknął z mojego gabinetu. Gotów jestem załoŜyć się, Ŝe był całkowicie rzeczywisty i naleŜał do ciebie. To był twój Khiff. Powiedz mi, czy wszyscy ludzie z waszej rasy otrzymują takie stwory w dzieciństwie? - To prawda, tak było - przyznała Shania. Jej oczy były smutne i wypełnione łzami. Kiedy Ŝyła moja rasa, to wszyscy mieli swoje Khiffy.- A ostatniej nocy? - Scott był bezlitosny - Czy to, co weszło we mnie, naleŜało do ciebie?
- Oczywiście. CzyŜ nie powiedziałam, Ŝe tym, co zniknęło z twojego gabinetu, moŜemy zająć się później? - Wykorzystując Khiffa? - Tak - odpowiedziała, ocierając łzę. - Pozwól, Ŝe ci wyjaśnię... - To dlaczego po prostu mi nie pokazałaś? - przerwał jej Scott. Shania wyprostowała się, uniosła głowę do góry i z błyskiem w oku powiedziała: - PoniewaŜ wyraźnie dałeś mi do zrozumienia, Ŝe myślałeś o mnie jak o... obcej! Stwierdziłam, Ŝe nie ma sensu wzmacniać twojej ksenofobii przez pokazywanie tego, co jeszcze bardziej umocniło cię w przekonaniu, Ŝe jestem obca. Powiedz, Scott, czy w jakikolwiek sposób sprawiłam ci przykrość? Nie sądzę. Przybyłam tutaj, Ŝeby cię ocalić Ŝeby ratować ludzkość - i zasługuję na lepsze traktowanie! Jeśli chodzi o mojego Khiffa, to nie jest jakimś dziwactwem do pokazywania. To jest mój towarzysz Ŝycia, doradca i przyjaciel, który przechowuje moje myśli i wspomnienia. Nigdy go nie zobaczysz, bo jest takŜe moją świadomością oraz istotą mojej jaźni. Umysł Shanii był przez cały czas otwarty, więc wiedział, Ŝe wszystko, o czym mówiła, było szczerą prawdą. Scott wziął ją w ramiona, przeciw czemu początkowo się wzbraniała. Po chwili pomyślał: BoŜe, jesteś taka piękna! Przepraszam, Ŝe byłem nieokrzesanym draniem, który w tak wredny sposób z tobą postępował. - Nadał nie wiesz wszystkiego - odpowiedziała. - WciąŜ niewiele wiesz. Ja teŜ nie wiem o wielu sprawach - równieŜ o tych, o których ty nie wiesz - i to dotyczących ciebie! Była juŜ prawie 4:30. - Za późno, Ŝeby wracać do łóŜka - powiedział Scott. - Powinienem być na lotnisku o 8:30. Zadzwonię po taksówkę. Mamy zatem jeszcze kilka godzin. Jeśli miałabyś ochotę coś powiedzieć lub pomyśleć, to chętnie posłucham. MoŜe opowiesz mi o Mordrim Trzy? Myślę, Ŝe powinienem dowiedzieć się więcej o kimś, kogo zamierzam zabić. - To takŜe moja powinność - wzruszyła nieznacznie ramionami. - Mordri Trzy musi umrzeć. Za późno, Ŝeby uratować cztery inne światy, ale przynajmniej mogę ratować Ziemię. Powiedziała to w taki sposób, całkowicie rzeczowy i oschły, a na dodatek zdecydowany, Ŝe Scott poczuł dreszcz przebiegający wzdłuŜ kręgosłupa. - Dobra - odpowiedział zdecydowanie - mów dalej. Słucham cię... - KaŜda Trójka - mówiła Shania - miała swój obszar zainteresowań: od badań nad mikroorganizmami czy insektami do astrofizyki i źródeł grawitacji. Niektóre Trójki zwiedzały obce planety w poszukiwaniu nieznanych form Ŝycia, innych zadowalała praca na miejscu -
badanie naszej historii, ewolucja czasu, a nawet znaczenia kolorów. Gdy tylko pojawiało się coś nieznanego, natychmiast pojawiała się Trójka, która ze wszystkich sił chciała to zgłębić. Istniało tak duŜo Trójek, Ŝe zbadano kaŜdy z aspektów powszechnie znanej i akceptowanej wiedzy, a nawet przestudiowano obszary wiedzy urojonej. Nie naleŜy się dziwić, Ŝe z pomocą Khiffów nasze osiągnięcia technologiczne znacznie przyspieszyły i co chwilę donoszono o kolejnych sukcesach naukowych. W końcu zyskaliśmy przekonanie, Ŝe wiemy prawie wszystko. Jednocześnie byliśmy świadomi, Ŝe skoro wszechświat jest nieskończony, to praktycznie niemoŜliwe jest zdobycie wszechwiedzy. Jeśli chodzi o Khiffy, to pochodziły one z pierwszego z grawitacyjnych przepływów wywołanych podczas kosmicznej wojny. Jak juŜ wspomniałam, kilka Trójek złoŜonych z fizyków opracowało broń grawitacyjną. Podczas penetrowania jednego z niestabilnych podpoziomów czy teŜ warstw uwolniono pokaźną liczbę Khiffów, które tak oto pojawiły się na planecie Shing. Były jak puste koperty, ale tak jak Natura nie znosi próŜni, tak owe stworzenia pochodzące z grawitacyjnego chaosu najwyraźniej nie znosiły swojej pustki i niewiedzy. Niczym opiłki Ŝelaza z magnetyczną siłą przyciągały je umysły Shingów. Osiedliły się w Shingach! Początkowo Shingowie byli przeraŜeni, ale z czasem dostrzegli zadziwiające korzyści z Khiffów, które zostały tak nazwane na cześć kierującej Trójką naukowców Jedynki noszącej imię Khiff. JeŜeli o mnie chodzi, byłam drugim z członków zespołu Shanii i dlatego noszę imię Shania Dwa. Imię, z którym przyszłam na świat nie ma znaczenia i trudno byłoby ci nawet je wymówić. Co więcej, zgadzam się teraz na to, Ŝeby nazywać się St John Dwa, choć wiem, Ŝe wolisz zwracać się do mnie Shania... Na czym skończyłam? Aha, juŜ wiem. Zastanawiasz się, jaki to ma związek z Trójką Mordrich? JuŜ ci wyjaśniam. Mordri, którzy przyjęli to imię od Gelki Mordri lub Mordri Jeden, znanej takŜe jako Frau Lessing, wyspecjalizowali się w badaniach podwójnych zagadnień. Z jednej strony byli fizykami, a z drugiej zajmowali się badaniem religii. ZauwaŜyli dość oczywisty fakt, Ŝe w całej galaktyce i w kaŜdym ze światów, w rejonach, gdzie wierzono w boga czy bogów, róŜnili się oni od siebie. KaŜda z cywilizacji miała innego boga. Doszli do wniosku, Ŝe jedynym prawdziwym bogiem jest nauka. Wiem, Ŝe równieŜ w twoim świecie istnieją grupy, które mają podobne poglądy. To dotyczy takŜe naturalistów, którzy twierdzą Ŝe bogiem czy boginią jest Natura. Wiem, Ŝe uŜyłam stwierdzenia „podwójne zagadnienia”... chodzi o to, Ŝe z fizycznego wszechświata nie moŜna usunąć pojęcia pewnej metafizycznej Istoty WyŜszej. Wynika to
równieŜ z tego, Ŝe wszystkie istniejące we wszechświecie wymiary, cudowności i okropieństwa nie mogły powstać z niczego. Czysta nauka i przyczyna sprawcza były dwoma biegunami, nad którymi pracowała Trójka Mordrich. W końcu wybrali jedną z moŜliwości kosztem drugiej. Ich doktryna Nauki jako Boga została skrytykowana przez inne Trójki badające podobne zagadnienia. Co więcej, domagano się, aby Trójka Mordrich udowodniła swą teorię dotyczącą religii. Postanowili
poszukać
dowodu,
a
właściwie
Boga.
Najpierw
sięgnęli
do
grawitacyjnych źródeł podobnych do tych, z których wynurzyły się Khiffy. Jednak nie byli w stanie zajść tak daleko, nikt nie mógłby przeŜyć przejścia poza horyzont zdarzeń kreowany przez czarną dziurę. Posiadali jednak urządzenia pozwalające na wydobywanie materii, antymaterii, esencji oraz zagłębianie się w takie miejsca, o których wasi naukowcy jeszcze nie słyszeli. Doszli do wniosku, Ŝe jeśli istnieje Bóg, to musi być on jedną z badanych esencji. Nie odkryli Boga w Ŝadnym ze znanych im światów i wymiarów. Wydobywane esencje i ekstrakty badali w laboratoriach w przekonaniu, Ŝe nie grozi im Ŝadne niebezpieczeństwo. Eksperymenty Mordrich doprowadziły ich do najgłębszych poziomów grawitacji. To stało się przyczyną utraty kontroli i przekroczenia moŜliwości oraz zabezpieczeń zastosowanej aparatury. Ulegli zatruciu koszmarnymi koncepcjami, myślami oraz urojeniami. Krótko mówiąc, oszaleli. Nie tylko ich to dotknęło, ale równieŜ zainfekowane zostały ich Khiffy, które przecieŜ są ich nieodrodną częścią! Uciekli z planety. Pomimo szaleństwa wciąŜ pracowali nad odkrytą teorią i próbą udowodnienia, Ŝe Bóg to ułuda, a najwyŜszym Bytem jest nauka. Jak to udowodnić? W niewyobraŜalny i najbardziej z przeraŜających sposobów. Jeśli Bóg był dobrem, to z pewnością zło było Jego wrogiem. Postanowili wykreować krańcowe zło, które miało się stać wyzwaniem dla Boga. Bóg powinien sprzeciwić się złu, zatem Jego poraŜka udowadniałaby, Ŝe Bóg nie istnieje! CóŜ mogło być większym złem od zniszczenia stworzonych przez Boga światów zamieszkałych przez rozumne istoty? Mój świat był pierwszą z ofiar. Nie ma planety Shing. Później obrócili w pył lub raczej w atomy kolejne trzy planety. Twoja Ziemia ma być następną, chyba Ŝe ty, ja i Wilk, nasza Trójka, zapobiegniemy temu w jakiś sposób! To dlatego znalazłam się tutaj. I na tym polega nasza misja...Scott St John siedział w ciasno upakowanym samolocie czarterowym lecącym na Zante na Morzu Jońskim. Zastanawiał się nad tym, co właściwie robi w tym samolocie. We wnętrzu maszyny pełnej podekscytowanych turystów, słuchając ich paplaniny i krzywiąc się od czasu do czasu, gdy
któreś z niemowlaków trzymanych na rękach przez znuŜonych młodych rodziców głośno rozpłakało się, Scott miał okazję skonfrontować się z prawdziwym światem i raz jeszcze pomyśleć o tym, czy jego dziwaczna nowa rzeczywistość, w której znalazł się jakiś czas temu, nie jest przypadkiem szczególnym, rodzajem przedłuŜonego snu. Zmęczony wewnętrznym dialogiem, w chwili gdy w samolocie zrobiło się trochę ciszej, Scott zdrzemnął się na kilka minut. W tym stanie usłyszał Wilka: - Przyjedziesz? Wyruszyłeś juŜ w drogę? Mam nadzieję, Ŝe tak. Czuję, Ŝe się zbliŜasz. Scott ocknął się i nie myśląc o tym, co robi, powiedział na głos: - Tak, juŜ lecę. Trzymaj się! - O co chodzi, kolego? - spytał męŜczyzna siedzący na sąsiednim fotelu. - Nic takiego. Mówię sam do siebie - odpowiedział Scott. - WciąŜ mi się to przydarza. - Naprawdę? - zdziwił się grubas. - UwaŜaj na siebie! Mówią, Ŝe to pierwszy objaw! Cha, cha, cha! Spierdalaj! - pomyślał Scott, po czym wrócił do rozwaŜania problemu rzeczywistości. Wiedział jednak, Ŝe to, co przeŜywa, jest rzeczywiste. Musiało być takie. To dlatego znalazł się w tym miejscu. O to samo spytał rano Shanię: - Dlaczego ja? Czemu to ty nie moŜesz uratować Wilka? Chodzi mi o to, w jaki sposób się przemieszczasz... jesteś do tego znacznie lepiej przygotowana. - Po pierwsze - odpowiedziała - to ty jesteś jego Jedynką. Po drugie, mój sprzęt ma ograniczone zasilanie. - Pokazała prawy nadgarstek, gdzie znajdował się metalowy pasek z daleka przypominający zegarek. - To dlatego ostatnio rzadziej cię odwiedzałam. Muszę oszczędzać energię, Ŝeby nie zuŜyć przedwcześnie całego zapasu. Po trzecie, nie wiem, gdzie dokładnie znajduje się Wilk. Nie posiadam współrzędnych miejsca, w którym przebywa. - Mogę ci powiedzieć, gdzie to jest. - Gdybym kiedyś juŜ była w tym miej scu lub gdzieś w pobliŜu, to mogłabym się tam przemieścić. To urządzenie zapamiętuje współrzędne poprzez dotyk. - To jak się tutaj znalazłaś? W moim domu za pierwszym razem? Shania westchnęła zniecierpliwiona. - Myślałam, Ŝe to zrozumiałeś. Obserwowałam cię i dzięki temu poznałam to miejsce. - Widząc, Ŝe marszczy czoło, dodała: - Musiałam mieć pewność co do ciebie. Musiałam dowiedzieć się wielu rzeczy, zanim odwaŜyłam się do ciebie zbliŜyć. Teraz mogę cię odnaleźć wszędzie. To dzięki twojej aurze. NaleŜymy do jednej Trójki. Gdyby pojawiły się powaŜniejsze trudności na tej... Zak...? - Zakynthos lub Zante.
- Gdyby pojawiły się problemy na Zante, to będę mogła ci pomóc. Ale dopiero wówczas, kiedy się tam znajdziesz. Będziesz dla mnie czymś w rodzaju latarni. Tylko pamiętaj, mogę ci pomóc wtedy, gdy będziesz miał kłopoty. - A skąd będziesz wiedzieć, Ŝe będą jakieś kłopoty? CzyŜ nie będziemy utrzymywać ciszy radiowej? - Ciszy radiowej? - Wyglądała na zaskoczoną. - Nie rozumiem. - No, zachowywać ciszę, osłaniać się przed Trójką Mordrich. - Tak, to powaŜne zagroŜenie. Ale teraz wiesz o tym niebezpieczeństwie. Gdybyśmy byli razem i nie osłaniali myśli, to Trójka Mordrich mogłaby nas namierzyć. Ale nie będziemy razem, prócz sytuacji, gdy jest to konieczne, i od teraz utrzymujmy, przynajmniej częściowo, osłony. Wilkiem nie musimy się martwić, bo jego zdolności są specyficzne, myśli zaś nie są... nie są tym, czego Mordri mogliby się spodziewać. - Nie są ludzkie? - Nie chciałam tego powiedzieć, bo sama nie...- Jesteś bardzo ludzka - Scott wszedł jej w słowo. - Przepraszam, Ŝe zadaję tyle pytań, ale jest tyle rzeczy, o których chciałbym się dowiedzieć, nie wspominając o ich zrozumieniu. Na przykład jeśli Mordri nie potrafią odczytać myśli Wilka, poniewaŜ jest wilkiem, to jak nam się to udaje? - Nie wiem. Być moŜe dlatego, Ŝe jest jednym z naszej Trójki? To moŜe być odpowiedź. A moŜe dlatego, Ŝe zyskał niezwykłe zdolności? To bardziej prawdopodobne. Jeśli zaś chodzi o to, w jaki sposób, dlaczego i za czyją sprawą uzyskał te zdolności, to nie znam odpowiedzi. Po dłuŜszej chwili milczenia, kiedy Scott zastanawiał się nad zadaniem kolejnych pytań, Shania odezwała się: - Naprawdę myślisz, Ŝe jestem... Ŝe jestem bardzo ludzka? - Jesteś godną poŜądania, piękną i bardzo ludzką kobietą - oświadczył Scott. I zanim zdąŜył się powstrzymać, dodał: - Chciałby mieć pewność, Ŝe będziesz taka zawsze... to znaczy... - Wiem, co masz na myśli. Niedługo przyjdzie taki czas, Ŝe będę musiała być taka na stałe, poniewaŜ Ziemia jest moim nowym światem. Nie mogę dalej podróŜować i nawet nie chcę tego. Zostanę tutaj razem z tobą i Wilkiem, jeśli mnie zechcesz i jeśli nam się uda... Te słowa sprawiły mu nadzwyczajną przyjemność. Zatopił się we wspomnieniach ostatniej nocy, rozleniwiał go pomruk silników samolotu. Scott rozluźnił się i wrócił myślą do dziwnej rozmowy... - Opowiedz mi o podstawowych sprawach - powiedział.
- Jak się tutaj dostałaś. Mówiłaś, Ŝe twój świat znajdował się miliardy lat świetlnych stąd. Nie jestem naukowcem, ale i tak wiem, Ŝe nic nie porusza się szybciej od światła. - Gdyby brać pod uwagę tylko trzy wymiary, to masz rację - odpowiedziała Shania. Ale na bezczasowych podpoziomach to ograniczenie nie występuje. Kiedy statek grawitacyjny przedostaje się na taki poziom, zaczyna płynąć na fali grawitacyjnej. Taka fala istniała od zawsze i trwa wiecznie, dzięki czemu rok świetlny, a nawet miliardy lat świetlnych stają się niczym. Potrzebowałam miesiąca czasu, Ŝeby dostać się tutaj z miejsca, w którym ostatnio przebywałam. Chodzi mi o czas lokalny. Znam miejsca odległe na tyle, Ŝe trzeba podróŜować przez rok, nawet na duŜej fali. Moja Trójka Shanii podróŜowała kiedyś dziesięć miesięcy w jedną stronę i kolejne dziesięć z powrotem na Shing. Scott pokręcił głową. - Chyba zwariowałbym z nudów. Shania uśmiechnęła się i powiedziała: - Nie, nie zdąŜyłbyś się znudzić. Nawet przy szybkości równej prędkości światła z punktu widzenia podróŜującego czas stoi w miejscu. Podczas moich podróŜy moje serce nie zdąŜyło uderzyć ani razu, wciąŜ miałam w płucach świeŜe powietrze i nawet nie zdąŜyłam mrugnąć powieką. Nie zestarzałam się ani o sekundę, dopóki statek grawitacyjny nie powrócił do normalnej czasoprzestrzeni. Cała podróŜ była łatwiejsza od postawienia jednego kroku i w ogóle nie zajęła czasu. To znaczy nie zajęła mojego czasu. - A gdzie teraz znajduje się twój, jak to nazwałaś, statek grawitacyjny? - Kończyło mi się paliwo. Chciałam je uzupełnić na księŜycu ostatniej z planet, którą odwiedzałam. Ale księŜyca juŜ nie było, a z planety została tylko skorupa. Zniknęły miasta i miliardy mieszkańców. Tak, za sprawą Trójki Mordrich... Prawie bez paliwa wydostałam się z podprzestrzeni nad Oceanem Atlantyckim i zawisłam nad jego powierzchnią. Nisko nad horyzontem zobaczyłam ląd. W pośpiechu źle obliczyłam współrzędne i wpadłam do wody. Dostałam się na suchy ląd i znalazłam siew Szkocji. - A co potem? - Próbując róŜnych metod, udało mi się przeŜyć. Śledząc Trójkę Mordrich odkryłam ich zbrodnie i przez cały czas starałam się im przeszkodzić, ale niezbyt mi się to udawało, poniewaŜ Shingowie od wielu lat Ŝyli w pokoju. Zdarzali się oczywiście szaleńcy czy dewianci, jak w kaŜdym społeczeństwie, ale trzymano ich w bezpiecznych miejscach, tak nam się przynajmniej wydawało. Na naszej planecie nie było wojska, poniewaŜ od niepamiętnych czasów nie było wojny. Uczeni sprzeczali się i prowadzili naukowe debaty, ale nie miało to nic wspólnego z kłótniami. Nawet gdybym wiedziała, jak zabić Mordrich, to pewnie sama nie dałabym rady. Jest ich troje, a ja sama. Obserwowałam ich przez lata i zastanawiałam się, jak rozwiązać ten
problem. W międzyczasie uczyłam się, jak stać się kobietą. Pod względem fizycznym nie stanowiło to problemu, bo przecieŜ jestem samicą, a ludzie mają wiele wspólnego z Shingami. Miałam kłopoty ze sferą psychiczną. Choć nie jestem całkowicie obca, to zauwaŜyłam, Ŝe pod wieloma względami zachowanie ludzkich samic jest mi zupełnie obce. Niekoniecznie pod kaŜdym względem, ale w wielu sytuacjach. Prawdę mówiąc, to samo dotyczy waszych męŜczyzn, tu czasem bywa nawet jeszcze gorzej. - Kłopoty z kobietami? Z ich zachowaniem? - Scott uniósł brwi. - Są bardzo podstępne, często mają zbyt wielkie mniemanie o sobie i zbyt niskie o innych kobietach. - A co z męŜczyznami? TeŜ miałaś problemy? Powiedziałaś, Ŝe nie znałaś innych męŜczyzn. - Nie, ale z pewnością mogłam ich poznać. Kilkakrotnie dotyk, jak to nazywasz - czyli moja umiejętność przekształcania się - ratował mnie z powaŜnych opresji. Ale wolałabym o tym nie mówić... - Ale ja bym chciał! Mordri teŜ mają tę umiejętność, dotyk, prawda? Czy wykorzystują ją do zabijania? - Tą zdolnością są obdarzeni wszyscy Shingowie. Przez bardzo długi czas Shingowie uwaŜali się za pierwszy rozumny gatunek, z którego pochodziły inne ssaki. Takie pojmowanie nie było wyjątkowe, równieŜ ludzie uwaŜają się za stojących wyŜej od innych stworzeń, twierdząc, Ŝe zwierzęta powinny im słuŜyć. To w pewnym stopniu wyjaśnia, dlaczego Shingowie wpływali na faunę, a czasem na florę innych światów. - Rozumiem - odparł Scott, wrócił jednak do poprzedniego pytania: - JeŜeli chodzi o Trójkę Mordrich, to czy korzystają z dotyku, Ŝeby zabijać? - Wstyd mi za nich - Shania spuściła oczy. - Za kaŜdego przedstawiciela mojej rasy, który w ten sposób wykorzystuje swoje zdolności. Pomyśl o głosie, czy uŜywasz go tylko do przeklinania? Masz oczy, czy patrzą tylko na złe rzeczy? Masz ręce, czy one słuŜą ci tylko do torturowania, mordowania? Nie, poniewaŜ otrzymałeś to wszystko od tego Kogoś lub Czegoś, co kieruje Ŝyciem. Podobny dar otrzymali Mordri, ale zwariowali! Tak, korzystająz dotyku, Ŝeby zmieniać, niszczyć, deformować i... zabijać! Mordri Dwa, znany jako Simon Salcombe, zabił twoją Ŝonę, Kelly. Zamordował ją. Ale mogło stać się coś znacznie gorszego! - Co? - Zastosował dotyk w taki sposób, Ŝeby zabił ją pomału. Wywołując niewiele bólu, był pewien, Ŝe nikt nie trafi na jego ślad. - Ja trafiłem - stwierdził ponurym tonem Scott.
- Tak, Ale udało ci się to przy pomocy twojej mocy. Wiem, Ŝe potrafisz znacznie więcej i stanie się to moŜliwe, jeśli dowiemy się, co to za siła. Czuję, Ŝe to w tobie dojrzewa i z czasem ujawni się w pełni. Miejmy nadzieję, Ŝe stanie się to szybko. - Powiedz mi, o co chodzi z tym morderczym dotykiem Salcombe’a? Jak jeszcze potrafią z niego korzystać? Co gorszego mogłoby spotkać Kelly? - Obrzydliwość, deformacja, mutacja. On nie musiał jej zabijać. Mógł z niej zrobić coś, na co nawet nie mógłbyś spojrzeć! Scott milczał przez dłuŜszą chwilę, po czym powiedział: - A te dzieci ze szpitala St Jude? Rozumiem, Ŝe były tylko czymś w rodzaju reklamy mającej na celu przyciągnąć kolejnych klientów. Ale Kelly... dlaczego ten drań Mordri musiał zabić Kelly? - PoniewaŜ mu się sprzeciwiła. Nazwała go oszustem i szarlatanem. Ci szaleńcy nie znoszą niepochlebnych komentarzy ani nawet najmniejszej krytyki. Kiedy zrobią coś strasznego, to nie mają Ŝadnych wyrzutów sumienia, nawet nie uwaŜają Ŝe taki czyn moŜe być wart zapamiętania. Zniszczyli całe światy... więc cóŜ dla nich znaczy jedna obca istota? - Mówiłaś o okaleczeniu, Ŝe mógłby jej zrobić coś obrzydliwego. Samym dotykiem? - Są róŜne rodzaje dotyku. Kiedy towarzyszy mu nienawiść, a nienawiść ma róŜne poziomy, podobnie jak miłość, to z szybkością proporcjonalną do tego uczucia powoduje... przemianę. Członkowie Trójki Mordrich potrafią Ŝywcem wynicować ludzi! Potrafią obedrzeć ze skóry, rozpuścić organy wewnętrzne lub zmusić je do wędrówki, niszczyć mózgi i doprowadzać do szaleństwa lub zamieniać płyny ustrojowe w plazmę. Salcombe mógł coś takiego zrobić Kelly, ale wówczas ryzykowałby, Ŝe ludzie zbyt wiele dowiedzą się o nim. On jest szaleńcem... oni wszyscy zwariowali, ale nie w takim stopniu. Jednak gdy powoduje nimi wściekłość, jeśli ktoś lub coś wejdzie im w drogę, to wówczas mogą popełniać błędy, mordują i to w najbardziej przeraŜający sposób. - Kiedy ktoś wejdzie im w drogę? Co masz na myśli? - Jeśli na przykład nie spełni ich Ŝądań. Na przykład nie zapłaci za usługi. - Mówisz o pieniądzach? - Nie. Nie o pieniądzach, ale o złocie! Złoto to cięŜki metal, który napędza nasze statki! - Aha! - powiedział Scott, z chwilą gdy kolejny element układanki znalazł swoje miejsce. - Ale przecieŜ są inne cięŜkie metale. - CięŜsze, bardziej niebezpieczne i trudniejsze do zdobycia. Na Shing złoto było łatwo dostępnym surowcem. Jednak na planetach zniszczonych przez Mordrich złota było niewiele.
Domyślam się, Ŝe kiedy tutaj przybyli, to nie zostało im zbyt wiele paliwa. Podobnie było w moim wypadku. Korzystając z tego urządzenia - wskazała na swój zegarek - wykryłam promieniowanie ich statku grawitacyjnego. Prawdopodobnie spadli lub nawet rozbili się w Alpach Szwajcarskich. - Ale czy oni nie mogli wykryć twojej obecności, to znaczy twojego statku grawitacyjnego? - Na dnie oceanu? Wątpię... Po dłuŜszej chwili, kiedy na horyzoncie zaczynało juŜ świtać, Scott spytał: - Opowiedz mi o tych stworach, Khiffach. - O nie! Nie mów o nich „stwory”, nie myśl teŜ, Ŝe są obcy. To są po prostu Khiffy. Jeśli chodzi o Khiffy Mordrich, to nie ma juŜ dla nich ratunku. Stały się tym samym co ich gospodarze. - W porządku. To znaczy Ŝe twój pasoŜyt daje ci szczęście, przepraszam, chodziło mi o twojego Khiffa. Tylko... po co one są? W jaki sposób wam pomagają? Co otrzymujecie w zamian? Chodzi mi o obie strony. - Khiffy stały się tym samym co inne organy ciała Shingów. Dostosowują się do umysłu i osobowości Shinga. MoŜna tu mówić o symbiozie. Przykład człowieka i kota jest lepszy od osy i owocu. - Osa? Owoc? - zdziwił się Scott. Mówiła do niego jak do botanika lub biologa. Najwyraźniej jej znajomość Ŝycia na Ziemi była wyŜsza od przeciętnej. - AleŜ oczywiście! - usłyszała jego myśl. - Miałam cztery lata na to, Ŝeby przestudiować podobne zagadnienia. JuŜ ci wyjaśniam: - Kot domowy Ŝyje z człowiekiem w symbiozie, ty go karmisz, a on daje ci przyjemność, więc oboje na tym korzystacie. W podobny sposób oliwka korzysta z zapylenia kwiatu. Jednak konkretna oliwka, dojrzały owoc, w którym osa wywierci dziurę, będzie cierpieć na tyle, na ile moŜe cierpieć roślina pozbawiona układu nerwowego. Rozumiesz? - Mniej więcej. Ale kot mieszka w domu człowieka, a nie w jego ciele! - To prawda. Prawdą jest równieŜ, Ŝe kot nie moŜe zrobić dla swojego gospodarza tego samego, co potrafi zrobić Khiff. Otrzymujemy Khiffy, będąc jeszcze dziećmi, i w pewnym stopniu sam tego doświadczyłeś. Czy odebrałeś to jako inwazję? Nie. Nie odpowiadaj, tylko pozwól mi dokończyć. Mój Khiff jest jak... on jest moim pamiętnikiem lub podręczną pamięcią magazynem wspomnień. Czy pamiętasz coś z wieku trzech, czterech lat? - Nie, pierwsze wspomnienia, jakie zapamiętałem, pochodzą z okresu, gdy miałem sześć lub siedem lat.
- A ja pamiętam... mój Khiff pamięta! Moja pamięć sięga dalej od twojej... ale nie pytaj mnie, ile mam lat. - Jesteś stara? - Nie tak stara! - zaprotestowała Shania. - Przynajmniej z punktu widzenia Shingów. Biorąc pod uwagę naszą długość Ŝycia, to jestem dopiero dziewczyną. Tak czy owak nie pytaj mnie o to. - A więc masz coś wspólnego z kobietami pochodzącymi z Ziemi. - Widząc zadowolenie na twarzy Shanii, Scott nie ciągnął dłuŜej tego wątku. - W rzeczywistości dzięki Khiffowi pamiętam wszystko. Ponadto on jest moim - jak to wyjaśnić? - powiedzmy glonojadem. Rybą, która oczyszcza z glonów akwaria. KaŜdego spotykają w Ŝyciu trudne chwile, coś, czego nie chcielibyśmy przeŜywać, zdarzenia, które okazały się całkowicie odmienne od tego, czego pragnęliśmy. Pomyłki są czymś naturalnym, cierpimy z powodu błędów i głupoty. W waszym świecie musicie Ŝyć ze wspomnieniami przykrych scen i z Ŝalem. Mam rację? - Mówimy, Ŝe człowiek uczy się na własnych błędach. Czasami takie pomyłki zwiększają świadomość, a czasem nie. Wówczas pozostaje przykre wraŜenie. Popełniamy błędy i mamy nadzieję, Ŝe to juŜ przeszłość, ale ta przeszłość wraca we wspomnieniach i wciąŜ jest obecna gdzieś w tle. - Ja teŜ się tak uczyłam. Ale nie mam kłopotów tego rodzaju. Mój glonojad, czyli Khiff, magazynuje negatywne myśli lub wspomnienia i przywołuje je tylko wówczas, gdy wygląda na to, Ŝe mogłabym powtórzyć błąd. Mam świadomość ciągłej obecności mojego Khiffa, podobnie jak ludzie, którzy czerpią przyjemność z obecności kotów i innych zwierząt domowych. Khiff jest jak organ, drugi mózg. - Tylko Ŝe ten organ moŜe cię opuścić... - Ale zawsze wróci. - Moje organy nie posiadają samodzielnego umysłu. I z Ŝadnego dobrowolnie nie zrezygnowałbym. - Z tym się nie zgodzę. A co powiesz o wyrostku robaczkowym? - O wyrostku? - Scott głośno się roześmiał. - Wyrostek nie jest mi potrzebny. To ewolucyjna pozostałość sprzed milionów lat! - Aha! - Shania równieŜ się roześmiała i nawet klasnęła w dłonie. - Khiff moŜe być kolejnym etapem ewolucji, który pojawi się, gdy wasi naukowcy przebiją się przez róŜne poziomy grawitacji! Scott milczał przez chwilę, po czym powiedział:
- Ale czasem sprawy przybierają zły obrót, prawda? Jak w wypadku Trójki Mordrich. - To rzadki przypadek - odpowiedziała cichym, posmutniałym głosem. - I straszny. Oszaleli, zgłębiając wiedzę. Wygląda na to, Ŝe zło, które sobą reprezentują, udzieliło się takŜe ich Khiffom. Teraz Khiffy gromadzą wspomnienia o najgorszych potwornościach, a ich porady mogą tylko pogarszać sytuację! Scott znowu zasnął. Siedzący obok męŜczyzna potrącił go grubym łokciem, kiedy próbował wstać z fotela. - Ej, kolego. - MęŜczyzna pochylił się nad Scottem i dotknął jego ramienia. - Pobudka. Za kilka minut lądujemy. Idę to toalety. Zrobię szybkie siusiu i zaraz wracam. A więc przylecieliśmy - pomyślał Scott. - Zante, miejsce, gdzie ukrywa się dziki wilk, czekając na ratunek. Teraz wszystko się wyjaśni. Izacznie się...Kiedy samolot, którym leciał St John, dotknął kołami pasa startowego lotniska na Zakynthos, i kiedy Scott wysiadał z klimatyzowanego wnętrza, wkraczając w rozgrzaną śródziemnomorskim słońcem gorącą atmosferę wyspy, w centrum Londynu w Centrali Wydziału E Ben Trask zwołał zebranie grupy operacyjnej. Na Zante była godzina 3:00, ale w Londynie zegary wskazywały czas wcześniejszy o dwie godziny. Pracownicy Wydziału E kończyli wczesny lunch. Kiedy agenci usiedli na krzesłach, Trask, nie tracąc czasu, od razu przeszedł do rzeczy. - Sądzę, Ŝe wszyscy wiecie, dlaczego was zwołałem. Przez kilka ostatnich dni skoncentrowaliśmy nasze działania na przypadku Scotta St Johna. Nie było to łatwe ze względu na najwyŜszy stopień utajnienia. Wiemy o nim coraz więcej; prawdopodobnie posiada lub rozwija w sobie zdolności parapsychiczne o sile równej lub nawet większej od naszych. NajwaŜniejsze, Ŝe jest zamieszany w wydarzenia stanowiące zagroŜenie dla całej planety. Wiem, Ŝe to, o czym mówię, brzmi jak wprowadzenie do świata fantazji i przyznaję, Ŝe nawet jako szef Wydziału E, organizacji, która została powołana do odkrywania, badania i zajmowania się właśnie takimi zdarzeniami lub sytuacjami, miałem początkowo wątpliwości, gdy zetknąłem się z tym przypadkiem. Jednak wstępne rozpoznanie przeprowadzone przez naszych czołowych agentów lana Goodly’ego i Annę Marię English - faktycznie potwierdziło zagroŜenie tego rodzaju. Wiecie, o czym mówię, chciałbym po prosta skorzystać z okazji, Ŝeby ponownie podkreślić, Ŝe musimy działać na tyle subtelnie, aby nie przeszkadzać St Johnowi i jego sprzymierzeńcom w jego prywatnej wendecie przeciwko organizacji czy teŜ grupie osób,
które stanowią wspomniane zagroŜenie. Mamy pewność, Ŝe tylko St John oraz jego sprzymierzeńcy - dwie osoby, o których niewiele wiemy - potrafią przeciwstawić się zagroŜeniu. Ponadto wszystko jest bardzo niejasne i nie posiadamy zbyt wielu danych. To tyle tytułem wstępu. - Trask spojrzał na dobrze sobie znaną twarz jednego z zebranych i dodał: łan, czy zechcesz kontynuować? Posępnie wyglądający prekognita wstał i zaczął mówić: - Niewiele mam do dodania, poza tym, o czym wspominał Trask. Mogę powiedzieć, Ŝe badając przypadek St Johna, odkryłem dowody na istnienie rzadkich zdolności, a kiedy spróbowałem zajrzeć w jego przyszłość, odkryłem zagroŜenie opisane przez Bena. Myślę, Ŝe dowiedzieliśmy się czegoś o tym zagroŜeniu - natrafiliśmy na jedno z nazwisk z tym związanych - ale to wszystko. Moje obawy zostały potwierdzone w róŜny sposób, przy pomocy naszych najlepszych agentów. Goodly przerwał i spojrzał na skurczoną postać siedzącej obok niego dziewczyny. - Anna Maria? Ekopatka, która jak zwykle wyglądała na zmęczoną, z trudem podniosła się, gdy Goodly siadał. Odchrząknęła i głosem, który przypominał bolesne krakanie, powiedziała: - Jak zwykle przyszłość, o której mówi łan, jest złudna i trudna do wyjaśnienia. Ale przewidywania lana zbyt często są trafne, a zdarzenia jeszcze częściej przybierają niespodziewany obrót. Kiedy połączyliśmy nasze siły, próbując odkryć stan Ziemi w przyszłości, początkowo poczułam wyłącznie chaos... a potem kompletną nicość. Takjakby nie było niczego, co moŜna by odczuć. Oczywiście moŜliwe jest, Ŝe mój tak zwany talent który informuje mnie nie tylko o chorobach toczących planetę, ale równieŜ ostrzega mnie czasem o moŜliwym pogorszeniu się sytuacji - wykroczył poza wizję lana. Muszę stwierdzić, Ŝe obecna sytuacja świadczy o upadku i to powaŜnym. - Przerwała na chwilę, Ŝeby nabrać powietrza, po czym kontynuowała: - Jednak, na co wskazywał juŜ szef wydziału, wizja przyszłości lana - posępna i pełna niebezpieczeństwa - nie jest aŜ tak straszna jak prawdopodobna przyszłość, której doświadczyłam, łan przynajmniej odkrył bohatera czy raczej bohaterów w osobie Scotta St Johna oraz jego jeszcze niezidentyfikowanych towarzyszy. I jeszcze jedno: kiedy znajdowałam się blisko St Johna, podobnie jak łan Goodly wyczuwałam zwiastun niewiarygodnych zdolności, talentów równie niesamowitych jak zdolności siedzących tutaj osób. Cieszę się, Ŝe bez względu na to, co ma się wydarzyć, St John i jego przyjaciele będą stać po naszej stronie, a nie po przeciwnej. Anna Maria przestała mówić i ostroŜnie usiadła na krześle. Tym razem ponownie odezwał się Trask:
- A więc usłyszeliśmy Annę Marię i lana, ale nie tylko oni mają tutaj coś do powiedzenia. Paul Garvey otrzymał telepatyczną informację ostrzegającą przed wtrącaniem się Wydziału E w działania St Johna. Nasi technicy zainstalowali podsłuch w jego domu. Ale dziś w nocy pluskwy wybuchły. Nie zepsuły się, ale zgodnie z opisem techników rozleciały się na kawałki! Na szczęście nie wszystko zostało stracone... MoŜe Joe Scathers i John Grieve omówią to dokładniej. Wstał Scathers, niski, barczysty męŜczyzna w laboratoryjnym fartuchu. - Ukryliśmy i zamaskowaliśmy pluskwy, najlepiej jak to było moŜliwe. Nie mieliśmy zbyt duŜo czasu. Najprawdopodobniej jedna z nich została wykryta. Chwilę później cała reszta po kolei wybuchła! Nie wiemy, jak to się stało. Trudno to wyjaśnić, moŜe jakieś spięcie, ale nie były do niczego podłączone. I tak mieliśmy spore trudności z odbiorem... moŜe wchodzi tu w grę pole elektrostatyczne? MoŜe więcej opowie o tym oficer dyŜurny, poniewaŜ ani ja, ani moi ludzie nie zajmowaliśmy się samym podsłuchem i nie wchodzi to w zakres naszych obowiązków. - To część obowiązków naleŜących do mnie - odezwał się John Grieve. Grieve był męŜczyzną po trzydziestce i blisko połowę Ŝycia spędził w Wydziale E. ChociaŜ był nadzwyczaj
uzdolnionym
telepatą
potrafiącym
na
przykład
czytać
myśli
ludzi
rozmawiających z nim przez telefon, nigdy nie pracował w terenie. Zarówno Trask, jak i poprzedni szef Wydziału E uznali, Ŝe jest tak bardzo potrzebny w kwaterze głównej na stanowisku oficera dyŜurnego, iŜ wysyłanie go w teren byłoby nadmiernym ryzykiem. Ponadto nie był zbyt wysportowany. DuŜo palił, miał lekką nadwagę i wyglądał na starszego, niŜ był w rzeczywistości. Łatwo moŜna było go pomylić z typowym urzędnikiem, tyle Ŝe jego zdolności były bardzo nietypowe. Ponadto prezentował cechy klasycznego Brytyjczyka i wiedział wszystko o Wydziale E. Ben Trask zawsze mógł na nim w pełni polegać. - W duŜej mierze byłem odpowiedzialny za działania techników i podsłuch prowadzony przy pomocy urządzeń. Początkowo nie było zbyt wiele roboty. Jednak juŜ wówczas pojawiło się pewne nazwisko. Kiedy St John zadzwonił na nasz specjalny numer połączony ze stanowiskiem oficera dyŜurnego, odebrałem jego telefon, przedstawiając się jako Xavier. Trochę się zdenerwował i koniecznie chciał rozmawiać z łanem Goodlym. Porównywał go do jakiegoś Simona Salcombe, który uzdrawia wiarą czy nakładaniem rąk. To była dosyć krótka rozmowa, nie wniosła niczego nowego i nie pozwoliła na zagłębienie się w jego umysł. Później zadzwonił do fotografa i dziennikarza Billa Combera, mieszkającego w pobliŜu. St John chciał porozmawiać o swojej zmarłej Ŝonie Kelly, po czym złoŜył wizytę
Comberowi. My równieŜ porozmawialiśmy z Comberem i doradziliśmy mu, Ŝeby zapomniał o rozmowie z St Johnem, a takŜe o tym, Ŝe nas w ogóle widział. Powiedział nam, Ŝe St John zachowywał się bardzo dziwnie, zwłaszcza gdy padło nazwisko Salcombe. Zacząłem słuŜbę o ósmej wieczorem i muszę przyznać, Ŝe prawie przysypiałem, gdy trochę po 3:30 zaalarmowały mnie urządzenia podsłuchowe. Najwyraźniej St John obudził się i wstał, ale co chciał robić o tej porze? Nie jestem technikiem, ale dostroiłem aparaturę i nagrałem wszystko, co moŜna było nagrać. Zarejestrowany na taśmie dźwięk jest bardzo niewyraźny i długie fragmenty rozmowy są niezrozumiałe lub występują w nich przerwy. Coś jednak udało mi się zrozumieć: St John miał gościa, kobietę! Pojawiło się imię Shania, które moim zdaniem naleŜy do tej kobiety, poza tym wymieniono równieŜ imię Kelly - zmarłej Ŝony St Johna. Ponadto korzystano z liczb. Przypuszczam, Ŝe wynikało to z jakiegoś systemu szyfrowania. Liczby były dodawane do imion: St John jest Jedynką, Shania to Dwójka i jest jeszcze ktoś, kogo oznaczono liczbą Trzy. Nie wiem, kto to, ale nie było go wówczas w domu i nie poświęcono mu zbyt wiele czasu. Nazywali go takŜe pies lub wilk. Nie pytajcie mnie o mój odbiór telepatyczny. Starałem się jak najlepiej, ale byłem, sam nie wiem, zablokowany? To nie był smog mentalny, ale coś bardzo podobnego i równie silnego. Ponadto znowu pojawiło się nazwisko Salcombe, przy czym określali go jako bardzo niebezpiecznego i niedostępnego, jeśli dobrze pamiętam... Następnego dnia słuŜbę pełnił kto inny i pluskwy działały znacznie lepiej. St John starał się dowiedzieć, gdzie przebywa Salcombe. Najpierw zadzwonił do szpitala St Jude. Później, udając bogatego filantropa Quentina Mandeville’a, zdzwonił do sierocińca, gdzie obiecując znaczne dotacje, dowiedział się, Ŝe Simon Salcombe przebywa w Schloss Zonigen, jakimś ośrodku w Szwajcarii, gdzie wraz z innymi członkami swojej grupy medytuje i pracuje nad doskonaleniem sztuki uzdrawiania. PoniewaŜ podczas tych rozmów nie byłem na słuŜbie, to nie miałem okazji zajrzeć do umysłu Scotta St Johna. Jednak ostatniej nocy pełniłem obowiązki oficera dyŜurnego. Shania znowu pojawiła się w domu St Johna, a ja miałem okazję coś podsłuchać i nagrać fragmenty ich rozmowy. Dosyć niezwykły jest sam fakt pojawienia się Shanii u Scotta. Nasz człowiek obserwujący dom St Johna w ogóle nie zauwaŜył jej przybycia. Mam tutaj zapis ich rozmowy. - Grieve załoŜył okulary i zaczął czytać notatki: - Głos Shanii mówi o tym, jak waŜne jest, Ŝeby St John uwierzył w Shanię i wilka. St John mówi o Zante lub Zakynthos, greckiej wyspie na Morzu Jońskim. Później Shania mówi o sobie, St Johnie i tym wilku, Ŝe
stanowią zespół. Ale później zakłócenia, które pojawiły się wraz z przybyciem Shanii, przybierająna sile i stają się prawdziwą burzą elektrostatyczną! St John zadaje pytanie, prawdopodobnie chodzi o telefon w jego gabinecie. Jej odpowiedź jest niezrozumiała, zagłuszona szumem i sykiem zakłóceń. Kilka sekund później wyraźnie słychać, jak St John mówi: „Niech to szlag! PodłoŜyli mi pluskwę!”. Pięć, moŜe sześć minut później hałas dochodzący z głośników i całej aparatury przyprawił mnie o ból głowy. Poszedłem po aspirynę i szklankę wody. Miałem szczęście, Ŝe zdjąłem przy tym słuchawki. Dlaczego szczęście? Bo właśnie wówczas pluskwy w mieszkaniu St Johna uległy destrukcji. Joe Scathers nie wspomniał o tym, Ŝe spora część jego drogiego sprzętu, włącznie ze słuchawkami, uległa przy okazji zniszczeniu. Myślę, Ŝe ból głowy uchronił mnie od poparzenia lub nawet od utraty słuchu. Jestem przekonany, Ŝe St John i Shania świadomie zniszczyli nasz sprzęt. Jednak nie sądzę, Ŝe chcieli komukolwiek zaszkodzić, po prostu chronili samych siebie. Jeśli chodzi o smog umysłowy, to moim zdaniem jest to równieŜ środek ochronny i świadczy o rosnących mocach St Johna, o których dalej opowie David Chung. Grieve skinął głową w kierunku siedzącego w pobliŜu lokalizatora i usiadł. David Chung, londyńczyk od trzech pokoleń, wstał i podniósł coś do góry. Nie czekając, aŜ wszyscy dokładnie obejrzą przedmiot, zaczął mówić: - Patrzycie na spiralę ułoŜoną ze starych monet, które zostały zatopione w przeźroczystym plastiku. Jest to przycisk do papieru pochodzący z biurka Scotta St Johna. Pozwoliłem go sobie przywłaszczyć, Ŝeby wiedzieć, w jakim miejscu przebywa właściciel tego przedmiotu. Nie boję się go trzymać w rękach, poniewaŜ przedmiot ten nie posiada Ŝadnych elektrycznych lub mechanicznych elementów, które mogłyby eksplodować. Siedzący na krzesłach słuchacze poruszyli się. Niektórzy uśmiechnęli się, inni tylko nieznacznie unieśli kąciki ust. Chung spowaŜniał. - To chyba wszystko, co moŜna by wesołego opowiedzieć o tym przedmiocie, poniewaŜ jest to najdziwniejsza rzecz, jaka wpadła mi w ręce od... hm... od czasów Harry’ego Keogha. Widzicie kawałek szkła, ozdobę, przycisk do papieru. Ale nic nie czujecie. Trzymam to w dłoni i cała ręka mi wibruje, choć na zewnątrz tego nie widać. Patrzę na to i poza monetami dostrzegam człowieka, Scotta St Johna. Nie chodzi o to, Ŝe faktycznie go teraz widzę, ale wyczuwam go i wiem, gdzie teraz przebywa. W taki sposób dowiaduję się, gdzie znajdują się róŜni ludzie. Jednak w wypadku Scotta St Johna czuję o wiele więcej. Wiem, gdzie jest teraz: na Zakynthos. Niedawno się tam pojawił. Jeśli jednak spróbuję przyjrzeć się lub wyczuć go zbyt mocno... wówczas wszystko ogarnia mgła i czuję wyłącznie
potęŜną energię ludzkiego generatora. Kiedy trzy lub cztery dni temu wziąłem to w ręce, siła, o której mówię, była juŜ obecna, ale oddziaływała o wiele słabiej. Widziałem, Ŝe Scott Ŝyje i czuje się dobrze. Mogłem go zlokalizować w dowolnej chwili, ale jego aura nie robiła na mnie większego wraŜenia. Od tego czasu jego moc niewyobraŜalnie wzrosła. Mogę tylko powtórzyć za Anną Marią: cieszę się, Ŝe St John jest po naszej stronie. Albo po stronie Ziemi... Chung skończył i włoŜył przycisk do kieszeni. - A więc St John jest na Zante - odezwał się Trask. - Tylko nie wiemy dlaczego. Jak na ironię jest tam ktoś, nawet dwie osoby, które mogłyby nam pomóc. Myślę o Zek Fóener i Jazzie Simmonsie, którzy tam mieszkają. Jednak od czasów Perchorska zarówno Jazz, jak i Zek nie chcą mieć nic wspólnego z naszymi działaniami. Wiem takŜe, Ŝe Zek była blisko z Harrym Keoghiem, na tyle blisko, Ŝe gdyby nie Jazz... jednak to tylko bardziej skomplikowałoby sprawy. Wiem takŜe, Ŝe Zek pomagała Harry’emu przed jego wyprawą do Krainy Gwiazd. MoŜliwe, Ŝe obwinia nas za to, Ŝe go tam wygnaliśmy. Wiem, jak musi się czuć, poniewaŜ nadajemy na tych samych falach. Oboje bardzo wiele zawdzięczamy Harry’emu. Kiedy Trask przerwał, wstał łan Goodly, mówiąc: - Chciałem coś powiedzieć. - Tak? - I tak nie moŜemy prosić Zek i Jazza o pomoc. Chyba Ŝe mamy zamiar przeszkodzić St Johnowi. Z tego samego powodu nie moŜemy tam nikogo wysłać. MoŜemy tylko czekać i obserwować. - Rzeczywiście, masz rację - zgodził się z nim Trask. - W międzyczasie, hm, moŜemy sprawdzić ten Schloss Zonigen, jeśli w ogóle znajdziemy takie miejsce. MoŜemy teŜ poszukać informacji na temat tego gościa, Simona Salcombe’a. Skąd się wziął i tak dalej, ale bardzo dyskretnie. Jestem pewien, Ŝe kaŜde z was ma swój pomysł, co trzeba teraz zrobić, więc do dzieła. I jeszcze jedno: pamiętajcie, Ŝe nadal zajmujemy się tym czym zwykle. Na moim biurku leŜy cały stos spraw do rozwiązania. Jeśli coś znajdziecie, to w kaŜdej chwili moŜecie, a właściwie powinniście, poinformować mnie o tym. To wszystko... Trask został jeszcze chwilę, Ŝeby zamienić kilka słów z łanem Goodlym. Później wyszedł z sali odpraw i jako ostatni znalazł się w długim korytarzu. Większość agentów wróciła juŜ do swoich zajęć i zniknęła w pokojach. Kiedy Trask zmierzał do swojego gabinetu i zrównał się z windą, drzwi rozsunęły się i pojawił się w nich oficer dyŜurny Paul
Garvey w towarzystwie osoby, której Trask najmniej spodziewał się w tej chwili. Przed nim stał minister odpowiedzialny. - Ben! - odezwał się minister, biorąc Traska pod rękę, podczas gdy stojący z tyłu Paul Garvey skrzywił się. - Jak miło cię widzieć! - Oczywiście - odpowiedział Trask. - Mnie równieŜ. - Paul Garvey wrócił do swoich obowiązków, Trask zaś poszedł wraz ze swoim gościem do gabinetu szefa Wydziału E znajdującego się na końcu korytarza. Minister odpowiedzialny za Wydział E był po czterdziestce, niewysoki, miał ciemne przygładzone i zaczesane do tyłu włosy. Koło brwi miał parę zmarszczek, ale oprócz tego jego twarz wyglądała młodo. Miał błyszczące niebieskie oczy, długi, prosty nos, wąskie usta i podbródek. Nosił eleganckie czarne buty, granatowy garnitur i jasnoniebieski krawat. Do twarzy miał przyklejony uśmiech i patrzący na niego Trask wiedział, Ŝe minister będzie chciał, aby wyświadczyć mu jakąś przysługę. Kiedy weszli do gabinetu i usiedli, Trask dość bezpośrednio zapytał: - Co zatem mogę dla pana zrobić, panie ministrze? - Aha! - odrzekł minister z nieszczerym uśmiechem na ustach. - MoŜliwe, Ŝe to ja mogę coś zrobić dla pana. - (Kolejny fałsz lub przynajmniej półprawda niebędąca całkowitym kłamstwem, co oczywiście natychmiast zauwaŜył Trask będący chodzącym wykrywaczem kłamstw). Trask, odpowiadając równie fałszywym uśmiechem na uśmiech ministra, powiedział: - To doskonale. Proszę mówić, zamieniam się w słuch...Minister odpowiedzialny przeszedł do rzeczy: - Ben, wiesz, Ŝe mam dostęp do wszystkich dokumentów i zapytań, które lądują na twoim biurku i dostają się w twoje, jakŜe zdolne, ręce? Często mam okazję zapoznać się z nimi jeszcze przed tobą. - Tak. To dlatego, Ŝe jesteś człowiekiem, który ma odpowiadać za interesik, który tutaj prowadzimy. - Powiedziałeś „ma odpowiadać”. Chcę, Ŝebyś wiedział, Ŝe traktuję swoje stanowisko i zadania bardzo powaŜnie. - To doskonale - odpowiedział Trask. - Chciałem właśnie poruszyć z tobą kwestię naszych finansów, które teraz... - Wiem - przerwał mu minister. - Macie bardzo ograniczony budŜet. Wspominałeś juŜ o tym, podobnie jak twoi poprzednicy, i to dość często. Obiecuję ci, Ŝe przy najbliŜszej okazji porozmawiam o tym z samą Pierwszą Damą.
- Pierwszą Damą? - Trask nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. - Chcesz powiedzieć, Ŝe nie jesteś po imieniu z Maggie Thatcher? - Wolę nazywać ją premierem. Jednak nie przyszedłem tutaj rozmawiać o funduszach waszej organizacji. MoŜe nie zmieniajmy tematu, panie Trask. To juŜ brzmi lepiej - pomyślał Trask. - Koniec z Maggie i Benem. Trzeba odłoŜyć na bok mówienie sobie po imieniu. Przynajmniej do czasu, aŜ gość nie załatwi pomyślnie sprawy, z którą przyszedł. Jednak na głos powiedział: - Jak mógłbym zmienić temat, skoro nawet nie wiem, o czym mamy rozmawiać? - MoŜe nie filozofujmy. Szkoda na to czasu. - Jasne. Domyślam się, Ŝe chciałby pan, Ŝeby wyświadczyć panu jakąś przysługę, mam rację? - Hm - mruknął minister i obejrzał się, jakby spodziewał się tam znaleźć jednego z agentów Traska, na przykład telepatę. - Powiedzmy, przysługa za przysługę. Zapewniam, Ŝe zastanowimy się nad budŜetem, a ty zrobisz coś dla mnie. Naprawdę nic wielkiego. Trask westchnął, pochylił się nad biurkiem, połoŜył na nim łokcie i podparł sobie brodę. - No dobrze, w czym problem? Tylko Ŝeby wszystko było jasne, nie będę łamać prawa specjalnie dla ciebie. - Co? Nie będziesz łamać...? - Minister nadął policzki, poczerwieniał i wypalił: - Panie Trask! Ja... - śartowałem! - Trask podniósł ręce do góry. - Wiesz, Ŝe nie jestem dobrym dyplomatą. Nie uprawiam ani politycznych przepychanek, ani nie jestem politycznie poprawny. Lubię walić prosto z mostu i byłoby o wiele lepiej, gdybyś był równie bezpośredni. Minister zesztywniał, jego oczy zwęziły się, pozostawiając jedynie niebieskie szparki, ale juŜ po chwili pokiwał głową i rzekł: - W porządku, powiem ci, czego chcę. Nie tak dawno temu otrzymaliście raport o szczególnie okrutnym morderstwie - przynajmniej zakładamy, Ŝe było to morderstwo jednego z członków parlamentarnej opozycji. Chodzi o Gregory’ego Stampera, który był nie tylko parlamentarzystą, ale... -...bardzo bogatym człowiekiem - Trask wszedł mu w słowo. - Miał udziały w koncernach wydobywających metale szlachetne i jak to zauwaŜyłeś, zmarł w straszliwy sposób, właściwie była to krwawa jatka. Czytałem ten raport i prowadzimy śledztwo w tej
sprawie, ale to tylko jedno z zadań, nad którymi pracujemy. O niektórych z tych zadań jeszcze nie wiesz. Więc co cię interesuje w tej sprawie? Minister wyglądał przez chwilę na niezadowolonego, po czym stwierdził: - Osobiście mnie to nie interesuje - oprócz rzecz jasna oficjalnego zakresu zainteresowań, do którego zobowiązuje mnie moje stanowisko - jednak w tym wypadku chodzi o kogoś innego. - A więc chodzi ci o to, Ŝeby dobrze wypaść w czyichś oczach? - Pozwól, Ŝe ci wyjaśnię. MoŜe tym razem uda ci się mi nie przerywać. George Samuels, oficer policji oraz syn wpływowej osoby, wykonując rutynowy patrol, znalazł się jako pierwszy na miejscu zbrodni. Jak na swój stopień jest niezwykle młody i szczerze mówiąc, raczej niedoświadczony. Jego reakcja nie wywarła najlepszego wraŜenia na przełoŜonych. Krótko mówiąc, zemdlał na widok ciała i dopuścił się zaniedbań, po czym przeŜył załamanie nerwowe. Stał się obiektem Ŝartów i niepochlebnych komentarzy ze strony współpracowników, w efekcie czego złoŜył wymówienie. - Rozumiem - westchnął Trask. - A jego wpływowy tatuś chce, Ŝeby syn odzyskał dobre imię, w czym w jakiś sposób ma pomóc Wydział E... ale nie mam pojęcia, co moŜemy dla niego zrobić. - JuŜ wyjaśniam. Kiedy George Samuels doszedł do siebie, zaczął prowadzić śledztwo na własną rękę. MoŜna powiedzieć, Ŝe stał się prywatnym detektywem, choć nie ma do tego ani uprawnień, ani kwalifikacji. Tak czy owak doszedł do interesujących wniosków, a takŜe dowiedział się, Ŝe Wydział E równieŜ pracuje nad tą sprawą. - Dowiedział się? - zauwaŜył Trask. - I na tym ma polegać nasza anonimowość? Czy mógłbym się dowiedzieć, w jaki sposób Samuels dowiedział się o Wydziale E? Czy to moŜliwe, Ŝe minister... Minister podniósł rękę i przerwał Traskowi: - Ben, twój wydział i wasza praca nigdy nie ujrzą światła dziennego. Dla George’a Samuelsa i jego ojca jesteście po prostu jeszcze jedną formacją tajnych słuŜb. Kiedy jednak opowiedziano mi o zaangaŜowaniu młodego Samuelsa, niezwykłe głębokim zaangaŜowaniu, jeŜeli chodzi o ten przypadek, to uznałem za naturalne, Ŝe... -...Ŝe mu pomoŜesz, przysyłając go do nas. Widzę, Ŝe znowu jestem dla ciebie Benem. A niby w jaki sposób mamy mu pomóc? - Młody Samuels jest przekonany, Ŝe posiada waŜne informacje. Chce się nimi podzielić, Ŝeby doprowadzić mordercę przed wymiar sprawiedliwości. Ma równieŜ nadzieję, Ŝe będzie mógł być obecny przy aresztowaniu przestępcy. Jeśli uda mu się pomóc w
zamknięciu sprawy, która spowodowała jego... hm, upadek, to będzie miał argumenty pozwalające mu odzyskać dawną pozycję i wrócić do pracy z podniesioną głową. Trask wydał z siebie odgłos zniecierpliwienia. - Wiesz, Ŝe zawsze pracujemy sami. Na razie nic w tej sprawie nie mamy. Czekamy, aŜ policja dostarczy nam poszlak, które będziemy mogli sprawdzić. Jak wiesz, moi agenci potrafią zweryfikować róŜne hipotezy przy pomocy specjalnych metod. Taki jest cel naszego funkcjonowania i nie zajmujemy się opieką nad zbłąkanymi dziećmi bogatych tatusiów, nawet jeśli są upadłymi policjantami! - Ale w tym wypadku pomoŜecie mi? W zamian za to mogę cię zapewnić, Ŝe ja równieŜ odwdzięczę się pomocą, przynajmniej jeśli chodzi o wasz budŜet. - Kiedy miałbym się spotkać z panem Samuelsem? - spytał Trask z rezygnacją w głosie. - Pamiętaj, Ŝe to nie moŜe stać się w tym miejscu. Nasz adres oraz siedziba w tym hotelu są ściśle tajne i nie moŜemy sobie pozwolić na zagroŜenie wynikające z naruszenia podstawowych środków bezpieczeństwa. - Trask zmruŜył oczy i podejrzliwie spojrzał na ministra, dodając: - Chyba nie powiedziałeś Samuelsowi lub jego ojcu, gdzie się mieścimy? - Nie, tylko tyle, Ŝe jest to w centrum Londynu i Ŝe wasz wydział zajmuje się takimi przypadkami jak zabójstwo Stampera. Jeśli chodzi o spotkanie z George’em Samuelsem, to zrób to na własnych warunkach. Oto jego telefon. - Sięgnął do kieszeni po wizytówkę. Trask skinął głową wziął wizytówkę z numerem Samuelsa i odpowiedział: - Dobra, zobaczymy, co da się zrobić. Ale nic nie obiecuję. Bez względu na to, co z tego wyniknie, moŜesz powiedzieć tatusiowi Samuelsa, Ŝe pokładamy duŜe nadzieje w pomocy jego zbłąkanego syna. Kto wie? MoŜe okaŜe się, Ŝe to prawda? - Ben - powiedział minister, wstając z krzesła. - Jesteś, jak zwykle, bardzo uczynny. Z góry dziękuję za wszystko. - A ja z góry dziękuję za zajęcie się naszymi finansami - mruknął Trask. Następnie wezwał oficera dyŜurnego, prosząc o odprowadzenie ministra. Tego samego wieczoru o godzinie siódmej Trask spotkał się w hotelowej restauracji z byłym inspektorem policji George’em Samuelsem. Towarzyszył im Paul Garvey, który miał się zająć tym, co Samuels myśli, podczas gdy Trask sprawdzi prawdomówność byłego inspektora.Zamówili coś do jedzenia i picia. Od samego początku, czyli od chwili gdy uścisnął dłoń Samuelsa, Trask wiedział, Ŝe go nie polubi. To przeczucie stawało się z czasem coraz silniejsze. Nie chodziło o to, Ŝe Samuels kłamał, ale o to, Ŝe był nadęty i wyolbrzymiał swoją rolę, jednocześnie starając się nie pokazywać załamania nerwowego, o którym opowiadał Traskowi minister.
- Miałem bardzo powaŜne kłopoty Ŝołądkowe, które przeszkadzały mi w działaniu oświadczył Samuels. - To dopadło mnie na miejscu zbrodni. To fakt, Ŝe straciłem świadomość, ale zapewniam pana, Ŝe nie ze strachu ani z powodu sceny, na jaką natknąłem się w hotelowym pokoju. Jeśli chodzi o tych ratowników medycznych, którzy byli razem ze mną, oraz o tak zwanego ochroniarza hotelowego, to wszyscy byli nieprzydatni i całkowicie pozbawieni dyscypliny. Dowiedziałem się, Ŝe kiedy straciłem przytomność, okazali mi brak szacunku, a później opowiadali, Ŝe wykazałem się „brakiem przygotowania”. Trask pokiwał głową, spojrzał na zegarek i powiedział: - Rozumiem, Ŝe musiało to zranić pańskie uczucia. Niestety, mam bardzo duŜo pracy, panie Samuels, i nalegam, Ŝeby przejść do sedna. Skoro zapoznał nas pan z przebiegiem wydarzeń, co w pełni doceniamy, moŜe zechciałby pan opowiedzieć nam o swoim dochodzeniu. Powiedziano mi, Ŝe posiada pan waŜne informacje dotyczące tej sprawy. Samuels odłoŜył widelec z nabitym kawałkiem ryby, poruszył się niezgrabnie na krześle i rzekł: - Sądzę, Ŝe wspomniano panu o moich oczekiwaniach związanych z tym przypadkiem, i mam nadzieję, Ŝe dojdziemy do porozumienia. Trask z uwagą przyglądał się młodemu męŜczyźnie. DuŜe uszy Samuelsa poczerwieniały, a cieniutka warstwa potu pojawiła się nad jego brwiami. Szare oczy zerkały nerwowo na boki, powieki szybko mrugały, a wąskie, cyniczne usta drŜały w kąciku. Najwyraźniej jeszcze nie całkiem wydostał się z załamania nerwowego. Po dłuŜszej chwili milczenia Trask odpowiedział: - Do porozumienia? Co konkretnie mielibyśmy uzgodnić? - śe jeśli okaŜę się po-pomocny - odpowiedział z zająknięciem Samuels - to pan okaŜe się równie pomocny w stosunku do mnie. Chcę wziąć udział w tej sprawie, panie... panie... jak to było? - Xavier! Dość niezwykłe imię. - Tak, Xavier - odpowiedział Trask. - Chce pan, panie Samuels, wziąć udział w sprawie? Jak pan to rozumie? Z pewnością wie pan o tym, Ŝe mam swoich ludzi. - Oczywiście. Będę z nimi pracować. W świetle posiadanych przeze mnie informacji zasługuję na to, Ŝeby sprawować nad nimi kontrolę, Ŝeby udowodnić posiadane przeze mnie zdolności moim przełoŜonym. Dzięki temu wykaŜę swoją przydatność, nie tracąc twarzy ani wiary we własne siły. Jest mi to bardzo potrzebne i... - Nie ma mowy - przerwał mu zdecydowanym tonem głosu Trask. - Oczekuje pan, Ŝe oddam panu dowództwo nad moimi agentami? To niesłychane! Szare oczy Samuelsa zaczęły błyszczeć i chaotycznie błądzić dookoła.
- Zapewniono mnie... - Ten, kto pana zapewnił, popełnił błąd. Gwarantuję panu, Ŝe jeśli pańskie informacje okaŜą się przydatne i pomogą w tej sprawie, będę mógł panu pomóc i uczynię to. Jednak jeśli chodzi o współpracę czy o dowodzenie oddziałem, to nie ma takiej moŜliwości. Samuels przestał mrugać oczyma, wytarł czoło serwetką i wydukał: - Czy to pana os-os-ostatnie słowo? - Absolutnie tak! - A więc nie mamy sobie nic do powiedzenia! - Samuels poderwał się od stołu, a Paul Garvey wstał wraz z nim. - Siadać! - rzucił Trask. - Co? - zdumiał się Samuels. - Czy wie pan, z kim rozmawia? Jestem inspektorem policji, panie Xavier, i nie obchodzą mnie pańskie rozkazy. Nie ma pan takiej władzy, Ŝeby... - Pan jest byłym inspektorem - zauwaŜył Trask, znowu przerywając Samuelsowi. Zwykłym cywilem, a ja mam większą władzę, niŜ jest pan sobie w stanie wyobrazić! A teraz siadaj, bo kaŜę panu Xavierowi cię usadzić! - Xavierowi? - zdziwił się Samuels. Jego usta drŜały, a z czoła ściekała mu struŜka potu. - Myślałem, Ŝe to pan jest Xavier! - Obaj jesteśmy - odparł Trask, patrząc na Garveya, energicznie skinąwszy na niego głową.Atletycznie zbudowany Paul Garvey szybko przeszedł na drugą stronę stołu, zrobił srogą minę, połoŜył dłoń na ramieniu Samuelsa i odezwał się po raz pierwszy od początku spotkania: - Nie rób zamieszania, George. Jeszcze raz podniesiesz głos, a przez resztę wieczoru będziesz rzęzić. - Śmiesz mi grozić!? - wychrypiał Samuels, ale z pomocą dłoni Garveya opadł cięŜko na krzesło. - Grozić!? Zrobię znacznie więcej! - warknął Trask. - Zaaresztuję cię, jeśli spróbujesz zataić waŜne informacje dotyczące morderstwa. AjeŜeli nadal będziesz marnotrawić mój cenny czas, to nikt się o twojej pomocy nie dowie, gdy dopadniemy przestępcę. Gadaj wszystko, co wiesz, i to natychmiast. - Kiedy juŜ doszedłem do siebie - zaczął Samuels, siedząc zgarbiony na krześle i patrząc na czubki swoich butów - postanowiłem odejść z policji i sam zająć się tą sprawą. Nie chciałem w niczym przeszkadzać, ale po prostu rozwiązać ją choćby dla własnego spokoju. Gdyby pan widział to, co było w tym pokoju... nikt nie powinien ujść bezkarnie po popełnieniu tak okrutnej zbrodni! Śniło mi się, a właściwie miałem koszmary o tej strasznej
rzeczy, na którą natknąłem się w ciemnym kącie pokoju, to był prawdziwy strzęp pozostały z człowieka! Zacząłem własne dochodzenie. Mam kilku przyjaciół w Scotland Yardzie i jeden z nich przesłał mi fotografie zrobione z klatek filmu nagranego przez kamery ochrony w hotelu. Niestety jakość zdjęć nie była najlepsza, nie widać było szczegółów z powodu wadliwego działania instalacji elektrycznej. Ale dwie godziny przed odnalezieniem zmasakrowanych zwłok Stampera ktoś odwiedził go w pokoju! Był to niezwykle wysoki gość, bardzo szczupły i właściwie tylko tyle moŜna o nim powiedzieć, bo zdjęcia były bardzo niewyraźne. Pomimo tego domyślam się, kim on był, a raczej kim jest! Zaraz do tego dojdę... Następnie zacząłem sprawdzać, czy Stamper miał wrogów, chodzi mi o prawdziwych wrogów, a nie o przeciwników politycznych. Próbowałem przesłuchać Ŝonę Stampera, ale ona nic o tym nie chciała wiedzieć. Potraktowała mnie dosyć chłodno i oświadczyła, Ŝe wszystko juŜ powiedziała policji. Postanowiłem przemyśleć na nowo strategię postępowania, zdobyłem pamiętnik Stampera i... - Co? - przerwał mu Trask. - Co pan zrobił? Tak po prostu zdobył pan pamiętnik Gregory’ego Stampera? - Hm... No tak - odparł po chwili namysłu Samuels. Jego uszy na nowo zaczerwieniły się, a usta zaczęły intensywnie drŜeć. Trask rzucił okiem na telepatę Paula Garveya, który skinął głową i powiedział: - Tak, on na pewno ma powiązania... ale są to raczej związki typu przestępczego! - Prze-przepraszam? - Samuelsowi szczęka opadła ze zdumienia. Garvey spojrzał na Traska i wyjaśnił: - Wynajął włamywacza. - Do Samuelsa zaś rzucił: - Trudno mi sobie nawet wyobrazić, co by na to powiedzieli pańscy ostatni pracodawcy! Samuels siedział przez chwilę z otwartymi ustami, aŜ w końcu wydusił z siebie: - Jak...? Skąd się o tym dowiedzieliście? - Nasza praca polega na tym, Ŝeby wiedzieć takie rzeczy - Trask stwierdził to z wyraźnym zadowoleniem. - Niech się pan uspokoi i mówi dalej. Pańska, hm... powiedzmy, „aktywność” pozostanie tajemnicą jeŜeli nic nie zakłóci naszej współpracy. - Być moŜe wiecie - kontynuował Samuels - Ŝe chociaŜ Stamper był zamoŜny, to był równieŜ nałogowym hazardzistą. To między innymi dlatego zostawiła go Ŝona. Od wielu tygodni nie mieszkali juŜ razem, a Stamper przeprowadził się do hotelu, ale nie do tego, gdzie
popełniono zbrodnię. Tam tylko spotkał się z... z osobą którą podejrzewam. Nazwisko tej osoby było zapisane w jego pamiętniku. Teraz wszystko zaczyna być dosyć dziwne... Samuels przerwał, jakby nie wiedział, co mówić dalej. Trask uniósł brwi i ponaglił go: - George, w naszej pracy przywykliśmy do dziwnych rzeczy. Właściwie zajmujemy się wyłącznie dziwnymi rzeczami, więc proszę mówić dalej. - Innym powodem rozstania Stampera z Ŝoną - ciągnął dalej Samuels - była choroba ich dziecka. W istocie było to coś więcej niŜ choroba, bo mały urodził się z nieoperacyjną wadą serca i płuc. Nawet najlepsi lekarze nie mogli nic na to poradzić. Jego Ŝona domagała się połowy majątku, ale Stamper, który miał udziały w wielu firmach, nieruchomościach i tak dalej, miał bardzo ograniczone zasoby z powodu hazardu. Choroba dziecka, nałóg Stampera, kurczący się majątek i tak dalej - doprowadziły związek do kryzysu. Jego Ŝona, którą Stamper najwyraźniej kochał, chciała odejść od niego, zanim wszystkiego nie przepuści. - I to było zapisane w pamiętniku? - Trask spytał tonem wskazującym na wątpliwości. - Nie, wcale nie - Samuels zaprzeczył ruchem głowy. - Jak juŜ wyjaśniałem, policja prowadziła dochodzenie i jedna z hipotez mówiła, Ŝe Ŝona Stampera mogła wynająć mordercę. Jeśli chodzi o pamiętnik, to Stamper wspomina w nim o pewnej kwocie, a właściwie o ogromnej sumie i to w złocie, którą miał komuś zapłacić za (a) leczenie dziecka, co ewentualnie mogłoby pomóc w (b) problemach małŜeńskich. Jeśli chodzi o nazwisko tego człowieka... W tym momencie Paul Garvey wziął gwałtowny wdech, zesztywniał, a na jego twarzy pojawił się skurcz. - Paul, dobrze się czujesz? - zaniepokoił się Trask. - Tak. To tylko skurcz, coś z Ŝołądkiem. Musiałem coś usłyszeć... yyy... to znaczy zjeść coś niedobrego. Uspokojony Trask zwrócił się do Samuelsa: - Tak? Co powiedziałeś? Nazwisko tego człowieka? - To był Simon Salcombe, ten uzdrowiciel. Jeśli chodzi o to, co w nim widział Stamper... no cóŜ, tonący chwyta się brzytwy. Jednak najdziwniejsze w tym jest to, Ŝe podczas śledztwa odkryłem, iŜ synek Stampera jest teraz zdrowy i w świetnej formie! Ten szkrab, który kręcił się koło swego wypatroszonego ojca, ubabrany jego krwią i ekskrementami, jest teraz z matką i cieszy się świetnym zdrowiem! Na szczęście Samuels przerwał na chwilę opowieść, co dało Traskowi czas na dojście do siebie po szoku, jaki wywołało w nim wymienienie nazwiska Simon Salcombe.
- Więc... jakie są pańskie wnioski? - spytał Trask. - Czy widzi pan związek pomiędzy tym Salcombe’em a śmiercią Gregory’ego Stampera? - Widziałem zdjęcia Simona Salcombe’a w gazetach - odpowiedział ściszonym głosem Samuels. - Widziałem takŜe fotografie zrobione przez kamery ochrony. Trudno stwierdzić z całkowitą pewnością Ŝe jest to ten sam człowiek, ale z drugiej strony nie moŜna tego wykluczyć... - I to tyle? - spytał Trask. - Powiedziałeś nam wszystko? - Wszystko. Trask spojrzał na Garveya, który zagryzł wargi i wzruszył ramionami. MoŜliwe zatem, Ŝe nie wszystko, ale jeśli pozostały jakieś niedopowiedzenia, to Garvey będzie o nich wiedzieć. - Dobra - powiedział Trask - jest pan wolny. A poniewaŜ był pan z nami szczery, to odwdzięczę się tym samym. Nie zamelduję o pańskich wykroczeniach, ale tylko pod jednym warunkiem: Ŝe natychmiast zakończy pan swoje dochodzenie. To dlatego, Ŝe mógłby pan przeszkodzić w naszych działaniach, a do tego nie mogę dopuścić. Jednak, jak obiecałem, jeśli kiedyś doprowadzimy przed oblicze sprawiedliwości osobę odpowiedzialną za morderstwo Gregory’ego Stampera, a pańskie informacje okaŜą się pomocne, to w pełni się za to odwdzięczymy. - No cóŜ, przypuszczam, Ŝe to niemało. - Przypuszcza pan, Ŝe to niemało dla pana? To wszystko? Moim zdaniem to bardzo duŜo, zwłaszcza gdy po drugiej stronie stoi moŜliwość spędzenia czasu w jednym z więzień Jej Wysokości. Kiedy Samuels wyszedł z restauracji, Trask zwrócił się do Garveya: - No i co? - Powiedział większość z tego, co wiedział. Ale nie wspomniał, gdzie jest Salcombe, nie chodzi o to, gdzie przebywa w tej chwili, tylko o nazwę Schloss Zonigen w Szwajcarii. Nie wspomniał o tym, ale z drugiej strony nie zadałeś mu takiego pytania. - To tyle? Nie zachował dla siebie innych waŜnych informacji? Garvey zachmurzył się i odrzekł: - Jestem pewien, Ŝe dowiedziałeś się prawie wszystkiego, ale sądzę, Ŝe nie potraktował powaŜnie twoich ostrzeŜeń. - Myślisz, Ŝe się nie dostosuje? - Na pewno będzie o tym myślał. Rzecz w tym, Ŝe gość ma obsesję na tym punkcie. Od początku spotkania nie był w najlepszej formie, ale teraz, kiedy jego plan upadł, jego stan
się znacznie pogorszył. To bardzo skomplikowany, a właściwie pokręcony umysł. Przetrzymuje w pamięci obrazy, na które zdecydowanie wolałbym nic patrzeć. Na tym skończyli. Ale Trask pozostał ze sporym bagaŜem myśli, które jakoś musiał przetrawić... Wraz z innymi wczasowiczami Scott St John złapał autobus biura Sunway Holidays jadący do Argasi, gdzie większość turystów miała się zatrzymać. W pełnym autobusie ubrany w wyblakły uniform przedstawiciel biura podróŜy siedział obok kierowcy i najwyraźniej był jedyną osobą, której wolno było palić papierosy. Wypełniał swoje obowiązki, opowiadając o naturalnym pięknie wyspy: o bezpiecznych, krystalicznie czystych wodach, w których moŜna beztrosko pływać, i o niezliczonych zatokach, plaŜach oraz o przemyśle - pszczelarstwie, produkcji win, rybołówstwie i przede wszystkim o turystyce. Oprócz Scotta prawie wszyscy juŜ o tym słyszeli i nie wyglądali na zainteresowanych tematem. Po pewnym czasie przedstawiciel biura zamilkł, widząc, Ŝe nikt go nie słucha. Scott wysiadł wraz z kilkoma innymi podróŜnymi przed hotelem Mimoza Beach w Argasi. Spróbował wykrzesać z siebie krztę zainteresowania małym i skromnie umeblowanym pokojem, w którym został ulokowany, jednak jego umysł zajęty był czymś innym: myślał przez cały czas o psie, a właściwie o dzikim wilku zwanym Wilkiem, a być moŜe równieŜ St Johnem Trzy. Scott wypakował bagaŜ - jedną podłuŜną torbę, w której były dwa podkoszulki, skarpetki, zapasowe spodnie i kilka innych drobiazgów, o których pomyślał jeszcze w Londynie, a następnie zadzwonił po taksówkę i kazał się zawieźć do Porto Zoro. Po niecałych pięciu kilometrach kierowca taksówki - męŜczyzna o czarnych lśniących włosach w Ŝółtym poplamionym i przepoconym podkoszulku - pokazał ręką na ostry zakręt w lewo. - Tam jest Porto Zoro. Jedzie na plaŜę? Wie, Ŝe w Porto Zoro jest plaŜa? Scott widział głównie linię horyzontu łączącą niebo z morzem, ale zdąŜył takŜe dostrzec drogowskaz z napisem „Vassilikos 3 km”. - Momencik! - powiedział do kierowcy. - Nie, nie na plaŜę. Jedź prosto drogą na Vassilikos. Kierowca odwrócił się do Scotta i powiedział: - Wie, dokąd jedzie? - Myślę, Ŝe tak. - W porządku - kierowca wzruszył ramionami i wrócił na główną drogę. Droga wiodła przez sosnowy las tonący w cieniu, ale samochód przejeŜdŜał właśnie przez odcinek, gdzie oślepiające słońce przebijało się przez drzewa. Nagle Scott zorientował
się, Ŝe wie, gdzie się znajduje. Po lewej stronie pomiędzy drzewami widać było morze, po prawej stronie wznosiło się skaliste zbocze, a na dole dostrzegł willę prawie całkowicie schowaną w zaroślach. Z komina unosił się ku niebu niebieski dym. - Zatrzymaj się! - powiedział Scott. Kierowca prawie natychmiast nacisnął na hamulec. Scott wysiadł, a poniewaŜ zostawił drachmy w hotelu, zapłacił za kurs brytyjskimi funtami - trzema małymi, cięŜkimi monetami. Kierowca przyjął od niego pieniądze i równieŜ wysiadł z samochodu. Rozejrzał się i, najwyraźniej zdziwiony, podrapał w głowę. Następnie wzruszył ramionami, wsiadł z powrotem do auta i zawrócił w poprzek wąskiej drogi, cofając przy tym trzykrotnie. Scott stał na drodze w chmurze pyłu i niebieskawego dymu spalin i obserwował, jak kierowca wraca drogą którą przybyli. W końcu taksówka minęła zakręt i zniknęła z pola widzenia Scotta. Zapanowała cisza, zmącona jedynie gruchaniem znajdujących się gdzieś w pobliŜu gołębi oraz łagodnym szumem fal uderzających o skaliste wybrzeŜe. Jednak to nie trwało długo. Od strony Vassilikos dobiegły Scotta stłumione odległością ludzkie głosy i szczekanie psów. Myśliwi? MoŜliwe. Ciekawe, ile kurczaków zniknęło tej nocy - pomyślał Scott. - Ani jeden! - padła natychmiastowa odpowiedź. - Dziś w nocy wielu męŜczyzn kręciło się po polach ze swoimi psami - wyjaśnił Wilk. - Polowali na mnie! Nie odwaŜyłem się pokazać. Teraz jestem w jaskini nad brzegiem morza. Wcześniej nie chciałem się odzywać, Ŝeby ci nie przeszkadzać. Ałe czułem, Ŝe się zbliŜasz... Scott? - Tak, to ja. Idę - mruknął Scott pod nosem, jakby mówił sam do siebie. - Powiedz mi, gdzie dokładnie jesteś? - Idź Ŝwirową ścieŜką do domu - odpowiedział Wilk. W jego głosie słychać było ponaglenie. - Później idź na dół, aŜ dojdziesz do skalnego występu. Będę tam czekał na ciebie. Tylko się pośpiesz, bo słyszę szczekanie psów. - W porządku, idę. - A jak mnie stąd zabierzesz? - Nie mam pojęcia... ale coś wymyślę. Cofnął się wzdłuŜ drogi i dotarł do miejsca, gdzie widać było ścieŜkę wijącą się pomiędzy drzewami. Gdyby nie niebieski dym unoszący się z komina, moŜna by pomyśleć, Ŝe willa została na jakiś czas opuszczona, jednak z drugiej strony jeśli jej mieszkańcy hołdowali miejscowym zwyczajom, to prawdopodobnie spali - był to czas greckiej popołudniowej sjesty.
Scott starał się nie hałasować. Ominął dom i znalazł stare schody prowadzące pomiędzy sosnami w dół. Nagle zatrzymał się, poniewaŜ poczuł wyraźnie czyjąś obecność. Poczuł i wiedział, Ŝe ktoś za nim stoi. Odwrócił się i spojrzał za siebie. Drzwi od willi były otwarte. W cieniu rzucanym przez powyginane gałęzie śródziemnomorskiej sosny nie dalej jak dziesięć kroków od Scotta stała kobieta. Niepewnie podeszła bliŜej. Scott zauwaŜył, Ŝe jest piękna oraz Ŝe przytknęła dłoń do ust. Nie wiedział dlaczego. Była wysoką niebieskooką blondynką o doskonałej budowie ciała. Miała na sobie niebieską koszulę wetkniętą w granatową spódnicę, a na stopach skórzane sandały. Lewą rękę ozdabiała złota bransoleta. Jej włosy były rozpuszczone i opadały na ramiona, okalając owal twarzy. - Och! - odezwał się Scott, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. - Przepraszam, jeśli panią wystraszyłem. Prawdopodobnie wszedłem na pani teren. - Wymówka brzmiała dosyć głupio i Scott wiedział, Ŝe kobieta raczej w nią nie uwierzy. Kobieta, jeszcze przed chwilą wyglądająca na przestraszoną, rozluźniła się. Opuściła rękę, a jej pierś wyraźnie poruszyła się w głębokim westchnieniu... ulgi? A moŜe Ŝalu? Scott nie mógł zdecydować się na Ŝadną z tych moŜliwości. - Myślę, Ŝe oboje jesteśmy zaskoczeni - odezwała się kobieta. - Przez chwilę myślałam, Ŝe... Ŝe jest pan kimś innym. - Nazywam się Scott St John. A pani to zapewne Zek, właścicielka Wilka-Trójki? Zamrugała oczyma i pospiesznie odpowiedziała:- Teraz wiem, kim pan jest: jego Jedynką! Nie mamy czasu na rozmowy Musi pan go tutaj przyprowadzić, i to szybko. Jest na dole, nad brzegiem morza. - Wiem - odpowiedział Scott, akceptując w pełni niecodzienną sytuację. - Proszę posłuchać. To psy gończe. Wkrótce tu będą! Proszę iść po niego i przyprowadzić go do domu. MoŜe pana posłucha. Niezbyt ufa ludziom, nawet mnie, chociaŜ karmię go i staram się chronić. No i nie chce wejść do domu! - To całkiem normalne, przecieŜ jest dzikim wilkiem - odpowiedział Scott, po czym odwrócił się i zszedł w dół. - Idę po niego... Nad samym morzem białe wyrzeźbione przez wodę skały uformowały poziomą półkę. Scott przeszedł przez ostrą krawędź skały, która porysowała mu buty, a gołą stopę pocięłaby prawdopodobnie na paski. - Wilku! Jestem tutaj! - zawołał Scott.
- Ja teŜ! - padła odpowiedź i z kryjówki mieszczącej się w głębokiej jaskini, ukrytej pod omywaną falami skalną półką, wyszedł Wilk. Wyglądał jak chodzące nieszczęście. Gdyby go umyć, wypłukać sól, która zmatowiła sierść, i odkarmić, Ŝeby Ŝebra nie wystawały tak bardzo, to byłoby z niego piękne zwierzę. Ale nawet w tak marnym stanie widać było po nim, Ŝe róŜnił się od zwykłego psa. - Wszystko mnie swędzi - powiedział - i krwawią mi łapy. Ałe jeśli jesteś moją Jedynką - a wiem, Ŝe nią jesteś - to zadbasz o mnie. A ja zaopiekuję się tobą. - Jego ogon, początkowo zwisający nieruchomo, uniósł się trochę i zaczął się niepewnie kołysać. - A więc kontynuował, zbliŜaj ąc się powoli - to ty jesteś Scott, moja Jedynka. Ja jestem Wilk, twoja Trójka. W końcu jesteśmy razem. - Ja teŜ tu jestem! - powiedział jeszcze jeden warczący głos. Na zboczu Scott usłyszał zgrzytający Ŝwir. Odwrócił się i zobaczył... ...drugiego wilka, jeszcze większego: przycupniętego, o napiętych mięśniach, z uszami połoŜonymi po sobie i gotowego do skoku! - Wilku! - z wysoka dobiegł okrzyk. Człowiek i dwa psowate odwrócili głowę i łby i popatrzyli w kierunku willi. Zza drzew ledwo moŜna było dojrzeć Zek. Uszy starszego zwierzęcia wyprostowały się, po czym kobieta i wilk spotkali się wzrokiem. Scott wyczuł, Ŝe coś pomiędzy nimi przepłynęło. Następnie Wilk Senior - bo na pewno nie było to inne zwierzę - odwrócił głowę, patrząc na brzeg morza. WzdłuŜ linii brzegowej widać było poruszające się postacie ludzi i ich psów. - Szedłem tą drogą dzisiaj rano - powiedział Wilk Junior. - Te biedne kreatury nie są zbyt rozgarnięte, ałe ich nosy są dość czułe! - Idę - odezwał się jego ojciec - pomieszam im tropy. Będą ścigać mnie zamiast ciebie. A ty idŜ do Zek. Wiem, Ŝe mnie słyszysz - zwrócił łeb w kierunku Scotta. - Ludzie, którzy rozmawiają z wilkami, to prawdziwa rzadkość. Znam paru takich w Krainie Słońca. Dotyczy to takŜe Zek, rzecz jasna. Powiedz, nie zrobisz mu krzywdy? PomoŜesz mojemu dzikiemu szczeniakowi? - Po to tutaj przyjechałem - odpowiedział Scott. - Jestem jego Jedynką. - Zabierz go do Zek. Idę! Ruszył z brzuchem blisko ziemi, starannie omijając ostre krawędzie skał. Po chwili wszedł do lasu i zniknął, jak szary cień, pomiędzy sosnami. Gdzieś w górze rozległo się długie wilcze wycie. W odpowiedzi psy gończe zaczęły głośno ujadać, a ich właściciele niezrozumiale pokrzykiwać.
- Chodźmy, Zek czeka - powiedział Scott do Wilka Juniora. - Wejdziemy do środka? - To zabrzmiało dość niepewnie. - Tak, ja mieszkam w takich wnętrzach. Jeśli chcesz być ze mną, musisz się przyzwyczaić do tego. - Tam tak dziwnie pachnie. I jest nienaturalnie. - Akurat teraz w środku jest bezpieczniej niŜ na zewnątrz - odparł Scott, widząc czerwone plamy krwi pozostawione przez Wilka na skale. W pewnym momencie tylna łapa ugięła się pod wilkiem i zwierzę o mało się nie przewróciło. Zeszli ze skalnej półki i weszli pomiędzy drzewa, gdzie grunt był zasypany sosnowymi igłami. Chód Wilka stał się jeszcze wolniejszy i bardziej bolesny, a szczekanie psów i głosy myśliwych zbliŜały się. Scott, nie namyślając się zbyt wiele, objął wilka, podniósł go i zarzucił sobie na ramiona.- Hm! - warknął Wilk. - i tak juŜ jestem dla ciebie cięŜarem. - Ale nie takim znowu cięŜkim - odpowiedział telepatycznie Scott. - Jesteś przecieŜ moją Trójką. Teraz poruszali się znacznie szybciej i sprawnie dotarli do willi. - Jaki jesteś silny! - powiedział Wilk głosem pełnym podziwu. - Myślę, Ŝe będzie nam fajnie jako Trójce, gdy dołączy do nas Shania. W drzwiach stała Zek, wpuściła ich do środka i zaprowadziła do chłodnego pokoju. Podniosła klapę odsłaniającą schody prowadzące do piwnicy. Scott opuścił Wilka na podłogę, a Zek powiedziała: - Tam będzie bezpieczny. Wilk cofnął się. - Chcesz, Ŝebym wlazł do tej dziury? - Tam jest wygodniej niŜ w jaskini - uspokajał go Scott. - Wypuścimy cię, gdy tylko psy pójdą sobie. Wilk zaskomlał i ostroŜnie zaczął schodzić po schodach w ciemność. - Niesamowite! - powiedziała Zek. - Ma do ciebie pełne zaufanie. Prawie umierał z głodu, zanim zdecydował się przyjąć ode mnie poŜywienie. Ach, to mi o czymś przypomniało! - Poszła do kuchni i wróciła z kawałkiem jagnięciny zawiniętym w czysty biały papier. - Zje, jeśli ty mu to dasz - stwierdziła. Scott zszedł do piwnicy, znalazł kontakt i włączył światło. W kącie na starym dywanie leŜał wyczerpany Wilk. Spojrzał na Scotta, który odwinął mięso z papieru. - To dobre jedzenie - powiedział. - Myślałeś, Ŝe Zek mogłaby cię otruć? Zapewniam cię, Ŝe ona jest dobrym człowiekiem.
- Dzięki - rzekł Wilk, który na widok i zapach mięsa zaczął się ślinić. - Podziękuj Zek. MoŜe byłem przesadnie ostroŜny. Nie spotkałem zbyt wiełu dobrych ludzi. - Scott, chodź na górę - zawołała Zek. - Szybko! Wygląda na to, Ŝe ci ludzie tu idą! Scott wbiegł po schodkach, zaniknął za sobą klapę, a Zek narzuciła na nią dywan. Na zewnątrz słychać było hałasy. Nagle ktoś głośno zapukał do drzwi, po czym jakiś męŜczyzna krzyknął zachrypniętym głosem: - Hej, ty, Angielko, proszę otworzyć! Zek spojrzała przez okrągłe okienko w drzwiach i powiedziała: - Wydaje mi się, Ŝe znam ten głos. Kiedyś wieczorem byliśmy w Argasi w ulubionej tawernie na kolacji z Jazzem i przyjaciółmi. Kilku miejscowych męŜczyzn, zazwyczaj dosyć sympatycznych, wypiło trochę za duŜo i szukało kłopotów. Ten gość obraził mnie i Jazz znokautował go. Myślę, Ŝe on szuka Jazza, bo chciałby wyrównać jakoś rachunki. - Otwórz drzwi - powiedział Scott. Zek popatrzyła na niego i uniosła brwi. - Mogą być z tego kłopoty. Czy ty... - Wszystko w porządku, po prostu otwórz drzwi. Pokiwała głową, zrobiła, o co prosił, i wyszła przed dom. Scott wyszedł zaraz za nią i zamknął za sobą drzwi. Przed domem stało trzech spoconych męŜczyzn, dwóch z nich miało w rękach strzelby. Wszyscy trzymali psy na smyczach i musieli odsunąć się na bok, Ŝeby moŜna było otworzyć drzwi. Ich przywódca brodaty, jowialny męŜczyzna o wielkim brzuchu, ubrany w kamizelkę safari i kapelusz z szerokim rondem, w którym wyglądał przezabawnie - wysunął się do przodu. Pokazując tłustym paluchem Zek, powiedział: - Ty, Angielko... - Jestem Greczynką - odparła natychmiast. - Urodziłam się na Zakynthos. Jestem takŜe Niemką po ojcu. Powiedziałeś „Angielka”? To teŜ prawda, wyszłam za mąŜ za Anglika, jeśli o to ci chodzi. Czym mogę słuŜyć? - Greczynką, Niemka, Angielka... i co z tego!? Masz psa? Tylko nie kłam, bo wiem, Ŝe masz. Szliśmy za nim do tego miejsca. Śledziliśmy go wiele razy i dochodziliśmy tutaj. - Ja nigdy nie kłamię! - Zek wyprostowała się. - Poza tym jeśli wiesz, Ŝe mam psa, to po co pytasz? Czy jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz? - Co? Powiedziałaś „głupi”? Powiedziałaś „dlaczego pytam”? Bo twój pies zabija. Zabija moje kurczaki i sra w moim kurniku! MoŜe mój pies robi kupy w twoim domu, co? A moŜe ja robię? - Co za język! - spokojnie odpowiedziała Zek, mruŜąc oczy. Scott łagodnie odsunął Zek na bok, po czym spokojnie i cicho zwrócił się do męŜczyzny:- Grubasku, jesteś bardzo
głupi. Poza tym masz wielki, tłusty bandzioch i obwisłe wargi. Zabieraj swoich przyjaciół i te szczekające kundle i wynoście się stąd. Chyba Ŝe chcecie mnie zdenerwować. MęŜczyzna popatrzył na Scotta i wypiął klatkę piersiową do przodu. - Chcę zastrzelić tego psa. - Odwrócił się do swoich uzbrojonych towarzyszy i powiedział w ojczystym języku: - Yanni, Stamatis... właźcie do domu, znajdźcie i zastrzelcie to bydlę! - Znam grecki! - odezwała się Zek. - Ty brudny, kretyński zwierzaku! Psy gończe zaskoczone podniesionymi głosami wycofały się i nie napinały juŜ smyczy. Yanni i Stamatis wyglądali na zakłopotanych. Byli młodsi od grubego męŜczyzny i najwyraźniej zdominowani przez niego. Niepewnie ruszyli do przodu. Ale nagle młodszy z nich, Yanni, jeszcze nastolatek, zatrzymał się, pokręcił głową i mruknął: - Posłuchaj, Kostas. MoŜe nie powinniśmy... - W takim razie dawaj strzelbę! - przerwał mu Kostas i wyrwał z ręki broń. - Mogłem się domyślić, Ŝe stchórzysz! Scott domyślał się treści rozmowy. Pomogła mu w tym znajomość kilku języków i coraz lepsza umiejętność telepatii. Kostas trzymał jedną ręką strzelbę Yannisa i właśnie odwracał się do Zek, kiedy Scott zrobił krok naprzód. Prawą ręką objął zabezpieczenie spustu, dzięki czemu nie moŜna było oddać strzału, a lewą złapał za lufę. Przyciągnął broń do siebie i natychmiast odwrócił ją w przeciwną stronę, celując w twarz Kostasa. Końcówka lufy rozpłaszczyła nos Greka i rozdzieliła mu górną wargę na dwie części. Puścił broń, cofnął się i zaraz ruszył do przodu, ale natychmiast zgiął się w pół, kiedy Scott wbił mu kolbę głęboko w tłusty brzuch. Stamatis, drugi z młodych męŜczyzn, głośno nabrał powietrza w płuca i zaczął podnosić broń... Ale wówczas czarnoszary cień skoczył i rzucił się na psa Kostasa, który właśnie gotował się na Scotta. Był to Wilk Senior, który zmienił w miazgę ucho kundla Kostasa. Po chwili zostawił go i stanął naprzeciwko pozostałych psów, które z podkulonymi ogonami biegały to w prawo, to w lewo, owijając smycze wokół nóg swoich właścicieli. Stamatis klął, próbując wycelować ze swojej broni w Wilka Seniora, ale Scott podszedł do niego, wsadził mu koniec dwururki pod Ŝebra i warknął: - Dosyć tego! Oddawaj broń! PoniewaŜ Stamatis nie miał innego wyjścia, jak tylko posłuchać polecenia, oddał swoją broń Zek, która powiedziała:
- Uspokójcie swoje psy i powiedzcie, o co w tym wszystkim chodzi. - Stała naprzeciwko dwóch młodych męŜczyzn, z Wilkiem Seniorem po lewej stronie i Scottem po prawej. Kostas leŜał pod krzakiem i usiłował podnieść się po ciosie zadanym w Ŝołądek. - Kiedy juŜ wszystko wyjaśnicie, to macie uprzątnąć ten chlew! Równa babka! - pomyślał Scott. - Tak - odezwał się Wilk Senior, który wciąŜ szczerzył kły i miał zjeŜoną sierść na karku - to prawda. Ty teŜ jesteś w porządku. Myślę, Ŝe faktycznie jesteś Jedynką. Takjak moja ukochana Zek jest dla mnie Jedynką, tak ty będziesz nią dla mojego szczeniaka. Jeden z Trójki czy coś podobnego. Ja teŜ jestem jednym z trojga... choć to trochę inna historia. Napięcie wywołane całą sytuacją nieco opadło i Zek, choć dobrze wiedziała, o co chodzi, spytała: - Więc kto mi odpowie, w czym problem? A moŜe powinnam po prostu zadzwonić na policję i pozwolić, Ŝebyście wytłumaczyli wszystko policjantom? Kostas zdołał juŜ stanąć na czworakach, a jego pokiereszowany pies skamlał obok niego. - Tak - wydusił z siebie - moŜecie im takŜe opowiedzieć o moim złamanym nosie, rozciętej wardze i złamanym zębie! - Nic z tego. Opowiem policji, jak groziłeś włamaniem, trzymając w ręku nabitą broń, a takŜe o tym, jak mówiłeś, Ŝe... Ŝe zrobisz z mojego domu toaletę, draniu! Kostas nic nie odpowiedział i powlókł się w górę w kierunku drogi. Młodszy z męŜczyzn opowiedział o dzikim psie (nie wierzyli w to, Ŝe był to wilk), o porywaniu kurczaków i tak dalej. Szli śladem dzikiego psa wzdłuŜ wybrzeŜa, ale wówczas psy musiały wpaść na trop Wilka i dlatego znaleźli się tutaj.Dziwne, Ŝe zapach doprowadził je w to miejsce juŜ wcześniej, i to kilkakrotnie. - No to moŜecie mieć pretensje tylko do swoich głupich psów! - stwierdziła Zek. - Nic nie są warte. Pewnie wyśledziły zające i za nimi ganiały. I jeszcze jedno: mój pies ma obroŜę z adresem, imieniem oraz numerem identyfikacyjnym. To pies mieszkający w domu. A czy wasze psy mają numery identyfikacyjne? Znacie sierŜanta Dendrinosa? To mój przyjaciel. Opowiadał mi, Ŝe w okolicy jest wiele psów bez Ŝadnych dokumentów. MoŜe pójdziemy do niego i opowiemy o waszych podejrzeniach. Co będzie, gdy spyta o licencje waszych psów? Młodzi męŜczyźni zmieszali się zupełnie i wycofując się z obejścia, zaczęli przepraszać za najście. Zek zatrzymała ich i kazała wrócić. Scott rozładował i oddał im strzelby, mówiąc:
- MoŜe pomoŜecie waszemu grubemu przyjacielowi wrócić do domu? MoŜecie teŜ zastanowić się, czy Kostas faktycznie jest waszym przyjacielem. - I powiedzcie mu przy okazji - dodała Zek - Ŝe od teraz będzie lepiej dla niego, gdy będzie się trzymał z dala od mojego męŜa. Znacie Jazza Simmonsa? Kiedy opowiem mu, co tu się stało, to mogę wam obiecać, Ŝe na pewno pojawi się znacznie więcej krwi. StrzeŜcie się, Ŝeby to nie była wasza krew! Kiedy juŜ poszli na dobre, Zek przypomniała sobie: - Niech to szlag! Wyszło na to, Ŝe to ja muszę wszystko posprzątać! Ale kiedy przyniosła wiadro wody i mop, Scott wykonał za nią całą robotę... Scott siedział na podłodze w jednym z pokoi na tyłach willi i obmywał łapy Wilka Juniora ciepłą wodą z dodatkiem łyŜeczki środka antyseptycznego. Podczas tego zabiegu zwierzę uwaŜnie przypatrywało mu się swoimi ciepłymi błyszczącymi ślepiami. Czasem Wilk nieznacznie odsuwał się i nerwowo oblizywał, ale zasadniczo pozostawał bez ruchu. Zek nie mogła wyjść ze zdumienia. - On cię zaakceptował. Bez najmniejszego problemu! - powiedziała to, zasłaniając swoje myśli przed Wilkiem. Scott zrobił to samo i odpowiedział: - Zaakceptował mnie o wiele wcześniej niŜ ja jego. Kiedy pierwszy raz do mnie przemówił, myślałem, Ŝe mam złudzenia. Nawet teraz czasem tak myślę. To, co się ze mną stało... hm, trudno mi to wyjaśnić. Mogę powiedzieć, Ŝe było to jak - nawet teraz w pewnym stopniu to czuję - w jakimś obłąkanym śnie! - Dobrze wiem, co masz na myśli - odpowiedziała. - W swoim czasie widziałam mnóstwo rzeczy, które moŜna by nazwać snem albo raczej koszmarem. Coś mi jednak mówi, Ŝe juŜ wiesz o tym i Ŝe ja znam cię, przynajmniej pewną twoją część, od bardzo dawna. W pewnym aspekcie jesteś bardzo podobny do Jazza. Nie wyglądacie tak samo, a jednak mam wraŜenie, Ŝe moglibyście być braćmi. Trudno mi to wytłumaczyć... Scott spojrzał na nią kończąc jednocześnie bandaŜowanie tylnej lewej łapy Wilka. Pokiwał głową i stwierdził: - Wiem, to bardzo trudno wyjaśnić. Mnie się wydaje, jakbyśmy od dawna byli przyjaciółmi. To jest jak deja vu? Albo reinkarnacja lub wspomnienia z innego świata i czasu... -...innej osoby? - dokończyła za niego. - Ale na pewno nie Jazza, teraz to widzę. - No to kogo?
- Kiedy cię zobaczyłam, jak szedłeś w dół w kierunku morza, to pomyślałam, Ŝe jesteś kimś innym. Nie przywiązuj do tego większego znaczenia, choć w jakiś sposób moŜe byćto waŜne. Myślałam, Ŝe jesteś kimś... kogo kiedyś znałam. W tym i innym świecie. Zek rozluźniła zasłony, dzięki czemu Wilk Senior mógł się wtrącić. - To był mój świat i wiem, kogo masz na myśli: tego, który walczył z nami przeciwko Wampyrom w Ogrodzie Mieszkańca. Ale to nie on. Ten tylko myśli w taki sam sposób, no, moŜe tylko w podobny. Scott przyjrzał się dojrzałemu, a moŜe nawet staremu zwierzęciu, zwiniętemu na brązowo-czarnym chodniku zdobionym w typowe greckie wzory. - Stary? - odezwał się Wilk Senior. - MoŜliwe. Ale moje kły są ostre i mocne, a wilki z Krainy Słońca i Gwiazd są długowieczne, więc przede mną jeszcze wiele wschodów słońca. - Nie zamierzałem cię obrazić - powiedział Scott. - Nie obraziłem się. Skończyłeś zmieniać pieluchy temu małemu? Siedząca na fotelu obok Wilka Seniora Zek schyliła się i podrapała go za uchem, po czym powiedziała: - Nie pogniewasz się, jeśli porozmawiam z moim przyjacielem na osobności? - Chcesz, Ŝebym wyszedł? - Nie, po prostu nie zwracaj uwagi na to, co mówimy, i siedź cicho. - Da się zrobić. - PołoŜył się płasko z łbem złoŜonym na wyciągniętych łapach. W międzyczasie Scott skończył opatrywać Wilka Juniora, który zapytał: - Kiedy pójdziemy do Shanii? - Z tym... moŜe być problem - odpowiedział Scott. - Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. - MoŜemy spytać o to Jazza - powiedziała Zek - kiedy przyjedzie. - Tak przy okazji, to gdzie on jest? - Scott złapał się na tym, Ŝe zadał to pytanie w tak naturalny sposób, jakby znał Jazza od bardzo dawna. - Pracuje. Jest doradcą ochrony w trzech hotelach w Argasi, dwóch w mieście Zakynthos i jeszcze dwóch innych w Vassilikos. Pracuje przez cztery dni w tygodniu, a ja zajmuję się domem. Pozostałe trzy dni to ja pracuję. Prowadzę badania w muzeum w Zakynthos, czasem płynę promem na Cefałonię. Na większości wysp są zabytki i stanowiska archeologiczne. To bardzo miła praca... przynajmniej w porównaniu do pewnych rzeczy, które kiedyś robiłam. Pytałeś o Jazza? - Rzuciła okiem na zegarek. - Za jakąś godzinę lub dwie będzie w domu. Ale nie przejmuj się, jeśli będziesz chciał iść wcześniej. Bez problemu poradzę sobie. To nasz dom. Mój, Jazza i Wilka. Jeśli chodzi o ten epizodzik z Kostasem i
jego młodymi przyjaciółmi, to nic nie znaczący drobiazg. Niemniej jednak cieszę się, Ŝe tu byłeś. Scott pokiwał głową i wstał. Wyglądał na zamyślonego. - MoŜesz mi opowiedzieć o tym innym świecie? Coś mi to mówi... Kraina Słońca i Gwiazd? Chyba juŜ coś słyszałem o tym miejscu. Nie znam go... a z drugiej strony nazwa brzmi znajomo. Wysokie góry pozbawione słońca, ciągnące się bez końca równiny po jednej stronie gór, a po drugiej stronie lasy. - Scott nie miał pojęcia, skąd pojawiło się to wspomnienie, jednak spytał: - Mam rację? - Tak, mogłeś to ujrzeć w moim umyśle. - Nie, wydaje mi się, Ŝe nie. - Scott pokręcił głową. - Ani w twoim, ani w umyśle Wilka... moŜe u kogoś jeszcze? MoŜliwe. A teraz przedostało się to do mojego umysłu. MoŜesz mi coś o tym opowiedzieć? Wilk Senior usiadł. - No więc - zaczął, ale Zek natychmiast przerwała mu jednym spojrzeniem i sama zaczęła mówić: - Scott, nie mogę ci nic powiedzieć o Krainie Słońca i Gwiazd. Jest to ściśle strzeŜona tajemnica - nawet na najwyŜszych szczeblach rządowych w Wielkiej Brytanii i w Rosji - a takŜe bardzo niebezpieczny temat. Przykro mi. MoŜe opowiesz coś o sobie? Wiem, Ŝe jesteś telepatą oraz Ŝe jesteś w bliskim związku z tym kolegą. - Spojrzała na Wilka Juniora. - Poza tym... - Poza tym wiesz juŜ prawie tyle samo co ja. A czego nie wiesz, nie mogę ci dopowiedzieć. MoŜliwe, Ŝe od milczenia zaleŜy Ŝycie wielu osób. - To powiedz mi, co jeszcze potrafisz. - Zek najwyraźniej była zafascynowana. Chodzi mi o ciebie osobiście. Telepatia to jedna z moŜliwości, ale potrafisz coś jeszcze w tej dziedzinie. Z kim jeszcze potrafisz rozmawiać? Tylko z Ŝywymi czy moŜe...Ktoś zapukał do drzwi, a znajomy głos w głowie Scotta powiedział: - Scott, to ja, Shania. Zek przechyliła głowę i zauwaŜyła: - To chyba nie Kostas z koleŜkami. CzyŜby chcieli dostać więcej? - Nie, to moja przyjaciółka Shania. - Shania! - powiedział Wilk Junior, ocierając się o nogi Scotta - moja Dwójka! Zek podeszła do drzwi, otworzyła je i zaprosiła Shanię do środka. - Hm. Kolejne pieluchy! Shania wyglądała na zaniepokojoną i nie tracąc czasu na grzeczności, powiedziała:
- Cała nasza czwórka, wszyscy uzdolnieni... zastawiamy na siebie pułapkę! Umiecie ukrywać myśli? - Popatrzyła na Zek. - Widzę, Ŝe umiesz. Zastosuj jak najlepsze osłony i utrzymuj je, dopóki stąd nie wyjdziemy. Ty teŜ, Scott. - Następnie odwróciła się do Wilka Juniora. Wilk zbliŜył się do niej niepewnie, machając ogonem. - Wiesz, o co chodzi? Jak uciszyć myśli i zachować je dla siebie? - Wiem, jak być cicho. Nauczyłem się tego, gdy ukrywałem się w jaskini przed ludźmi i ich psami. Niektóre z ich psów potrafią przechwytywać myśli. Shania pokiwała z zadowoleniem głową i odetchnęła z ulgą. - Bardzo dobrze - powiedziała i podała rękę Zek na powitanie. - Jestem Shania, bardzo mi miło cię poznać. Zek ze zdumieniem patrzyła na Shanię, aŜ w końcu powiedziała: - Jestem Zek. To skrót od imienia Zekintha. A ty... jesteś bardzo piękna. Shania zarumieniła się. - Dziękuję - odpowiedziała. - Tak, to nieziemska piękność - zauwaŜył Scott z lekkim rozbawieniem w głosie. Shania zmroziła go wzrokiem i stwierdziła: - Musimy juŜ iść. Przepraszam, ale to zbyt niebezpieczne. Dla takiej czwórki jak my. - Piątki - powiedział Wilk Senior. - Rozumiem - odpowiedziała Zek i bezradnie wzruszyła ramionami. - Wydaje mi się, Ŝe rozumiem. MoŜe wezwę taksówkę? - Nie, dziękujemy, pójdziemy pieszo - odpowiedziała Shania. Scott spojrzał na nią potem popatrzył na Wilka Juniora i zauwaŜył: - On daleko nie zaj... - Pójdziemy! - Shania ucięła dyskusję. Dopiero teraz Scott zrozumiał, o co jej chodziło. Zek pokiwała smutno głową i nie mówiąc nic więcej, odprowadziła ich do drzwi. Na dopiero co umytych schodach powiedzieli sobie „do widzenia”, po czym Scott zarzucił sobie Wilka na ramiona i razem z Shanią poszli ścieŜką prowadzącą do drogi... Po przejściu dziesięciu, moŜe dwunastu kroków wzdłuŜ drogi prowadzącej do Argasi Shania odezwała się: - Scott, muszę wrócić. - Wrócić?
- Do Zek. Muszę się czegoś dowiedzieć. To zajmie najwyŜej chwilę, moŜe dwie. Pokręciła czymś w swoim urządzeniu na nadgarstku, zadrŜała i zniknęła. W miejscu, gdzie stała przed chwilą zawirowało powietrze, unosząc niewielki tuman kurzu, który takŜe po chwili zniknął. Ale nie było jej dłuŜej niŜ chwilę czy dwie. Nie było jej trzy, cztery minuty. Czekając na nią, Scott postawił Wilka na ziemi i usiadł na rozpadającym się murku na poboczu. Kiedy w końcu wróciła, Scott spytał: - Po co tam byłaś? - Powiem ci, gdy będziemy w domu. - W domu? - W twoim domu - odpowiedziała. - MoŜesz podnieść Wilka i objąć mnie w pasie? Wykonując jej prośbę, Scott odezwał się: - Przypuszczałem, Ŝe prędzej czy później to się wydarzy, ale wątpię, czy będę mógł to polubić. - Nie martw się, to będzie jak wyłączenie i włączenie lampy. Ciemność, a potem światło. Poczujesz lekki zawrót głowy i nic więcej. - Po czym ponownie dotknęła urządzenia na swoim nadgarstku.Zniknęło słońce, zapanowała całkowita ciemność i Scott poczuł, Ŝe upada. Ale potem światło pojawiło się ponownie, jednak nie było tak jaskrawe jak na Zante. Znaleźli się w gabinecie Scotta w godzinach popołudniowych! Na biurku poruszały się papiery. Shania westchnęła z ulgą, Scott puścił ją potknął się i o mało nie przewrócił. W końcu odzyskał równowagę i postawił Wilka na podłodze. RównieŜ Wilk miał trudności z odzyskaniem równowagi i natychmiast usiadł na podłodze. - Co to było?! - I tak było to lepsze od siedzenia w samolocie wypełnionym turystami. - Ale niekoniecznie bezpieczniejsze - powiedziała Shania, patrząc z niepokojem na przedmiot na nadgarstku. - Moi ludzie nazywają to urządzenie lokalizatorem. Czuję, jak uchodzi z niego energia. Przerzuciło naszą Trójkę, a to dość cięŜki ładunek. Muszę poczekać, aŜ energia się ustabilizuje i podładuje... jeśli to jeszcze moŜliwe! Wygląda na to, Ŝe od teraz, przynajmniej przez jakiś czas, będziemy musieli trzymać się razem. - Ja i tak się ciebie trzymam - powiedział Scott, opadając na fotel. - Jesteś moją Dwójką pamiętasz? - I moją - dodał Wilk.
- To prawda, w najbliŜszej przyszłości tworzymy Trójkę - odpowiedziała. - Ale to się skończy, jeśli uda nam się. I co wówczas? - Co przez to rozumiesz? - Scott nie miał pojęcia, skąd wziął się u niego nagły atak lęku. - Jeśli przeŜyjemy to, co się właśnie zbliŜa, będę mogła zostać na Ziemi na stałe. W rzeczywistości nie widzę innego wyjścia. Jednak na Ziemi są kobiety takie jak Zek, w twoim Ŝyciu... - W moim Ŝyciu nie ma takich kobiet jak Zek - odparł Scott, kręcąc głową. - Jesteś tylko ty. Ale skoro mówimy o Zek... - Chcesz wiedzieć, dlaczego wróciłam do niej? - Tak, za chwileczkę. Najpierw napiję się kawy i łyknę aspirynę. A potem chcę wykąpać Wilka. Śmierdzi morską solą i prawdopodobnie ma pchły. - Na pewno je mam. Ale kąpiel? Zazwyczaj biorę kąpiel w górskim strumieniu. - Nie mam tutaj górskiego strumienia. Tylko wannę i jeszcze prysznic, co moŜe być lepsze. Jeśli chcesz, moŜemy razem wejść pod prysznic. - Z mydłem? - Wilk zobaczył to w umyśle Scotta. - Z szamponem, jeśli wolisz. Mam nadzieję, Ŝe ci się spodoba. MoŜemy spróbować. A na razie w kuchni stoi miska z wodą i coś dobrego do jedzenia. - To brzmi znacznie lepiej! - Kiedy będziesz jadł, my porozmawiamy sobie z Shanią. A później weźmiemy prysznic. - Skoro tak uwaŜasz... Kiedy Wilk gasił pragnienie i koił głód w kuchni, Shania i Scott rozmawiali w salonie. - Dlaczego wróciłaś do Zek? - Z powodu czegoś, co usłyszałam tuŜ przed zapukaniem do drzwi. Spytała cię, co jeszcze potrafisz robić, i zastanawiałam się, ile jej zdąŜyłeś powiedzieć. Nie moŜemy nikomu mówić o nas ani tym bardziej o naszych słabych i silnych stronach. Myślę, Ŝe to rozumiesz. - Oczywiście, Ŝe rozumiem. Nic jej nie powiedziałem. - Musiałam się upewnić - Shania zagryzła wargę. - Teraz cieszę się z tego, Ŝe tam wróciłam. - Więc... więc co się pomiędzy wami wydarzyło? - Pomyślałam, Ŝe lepiej, jeśli nie będzie pamiętać, Ŝe tam byłeś, więc wysłałam mojego Khiffa, Ŝeby wykasował wspomnienia o twojej wizycie. - Co zrobiłaś? - Scottowi aŜ szczęka opadła ze zdziwienia.
- Scott, nie złość się, proszę! Gdyby zapamiętała, gdyby ją przesłuchiwali, na przykład Trójka Mordrich, to wszyscy wpadlibyśmy w kłopoty. Ale jeśli nic nie będzie wiedziała... - Jej wspomnienia? Wymazane? - Scott był przeraŜony. - Ile z tych wspomnień, jak duŜo? - Tylko te dotyczące twojej wizyty. - AleŜ tam byli równieŜ inni ludzie! Grecy z psami! - Tak, mój Khiff to widział - odparła Shania. - Ale zapamięta, Ŝe wraz z Wilkiem Seniorem odpędzili ich. Scott uspokoił się, po czym zmruŜył oczy i spytał: - Nie bolało jej?- Mój Khiff nikomu nie wyrządza krzywdy! PrzecieŜ juŜ ci to wyjaśniałam. Scott wziął głębszy oddech i powiedział: - Dobra. Ale jeśli jeszcze raz będziesz chciała zrobić coś podobnego... - Jeśli to będzie konieczne, to najpierw skonsultuję to z tobą. Scott milczał przez chwilę, po czym zmarszczył brwi i powiedział: - Wyjaśnij mi, jak to działa... chodzi mi o Khiffa, wymazywanie wspomnień i temu podobne. Shania podeszła do niego i usiadła na sofie. - Pamiętasz, jak opowiadałam ci, Ŝe mój Khiff przechowuje wspomnienia? Potrafi równieŜ usuwać wspomnienia, które są zbyt przykre. Jednak gdybym ich potrzebowała, mogę mieć do nich dostęp. Nie potrafię wszystkiego zapamiętać, nikt tego nie potrafi. Czy pamiętasz wszystko? Czy zapamiętałeś na przykład co zginęło z twojego biurka? To wspomnienie było gdzieś zachowane w twoim umyśle, ale to mój Khiff je odnalazł. Z Zek jest trochę inaczej. Ona nie przypomni sobie o tobie, poniewaŜ nie będzie w pobliŜu mojego Khiffa, który mógłby jej w tym pomóc. Na zawsze zniknąłeś z jej wspomnień. Dotyczy to takŜe męŜczyzny o niezwykłych uzdolnieniach, który przybył na jej wyspę z tajną misją. Zatem Zek nic juŜ nie grozi. Co więcej, nie moŜe teŜ utrudnić naszych działań... Shania przerwała na chwilę, a Scott zobaczył w jej pięknych oczach, Ŝe ma coś jeszcze do powiedzenia. - No i? - powiedział. - Mój Khiff zobaczył jeszcze inne rzeczy. Sprawy, które znajdowały się dość płytko pod powierzchniąjej umysłu. Coś, co zawsze jest tam obecne. Wspomnienia, które najlepiej byłoby zapomnieć, wspomnienia monstrualne, których jednak nigdy nie zapomni. - Tak, wspomniała o koszmarach - przytaknął Scott. - Ale to były jej koszmary. Nie mów mi, Ŝe Khiff...
Shania energicznie pokręciła głową. - Nie. Tylko twoją wizytę lub raczej naszą wizytę. Nic więcej nie wymazał. Jeśli jednak chodzi o to, co zobaczył mój Khiff, to były zadziwiające rzeczy! Zek poznała inny świat - świat równoległy - i nawet tam była! PrzeŜyła tam straszne doświadczenia. Scott znowu się zachmurzył. - Świat równoległy? Równoległy do czego? Czy nie czytałem o czymś takim w ksiąŜkach fantastyczno-naukowych? - Nic nie wiem o fantastyce naukowej oprócz tego, co widziałam kiedyś w telewizji. Ale jeśli chodzi o naukę, co nieco rozumiem. Teoria mówi, Ŝe równoległe światy istnieją w stoŜkach czasu powstałych wraz z początkiem wszechświata... a właściwie wszechświatów, bo one teŜ mogą być równoległe, tak jak istnieje wiele poziomów grawitacji. - Tak, fantastyka naukowa. - Wcale nie fantastyka! Zek przebywała właśnie w takim świecie. RównieŜ jej męŜczyzna... - Jazz - wtrącił Scott. - Michael J. Simmons. - Nawet się nie zastanawiał, skąd miał informacje o faktach, o których nikt mu nigdy nie wspomniał. -...i Wilk. Ten starszy. I... inni. - Inni ludzie? - Tak, ludzie - powiedziała Shania, przysuwając się bliŜej. - Zwłaszcza jeden, jeden bardzo szczególny. Ale były tam teŜ potwory! To był świat z niesamowitymi potworami! - Kraina Słońca i Gwiazd - mruknął Scott, kiedy jakieś nieznane mu obrazy i sceny na chwilę rozbłysły w jego umyśle. - Czy ten męŜczyzna nosił jakieś nazwisko? - To był Harry - Shania odpowiedziała natychmiast. - Harry Keogh... W umyśle Zek ty i Harry jesteście w jakiś sposób zmieszani ze sobą. To bardzo dziwne, poniewaŜ... poniewaŜ ona wie, Ŝe Harry nie Ŝyje. Harry Keogh. Kiedy Shania wypowiedziała to nazwisko, Scott poczuł na szyi powiew łagodnej, chłodnej bryzy, a moŜe poczuł ten powiew w zwojach mózgu lub wewnątrz umysłu? Tak, Harry Keogh. Przypomniał sobie, jak leŜał na wpół przytomny na wózku. Wózek jechał przez długi korytarz w dziwnym budynku - w Centrali Wydziału E, gdzieś w Londynie. Przez zmruŜone oczy widział wysokiego i chudego męŜczyznę - Xaviera? A takŜe jego dwóch towarzyszy. Po chwili przejechali obok pewnych drzwi, na których widniał napis:
POKÓJ HARRYEGO W jakiś sposób Scott wiedział, Ŝe chodziło o tego samego Harry ‘ego. Tego, którego Zek znała w równoległym świecie. I tego, który tam umarł! - Scott? - Shania dotknęła go zimnymi palcami. - Czy coś się stało? - Jej pytanie zaskoczyło go, wyrwało z nurtu nieznanych wcześniej wspomnień i uniosło z głębin niespotykanych wcześniej marzeń. Spojrzał na nią, objął ramieniem i zadrŜał. - Właśnie spotkałem ducha. - Co? - popatrzyła na niego z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma. - To tylko takie powiedzenie. Chodzi o to nazwisko. Jest trochę... dziwaczne. - Dziwaczne? - PołoŜyła głowę w zagłębieniu jego szyi. - Tak, rozumiem. Tutaj jest wiele dziwnych rzeczy. Jak na przykład pytanie, którego nie zdąŜyła ci zadać. - Ona? - Scott wdychał zapach jej włosów i perfum. - Zek rozmawiała z tobą o telepatii. Spytała, czy potrafisz w taki sposób rozmawiać tylko z Ŝywymi, czy... i wówczas zapukałam do drzwi. Dreszcz znowu przebiegł Scottowi po plecach. Ale Shania była tak ciepła, tak blisko i tak... odpowiednia. Jego ręka prawie samoistnie sięgnęła do jej lewej piersi, głaszcząc jedwabny materiał jej koszuli i czując, jak pod wpływem dotyku twardniejejej sutek. - Wiem - powiedział ochrypłym głosem. - Wolałbym o tym nie myśleć. Shania odsunęła jego rękę, wyprostowała się i obróciła do niego przodem. - Aleja o tym myślałam. Słyszałam, jak Zek o tym myśli. I wiem, co miała na myśli. - Ja teŜ - powiedział Scott, sięgając w jej kierunku i czując, Ŝe ona teŜ zmierza ku niemu, jakby przyciągał ją magnes. - Nie chcę juŜ o tym rozmawiać. Wolę... - Gdzie będę spać? - powiedział Wilk, który pojawił się właśnie na progu drzwi. Mam pełny brzuch i czuję, Ŝe mogę spokojnie się zdrzemnąć, wiedząc, Ŝe są ze mną moje Jedynka i Dwójka. - Przed drzwiami mojej sypialni połoŜę ci ciepły koc - odpowiedział Scott. - Naszej sypialni - sprostowała Shania. -
Ale
najpierw
wykąpiemy
się
-
postanowił
Scott.
Później
popatrzył
porozumiewawczo na Shanię i powiedział: - Na spanie jest jeszcze za wcześnie. - Chyba nie - odpowiedziała z uśmiechem. Pokręciła przy tym głową, a na jej twarzy pojawił się rumieniec. - No to chodźmy pod ten prysznic - westchnął Wilk. - MoŜecie się parzyć później. Wykąpali się pod prysznicem we trójkę. Wilkowi nawet się to spodobało... kiedy juŜ leŜał czysty i suchy na swoim kocu.
Za to w pokoju, którego pilnował... ...okazało się, Ŝe Shania miała rację. Wcale nie było za wcześnie, Ŝeby iść do łóŜka. Ale zrobiło się całkiem późno, kiedy Scott i Shania - Jedynka i Dwójka - skończyli się parzyć, padli sobie w ramiona i zasnęli jak martwi... Dopiero wówczas prawdziwi martwi ośmielili się powiadomić o swojej obecności...Z powodu pojawienia się nowych bardzo dziwnych i niewytłumaczalnych okoliczności Trask wezwał kilku swoich agentów do sali dowodzenia. Osobą, która sprawiła całe zamieszanie i podała najświeŜsze wiadomości szefowi Wydziału E, był lokalizator David Chung. To właśnie Chung składał raport: - Dziś rano Scott St John wsiadł do samolotu lecącego na wyspę Zakynthos na Morzu Jońskim. Wyglądało na to, Ŝe wraz z innymi turystami wybrał się na wakacje, choć naszym zdaniem raczej nie zamierzał korzystać ze śródziemnomorskiego słońca. Spodziewaliśmy się, Ŝe będzie chciał nawiązać kontakt z kimś, kto nazywa się Wilk. Po południu był juŜ na Zante, nie mogę dokładnie wskazać miejsca, bo na wysepce mieści się wiele miasteczek i wsi. Jednak mogę was zapewnić, Ŝe on tam był. - Chung przerwał na chwilę i niepewnie spojrzał na Traska. - Mów dalej - skinął głową Trask. Chung wziął głęboki oddech i kontynuował: - Dwie godziny temu znalazł się z powrotem w domu, to jest jakieś pół godziny jazdy samochodem od miejsca, gdzie teraz siedzimy. Co się zatem stało? Przerwał swoje krótkie wakacje? Powiedziałbym, Ŝe tak! Około czwartej po południu czasu śródziemnomorskiego sprawdziłem jego połoŜenie i był na Zante. Ale kiedy piętnaście minut później sprawdziłem znowu, okazało się, Ŝe jest juŜ w domu! Trask rozejrzał się po twarzach zebranych osób. - Wyjaśnienie? Jan Goodly poruszył się niezgrabnie na krześle i powiedział: - MoŜe być tylko jedno. David pomylił się. Coś poszło nie tak przy namierzaniu. Bardzo przepraszam, jeśli cię uraziłem, Davidzie, ale nie da się w piętnaście minut przebyć tysiąca dwustu mil z Zakynthos do Londynu. - Wcale się nie obraziłem - odpowiedział Chung. - W pełni rozumiem twoje obiekcje. Muszę cię jednak zapewnić, Ŝe jeśli chodzi o moją technikę i talent, to działają bez zarzutu. Jeśli zaś chodzi o czas, to mogło trwać to nawet krócej niŜ piętnaście minut. Nie zapominajcie, Ŝe pomiędzy moimi pomiarami minęło piętnaście minut, ale trudno powiedzieć, czy nie wrócił wcześniej. - Chcesz powiedzieć, Ŝe mógł wrócić... - zauwaŜył Trask.
-...natychmiast - wyjaśnił Chung. - Tak przynajmniej przypuszczam. - Czy mogę coś powiedzieć przed wyjściem? - odezwał się Paul Garvey. - Mam spotkanie z neurologiem. - Kolejna operacja? - spytał Trask. - Wiem, Ŝe to dla ciebie waŜne, Paul. Ale chciałbym, Ŝebyś teraz popracował z nami. Wydaje mi się, Ŝe będziemy mieli co robić i to niedługo... - Nie, to nie operacja - Garvey pokręcił głową. - Kolejne badania. WciąŜ szukają jakiegoś sposobu, Ŝeby przywrócić mi sprawność mięśni twarzy. JeŜeli zaś chodzi o to, co chciałem powiedzieć, to uwaŜam, Ŝe David ma rację, przynajmniej jeśli chodzi o przebywanie Scotta w domu. Tak myślę. Pozwólcie, Ŝe wyjaśnię. Po tym jak David po raz drugi sprawdził połoŜenie St Johna, poprosił mnie o współpracę przy wykorzystaniu telepatii. Skorzystaliśmy z mapy i David zlokalizował dom St Johna. Później David uŜył przycisku do papieru, dzięki czemu sprecyzował lokalizację obiektu. Następnie ja włączyłem się do akcji, korzystając z namiarów Davida. Wiem, jak bardzo musimy być ostroŜni w stosunku do tego gościa, więc tylko na chwilkę zajrzałem do jego umysłu, posługując się wskazówkami Davida, i starałem się zbadać jego myśli. Wycofałem się prawie natychmiast i wezwałem Franka. - Wskazał na lokalizatora Franka Robinsona, który siedział blisko niego. - Byłem ciekaw, co on z tego wywnioskuje. - Frank był tutaj, kiedy przywiozłeś St Johna? - spytał Trask dla rozjaśnienia sytuacji. - Tak - odparł Garvey. - Tak więc było całkiem moŜliwe, Ŝe będzie mógł rozpoznać psychiczną obecność St Johna, nawet poprzez zasłonę ze... -...smogu mentalnego! - przerwał mu młody Frank Robinson. - Ale nie chodzi o ten lepki syf, którym otaczają się Wampyry. Ten akurat był czysty, taki jak nasz, ludzki smog, no i był to niewątpliwie rodzaj zasłony. Oznacza to, Ŝe St Johnbył w domu, i to nie sam, byli w trójkę. Wszyscy są bardzo utalentowani, ale nie mam pojęcia, co to za rodzaj talentu i w jaki sposób chcą z niego korzystać... - W trójkę... - powtórzył za nim Trask, głęboko się nad tym zastanawiając. - Trójka ludzi, którzy posiadają paranormalne zdolności, coś jak wersja mini Wydziału E. Co do liczby, to czy moŜemy mieć w tej kwestii całkowitą pewność? - Mogę się załoŜyć - powiedział Robinson. - Nie miałem Ŝadnego problemu z namierzeniem tego miejsca. Odkryłem trzy oddzielne źródła smogu, kaŜde innego rodzaju, ale wszystkie miały na celu to samo: ukryć bądź teŜ zamaskować umysły, które wytwarzały
ten smog. To po prostu rodzaj osłony. MoŜliwe, Ŝe zasłaniają się przed nami. Ale według tego, co wiemy i przypuszczamy, najprawdopodobniej ukrywają się przed kimś innym. - Trójka - powtórzył Trask, kiwając głową. Po chwili zwrócił się do prekognity lana Goodly’ego: - To liczba, którą dostrzegłeś w twojej wizji przyszłości. Mają walczyć z tym strasznym i całkowicie nieznanym zagroŜeniem. To kolejny dowód na to, Ŝe miałeś rację. Na dodatek nic nie moŜemy zrobić, oprócz tego co teraz, w bardzo ograniczonym zakresie. Niech to szlag! To takie... -...frustrujące? - domyślił się prekognita. - To prawda, ale nie potrwa to długo, bo przyszłość zbliŜa się, zwęŜa... i to bardzo szybko! Prekognita wyprostował się na krześle, rozłoŜył szeroko ręce i omal nie zakrztusił się ostatnimi słowami. Bez słowa ostrzeŜenia zrobił się jeszcze bledszy i zaczął się trząść. Intensywność jego ruchów groziła upadkiem z krzesła. Paul Garvey siedział po prawej stronie Goodly’ego, Anna Maria English po prawej. Wielokrotnie byli świadkami podobnych ataków i tym razem podtrzymywali prekognitę, czekając, aŜ ustaną spazmy. - Co to było, łan?! - wysapał Trask. Wyglądał na powaŜnie przestraszonego. Wstał, szybko przeszedł kilka kroków i zbliŜył się do prekognity, który z trudem wciągał powietrze, patrząc jakby z niedowierzaniem na otoczenie. - Co zobaczyłeś? - Trask chwycił go za ramię. - Co to ma być? Patrząc na ciebie, wiem, Ŝe to coś powaŜnego. Ile mamy czasu? Jak blisko to jest? - Właściwie to nic nie zobaczyłem - odparł Goodly, który nadal drŜał, ale delikatnie oswobodził się z objęć przyjaciół. - Poczułem. To było jak... jak potworna psychiczna fala uderzeniowa nadbiegająca z przyszłości, ale wiem, Ŝe miało to coś wspólnego z fizycznym wydarzeniem. Co do źródeł tego zdarzenia, to były bardzo blisko. Domyślam się, Ŝe mamy moŜe tydzień, co najwyŜej dziesięć dni. Trask puścił go, wrócił na swoje krzesło i cięŜko na nie opadł. Rozejrzał się po półokręgu otaczających go agentów i powiedział: - Oznacza to, Ŝe po prostu musimy znacznie cięŜej pracować, i nie wiadomo, jak się ta praca zakończy. Wskazał na najmłodszego agenta w grupie i rzekł: - Panie Kellway, moŜe teraz pan opowie o swoich odkryciach? Kellway, stosunkowo nowy człowiek w Wydziale E, był lokalizatorem i właśnie skończył trzydzieści lat. Intensywnie angaŜował się prawie we wszystko, o czym opowiadał. Był chudy jak szczapa i nie zyskał jeszcze pełnego uznania w oczach Traska. To dlatego
Trask powiedział: „panie Kellway”. MoŜliwe, Ŝe przyczyną był krótki, szesnastomiesięczny staŜ pracy, ale równie moŜliwe, Ŝe wynikało to z tego, Ŝe Kellway współuczestniczył w zabójstwie Trevora Jordana, innego agenta Wydziału E, niegdyś bliskiego przyjaciela Traska. Jordan wraz z kilkoma innymi osobami podejrzany był o wampiryzm i poniósł karę. Jednym z agentów odpowiedzialnych za wyeliminowanie Jordana był Kellway, który pomógł zgładzić go płynnym Ŝarem miotacza ognia, pozostawiając po nim jedynie popioły. Problem polegał na tym, Ŝe to Trask podpisał wyrok śmierci jako nowo mianowany szef Wydziału E. Trask wydał rozkazy i od tego czasu nieustannie dręczyły go koszmary. Mimo Ŝe doskonale wiedział, jak wygląda prawda, to jednak był tylko człowiekiem i moŜliwe, Ŝe przenosił część swojej winy na innych. Od tego czasu Kellway pozostawał zawsze w odwodzie. Dodatkowym powodem takiego postępowania było to, Ŝe agent Kellway nigdy nie doszedł do siebie po tym zdarzeniu. Zamiast pracy w terenie zdecydowanie wolał wypełniać obowiązki biurowe. Na szczęście miał talent do posługiwania się technicznymi gadŜetami i dobrze wpasował się w kadrę techników zajmujących się komputerami oraz urządzeniami słuŜącymi do elektronicznego podsłuchu i komunikacji. Niezgrabnie zerwał się na równe nogi i zaczął wyjaśniać, na czym polegało jego zadanie i jak sobie z nim poradził: - Moim zadaniem było połączenie róŜnych wątków i dopasowanie ich do tej układanki. Badałem kilka obszarów naszych zainteresowań: biografię St Johna, jego Ŝony, jego zainteresowanie Simonem Salcombe’em, lokalizację czy raczej siedzibę Salcombe’a w Szwajcarii i co najmniej jedno morderstwo, o które podejrzewa się Simona Salcombe’a. Pracuję nad tym dopiero od kilku dni, więc jeśli coś będzie wyglądać niezgrabnie, to tylko z tego powodu. JeŜeli chodzi o biografię St Johna, to nie ma w niej nic niezwykłego... jednak naleŜy podkreślić, Ŝe nie jest to ktoś przeciętny. Lingwista, patriota oraz ekspert w sztukach walki. Nie są to cechy określające przeciętnego faceta. Niemniej jednak w jego Ŝyciu nie zdarzyło się nic niezwykłego, przynajmniej do czasu, gdy umarła jego Ŝona. śona St Johna, Kelly, zmarła w Londynie z powodu nieznanej, egzotycznej choroby. Potem St John najwyraźniej załamał się, ale właśnie wówczas zdarzyło się coś niezwykłego. Coś zyskał, przynajmniej jeśli chodzi o zdolności paranormalne. Nie wiemy, na czym te zdolności polegają ale nasi eksperci mówili juŜ o tym, Ŝe potrafi się osłaniać. Ci sami eksperci mówią, Ŝe jego siły rosną.
JeŜeli chodzi o jego Ŝonę, wygląda na to, Ŝe zdaniem St Johna Simon Salcombe jest za to w jakiś sposób odpowiedzialny. Próbował go wyśledzić, tak samo jak my. Dzięki podsłuchowi wiemy, Ŝe zna nazwę miejsca, w którym przebywa Salcombe. Jest to Schloss Zonigen w Alpach Szwajcarskich. Poszliśmy tym tropem i zlokalizowaliśmy obiekt. Jest to wydrąŜona skalna turnia, coś, co miało być kriogenicznym schronieniem. Simon Salcombe jest jednym z trzech współwłaścicieli tej nieruchomości. Jednak nie sposób znaleźć Ŝadnych informacji dotyczących tych osób. Udało mi się włamać do głównego komputera policji szwajcarskiej i wygląda na to, Ŝe trzy lub cztery razy zaczynali dochodzenie, które zawsze utykało na poziomie lokalnym. Nigdy nie osiągnięto niczego ponad ogólny wywiad i zebranie bardzo oględnych informacji. No i przy okazji: pomimo naszych specjalnych uprawnień w Interpolu, nie wspominając o pozostałych siedemdziesięciu procentach światowych słuŜb wywiadowczych, musiałem włamywać się do tego komputera. To dlatego, Ŝe Schloss Zonigen znajduje się wśród plików zastrzeŜonych. Szwajcarskie śledztwa dotyczyły porwań lub zaginięć, oskarŜeń o szantaŜ, finansowych oraz bankowych nieprawidłowości, a przecieŜ wszyscy wiemy, Ŝe Szwajcarzy znają się na tych sprawach znakomicie... Wygląda na to, Ŝe wysunięto sporo zarzutów przeciwko Simonowi Salcombe’owi i spółce, ale niczego mu nie udowodniono. Dochodzenia do niczego nie doprowadziły lub zatrzymywały się w miejscu. To tak, jakbyśmy mieli do czynienia ze szwajcarską mafią lub czymś podobnym. - Tak, lub czymś podobnym - powtórzył za nim Trask. - Mów dalej... jeśli w ogóle jest coś jeszcze do powiedzenia. - Tak, jeszcze tylko jedno. Chodzi o te potworne morderstwa, w których Salcombe prawdopodobnie maczał palce. Morderstwa? - pomyślał Trask - W liczbie mnogiej? A moŜe jednak to tylko przejęzyczenie. - Wiem, Ŝe szef szczególnie się tym interesuje, bo mimo Ŝe w naszym wydziale wszystko jest dość niezwykłe, to śmierć Gregory’ego Stampera, jego - jak to powiedzieć? wynicowanie jest wyjątkowe, nawet jak na nasz wydział. Jednak pozostałe przypadki śmierci są nie mniej niezwykłe... - Przypadki? - spytał Trask. - Momencik! Inne przypadki śmierci? Takiej jak Gregory’ego Stampera? Czy nie kazałem pracować nad tym... -...mnie - wtrącił David Chung. - Powiedziałeś, Ŝe mam komuś kazać zająć się tym. Komuś, kto nie ma teraz nadmiaru zajęć. Więc przekazałem to...
-...mnie - powiedział zdenerwowanym głosem Kellway. - Miałem juŜ wcześniej zameldować o moich odkryciach. MoŜe nawet rano, ale byłeś bardzo zajęty. Poza tym poszukiwałem innych przypadków. Trask otworzył usta ze zdziwienia. Po sekundzie zmruŜył oczy i powtórzył słowa Kellwaya: - Poszukiwałeś innych przypadków? - przerwał na chwilę, wziął głębszy oddech i kontynuował: - Rozumiem. Masz rację. Miałem rano masę roboty. MoŜe nam teraz o tym opowiesz? W pomieszczeniu zapadła grobowa cisza i wszyscy czekali, aŜ Kellway zacznie mówić dalej...Kellway wyciągnął zniszczony notatnik, otworzył go i zaczął mówić: - Mam tutaj dość długą listę, ale będę się streszczać. Zaczęło się od Stampera na terenie Zjednoczonego Królestwa. Jeśli St John ma rację, to jego Ŝona jest kolejną ofiarą w naszym kraju, ale na razie nie ma na to dowodów. Kelly St John nie została uszkodzona ani zmieniona w taki sam niesamowity i niewiarygodny sposób, jak miało to miejsce w wypadku Stampera. Jednak jej śmierć z pewnością nie posiada racjonalnego wytłumaczenia, a ona sama miała związek z postacią Simona Salcombe’a. Przejdźmy do innych krajów. Jakieś trzy, cztery miesiące przed upadkiem Muru Berlińskiego, czyli w połowie lipca ubiegłego roku, zniknęła waŜna postać ze wschodnioniemieckiej Stasi - Ernst Stenger. Stenger był skorumpowanym brutalem z długą listą zbrodni i przewinień. Musiał wiedzieć, co go czeka, i postanowił zniknąć. Od tego czasu poszukiwały go słuŜby specjalne Rosji, Niemiec, Wielkiej Brytanii oraz innych krajów. UwaŜano, Ŝe przebywa gdzieś w Szwajcarii, gdzie Stasi gromadziła na tajnych kontach bankowych rosyjskie złoto otrzymywane w zamian za świadczone usługi. Nie udało się odnaleźć ani jego, ani złota Stasi, ale wygląda na to, Ŝe odnalazł go ktoś inny. Tydzień temu znaleziono jego ciało w luksusowej willi w Innsbrucku w Austrii. Właściciel willi przyjechał upomnieć się o niezapłacone rachunki. Nieznośny fetor kazał mu udać się do ogrodu, gdzie w basenie, na powierzchni wody zielonej jak zupa, unosiły się zwłoki Stengera przypominające kawał surowego, wypatroszonego mięsa. Jak moŜna się domyślić, był wynicowany. Mieszkał w tym miejscu pod przybranym nazwiskiem wraz z Ŝoną młodszą od niego o dwadzieścia lat. Eriki Stenger nie widziano od trzech miesięcy i nadal nie wiadomo, gdzie się znajduje. Ernsta rozpoznano dzięki badaniom DNA. Przy okazji odkryto, Ŝe jego DNA zostało w dziwny sposób poszatkowane... Nie pytajcie mnie o szczegóły, bo i tak się na tym nie znam. Znalezione w willi liczne dokumenty odnosiły się do kogoś, kto nazywał się Frau Gerda Lessing i mieszkał - jak się domyślacie - w Schloss
Zonigen. W willi znaleziono takŜe garść, ale tylko garść, krugerrandów. Przesłuchiwana przez policję pokojówka zeznała, Ŝe często widziała, jak Stenger przeliczał monety pakowane po dwadzieścia sztuk, z których kaŜda zawierała uncję czystego złota. Wyglądało to jak wielka wygrana w kasynie... Te informacje udostępnił nam wywiad niemiecki. Teraz Afryka... Kiedy Organizacja Narodów Zjednoczonych wysłała jednostki wojskowe do Zugandy po śmierci generała Wilsona Gundaweiego, pojechało tam równieŜ kilku oficerów z MI6. Oddziały ONZ nie miały zbyt wiele do roboty, sąsiadom - Kasabi - wystarczyło, Ŝe Gundawei nie Ŝyje i Ŝe moŜna powrócić do starych granic, odzyskując terytoria zagarnięte wcześniej przez Zugandę. ONZ złapało jednego z oficerów, którzy przeŜyli wojnę. Był to słuŜący w ochronie generała kapitan, który widział śmierć przywódcy kraju. Facet obarczał winą za śmierć generała kogoś o nazwisku Guyler Schweitzer, kto przyleciał do Zugandy prywatnym odrzutowcem i chciał, Ŝeby Gundawei oddał mu jakiś dług, i to w złocie. Jestem pewien, Ŝe zauwaŜyliście, jak temat złota przewija się niczym waŜny wątek z powieści szpiegowskiej... Jeśli chodzi o Gundaweiego, to jego pałac został splądrowany i podpalony. Jednak pokój, w którym znaleziono ciało generała, najprawdopodobniej jego sypialnia, nie był szczególnie zniszczony. Obok ciała generała leŜały zwłoki jego syna Petera Gundaweiego. Zdaniem kapitana obaj zostali zamordowani przez rzeczonego Guylera Schweitzera. Jednak z ciał obu zabitych wyciągnięto kule wystrzelone z broni kapitana. Prawdopodobnie Peter Gundawei zmarł na AIDS, jeszcze zanim dosięgły go kule. Co do ojca... nikt się nie zastanawiał nad tym, dlaczego go zastrzelono. Patolog z jednostek ONZ potwierdził, Ŝe bezpośrednią przyczyną śmierci był postrzał, ale facet i tak by umarł z powodu, hm... - Wynicowania? - ponaglił go Trask. - Właśnie. Raport patologa mówi, Ŝe generał wyglądał tak z powodu wysokiej temperatury płonącego łóŜka i tłuszczu.Wnętrzności Gundaweiego, jego organy Ŝyciowe, musiały się przegrzać i zagotować. Pod wpływem ciśnienia mózg wyszedł mu uchem. Całe ciało oddzieliło się w jakiś sposób od kości. Co do Guylera Schweitzera... -...ze Schloss Zonigen, tak? - ponownie wtrącił się Trask. - Na to wygląda. Lotnisko w Zugandzie nie jest zbyt wielkie, ale prowadzi rejestr lotów. Samolot nie naleŜał do Schweitzera. Jest zarejestrowany w Genewie, stacjonuje w
Bernie, gdzie mieszka jego właściciel, a zarazem pilot. MoŜna go wynająć jako powietrzną taksówkę. Przejdźmy do kolejnego Ernsta. Tym razem do Ernsta Zittermenscha, który sam nadał sobie tytuł lorda. - To on jeszcze Ŝyje? - zdziwił się Trask. - Tak - Kellway skinął głową. - Nawet próbowałem porozmawiać z nim przez telefon, ale nie miał ochoty na pogawędki ze mną. Jednak jego słuŜący zapewnił mnie, Ŝe Ernst Ŝyje, czuje się świetnie i właśnie zabawia się z młodą damą. Całkiem nieźle jak na faceta z nieoperacyjnym rakiem Ŝołądka, któremu lekarze dawali nie więcej niŜ kilka tygodni Ŝycia. A było to trzy lata temu! - Chciałeś rozmawiać z Zittermenschem? - spytał łan Goodly. - Chyba wiesz, jak bardzo musimy być ostroŜni? Co takiego chciałeś mu powiedzieć? - Chciałem powiedzieć, Ŝe jestem cięŜko chory i Ŝe być moŜe mógłbym skorzystać z jego doświadczenia. Czy jest zadowolony z terapii, jaką zastosował wobec niego Simon Salcombe... coś w tym rodzaju. UŜyłbym oczywiście pseudonimu. Nasza linia telefoniczna jest nie do namierzenia, poza tym sądzę, Ŝe prędzej czy później i tak będziemy musieli porozmawiać z Zittermenschem. - To prawda - powiedział Trask. - To samo tyczy się tego pilota z Berna i wszystkich, którzy mają związek z tą sprawą na przykład Ŝona Gregory’ego Stampera. Ale kontynuuj. Masz coś jeszcze? - Całkiem sporo. Jeszcze nie skończyłem raportu, ale wkrótce dostaniesz go. Jest jeszcze co najmniej jedna rzecz, o której powinieneś wiedzieć... - Kellway przerwał na chwilę, po czym zadał pytanie: - Amerykanie w ostatnich czasach niezbyt nas kochali, prawda? - Prawda - Trask skinął głową. - Mogą być trochę zazdrośni, przynajmniej jeśli chodzi o wywiad. Oni mają problemy nawet z komunikacją pomiędzy ich własnymi słuŜbami. O co ci konkretnie chodzi? Nie chcą współpracować? - Przeciwnie - odrzekł Kellway. - Kwatera główna CIA w Langley współpracuje z nami bardzo chętnie. - CIA? - zdziwił się Trask. - To dość zaskakujące! - Początkowo byli raczej niechętni - kontynuował Kellway - ale kiedy powiązaliśmy niewytłumaczalne przypadki zgonów ze złotem, to rzucili się na mnie jak pijawki! Wiedzieli wszystko o śmierci Wilsona Gundaweiego, ponadto mieli dane mówiące o pewnym wielkim magnacie naftowym z Texasu. Kiedy do ich układanki dodałem nazwisko Gregory’ego
Stampera, wówczas odkryli wszystkie karty. Czy wyobraŜacie sobie intruza, złodzieja złota, w Forcie Knox? - Momencik - Trask uniósł do góry dłoń. - Gregory Stamper i Fort Knox? Co to ma wspólnego ze sobą? Dlaczego CIA interesuje się zmarłym brytyjskim politykiem? - Istnieje wspólny mianownik - odparł Kellway. - Złoto! - Aha! - zgodził się z nim Trask. - Stamper miał udziały w koncernach zajmujących się wydobywaniem metali szlachetnych. - Był kolekcjonerem ozdób ze złota. Ale jego Ŝona mówi, Ŝe znaleźli się na krawędzi bankructwa. - Dobra - Trask pokiwał głową. - Opowiedz nam teraz o tej sprawie z Fortu Knox. Jak to moŜliwe, Ŝe znalazł się tam intruz? Złodziej? - Właśnie nad tym głowi się CIA. Mogę ci tylko powiedzieć, czego dowiedziałem się od nich i co zobaczyłem na monitorze komputera. - Momencik! Skopiowałeś to? - Oczywiście. Mam to w moim biurze. - No to chodźmy tam. Powiada się, Ŝe jeden obraz wart jest tysiąca słów. - Hm... Mam nagranie więcej niŜ jednego obrazu - odparł Kellway, wstając z krzesła. Całą scenę, którą nagrały kamery ochrony w Forcie Knox. Jest tam równieŜ obraz straŜnika, którego znaleziono w podziemiach, gdzie przechowują rezerwy złota. Pojedyncza gwiazdka na jego naramiennikach wskazuje na to, Ŝe był... był porucznikiem. - Kellway przerwał, Ŝeby zwilŜyć językiem wyschnięte usta, po czym dodał cichym głosem: - Powinienem cię ostrzec, Ŝe raczej nie będziesz chciał patrzeć na tego człowieka. Wystarczy jeden rzut oka... Biuro Alana Kellwaya, podobnie jak większość biur innych pracowników Wydziału E, było zaadaptowanym pokojem hotelowym. Kiedy Wydział E otrzymał przed laty górne piętro hotelu i urządził swoją centralę, pokoje hotelowe nie zostały przebudowane i w duŜej mierze pozostały niezmienione. Kellway większość czasu spędzał na pracy w pomieszczeniu dowodzenia, które kiedyś było salą konferencyjną. Jednak podobnie jak większość agentów chętnie wymykał się do własnego pokoju, gdzie przechowywał akta, raporty i dokumenty, nad którymi aktualnie pracował. Przeniósł kasetę do pokoju po to, Ŝeby dokładniej zbadać nagrany materiał i lepiej ją zabezpieczyć przed niepowołanymi osobami. Teraz wraz z tuzinem tłoczących się w pokoiku kolegów i patrzącym mu przez ramię Traskiem zajął się wkładaniem kasety do odtwarzacza, przewijaniem i wynajdywaniem konkretnej sceny. W końcu na ekranie pojawiła się sekwencja czarno-białych obrazów.
- To są zdjęcia wykonywane automatycznie w piętnasto-sekundowych odstępach wyjaśnił Kellway. Pierwsze zdjęcie przedstawiało wielkie podziemia, zwęŜające się w długiej perspektywie białe ściany i zaokrąglone w górnej części stalowe drzwi na końcu korytarza. Początkowo największe wraŜenie sprawiała wielkość pomieszczenia, które miało rozmiar średniej wielkości hangaru lotniczego, ale brak okien od razu przypominał, Ŝe jest to budowla umieszczona pod ziemią. Przy obu bocznych ścianach pomieszczenia biegły pomosty. W środku oddzielone trzema ciągami komunikacyjnymi stały cztery rzędy zamkniętych klatek, w których na metalowych paletach spoczywało złoto. Po drugiej stronie pomieszczenia pozostawiono wystarczającą ilość miejsca, Ŝeby moŜna było swobodnie manewrować stojącym po lewej stronie wózkiem widłowym. Pierwsze zdjęcie było bardzo wyraźne, czarno-białe szczegóły były ostre oprócz miejsc, gdzie blask złota dawał zbyt duŜo światła. Ekran zamigotał i pokazał drugie zdjęcie, które wyglądało dokładnie tak samo jak pierwsze. Następnie pojawił się kolejny błysk, a wraz z nim trzecie zdjęcie, na którym szczegóły były lekko rozmazane, jak gdyby aparat zaczął wibrować pod wpływem aktywności niewidocznej na ekranie. W alejce po prawej stronie stał nienaturalnie wysoki i chudy jak patyk męŜczyzna o długiej szyi, w białym kaftanie z wysokim kołnierzem. Pojawił się dosłownie znikąd. Wszystko wokół niego było białe: skóra przypominająca papier, siwe, długie i związane na szczycie głowy włosy i kaftan, który aŜ raził bielą. Tylko oczy były czarne, głęboko osadzone pod siwymi wąskimi brwiami. Biel połączona z efektem rozmazania obrazu sprawiała, Ŝe cięŜko było patrzeć na postać. - Tylko piętnaście sekund przerwy? - mruknął pod nosem Trask. - Skąd wziął się ten koleś? - Dobre pytanie - odparł Kellway. - TeŜ chciałbym znać na nie odpowiedź, podobnie jak CIA, FBI, a zwłaszcza wojskowe szychy z Fortu Knox. Ale patrz dalej, to, co najdziwniejsze, dopiero się pojawi. - Ta rada nie była potrzebna, poniewaŜ wszyscy w pokoju skupili swój wzrok na ekranie. Pstryk! Wysoki męŜczyzna znajdował się wewnątrz jednej z klatek i chwytał za sztabę złotal
- Co? - zdziwił się Trask, zbliŜając twarz do ekranu. - PrzecieŜ te klatki są pozamykane! A odstęp pomiędzy prętami to moŜe jakieś sześć cali. On raczej nie jest aŜ tak bardzo chudy, prawda? Pstryk! W korytarzu, na podłodze, pomiędzy rzędami klatek leŜały trzy sztaby złota. Mogły zostać wypchnięte pomiędzy prętami klatki, a potem upuszczone na podłogę. MęŜczyzna w klatce pochylał się nad czwartą sztabką ale jego głowa zastygła nieruchomo w pozycji nasłuchiwania. - W tej chwili czujniki na paletach wykryły jego obecność - odezwał się Kellway. Jeśli zmienia się waga, to zostaje włączony alarm, ale... Pstryk! -...facet nie wygląda na takiego, co się tym przejmuje. MoŜe tylko trochę szybciej pracuje. Pstryk! Pojawiło się kolejne zamazane zdjęcie. Pstryk! MęŜczyzna w kaftanie nadal pracowicie zajmował się sztabkami złota.Pstryk! Jego wąska dłoń z długimi palcami wysunęła się pomiędzy prętami klatki i upuściła na podłogę kolejny cenny ładunek. Intruz faktycznie nie przejmował się alarmem, bo na podłodze obok klatki leŜało jakieś piętnaście, moŜe szesnaście sztabek. Jednak teraz otworzyły się stalowe drzwi na końcu korytarza i do podziemi weszła ubrana w mundur męska postać. Porucznik szedł z wyciągniętą do przodu bronią, starając się zmniejszyć pole raŜenia, i krzyczał coś prawdopodobnie rozkaz lub ostrzeŜenie - ale kamery rejestrowały wyłącznie obraz, więc nic nie było słychać. Pstryk! ZbliŜając się do klatki, oficer, najwyraźniej całkowicie zdumiony obecnością przybysza, opuścił lufę broni ku podłodze. Wysoki męŜczyzna w klatce wydawał się uwięziony na dobre. Pstryk! Pomimo niewyraźnego zdjęcia na twarzy porucznika widać emocje: nie jest juŜ zdumiony, ale wściekły. Sięgnął za pręty i złapał intruza za kaftan. Jego broń nadal wycelowana była w podłogę. Wiedział, Ŝe nie grozi mu Ŝadne niebezpieczeństwo. Pstryk! A jednak groziło! Z rozpostartymi ramionami porucznik znalazł się w powietrzu, całym ciałem, włącznie z butami ponad powierzchnią podłogi. Broń upadła obok stóp, a intruz znajdował się teraz na zewnątrz klatki! Jedną ręką odpychał od siebie porucznika. Pstryk! Wysoki męŜczyzna poprawiał swój kaftan, a porucznik leŜał na boku zwinięty w pozycj i embrionalnej. Tylko Ŝe jego oczy były teraz wytrzeszczone, a szeroko otwarte usta zastygły w niemym krzyku.
Pstryk! Intruza juŜ nie było, a wraz z nim zniknęło złoto. Porucznik nie leŜał juŜ zwinięty jak embrion, ale przybrał kształt kuli! Jego mundur eksplodował rozepchnięty przekształcającym się ciałem! Przez stalowe drzwi do pomieszczenia wbiegło trzech kolejnych straŜników. Kellway nacisnął przycisk pauzy i powiedział: - Sir? - Tak, o co chodzi? - odparł Trask ochrypłym głosem. - Mamy kilka zdjęć zrobionych przez Ŝandarmerię wojskową ze zbliŜeniem ciała porucznika. Zrobili je w tym samym miejscu, gdzie znaleziono ciało. Chce pan zobaczyć? - Nie, jeśli został wynicowany - odparł Trask. - To juŜ widziałem. - Nie został wynicowany. - Kellway pokręcił głową. - Coś się z nim stało, ale nie to... - Dobrze, pokaŜ te zdjęcia. A przynajmniej jedno. Jestem pewien, Ŝe widziałem gorsze rzeczy. To fakt, Ŝe Trask widział gorsze rzeczy, ale niewiele gorsze. Na kolorowym zdjęciu, które właśnie pojawiło się na ekranie, jakiś rzeźbiarz ociosał kawał róŜowo-purpurowo-błękitno-Ŝylastego marmuru, z którego uformował prawie idealną kulę o średnicy około dwudziestu cali. Jednak z chwilą gdy oczy oglądających rozpoznały obserwowany przedmiot, powód, dla którego kula nie była idealnie okrągła, ale lekko obła, stał się oczywisty... W taki właśnie sposób grawitacja oddziaływała na substancję, która nie była jednak tak twarda jak marmur. W rzeczywistości substancja składała się z mięsa, krwi i kości, z tego, co kiedyś było porucznikiem. Trask z trudem powstrzymał drganie kącika ust, po czym wychrypiał: - PokaŜ kolejne. Kellway głośno przełknął ślinę, ale wykonał rozkaz. Tym razem Trask oraz pozostali agenci mogli zobaczyć zdjęcie, które ukazywało drugą stronę... tego, co kiedyś było człowiekiem. Widać było spłaszczoną twarz porucznika, przeraŜone oczy patrzące ze zgrozą, otwarte usta i język wystający z ust. WzdłuŜ tej nieprawdopodobnie zmiksowanej jednolitej kuli mięsa zwisały strzępy munduru i bielizny rozerwane w trakcie zachodzącej transformacji. Nie było to wynicowanie, ale Trask gotów byłby się załoŜyć, Ŝe równieŜ i za tą transformacją stała ta sama siła co za wynicowaniem. - Wyłącz to kurestwo! - sapnął, odwrócił się i wyszedł z pokoju...ne. Chodzi o to, Ŝe wcale bym się nie zdziwił, gdyby przez te drzwi przeszedł Nekroskop we własnej osobie. Oczywiście byłbym zaskoczony, moŜe nawet bym zemdlał, ale nie byłoby to takie nieoczekiwane. To było silne uczucie obecności. No i dochodzi to, czego doświadczyłem
dzisiaj po południu. - Chung zwrócił się do prekognity: - łan, rozumiem twoje wcześniejsze wątpliwości dotyczące ewentualnych błędów w moich odczytach. Zgadzam się takŜe z tym, Ŝe niemoŜliwe jest, Ŝeby St John w ciągu minuty przeniósł się z Zakynthos do Londynu. Ale zrobił to, no chyba Ŝe ma bliźniaka posiadającego dokładnie taką samą aurę. Paul zgadza się z moimi wnioskami. - Dobrze wiesz o tym, Ŝe tylko jeden człowiek potrafił dokonywać takich rzeczy, czyli w jednej chwili przenosić się z danego miejsca na inne - stwierdził Trask, który nie wątpił w szczerość wypowiedzi Chunga. - Tylko Ŝe to juŜ naleŜy do przeszłości, mój przyjacielu - wtrącił się Goodly. - Oczywiście, Ŝe tak! - powiedział podekscytowany Chung. - Tylko Ŝe przeszłość wraca. Wszyscy widzieliśmy tego kolesia w kaftanie, który kradł złoto w Forcie Knox. Potrafił wchodzić i wychodzić z zamkniętej klatki, a co do jego przybycia do fortu, to po prostu pojawił się w podziemiach, a potem zniknął! Kiedy to zobaczyłem, znowu przyszedł mi na myśl Harry Keogh. - Mnie teŜ - powiedział Trask. - Myślę, Ŝe kaŜdemu z nas. Ale po zastanowieniu się stwierdziłem, Ŝe nie miało to nic wspólnego z Kontinuum Móbiusa. - Dlaczego? - zdziwił się Goodly. - PoniewaŜ Harry musiał fizycznie przemieszczać się przez drzwi; wchodzić w nie, wpływać, nurkować i tak dalej. On wywoływał tak zwane drzwi Móbiusa. Dla nas były niewidoczne, ale mimo to istniały. Harry musiał przez nie przejść, natomiast ta postać z Fortu Knox nie byłaby w stanie podnieść wszystkich sztabek i przenieść je przez drzwi. Dla zwykłego człowieka byłoby to zbyt cięŜkie i niewygodne. A on po prostu owinął te sztaby swoim kaftanem i pstryk!... - JuŜ go nie ma - dokończył Goodly, kiwając głową. - A więc musiało to być coś podobnego do Kontinuum Móbiusa, prawda? Kiedy wszyscy agenci wyszli z pokoju Kellwaya, udając się do swoich zajęć, Trask przywołał trójkę z nich: prekognitę lana Goodly’ego, lokalizatora Davida Chunga oraz telepatę Paula Garveya, i poprosił, Ŝeby poszli z nim do jego gabinetu. Po zamknięciu drzwi Trask usiadł za swoim biurkiem, a po drugiej stronie blatu zasiedli na krzesłach Goodly i Garvey, natomiast Chung wolał stać. Trask potarł w zamyśleniu brodę, po czym odezwał się: - Jestem pewien, Ŝe w tej sprawie macie podobne zdanie jak ja. Myślę, Ŝe to dotyczy całego Wydziału E. Coś tutaj wydaje się być znacznie więcej niŜ tylko zbiegiem okoliczności. Kellway nie jest jedynym z dostępnych nam detektywów, wszyscy jesteśmy detektywami na
róŜne sposoby. JeŜeli chodzi o mnie, to nigdy nie polegałem wyłącznie na swojej zdolności w wykrywaniu kłamstwa. Choć wiem, Ŝe jest to talent podarowany mi przez Boga, to chętnie korzystam równieŜ z mojego mózgu, równieŜ pochodzącego od Niego. Nie
wierzę
w
przypadki.
Pojedynczy
zbieg
okoliczności
moŜna
nazwać
synchronicznością. Dwa podobne przypadki teŜ mogą się jeszcze zmieścić w tej definicji. Ale gdy po jakimś czasie mamy do czynienia z prawdziwym zalewem analogicznych zbiegów okoliczności, to jak to wówczas mamy nazwać? Wiecie, co mam na myśli? O czym właśnie mówię? Następnie, zanim ktokolwiek zdąŜył się odezwać, Trask rzucił spojrzenie Garveyowi i dodał: - Ty, Paul, nie musisz odpowiadać, bo wiem, Ŝe potrafisz mnie przejrzeć na wylot. Ale moŜe David? Mam takie wraŜenie, Ŝe chciałeś coś powiedzieć w sali dowodzenia. Czy mam rację? - Tak - Chung pokiwał głową. - Coś chodzi mi po głowie od chwili, gdy sprowadziliśmy tutaj Scotta St Johna. Ale jak dotąd nie potrafiłem tego sformułować w słowach... nawet teraz moŜe mi się to nie udać. Kiedy tamtego dnia przechodziłem obok pokoju Harry’ego Keogha, coś poruszyło siew moim wnętrzu. To było tylko uczucie... ale za to niesamowicie dziw - Najwyraźniej - odpowiedział Paul Garvey. - Poza tym Harry dzięki Kontinuum Móbiusa mógł nie tylko podróŜować w czterowymiarowej czasoprzestrzeni, ale takŜe przekraczać ją. Był w innym świecie razem z Zek Fóener i Jazzem Simmonsem, gdzie walczyli z Wampyrami. Ale to był tylko jeden świat, a co będzie, gdy... -...gdy okaŜe się, Ŝe są jeszcze inne światy? - tym razem przemówił Trask. - I to nie tylko równoległe - rzekł Chung. - Chodzi o to, Ŝe tam są miliardy światów! pokazał ręką dookoła siebie. - Ta... osoba w Forcie Knox, czy to przypominało wam człowieka? Moim zdaniem człowiek tak nie wygląda. Od samego patrzenia na niego ciarki przechodziły mi po plecach, nie mówiąc, co mi się działo, gdy zobaczyłem, jak postąpił z porucznikiem. - Przynajmniej wiemy, w jaki sposób oni mordują ludzi - stwierdził Goodly. O to chodzi, oni - powiedział Trask. - Cała trójka. Znowu pojawia się ta liczba. Simon Salcombe, Gerda Lessing i ten koleś z Fortu Knox, jak mu było? Guyler... - Schweitzer - dokończył Garvey. - Najwyraźniej przybrał nazwisko, sugerując się miejscem zamieszkania. Ale to zabójstwo...
- To była prawie natychmiastowa metamorfoza - stwierdził Goodly. - Mutacja człowieka, która nie jest w stanie dłuŜej Ŝyć w takiej postaci! Najwidoczniej oni mogą róŜnicować stopień przemiany i bólu, wydłuŜając cierpienia lub zabijając w jednej chwili. - Kelly St John - ponurym tonem odezwał się Trask. - Jej Ŝycie skończyło się w ciągu zaledwie kilku dni. Najwidoczniej Salcombe nie chciał być kojarzony z jej śmiercią. A co ze Stamperem? - MoŜe nie udało mu się zapłacić za usługi - odpowiedział Garvey - za uzdrowienie syna. Zastanawiam się nad tym, czy oni mogą zmieniać swoje własne kształty. - Potrafią uzdrawiać równie skutecznie jak zabijać - wtrącił się Goodly. - Mają... talent. Kiedy chcą osiągnąć jakiś cel, mogą uŜywać go do uzdrawiania, a jeśli coś im grozi, to dzięki swoim talentom zabijają. - Jest jeszcze jedna rzecz, nad którą pracowałem - powiedział Chung. - Czy pamiętacie tę noc, kiedy wszyscy tutaj przyszliśmy, Ŝeby oglądać... hm, nie wiem, jak to nazwać... powiedzmy: odejście Harry’ego? Na pewno pamiętacie. Wiemy, Ŝe Nekroskop Harry Keogh nie Ŝyje, Ŝe umarł w Krainie Gwiazd, w świecie Wampyrów. Ale to co najwaŜniejsze, to czas zgonu. - A więc - rzekł Trask, patrząc uwaŜnie na lokalizatora - miałem rację: wiesz więcej, niŜ powiedziałeś. Nie chodzi o to, Ŝe coś ukryłeś, tylko nie było czasu, Ŝeby o tym porozmawiać. MoŜliwe, Ŝe ja równieŜ pracowałem nad dojściem do tego samego wniosku. Będę zgadywał: mówimy o godzinie, w której zmarł Nekroskop, mam rację? Teraz juŜ wiesz, o co mi chodziło, gdy mówiłem o przypadkach, zbiegach okoliczności, synchroniczności i tak dalej? Oto co odkryłem: St John zaczął rozwijać swoje paranormalne zdolności natychmiast po tym, gdy umarł Harry Keogh. - Tak, to prawda - przytaknął Chung. - Ale to jeszcze nie wszystko. - Tak? A co jeszcze? - Nie tylko Harry umarł tego niedzielnego poranka o 3:3 3. Umarła wtedy równieŜ Kelly St John. I to dokładnie w tej samej minucie! Trask patrzył ze zdumieniem na Chunga, tak samo Garvey i Goodly. - Tak więc - kontynuował lokalizator - jeśli nie jest to zbieg okoliczności czy synchroniczność, to istnieje związek pomiędzy zmarłym Harrym Keoghiem a bardzo Ŝywotnym Scottem St Johnem. Trask odzyskał głos i powiedział:
- MoŜna powiedzieć, Ŝe od śmierci Harry’ego to najlepsza nowina, jaka do nas dotarła. Jeśli St John i ludzie, którzy z nim pracują są w jakimś stopniu pod wpływem Harry’ego... -...to jest to dla nas dobry znak - dokończył Chung. - Racja - rzekł Trask. - Ale kim są jego przyjaciele? Kim jest ta kobieta, Shania? No i o co chodzi z tym kimś, kto nazywa się Wilk? W tej samej chwili Garvey głośno westchnął, sprawiając, Ŝe oczy pozostałej trójki skierowały się na niego. - O co chodzi, Paul? - spytał zaniepokojony Trask. Po chwili sam głośniej odetchnął, nerwowo pstryknął palcami i dodał: - Niech to szlag! Przegapiłeś swoją wizytę u neurologa!Co? - zdziwił się Garvey, wyglądał na mocno zdezorientowanego. - No tak, masz rację. Zapomniałem o tym, kiedy Kellway zaczął opowiadać o swoich odkryciach. Ale tu nie chodzi o neurologa. Tym się akurat nie przejmuję, zwłaszcza gdy nasz świat czeka koniec, i to za niecały tydzień! Chodzi o to, co powiedziałeś. - Co powiedziałem? - powtórzył za nim Trask. - O co ci chodzi? - Zadaj sobie takie pytanie: czy znamy kogoś, kto mieszka na wyspie Zakynthos? - Zek Fóener i Michael J. Simmons - odparł natychmiast Trask. Ale Garvey dodał: - I...? - I co? - powtórzył ponownie Trask, wykazując rosnące zniecierpliwienie. - Powiedz, o co ci chodzi. - I wilk - rzekł Garvey. - Chodzi mi o prawdziwego dzikiego wilka pochodzącego z górskich regionów Krainy Słońca i Gwiazd. Wiesz, co ci powiem? Kiedy podąŜyłem myślą za Chungiem do domu St Johna, to chociaŜ wyczułem za tym smogiem trzy umysły, załoŜę się o wszystkie pieniądze, Ŝe nie wszystkie naleŜały do ludzi. Na dłuŜszą chwilę zapadła cisza, po czym odezwał się Trask: - Chcesz mi powiedzieć, Ŝe trzecim członkiem zespołu St Johna i jego tajemniczej kobiety jest wilk? - UwaŜam, Ŝe to moŜliwe - stwierdził Garvey. - I wiem, jak to sprawdzić. Mamy numer telefonu do Zek na Zante? - Ale nie wolno nam - odezwał się łan Goodly swoim wysokim głosem. - Musimy - przerwał mu Trask. - Przepraszam, łan, ale nie moŜemy juŜ dłuŜej czekać. Pomimo albo z powodu twoich przepowiedni. Sam powiedziałeś, Ŝe został nam niecały tydzień. Tylko do czego, do jakiego zdarzenia? Jakiegoś kolejnego Wielkiego Wybuchu? Tego, o czym wspominała Anna Maria English? Nie moŜemy po prostu siedzieć bezczynnie.
St John, nieznana kobieta i... wilk, na litość boską przeciw nie wiadomo jakim piekielnym pomiotom czającym się w Szwajcarskich Alpach?! Oczywiście, Ŝe nie będziemy rozgłaszać o naszych działaniach, zrobimy to po cichu, ale musimy tam jechać! Przerwał na chwilę, przyjrzał się kaŜdemu po kolei, po czym powiedział: - Dobra, posłuchajcie, co chcę zrobić... W prywatnej, wykutej w skale kwaterze w Schloss Zonigen Trójka Mordrich siedziała przy okrągłym marmurowym stoliku, trzymając się za ręce. Wszyscy mieli na sobie kaftany z wysoko postawionymi kołnierzami: Mordri Jeden, czyli Gerda Lessing, w kolorze czarnym jak przestrzeń kosmiczna; Mordri Dwa, znany takŜe jako Simon Salcombe, w kolorze ciemnoszarym; Mordri Trzy, który przybrał ziemskie imię Guyler Schweitzer, w kolorze białym i tak czystym, Ŝe aŜ raził w oczy. Ich ciemne głęboko osadzone oczy były’zamknięte, twarze pozbawione ciepła typowego dla Shingów miały ostre i groźne rysy. Na ich prawych ramionach siedziały Khiffy przyczepione jedną kończyną do szyi, drugą zagłębione w uszach swych gospodarzy, wnikając w ich myśli, a być moŜe równieŜ zwiększając ich moc. Otwarte czerwone oczka Khiffów wyglądały na nieobecne, jakby patrzyły gdzieś daleko. I tak właśnie było, poniewaŜ Khiffy wraz ze swoimi gospodarzami zaangaŜowane były w jedną z kolejnych prób przeniknięcia smogu umysłowego zasłaniającego Centralę Wydziału E w Londynie. Przez kilka godzin starali się dotrzeć do wnętrza umysłów agentów pracujących w Wydziale E, wciąŜ natykając się na gęste osłony. Jednak chociaŜ główny kierunek poszukiwań nie przyniósł sukcesu, to na innym obszarze odkrycia okazały się znacznie bardziej interesujące. Kiedy Trójka Mordrich powróciła ze swych mentalnych wypraw, powoli otworzyła oczy, Khiffy zaś skurczyły się i ukryły w długich głowach swoich gospodarzy. Praktycznie nie otwierając wąskich ust, Mordri Jeden powiedziała: - Jak uwaŜacie, czy to moŜliwe, Ŝe zaniedbaliśmy nasze obowiązki? Nie doceniliśmy ich lub wykazaliśmy zbyt wiele zaufania, a moŜe nawet popełniliśmy błąd? Czy nie wkradła się... pomyłka? - Co? Jak to? Zaniedbanie? - odpowiedział Mordri Dwa głosem bardzo zbliŜonym do dźwięku wydawanego ustami. Cała trójka rozluźniła uścisk i wyprostowała się. Odezwał się osobnik w białym kaftanie:- Chodzi o to, czy nasze środki ostroŜności nie były za mało skuteczne. Jestem pewien, Ŝe dobrze to zrozumiałeś, Simon. W końcu miałeś zająć się wewnętrznym kręgiem, włączając w to Londyn.
- Co to za insynuacja? - odparł Mordri Dwa, czyli Salcombe, skręcając głowę węŜowatym ruchem, aby spojrzeć na kreaturę, która przybrała imię Guyler Schweitzer. - Mc nie insynuuję, po prostu stwierdzam fakt! - padła odpowiedź. - MoŜesz sam siebie zapytać: Jak pojawiło się to niebezpieczeństwo? Kim są ci, których myśli kierują się ku nam? No i w końcu gdzie się znajdują? Mogę ci udzielić odpowiedzi: są w Londynie! Frau Gerda Lessing przerwała kłótnię w zarodku: - Nie oskarŜam Ŝadnego z członków Trójki. Mogliśmy zastosować ich metody, ale postanowiliśmy skorzystać z naszych, uznając je za mniej nieporęczne i bardziej wysublimowane. Jeśli chodzi o dotyk, to moŜliwe, Ŝe zbyt często i zbyt intensywnie z niego korzystaliśmy. Rzeczywiście zwykłe kule i noŜe byłyby całkowicie wystarczające. Być moŜe nie pokazalibyśmy w ten sposób naszej wyŜszości, ale do naszych zadań i celów takie środki byłyby wystarczające. - MoŜe i wystarczające - odezwał się Mordri Trzy - ale nie sprawiłyby takiej przyjemności! Mój Khiff cieszy się, kiedy czuje agonię, gdy obserwuje, jak ich ciała przekształcają się, wynicowują i odwracają środkiem na zewnątrz. Mój Khiff to uwielbia! Poza tym kim są ci ludzie, których mielibyśmy się obawiać? To prymitywne istoty! Oni przeczą naszym przekonaniom. Wierzą w Boga, a nawet w bogów! Ale gdzie będą ich bogowie, gdy zrealizujemy nasz plan? Cywilizacje Saaknhi, Yomirsch, Masakhrii, nawet Shingowie wierzyli w bóstwa, modlili się do wszechmogącego uniwersalnego Stwórcy. A gdzie są teraz? Odeszli! Odeszli na zawsze. Została tylko nasza Trójka. Jesteśmy ostatnimi Shingami. I wszelkie nasze dotychczasowe dokonania zmierzające do ujawnienia tak zwanego bóstwa wykazały, Ŝe Ŝaden bóg czy jego stworzenie nie jest w stanie zaburzyć naszego przekonania, iŜ wyłącznie Nauka jest źródłem Stworzenia. Słuchacze myśleli przez chwilę nad wraŜeniami płynącymi z tego logicznego wywodu, po czym odezwała się Mordri Jeden: - Zasadniczo masz rację. Dobrze wiem, Ŝe stoimy wyŜej. W rzeczywistości jako Trójka jesteśmy niepokonani. Nasza Nauka jest niezniszczalna. Jednak i tak wygląda na to, Ŝe wybiliśmy te stworzenia ze stanu błogości. Pamiętaj jednak, Ŝe są ich miliardy, a nas tylko troje. - Zgadzam się z tobą - odparł Mordri Dwa. - Z punktu widzenia rasy są zwykłym rojem. Ale jako jednostki lub małe grupki mogą stać się naszymi rzeczywistymi wrogami i w pewnym stopniu moŜemy nawet niepokoić się ich istnieniem... - Zwłaszcza tymi, których przez swoje zachowanie zmusiłeś do działania - wtrącił Mordri Trzy. - Jest ich garstka i na dodatek są tylko ludźmi. Wygląda na to, Ŝe boisz się,
Guylerze Schweitzer! Przed chwilą argumentowałeś, Ŝe oni nie mają zbyt wielkich zdolności. Skąd zatem te śmieszne i pozbawione podstaw oskarŜenia? Zgadzam się z tobą, Ŝe planetę Ziemia zaludniają prymitywne osobniki, wielbiciele boga i religijne naiwniaki. Ale jeśli rzeczywiście zostali zrobieni na jego obraz i podobieństwo, to gdzie on jest teraz, w godzinie największej potrzeby? Nie ma go. Nie dostrzegam najmniejszego zagroŜenia ani dla nas, ani dla naszych planów. Udowodnimy ponad wszelką wątpliwość, choćby tylko samym sobie, Ŝe moŜliwość istnienia ewentualnej najwyŜszej istoty jest minimalna. Powtarzam raz jeszcze: te stworzenia sąjedynie ludźmi! Ale zanim Mordri Trzy zdołał odpowiedzieć, wtrąciła się Mordri Jeden: - Jeśli chodzi o bycie człowiekiem, to moim zdaniem prawda wygląda inaczej. A skoro tak, to obaj jesteście w błędzie. Wypowiedziała to tak chłodnym tonem, Ŝe jej wspólnicy natychmiast zaprzestali myśli o dalszej sprzeczce i obaj spojrzeli na nią. Mordri Jeden zrobiła niezgrabny ruch i wstała. Zrobiła kilka kroków po kamiennej podłodze i kontynuowała: - Powiedzcie mi, czy nie wyczuliście jeszcze kogoś? Chodzi mi o kogoś poza tą grupką uzdolnionych ludzi w Londynie i jeszcze kilku na Morzu Śródziemnym. A jeśli nie, to moŜe pomyliłam się, wyczuwając umysł Shinga, który tu, w tym świecie, próbuje zorganizować opozycję skierowaną przeciwko nam. Na pewno się nie mylę, poniewaŜ z naszej trójki zawsze miałam najbardziej wyczulone zmysły. Poza tym pozostaję w zestrojeniu z kobiecymi emanacjami i rozpoznaję pewną starą naturę. JuŜ raz się nam przeciwstawiła, a mój Khiff rozpoznałjej aurę. On dobrze ją zna, nienawidzi jej tak samo jak i ja! Ponadto ona stworzyła własną Trójkę. Razem z nią jest człowiek i jeszcze ktoś... ałe nie wiem kto. Jego myśli wydają mi się bardzo dziwne. W ogóle trudno powiedzieć, Ŝe myśli. JeŜeli chodzi o nią, to dobrze ją znam i wy teŜ powinniście ją pamiętać. - Ach! - Mentalne westchnięcie Mordriego Trzy było jak mały rozbłysk ognia pojawiający się w umysłach jego wspólników. - Z pewnością chodzi ci o tę samicę z Trójki Shanii, o Shanię Dwa? Pamiętam, jak występowała przeciwko nam na przesłuchaniach, te jej śmieszne insynuacje, Ŝe oszaleliśmy. Teraz, gdy juŜ o tym wspomniałaś, teŜ jestem w stanie wyczuć obecność jej umysłu, umysłu za osłonami. Myśłałem, Ŝe to pomyłka, i dlatego nie wniknąłem w to głębiej. - Co do szaleństwa - odezwała się Mordri Jeden - kaŜde z nas zostało przebadane i stwierdzono, Ŝe jesteśmy na tyle niebezpieczni, Ŝe trzeba nas uwięzić. Okazało się, Ŝe nasze Khiffy sąjeszcze bardziej szalone od nas! Po chwil milczenia odezwał się Mordri Trzy:
- Podobnie jak Trójka, ja takŜe wyczułem obecność Shanii Dwa, ale uznałem, Ŝe to pomyłka. Zatem... ta Shania przeŜyła zagładę systemu Shing. A skoro ona przeŜyła, to przeŜyć mogli jeszcze inni. - Co do tego nie ma wątpliwości! - zauwaŜył Mordri Trzy. - Wiele Trójek Shingów przeprowadzało badania w odległych systemach. - Ale Shania Dwa - powiedziała Mordri Jeden - mogła być na tyle blisko, Ŝe widziała, co się stało z nasząpłanetą... i wie, kto za to ponosi odpowiedzialność. To dlatego podąŜa za nami. Tylko Ŝe my szukamy oświecenia i sprawiedliwości, a nią kieruje wyłącznie Ŝądza zemsty. To dlatego jest tak, jak juŜ wcześniej powiedziałam: sprzymierzyła się z innymi - z ludźmi o paranormalnych zdolnościach - aby przeszkodzić w realizacji naszych planów. Mordri Dwa, który nazwał siebie Simonem Salcombe’em, podskoczył do góry. - Ona jest jedna, a nas jest troje! Poradzimy sobie z nią! - Nie! - powiedziała Mordri Jeden. - To oczywiste, Ŝe Shania Dwa umrze, ale razem z całą planetą Ziemia. PoniewaŜ prawie w tym samym czasie wyczułam ją w dwóch miejscach, to z pewnością posiada lokalizator. Nie wiem, kim są jej rekruci, prócz tego, Ŝe potrafią osłaniać swoje umysły. Ale nie moŜemy sobie pozwolić na zmianę planów. Jeśli ten wróg chce z nami walczyć, to niech pojawi się tutaj. To miejsce jest naturalną fortecą. A tymczasem... Mordri Jeden spojrzała na twarze wspólników i spytała: - Na jakim etapie jest nasza praca? Jak długo musimy jeszcze pozostać w tym chorym świecie, zanim litościwie nie zakończymy jego marnego bytu? - Dziewięć... moŜe osiem dni... co najmniej! - odpowiedział Mordri Trzy. - Skróćmy to do siedmiu, a nawet sześciu dni, maksymalnie - rzuciła krótko Mordri Jeden. - Wyślijcie Khiffy, Ŝeby pogoniły robotników, niech przyspieszą działania. Dajcie im wolną rękę... oczywiście w pewnych granicach, bo czasem wydają się nazbyt gorliwe. Jeśli nasze Khiffy nie potrafią popędzić robotników i przyspieszyć pracy, to nie wiem, co lub kto mógłby to uczynić...Tej samej nocy wyczerpany Scott St John spał w ramionach Shanii i płynął poprzez wzburzone oceany snów. Shania czasem budziła się i starała się osłonić zarówno siebie, jak i Scotta przed ewentualną obserwacją lub ingerencją. Wykąpany, czyściutki i nakarmiony wilk leŜał na miękkim kocu przed drzwiami sypialni. Nawet podczas głębokiego snu robił to samo co Shania: ukrywał się za nieprzeźroczystą zasłoną myśli, które zaprzeczały jego obecności w tym domu. W gruncie rzeczy było to dość bliskie wilkowi, poniewaŜ była to jego pierwsza noc spędzona w domu człowieka. Dotychczas wilk znał tylko lasy i wzgórza południowo - wschodniej części wyspy Zante na Morzu Jońskim. Teraz śniły mu się gdaczące kury i uciekające przed nim króliki.
Za to Scottowi St Johnowi śniło się zupełnie co innego. Shania nasłuchiwała bicia jego serca oraz odgłosów ze snów. Sny Scotta były czymś, czego jeszcze nie spotkała w Ŝadnym ze światów. Wiedziała, Ŝe jest to coś znacznie więcej niŜ tylko sny... Scott znowu był chłopcem. Mógł mieć jedenaście, moŜe dwanaście lat. Nie orientował się, gdzie dokładnie się znalazł, a moŜe było to wyłącznie nikłe pojęcie. Siedział na brzegu rzeki wraz z przyjacielem, obaj mieli zdjęte buty i skarpetki i zanurzali stopy w chłodnej, rwącej wodzie. Było słoneczne letnie popołudnie. Promienie słońca odbijały się od pluszczącej wody i ogrzewały twarze dwóch chłopców. - Dość dziwne, nie sądzisz? - odezwał się chłopiec dojrzałym męskim głosem. Pamiętam, Ŝe będąc w tym wieku, mieszkałem gdzie indziej i nigdy tutaj nie byłem. Przynajmniej gdy byłem chłopcem. Scott popatrzył na niego. Chłopiec był średniej budowy ciała, miał jasne włosy, piegowatą twarz, a na nosie okulary. Zza szkieł okularów patrzyły rozmarzone błękitne oczy. Był tylko trochę starszy od Scotta i miał na sobie pomięty szkolny mundurek oraz nieświeŜą białą koszulę. Na szyi niechlujnie wisiał krawat. Scott od razu polubił swojego towarzysza znad rzeki. - Jesteś... moim przyjacielem - odezwał się Scott. - To wiem. Ale nie wiem, jak się nazywasz. MoŜe po prostu zapomniałem. - Jestem Harry, a ty Scott. Jestem tu po to, Ŝeby ci pomóc, ale nie wiem wszystkiego. Chyba trafiła cię strzałka, prawda? Scott przez chwilę nie mógł nic powiedzieć ze zdziwienia. - Trafiła? Strzałka? No tak! Taka złota. - Po chwili jednak stracił pewność siebie i spytał: - Ale gdzie my jesteśmy? Nigdy tutaj nie byłem i nie znam tego miejsca. Gdzie jest mój ojciec? On nie lubi, gdy chodzę w jakieś miejsca, w których nie powinienem przebywać. - Tutaj jak najbardziej powinieneś być - odpowiedział Harry. - ZałoŜę się, Ŝe jesteśmy w miejscu z mojej przeszłości. Czasami tak się zdarza. - Co się zdarza? - Spotkania z ludźmi, którzy potrzebują mojej pomocy. - Harry wzruszył ramionami. Niestety, nie wiem wszystkiego. Czasem bardzo niewiele. Na przykład tylko imię, jak twoje. Zazwyczaj jest to tylko wskazówka. Scott pokręcił głową i wyciągnął nogę na brzeg, Ŝeby ją osuszyć. - Wiesz co? Wcale nie mówisz jak chłopiec. - Ty teŜ nie. To dlatego, Ŝe wcale nie jesteśmy chłopcami. Po prostu znaleźliśmy się w takim czasie. NiewaŜne. Mówiłeś o swoim ojcu.
- Wiem, Ŝe umarł dawno temu. A stosunkowo niedawno zmarła Kelly. Myślę, Ŝe dlatego otrzymałem twoją strzałkę. - Więc wiesz, Ŝe strzałka była częścią mnie? - Wiem, Ŝe ty jesteś częścią mnie. Bardzo małą, ale wiem, Ŝe trwa to juŜ od dłuŜszego czasu i Ŝe starasz się coś mi powiedzieć. Czasem pamiętam rzeczy lub przypominam je sobie częściowo: ludzi, miejsca, twarze, zdarzenia, coś, czego nigdy nie poznałem osobiście. Myślę, Ŝe otrzymałem twoją strzałkę, gdy umierała Kelly. - Być moŜe właśnie dlatego, Ŝe Kelly umarła. Dzieje się to wówczas, gdy wielka krzywda wymaga naprawy. - Dlaczego siedzimy tutaj pod postaciami chłopców. Dlaczego nie rozmawiamy jak dorośli męŜczyźni?- Chodzi o niewinność. Chłopcy mogą ze sobą rozmawiać i znacznie łatwiej jest im uwierzyć. Myślę, Ŝe dlatego jesteś chłopcem. Gdybym był męŜczyzną, mógłbyś mi nie zaufać. - Ale ty nie Ŝyjesz, prawda? - W pewnym sensie tak. Ale z drugiej strony patrząc, wcale nie. śyję i to we wszystkich miejscach. - Na przykład we mnie? - A takŜe w innych niezliczonych miejscach. - Rozmawiam z nieboszczykiem - stwierdził Scott, czując, jak ciarki przechodzą mu po plecach. - Ach! - rzekł Harry. - O to chodzi! Wiedziałem, Ŝe jeśli dostatecznie długo uda nam się porozmawiać, to znajdę powód. - Powód? - Powód, dla którego znalazłem się tutaj. Rozmawiasz z nieboszczykiem. I to tylko dlatego, Ŝe dla ciebie jest to moŜliwe. To jeden z moich aspektów, które z pewnością otrzymałeś. Byłem pierwszym Nekroskopem, człowiekiem, który rozmawiał ze zmarłymi. Byłem ich jedynym przyjacielem. Dla Harry’ego Keogha zmarli gotowi byli uczynić wszystko. Ha! Wygląda na to, Ŝe wraca mi pamięć... przynajmniej w pewnym stopniu. - Mnie równieŜ - odpowiedział Scott, ignorując, być moŜe całkiem świadomie, fakt, Ŝe Harry mówił właśnie o porozumiewaniu się ze zmarłymi. - Mam ciało chłopca, ale pamięć dorosłego męŜczyzny. Pamiętam, Ŝe... Przypomniał sobie, jak leŜał na plecach na szpitalnym wózku i jadąc długim korytarzem, minął drzwi z napisem „POKÓJ HARRY’EGO”. - Pracowałeś dla Wydziału E, prawda?
- Tak, byłem przez pewien czas częścią Wydziału E. Wykonaliśmy razem sporo dobrej roboty... - Po chwili, jakby pod wpływem zbyt mocnych wspomnień, Harry zmienił temat: - Nie mogę tu zbyt długo pozostać. Musisz wiedzieć jeszcze o innych sprawach. Dosyć trudnych, ale musisz je od teraz zaakceptować. One znajdują się w tobie, tak samo jak i ja. Na razie ich jeszcze nie odkryłeś. Scott wyglądał na zdumionego. Był najwyraźniej zmieszany tym, co usłyszał, i poczuł się zagroŜony tym, czego dopiero miał się dowiedzieć. - Inne rzeczy? Trudne? Ja jeszcze nie zrozumiałem nawet tego, co mówiłeś o zmarłych. Czy chcesz mi powiedzieć, Ŝe mogę rozmawiać z nieboszczykami? Pamiętam, jak w jednym ze snów próbowałem z nimi rozmawiać, ale mi się nie udawało. - Bo nie wierzysz w to. Trudno cię przekonać. Nie pozwoliłeś sobie na pełne odczucie działania strzałki. Być moŜe jest to kolejny powód mojej obecności tutaj. Przekonać cię do jej mocy. Na razie nie zadawaj więcej pytań. Zamiast tego powiedz mi, jak ci idzie z liczbami, czyli z matematyką. - Matematyką? - Scott był tak zaskoczony kolejną zmianą tematu, Ŝe mógł jedynie pokręcić głową. - O co ci chodzi z tą matematyką? Dla mnie liczby są jak nuty lub język... mają swoje własne uderzenia, ton i rytm. Tylko Ŝe wartości liczb sąniezmienne w przeciwieństwie do muzyki. Myślę, Ŝe jakoś sobie radzę z liczbami. Dlaczego pytasz? - Mylisz się. Liczby wcale nie są niezmienne. Jeśli wiesz, jak nimi zagrać, jak je wypowiedzieć, to moŜesz je zmienić. - Zagrać nimi, wypowiedzieć je? - Tak jak muzyką lub językiem - przytaknął Harry, po czym mówił dalej: - Zamknij oczy i pozwól, Ŝe coś ci pokaŜę. - Zamknąć oczy i...? - powtórzył Scott coś, co zabrzmiało jak sprzeczność. Ale skoro Harry zamknął oczy, to Scott zrobił to samo. Nagle w ciemności pod powiekami Scott zobaczył, przesuwające się jak na ekranie komputera wykonującego skomplikowane matematyczne obliczenia, dziesiątki cyfr, ułamków, równań algebraicznych, wzorów nieeuklidesowych oraz konfiguracji Riemanna, które spływały z góry w dół w polu widzenia Scotta najwidoczniej nieskończonym ciągiem. Jeśli Scott czuł wcześniej zawroty głowy, to teraz jego umysł dosłownie wirował! Otworzył oczy i spytał: - Co to było? - Po prosta liczby! - zawołał Harry. - Matematyka! To jest równieŜ odpowiedź na wszystko, co chciałbyś wiedzieć. Zamknij oczy raz jeszcze i obserwuj uwaŜnie.
Scott postąpił zgodnie z poleceniem. Liczby w jego wewnętrznej wizji nadal płynęły nieprzerwanym strumieniem i w zdumiewającym tempie. Stawały się jeszcze bardziej skomplikowane. Ale po chwili jakby zamarły lub jakby pewna sekwencja została zapamiętana. Scott zobaczył i rozpoznał jeden z fantastycznych wzorów. I wówczas w ciemności, w miejscu, gdzie nic wcześniej nie było, otworzyły się drzwi! - Tak, drzwi Móbiusa - odezwał się Harry. - Wiem - powiedział Scott. - Ta część ciebie, która znajduje się we mnie, wie o tym. Ale ja sam nie wiem, co mam z tym robić. - Po prostu przejdź przez nie - odrzekł Harry. - O tak! Scott poczuł, Ŝe Harry ujął go za rękę swoją chłodną dłonią. Zanim zdąŜył otworzyć oczy, został wciągnięty i znalazł się po drugiej stronie drzwi - drzwi, które istniały dotychczas wyłącznie w metafizycznym umyśle Harry’ego, a teraz stały się takŜe cząstką umysłu Scotta w miejscu, gdzie nie było gdzie ani kiedy, w miejscu, które leŜało nie tylko równolegle do przestrzeni i czasu, ale było poza tym, co ludzie zwykli nazywać wszechświatem. - O BoŜe! - wykrzyknął Scott, a jego głos przeszył niebotyczne skale czasu i niewyraŜalne nieskończoności. - Jesteśmy wystarczająco blisko - powiedział bezgłośnie Harry, nie puszczając ręki Scotta. - W tym miejscu nie musimy mówić, W Kontinuum Móbiusa nawet myśli mają swój cięŜar. Scott wyczuwał dookoła siebie Kontinuum Móbiusa. Za drzwiami Harry’ego panowała całkowita ciemność. Ciemność Pierwotna, która istniała jeszcze przed początkiem wszechświata. Było to miejsce całkowitej czerni, nawet nie była to przestrzeń równoległej egzystencji, poniewaŜ tutaj nic nie istniało. Scott wiedział i zrozumiał, Ŝe jeśli istniało miejsce, gdzie ciemność istniała przed pojawieniem się światła, to właśnie tutaj. I właśnie tutaj Bóg mógł powiedzieć: „Niech stanie się światłość!”, pozwalając na zaistnienie wszechświata wyłaniającego się z metafizycznej abstrakcji. W Kontinuum Móbiusa nie było ani formy, ani pustki. - Wszystko w porządku? - Cichy głos Harry’ego wybił Scotta z kontemplowania tego surrealistycznego miejsca. Gwałtownie podskoczył, co sprawiło, Ŝe razem z Harrym zaczęli wirować. Na szczęście Nekroskop wiedział, jak zatrzymać ten niekontrolowany ruch. Ponownie zapytał: - Wszystko w porządku? - Tak... to znaczy nie! - powiedział Scott, a kaŜde słowo eksplodowało ogłuszającym hukiem. W końcu akceptując to, co powiedział mu Harry, spytał, niemal nie wydając z siebie głosu: - MoŜemy juŜ stąd iść?
- AleŜ dopiero co dostaliśmy się tutaj! Ponadto są inne rzeczy warte obejrzenia. MoŜe nigdy nie będziesz z tego korzystać, ale z drugiej strony moŜe zajść taka potrzeba, wówczas nie będziesz wiedzieć, jak uŜyć urządzenia, którego nie umiesz obsługiwać. - Urządzenia? - Oczywiście - powiedział Harry. - Kontinuum Móbiusa. Tak to w kaŜdym razie nazywam. Choć moŜe to wyglądać na wymiar duchowy, ale i tak pozostaje tylko narzędziem, podobnie jak mowa umarłych. - Mowa umarłych - powtórzył Scott, z wolna odzyskując zaufanie do siebie i dostosowując się do sytuacji. - Tak to nazywasz? Ten tak zwany talent, rozmawianie ze zmarłymi ludźmi? Zawsze myślałem, Ŝe na tym polega jasnowidzenie. - Jasnowidzenie to oszustwo - stwierdził Harry. - Tani trik wykorzystywany do zarabiania pieniędzy. Ale sposób, w jaki rozmawiałem i w jaki ty będziesz rozmawiać, to co innego. - Hm. Co innego? - I po chwili: - No dobra, Harry, moŜesz mi pokazać te... te pozostałe rzeczy. Ale najpierw, czy sądzisz, Ŝe mógłbym... -... chciałbyś najpierw spróbować mowy umarłych? - Harry wiedział albo odgadł, co Scott miał na myśli, w końcu część jego osoby znajdowała się w umyśle Scotta. - Dobrze zgodził się - ruszajmy. Jakie są współrzędne? - Współrzędne? - NiewaŜne. Zapomnij o tym. Mogę je odczytać wprost z twojego umysłu. I tak bym odgadł, poniewaŜ jest to prawdopodobnie jedyne miejsce, gdzie mógłbyś popróbować mowy umarłych. Jeśli chodzi o mnie, to kiedyś odwiedzałem bardzo duŜo cmentarzy. - Zaczekaj minutkę - powiedział Scott. - Znowu zmieniasz temat. Mówiłeś o współrzędnych i to w moim umyśle. - To kaŜde z miejsc, w których kiedyś byłeś - wyjaśnił Nekroskop. - Jeśli je pamiętasz, to znasz współrzędne. Teraz zmierzamy w tamtym kierunku, wystarczy pomyśleć i znajdziemy się tam. I...Pojawiło się lekkie wraŜenie ruchu i juŜ po chwili w przestrzeni ukształtowały się drzwi Móbiusa. -...jesteśmy! - oświadczył Harry, ciągnąc za sobą Scotta i wchodząc przez drzwi w obszar, gdzie juŜ funkcjonowała grawitacja. Był to dobrze utrzymany cmentarz w północno wschodnim Londynie. Lekki wiatr szumiał w drzewach, wydobywając dźwięki spomiędzy gałęzi, a cienka warstwa przygruntowej mgiełki dawała poczucie opuszczonego miejsca.
Czując grunt pod nogami, Scott stracił na chwilę równowagę, ale w nie mniejszym stopniu niŜ wówczas, gdy Shania pokazywała mu podobną sztuczkę. Harry pod postacią chłopca powiedział: - A więc z kim najpierw będziesz rozmawiać? Scott nie do końca wierzył w rzeczywistość tego, co się dzieje lub o czym śni. W końcu jednak odpowiedział: - Myślę, Ŝe z moim ojcem. Długo cierpiał. Sądzę, Ŝe jego zdaniem dopuścił się zaniedbań w opiece nade mną. Ałe z jego punktu widzenia to, co robił, było uzasadnione. Tak czy owak nigdy mi niczego nie brakowało i nie mam się na co uskarŜać. Chciałbym, Ŝeby zaznał spokoju. - I nigdy wcześniej nie przyszło ci to do głowy? - Po prostu nie wiedziałem, Ŝe moŜna rozmawiać ze zmarłymi. śe ktoś moŜe być tutaj. - O, tak jest! - odrzekł Harry. - Niektórzy zostają tutaj praktycznie na wieczność. Ciało znika, nawet kości po jakimś czasie rozpadają się, ale umysł nie ginie. Wyobraź sobie, Ŝe cała wiedza została zakopana w ziemi lub poszła z dymem oprócz tego, co zapisano w księgach. Ale to nie jest prawda. Zmarli nadal są aktywni. Korzystają z umysłów, bo umysł to wszystko, co im zostało. Prawdziwa szkoda polega na tym, Ŝe w realnym świecie nikt nie wie, czego zmarli dokonali, poniewaŜ nikt nie umie z nimi rozmawiać... a przynajmniej nie umiał do tej chwili. - Myślisz o mnie? - Tak, o tobie - skinął głową Harry. - Ale nie sądzę, by cię obciąŜali w równym stopniu jak mnie przed laty. Prawdopodobnie zrozumieją Ŝe przybyłeś tutaj w konkretnym celu. Myślę, Ŝe na ich potrzeby znajdzie się inny sposób. Kiedyś to ty będziesz potrzebować ich pomocy. Pamiętaj, Ŝe kiedy tylko zmarli poczują twoje ciepło, to natychmiast zyskasz wśród nich grono oddanych przyjaciół. Scott nie potrafił znaleźć odpowiedzi na ten argument, więc tylko uniósł lekko ramiona... Dwaj rozmówcy spacerowali po cmentarzu. Doszli właśnie w pobliŜe grobu Jeremy’ego St Johna i Scott zauwaŜył, Ŝe mimowolnie zwolnił kroku. - A czy kochają? - spytał. - Czy pamiętają o ukochanych, których zostawili? Czy są moŜe zazdrośni o to, Ŝe tamci Ŝyją? Myślę, Ŝe mnie mogłoby spotkać coś takiego... - Odkryłem - odpowiedział Nekroskop - Ŝe dotyczy to głównie tych, którzy prowadzili złe Ŝycie i którzy są tacy po śmierci. Jeśli zaś chodzi o ukochanych, to zazwyczaj chcą, Ŝeby ich bliscy byli szczęśliwi. Ponadto ci, którzy najbardziej kochali za Ŝycia, najszybciej
przechodzą na drugą stronę, ich Ŝal za Ŝyciem... nie trwa długo. A to dlatego, Ŝe w innych miejscach jest bardzo duŜo przestrzeni dla miłości, Scott. - W innych miejscach? - Scott znowu był zbity z tropu. - Przenoszą się do innych miejsc? Co to za miejsca, Harry? - Po prostu lepsze miejsca. Nie martw się tym. Poza tym zobacz, doszliśmy do grobu twojego ojca. - I rzeczywiście zatrzymali się przed sarkofagiem z nagrobkiem, na którym widniała inskrypcja: „Człowiek z zasadami”. Jeremy’ego St Johna nie było tam... a moŜe był, ale nie w postaci ciała, które Scott widział we wcześniejszym, dosyć niezwykłym śnie. Teraz ojciec był po prostu głosem, niezwykle delikatnym, jak subtelna bryza, która niesie szept z odległości miliona mil. - Kto to? - spytał głos. - Kto jest tak blisko, Ŝe wyczuwam jego ciepło? Zmarli mówili o takiej osobie, o Nekroskopie, który będąc Ŝywym, potrafił rozmawiać ze zmarłymi. Ałe co takiego uczyniłem, Ŝeby zasłuŜyć sobie na takiego gościa? Czy przybyłeś, aby mnie ukarać? Jeśli tak, to spóźniłeś się, moja kara trwa juŜ od wielu lat...- Zamordowana? - W głosie zza grobu słychać było przeraŜenie. - Tak. Ale to tylko jedna z rzeczy, które chciałbym naprawić. Tylko jedna, ale dla mnie najwaŜniejsza spośród milionów morderstw, z których większość została popełniona w dalekich światach. Te kreatury z kosmosu planują dokonać zagłady kolejnych sześciu miliardów istnień na tym świecie, i to juŜ niedługo - wyjaśnił pokrótce Scott i czekał na odpowiedź. - Masz duŜo do zrobienia - z lekkim zdziwieniem odpowiedział ojciec. - Wygląda to na niełatwe zadanie. A mimo to znalazłeś czas, Ŝeby tu przybyć i porozmawiać ze mną. Czy zasługuję na to, mój synu? Nie byłem najlepszym ojcem, prawda? Nigdy nie miałem dla ciebie czasu. - Głos prawie się załamał. - Ale robiłeś to, co do ciebie naleŜało - odparł Scott. - To na pewno mam po tobie. Bardzo duŜo pamiętam, na przykład Ŝe nigdy się nie poddawałeś ani nie przyznawałeś do przegranej. Pamiętam o twojej dumie. - Dumie? O tak, byłem dumny. Ale wiesz, co o tym mówią: duma to przyczyna upadku. I czuję się, jakbym upadł z bardzo wysoka. - No to faktycznie jesteśmy do siebie podobni - zgodził się z nim Scott. - Upadłem na dno, kiedy umarła Kelly. Nie sądzę, Ŝeby ktoś mógł głębiej upaść ode mnie. To było jak czarny dół. I prawdę mówiąc, nadal próbuję się z niego wygrzebać. Ale przynajmniej ktoś mi w tym pomaga.
- Jednak jest między nami róŜnica. Ty nie zrobiłeś nic złego. Po twojej stronie nie ma winy. Scott poczuł, Ŝe traci argumenty, albo raczej, Ŝe traci ojca, który osuwał się we własne nieszczęście. - To prawda, Ŝe wtedy nie było winy. MoŜe niewielka, pod sam koniec. Ale to było wówczas, a teraz jest teraz. Kelly zmarła stosunkowo niedawno, ponadto... - Ach! - przerwał mu ojciec. - Chyba rozumiem. Trudno zachować wspomnienia bez przekręcania ich, prawda? - Chyba tak - odpowiedział Scott. - Zabawne. Wygląda na to, Ŝe przybyłeś tutaj, Ŝeby mnie pocieszyć, a teraz ja mogę pocieszyć ciebie. - Tak, chodzi chyba o to, Ŝe dopiero teraz coś odkryłem - stwierdził Scott. - Wcześniej nawet nie wiedziałem, Ŝe to W dobiegającym z wielkiej odległości głosie ojca brzmiała taka Ŝałość, Ŝe Scotta po prostu zatkało. Przez chwilę nie potrafił nic powiedzieć - nie wiedział, w jaki sposób do niego przemówić - aŜ usłyszał głos Harry’ego: - Scott, to proste. Słyszysz go, prawda? I wierzysz w to, co słyszysz, tak? Nic więcej nie potrzeba. Po prostu mów, a on teŜ cię usłyszy. - Ojcze - powiedział niepewnym głosem Scott - to ja, Scott. Otrzymałem moc pozwalającą rozmawiać z tobą. To zabawne, ale właśnie zdałem sobie sprawę, Ŝe czekałem na taką moŜliwość od bardzo wielu lat. - Scott? - Jeremy St John odezwał się znacznie głośniej i chyba z lekkim niedowierzaniem. - To naprawdę ty, synu? A moŜe po prostu potrzebowałem tego od tak dawna i z taką desperacją, Ŝe teraz tylko to sobie wyobraŜam? - Nie, to ja - odparł Scott. - Pokazano mi sposób, w jaki to... moŜna zrobić. I jesteś pierwszą osobą z którą postanowiłem tak porozmawiać. To dziwne, bo teraz, gdy mogę to zrobić i kiedy tu w końcu jestem, nie wiem, co powiedzieć. - Synu! Synu! - zawołał Jeremy St John, a głos zabrzmiał z tak bliskiej odległości, jakby usiadł tuŜ obok Scotta na swoim grobie. - Śniło mi się, Ŝe juŜ kiedyś do mnie przyszedłeś, ałe nie mogliśmy ze sobą rozmawiać. Czy to moŜliwe, Ŝe... Ŝe to ty jesteś Nekroskopem? - Nie - Scott zaprzeczył ruchem głowy, wiedząc, Ŝe ojciec wyczuje ten gest. - Nie jestem Nekroskopem, jestem po prostu Scottem. Ale w pewnym sensie poŜyczyłem moce od Nekroskopa. Nie wiem, na jak długo. Otrzymałem niektóre z jego uzdolnień, poniewaŜ mam
zadanie do wykonania. Chciałbym ci o tym opowiedzieć, ale nie wiem, jak długo mogę tu jeszcze zostać, a chciałbym porozmawiać równieŜ z Kelly. Kelly była moją Ŝoną. OŜeniłem się, ojcze, ale juŜ po twojej śmierci, więc nie miałeś okazji jej poznać. Kelly została... została zamordowana przez maniaka.
Posiadasz. Chodzi o twoje zrozumienie. A przecieŜ to takie proste: byłeś ambasadorem, politykiem i dlatego musiałeś mieć głębokie zrozumienie wielu spraw. No i byłeś - nadal jesteś - moim ojcem! Powinniśmy ze sobą więcej rozmawiać, ale nie mieliśmy takiej moŜliwości. Byłem tylko dzieckiem, a więc co takiego mógłbyś mi powiedzieć, co byłoby dla mnie zrozumiałe? - Wiedziałem o tym - odpowiedział ojciec - ale nie podejmowałem takich prób. Nadal czuję się winny, i to nie tylko przez to, Ŝe tak mało się tobą zajmowałem. Bardzo się starałem racjonalnie wytłumaczyć własne postępowanie i przebaczyć sobie, ale nie potrafię uciec przed tym, co uczyniłem twojej matce. - Ale nie uciekniesz równieŜ przed tym, co ona tobie zrobiła - odpowiedział natychmiast Scott. - Wiem, Ŝe mnie kochała, ja teŜ ją kochałem. To wówczas nasze drogi się rozeszły. Patrzyłeś na mnie i myślałeś o niej, i po prostu nie mogłeś dalej patrzeć. CięŜko mi to mówić, ale czułem to samo. Teraz wszystko juŜ minęło... Scott umilkł i przypomniał sobie, o czym mówił mu Harry. - Czy ona... jest tu jeszcze? Moja matka? Czy nadal jest ze zmarłymi, czy juŜ odeszła? - Och, juŜ dawno temu odeszła z Ogromnej Większości - odrzekł Jeremy St John. Bardzo cierpiała w ciągu Ŝycia. Byłoby niesprawiedliwe, gdyby musiała cierpieć równieŜ i tutaj. Nigdy się z nią nie skontaktowałem, ałe właściwie nikt nie miał z nią kontaktu. Twoja matka była ponad tym, Scott. A teraz jest... -...ponad wszystkim, w lepszym miejscu? Cieszę się z tego. - A ja się cieszę z tego, Ŝe jesteś zadowolony. - Czas na mnie - powiedział Scott. - Ale najpierw chciałem się upewnić, Ŝe u ciebie wszystko w porządku. A właściwie pomiędzy nami. Jeremy St John westchnął głośno. - Między nami wszystko dobrze, synu. Dziękuję ci. - Jeśli nie wrócę do ciebie - Scott powstał z nagrobka - hm... wiesz, co to znaczy. - Tak, wiem - odpowiedział ojciec. Po czym dodał: - Do zobaczenia, synu. Dzięki za... za wszystko i powodzenia w tym, co cię czeka...
Tym, co go czekało, był grób Kelly, a Scott zupełnie nie wiedział, co miałby jej powiedzieć... jeŜeli w ogóle mógłby przemówić. Wiedział na pewno, Ŝe nie będzie kłamał, bo nigdy tego nie robił. Jednak Kelly sama pomogła rozwiać wszelkie dylematy. Gdy tylko zbliŜyli się do jej kwatery z pięknym marmurowym nagrobkiem, Kelly powiedziała: - Twoje myśli są mową umarłych, Scott. Razem z innymi słucham cię, od chwili, gdy się tu zjawiłeś, od chwili, gdy wyczułam twe ciepło. JuŜ wcześniej to odczuliśmy, ale byłeś dosyć daleko, to było jak mała migocząca świeca paląca się w ciemnej piwnicznej celi, ale na tyle mała, by nie wiedzieć, gdzie byłeś. Tutaj wiele osób pamięta Nekroskopa. Myśleli, Ŝe wrócił. Jeśli chodzi o mnie... to jestem tu od niedawna i nie poznałam go. Ale w tym cieple wyczuwałam coś znajomego, coś twojego. PoniewaŜ jestem jednak nowa, to nie odzywałam się. Scott otworzył usta, zamknął je, następnie znowu je otworzył i w końcu wydusił z siebie: - Kelly! To ty! Naprawdę tu jesteś! - Oczywiście - odpowiedziała. - A gdzie niby miałabym być? Jednak nie będę tu długo przebywać, tak mi przynajmniej powiedziano. To z powodu miłości, jaką cię darzę, jest jej tak duŜo... Nie mogę ci jej ofiarować, ale ta miłość musi znaleźć dla siebie miejsce. Powiedziano mi, Ŝe jest duŜo przestrzeni dla tego uczucia w... -...innych miejscach - wyrzucił z siebie Scott. Jednocześnie coś chwyciło go za gardło, odcinając dopływ powietrza, coś innego ścisnęło w piersi, dławiąc serce, duszę i łzy w oczach. - Wiem, Kelly, lepsze miejsca. Kelly! Kelly! - Nie rób tak, Scott, bo wpadnę w taki sam stan. Zbyt wiele łez juŜ się polało, i to po obu stronach. Boję się tylko tego, Ŝe będziesz cierpieć. Wydaje mi się nie w porządku, Ŝe ty będziesz cierpieć, gdy ja mam najgorsze juŜ za sobą. - Ty... - Scott starał się nie szlochać -...ty nie cierpisz? - Trochę, wraz z tobą - odpowiedziała. - Ale nie fizycznie. Nie mam skurczu w gardle. Nic nie boli mnie w sercu, które przestało w końcu bić. Jestem ponad to. Jeśli zaś chodzi o moją duszę... -...to są lepsze miejsca - wydusił z siebie Scott - dla twojej duszy. Wyczuł przytaknięcie w mowie umarłych. - Czują coś... nie wiem... coś jak odpływ - powiedziała rozmarzonym głosem. - Coś mnie pociąga, ałe łagodnie, przyjemnie. Tak jakbym była... jak byłoś mnie wzywało. Scott, wiem, ze zostałam wywołana. Nie ruszyłam dalej tylko dlatego, Ŝe ty pozostałeś wśród
Ŝywych. Musiałam się upewnić, Ŝe nic ci nie jest, Ŝe dochodzisz do siebie. Ale nie wiedziałam, jak to zrobić, aŜ... aŜ do teraz. - Kelly - powiedział Scott - moŜesz się juŜ nie przejmować. U mnie wszystko w porządku... Sprawia mi ból tylko to, Ŝe ja jestem tutaj, a ty... - A ja odchodzę? Jesteś zbyt młody, Ŝeby dalej cierpieć, Scott. Odnaleźliśmy siebie, prawda? Jestem pewna, Ŝe moŜesz... - Przestań! - Scott przerwał jej w pół słowa. - Nie w ten sposób, Kelly! Nie jestem taki, jak myślisz. Jestem słaby. - Nie - zaprzeczyła, a on był w stanie wyczuć ruch jej głowy i ciepło jej uśmiechu - I jesteś silny. A jeśli ona pokocha cię tak bardzo, jak ja kochałam, to nie będziesz mógł się jej oprzeć. - Gdybym wiedział - krzyknął - gdybym chociaŜ mógł przypuszczać, Ŝe wciąŜ tu będziesz, to nigdy... - Cmii! - uciszyła go Kelly. - Myślisz, Ŝe o tym nie wiem? To dlatego właśnie nie moŜna nawiązać kontaktu pomiędzy Ŝywymi a zmarłymi. Gdyby to się udało, to świat materialny byłby pełen niewinnych ludzi z ogromnym poczuciem winy. - Kellyja... - Kochałeś mnie, a ja kochałam ciebie - powiedziała Kelly. - Kochaliśmy się z całych sił, ale teraz ja odchodzę, a ty musisz Ŝyć dalej. Chcę teŜ, Ŝebyś znowu kochał. Jaką kobietą musiałabym być, jaka miłość musiałaby mną kierować, Ŝeby ci tego nie Ŝyczyć? - Kelly! - Tym razem nie zdołał powstrzymać strumienia łez. - Wzywają mnie - powiedziała z bardzo daleka. - JuŜ czas, Scott, jestem gotowa. - Kelly! - Pamiętaj - dodała ledwo słyszalnym i cichnącym głosem. - Jeśli ją pokochasz, to kochaj ją tak, jak mnie kochałeś. Scott, kochaj ją ze wszystkich sił... najlepiej... jak potrafisz... Ostatnie słowo Kelly zabrzmiało jak westchnięcie, które zmieszało się z szumem lekkiej bryzy poruszającej zaroślami. Odeszła. - Do lepszego miejsca - zaszlochał Scott. - O tak - powiedział Harry. - Co do tego nie ma wątpliwości. Kiedy z powrotem znaleźli się w Kontinuum Móbiusa, Harry powiedział: - Mój czas się kończy. Chciałem ci jeszcze coś pokazać. Jak juŜ mówiłem, moŜliwe, Ŝe nie będziesz tego potrzebował, ałe lepiej być przygotowanym, prawda? - Oczywiście, co sobie tylko Ŝyczysz - Scott odpowiedział szeptem, czując się emocjonalnie wyczerpany.
- Jak wiesz, w Kontinuum Móbiusa znajdują się drzwi. Jedne z nich prowadzą do innych miejsc - mam na myśli faktyczne miejsca w świecie fizycznym, a nie takie miejsca, w jakie udała się Kelly - a inne pozwalają zajrzeć w przyszłość i w przeszłość. Fizycznie nie moŜemy przemieścić się w inne czasy, ale potrafimy odczytać wskazówki mówiące o tym, co było lub będzie, i dlatego warto podąŜać wzdłuŜ linii czasu. Jak dostać się do tych linii czasu? Powiedzmy, Ŝe interesuje cię przyszłość - koncentrujesz się na tym, co przyszłość ma ci przynieść. W taki sposób... Nagle otworzyły się drzwi, ale były to drzwi zupełnie innego rodzaju: zwyczajna dziura w pustce! Harry podprowadził Scotta do progu i powiedział: - Patrz! Scott spojrzał... i zdumiał go niesamowity, a zarazem cudowny widok. Za drzwiami do przyszłości widać było chaos milionów, a nawet miliardów linii z jasnoniebieskiego świecącego światła. Wyglądało to takjakby deszcz meteorytów wylatywał spod stóp Scotta w niewyobraŜalne głębie przestrzeni, choć w rzeczywistości mknęły w przyszłość. Jednak w przeciwieństwie do meteorów poskręcane i przewijające się linie nie blakły, ale przez całą długość pozostawały wyraźne i jasne na tle ciemności, czyli czasu. Najbardziej niesamowitą rzeczą była jedna z linii niebieskiego światła, która płynęła bezpośrednio z ciała Scotta, ciągnąc się w dal i znikając w przyszłości. Jednak patrząc w bok na Harry’ego, Scott nie dostrzegł podobnej linii, a Nekroskop dobrze wiedział, o czym Scott właśnie pomyślał. - Masz rację - rzekł Harry. - To są ślady lub wątki Ŝycia. Niebieskie linie Ŝycia ludzi. Ty teŜ masz swoją, poniewaŜ Ŝyjesz. JeŜeli chodzi o mnie, to ja czegoś takiego juŜ nie potrzebuję. - Na chwilę zmarszczył brwi, po czym mówił dalej: - JeŜeli chodzi o te srebrne, które biegną równolegle do twoich, to są czymś nowym dla mnie. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Ale mają dodatek koloru niebieskiego, więc moŜe są to tylko jakieś chwilowe zaburzenia. Scott podejrzewał, Ŝe z duŜą pewnością mógłby zgadnąć, czym były srebrne linie, do kogo naleŜały, a nawet dlaczego miały niebieskie zabarwienie, ale w tej chwili był zanadto pochłonięty tym, co widział, Ŝeby dzielić się swoimi opiniami. Jedyne, co powiedział, to: - Nie mogę uwierzyć, Ŝe patrzę w przyszłość. W moją przyszłość! - W przyszłość kaŜdego - powiedział Nekroskop. - Co więcej, moŜemy zrobić nawet niewielkąpodróŜ w czasie, a nawet zobaczyć, co nas czeka. Scott wolał raczej pozostać na swoim miejscu i zaczął wyraŜać swoje wątpliwości: - Co? Naprawdę myślisz, Ŝe to dobry...
Ale było juŜ za późno, poniewaŜ Harry przeciągnął go przez próg. Później ruszyli wzdłuŜ strumienia czasu, mając przed sobą przyszłość. W końcu... DrŜenie... chwilowe trzęsienie ziemi... czas, który zdawał się wyginać... iw zupełnie nieprawdopodobny sposób ciemność zamieniła się w oślepiającą biel! Ale to trwało tylko ułamek sekundy, chwilę, po której wszystko wróciło do wcześniejszej scenerii. No, moŜe niezupełnie wszystko. - Gdzie moja linia? - spytał Scott. Nie było jej. Nie rozwijała się przed Scottem, wypływając spod jego stóp. Była za nim i znikała w przeszłości, w jego przeszłości, ale brakowało jej z przodu. Brakowało równieŜ linii srebrnej! Scott spojrzał na Harry’ego z prośbą o wyjaśnienie. - Musimy wracać - powiedział cicho Harry. - Ale co się tutaj stało? - spytał Scott, kiedy Harry odwrócił go i ruszyli z powrotem. Przekroczyli próg drzwi czasu i znaleźli się vf podstawowym Kontinuum Móbiusa. - Co to znaczy? - Trudno to wyjaśnić - odrzekł Harry stonowanym głosem. - Jedno jest pewne: przyszłość to bardzo niepewna i zwodnicza sprawa. Myślę, Ŝe sobie poradzimy. - Poradzimy? powtórzył za nim Scott. - Dlaczego nie mówisz, Ŝe ja sobie poradzę? - Właśnie o to mi chodzi - rzucił krótko Harry. - Chodzi mi o to, Ŝe sobie poradzisz. PokaŜę ci, dlaczego tak sądzę. Skoncentruj się na przeszłości. Na tym, co minęło. Tym razem poszukamy mojej Unii. - Ałe ty jej juŜ nie masz - powiedział Scott. - Teraz nie, ale jeszcze jakiś czas temu miałem. Znajdziemy ją. Otworzyli drzwi do przeszłości i znowu Scottem wstrząsnęło zadziwiające surrealistyczne piękno. Miriady niebieskich linii wiło się jak uprzednio, ale tym razem zamiast rozszerzać się i rozwijać w oddali linie zwęŜały się i zbiegały ku sobie, zmierzając do odległego celu, gdzieś w zamglonym początku. Albowiem błękitna mgiełka, daleko na horyzoncie, była samym początkiem, początkiem ludzkiego Ŝycia na Ziemi. - Tutaj! - powiedział bardzo cicho Harry, zatrzymując się wraz ze Scottem. - Widzisz to? To byłem ja. To był mój koniec. Zobaczyli wybuch złotych strzałek, takich samych jak ta, która trafiła i zmieniła Scotta. Jedna z tych strzałek - część Nekroskopa Harry’ego Keogha - była tą, która trafiła Scotta zaraz po wybuchu. Metamorfoza Harry’ego, jego śmierć, miała miejsce w tej samej
chwili, w której umarła Kelly St John w innym świecie. Tyle Ŝe jej śmierć była całkowita i trwała. Scott zobaczył, jak miriady strzałek rozlatują się na wszystkie strony, obierając cel i kierunek poszukiwań. Po chwili strzałki przyspieszyły i zniknęły, kaŜda w otwartych dla niej drzwiach. Ale zanim Harry zniknął w wybuchu, Scott zauwaŜył coś jeszcze: karmazynowy kolor wątku Ŝycia Harry’ego - linię równie czerwoną jak krew! - CzyŜ nie mówiłem ci, Ŝe jest we mnie coś, o czym nie chciałbym ci opowiadać? Jednak to, czym byłem wówczas, jest równieŜ źródłem twoich mocy. Nie moŜesz w nie wątpić ani im zaprzeczać, bo juŜje zrozumiałeś i wiesz, skąd się w tobie wzięły. NajwaŜniejsze, Ŝe wiesz, jak z nich korzystać. Ałe jeśli nadal będziesz mieć wątpliwości, to zawsze moŜesz mnie wezwać. Kto wie, być moŜe nawet cię usłyszę? Po chwili ruszyli pod prąd, dotarli do drzwi teraźniejszości, a potem przez drzwi przeszli do Kontinuum Móbiusa. Po drodze Scott nie odzywał się w ogóle, tylko obserwował i uczył się. Największe wraŜenie wywarła na nim Kelly. Spotkał ją, swojąKelly, w bezcielesnej formie, i nawet porozmawiał z nią. Ale ona powędrowała jeszcze dalej, tam gdzie rozmowa nie będzie juŜ moŜliwa. Zapamięta ją na zawsze. Będzie musiał Ŝyć bez niej, ale nigdy jej nie zapomni. Nigdy... Scott obudził się jako dorosły męŜczyzna. Ale szlochał jak mały chłopiec. Wtulił się w ramiona Shanii, przylgnął do niej i nie miał zamiaru odsuwać się. A później usłyszał jej głos, głos Shanii, i wiedział, Ŝe musi się odsunąć. - Scott! - powiedziała Shania. - Och, Scott! - Odeszła - głos uwiązł mu w gardle. - Odeszła. Ale wszystko z nią w porządku. - Tak, z tobą równieŜ. - Tym razem Shania równieŜ się rozpłakała. Była wraz z nim we wszystkich miejscach. Shania i jej Khiff zjednoczyli się z metafizycznym umysłem Scotta St Johna, a emocje, jakim podlegał Scott, były zaraźliwe... Była taka ciepła i kojąca, a jednak nie była to Kelly. Scott złapał się na tym, Ŝe ją odpycha od siebie. Ale po chwili na granicy przebudzenia poczuł, Ŝe wyrządził jej przykrość i z powrotem przyciągnął ją do siebie, mówiąc: - Przepraszam, tak mi przykro! Nie chciałem tego. Myślałem, Ŝe trzymam... czułem się, jakbym obejmował...
-...Kelly, wiem - powiedziała Shania. - Wszystko widziałam, ale nie oskarŜaj mnie, proszę, o podglądanie. Musiałam to widzieć, wiedzieć. To, czego się dowiedziałam, co zaczynam z tego rozumieć, jest tak niewiarygodne, tak magiczne i tak cudowne! Cudowne? Co w tym było tak cudownego? Kelly odeszła ze świata. Odeszła, zostawiając wszystko, co razem poznali i dzielili ze sobą. Scott został sam. Choć nie całkiem... został z Shanią. Próbując ukryć piekące oczy przed Shanią podniósł poduszkę i oparł się o nią w pozycji półsiedzącej. Shania włączyła nocną lampkę. - Która godzina? - spytał zdławionym ochrypłym i zdradzającym emocje głosem. - Jestem pewna, Ŝe wiesz - odpowiedziała Shania. - Wiesz co i dlaczego, ale nie wiesz jak, a moŜe juŜ się dowiedziałeś. Kiedy poczujesz się lepiej, gdy będziesz juŜ gotowy, to porozmawiamy o tym. Im prędzej, tym lepiej, poniewaŜ mamy coraz mniej czasu. - Wytarła swoje niesamowite, choć jakŜe ludzkie oczy i usiadła obok niego. Oczywiście była 3:33. Godzina, o której Kelly zasnęła snem wiecznym tutaj, a jednocześnie obudziła się gdzie indziej, w lepszym miejscu. - Znowu mówisz o czasie? O trzeciej trzydzieści trzy? Czy juŜ nie rozmawialiśmy o tym? O czym mamy teraz rozmawiać? - Musimy porozmawiać o tym i o innych sprawach. O czymś niezwykłym i bardzo waŜnym. Niezwykłe... ekscytujące... waŜne...Scott wstał i zaczął się ubierać. - PrzecieŜ byliśmy tam razem. Nie wiem nic więcej, prócz tego, co juŜ ci powiedziałem. - Aleja wiem więcej. Teraz wiem. Przynajmniej mam taką nadzieję. Dlaczego się ubrałeś, skoro nie masz ochoty rozmawiać? MoŜemy pomówić o wszystkim, o czym zechcesz, Scott. Na przykład Ŝe są sprawy, o których chciałbyś zapomnieć. Teraz mógłbyś docenić prawdziwą wartość mojego Khiffa. To, co przykre, moŜe zostać zabrane z pamięci, nie na zawsze, ale po prostu zachowane w taki sposób, Ŝe nie będzie szkodzić. Szczególne wspomnienia, które zawsze będziesz mógł sobie przypomnieć, jeśli zajdzie taka potrzeba. - My mamy na to lekarstwa, ale ja ich nie zaŜywam! - przerwał jej zdecydowanym głosem Scott. Po chwili zauwaŜył, Ŝe był zbyt szorstki z powodu czegoś, z czym nie miała nic wspólnego, i dodał: - O BoŜe, ciągle w tym siedzę, prawda? Chodzi o to, Ŝe ja chcę mieć wspomnienia, te dobre i te złe. Dobre utrzymują mnie na powierzchni, a złe - zwłaszcza jedno z nich - tego jednego potrzebuję, Shania! Potrzebuję jako ciągłego przypominania o tym, co jest jeszcze do zrobienia.
- Tak. U mnie jest podobnie. Mam podobne wspomnienia. Dotyczą całych światów, populacji i ras. Najsilniejsze wspomnienie dotyczy mojej rasy, która prawie wyginęła. Ani na chwilę nie chcę o tym zapomnieć, nawet z pomocą mojego Khiffa. Mówię ci o tym, Ŝebyś wiedział, Ŝe dobrze cię rozumiem. Shania załoŜyła na siebie sukienkę i podeszła do Scotta, który siedział na krawędzi łóŜka i zakładał pantofle. - Ubrałem się, Ŝeby napić się kawy - wyjaśnił w końcu Scott. - Potrzebuję kawy, Ŝeby w pełni się obudzić. Na razie mam dosyć snu. Teraz muszę się zastanowić nad wszystkim, co widziałem, słyszałem, dowiedziałem się. Czuję, Ŝe muszę się jeszcze więcej nauczyć, więc jeśli masz mi coś do powiedzenia, coś, co byś chciała mi... chciałabyś mi pokazać?... Przerwał na chwilę, po czym dodał: - Ale najpierw chciałbym, Ŝebyś mi się pokazała... - Bo chociaŜ kochali się zeszłej nocy, to nie miał jeszcze okazji popatrzeć na nią nie w taki sposób. Sięgnął po pasek luźno zwisającej sukni. Patrząc na niesamowite ciało Shanii i głaszcząc jej piersi, powiedział: - Kelly mówiła, Ŝe powinienem kochać cię najlepiej, jak potrafię. - Wiem - odpowiedziała, drŜąc lekko pod wpływem jego dotyku. - Ale chciałabym, Ŝebyś kochał mnie dla mnie samej, a nie dlatego, Ŝe tak powiedziała Kelly. Potrzeba będzie na to czasu - pomyślał Scott. Ale chociaŜ starał się zachować tę myśl tylko dla siebie, ona i tak usłyszała. - Akurat czasu moŜemy nie mieć zbyt wiele. Powinniśmy jak najlepiej z niego korzystać. Scott powiódł dłonią po jej idealnych wgłębieniach i odrzekł: - PoŜądanie to nie miłość. To raczej zew zwierzęcej natury. Czy moŜemy być juŜ teraz pewni co do miłości? - Ja jestem pewna - odpowiedziała niskim i lekko ochrypłym głosem, zbliŜając się do niego, aby mógł pocałować jej sutki. - Po za tym my jesteśmy zwierzętami. - Nie chce mi się wierzyć, Ŝe jesteś gotowa być ze mną - Scott pokręcił głową. - Mnie teŜ trudno uwierzyć, Ŝe mnie zaakceptowałeś - odparła ze smutnym uśmiechem na ustach. - Mnie, Shanię Dwa, kobietę z innej planety? Scott jęknął, objął ją i przytulił. - A czemu nie? Tylko dlatego, Ŝe nie pochodzisz z Ziemi? PrzecieŜ kobiety są z Wenus, prawda?
- Kobiety są z...? - Westchnęła, nie do końca wiedząc, o czym mówił, jednocześnie czując rosnące napręŜenie pomiędzy jego udami. - To tylko takie głupie wyraŜenie - odpowiedział. Pieścił jej piersi i pośladki, serce biło mu jak młot, a krew coraz mocniej tętniła w Ŝyłach. - Nie przejmuj się tym. Po chwili Shania zdjęła z siebie suknię, a Scott odkrył, Ŝe znowu jest bez ubrania... - Lubię kawę - powiedziała, pociągając łyk z kubka. Siedzieli w pracowni na dole. To jest napój wegetariański? - Nie wiedziałaś o tym? - Scott był najwyraźniej zaskoczony jej pytaniem. - PrzecieŜ tak duŜo wiesz o nas.- Ale jeszcze nie wszystko. Nie miałam czasu na zbadanie bardzo wielu spraw. - Jesteś wegetarianką? - Jak większość mojej rasy. Niektórzy z nas jedli takŜe niewielkie ilości produktów pochodzących z morza, ale nie ryby, tylko owoce morza, wielkie robaki oraz podobne istoty nie posiadające układu nerwowego. - No cóŜ, sam lubię ryby - powiedział Scott. - Kelly teŜ lubiła. Zasadniczo była wegetarianką. - Scott zorientował się, Ŝe mówi tylko o Kelly i Ŝe musi w końcu pozwolić odejść wspomnieniom lub przynajmniej zachować je dla siebie. - Jeśli chodzi o kawę, to robi się ją ze zmielonych brązowych ziaren. - Scott wzruszył ramionami i dodał jeszcze: - Ale nie sądzę, Ŝeby za bardzo cierpiały. - śe co? - To tylko Ŝart. - Aha - Shania odetchnęła z ulgą. - Słyszałam o licznych światach, w których występowała flora o częściowej wraŜliwości zmysłowej, między innymi rośliny mięsoŜerne. - U nas teŜ takie występują na przykład rosiczki. Zjadają muchy, a prawdę mówiąc, rozpuszczają je i wchłaniają, jednak nie są to rośliny myślące. - Jednak z czasem, jeśli wasze rosiczki przetrwają geologiczne epoki, prawdopodobnie będą mogły rozwinąć nawet takie zdolności. - Tak, jeśli przetrwają. - Scott zamyślił się. - Czy nie powinniśmy porozmawiać o naszym przetrwaniu? O czym chciałaś porozmawiać? Mówiłaś, Ŝe to waŜne. O co chodzi? Czy wiesz moŜe, jak załatwić Salcombe’a i resztę potworów? Jak ich nazwałaś? - Mordri - odparła zimno. - Trójka szaleńców. Nie mam planu. Jednak twój sen sprawił, Ŝe obudziła się we mnie nadzieja. Musisz sobie zdać sprawę z tego, Ŝe to było coś znacznie więcej niŜ zwykły sen.
- Wiem o tym - powiedział, gdy Shania podeszła do niego, drŜąc, jakby w pokoju było zimno. - Zbyt wiele moich snów było czymś więcej niŜ zwykły sen. Powiedziałaś, Ŝe byłaś tam ze mną? śe widziałaś i doświadczałaś tego samego co ja? - Wszystkiego - odpowiedziała. - Czuliśmy równieŜ twój ból, nie tylko ja, ale i mój Khiff. Scott zmruŜył oczy. - Więc wiesz. To juŜ zaczyna być nawykowe. Na dodatek nie ty jedna wkradasz się w moje sny. Ten czworonoŜny koleŜka, śpiący na kocu piętro wyŜej, teŜ to potrafi. Pewnie dziś w nocy teŜ byłby obecny w moim śnie, gdyby nie był tak wyczerpany i nie spał tak mocnym snem. Chcę przez to powiedzieć, Ŝe chciałbym mieć trochę prywatności. Niektóre sny wolałby śnić sam. - Rozumiem, Scott. Nie jestem zboczoną podglądaczką. Ale jako telepatka - w końcu zawsze nią byłam - wiem, Ŝe sny to coś więcej niŜ tylko spełnienia podświadomych pragnień. Jeśli chodzi o twój ostatni sen, to tak się rzucałeś w łóŜku, krzyczałeś i mamrotałeś, Ŝe bałam się o ciebie. Wiedziałam, Ŝe moŜe to być coś niezwykłego, moŜe nawet niebezpiecznego, i postanowiłam dołączyć do ciebie. A gdyby to byli Mordri? Musiałabym obudzić ciebie i Wilka, Ŝebyśmy razem mogli zbudować osłony i odeprzeć ich atak. - Rozumiem - Scott pokiwał głową - zgadzam się. A więc zobaczyłaś to co ja. Ale co cię tak pobudziło? - Chodzi o legendę Shingów, a moŜe raczej mit. - Jej oczy otworzyły się szerzej, a w głosie słychać było nutkę szacunku. - A moŜe jest to rodzaj pamięci - gatunkowej z czasów poprzedzających pojawienie się Khiffów. Tak czy owak jest to mit wywodzący się z długiej historii Shingów. Jest to fragment naszej teologii. Opowiem ci o tym. Na początku, po tym jak Wszystko zostało stworzone, Jeden, który stworzył to wszystko, oglądał swe dzieło. Nazwijmy go On, choć równie dobrze mogłaby to być Ona lub Ono. A więc patrzył na planety i na rozwijające się na nich róŜnorodne Ŝycie. Był wszędzie i w kaŜdym z czasów. Dla niego nie istniała przestrzeń, czas, róŜne poziomy czy wymiary. Był tak zadowolony ze swego Stworzenia, Ŝe pozwolił się w nie wchłonąć i stać się jego częścią moŜna by go nazwać Naturą. Ale zanim dał się całkowicie zaabsorbować, dostrzegł znaczenie ewolucji, mutacji oraz powstawania zła. Tam, gdzie istniała inteligencja, musiało z czasem powstać równieŜ zło. Bo gdycały gatunek dąŜy do poprawy swego bytowania, to równieŜ jednostki chcą Ŝyć lepiej... a to prowadzi do chciwości!
Narodziła się chciwość, a ona doprowadziła do Ŝądzy władzy, władza wyzwoliła korupcję, korupcja jeszcze więcej zła...i tak dalej. Niestety, natura inteligencji prawie wszędzie jest taka, Ŝe rodzi zło, i dlatego doskonałość jest niemoŜliwa do osiągnięcia. PoniewaŜ Jeden był lub stawał się Naturą, zauwaŜył, Ŝe musi ustanowić ograniczenia w ewolucji i rozwoju inteligencji. Było mu smutno, Ŝe sam, jako Natura, stał się przyczyną zła. Ponadto był zafascynowany i sam chciał zobaczyć, jak się rozwiną stworzone przez niego inteligentne byty. Postanowił stworzyć istoty, które nosiłyby jego esencję i z chwilą śmierci, w zaleŜności od tego, co osiągnęły w ciągu Ŝycia, stawałyby się jego posłańcami, kontaktem, obserwatorami. Zrozumiał jednak, Ŝe nawet jego przedstawiciele staliby się z czasem podatni na ewolucyjną mutację, skłaniając się ku złu. Zatem nadał im cel oraz prawie nieskończoną mobilność, ale z drugiej strony ograniczył ich wiedzę, zaciemnił pamięć poprzednich egzystencji i pozwolił im kierować się wyłącznie instynktem ukierunkowanym na czynienie dobra na rzecz wszystkich. Jeśli zaś chodzi o formę tych istot, zwłaszcza przybieraną w ostatnich dniach, to niektóre z nich przybierały kształt niezliczonych złotych strzałek. Teraz rozumiesz, o co mi chodzi, dlaczego jestem taka podekscytowana i dlaczego uznaję to za cudowne?! PrzecieŜ ty masz taką strzałkę, Scott! - Ja teŜ - odezwał ostatni z członków Trójki, po cichu wchodząc do pokoju. Dlaczego juŜ wstaliście? Jeszcze jest noc, na dworze jest ciemno. - Rozmawiamy - wyjaśnił Scott, kiedy wilk ułoŜył się pod biurkiem. - Musimy porozmawiać o pewnych sprawach. Jeśli masz ochotę, to moŜesz posłuchać. - A takŜe - wtrąciła Shania - jeśli poczujesz, Ŝe chciałbyś coś dodać do tego, o czym mówimy, to nie wahaj się powiedzieć. Scott spojrzał na nią pytająco. - On teŜ ma strzałkę - powiedziała. - Nie słyszałeś? - Czego? Mitów i legend? Ludzie z mojego świata stworzyli rozliczne teologie. RóŜnią się one od siebie. We wszystkich występują boskie interwencje, magiczne zmartwychwstania, niesamowite objawienia. Wszyscy gotowi są przysiąc, Ŝe to prawda, ale teŜ wszyscy nie mogą mieć racji. Jeśli większość z nich, a moŜe wszystkie systemy teologiczne są błędne, to dlaczego miałbym uwierzyć w twoją teologię? Nie ma we mnie tyle wiary, a ty nie jesteś nawet... -...kimś z twojego świata? - Shania pokręciła głową z wyraźną dezaprobatą. - Czasami wydaje mi się, jakbym słyszała Mordrich. Koniecznie chcesz uzyskać dowód! Scott, nie chcę
ranić twych uczuć, ale takie myślenie jest małostkowe. Mordri argumentują w taki sposób: jeŜeli istnieje istota wyŜsza, jeden stwórca, Jedynka, to dlaczego kaŜda z inteligentnych ras posiadających religię na kaŜdej z moŜliwych planet uwaŜa, Ŝe tylko oni zostali stworzeni na obraz i podobieństwo Boga? Jest to jedna z podstawowych przyczyn, dla których Trójka Mordrich nie moŜe zaakceptować Uniwersalnej Jedynki... czy Ŝadnego podobnego bóstwa. Nawet słowo „uniwersalna” nie jest trafne, powinnam powiedzieć „multiwersalna”. Sfrustrowany Scott uniósł ręce do góry. - Na litość boską przecieŜ rozmawiamy o śnie! - Nie do końca - przypomniała mu Shania, o czym mówił Harry. - I kto wie, moŜe faktycznie jest to litość Istoty WyŜszej. To, o czym opowiadał twój gość i co ci pokazywał, moŜe dotyczyć wyłącznie darów otrzymanych... tak, otrzymanych od Boga! - To był sen - powtórzył Scott. - To fakt, Ŝe dosyć niezwykły, ale przecieŜ cały czas byłem z tobą w łóŜku, tutaj. Nie było mnie na cmentarzu ani w tym... Kontinuum czegoś tam. I na pewno nie poruszałem się w czasie, ani do przodu, ani do tyłu. Byłem tutaj i spałem z tobą w łóŜku! - Nie cały czas - odezwał się Wilk. Podniósł głowę do góry, nastawił uszy i wodził brązowymi oczami od jednej osoby do drugiej. - Czułem, Ŝe dzieje się coś dziwnego - coś w moich własnych snach powiedziało mi o tym - i słuchałem was obojga. Byliście tutaj, w swoim legowisku. Mam dobry nos i czułem zapach waszych ciepłych ciał. Ałe myślami byliście gdzie indziej. Nawet się trochę martwiłem. Ale do moich uszu docierało bicie waszych serc i odgłos poruszających się ciał. Mogłem podąŜać za waszymi myślami, ale widziałem tylko pustkę i nie chciałem się w nią zanurzać. Nie jestem jakimś tchórzliwym psiakiem z podkulonym ogonem, ale nie jestem teŜ głupcem! Zatem z powrotem zasnąłem, co moim zdaniem było bardzo rozsądnym posunięciem. Kiedy się obudziłem, usłyszałem was na dole i zszedłem, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Bardzo się cieszę, Ŝe wasze myśli są tam, gdzie powinny być... Shania patrzyła na Wilka z ogromnym zdumieniem, później odwróciła się do Scotta z wyrazem zapytania na twarzy. - No i co? - odezwał się Scott. - CzyŜby coś w rodzaju doświadczenia bycia poza ciałem? To masz na myśli? - Tak bym to wyjaśniła. To miało na celu usunięcie tajemnicy i pokazanie, po co tu jesteś w takiej formie i z twoimi nowymi zdolnościami. Dzięki temu mogłeś teŜ dowiedzieć się o brakujących elementach posiadanej przez ciebie wiedzy. Poza tym wiesz juŜ, Ŝe twój cel
został zaaprobowany oraz Ŝe otrzymałeś moce pozwalające go osiągnąć. To dlatego uznałam to za cud, magię i dzięki temu mam nadzieję. Scott, siły wyŜsze są po naszej stronie! Scott wyczuł, Ŝe miała rację. Wierzył jej, a przynajmniej wiedział, Ŝe ona w to wierzy. A jednak nadal borykał się z pytaniami pozostającymi bez odpowiedzi. - Siły wyŜsze? - powtórzył za Shanią. - Po naszej stronie? Dlaczego same się tym nie zajmą? Na to pytanie Shania nie potrafiła odpowiedzieć, ale mogła spróbować, Ŝeby nie znikła przynajmniej częściowa akceptacja ze strony Scotta. - MoŜe nie mają takich moŜliwości. Mówiłam ci juŜ, Ŝe Jeden rozkazał, Ŝeby jego agenci - czy teŜ to, co po nich zostało - nie byli zdolni do popełniania szkodliwych czynów, nawet przeciw najgorszej formie zła. Jakkolwiek sami nie mogą w tym uczestniczyć, wydaje się teraz oczywiste, Ŝe potrafią wzmacniać, wzbogacać, prowadzić i wpływać na swoich gospodarzy. I to ty jesteś jednym z takich gospodarzy. Wilk teŜ. Scott pokręcił głową, westchnął, zagryzł wargi i chociaŜ nie był do tego wszystkiego przekonany, to niektórym argumentom nie był w stanie zaprzeczyć. Był pewien swojej zdolności do telepatii, a właściwie zdolności całej Trójki. Poznał Shanię i jej Khiffa, wiedział Ŝe Kelly nie Ŝyje i Ŝe zabił ją Salcombe, i był pewien, Ŝe coś lub ktoś znalazło się w jego wnętrzu... jeśli nie z przyczyn podanych przez Shanię... to po co? Pozostawało oczywiście wiele innych pytań. - Mówiłaś, Ŝe według legendy agenci Jednego posiadali praktycznie nieskończoną mobilność - powiedział Scott. - Jak to robili? Korzystali z Kontinuum... Móbiusa? Czy twój lokalizator ma z tym coś wspólnego? Co w związku z tym powiesz o Shingach? Czy w tej sytuacji, kiedy cała twoja rasa wyginęła, ty teŜ nie jesteś czasem agentką Jednego? Shania pokręciła głową. - Lokalizator to narzędzie, zwykłe urządzenie, produkt zaawansowanej technologii. Korzysta z niej takŜe Trójka Mordrich. Ale Kontinuum, jak to nazwałeś, Móbiusa - to, co widziałam - pochodzi z umysłu. Jest metafizyczne. - Tak, metafizyczne. A właściwie paranormalne, bo wykracza poza fizykę i objaśnienia. Jest czymś z zewnątrz. - Albo z głębi - przytaknęła Shania. - Gdybym miał zaakceptować metafizyczne pochodzenie Kontinuum Móbiusa, to musiałbym równieŜ zaakceptować to drugie... mowę umarłych. Zgodzić się na to, Ŝe istnieje coś takiego. Kiedy to sobie przypomnę, faktycznie wydaje mi się całkowicie realne.
Naprawdę wierzyłem - i wierzę nadal - Ŝe rozmawiałem z moim ojcem i z Kelly. I w tym wypadku masz zupełną rację. To naprawdę było cudowne. Ale równieŜ przeraŜające. - O tak - odpowiedziała, przytulając się tak mocno, Ŝe jej drŜenie udzieliło się takŜe jemu. - Wiem. Nawet z całą technologią Shingów, z ich naturalną telepatią Ŝadnemu z członków mojej rasy nigdy nie udało się skomunikować ze zmarłym. Istniała moŜliwość oŜywienia ciała pozbawionego duszy - co na naszej planecie było zabronione i uwaŜane za zbrodnię - ale nikt nigdy nie rozmawiał z duszą, która odeszła. Sama sobie zadaję pytanie: jeśli moŜesz sprawić, Ŝe zmarli mówią do ciebie, jeśli kochają cię jako jedyną osobę, przez którą moŜliwy jest kontakt ze światem, który zostawili za sobą, i jeśli mogą zrobić dla ciebie prawie wszystko... -...to o co jeszcze mogę ich poprosić? I co oni jeszcze potrafią? Shania nic nie odpowiedziała, Wilk zaś tylko cicho mruknął pod biurkiem i zwinął się w ciasną kulkę...- A więc - odezwał się Scott - spróbujmy skupić się przez chwilę i podsumujmy wszystko, co wiemy. UwaŜamy, Ŝe z tego powodu, iŜ miałem motyw, czyli z powodu mojej chęci pomszczenia śmierci Kelly, zostałem wybrany do tego, Ŝeby wziąć odwet na Simonie Salcombie i na pozostałych Mordrich. Dobrze to rozumiem? - Tak - odpowiedziała Shania. - Ty, ja i Wilk. Ale zwłaszcza wy, poniewaŜ otrzymaliście narzędzia od Jednego. - W porządku - odrzekł Scott. - A więc ty masz motyw, ja mam motyw... ale co z Wilkiem? Jaki jest jego motyw? Dlaczego otrzymał strzałkę? Shania mogła tylko bezradnie wzruszyć ramionami. Ale Wilk wyszedł spod biurka, usiadł przy stopach Scotta i rzekł: - Czy muszę mieć powód? Jestem tutaj, Ŝeby was chronić i dbać o was. Jesteście moją Jedynką i Dwójką. A ja jestem Trójką. Troszczymy się o siebie. Moja Dwójka, Shania, pozwoliła mi nawiązać kontakt z moją Jedynką, która wyciągnęła mnie z kłopotów. Teraz jestem szczęśliwy... ale czuję zbliŜające się niebezpieczeństwo, więc będę potrzebny. Moim jedynym pragnieniem jest zrobić wszystko, Ŝeby chronić moją Jedynkę i Dwójkę, mojego pana i panią. Scott uznał wyjaśnienie Wilka za wystarczająco logiczne i sensowne. Sięgnął ręką do jego łba i podrapał go za uchem. - CzyŜby jeszcze jakaś pchełka została? - To moŜliwe. - Wilk usiadł i podrapał się łapą w tym samym miejscu. - I to kilka. MoŜe dorwiemy je później?
- A jeśli chodzi o pana i panią - kontynuował Scott - to czy musimy uŜywać takich form? Dlaczego nie moŜemy być po prostu przyjaciółmi? - Jak chcesz. Ale dalej będziesz moją Jedynką. Shania nie była do końca usatysfakcjonowana i milczała w głębokim zamyśleniu. Jednak po chwili przemówiła: - Dla mnie argumenty Wilka nie są przekonujące. On ma strzałkę! A więc musi mieć konkretny powód. - Na przykład Ŝeby być członkiem Trójki - Scott wzruszył ramionami. - Nie. - Shania pokręciła głową. - I tak nim jest, tak jak kaŜde z nas. A on ma strzałkę. To nie jest takie naturalne, Scott. ChociaŜ nie wiemy, o co w tym wszystkim chodzi, to musi się coś za tym kryć. Coś więcej niŜ nadzwyczajnie rozwinięty zmysł telepatii. Jestem pewna, Ŝe strzałka dodała mu szczególnych mocy. - MoŜliwe, Ŝe jest jeszcze jeden powód - powiedział Wilk, który właśnie skończył się drapać. - I związany jest z moją krwią. Shania spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. - Mógłbyś to wyjaśnić? - Mój ojciec był dzikim wilkiem z Krainy Gwiazd. Opowiadał mi o swoim Ŝyciu wśród ludzi i wilków w dawnych czasach i w innych miejscach. Mówił teŜ o Złych, którzy przyjeŜdŜali w nocy i Ŝywili się ludzką krwią oraz sercami dzielnych wilków. Opowiadał, Ŝe niektóre wilki były wychowywane przez ludzi, dorastały i Ŝyły z ludźmi. Z czasem stawały się ich... stróŜami. Mój ojciec miał talent. Znał myśli psów, wilków, a nawet niektórych ludzi. Zek kobieta z twojego świata, którą spotkaliście - została Jedynką mojego ojca. Umiała z nim rozmawiać w jego własnym języku, tak samo jak wy ze mną. Razem wałczyli z wampirami. Zek, mój ojciec i człowiek o imieniu Harry. To był naprawdę... dziwny gość. Rozmawiał z ludźmi, których juŜ nie było, i nawet przywoływał ich, Ŝeby walczyli wraz z nim. To wszystko opowiedział mi ojciec. Tak więc krew mojego ojca i ojca mojego ojca, i wszystkich przodków znajduje się we mnie. I tak jak oni walczyli ze ziem, tak i ja będę z nim walczyć. To mój los. Być moŜe dlatego otrzymałem strzałkę... Scott i Shania patrzyli na Wilka z wytrzeszczonymi oczyma. Wilk wspomniał imię Harry i krew zamarła im w Ŝyłach, kiedy opowiadał o tym, co potrafił Nekroskop, bo nie mógł być to nikt inny, jak tylko on! Jeśli zatem nie był to motyw, to na pewno istniał ścisły
związek. I chociaŜ znaczenie strzałki Wilka nie było do końca jasne, to za tym musiał stać jakiś sens.Shania ujęła twarz Scotta w dłonie, pocałowała go w czoło i powiedziała: - Jeszcze jakieś wątpliwości? Pytania? - Milion - odpowiedział. - Ale mogą poczekać. Mamy zadanie do wykonania i nawet nie wiem, od czego zacząć. Pytanie, które jest teraz naprawdę waŜne, jak wiele czasu nam pozostało. Czy moŜemy się tego jakoś dowiedzieć? - O tak - odpowiedziała. - Jest taka moŜliwość. Ale to moŜe być bardzo niebezpieczne. - No to powiedz mi, jak się dowiedzieć. Bo nie zaznam spokoju, dopóki Ŝyje Salcombe i jego banda... Dwa dni później na wydrąŜonej od wewnątrz wysokiej turni znanej pod nazwą Schloss Zonigen w Alpach Szwajcarskich Trójka Mordrich zwołała zebranie wszystkich pracowników w wielkiej hali, a raczej jaskini. Na kamiennym podwyŜszeniu stała trójka nieprawdopodobnie chudych postaci zwróconych twarzami w jedną stronę. Mordri najwidoczniej nie dbali juŜ o zachowanie humanoidalnej formy. Nikt z zatrudnionych w zamku męŜczyzn czy nielicznych kobiet nie miał najmniejszych wątpliwości, Ŝe egzotyczni pracodawcy nie pochodzą z Ziemi. Mordri zupełnie się tym nie przejmowali, a nawet zamierzali udzielić wyjaśnień tylko po to, Ŝeby dostarczyć swym niewolnikom trochę nadziei, a przez to zmusić ich do bardziej wytęŜonej pracy. Obcy rozglądali się po twarzach zebranych ludzi, co pewien czas zatrzymując wzrok, Ŝeby podziwiać swe dzieło. Uzbrojeni straŜnicy oraz poplecznicy zaganiali do jaskini ostatnie grupki pracowników. W końcu zapadła cisza. Mordri Jeden, która kazała mówić do siebie „Frau Gerda Lessing”, spojrzała do góry na kopulaste sklepienie, które zostało przewiercone i skąd przedostawały się snopy dziennego światła. Na rusztowaniach, z których zwisały sięgające od sufitu do posadzki przewody elektryczne, nie było juŜ Ŝadnego pracownika. Mordri Jeden z zadowoleniem pokiwała głową i skierowała wzrok na słuchaczy. - Słuchajcie - rozkazała, a jej słowa odbiły się echem od ścian jaskini. - Słuchajcie, a moŜe mnie dzięki temu zrozumiecie. Oczywiście wiadomo wam, Ŝe nie wywodzimy się ani z waszej prymitywnej rasy, ani nie pochodzimy z tej prymitywnej planety. Przez jakiś czas bez trudu udawało nam się to przed wami ukryć. Teraz zrozumiecie, dlaczego was zatrudniliśmy i nad czym pracowaliście. Zrozumiecie teŜ, Ŝe im bardziej przyłoŜycie się do pracy, tym szybciej odzyskacie wolność. Kiedy przemawiała, podeszli do niej Simon Salcombe oraz Guyler Schweitzer, stanęli po jej bokach i zwrócili się w tym samym kierunku. Nad barkiem kaŜdego z Mordrich
wystawał Khiff. Trzy Khiffy rozglądały się podejrzliwie dookoła swymi czerwonymi oczkami. - Zapamiętajcie to sobie - mówiła dalej Mordri Jeden. - Wkrótce wszystko wróci do normy. Opowiem teraz, jak się tutaj dostaliśmy. Jesteśmy wędrowcami i przybyliśmy z dalekich gwiazd. Nasz pojazd rozbił się w górach na tej planecie. NajwaŜniejsze elementy naszego statku zostały tutaj przywiezione i stały się podstawą przy konstrukcji nowego pojazdu. To wy go zbudowaliście! Musimy kontynuować naszą podróŜ, ale nawet ogromna energia, jaką dysponuje nasza Trójka, była niewystarczająca, Ŝeby naprawić statek w tak krótkim czasie... albowiem zostały nam tylko cztery dni, Ŝeby wyruszyć dalej w podróŜ. Przerwała na chwilę i spojrzała na swoją Trójkę, dając gestem do zrozumienia, Ŝe w tym miejscu powinien podjąć wątek Guyler Schweitzer. Mordri Trzy obnaŜył swe perłowe ząbki w chorym, obślinionym uśmieszku. Wyciągnął przed siebie rękę, jakby chciał objąć tłum stłoczonych przed sobą twarzy, i donośnym głosem zaczął mówić: - Nasz pojazd znajduje się w końcowym etapie konstrukcji - długimi palcami drugiej ręki wskazał na wielki, osadzony na kołysce metalowy cylinder celujący jednym z końców w sufit - ale wylot z jaskini jest jeszcze zamknięty. Jest na to prosta rada. Zaraz sprawdzimy, jak się spisali ci, którzy podłoŜyli ładunki. Kolejny ruch ręki Schweitzera był rozkazem, na który czekali ubrani w kaski poplecznicy. Jeden z nich wyrzucił w górę rękę, co wyglądało jak salut, pozostali zaś nacisnęli przyciski w trzymanych przez siebie nadajnikach. Rozległy się ostre, dobiegające z sufitu, prawie równoczesne detonacje podobne do karabinowych wystrzałów. Poleciał kurz i cząsteczki kamiennych odłamków, zmniejszając niewielką ilość światła dobiegającego z przewierconych otworów, w których nie załoŜono ładunków, uznając, Ŝe nie jest to konieczne. Ogromny skalny cylinder oddzielił się od sklepienia niczym ogromna zatyczka i początkowo zsuwając się, spadł na puste miejsce pozostawione w jaskini. Odgłos upadku przypominał grzmot pioruna. Wstrząsnął całą grotą. Większe i mniejsze skalne odłamki odprysły od bloku. Uderzając w specjalnie ustawioną stalową osłonę i podskakując, w końcu zaległy na kamiennej posadzce. Jeszcze przez długą chwilę rozbrzmiewało echo grzmotu i słychać było grad opadających odłamków. Przez kurz zaczęło przedzierać się dzienne światło dobiegające z okrągłego otworu w sklepieniu jaskini. Dziura, przez którą widać było niebo, miała dwanaście stóp średnicy. Promienie światła padły prosto na metalowy kadłub cylindrycznego pojazdu ustawionego na pochylni.
Mordri Dwa, zwany Simonem Salcombe’em, zszedł z podwyŜszenia. Przyszedł czas na niego. Jego zadaniem było ponaglić oraz zainspirować pracowników do wzmoŜonego wysiłku. - Patrzcie! - zawołał, ściągając na siebie uwagę tych, którzy jeszcze patrzyli w górę, obserwując unoszący się w porannym świetle pył. Kiedy wszystkie oczy zwróciły się ku niemu, kontynuował: - Patrzcie, co moŜna osiągnąć wytrwałą i niezaburzoną pracą. - Słowo „niezaburzona” zostało wypowiedziane ze szczególnym naciskiem i groźbą. - Co za wstyd, Ŝe w innych obszarach wasza praca jest... znacznie mniej zadowalającą a nawet nie udaje się, lub dokładniej mówiąc, stwarzane są przeszkody w pracy! Mordri Dwa przebijał się przez tłum robotników, wyrastając ponad ich głowami jak dziwne chude ptaszysko. Najwyraźniej szukał kogoś, uwaŜnie wpatrując się w twarze mijanych ludzi. Nie wszystkie twarze oraz ludzkie sylwetki wyglądały poprawnie, zwłaszcza te, które zetknęły się z mutacyjnym dotykiem Mordrich. Zamiast ludzkich twarzy moŜna było zobaczyć koszmarne maski i powykrzywiane kończyny, które specjalnie zdeformowano. Jeden z męŜczyzn miał na przykład przyklejony uśmiech z ust, które na stałe przesunęły się na lewy policzek. Jego nos znajdował się powyŜej oczu, ale dwie dziurki nozdrzy pozostały na swoim miejscu. Jeden z naukowców miał oczy wypchnięte i usytuowane na dwucalowych karmazynowych pręcikach przed oczodołami. Inny z pracowników miał prawą rękę o połowę krótszą od lewej. Na dodatek zakończona była maczugą. Salcombe przyspieszył kroku. W końcu zatrzymał się pomiędzy dwoma rzędami stołów montaŜowych, gdzie krzyknął: - Aha! I co tutaj mamy? - Odnalazł tego, kogo szukał, co wcale nie sprawiło mu trudności, gdyŜ przez cały czas wiedział, gdzie znajduje się ta osoba. Był to Hans Niewohner, jeden z elektryków, ale nie ten sam, z którym jeszcze niedawno rozmawiał dyrektor Gunter Ganzer. Teraz był to cień człowieka o głęboko zapadniętych oczach. Jego usta zostały zapieczętowane i stały się teraz jednym kawałkiem ciała, jakby nigdy w tym miejscu nie było otworu. Nos z kolei został spłaszczony i brakowało w nim nozdrzy. Do oddychania słuŜyła dziurka o przekroju pół cala na środku prawego, poruszającego się w rytm oddechu policzka. Niewohner przykucnął i prawie opadł na kolana, gdy Salcombe wskazał na niego swym długim, drŜącym palcem. - Ty! - zasyczał Mordri Dwa. Z jego dolnej wargi spłynęły srebrne krople plwociny. Miałeś tutaj wysoką pozycję i jej naduŜyłeś! - Salcombe wyprostował się i spojrzał na innych pracowników. Wszyscy natychmiast cofnęli się. - Teraz wymienię zbrodnie popełnione przez
tę zdradziecką kreaturę. Od samego przyjazdu, od chwili, gdy go powitaliśmy, opowiadał innym o swoim planie opuszczenia nas. Oczywiście jesteśmy wyczuleni na takie rozmowy i bez trudu dochodzą one do naszych uszu. Frau Lessing, która nam przewodzi, stwierdziła, Ŝe koniecznie naleŜy go upomnieć. Jej dotyk był łagodny, a szkody niewielkie. Nie stało się nic takiego, czego nie moŜna by naprawić. Ale ten tutaj... Salcombe wsadził swój palec w dziurkę na policzku i zatkał ją. Podniósł nieco Niewohnera, tak Ŝeby wszyscy go widzieli. - Niegodziwiec niczego się nie nauczył z lekcji udzielonej przez Frau Lessing, która łaskawie pozostawiła mu tę dziurę, aby mógł zasysać powietrze i Ŝyć. Ten niewdzięczny nędznik miał dokończyć swe zadanie. Być moŜe byłoby lepiej, gdyby Frau Lessing zakleiła mu całą twarz i skończyła z nim. Albowiem on ośmielił się szukać zemsty za to, Ŝe został niesprawiedliwie potraktowany. A przecieŜ Trójka Mordich nigdy nie jest i nie była niesprawiedliwa! Jego zbrodnia, jego zemsta polegała na sabotaŜu! Puścił przyduszonego Niewohnera, popchnął go na stół i mówił dalej: - W ogóle nie myśląc o swoich kolegach z pracy ani o mnie, czy innych Mordrich, to zwierzę świadomie uszkodziło kondensatory. I to dwa tuziny! - Sięgnął ręką i strącił skomplikowane urządzenie ze stołu na podłogę. - Czy on sądził, Ŝe tego nie odkryjemy? Czy komukolwiek z was zaświtała podobna myśl w głowie? - Rozejrzał się ponownie po wszystkich, jak gdyby szukał odpowiedzi. Mordri Dwa wyglądał teraz na zupełnie obłąkanego. Jego szaleństwo zdawało się rosnąć, w miarę jak nie pojawiała się Ŝadna odpowiedź. Elektrycy starali się wycofać i oddalić od wściekłego Salcombe’a na bezpieczną odległość. - Ha! - zawołał Salcombe. - PrzecieŜ próbując nas zniszczyć, zniszczyłby takŜe i was! Gdyby zawiodły te urządzenia, to skutki dla całego Schloss Zonigen okazałyby się katastrofalne. śaden z was nie przeŜyłby tego, i to w godzinie powrotu wolności, powrotu do rodziny i powrotu waszych ciał do normalności! Wszystko, czego tu dokonaliśmy, obróciłoby się w perzynę. Znowu odwrócił się do Niewohnera, złapał go obiema dłońmi za twarz i mówił dalej: - Teraz powiem ci, co będzie dalej, Hansie Niewohner. Masz trzy godziny, ty i twoja załoga... trzy godziny na to, Ŝeby naprawić to, co zostało zepsute. Po tym czasie znowu sprawdzimy kondensatory. Jeśli wasza praca okaŜe się niezadowalająca... wówczas czarny dysk wzbogaci się o ciebie i połowę twoich ludzi! Ci, którzy za to zapłacą, zostaną wybrani losowo.
Mordri Dwa znowu odepchnął od siebie Niewohnera i nie oglądając się za siebie, wrócił na podwyŜszenie. Za jego plecami nikt się nie poruszył, przez pięć sekund panowała absolutna cisza, po czym nastąpił wybuch gorączkowej aktywności. Ludzie rzucili się do stołów w popłochu, potrącając się nawzajem i starając się jak najszybciej rozpocząć pracę. Po policzkach Hansa Niewohnera spłynęły łzy nienawiści i niemocy. Otarł je w miejscu, w którym jeszcze jakiś czas temu mógł poczuć ich smak. Następnie opadł na kolana i nawoływał Boga, który najwyraźniej opuścił zarówno jego, jak i wszystkich innych ludzi zgromadzonych w tym potwornym miejscu. Jego płacz był ponadto bezgłośny, poniewaŜ dotyk Frau Gerdy Lessing na stałe przytwierdził koniec jego języka do podniebienia...Dwa dni później około godziny drugiej po południu Ben Trask wraz z pięcioma esperami i dwoma technikami leciał samolotem nad Francją do Lugano w Szwajcarii. PodróŜowali w klasie ekonomicznej odrzutowca linii Swiss Air i udawali grupę botaników - amatorów wyruszających w Alpy Szwajcarskie. Zarezerwowali pokoje w hoteliku w Idossoli, malowniczej wiosce liczącej sobie stu siedemdziesięciu siedmiu mieszkańców i połoŜonej w pięknej dolinie u podnóŜa gór. W Lugano mieli wynająć dwa samochody i pojechać na północ, następnie na wschód wzdłuŜ jeziora, a później ponownie na północ, coraz wyŜej wąskimi krętymi drogami, aŜ do miejsca przeznaczenia. Idossola spoczywała w cieniu wybryku natury, wiecznie zamarzniętej ostrogi zwanej Schloss Zonigen. Trask spojrzał przez okno na rozpościerający się poniŜej wiejski krajobraz, który czasem był przysłaniany letnimi chmurami. MruŜył oczy przed promieniami słońca odbijającymi się od srebrnych nitek rzek meandrujących pomiędzy prostokątami pól. Wspaniały letni dzień, w którym nie moŜna dostrzec ani śladu zagroŜenia... oprócz samego latania, którego Trask nigdy nie polubił. Odwrócił głowę i spojrzał na siedzącego obok lana Goodly’ego. Prekognita wpatrywał się w mapę Alp. - Czy szczegóły nie są zbyt małe? - spytał Trask. Goodly skinął głową zwinął mapę i schował ją do teczki. - Starałem się zapamiętać nazwy i układ wiosek i miasteczek w pobliŜu Idossoli. To na wypadek, gdybyśmy musieli szybko wycofywać się z... - Znajomość terenu jest dobrym pomysłem. Myślisz, Ŝe zajdzie potrzeba szybkiej ewakuacji? PrzecieŜ w wypadku katastrofy, o której mówiliście, udana ucieczka jest raczej mało prawdopodobna. Czy chowanie się w jakiejś stodole pomoŜe komukolwiek, gdy obok wybuchnie bomba atomowa?
- No cóŜ - odparł Goodly, poprawiając się na fotelu. Długie nogi nie pozwalały mu wygodnie siedzieć. - Przed wylotem zamieniłem słówko z Anną Marią English i nie ma ona takiej samej pewności, jak wcześniej, jeŜeli chodzi o ten scenariusz. - Scenariusz? Scenariusz czego? Wielkiego wybuchu, który oboje przewidzieliście? A więc to się nie wydarzy? A jeśli tak, to dlaczego do tej pory nic o tym mi nie powiedzieliście? Prekognita spojrzał na Traska i odwrócił wzrok. Skrzywił się i przechylił głowę. - Więc jak? Która wersja się wydarzy? - dopytywał się Trask. - To się wydarzy - odpowiedział Goodly. - Mogę cię o tym zapewnić. Ja po prostu tego... nie widziałem. Tym razem Trask zmarszczył brwi i nawet zaczynał być rozzłoszczony. - PrzecieŜ razem z Anną Marią English mówiliście, a nawet zapewnialiście mnie, Ŝe doświadczyliście czegoś niszczącego. Prekognita pokiwał głową, wzruszył przepraszająco ramionami i odrzekł: - Chodzi o to, Ŝe kiedy słyszysz jakiś dźwięk w ciemnym i nieznanym pomieszczeniu, to moŜesz odczuć lęk, nie wiedząc, co było przyczyną tego dźwięku. I to jest najlepsza analogia, jaką mogę ci przedstawić. Nie widziałem tego - cokolwiek to było - ale doświadczyłem i wyczułem to. Tego samego doświadczyła Anna Maria English. Ale teraz, no cóŜ, nie jest tego taka pewna. - Ale dlaczego zmieniła zdanie? - spytał Trask ze znacznie mniejszym natęŜeniem gniewu w głosie. Złoszczenie się na kogoś z tak dziwnym talentem jak Goodly nikomu nie przyniosłoby korzyści. Wszyscy w Wydziale E od dawna byli świadomi, Ŝe przyszłość jest złudna i niepewna. Jednocześnie dzięki własnemu talentowi Trask wiedział, Ŝe prekognita nie powiedział wszystkiego. Nie chodziło o kłamstwo, ale o brak pełni prawdy. - Niech zgadnę. Znowu bawiliście się w parę zakochanych. Anna Maria trzymała cię za rękę, ty starałeś się zajrzeć w przyszłość, ale to ona coś zobaczyła. Co to było? - Cholera, dobry jesteś! Tak, spróbowaliśmy jeszcze raz. Jak dla mnie to chaos był jeszcze większy. Albo taki sam jak wcześniej. JeŜeli chodzi o Annę Marię, to zobaczyła... ciągdalszy... - Trask westchnął z ulgą prekognita zaś mówił dalej: -...swego rodzaju. - Wyjaśnij to. - Jak ci wiadomo, Anna Maria jest ekopatka i troszczy się głównie o Ziemię. Ona doświadczyła czy teŜ poczuła, Ŝe Ziemia dalej istnieje! Ale to nie znaczy, Ŝe my przeŜyjemy. Nie mówiłem ci o tym, bo zasadniczo to i tak nic nie zmienia. Trask rozparł się w fotelu i przez chwilę nic nie mówił. Następnie odezwał się:
- Wiesz co? ChociaŜ jesteś moim starym i dobrym przyjacielem, to czasem nie lubię z tobą rozmawiać... Trask skorzystał z toalety z przodu samolotu. Wracając patrzył na twarze członków swojego zespołu. Starał się wyglądać na spokojnego, ale wcale tak się nie czuł. Czuł się głęboko zaniepokojony. Technicy - Alan McGrath i Graham Taylor - siedzieli obok siebie. Alan był rudym Szkotem z Edynburga. Niewysokim, ale silnym i proporcjonalnie zbudowanym. Przekroczył wiek czterdziestu lat, był ekspertem od uzbrojenia i komputerów, bywał w akcji i moŜna było na niego liczyć. Jego partner Graham Taylor zbliŜał się do czterdziestki, był wysoki i nosił okulary. Jednak okulary były tylko kamuflaŜem, soczewki były wykonane z normalnego przeźroczystego szkła bez wklęsłości czy wypukłości i nadawały Taylorowi wygląd delikatnego intelektualisty. Choć Taylor był stosunkowo nowym nabytkiem Wydziału E, to był on pracującym kiedyś w wywiadzie wybitnym specjalistą od propagandy, sabotaŜu, zniszczeń i szpiegostwa. Pracował w brytyjskiej misji w Berlinie Wschodnim i mówił płynnie po niemiecku. Ponadto obaj męŜczyźni byli strzelcami wyborowymi posługującymi się kuszami, które teraz ukryte były w walizkach w luku bagaŜowym. Trask, mijając w wąskim przejściu agentów, skinął głową i pomyślał: Kusze, tylko taką broń zabraliśmy tym razem. Ciekawe, jak szybko kusze stały się istotnym uzbrojeniem od czasów Nekroskopa. W rzeczywistości Wcale nie były tak istotne. Kusze z bełtem z twardego drewna mogą być doskonałą bronią w walce z wampirami, całkiem niedawno musieli często je stosować w tym celu, ale z równą łatwością mogą takŜe zabić człowieka, i bez hałasu. Trask przypomniał sobie ostatnią odprawę przed wylotem oraz zdziwione spojrzenia, jakimi obdarzyli go jego ludzie, gdy powiedział, Ŝe nie zabierają broni ze sobą. - Dostaniemy broń na miejscu, jeśli szwajcarscy anty terroryści uznają, Ŝe jej potrzebujemy. Prawdopodobnie szwajcarskie browningi 9 mm. Szwajcarzy są trochę przewraŜliwieni i nie pozwalają wwozić na swój teren broni automatycznej. Wcale ich za to nie winię. MoŜecie się zapoznać ze szwajcarskim uzbrojeniem jeszcze u nas, na miejscu... Na tej samej odprawie telepata Paul Garvey spytał: - Kiedy spotkamy się ze Szwajcarami i jak wiele będą wiedzieć o sprawie? Czy będziemy mieć taką samą jak zawsze swobodę działania? - Z naszymi szwajcarskimi partnerami spotkamy się w Gasthaus Alpenmann odpowiedział Trask. - Mają udawać turystów, którzy dość przypadkowo zatrzymali się w tym miejscu. Jeśli nasze plany będą zgodne z ich zamierzeniami, działamy razem, ale jeśli nasz
wywiad, duchy i gadŜety dostarczą nam informacji, Ŝe trzeba działać inaczej, zrobimy wszystko po swojemu. Przypominając sobie odprawę, Trask właśnie dotarł do miejsca, gdzie siedział telepata Paul Garvey. Telepata nasłuchiwał i chwycił przechodzącego Traska za łokieć. Trask stanął i pochylił się, Ŝeby usłyszeć, co mówi Garvey. - Nie mogłem nie usłyszeć tego, co właśnie pomyślałeś - odezwał się Garvey. - Ale przecieŜ w ogóle nam nie opowiedziałeś o tym, jak zaaranŜowałeś współpracę ze Szwajcarami. - To zasługa naszego ministra - odpowiedział stosunkowo cichym głosem Trask. - Nie dopytując mnie o szczegóły, skontaktował się ze swoim kolegą z ławy szkolnej w Oxfor-dzie, kimś, kto jest jedną z najwaŜniejszych osób w ich słuŜbach bezpieczeństwa. Wspomniał tylko o czterech sprawach: niewyjaśnione zaginięcia, ohydne morderstwa, terroryzm atomowy i wielkie ilości złota. O ile pierwsze trzy mogły nie być interesujące, o tyle złoto zawsze budzi ciekawość, zwłaszcza w Szwajcarii! Jednak z drugiej strony trzeba wspomnieć, Ŝe szwajcarskie władze juŜ od jakiegoś czasu powaŜnie interesowały się Schloss Zonigen. Potrzebowali jedynie ponaglenia. No i nadeszło ono z naszej strony, a wszystko dzięki kontaktom ministra. Trask skinął głową siedzącej obok Garveya Millicent Cleary i ruszył dalej przejściem pomiędzy siedzeniami. Spojrzał jeszcze raz na dziewczynę i trochę na siłę uśmiechnął się w odpowiedzi na jej spojrzenie. Jej oczy podąŜały za nim. Millie - inteligentna i bardzo atrakcyjna młoda telepatka, której talent dojrzewał błyskawicznie w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. ChociaŜ zawsze myślał o niej jak o młodszej siostrze i tak ją traktował, to czasem podejrzewał, Ŝe ona moŜe mieć coś do niego. I chociaŜ jego talent informował go, Ŝe jest w tym sporo prawdy, istniała równieŜ moŜliwość, Ŝe sam rzutował obraz starszego brata czy ojcowskiej postaci, co mogło budzić zainteresowanie Millie. Dwa rzędy przed Goodlym siedział David Chung, który wyczuwał osoby o paranormalnych zdolnościach. Obok niego miejsce zajął Frank Robinson. Miał tylko dwadzieścia sześć lat, ale wśród jego czarnych włosów moŜna było zobaczyć pasemka siwizny, które nie były całkowicie naturalnie. Ben Trask był świadkiem zdarzenia, przy którym Robinson posiwiał. Było to w chwili, gdy wraz z innymi członkami Wydziału E próbowali zabić Nekroskopa Fłarry’ego Keogha. To wówczas Robinson po raz pierwszy brał udział w akcji. Schloss Zonigen będzie drugim zadaniem i Trask się zastanawiał, co Frank o tym myśli.
- Jak się czujesz, Frank? Jakieś problemy? - spytał Trask, pochylając się nad Robinsonem. - Dziękuję, całkiem dobrze - odpowiedział Frank. Następnie zobaczył, Ŝe Trask patrzy na jego włosy i dodał: - W końcu co mam do stracenia? Jeśli reszta teŜ osiwieje, to przynajmniej wszystkie będą do siebie pasować. Trask ruszył dalej, myśląc: Poczucie humoru w takiej chwili. Wszystko zgodnie z moimi podejrzeniami: nie jestem jedynym szaleńcem w wydziale. Tym razem wariaci będą walczyć z obłąkanymi. Trask usiadł w końcu na swoim fotelu koło okna i odezwał się do Goodly’ego: - Czy wiesz, Ŝe jest to najdziwniejsza ze spraw, w które się zaangaŜowaliśmy? - Wiem - odpowiedział prekognita. - Po pierwsze dlatego, Ŝe nadal nie wiemy, z kim mamy do czynienia. Wiemy, Ŝe w zamku zbudowanym na oblodzonej alpejskiej skale czai się prawdziwe niebezpieczeństwo zagraŜające całej planecie. To zagroŜenie ma kształt trójki bezwzględnych i prawdopodobnie psychotycznych kreatur, które dysponują paranormalnymi zdolnościami, równymi albo nawet przewyŜszającymi zebrane razem talenty wszystkich członków Wydziału E. Poza tym są jeszcze trzy istoty podobnie utalentowane, które nie są z Wydziału E i które na nasze szczęście równieŜ występują przeciwko naszemu wspólnemu wrogowi. Tym ostatnim nie potrafiliśmy wyjaśnić naszych intencji ani ujawnić naszych moŜliwości, a nie będąc z nimi w oficjalnym kontakcie, nie mogliśmy takŜe zaproponować rady czy pomocy. Najbardziej frustrujące w tym wszystkim jest to, Ŝe oni wiedzą o wiele więcej od nas o tym, co się dzieje. - Zasadniczo masz rację. Mogliśmy się skontaktować z nimi wcześniej, ale... - Wiem - przerwał mu Goodly. - MoŜliwe, Ŝe się mylę. Z drugiej strony lekcewaŜenie tego, co zobaczyłem, byłoby zbyt duŜym ryzykiem. Postąpiliśmy właściwie, Ben! NiewaŜne, w jaki dokładnie sposób będziemy działać dalej, nasze Ŝycie będzie zagroŜone dopóty, dopóki w taki czy inny sposób problem nie zostanie rozwiązany. Tak to zobaczyłem i tak to będzie. Trask skinął głową i odrzekł: - Jestem pewien, Ŝe masz rację. Jeśli ci szaleńcy chcą spowodować potęŜną eksplozję, erupcję czy co tam jeszcze, to naszą pracą będzie... bądźmy szczerzy, zmniejszenie liczby zabitych i szkód. Próbując tego dokonać, moŜemy zginąć! - Tak, moŜemy zginąć. Jeśli uda im się doprowadzić do wybuchu. - Czy jest szansa, Ŝeby ich powstrzymać? - Ben, jak mam ci na to pytanie odpowiedzieć? Anna Maria powiedziała, Ŝe świat będzie istnieć, i wiem tylko tyle. Ale czy zdołamy powstrzymać tych ludzi...
- A więc musimy się tym zająć. Sprawa jest prosta: albo oni, albo my. - Tak, tyle Ŝe ja nie mam wraŜenia, Ŝe to będzie proste... Tego samego popołudnia Shania i Scott zeszli na dół do gabinetu, gdzie pili kawę, omawiali plan działania i wyjaśniali ostatnie punkty, na które wcześniej nie znaleźli czasu. Wilk zdąŜył juŜ obejść wszystkie kąty domu, a takŜe starannie oznakować swoje terytorium w ogrodzie. Scott i Shania jak zwykle połoŜyli się spać bardzo późno i nie widzieli większego powodu, by wcześnie wstawać. Scott bardzo potrzebował długiego snu, w końcu od wielu miesięcy miał z tym kłopoty. Utulony w ramionach Shanii i ukojony miłością śnił słodkie sny, a jej obecność była w dosłownym sensie uzdrawiająca. Tym razem Shania w większym stopniu od Scotta obawiała się powrotu do czekających ich zadań. Jednak przed atakiem na Mordrich nie mieli zbyt wiele do roboty i Shania nie chciała niepokoić Scotta... a przynajmniej tak się usprawiedliwiała w myślach. Jednak szczerze mówiąc, Shania uwielbiała po prosta odpoczywać u boku Scotta, czuć ciepło dotykającego jąciała i ten powolny przypływ aktywności, gdy dotykała go w pewnym miejscu... Właśnie mówili o lokalizatorze Shanii, martwiła się o stan tego urządzenia, a Scott wcale nie był zadowolony z losu złotego pierścionka z kocim okiem, który zostawiła mu matka... oprócz jej miłości było to prawie wszystko, co mu po niej pozostało. Pierścionek przestał być złoty! Wieczorem przylepili pierścionek taśmą do lokalizatora, włoŜyli do kubka i zostawili na noc. Teraz po ostroŜnym wyjęciu z kubka i przełoŜeniu na gazetę lokalizator wyglądał tak samo jak wcześniej, ale pierścionek został przekształcony w kupkę niebiesko-szarych drobin, w których leŜał zagrzebany do połowy i nietknięty kamień. - Kiedyś przedstawiał dla mnie duŜą wartość - powiedział Scott, popijając z kubka świeŜą i gorącą kawę. - To było dawno temu. Wartość złota oceniono na sto dwadzieścia funtów szterlingów. Teraz został z niego pył. - Ale to nie są pieniądze - powiedziała z Ŝalem Shania. - MoŜe powinniśmy kupić coś ze złota? - Jednak z tego mogłyby być pieniądze. Pieniądze, których nie mam. - Ja mogę mieć pieniądze - powiedziała. Przytulił ją, mówiąc: - Nie przejmuj się. - Następnie dodał Ŝartobliwie: - CzyŜbyś chciała wykorzystać resztkę energii lokalizatora i włamać się do banku czy coś takiego? Wyglądała na zaskoczoną. Wzruszyła ramionami i odpowiedziała:
- Tak, albo w inne miejsce, gdzie są pieniądze. Albo najlepiej do jubilera, bo tam jest złoto! - Po chwili zobaczyła, Ŝe Scott mruga oczami, a jego twarz przybrała zupełnie inny wyraz. Zmieniła ton wypowiedzi: - Scott, myślisz, Ŝe w jaki sposób udało mi się tutaj przeŜyć? Miałam tylko ubranie i lokalizator, ale nawet ubranie nie nadawało się do tego środowiska. Z początku miałam spore trudności, ale później dowiedziałam się, jaką funkcję pełnią pieniądze i jak je wydawać. Scott pokręcił głową z niedowierzaniem i rzekł: - Więc jesteś złodziejką? - Nie mam innego wyjścia! - Wykorzystywałaś lokalizator w podobny sposób, jak się korzystało z przysłowiowego kamienia filozoficznego, tylko Ŝe w odwrotny sposób: aby zamieniać złoto na papier? W papierowe pieniądze? - Wykorzystywałam jak przysłowiowe... co? - Opowiem ci o tym innym razem - odpowiedział. Następnie wyjął kocie oko z kupki pyłu i rzekł: - A więc tak wyglądają twoje natychmiastowe podróŜe, co? Paliwem do twoich urządzeń jest złoto. To sporo wyjaśnia. - Nie - Shania pokręciła głową. - To nie jest natychmiastowe. Prędkość jest na pewno wielokrotnie szybsza od światła, ale ma swoje ograniczenia. Nic nie jest natychmiastowe. - Tak czy owak technologie rozwinięte przez twój lud są naprawdę fantastyczne. - Nie znam się na tym zbyt dobrze. Wiem, jak się tym posługiwać, ale nie wiem, jak to dokładnie działa. Pamiętam, Ŝe chodzi ta o dokładną wagę złota. Ta - bateria? - część, która gromadzi moc grawitacyjną w lokalizatorze, czerpiejąze złota, a potem jest wykorzystywana w urządzeniu. W systemie Shing mieliśmy bardzo duŜo złota w czystej postaci, zarówno na planetach, jak i na księŜycach. Ale w waszym świecie, na Ziemi... - Złoto jest drogie - powiedział Scott. - Powiedz mi, ile energii wyciągnął twój lokalizator z pierścionka? Wiesz, jak się o tym dowiedzieć? - Nie, ale mój Khiff wie. Pochodzi z grawitacyjnych źródeł i dobrze zna ten rodzaj energii, tak jak ty znasz powietrze lub wodę.- Ale bez powietrza i wody nie przeŜyją. - Podobnie jak mój Khiff bez lokalizatora. Kiedy potrzebuje energii, to pobierają z lokalizatora, ale w tak małych ilościach, Ŝe praktycznie nie czyni to Ŝadnej róŜnicy. Khiff? - Tak, Shania? Czy jestem potrzebny? - Głos był o wiele łagodniejszy i milszy w umyśle Scotta, niŜ gdyby słyszał go normalnie.
Shania odpowiedziała, nie wypowiadając na głos ani słowa, ale Scott usłyszał, co mówiła. Powoli zaczynał się do tego przyzwyczajać. Shania przyłoŜyła lokalizator do brwi, zamknęła oczy i stanęła nieruchomo. Po chwili: - Achhhl - odezwał się Khiff. - Dziękuję ci, Shania. W lokalizatorze nie ma juŜ zbyt wiele mocy. MoŜe na jedną dłuŜszą podróŜ w dwie strony i to dla jednej osoby. Poza tym, jak ci wiadomo, lokalizator jest uszkodzony. Nawet niewielkie doładowanie moŜe spowodować niewłaściwe działanie urządzenia. Nie dodawaj więcej złota, bo zupełnie przestanie działać. - A co będzie po ostatniej podróŜy? Co będzie z tobą, mój Khiffie? - ChociaŜ nie będzie juŜ moŜna korzystać z lokalizatora do podróŜy, to dla mnie energii wystarczy na całe twoje Ŝycie, Shania. - Twoje Ŝycie? - zdziwił się Scott. Shania odsunęła lokalizator od brwi i wyjaśniła: - Długość mojego Ŝycia wyznacza długość Ŝycia mojego Khiffa. W duŜym stopniu jesteśmy tym samym. JeŜeli chodzi o mnie, to urodziłam się i mogę Ŝyć sama, gdyby zaszła taka potrzeba. Jednak Khiff moŜe istnieć tylko dzięki mnie. Beze mnie... - Umrze? - To nie jest dokładnie śmierć. Khiffy są jak... nie wiem, jak to wyrazić. - Chyba wiem, co masz na myśli. Są jak starzy Ŝołnierze. Nie umierają, tylko po prostu odchodzą. - Odchodzą? - NiewaŜne. - Wydaje mi się, Ŝe wiem, o co ci chodzi - powiedziała Shania. - Masz rację. To jest tak jak z tymi, co odeszli, jak twój ojciec i Kelly. Khiffy znajdują inne miejsce i być moŜe równieŜ innych gospodarzy. Nie wiem. Nikt nie wie. Scott pogrzebał palcem w resztkach pozostałych po pierścionku. - To właśnie stało się z twoim światem - powiedział. - Moc pozwalająca na gigantyczny skok o długości wielu lat świetlnych przemieniła Shingów w proch. - Nie, niedokładnie tak. DuŜo złota zamieniono w podobne resztki, ale Shingowie zginęli przez inny rodzaj energii. Mordri nie musieli posiadać aŜ tak duŜej ilości złota. Zrobili to specjalnie i na tyle blisko, Ŝe obrócili w pył cały system Shing! - Cały system gwiezdny? - Tak. Widziałam to. Powróciłam do Shing i byłam na tyle daleko, Ŝe udało mi się przeŜyć. - Trudno mi w to uwierzyć.
- MoŜesz w to uwierzyć, Scott. Jeśli chcesz, to moŜesz to nawet zobaczyć. - Zobaczyć? Jak? - Khiff posiada klucz do moich wspomnień. One mogą być takŜe twoje. MoŜe nie wszystkie, ale to akurat jest łatwo dostępne. Znajduje się w moim umyśle - nawet ja mogłabym ci je pokazać - ale mój Khiff pamięta to o wiele lepiej ode mnie. Scott zastanawiał się przez chwilę nad propozycją, po czym powiedział: - MoŜe nadszedł czas, Ŝebym osobiście poznał twojego Khiffa i to na jawie. Jak to zrobimy? - Obejmij mnie i pocałuj. - Shania pociągnęła go za sobą na kanapę. - Mój Khiff zajmie się resztą.Scott przyciągnął Shanię bliŜej siebie, pocałował ją najpierw delikatnie i z wahaniem, a potem gwałtownie. Kiedy jego zmysły zaczęły się budzić, rozejrzał się dookoła z lekkim zaciekawieniem i zdenerwowaniem. - Zamknij oczy - odezwała się Shania, nie otwierając ust. - Tylko jego wygląd moŜe wydawać się dziwny. Obiecuję ci, Ŝe prawie go nie poczujesz, moŜe jedynie nowe, ale stosunkowo mile poczucie rozdwojenia, dopóki nie odezwie się do ciebie. Scott odpowiedział w taki sam sposób: - Nie chciałbym go obrazić. Czy mam zamknąć oczy, gdybym nie mógł wytrzymać widoku? Czy jest tak szpetny? Na prawo od twarzy Shanii coś się poruszyło. Było róŜowe i wyglądało na postać z gazu, jednak było nieprzeźroczyste. Miało małe i przenikliwe zielone oczka i coś na kształt ust, po których błąkał się uśmieszek. Scott nie zamknął oczu i nie mógł odwrócić wzroku. Balonowe ciało Khiffa wydłuŜyło się, nie przestając się uśmiechać. Twarz zniknęła z pola widzenia Scotta, Khiff zaś uformował prawie niematerialne połączenie pomiędzy prawym uchem Shanii a lewym uchem Scotta. Cholera! - pomyślał Scott. - To coś wyszło z jej głowy, z jej ucha! - Tak - odpowiedział Khiff Shanii. - Jestem tym czymś. Ty takŜe. Podobnie jak wszystko. Rozumiem i nie czuję się uraŜony. Łagodny, miły głos brzmiał jak słowa dziecka. Dziecka inteligentnego, o głębokiej wiedzy... przekonującego, a jednak niczym jeszcze nie skalanego. Khiff Shanii znał myśli Scotta, a Scott wyczuł jego obecność w swoim umyśle. - Dziękuję, Scott! Teraz jest nas trzech. Usta Scotta i Shanii oddzieliły się od siebie, ale i tak pozostali połączeni. PoniewaŜ Scottowi wydawało się to bardziej naturalne, powiedział głośno: - Teraz jest nas trzech? Chodzi ci o mnie, ciebie i Shanię?
- O nie, z Shanią jest was czworo. - Wilk? Myślisz o Wilku? - Nie, wciąŜ nie rozumiesz. Ty jako człowiek jesteś kimś więcej niŜ jednym. Istniejesz w taki sposób juŜ od jakiegoś czasu. Wyczuwam w tobie esencjęjeszcze kogoś, licząc zatem mnie w twoim umyśle, razem jest nas więcej niŜ dwóch. - Jeszcze ktoś we mnie? - Scott wyglądał na zaskoczonego. Po chwili dodał: - Ach! Teraz rozumiem. Chodzi ci o strzałkę. Ona faktycznie jest częścią kogoś innego. - Ito waŜną częścią, poniewaŜ ty wszedłeś w posiadanie jego mocy. W tym śnie, który był czymś więcej niŜ tylko snem, przypomniano ci o tych mocach... siłach, z których moŜesz teraz korzystać. - Tak - Scott uśmiechnął się ponuro. - Jednej z nich nie rozumiem, a co do drugiej, to nawet nie łudzę się, Ŝe kiedyś ją zrozumiem. - Ale i tak są w tobie i czekają na twe wezwanie. - A co z twoimi mocami? - spytał Scott. - Shania powiedziała mi, Ŝe przechowujesz jej wspomnienia i potrafisz je zapamiętywać nawet lepiej od niej samej. - Dlatego tu jestem. Chcesz zobaczyć coś niezwykle potwornego? - Tak, śmierć systemu Shing. Chcę wiedzieć, z czym przyjdzie nam się zmierzyć. - Oczywiście. To niezbędny element twoich przygotowań. Tak, mogę ci to pokazać. MoŜesz zamknąć oczy, nie obawiając się, Ŝe mnie tym urazisz. Będziesz lepiej widzieć, jeśli nic nie będzie cię rozpraszać. Scott zamknął oczy i natychmiast poczuł, Ŝe dryfuje w najgłębszą z przestrzeni. Pokazał mu się czarny aksamit międzygwiezdnych przestrzeni z mijanym właśnie systemem planetarnym, który powoli zostawiał za sobą pojazd Shanii. Tylko Ŝe kosmiczny pojazd Shanii nie poruszał się powoli! - O tak, szybko, bardzo szybko - wyjaśnił Khiff. - Jednak akurat w tej chwili poruszaliśmy się wolniej, poniewaŜ zbliŜaliśmy się do Shing. Z przodu widać staroŜytną złotą gwiazdę, a wokół niej cenne planety, system Shing... Mijali właśnie planetę połoŜoną najdalej od gwiazdy układu. Był to gazowy gigant, z czerwonymi punktami wirów, pierścieniem podobnym do Saturna i siedmioma księŜycami o zróŜnicowanych orbitach, jednak samo Shing, słońce systemu, było jeszcze bardzo daleko. Scott zauwaŜył, Ŝe znajduje się wewnątrz pewnego rodzaju statku i patrzy przez bulaj. Zobaczył rękę, a przynajmniej bardzo szczupłą kończynę, bardzo podobną do ludzkiej dłoni, która sięgała do panelu kontrolnego... ręka naleŜała do Shanii, a bulaj okazał się ekranem, na którym system Shing gwałtownie się przybliŜał. Shing było niebieskim światem podobnym do Ziemi, ale o wiele starszym. Jego księŜyc był daleko, miał złoty kolor i nie było na nim
widać kraterów. Powierzchnia planety składała się w czterech piątych z wody - płytkiego oceanu, który obmywał brzegi trzech wielkich zielonych kontynentów. Wiekowe łagodne szczyty górskie w wielu miejscach były juŜ tylko wzgórzami. Na drugiej stronie planety, nieoświetlonej światłem gwiazdy Shing, widać było miasta, które świeciły białym ogniem niczym diamentowe ozdoby w ciemnościach śpiącego świata. - Pokazałem ci Yang, gazowego olbrzyma znajdującego się na obrzeŜach systemu szepnął Khiff, aby nie zaburzyć myśli Scotta. - A teraz patrzysz na Shing... taka była w przeszłości. BliŜej słońca jest jeszcze jeden świat, mała, niezamieszkana, gorąca planeta Zull. Są tam jeziora wypełnione kwasami oraz bagna. Widzisz? Daleko z przodu, patrząc w kierunku słońca, widać było kulę wirujących obłoków. Zull nie zaciekawiła Scotta, za to za planetą znajdowało się słońce Shing - stara, ale wciąŜ dająca wystarczające ciepło gwiazda. - Shing kiedyś wyczerpałaby paliwo. Ale nie dane jej było doŜyć swego naturalnego końca. Miliardy lat, jakie jej pozostały, zostały skradzione w przypływie jednej chwili szaleństwa. Obraz na ekranie powrócił do planety Shing, a potem pokazał mijanego za burtą gazowego giganta Yampa. - Byliśmy właśnie w tym miejscu, kiedy nasze czujniki wykryły zakłócenia grawitacyjne, a system alarmowy kazał nam natychmiast zawracać i uciekać. Jakiś statek tankował właśnie na wewnętrznym księŜycu planety Yamp. Był to satelita o duŜych zasobach złota, a statek korzystał praktycznie z całej masy księŜyca dla swoich celów. Scott zobaczył cienki jak ołówek promień białego światła, który przybył z odległej przestrzeni, mijał pierścienie Yampa i sięgał do niewielkiego księŜyca gazowego giganta. - Shania teŜ to zobaczyła - odezwał się Khiff - w końcu to są jej wspomnienia. A ja widziałem to dzięki Shanii. PodąŜyliśmy telepatycznie drogą promienia i usłyszeliśmy obłąkańczy śmiech Trójki Mordrich! Ale tego nawet ja nie chciałbym pamiętać! Obraz na monitorze gwałtownie obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a Scott poczuł przez chwilę zawrót głowy i mocniejszy uścisk obejmującej go Shanii. Teraz gwiazdy dosłownie pędziły do tyłu i znikały w oddali za statkiem, stając się po chwili jedynie nieprzeźroczystą szarą mgłą. - Pęd grawitacyjny - wyjaśnił Khiff. - Ale nawet przy takiej prędkości, szybkości przekraczającej wyobraźnię, z ledwością zdołaliśmy uciec przed skutkami tego, co zrobili Mordri. Efekt ich działań moŜna było odczuć na wszystkich poziomach przestrzeni i czasu! Naukowcy na Ziemi odczytają to dopiero za kilka miliardów lat. JeŜeli twój świat będzie
nadal istniał, a naukowcy nadal będą prowadzić badania, to odnotują potęŜną erupcję promieniowania gamma! Umysł
Scotta był
przeładowany nowymi,
niezwykłymi
wiadomościami,
a
jednocześnie Scott wiedział, Ŝe faktycznie nie miał jeszcze okazji zobaczyć zniszczenia systemu Shing. Słysząc jego myśli, Khiff Shanii odpowiedział: - Skoro musisz, to musisz. Niech tak się stanie. Oto, co zobaczyła Shania... Daleko w kosmosie, moŜe nawet w odległości roku świetlnego, statek Mordrich wysłał promień konwertera FTL do wewnętrznego księŜyca planety Yamp. Promień słuŜył dwóm celom: z jednej strony zamieniał złotodajnego satelitę w kupę skalnego gruzu i niebiesko-szarego pyłu, a z drugiej słuŜył do przesłania na statek energii uzyskanej z konwersji złota. Jednak statek potrzebował jedynie ułamka tej ilości energii, reszta musiała zostać zuŜyta gdzie indziej. I tak się stało. Uciekając przed gigantycznym czasoprzestrzennym skurczem, statek Shanii dostał się w zewnętrzny obszar działania wyzwolonych energii i został wyrzucony z grawitacyjnego pędu. Pod wpływem wirowania dookoła swojej osi i płynięcia na potęŜnej fali uderzeniowej zaczęły działać automatyczne stabilizatory statku, a takŜe włączył się monitor pokazujący, co się dzieje. Dzięki temu Shania oraz Scott mogli być świadkami tego, co stało się z systemem Shing. Na ekranie obszar otaczający wewnętrzny księŜyc planety Yamp stał się centralnym punktem potęŜnej, oślepiającej kuli światła. Ale samego księŜyca juŜ tam nie było! Rozpadł się na atomy, stając się paliwem dla nuklearnego ognia o temperaturze przekraczającej ciepło starego słońca. Gazowy gigant Yamp został trafiony jak bąbel i w jednej chwili wyparował w morzu ognia. Ale to był dopiero początek... Scott przypomniał sobie, co czytał na temat teorii powstania wszechświata, o tak zwanym Big Bangu, o teoriach mówiących o osobliwościach czasu i przestrzeni oraz o teoretycznym okresie czasu nazywanym inflacją, co tłumaczyło w pewnym stopniu fakt, Ŝe wszechświat pojawił się wszędzie i w tym samym czasie. Jednak Scott nigdy nie przypuszczał, Ŝe mógłby kiedykolwiek zobaczyć na własne oczy tego rodzaju ekspansję. Jednak właśnie teraz miał okazję coś podobnego oglądać na ekranie. Ogromna kula czystej energii mieszcząca w samym środku coś, co kiedyś było najbliŜszym z satelitów Yampa, rosła niesamowicie szybko, znacznie szybciej niŜ energia, a nawet szybciej od światła, z którego powstała. Planeta Shing dostała się w obręb działania tej kuli prawie natychmiast i wyparowała razem z milionami mieszkańców, Shingami, którzy
nigdy nie dowiedzieli się, co było przyczyną ich śmierci. Później przyszedł czas na Zull: najpierw zamieniła się w gaz, a później, praktycznie nawet bez jednej sekundy przerwy, przekształciła się w podstawowe pierwiastki - w czystą energię. W końcu podwójna katastrofa spotkała starą gwiazdę Shing. - Supernowa! - powiedział Khiff. - Praktycznie nie miało to juŜ znaczenia, bo cały system Shing był juŜ martwy. Moja Shania - i ja teŜ - miała szczęście, Ŝe nie zginęła. Groziło nam bardzo duŜe niebezpieczeństwo! Przyspieszaliśmy, ałe nie udawało nam się uciec, i tuŜ przed pochłonięciem przez wybuch wpadliśmy na falę grawitacyjną, która nas stamtąd zabrała... Później śledziliśmy grawitacyjne ślady pozostawione przez statek Mordrich. PodąŜaliśmy za nimi... i byliśmy świadkami jeszcze większej ilości przeraŜenia, śmierci i destrukcji. Kiedy pod powieki Scotta powróciła ciemność - normalna ciemność - Khiff powiedział: - Pokazałem ci to, co chciałeś zobaczyć. Czy tyłe ci wystarczy? - Oczywiście - Scott odpowiedział ochrypłym szeptem, powoli dochodząc do siebie po tym, co zobaczył. - Teraz cię opuszczę, poniewaŜ mogę przebywać na dłuŜej tylko z moją Shanią... Scott poczuł się wyczerpany. Zmusił się do powstania, podszedł do biurka, wziął do ręki kubek z kawą która juŜ jakiś czas temu zdąŜyła ostygnąć. Czuł, Ŝe równieŜ krew w nim ostygła. - Ci maniacy planują zrobić z nami to samo? - spytał. - Tak - odpowiedziała Shania. - Jeśli nie zrobią tego z całym systemem słonecznym, to na pewno z Ziemią i ludźmi. Wątpię, czy na waszej planecie jest wystarczająca ilość złota, Ŝeby poczynić tak wielkie szkody, jak widziałeś. Jeśli chodzi o Ziemię, to jej skorupa zostanie stopiona, płaszcz ulegnie przegrzaniu, nastąpią erupcje, wybuchną cięŜkie metale w jądrze Ziemi. Nie ostanie się Ŝadna drobina Ŝycia... i to wszystko w ciągu kilku nanosekund. - Ale dlaczego? Dlaczego to zrobili? Dlaczego znowu chcą to zrobić? - Nie wyjaśniłam ci? Zaprzeczają istnieniu Siły WyŜszej. Przeciwstawiają się temu, co boskie, i chcą się z tym skonfrontować. Chcą utwierdzić się w przekonaniu, Ŝe stworzenie było zdarzeniem w pełni naturalnym i nie stała za tym Ŝadna... WyŜsza Inteligencja, Stwórca, w którego nie wierzą. WciąŜ idą tą samą drogą, która doprowadziła ich do szaleństwa. Wymyślili sobie, Ŝe dobre uczynki nie przyniosą Ŝadnych efektów. Bóg nie będzie reagował na to, czego oczekuje od swoich stworzeń; jeśli zatem istnieje Bóg, to skonfrontuje się z
Mordrimi i pokona ich. Jednak na razie ich teoria potwierdza się. śaden byt nie wystąpił przeciw temu złu, nie mówiąc o zagroŜeniu Mordrim i zmierzeniu się z nimi. Shania przerwała na chwilę, Ŝeby złapać oddech, a następnie mówiła dalej: - Pytałeś, dlaczego to zrobili i dlaczego nadal tak postępują. Starałam się jak najlepiej odpowiedzieć na twoje pytania. Ale teraz ty mi odpowiedz: czy obłęd naprawdę musi mieć uzasadnienie? Po chwili namysłu Scott odpowiedział: - Czy wiesz, co to wszystko dla mnie znaczy? Przede wszystkim wygląda na to, Ŝe tych troje Mordrich to bezboŜnicy Przypuszczam, Ŝe od chwili gdy odeszła Kelly, ja teŜ myślałem w podobny sposób. Ale to nie Bóg do tego dopuścił... ona umarła z powodu ich kretyńskiej teorii, została zamordowana przez jednego z nich, a to czyni ze mnie znakomite narzędzie zemsty. Bóg moŜe objawiać się w licznych formach, niekoniecznie tak, jak wyobraŜa to sobie większość wyznawców. Ale jeśli jest coś, co na przykład pokazał mi Harry Keogh, to juŜ teraz jestem tym, który sprawi, Ŝe teoria Mordrich okaŜe się nieprawdziwa. Bez względu na to, czy istnieje Stwórca, Bóg czy cokolwiek... innego, zabiję Simona pierdolonego Salcombe’a, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką uczynię w swoim Ŝyciu. - Widzę, Ŝe jesteś gotów - zauwaŜyła Shania. - Potrzebuję czegoś jeszcze się dowiedzieć. Zadam ci jeszcze jedno lub dwa pytania, Ŝeby mieć większą jasność. Twoje odpowiedzi i tak nie zmienią moich planów, bo zostały juŜ ustalone. - Pytaj, bo jeśli mamy w ogóle coś robić, to musimy zaczynać dzisiaj, a najdalej jutro. - To jest właśnie jedno z moich pytań. Skąd masz pewność, Ŝe to wydarzy się tak szybko? - Jestem pewna, Ŝe Mordri wiedzą, Ŝe jestem tutaj - odpowiedziała. - Sam fakt, Ŝe stosujemy zasłony, jest informacją Ŝe znajduję się tutaj. A któŜ lepiej moŜe o tym wiedzieć niŜ inny Shing? Ale ich jest troje, a ja jestem - lub byłam - tylko jedna. Dlaczego zatem nie pojawili się, Ŝeby mnie zabić? - Bo nie uwaŜają cię za przeszkodę. Są przekonani, Ŝe dla ciebie i tak jest juŜ za późno. - Właśnie. Pojutrze, jeśli w ogóle będzie jakieś pojutrze, faktycznie moŜe być za późno. - Drugie pytanie. Od samego początku, od kiedy się spotkaliśmy, wiedziałaś o Mordrich, gdzie przebywają co robią i tak dalej, mówiłaś, Ŝe budująjakąś maszynerię. Skąd o tym wiesz?
- Jestem tu juŜ od dłuŜszego czasu, Scott. Musiałam być bardzo ostroŜna od chwili, gdy rozbił się mój statek. Prawie dwa lata temu dotarłam do małej wioski poniŜej Schloss Zonigen i tam wykorzystałam telepatię, Ŝeby dowiedzieć się, co knują Mordri. - Co? - Scott zmarszczył brwi. - Oni nie dowiedzieli się, Ŝe ich szpiegujesz? Byłaś tak blisko i nie wyczuli twojej obecności? Shania westchnęła i wyjaśniła: - Nie musiałam szpiegować samych Mordrich. Wystarczyło wiedzieć, Ŝe przebywają na górze nad wioską. Scott strzelił z palców. - Oczywiście! Wniknęłaś do umysłów mieszkańców wioski. MoŜna się załoŜyć, Ŝe Mordri, przebywając na górze tyle czasu, musieli korzystać z usług ludzi ze wsi. - To prawda - przyznała Shania. - Kiedy zajrzałam do umysłów tych ludzi... zobaczyłam samo przeraŜenie. Dowiedziałam się od nich wszystkiego, co Trójka Mordrich robiła w ich górskiej siedzibie. JeŜeli chodzi o chwilę obecną... no cóŜ, cisza mówi sama za siebie... - śe prawie skończyli prace? - Tak. - A więc została tylko jedna rzecz do zrobienia. Sprawdźmy nasz plan jeszcze raz i upewnijmy się, Ŝe niczego nie pominęliśmy...Z uwagi na problemy z transportem, przebitą oponę w jednym z wynajętych samochodów, w którym zapasowe koło miało zbyt małe ciśnienie, Trask wraz ze swoimi ludźmi dotarł do Idossoli dopiero o 6:45 czasu lokalnego. Wioska musiała być kiedyś bardzo piękna, wciąŜ zachowywała sporo uroku, nawet w cieniu górującego nad nią Schloss Zonigen, który częściowo zasłaniał zachodzące słońce. Pierwszy raz zobaczyli to miejsce, gdy ich pojazdy wspięły się krętą drogą na przełęcz, gdzie znajdował się punkt widokowy. W dole leŜała Idossola. Właściwie mieściła się nie tyle w dolinie, ile w górskim siodle o szerokości jednej mili. Zielone pola i łąki za wioską stopniowo zwęŜały się i wspinały ku zamglonym i pokrytym sosnowym lasem górom, które wznosiły się po obu stronach wioski, Schloss Zonigen zaś znajdował się na oblodzonej turni dominującej nad całą okolicą. Idossola była malowniczą i typową wioską z główną ulicą drewnianymi domami, sklepami i kościołem o wysokiej wieŜy. Na ulicach widać było zaparkowane samochody, ale nie było ich zbyt wiele. W domach zaczynały zapalać się światła, których było mniej, niŜ moŜna się było spodziewać. Fasada sklepu wymagała gruntownego malowania, a mieszczący
się przy rynku duŜy Gasthaus był zamknięty, nieoświetlony i wisiał na nim napis: „Na sprzedaŜ”. - Szczyt sezonu - odezwał się Trask siedzący obok prowadzącego samochód Paula Garveya - a miejsce wygląda na opuszczone i prawie wymarłe. - To fakt - zgodził się z nim siedzący z tyłu Alan McGrath. - Marne szanse na zobaczenie tańczących w barze dziewcząt... Gasthaus Alperrmann był oddalony od głównej drogi i znajdował się przy niewielkim skwerze w połowie długości jednej z czterech przecznic. Z komina wydostawał się dym, a w kilku oknach na parterze świeciły się lampy. Recepcjonista, który okazał się takŜe właścicielem, przywitał uprzejmie gości i grzecznie się uśmiechał, kiedy Trask wraz z resztą ekipy wchodzili do środka. Recepcjonista nazywał się Herr Alpenmann, miał ciemne włosy i był bardzo chudy. Mówił dobrym angielskim i jak zaznaczył, spodziewał się, Ŝe angielscy Herren przybędą wcześniej. Spóźnienie jednak nie stanowiło Ŝadnego problemu. Kolacja zostanie podana, gdy tylko przybysze rozgoszczą się w pokojach i zejdą na dół, powiedzmy za czterdzieści pięć minut? Trask podziękował i zaczął wpisywać nazwisko do księgi gości. Przerwał na chwilę i szybko zlustrował wzrokiem Herr Alpenmanna, który równieŜ przyglądał mu się nadspodziewanie uwaŜnie. Trask wzruszył ramionami i dokończył wpis. Podobnie postąpili pozostali członkowie Wydziału E. Paul Garvey zauwaŜył zachowanie Traska. Podpisywał się ostatni i wcale się nie zdziwił, widząc, Ŝe szef wydziału czeka na niego w korytarzu. - Widziałeś? - spytał Trask. - Tak, jeszcze zanim popatrzyłem - odparł po cichu Garvey. - Wiadomość dotarła do mnie wprost z twojego umysłu. Nie wiem, czy się nie zdradziłeś. - Trochę mną to wstrząsnęło. Ostatnią rzeczą, jaką spodziewałem się tutaj spotkać, był właśnie ten podpis! Co rozumiesz przez zdradzenie się? Herr Alpenmann? - Wiem tylko tyle, Ŝe był bardzo zdenerwowany i miał szczelnie zamknięty umysł. Desperacko próbował myśleć o niczym. - Co?! Próbował myśleć o... - O niczym - powtórzył Garvey. - Domyślam się, Ŝe doradzono mu taki sposób myślenia i Ŝe musiał trochę wcześniej praktykować. - Niedobrze - mruknął Trask, kręcąc głową. - Co za kretyn z tego Samuelsa! Kto by pomyślał? CzyŜ nie ostrzegliśmy go dość wyraźnie? MoŜliwe, Ŝe Samuels juŜ wszystko
popsuł. Tylko Bóg wie, czego się tutaj dopytywał! Według księgi gości jest tutaj od wczoraj! Musimy z nim porozmawiać i to zaraz. A co z resztą zespołu? Zobaczyli moje zmieszanie albo podpis Samuelsa? - Nie sądzę. Są trochę zmęczeni... ja równieŜ, ale jest w tym miejscu coś takiego, co nie dałoby mi zasnąć.- Co takiego? - Cisza. Chodzi mi o ciszę telepatyczną. Zazwyczaj sam muszę się zasłaniać przed szumem myśli, ale tu jest inaczej. MoŜe oni wszyscy mają tak samo, wiesz, ludzie ze wsi. Pilnują swych myśli, boją się myśleć. - Tak, nietrudno zgadnąć, co to oznacza. - Trask pokiwał głową. - Wiesz, jaki numer pokoju ma Samuels? - Osiemnaście. Nasze pokoje to te od jeden do pięć. Obok nas numery od sześć do dziewięć równieŜ są zajęte. MoŜe to nasi Szwajcarzy? - Tak, teŜ to zauwaŜyłem. Zostaw swoje rzeczy i sprawdź, czy Samuels jest u siebie. Jeśli tak, to nie pozwól mu wyjść! Zamienię kilka słów z imiymi i zaraz do ciebie przyjdę. - Jasne - powiedział Garvey i ruszył do swojego pokoju... Trask zostawił swoje bagaŜe w pokoju, który dzielił z łanem Goodlym, opowiedział mu o Samuelsie i juŜ miał wyjść, Ŝeby porozmawiać z resztą zespołu, kiedy Garvey wszedł bez pukania do pokoju. Twarz telepaty była blada, a jego wyraz twarzy mówił, Ŝe stało się coś naprawdę waŜnego. - Szefie - powiedział, jąkając się lekko. - Samuels jest w swoim pokoju. Nie odpowiadał na pukanie, więc skorzystałem z wytrychu. Myślę... myślę, Ŝe lepiej będzie, jak sam to zobaczysz. On w najbliŜszym czasie nigdzie nie pójdzie, a jeśli coś zrobił lub powiedział, to na pewno nic juŜ nikomu nie powie. Trask poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach. - Co chcesz przez to powiedzieć? Facet nie Ŝyje? - To mało powiedziane - wydusił z siebie Garvey. - Mózg wyszedł mu uszami, a oczy wiszą mu i kołyszą się na wysokości policzków! Niech to szlag, jest taki... taki poskręcany. Myślę, Ŝe przez jakiś czas był w agonii. Musiał strasznie cierpieć, ale na pewno nie krzyczał. - Nie krzyczał? - zdziwił się Trask. Ale Garvey nic nie odpowiedział tylko poszedł niepewnym krokiem do łazienki. Pchnął drzwi, odwrócił się i powiedział: - Nie... nie mógł krzyczeć, bo... bo miał na stałe zamknięte usta! Następnie kopnięciem zamknął drzwi i z łazienki dotarł odgłos wymiotowania...
Do drzwi zapukała Millie Cleary. Trask wpuścił ją i spytał, czy dobrze się czuje. Z wyrazu twarzy wyglądała na zmartwioną, a cienie pod oczami wskazywały na to, Ŝe intensywnie korzystała ze swego talentu. - Chciałam skontaktować się z Paulem - powiedziała. - Chciałam się spytać, czy wie, dlaczego wszystko tutaj jest takie... - Spokojne? - spytał Trask. - Tak - skinęła głową. - Ale jego myśli... to jakiś obłęd! Pełno straszliwych widoków! Czy on jest tutaj? - Tak, jestem - odpowiedział niepewnym głosem Garvey, wycierając jednocześnie twarz ręcznikiem. - Myślę, Ŝe przez jakiś czas nie będę stąd wychodzić. Nie chciałbym zostać sam. - Znalazł krzesło i cięŜko się na nie osunął. Trask próbował zatelefonować na recepcję, ale nikt nie odpowiadał. - Niech to szlag! - powiedział. - Muszę skontaktować się z tymi szwajcarskimi specami. MoŜe pójdę do nich do pokoju? - Od szóstki do dziewiątki - przypomniał mu Garvey. Trask spróbował zadzwonić do kaŜdego numeru, ale w pokojach równieŜ nikt nie odbierał. Prekognita łan Goodly wyjrzał przez okno i popatrzył na plac. - Czy to nie Herr Alpenmann? - spytał. - Wygląda tak, jakby mu się gdzieś spieszyło. Kiedy Trask podszedł do okna, ktoś zapukał do drzwi i Millie wpuściła do środka techników. - Próbowałem sprawdzić zewnętrzne linie... - zaczął Graham Taylor, ale umilkł, czując panujące w powietrzu napięcie. - I? - spytał Trask, nie przestając patrzeć przez okno. - Nie działają - dokończył Taylor. Popatrzył na twarze zebranych i spytał: - Co się dzieje? - Zawołaj Chunga i resztę ekipy - powiedział Trask, tylko zerkając na niego i natychmiast wracając wzrokiem do postaci znajdującej się na skwerze. - Tak, to Alpenmann - powiedział do Goodly’ego. W tej samej chwili postać na dole odwróciła się i spojrzała w okna. Alpenmann zobaczył Traska i prawie przewrócił się, opadając na siedzenie kierowcy w swoim samochodzie.Zanim cały zespół Traska zebrał się w pokoju, samochód Alpenmanna zdąŜył opuścić wioskę, kierując się na zachód. A w tamtą stronę... - Jest tylko jedna droga w tym kierunku - powiedział prekognita. - Droga do Schloss Zonigen.
- Alan - Trask zwrócił się do McGratha. - Weź lornetkę i popatrz, dokąd jedzie ten samochód. Chcę wiedzieć, gdzie się zatrzyma. Następnie Trask zwrócił się do Chunga: - David, zejdź na dół i sprawdź, czy ktokolwiek został w tym popieprzonym miejscu. Nie, zaczekaj. Nie idź sam. Graham, idź z nim i weźcie ze sobą kuszę. Później odwrócił się do Millie Cleary. - Przepraszam cię, Millie, ale najprawdopodobniej usłyszysz jeszcze wiele okropieństw i to nie tylko ode mnie. W pewnych okolicznościach musimy zapomnieć o grzecznościach. Millie wzruszyła ramionami i cicho mruknęła pod nosem: - No i jebać to. Kiedy Chung i Taylor wychodzili razem, wrócił McGrath, podszedł do okna i wyjrzał przez nie uzbrojony w dwufunkcyjną lornetkę, pozwalającą patrzeć w dzień oraz w nocy. - Taa... - mruknął. - Jedzie pod górę. Nie ma wątpliwości, Ŝe pędzi do swoich panów. - A przynajmniej do tych, których się boi - dodał Garvey. - Do tych, o których nawet nie śmie myśleć lub którzy zabronili mu myśleć o sobie. - Co oznacza - zauwaŜył Trask - Ŝe oni juŜ wiedzą o nas. Na pewno wiedzą Ŝe mamy telepatów, a prawdopodobnie zorientowali się równieŜ, Ŝe posiadamy i inne zdolności. Oni nie są sami. Prawdopodobnie zna ich cała wioska, co oznacza, Ŝe mają tutaj szpiegów, takich jak Alpenmann, moŜliwe Ŝe mają teŜ straŜników, Ŝołnierzy i ochroniarzy. Schloss Zonigen wygląda na niezłą twierdzę. - Chyba nadszedł czas, Ŝeby porozmawiać z naszymi szwajcarskimi partnerami. Powinni się juŜ z nami skontaktować. Nie trzeba być superinteligentem, Ŝeby zorientować się, Ŝe w tym miejscu coś śmierdzi. Paul i Alan, pójdziecie ze mną. Alan, przynieś kuszę ze swojego pokoju. Reszta niech tutaj zostanie, poczekajcie na powrót Chunga i Taylora, a potem mnie poszukajcie. Będę rozmawiać z ludźmi ze Szwajcarskich Sił Specjalnych, jeśli ich znajdę! Kiedy Trask wyszedł razem z dwoma męŜczyznami na korytarz, odezwał się Garvey: - Szefie, przepraszam za to, co się stało. - A co się stało? - Wiesz, o co mi chodzi... Wymioty i tak dalej. Ale gdy zobaczyłem, co zrobiono Samuelsowi - to jak go zdeformowano - wróciło zbyt wiele złych wspomnień. - Johnny Found? To co ci zrobił tej nocy, gdy dopadł go Nekroskop? Doskonale cię rozumiem. Czułbym się tak samo, gdybym był na twoim miejscu. Nie ma sprawy. MoŜliwe,
Ŝe jeszcze niejeden raz się porzygasz, zanim z tym wszystkim skończymy. Wszystkim moŜe się to przydarzyć... Trask nie był prekognita, ale czasami całkiem nieźle potrafił przewidywać przyszłość... Zapukali do drzwi pokoju numer sześć, siedem, osiem i dziewięć, ale nikt nie odpowiadał. W końcu przy numerze dziewięć Garvey na rozkaz Traska skorzystał z wytrychu, otworzył drzwi i odsunął się na bok. Garvey nie był tchórzem, ale nie chciał naraŜać się na kolejny szok. Do ciemnego pokoju weszli Trask i McGrath. Zaraz po wejściu zapalili światło. Garvey był za nimi. TuŜ za drzwiami Trask zatrzymał się tak gwałtownie, Ŝe jego towarzysze prawie na niego wpadli. - Co to jest? - spytał ochrypłym głosem McGrath. Trask powoli ruszył w kierunku stołu z szufladami, ze stojącym na nim telewizorem, telefonem oraz miejscem na pisanie i przestrzenią pod stolikiem przeznaczoną na nogi piszącego. Krzesło, które powinno znajdować się w tym miejscu, leŜało przewrócone na środku podłogi. Z pustej części stołu zwisało coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na olbrzymi róŜowy naleśnik, pokrywając przednią i boczną część stołu. W połowie wysokości mebla wiszący fragment naleśnika rozdzielał się na dwie spłaszczone wypustki. Pomiędzy nimi widać było niewielką ilość szkarłatnego materiału. Na oczach niedowierzających i zdumionych ludzi ze szkarłatnej masy spłynęła ostatnia kropelka czegoś czerwonego. Kolejna część róŜowej masy była owinięta wokół telewizora, a szpetny wypustek tej samej konsystencji wyglądał, jakby właśnie miał wniknąć w dwucalowy odstęp pomiędzy ścianą a stołem. - BoŜe wszechmogący! - powiedział przeraŜony McGrath. - Jezu Chryste! Czy to jest to, o czym myślę? To niemoŜliwe! A jednak było to moŜliwe. Spłaszczony obrzydliwy kawałek masy przy ścianie miał na czubku kępkę czarnych włosów, poniŜej których widać było twarz bez ust z wystającymi na zewnątrz zębami. WydłuŜone fragmenty naleśnika były ramionami i nogami. Kawałek poszarpanego materiału zwisający ze środkowego szkarłatnego obszaru był resztką bielizny. Na widok tego wszystkiego Trask cofnął się o krok, a jego ruch sprawił, Ŝe ta... potworność - to, co zostało z człowieka - zsunęło się ze stołu jak mokra ścierka i opadło, zwijając się na podłodze. Spadając spłaszczona postać człowieka rozchlapała dookoła deszcz czerwonych kropel z wielkiej kałuŜy częściowo zakrzepłej krwi, którą trudno było rozpoznać, poniewaŜ jej kolor niemal doskonale stapiał się z kolorem dywanu.
W korytarzu stali David Chung, Graham Taylor i reszta grupy. Chung podszedł do drzwi i zaczął mówić: - W kuchni jest kucharka, ma śmieszny kapelusz i podśpiewuje sobie przy pracy. Chyba jest trochę szurnięta. Poza tym jest kelner, układa na stołach jedzenie, wina, itd. Chung przerwał na chwilę, stanął obok Traska i mówił dalej: - Wygląda na to, Ŝe w pobliŜu raczej nikogo nie ma. Kucharka wydaje się w porządku, ale kelner jest zestrachany i... co to, do diabła?! - Chung zobaczył to, na co patrzyli inni. - Tak, to moŜe mieć coś wspólnego z diabłem - zgodził się Trask, wycofując się i zabierając ze sobą innych. Twardziel McGrath szepnął: - Biedaczek... Stracił wszystkie soki. Ale gdzie, na litość boską są jego kości? - Pod łóŜkiem - powiedział Trask, pokazując na coś białego. - Wyglądają, jakby... jakby się po prostu z niego wysunęły! Zobaczcie, jak w innych pokojach. Idźcie dwójkami. Od teraz nikt nie moŜe nic zrobić ani nigdzie iść bez mojego wyraźnego rozkazu. Paul, zostajesz ze mną. Sześć osób wychodzących z pokoju wyglądało na zadowolonych z tego, Ŝe nie muszą dłuŜej przebywać z taką potwornością. Kiedy wszyscy wyszli, odezwał się Garvey: - Doceniam to, szefie. Dziękuję za zaufanie. - Nie ma sprawy - odparł Trask - stwierdziłem, Ŝe prawdopodobnie nic mi nie grozi, poniewaŜ całkiem niedawno wymiotowałeś. - Na chwilę na ustach Traska zagościł sardoniczny uśmiech... ...ale tylko na chwilę, poniewaŜ w rogu pokoju, obok okna, w starej szafie coś zaczęło delikatnie stukać!Garvey podskoczył na sześć cali do góry, wypowiedział głośne „cholera!” i zrobił dwa niepewne kroki do tyłu, wychodząc na korytarz. Szybko doszedł do siebie i krzyknął do technika Taylora: - Graham, chodź tutaj z kuszą! Czując się całkowicie odsłoniętym bez broni, Trask skierował kroki ku szafie, zmuszając się do przejścia ponad ludzkimi szczątkami i ciemniejącą kałuŜą krwi, która leŜała pomiędzy stolikiem z telewizorem a dwoma stojącymi osobno łóŜkami. Garvey wziął naładowaną kuszę od Taylora, pochylił się nad krwawą masą na podłodze i podał broń Traskowi. Ten, z palcem na spuście, zbliŜył się do szafy. Stojąc przy samej szafie, zawołał: - Dobra, kimkolwiek jesteś, masz pięć sekund na...
W tej samej chwili drzwi szafy otworzyły się, ukazując dziwnie wyglądającego męŜczyznę, który coś niewyraźnie mamrotał. Włosy opadały mu na trzęsącą się twarz, a wybałuszone oczy poruszały się niespokojnie. W rękach trzymał niewielki pistolet maszynowy. Jednak w szafie było ciemno jak w piwnicy i stosunkowo jasne światło w pokoju oślepiło na chwilę męŜczyznę. Ponadto jedno skrzydło drzwi częściowo zasłoniło Traska. Z nieartykułowanym okrzykiem męŜczyzna ruszył do przodu, groźnie wymachując bronią. Trask wykazał się refleksem oraz talentem. Od razu dostrzegł prawdę sytuacji, Ŝe męŜczyzna nie jest jego wrogiem. Opuścił kuszę, kopniakiem wytrącił nieznajomemu broń i rzucił się do przodu całą masą ciała, wrzucając męŜczyznę o dzikim spojrzeniu z powrotem do szafy. Jednocześnie puścił kuszę, chwycił za lufę pistoletu i uderzył go czołem, co było zwieńczeniem akcji. W tym czasie zdąŜył dołączyć do niego Paul Garvey. Telepata wyszarpał pistolet ze słabnących dłoni nieznajomego i pomógł Traskowi wydostać się z rozwalonej szafy. Trask wstał, ciągnąc za sobą zakrwawionego i zdezorientowanego męŜczyznę. - Jest przeraŜony - powiedział Garvey - w szoku, nie do końca wie, co robi. Popatrz: pistolet jest zabezpieczony! Nie udało mi się odczytać jego myśli, bo nie było co czytać. Miał pustkę w głowie, jeszcze zanim go uderzyłeś, a teraz generalnie zaprzecza istnieniu czegokolwiek. Trask popchnął męŜczyznę na łóŜko i zwrócił się do Taylora: - Pilnuj go. Jakby chciał się znowu na nas rzucić, to walnij go w szczękę. To jeden z naszych szwajcarskich specjalistów. Reszta ekipy zgromadziła się na korytarzu, gdzie lokalizator Chung walczył z falami nudności, starając się nie zwymiotować w korytarzu. Stojący obok niego Goodly wyglądał na jeszcze chudszego i bledszego niŜ zwykle. - W innych pokojach - rzekł piszczącym głosem - jest mniej więcej to samo... z wariacjami. Lepiej, Ŝebyś tego nie widział. Znaleźliśmy sześć trupów. - Znaleźliśmy teŜ - weszła mu w słowo Millie Cleary - trochę tego i kupę amunicji. W jednej ręce trzymała standardowy pistolet automatyczny kaliber 9 mm, a w drugiej ręce miała niewielki pistolet maszynowy, taki sam jak u rozbrojonego męŜczyzny. Nie mogąc powstrzymać głosu od drŜenia, dodała: - Ten - machnęła pistoletem maszynowym - jest mój! - Dobra - powiedział Trask - jesteśmy wszyscy razem i tak zostanie. Bierzcie swoje rzeczy i schodzimy na dół. Tu będzie nasz kwatera główna. Paul i Alan, weźcie ze sobą naszego nowego przyjaciela.
- Nazywam się - nieznajomy odezwał się po angielsku z silnym niemieckim akcentem - Norbert Hauser. A pan... pan to zapewne Benjamin Trask? - Mów do mnie Ben - odpowiedział Trask. - Dobrze się czujesz? MęŜczyzna wyprostował się, starając się uwolnić z uchwytu, ale Garvey i McGrath przytrzymali go mocniej. Hauser podniósł rękę i pokazał palcem na zakrwawiony nos. - Chyba nie jest złamany. Wygląda jednak na to, Ŝe chciałeś mi go złamać! - Nie spodziewaj się przeprosin ode mnie - rzekł Trask. - Gdybyś był w lepszej formie, to bym juŜ pewnie nie Ŝył! Twoja broń była nieodbezpieczona.- Ha! To jeszcze nie wszystko, nie była nawet naładowana! Nie miałem czasu przed... przed... przed tym, jak to się stało. To było coś, z czym nigdy jeszcze się nie zetknąłem. Byłem w szoku, jak to powiedział twój przyjaciel. Paul Garvey, słysząc te słowa, pokiwał głową i powiedział: - Nadal ma trudności z zebraniem myśli. Ale powoli z tego wychodzi. - JuŜ po raz drugi telepata skomentował psychiczny stan Hausera, który popatrzył na niego, zmarszczył brwi i powiedział: - Mam trudności...? No tak! Rozumiem. Ben Trask i jego ludzie, coś o was słyszałem. Do tej pory nie wierzyłem w te wasze cuda. Trask pokiwał głową i patrząc na otaczających go ludzi, pomyślał: Norbert, ty jeszcze niczego nie zobaczyłeś! - Puścicie mnie teraz? - Hauser spojrzał na Garveya, a potem na McGratha. - Myślę, Ŝe dam sobie radę. Trask gestem głowy wyraził zgodę, ale kiedy agenci puścili Hausera, ten zachwiał się na nogach i prawie upadł... Trask pokręcił głową i rzekł: - Myślę, Norbert, Ŝe potrzebujesz jeszcze trochę czasu. PomóŜcie mu zejść na dół. Zobaczymy, czy mu się poprawi. - Zwrócił się do męŜczyzn stojących obok Hausera: - Weźcie ze sobą broń i całą amunicję, jaką znajdziecie. Pospieszcie się! - dodał na koniec i sam ruszył w dół. Na parterze czuć było zapach przygotowywanego jedzenia. - Nie sądzę, Ŝeby ktoś cierpiał z głodu - odezwał się Trask - ale z tym, co nas czeka, lepiej zmierzyć się z pełnym niŜ z pustym Ŝołądkiem. Nie pijcie alkoholu i spróbujcie coś przekąsić. David, gdzie jest jadalnia? Poprowadzisz? Albo nie, nie trzeba. Poszukam źródła zapachów.
Ale lokalizator i tak poprowadził, przechodząc przez korytarz wyłoŜony sosnową boazerią, a później przez drzwi prowadzące do obszernego i dobrze oświetlonego pomieszczenia z długim drewnianym stołem stojącym na środku podłogi. Na stole leŜały lokalne specjalności: waza z zupą fasolową kiełbasy, orzechy, owoce, chleb, wino i dzbanek z czarną kawą. Przy stole czekał kelner. Był to starszy męŜczyzna z czarnymi, zaczesanymi do tyłu włosami. Miał pociągłą szczupłą twarz, duŜy nos i długie bokobrody. Ubrany był w strój wieczorowy, miał przewieszoną przez ramię serwetkę oraz biały fartuch zawiązany w pasie. Zamiast stać obok stołu męŜczyzna nieruchomo siedział na jednym z krzeseł, wpatrywał się w jakiś punkt, a jego usta lekko drŜały w jednym z kącików. Kiedy Trask wraz z pozostałymi członkami zespołu podeszli do niego, zauwaŜyli, na co patrzył i sami gwałtownie przystanęli. Regularnie niczym tyknięcia zegarka z wysokości sufitu coś czerwonego kapało do wazy z zupą. Brzegi wazy były pobrudzone w miejscach, gdzie ochlapały ją odpryski. Oczy wszystkich, włącznie z Norbertem Hauserem, podniosły się do góry i wpatrywały w sufit, gdzie powoli jasnoczerwona plama zajmowała coraz większą powierzchnię. - Chyba... chyba wiem, co to jest. To z jednego z pokoi - odezwał się prekognita. Jego naga dolna połowa ciała leŜała na łóŜku, a reszta zsunęła się na podłogę. To, co zsunęło się z łóŜka, było oskórowane i bardzo zakrwawione. Byliśmy tam razem z Millie. Nie chciałem, Ŝeby zbyt wiele zauwaŜyła, więc szybko się wycofaliśmy. Byłem całkowicie pewien, Ŝe on nie Ŝył. - No to wmów sobie, Ŝe tak było - powiedział Trask. - Najprawdopodobniej nie Ŝyje od jakiegoś czasu, bo krew nie przesiąka tak szybko przez podłogę i jest o wiele rzadsza, gdy jest świeŜa. Agent Hauser opadł cięŜko na krzesło i wyjęczał: - Mówicie o jednym z moich ludzi! GottimHimmel... Oh, mein Gottl - O co chodzi z tymi popierdoleńcami! - krzyk Alana McGratha przerwał ciszę. Podszedł do kelnera, złapał go za poły, podniósł do góry, a później pchnął z powrotem na krzesło, mówiąc: - Posłuchaj, ty pieprzony zombie! O co, kurwa, tutaj chodzi?! - Bitte! Bittel - protestował nieśmiało kelner, gestykulując rękoma. - Sprechen Sie jebany szkocki?! - wściekły McGrath ryknął mu prosto w twarz, popychając go na ścianę wyłoŜoną boazerią. - Lepiej, Ŝebyś mówił, boja nie gadam po
szwabsku!- Puść go! - rozkazał Trask. Następnie odwrócił się do Hausera i spytał: - Będziesz tłumaczyć? - Tak, tak - odpowiedział Hauser. Hauser rozmawiał z kelnerem przez mniej więcej pięć minut, a przez ten czas ludzie Traska robili się coraz bardziej nerwowi, zaniepokojeni i niecierpliwi. Trask takŜe odczuwał napięcie, więc wziął wszystkich na bok i powiedział: - Idźcie do recepcji i sprawdźcie, czy są klucze do pokoi na parterze. Potem podzielcie się na dwie grupy. Przeszukajcie wszystkie pokoje, następnie zablokujcie drzwi wejściowe, równieŜ tylne. Jeśli nie znajdziecie kluczy, to spróbujcie zabarykadować drzwi. Jeśli znajdziecie jakichś ludzi, myślę o Ŝywych, to ściągnijcie ich tutaj. Millie, wiesz, jak korzystać z tej broni? - Tak - pokiwała energicznie głową. - To broń Szwajcarskich Sił Specjalnych. W Londynie mogliśmy ją przetestować przez godzinkę. Została skonstruowana z myślą o bliskich starciach i walkach ulicznych. W zamkniętych pomieszczeniach jest śmiertelnie skuteczna, ale nie za bardzo na odległość ponad dwudziestu metrów. - To wystarczy - stwierdził Trask. - Na razie nie będziemy nigdzie wychodzić. Hauser, ty zostań ze mną, a reszta niech juŜ rusza! - Chwileczkę! - powiedział Paul Garvey. - Szefie, ktoś tu jest niedaleko. Chyba tam pokazał na drzwi z napisem Die Kuche. - Tam jest kuchnia - powiedział Chung. - To pewnie kucharka. - Ma straszne zamieszanie w głowie! - mówił dalej telepata. - I z kaŜdą sekundą jest coraz słabsze. - Dobra - powiedział Trask - sprawdzimy to razem z Millie. Reszta niech rusza do swoich zadań. Norbert, dowiedz się od niego, co tu się jego zdaniem wydarzyło - wskazał na kelnera. - Ty teŜ mi opowiesz swoją wersję, dobrze? - Tak, oczywiście - odpowiedział z lekkim wahaniem Hauser. - Opowiem ci wszystko, co zapamiętałem. - Dobrze - rzekł Trask. - Zaraz wracam. Trask i Millie weszli do kuchni, w której panowała teraz ciemność. Mieli kłopot z odnalezieniem włącznika, ale dzięki światłu dobiegającemu z zewnątrz przez duŜe okno oraz z jadalni udało im się odnaleźć drogę. Na tle okna widać było postać, która wyglądała na zewnątrz. Była to stara kucharka, o której mówił Chung. Nie podśpiewywała sobie, ale cicho płakała. Podeszli do niej i Trask skorzystał ze swojego łamanego niemieckiego:
- Entschuldigen Sie, Mutter... aber was ist denn? - Was ist das? - odwróciła głowę i spojrzała na agentów, a potem ponownie wróciła do patrzenia za okno. Obserwowała wysoką skalną turnię, na której stał iluminowany mrugającymi światłami Schloss Zonigen. WitraŜ w oknie rzucał róŜnobarwne światło kończącego się wieczoru na twarz kobiety - była czerwona, zielona, złota... ale kałuŜa wokół jej stóp była czarna. Zwisający z jej dłoni zakrzywiony nóŜ odbijał resztki światła. Zachwiała się i wtedy dopiero agenci zobaczyli, Ŝe z jej nadgarstków cieknie krew! Trask doskoczył do kobiety i złapał ją gdy juŜ się przewracała. Po chwili z drugiej strony podpierała ją Millie. - Was ist das? - powtórzyła słabym głosem kobieta. - Das ist... Was schlecht ist...? Das Eisscholle Schloss... Schloss Zonigen! - BoŜe, ona umiera! - jęknął Trask, klękając na jedno kolano, przytrzymując głowę kobiety i zdając sobie sprawę z tego, Ŝe jego spodnie od kolan w dół są pobrudzone jej krwią - Ach, Anglik! - szepnęła. - Tak, idę. Do moich dzieci, które juŜ nie wrócą do domu. Mein Kinder - mein zwei Sohne - dienicht... mehr... zuriick... kommen. - Twoi synowie nie wrócą do domu? - Trask miał nadzieję, Ŝe dobrze ją zrozumiał. Dlaczego nie mogą wrócić do domu? Gdzie są twoi synowie, Muttie? - Trask znał odpowiedź juŜ w chwili, gdy wydając ostatnie tchnienie, wyszeptała: - Schloss Zonigen!... Jakiś czas później, kiedy zamknięto juŜ wszystkie drzwi Gasthausu, Trask zwrócił się do stojącego w recepcji Norberta Hausera: - Byłeś dowódcą oddziału? - Tak - odparł Hauser zmęczonym głosem. - To byli moi chłopcy. Szkoliłem ich, ale nigdy nie sądziłem, Ŝe przyjdzie nam spotkać się z czymś tak entsezlich... jak to! Teraz w hotelu jest pełno trupów. Czy moglibyśmy coś zrobić z ciałami zabitych? - Myślałem o tym - odpowiedział Trask. - Myślę, Ŝe później coś z tym zrobimy. Teraz jednak chciałbym, Ŝebyś odpowiedział na moje pytania. Było was... ilu? Ośmiu? - Tak. Pistolety maszynowe były przygotowane na wszelki wypadek. Szczerze mówiąc, nie przewidywałem ich uŜycia. Broń automatyczna była... -...dla nas - dokończył za niego Trask. - DuŜe armaty dla duŜych chłopców, a małe dla małych. - I na wszelki wypadek - dodał Hauser - miotacz ognia. - Co?! - Trask wyprostował się na krześle. Jego ekipa wiedziała wszystko o miotaczach ognia. - Macie miotacz ognia? Gdzie on jest?
- Nie znaleźliście? Dirk Braun miał go pod swoją opieką. Myślę, Ŝe Dirk zajmował Zimmer Nummer acht, to jest pokój numer osiem - drzwi obok moich. Jest to stosunkowo małe urządzenie, ale ma pełny magazynek: gazy pod ciśnieniem, które mieszają się i zapalająpo naciśnięciu spustu. Miotacz jest w metalowej skrzynce. Trask odwrócił się do Davida Chunga. - Znajdź go. Idź z nim! - dodał, przenosząc wzrok na Alana McGratha. Kiedy dwójka agentów pobiegła po schodach na górę, Trask zadał kolejne pytanie Hauserowi: - Skoro nie sądziliście, Ŝe broń będzie potrzebna, to po co był wam miotacz ognia? Hauser wzruszył ramionami. - Co? Miotacz ognia? - Jego oczy wyglądały na nieobecne. - Jego umysł znowu gdzieś błądzi - odezwał się Paul Garvey. - WciąŜ jest w szoku. Próbuje z tym walczyć, ale mu się nie udaje. Trask i Hauser siedzieli w fotelach przy stoliku, na którym stała popielniczka. Głowa szwajcarskiego agenta kiwała się, powieki co pewien czas mu opadały, po czym, jakby bezwiednie, podnosiły się. Ale Trask nie miał czasu na zastanawianie się nad stanem Hausera. Huknął pięścią w stolik, przez co popielniczka wysoko podskoczyła, i krzyknął: - Hauser! Obudź się, do kurwy nędzy! Pytam cię raz jeszcze, po co zabraliście ze sobą miotacz ognia?! - Eee? Co? - Trochę zaskoczony agent wyprostował się na krześle. - Muszę... muszę się trochę zebrać do kupy. Miotacz ognia. Wywiad szwajcarski powiadomił mnie, Ŝe lodowe jaskinie w Schloss Zonigen pełne są zakrętów, dziur i trudno dostępnych miejsc. Nie przewidywałem większych problemów, ale z drugiej strony... - Rozumiem - powiedział Trask, kiwając głową. - Miotaczem ognia łatwo opróŜnić miejsca, gdzie jest ciemno i ciasno bez wystawiania się na cel. - Ja, właśnie. - Dobra. - Trask chwycił Hausera za leŜące na stoliku przedramię i rzekł: - Teraz, Norbert, skup się i opowiedz mi, co się stało, na litość boską. - Jaja. Mieliśmy się z wami spotkać około 5:00 wieczorem. Przyjechaliśmy tu gdzieś o 4:20, moŜe o 4:30. Byliśmy trochę wcześniej, więc wysłałem ludzi do wioski, Ŝeby zasięgnęli języka. Posterunek policji był zamknięty i pusty. Nieregularnie obsługuje go policja z Domodossoli, więc nie byliśmy zbytnio zdziwieni. ChociaŜ był dzień, to widziałem tylko kilka osób. Ale nikt nie podszedł do mnie, Ŝeby porozmawiać.
Wróciłem tutaj, do Gasthausu i znalazłem moich ludzi w... w stanie, który sami widzieliście. Wszyscy zginęli w niecałe pół godziny, aleja nic nie słyszałem, bo teŜ nie mogłem usłyszeć. Groza i potworność tego, co zobaczyłem, ścięła mnie z nóg. Złapałem za pistolet maszynowy, ale nie mogłem znaleźć amunicji. I ta krew. Moi ludzie...! - Spokojnie - powiedział cichym głosem Trask. - Panie Trask, Ben? Nie mogę tego traktować spokojnie! Ja nawet nie wiem, co tu się stało. Niektórzy z moich ludzi byli - jak to powiedzieć po angielsku - odwróceni? - Nie widziałem wszystkich twoich ludzi - powiedział Trask. - Ale jest jedno słowo opisujące to, co się stało: wynicowanie. - Nie znam tego słowa - Hauser pokręcił głową. - Ale kiedy zobaczyłem... kiedy zobaczyłem moich chłopaków... po tym wszystkim... mam pustkę w głowie. Nie pamiętam, jak wszedłem do szafy, ukryłem się i tak dalej. - Widziałeś Herr Alpenmanna? - Kogo? - Recepcjonistę i właściciela. - Nie. Moi ludzie go widzieli. Zameldowali się i wzięli klucze. Ale ja nikogo nie widziałem. Po prostu poszedłem na górę i... i... - Dobra, nie mów juŜ o tym. Opowiedz mi o kelnerze. Co ci powiedział? - Trask rzucił okiem na kelnera, który nadal siedział na krześle w jadalni. - Ach! Herr Gruber. Myślę, Ŝe coś wie, ale niewiele mówi. Myślę, Ŝe boi się coś powiedzieć. Powiedział tylko, Ŝe jego Ŝona jest w Schloss Zonigen. A takŜe Ŝe niedługo wszystko się skończy i wówczas ona wróci, ale jeśli szepnie choć jedno słowo, to juŜ nigdy jej nie zobaczy. Jeśli chodzi o nieliczne rodziny, które pozostały w wiosce, to członkowie większości z nich, albo nawet wszystkich, przebywają w Schloss Zonigen. - Zakładnicy - stwierdził Trask. - To wiele wyjaśnia. Wiesz co, Norbert? Gdybyśmy się nie spóźnili i spotkali zgodnie z planem, to prawdopodobnie leŜelibyśmy trupem na górze razem z twoimi chłopakami! Jeśli chodzi o Herr Grubera, to martwię się o znacznie większą liczbę osób, więc... Trask wstał i ruszył w stronę kelnera. Ale Gruber nie czekał. Zerwał się z krzesła i zaczął biec do podwójnych drzwi prowadzących na skwer. Drzwi były zamknięte, ale to najwidoczniej nie przeszkadzało Gruberowi. - Łapcie go! - krzyknął Trask. Technik McGrath wrócił juŜ na dół i przepatrywał zawartość metalowej skrzynki. Będąc najbliŜej drzwi, odrzucił na bok miotacz ognia, podskoczył i rzucił się na Grubera, ale
upadł na podłogę, poniewaŜ kelner jakimś cudem go ominął. Jednak Gruber wcale nie próbował otworzyć drzwi. Po obu stronach drzwi wejściowych na wysokości czterech stóp znajdowały się dwa witraŜowe okna w kształcie koła o średnicy dwóch stóp. Gruber zdecydowanie nie chciał juŜ niczego więcej powiedzieć. Jego celem było okno po prawej stronie. Odbił się od podłogi i zanurkował głową naprzód, przelatując przez deszcz kolorowych szkieł, wyginając ołowiane obramowania i drewnianą stolarkę. - Niech to szlag! - powiedział Trask, podbiegając do zniszczonego okna. - Chciałem tylko wiedzieć, jak te dranie z zamku doprowadzają Ŝywych ludzi do takiego stanu. TuŜ za Traskiem stanął Garvey, który stwierdził: - Facet jest przeraŜony i spanikowany. Nawet nie wie, w którą stronę uciekać. Telepata oczywiście miał rację. W nocnej scenerii zaciemnionego placu Gruber pobiegł trochę w lewo, a trochę w prawo i wyglądało na to, Ŝe w ogóle nie ma pojęcia, w którą stronę ma się udać. I nie był sam. - Tam jest ktoś jeszcze - krzyknęła Millie. - I to kilka osób! - Ona ma rację - powiedział Garvey, kiedy Millie podeszła do nich, stanęła przy rozbitym oknie i wzięła go za rękę. Razem patrzyli w ciemność nocy za oknem. - Co najmniej trzy osoby. Skupiają się na swoim zadaniu, są jak... jak myśliwi! - A my jesteśmy ich zwierzyną - Trask pokiwał głową. - Mniej więcej tego się spodziewałem. Zgaście światła. Słuchajcie. Nie wystawiać się za bardzo, a zwłaszcza nie podchodzić do okien. Kiedy to powiedział, za oknem rozległy się strzały z broni automatycznej. Widać było błyski i światła lecących kul. Pociski dosięgły Grubera, który przebiegał właśnie przez plac, machając rękami. Krzyknął, zrobił jeszcze jeden krok, a następnie opuścił ręce i upadł płasko na twarz. - Jak szczury w pułapce - wydusił z siebie Trask w chwili, gdy łan Goodly wyłączył światło. - Tamci ludzie mają swoje rozkazy. Strzelać do kaŜdego szczura, który spróbowałby opuścić klatkę. Jeśli zatem chcemy przeŜyć, to musimy bronić tego miejsca. Technicy - Alan i Graham - weźcie kusze, idźcie na górę i obserwujcie parking. Jeśli mamy dostać się do Schloss Zonigen, to będziemy potrzebować samochodów. Nie zastanawiajcie się nad tym, kto swój, a kto wróg, musimy dostosować się do ich reguł. Strzelajcie do wszystkiego, co się rusza! Frank, gdzie jesteś? Trask mówił teraz do Franka Robinsona, ale pomieszczenie było wypełnione cieniami i jego oczy jeszcze się nie przystosowały do mroku.
- Masz coś? Czy wśród tych myśliwych na zewnątrz jest ktoś z niezwykłym talentem? - Nic nie czuję - z ciemności dobiegł głos Robinsona. - Myślę, Ŝe to są zwykli zabójcy. - W porządku - powiedział Trask. - Idźcie z Paulem na górę i obserwujcie budynek z przodu.- Zaczekaj - odezwał się agent Hauser. Jego głos był znacznie pewniejszy. - Ben, pozwól mi iść z Frankiem. Mam potrzebę, Ŝeby... Ŝeby się odegrać! - Jesteś pewien, Ŝe dasz sobie radę? - Trask nie był o tym przekonany. - Bestimmt! To znaczy na pewno tak. - Dobra, idź! - Ja obstawię tylne wejście na dole - powiedział Paul Garvey. - To ja z nim pójdę - rzekł David Chung. - Dobrze. Millie, łan, zostajecie ze mną tutaj - rozkazał Trask. - Macie broń? W porządku. Stańcie przy drugim oknie i obserwujcie. To moŜe być bardzo długa noc... W Londynie po bardzo upalnym dniu zapadł duszny wilgotny mrok. Scott siedział w swoim ogrodzie, popijał chłodny napój i zauwaŜał narastającą frustrację, energię i gniew, których nie mógł w Ŝaden sposób wyładować. Jednocześnie docierało do niego, Ŝe od jakiegoś czasu Shania stawała się coraz spokojniejsza. Buszujący w krzakach wilk trzymał opuszczony ogon i najwyraźniej był czymś wystraszony. Scott wyprostował się w fotelu, odstawił napój i obserwował Shanię, która spacerowała w ogrodzie z wyrazem wielkiego skupienia na twarzy. Nawet bez zaglądania w jej myśli Scott wiedział, Ŝe „to” zacznie się juŜ wkrótce. - To juŜ, prawda? - domyślił się Scott. Wiedział, Ŝe ma rację, kiedy spojrzała na niego i nic nie odpowiedziała. Przypomniał sobie, co powiedziała, gdy spytał, w jaki sposób moŜna się dowiedzieć, kiedy Mordri zaczną działać. - MoŜna to zrobić na dwa sposoby, ale oba są niebezpieczne. Mogę stąd skontaktować się z ich umysłami, spróbować do nich wniknąć, do umysłów Mordrich, ale to grozi wykryciem i telepatycznym kontratakiem ich chorych umysłów. MoŜemy teŜ wykorzystać lokalizator - po raz ostatni - i udać się do Idossoli, Ŝeby dowiedzieć się, jakimi informacjami dysponują mieszkańcy wioski. I tak będziemy musieli tam się dostać... To teŜ wiąŜe się z ryzykiem. Większość ludzi w wiosce od dawna pracuje dla Mordrich, a oni mają telepatyczny kontakt ze swoimi podwładnymi, dzięki czemu mogą dowiedzieć się o naszym przybyciu... W tym drugim wypadku ryzyko, choć mniejsze, nadal istnieje. Jednak nie mogę pogodzić się z myślą, Ŝe mogłabym narazić cię na niebezpieczeństwo. Po pierwsze dlatego, Ŝe cię kocham, a po drugie dlatego, Ŝe przed starciem z Mordrimi powinieneś nauczyć się korzystać ze swoich nowo odkrytych mocy. Myślę, Ŝe pierwsza opcja będzie jednak
bezpieczniejsza: w nocy postaram się dostać do umysłu któregoś z Mordrich. Będę musiała uniknąć Khiffa, bo w przeciwieństwie do Shingów Khiffy rzadko kiedy śpią.To mogło stać się powodem ich pierwszej, a być moŜe nawet ostatniej sprzeczki, poniewaŜ Scott nie chciał nawet słyszeć o tym, Ŝe Shania miałaby wystawić się na zagroŜenie. - No to musimy poczekać jeszcze jakiś czas - stwierdził Scott - być moŜe do ostatniej chwili. JeŜeli chodzi o korzystanie z moich mocy, jeśli faktycznie je posiadam, to jedna z nich sprawia, Ŝe cierpnie mi skóra na plecach, a druga... no cóŜ, mówiąc szczerze, zbija mnie z tropu. Nie znam się dość dobrze na matematyce, no i nie posiadam współrzędnych... Wówczas - zaledwie przed kilkoma dniami, choć mogłoby wydawać się, Ŝe było to wieki temu - Scott nie zgodziłby się na Ŝaden plan, w którym Shania mogłaby mieć bezpośredni kontakt z Trójką Mordrich. Scott stracił jedną miłość, nawet nie wiedząc, jak i dlaczego to się stało. Jednak teraz sam fakt, Ŝe Shania nic nie odpowiedziała na jego pytanie, oznaczał nadciąganie burzy. Shania zajrzała w jego myśli i powiedziała: - Zmierzcha się, wejdźmy do środka. W Idossoli teŜ jest juŜ ciemno, moŜe będziesz mnie osłaniać, a ja zbadam ten obszar i sprawdzę, czego moŜna się dowiedzieć. Z wywieszonym językiem umyty i piękny wilk wynurzył się z krzaków i zapadających ciemności. - Niektóre przyjemności zniknęły z mojego Ŝycia - powiedział. - Obawiam się, Ŝe w pobliŜu nie ma królików. Nie wolno mi takŜe polować na kurczaki! Co za szkoda. Z drugiej strony zniknęły równieŜ niebezpieczeństwa, przynajmniej niektóre, odnalazłem takŜe moją Jedynkę, a nawet Dwójkę. To miłe i wygodne... a jednak brak mi przygód i wyzwań. Słyszałem, o czym rozmawiacie, i chciałem wam pomóc. Wiem, jak korzystać z ciszy i jak opróŜniać umysł z myśli. - Polizał wilgotnym językiem dłoń Scotta. - Znam się takŜe na kierunkach. Pozwólcie mi tylko powąchać i poczuć wrogów, a zawsze będę wiedzieć, gdzie się znajdują. Zawsze ich znajdę, bez względu na to, dokąd się udadzą. Kierunki... tak, myślę, Ŝe to właśnie jest wilcza sprawa. A na pewno moja. Scott pokiwał głową, poklepał wilka po głowie i powiedział: - Oczywiście, Ŝe to wilcza sprawa, ale w tym świecie jeszcze Ŝaden wilk nie próbował działać w taki sposób. - Scott spojrzał na Shanię i spytał: - Nad czym się zastanawiasz? - Nie gniewaj się, ale w tych dniach miałam dwa razy moŜliwość przeskanowania Idossoli. RównieŜ Schloss Zonigen. Przepraszam, Ŝe nic ci o tym nie powiedziałam, ale musiałam spróbować.
- Co? - Scott złapał ją za ramiona. - CzyŜ nie rozmawialiśmy o tym, Ŝe to moŜe być bardzo niebezpieczne? - Ja tam wpadłam tylko na chwilkę! Nie szukałam Mordrich. Nie ośmieliłabym się tego robić. Nawet w wiosce nie zagłębiałam się za bardzo. Tylko poczułam to miejsce, Scott. Nie naraŜałam się na niebezpieczeństwo. Scott przytulił ją później objął ramieniem, po czym poszli razem do domu. Razem z nimi poszedł Wilk, który ocierał się bokiem o nogi Scotta. Kiedy weszli do środka, Scott zapytał z lekką rezygnacją w głosie: - Co takiego widziałaś, usłyszałaś lub poczułaś, Ŝe twoim zdaniem to musi być teraz? - Poczułam wielki strach promieniujący z wioski, ale w Schloss Zonigen panuje cisza. Mordri zablokowali wszelką telepatyczną transmisję. Nie mają potrzeby szukać czegokolwiek na zewnątrz i nie pozwolą takŜe nikomu zajrzeć do środka. Myślę, Ŝe ściśle pilnują tajemnicy dlatego, Ŝe zostało im kilka dni lub nawet godzin. Co więcej, umilkli równieŜ twoi przyjaciele z Wydziału E. Co pewien czas starałam się dowiedzieć, co u nich słychać, i zawsze coś się działo: napięcie... nikłe echo ich obecności. Ale teraz... nic. Bardzo prawdopodobne, Ŝe oni takŜe zaczęli działać. Scott pesymistycznie pokręcił głową i powiedział: - Nasz wielki plan, jeŜeli moŜna go jeszcze nazywać planem, polegał na tym, Ŝe uzbrojeni wpadniemy tam i uniemoŜliwimy realizację ich planu. Początkowo, kiedy dowiedziałem się o Simonie Salcombie, nie przejmowałem się tym, Ŝe moŜe mnie to kosztować Ŝycie. śycie za Ŝycie. Ale teraz, choć nadal chcę jego śmierci, tak samo jak reszty tych obłąkańców, teraz jesteś ty. Teraz martwię się o Ŝycie, o nasze Ŝycie, a to mnie osłabia. Wiem, Ŝe musimy to zrobić, bo w przeciwnym razie i tak wszystko będzie skończone, dla nas i dla reszty świata... ale, do diabła, nadal nie wiemy, kiedy nastąpi koniec planowany przez Mordrich. A nawet gdybyśmy wiedzieli, to nie mamy broni, którą mielibyśmy ich załatwić.Jeśli chodzi o to, kiedy to będzie, to ja się dowiem! Jeśli chodzi o broń, to teŜ mogę ją zdobyć. - Tak po prostu? Teraz? - To akurat jest drobiazg. Poczekaj chwilkę. Włączyła lokalizator i zniknęła wraz z sykiem powietrza, pozostawiając po sobie wirujący pył. Wróciła po dziesięciu sekundach, trzymając w dłoniach dwie półautomatyczne dwu-lufowe strzelby i wielkie pudło amunicji. - To ze sklepu sportowego w centrum miasta. Kiedyś zapamiętałam współrzędne. Scott nie był ani trochę zaskoczony czy zdziwiony jej znikaniem i pojawianiem się sam tego juŜ doświadczył i to nie raz - a jednak był coraz bardziej zdeprymowany. Biorąc od niej broń i kładąc ją na swoim biurku, powiedział:
- PrzecieŜ razem z Khiffem mówiliście, Ŝe nie naleŜy korzystać z lokalizatora, Ŝe trzeba będzie ograniczyć jego stosowanie lub coś podobnego. - Tak jest! Mogę wykorzystać go tylko do jednej dalszej podróŜy z kilkoma pasaŜerami, a potem to juŜ tylko krótkie skoki. Ale nawet jak pozostanie w nim tylko iskierka energii, to w zupełności wystarczy mojemu Khiffowi... Musimy się przygotować - dodała, zanim Scott zdąŜył cokolwiek powiedzieć. - Pewnie będziesz chciał załadować broń i przebrać się w ciemne ubranie, i... i... -...i odmówić modlitwę? - dokończył za nią Scott. Ale i tak opuścił lufę broni i załadował naboje do magazynka. - Modlitwę? - spytała Shania. - Oczywiście. To się przyda, jeśli w nią wierzysz. Ja swoją zdąŜyłam juŜ odmówić. - Mam piłę łańcuchową w ogrodzie. Mogę je natychmiast przyciąć. - Przyciąć? - Łatwiej i szybciej będzie ich uŜywać - wyjaśnił. - Więc jesteś gotowy - powiedziała Shania z bladym uśmiechem na ustach. - Byłem gotów juŜ od pewnego czasu. I to jeszcze przed tym, co zrobił Salcombe mojej Ŝonie. - Noc naleŜy do mnie - odezwał się Wilk. - Jestem cieniem cieni! Kiedy ruszamy? - Muszę wcześniej zajrzeć do Idossoli. Będziecie mnie osłaniać? - A co z twoim Khiffem? - spytał Scott, siadając obok niej na krawędzi kanapy. - Czy będzie ci pomagać? - Oczywiście! Jak zawsze! O to nawet nie trzeba pytać. A jeśli spotkamy się z Khiffami Mordrich... - To spróbuję wyplenić z nich zło. Albo ja je oczyszczę, albo one przeciągną mnie na stronę zła. - Lepiej jednak unikać Mordrich i ich szalonych stworów. Scott i Shania złączyli dłonie, po czym Shania zamknęła oczy i skoncentrowała się. Nie trwało to długo, moŜe tuzin uderzeń serca. Scott poczuł, Ŝe jego umysł wyrusza w podróŜ, towarzysząc Shanii i Wilkowi. MęŜczyzna i zwierzę osłaniali kobietę, najprawdziwszą kobietę ze wszystkich, jakie dane było poznać Scottowi. W ciągu dwunastu uderzeń serca Shania usłyszała wszystko, co chciała usłyszeć. Część z tego, co usłyszała Shania, dotarło równieŜ do Scotta i Wilka: - Xavier! - powiedział Scott. - On teŜ tam jest. Ma kłopoty!
- RównieŜ inni z Wydziału E - dodała Shania. - Czuję ich... nie osłaniają umysłów... są zbyt zajęci. Zresztą nie muszą się osłaniać, bo zostali wykryci! Zostali zaatakowani. Nie przez Mordrich, ale przez ich słuŜących, tych, co dostają od Mordrich pieniądze. I jeszcze przez innych, takich, co nie odwaŜą się sprzeciwić Mordrim! - A więc zaczęło się, a nas tam nie ma! - powiedział Scott. Umysł Shanii zawirował i przebiegły przez niego róŜne ciemne i złe myśli... z Schloss Zonigen! - Achhh! - wyraźnie odezwał się kobiecy głos. - Shania Dwa! Ty teŜ nas zaatakujesz? UwaŜaj, Shania Dwa, twój przyjaciel nie ma takiej mocy, Ŝeby zagrozić Trójce Mordrich. - Gelka Mordri - wyrzuciła z siebie Shania. - Ty nieszczęsna, pokręcona kreaturo! - Pokręcona? Pokręcona? - odezwał się jeszcze jeden głos, Khiff Mordri Jeden. - Jeśli chcesz zobaczyć prawdziwe szaleństwo, to przybądź do Schloss Zonigen! Cha, cha, cha! - Uciekaj stamtąd - krzyknął Scott i złapał ją za ramiona. Potrząsnął nią dodając: Uciekaj, zanim to coś nas namierzy i przedostanie się tutaj! - Niech tylko spróbuje! - warknął Wilk, odsłaniając kły. Ale Shania zdąŜyła juŜ wrócić i powiedziała spokojnym tonem:- A więc wszystko wiemy. To teraz. Ale nie przejmuj się, oni tutaj się nie dostaną. Telepatia Shingów jest podobna do mowy. A właściwie do wyrazu twarzy czy gestów wyraŜających emocje. Wyczułam, Ŝe Gelka boi się. Jeśli chodzi ojej Khiffa, to jego wyzwanie i zaproszenie do Schloss Zonigen wynika z tego, Ŝe oni nie mogą przybyć tutaj. Szykują się do odiom. Musimy dostać się tam, Scott. I to teraz! Przede wszystkim Ŝeby ratować twój świat, ale takŜe po to, Ŝeby się zemścić. Musimy się przebrać i przygotować broń. Ile potrzebujesz na to czasu? - NajwyŜej dziesięć minut - odpowiedział Scott i ruszył w kierunku drzwi. Razem z nim w ogrodzie znalazł się podekscytowany wilk, którego ślepia świeciły w ciemnościach jak dwie Ŝółte lampy... Goodly i Trask przysunęli dwa wielkie dębowe stoły i ustawili je przy cięŜkich podwójnych drzwiach wejściowych. Teraz wystrzelona w ich kierunku kula albo utknie w drewnie, albo jej szybkość zostanie zminimalizowana czterocalową warstwą twardego drewna. O determinacji wroga świadczyły sporadyczne serie ognia z pistoletów maszynowych wystrzeliwane z drugiej strony skweru. Jednak agenci Wydziału E byli moŜe nawet jeszcze bardziej zdeterminowani. W ciągu pół godziny, jakie minęło od pierwszych strzałów, agenci skorzystali z moŜliwości ukrycia się w róŜnych częściach hotelu. Ta moŜliwość dawała im przewagę nad wrogiem, co wyraŜało się zarysem sześciu skurczonych ciał leŜących zarówno na skwerze, jak i na obrzeŜach parkingu.
JeŜeli chodzi o podległych Mordrim ludzi, których ciała leŜały na tyłach budynku, to spotkała ich szybka śmierć, która objawiła się co najwyŜej szeptem zaburzonego powietrza, głuchym odgłosem dziurawionego ciała i w jednym wypadku plaśnięciem pękającej gałki ocznej, przez którą przeleciał bełt kuszy, dewastując mózg i rozrywając na kawałki potylicę. Trzech napastników leŜało w miejscu, gdzie upadli, stając się ofiarami śmiercionośnej precyzji Alana McGratha i Grahama Taylora. W cieniu moŜna było dostrzec zarysy jeszcze co najmniej trzech postaci, które nie odwaŜyły się wyjść na otwartą przestrzeń. Co pewien czas ściany budynku omiatał grad kul, które roztrzaskiwały szyby w oknach. Przewaga obrońców nad atakującymi polegała na tym, Ŝe widzieli błyski wystrzałów napastników, choć sami nie byli widoczni, a atakujący widzieli tylko śmiercionośną pustkę okien. Podobnie było od frontu budynku. Trask załatwił męŜczyznę, któremu udało się dojść tak blisko, Ŝe zdołał przełoŜyć lufę broni przez okrągłe okno... ale dalej juŜ nie dotarł. Trask nie dał mu czasu pozwalającego nacisnąć spust i odwrócił lufę broni w stronę napastnika. Niedoszły anonimowy morderca nie zdołał zauwaŜyć strumienia gorącego ołowiu, który roztrzaskał mu twarz i urwał połowę głowy. W pokoju na piętrze Norbert Hauser trzymał na muszce postać ukrywającą się za pniem drzewa rosnącego pośrodku skweru. Kiedy po pewnym czasie postać wychyliła się i próbowała wycelować w stronę budynku, Hauser - strzelec wyborowy - potrzebował tylko jednej kuli kaliber 7,62 mm, aby trafić wroga prosto w serce. Frank Robinson nie miał doświadczenia w posługiwaniu się szwajcarską bronią i tylko dlatego nie zabił kilku kolejnych wrogów. ChociaŜ ci napastnicy nie posiadali paranormalnych zdolności, to jednak Frank potrafił zlokalizować ich w ciemnościach. Wyczuł coś znajdującego się w krzakach na skraju ciemnego skweru i posłał tam serię, która rozerwała ciało ukrywającego się męŜczyzny od piersi do pachwiny. Ten ostatni z zabitych zginął jakieś dziesięć minut wcześniej i chociaŜ wiadomo było, Ŝe w ciemnościach znajduje się jeszcze wielu przeciwników, to najwyraźniej przyczaili się i wezwali posiłki. Wysoko w górze po serpentynach drogi biegnącej od Schloss Zonigen do wsi zjeŜdŜały na dół trzy pojazdy. Korzystając z chwili spokoju, Trask wysłał Millie Cleary, aby sprawdziła, jak sobie radzą Paul Garvey i David Chung. Tak naprawdę była to tylko wymówka, bo Trask chciał, Ŝeby Millie była jak najdalej od miejsca, które wyglądało najmniej bezpiecznie. Millie
wiedziała o tym, poniewaŜ telepatycznie zdąŜyła się juŜ skontaktować z Paulem Garveyem. Jednak Trask upierał się, Ŝeby poszła i zmieniła jednego z tej dwójki. Kiedy Millie dotarła do pokoju na tyłach, Chung poinformował o zdarzeniu, które niezwykle mocno go poruszyło i pobiegł do Traska podzielić się nową wiedzą, choć ze strategicznego punktu widzenia nie naleŜało zostawiać razem dwojga telepatów. - Ben, to jest ciepłe - powiedział do Traska, wyciągając z kieszeni pochodzący z pokoju St Johna przycisk do papieru. - Przynajmniej tak mi się wydaje, kiedy go dotykam. Wydaje mi się teŜ, Ŝe wiem dlaczego. Szefie, on tu jest! St John jest gdzieś w naszej okolicy! Oczy trójki esperów, Chunga, Traska oraz prekognity lana Goodly’ego, dostosowały się do panującego w hotelu mroku. W chwili gdy Chung skończył mówić, Trask zobaczył, jak Goodly podskoczył i zachwiał się, stojąc blisko rozbitego okna. Przez jedną straszną chwilę Trask pomyślał, Ŝe jego stary przyjaciel został trafiony kulą. Na szczęście prekognita odzyskał równowagę i powiedział: - Tak! O tak! - O co chodzi, łan? - spytał zdumiony Trask. - Co zobaczyłeś? - To było jak... jak seria obrazów... krótka i kalejdoskopowa. Ale obiecująca, bardzo obiecująca! To był Schloss Zonigen... i my tam byliśmy. Ale były tam równieŜ potwory, nieŜywi ludzie, walka i krzyk! Tam były stwory, które nie są ludźmi, których dotyk jest jak śmierć lub nawet coś gorszego od śmierci. Był tam teŜ Scott St John i piękna kobieta, a nawet pies - nie, wilk - i to byli jego partnerzy! Trask schylił się nisko, Ŝeby skorzystać z osłony przewróconych stołów, podszedł do Goodly’ego i złapał go za rękę. - A co z pozostałymi rzeczami, które wcześniej przewidywałeś? Kosmiczna eksplozja czy co to miało być? - To teŜ - odparł Goodly, na którego czole pojawiły się krople potu. - To równieŜ widziałem. A raczej wyczułem: kolosalny wybuch, przy którym eksplozja nuklearna wygląda jak chińskie sztuczne ognie! A jednak... jednak... - Tak? - Nas równieŜ zobaczyłem. Brudnych, rozproszonych, zakrwawionych. Ale byliśmy tam, Ben. Byliśmy tam! Trask mocniej ścisnął ramię prekognity. - Przed czy po Wielkim Wybuchu? Prekognita mógł tylko wzruszyć przepraszająco ramionami. - Przykro mi, ale to było jak w kalejdoskopie. Totalny bałagan. Nie wiem, co było pierwsze...
Zanim Trask zdołał zadać kolejne pytanie, na znajdujących się pomiędzy recepcją a jadalnią schodach rozległy się strzały i chaotyczne odgłosy kroków. Po chwili pojawił się Frank Robinson, który schodził na dół i posyłał za siebie serie kul. Kiedy jego broń zamilkła, Robinson sięgnął po zapasowy magazynek, ale nagle potknął się i spadł ze schodów. - Jezu Chryste! Mój dobry BoŜe! - krzyknął upadając. TuŜ za nim bez jakiegoś specjalnego pośpiechu sunęła zadziwiająco wysoka i chuda jak patyk postać o głęboko zapadniętych oczach, długiej szyi i nietypowej głowie. Postać ubrana była w śnieŜnobiały kaftan z postawionym wysoko kołnierzem. Był to Mordri Trzy znany takŜe jako Guyler Schweitzer. Jednak Trask i jego ludzie zamarli w bezruchu, a powodem nie był wcale wygląd obcego, ale to, co się za nim posuwało, przypominając psa na smyczy. To coś o cienkich i ogromnie długich palcach i ręce zagłębionej w jedno z uszu trudno było rozpoznać, jednak przyglądając się lepiej, pomimo ciemności panujących w recepcji, cała trójka dostrzegła, Ŝe miało twarz... agenta specjalnego Norberta Hausera! Shania skorzystała z lokalizatora i razem ze Scottem pojawiła się w miejscu, które znała najlepiej: w opuszczonym i nieoświetlonym Gasthausie przy głównej ulicy Idossoli. Zjawili się przy zachowaniu wszystkich środków ostroŜności. Wilk spoczywał na ramionach Scotta, dzięki czemu Scott mógł trzymać broń w rękach z palcem na spuście. Znaleźli się w zakurzonym hallu pełnym pajęczyn, dokąd docierała jedynie odrobina księŜycowego światła przedzierającego się przez zapuszczone brudem okna. Scott przyklęknął na pokrytej grubą warstwą kurzu podłodze, dzięki czemu wilk mógł bez trudu zeskoczyć z jego ramion. - Wygląda mi to na raczej opuszczone miejsce... - Tak, kiedyś się tutaj zatrzymałam. Badając to miejsce, nie wyczułam obecności Ŝywych istot. Znam jeszcze kilka innych miejsc w pobliŜu, ale tylko tutaj mogliśmy się pojawić niepostrzeŜenie. - Tylko Ŝe i tak musimy wyjść na zewnątrz, a ja nie znam Idossoli i trudno będzie odnaleźć mi właściwą drogę. - MoŜe będziemy mogli ci pomóc. - My? - Ja i mój Khiff. - Mój Khiffie, czy pamiętasz, jak wygląda to miejsce, patrząc ze wzgórza pod turnią? Kiedyś podeszliśmy całkiem wysoko, ale nie ośmieliliśmy się juŜ wyŜej wspinać.
- O tak, pamiętam to, moja Shaniu - Khiff odpowiedział natychmiast. - Wyczuwaliśmy silną koncentrację myśli Mordrich i obawialiśmy się wykrycia. A co teraz? Chciałabyś znowu udać się tam? - JeŜeli w moim lokalizatorze zostało dosyć energii. - Shania przyłoŜyła urządzenie do czoła i trzymała je przez chwilę w jednym miejscu. - MoŜliwe są tylko trzy lub cztery krótkie kilkuosobowe skoki. - Tylko tyle? Jesteś pewien? To wszystko? - Twarz Shanii wyraŜała głębokie zaniepokojenie. - Poczekaj! - zawołał Scott. - Shania, o co tu chodzi? Od jakiegoś czasu przejmujesz się tym, Ŝe w lokalizatorze kończy się zapas energii. Ja teŜ się tym martwię. Wygląda na to, Ŝe zostało nam tylko kilka podróŜy. Czy moŜemy zaufać temu urządzeniu? - Wiesz, Ŝe nie tylko o to chodzi. śe jeśli zuŜyję całą energię, to równieŜ mój Khiff będzie bez... bez energii. Dlatego muszę pamiętać o zachowaniu choćby minimalnej rezerwy. - Shania, szkoda czasu - odezwał się Khiff. - śeby mieć przegląd sytuacji, musisz zobaczyć całą wioskę z góry. Teraz podam ci współrzędne... Podczas gdy Khiff przekazywał Shanii współrzędne, Scott objął ręką Wilka, a Shania zarzuciła mu ręce na szyję. Jej szczupłe palce pokręciły tarczą urządzenia i nastała ciemność, a niemal natychmiast po niej mrok, w którym... ...stali oświetleni gwiazdami na zboczu, tuŜ poniŜej Schloss Zonigen. - Spójrz! - powiedziała Shania, wskazując ruchem głowy do góry. Scott podąŜył za jej spojrzeniem i zmruŜył oczy, natykając się na feerię połyskujących świateł. Wysoko na ścianach wydrąŜonej turni świeciło mrowie lamp przypominające świąteczną choinkę. - Mordri są potwornie zajęci - stwierdziła Shania z lekkim drŜeniem w głosie. UŜywają, a właściwie naduŜywają swoich mocy, Ŝeby straszyć i popędzać swoich robotników. Czuć napięcie. Praca nie idzie im najlepiej albo przeciąga się, bo Mordri zamęczają robotników. A właściwie to zakładników! - Skąd wiesz o tym? - spytał Scott, przyglądając się wiosce znajdującej się setki stóp poniŜej. - Co? - teraz ona zadała pytanie. - Nie czujesz, jakie przeraŜenie emanuje z tego miejsca? Wiem, Ŝe sam mógłbyś to poczuć, gdybyś otworzył umysł. - Ja teŜ to czuję - powiedział Wilk, który lekko zadrŜał, przytulając się do nogi Scotta. - To bardzo złe miejsce. - Następnie jego wzrok dołączył do spojrzenia Scotta i patrząc na wioskę, dodał: - A tam jadą myśliwi! Dobrze znam ich umysły, bo jestem dzikim witkiem, na
którego polowano. Znam się na tym jak nikt inny. To zwykli mordercy!- Nie mam teraz czasu na strachy i potworności - powiedział głośno Scott. - Zamiast tego wolę skupić się na tym, co widzę, na przykład na tych trzech samochodach. Tak, Wilku, masz rację. Najpierw wszystkie jechały razem, a teraz się rozdzieliły i zatrzymały w uliczkach dochodzących do skweru... Zobacz, wyłączyli reflektory. - Tak, to myśliwi! - powtórzył Wilk. - Tylko Ŝe zamiast polować na króliki czy kurczaki, oni polują na ludzi! - Tam jest... Gasthaus - powiedziała Shania. Zamknęła oczy i przytrzymała dłoń przyłoŜoną do czoła. - Osaczyli tam twoich ludzi z Wydziału E. - Otworzyła oczy, spojrzała w bok i powiedziała: - Patrzcie tam! Jeszcze jeden pojazd, większy i jest w nim więcej ludzi... - Więcej myśliwych! - zauwaŜył Wilk. -...jedzie od strony Schloss Zonigen. - Musimy dołączyć do Wydziału E - stwierdził Scott. - Znają mnie. JuŜ raz próbowali mi pomóc. Teraz my musimy im pomóc. - Tak - zgodziła się Shania. - Musimy. Scott zmruŜył oczy, patrząc na autobus, którym z wysoka po stromej drodze jechali ludzie. DojeŜdŜając do ostrego zakrętu pojazd zwolnił i prawie się zatrzymał blisko krawędzi ogromnej przepaści. - Jesteś pewien, Ŝe to myśliwi? - Scott zwrócił się do Wilka. - Mają broń - warknął Wilk. - Ich myśli są pełne krwi. To bardzo źli ludzie! - Zabierz nas na zakręt! - powiedział Scott do Shanii, jednocześnie obejmując Wilka jedną ręką, a drugą chwytając Shanię. - Dasz radę? - Jeśli sięgnę tam wzrokiem - odparła, dotykając palcami lokalizatora - to powinno się udać. JuŜ po chwili byli na wskazanym przez Scotta miejscu. WyjeŜdŜający zza zakrętu kierowca zobaczył ich w świetle reflektorów: męŜczyznę, kobietę i psa, którzy po prostu stali na środku drogi. Jednak nie tylko stali, ot tak sobie. Pies podkurczył nogi, ślepia niebezpiecznie świeciły mu w ciemności, i warczał, a ludzie... celowali z broni! Shania zacisnęła powieki i wystrzeliła na oślep. Jednocześnie nacisnęła oba spusty dubeltówki. Jeden pocisk rozbił refłektor autobusu, a drugi rozszarpał oponę na strzępy. Odrzut broni był tak silny, Ŝe Shania straciła równowagę i przewróciła się na drogę. Samochód skręcił gwałtownie i dotknął przodem skały, prześlizgnął się po niej, ale kierowcy
udało się jakoś odzyskać nad nim częściowe panowanie. Teraz celowo skierował pojazd na trzy stojące na drodze postacie. Nie znając się za bardzo na dubeltówkach, Scott wyciągnął wnioski z błędu popełnionego przez Shanię. Wycelował w szybę kierowcy i pociągnął za jeden ze spustów. Zobaczył, jak kierowca odskakuje na siedzeniu do tyłu i chwyta się rękami za twarz, w którą trafił śrut i odłamki szkła. Scott nie czekał ani chwili i wystrzelił w drugą z przednich opon. Autobus jechał dalej, sypiąc spod przednich kół snopami białych iskier. Scott, widząc zbliŜający się pojazd, zabrał z drogi Shanię, wilk zaś pobiegł w jedną, a potem w drugą stronę, nie mogąc zdecydować się, dokąd ma uciec. Jednak autobus wypadł z drogi, uderzył w barierkę, roztrzaskał ją i poleciał w pustkę nocnego powietrza. W oknach widać było twarze blade, przeraŜone, krzyczące... Minął dość długi czas, zanim dotarł do nich odgłos wybuchu przypominający eksplozję bomby w podziemiach. Echo wybuchu odbijało się od ścian doliny i powoli zanikało. - Tyle śmierci! - powiedziała Shania, tuląc się do Scotta. - Tak, ale to jest i tak mniej niŜ cały świat zmarłych - odparł, sięgając do kieszeni po amunicję, by przeładować obie dubeltówki. - I nawet te wszystkie dranie razem wzięte mniej znaczą od jednej Kelly! - To prawda - Shania skinęła głową. - Pamiętaj, Ŝe na dół pojechały jeszcze trzy samochody z ludźmi, którzy otaczają twoich przyjaciół. Myślisz, Ŝe moglibyśmy im trochę pomóc z zewnątrz? - Jak najbardziej. Czy widzisz tę otwartą przestrzeń otoczoną drzewami - moŜe to jest jakiś park albo plac zabaw dla dzieci - dwie ulice od Gasthausu? Jeden z samochodów zaparkował w pobliŜu. Jeśli zabierzesz nas w to miejsce i znajdziemy się na ich tyłach, to moŜemy im powaŜnie zaszkodzić. JuŜ po chwili nisko pochyleni szli przez plac zabaw. - Wyczuwam przed nami myśliwych! - powiedział Wilk. - Spróbuj być jak najciszej - odpowiedział Scott szeptem, zapominając o tym, Ŝe mógł skorzystać z telepatycznych zdolności. Po chwili jednak przypomniał sobie o tym i dodał: Zaprowadź nas do nich. PokaŜ ich. Wilk bezgłośnie ruszył do przodu... W tym samym czasie w korytarzu przed recepcją Gasthausu Alpenmanna Ben Trask, łan Goodly i David Chung dochodzili do siebie po chwilowym szoku, Frank Robinson zaś wciąŜ leŜał na plecach przed schodami. Pozaziemska kreatura powoli się nad nim pochylała.
Guyler Schweitzer odłoŜył na bok coś, co tylko trochę przypominało człowieka, jakim był kiedyś Norbert Hauser. Nie podtrzymywany spadał ze schodów, jak związana pośrodku sterta starych szmat. - Za... za... zastrzelcie tego popierdoleńca! - krzyknął Robinson, wskazując drŜącym palcem Mordriego Trzy, a drugą ręką wyciągając zapasowy magazynek i próbując wcisnąć go do pistoletu. - Jezus Maria, strzelajcie! Lokalizator David Chung oraz prekognita łan Goodly znajdowali się najbliŜej schodów i nie musieli słuchać dalszych ponagleń. Wycelowali i oddali kilka pojedynczych strzałów, które na miejscu połoŜyłyby trupem kaŜdego człowieka. Słyszeli, jak kule przebijają się przez ciało, wydając głośne mlaśnięcia. Schweitzer zachwiał się, kiedy nierówny wzór ciemnych dziur pojawił się na piersi jego białego kaftana. Jednak kule najwyraźniej nie zrobiły na nim większego wraŜenia i Schweitzer przybliŜał się coraz bardziej do Robinsona. Frank przeładował pistolet, ale ten zaciął się. Robinsonowi udało się poderwać na nogi i rzucił bronią w Schweitzera, który po prostu odbił ją na bok. Po chwili Chungowi i Goodly’emu skończyła się amunicja, a wówczas obcy przemówił: - Byliśmy ciekawi, co nam zagraŜa. - Jego słowa odbiły się echem od ścian. - I to tylko z tego powodu, Ŝe odkryliśmy coś nowego - obecność w psychosferze - i zaczęliśmy się zastanawiać, czy przypadkiem ktoś nie przyszedł z pomocą waszej obrzydliwej i zdegenerowanej planecie w jej ostatniej godzinie. Ale wasi bogowie są fałszywymi bogami, podobnie jak wszyscy bogowie, a wy jesteście tylko ludźmi, choć nieco zdolniejszymi od większości populacji. Ale wasze talenty i uzdolnienia nic nie znaczą. RównieŜ wasza broń jest bezuŜyteczna. W porównaniu z Shingami, a moŜe powinienem powiedzieć: z Trójką Mordrich, jesteście niczym! Głupcy kochający Boga! Wasze ciała są słabe i tak bardzo... bardzo plastyczne. - Na jego twarzy pojawił się potworny uśmiech. Mruczący coś do siebie Robinson z trudem usunął się z drogi Schweitzerowi. Ale teraz obcy poruszał się szybciej, a jego długie ręce sięgnęły po Chunga i Goodly’ego. - Nie pozwólcie się dotknąć! - krzyknął Robinson. - Pod Ŝadnym pozorem! Dotknął Hausera, a ja widziałem, co się z nim stało! Nie wiedzieliśmy, skąd on przybył. W ostatniej chwili wyczułem jego obecność. Po prostu pojawił się tuŜ za nami. Trzymał Hausera tylko przez kilka sekund i... i... - I to! - powiedział Schweitzer, wyciągając szyję i ręce i chcąc złapać Chunga i Goodly’ego. Ale nagle do akcji ruszył Ben Trask. Odsunął esperów na bok i trzymając w rękach miotacz ognia, zapalił świeczkę na końcu lufy.
- Skoro kule nie robią na tobie wraŜenia, to co powiesz na to? Mordri Trzy zatrzymał się w miejscu, a jego ręce cofnęły się. Z potwornej broni Traska wytrysnął ryczący ogień. Długi płomień był na zewnątrz niebieski, w środku biały, a w samym rdzeniu, w obszarze największej temperatury, był przeźroczysty. Trask polał płynnym ogniem Schweitzera, podpalając jego biały kaftan i sprawiając, Ŝe chuda postać Mordriego Trzy pobiegła po schodach do góry, machając bezradnie rękami, starając się zdusić płomienie. Wszyscy poczuli smród, którego źródło było oczywiste. Tak śmierdziało palone mięso. Mordri Trzy zaczynał się kurczyć! Kiedy Trask zdjął palec ze spustu, wraz ze swoimi ludźmi zobaczył filar ognia, resztki kaftana Schweitzera i płomienie osmalające sufit. Okryły płonącymi resztkami kaftana stwór nadal cofał się i kurczył. Z jednej strony jego ciało było juŜ spalone i czarne, wyraźnie zniekształcone ogniem. Schweitzer agonalnie miotał głową, aŜ w końcu krzyknął donośnie, złączył ręce i zniknął w czymś na kształt implozji. Płomienie natychmiast zgasły, a zdumiony Trask wraz ze swoimi ludźmi stał w dymie i smrodzie spalenizny. Po Mordrim Trzy nie było ani śladu!- Co to jest, do diabła? - spytał Trask, kiedy odzyskał juŜ mowę. - Gdzie on zniknął? - Następnie zwrócił się do Franka i spytał: - Frank, co tam się stało? - Nie... nie wiem - odpowiedział skulony w kącie Robinson. - On... To pieprzone coś pojawiło się zupełnie znikąd. Zupełnie znikąd! TuŜ za nami, w pokoju! Ledwo wyczułem jego obecność. On stanął za nami i dopiero wówczas wyraźnie go poczułem. Był silny! Wyrwał mi broń z ręki, jakby to była zwykła zabawka. Zobaczyłem, Ŝe dotknął Hausera... a potem... potem... on zaczął się zmieniać! Trask odłoŜył miotacz ognia na ladę recepcji, podbiegł do Robinsona, chwycił go za poły i zdecydowanym głosem powiedział: - Posłuchaj, Frank. Musisz wziąć się w garść! Pojawiły się rzeczy i sprawy, o których nie mieliśmy pojęcia i których nie mogliśmy przewidzieć. Ale jesteśmy właśnie po to, Ŝeby zajmować się takimi sprawami. Frank, jesteś mi potrzebny i musisz zachowywać się jak męŜczyzna. - Chryste! O Jezu! - odpowiedział Robinson. Trask przytrzymywał go stojącego pod ścianą. - Ty, ty tam nie byłeś... nie widziałeś! Trask gotów był potrząsnąć Robinsonem lub nawet go uderzyć, ale jego uwagę przyciągnęły nowe odgłosy dochodzące zza potrzaskanych kulami okien. Były to dochodzące z niedaleka głuche odgłosy wystrzałów, jednak nie była to broń automatyczna czy półautomatyczna.
- A to co znowu? - zapytał Trask i ostroŜnie spojrzał przez okno. - Dubeltówki? Czy dobrze słyszę? Jak to moŜliwe? Cztery wystrzały z bliska, jeden tuŜ za drugim, prawie wszystkie na raz? - Tak, na pewno dubeltówki - stwierdził Chung, który jednocześnie poczuł paranormalne wibracje oraz ciepło cięŜkiego przedmiotu znajdującego się w jego kieszeni. Dwie dwururki. Jeśli ci ludzie nie zaczęli walczyć ze sobą to bez wątpienia jest to Scott ze swoją przyjaciółką. Nie mam wątpliwości. Wiem, Ŝe to oni, i są coraz bliŜej! Kiedy mówił, zabrzmiały dwa kolejne zdławione wybuchy. Tym razem znacznie bliŜej. Nocną ciszę przeszyły krzyki, przekleństwa, jęki bólu i nawoływania. Pomimo tego w ciemnym kącie pomieszczenia Frank Robinson mówił pod nosem do siebie: - Czuję ich. Jeszcze dwoje, moŜe nawet troje. Są coraz bliŜej, a jedno z nich ma naprawdę wielką, bardzo wielką moc! - Włączcie światło - rozkazał Trask. - Musimy widzieć, co robimy. - A kiedy prekognita odnalazł włącznik i światło zalało recepcję, Trask mówił dalej: - Jeśli chodzi o Franka, to najwyraźniej było tego zbyt duŜo jak na niego. Ale i tak powinniśmy zwracać uwagę na to, co mówi. Potrafi wyczuć szczególnie uzdolnionych ludzi, więc jeśli mówi, Ŝe oni się zbliŜają to... W tej samej chwili otworzyły się drzwi od jadalni! Stała w nich Millie Cleary i patrzyła na trzech męŜczyzn, którzy celowali do niej z broni gotowej do strzału! ZmruŜyła oczy i powiedziała: - Co to? Trask westchnął z ulgą i odrzekł: - Millie, co tutaj robisz? - Sama się o to pytam - odpowiedziała, drŜąc na całym ciele. - Otrzymałam wiadomość i tyle. - Otrzymałaś... co? Wiadomość? - Trask wiedział, Ŝe mówi prawdę, ale nie mógł zrozumieć, o co jej chodzi. Zmarszczył brwi i zapytał: - Co to znaczy „i tyle”? Od kogo ta wiadomość? - Myślę, Ŝe od kobiety - odpowiedziała Millie. - Ale jej telepatia... nigdy nie zetknęłam się z czymś takim. To było takjakby... jakby stała tuŜ obok mnie! Tak czy owak powiedziała, Ŝebyśmy wstrzymali ogień. - Idą! - krzyknął skurczony w kącie Robinson. - O Jezu, teraz! Idą! Nie skończył jeszcze mówić, gdy trzy zapalone kandelabry zaczęły raptownie migotać i kołysać się na kablach i hakach.
Nagle w wirującym powietrzu pojawiły się trzy istoty. Chung, Millie i Scott St John krzyknęli jednocześnie: - Nie strzelać! Nie strzelać! Zapadła cisza. David Chung przerwał ją pierwszy, mówiąc: - Dobry BoŜe, jeszcze przed chwilą mógłbym przysiąc, Ŝe... to znaczy poczułem się jak... poczułem, jakby pojawił się tutaj sam Harry Keogh! - Po chwili jego migdałowe oczy rozszerzyły się i dodał: - To on. Scotcie St John, jesteś taki sam jak Harry.Trask wiedział, Ŝe Chung mówi prawdę, a przynajmniej uwaŜa za prawdę to, co widzi. Zrobił krok do przodu i zadał pytanie: - Czy to prawda? To znaczy czy to moŜliwe, Ŝebyś w jakiejś formie lub wcieleniu był Nekroskopem Harrym Keoghiem. Scott pokręcił głową i przykucnął, Ŝeby opuścić wilka na podłogę. - Ani trochę. Jestem po prostu sobą. Jednak po chwili do przodu wysunęła się jego towarzyszka i powiedziała: - Prawdę mówiąc, to całkiem moŜliwe, Ŝe jest kimś więcej. JeŜeli chodzi o mnie, to nazywam się Shania. Miło mi was poznać... Ben Trask bez zastanowienia ujął dłoń Shanii i zaraz ją puścił. Następnie uwaŜnie popatrzył na nią oraz na jej przyjaciół: Scotta i... i Wilka, rzecz jasna. O ile Wilk wyglądał na piękne, zdrowe zwierzę, o tyle dwie postacie ludzkie nie prezentowały się najlepiej. Oboje mieli na sobie czarne kombinezony, o których Shania pomyślała z dość duŜym wyprzedzeniem, a w rękach trzymali obcięte dwulufowe dubeltówki. Na wysmarowanych sadzą z kominka Scotta twarzach malowała się determinacja, świadcząca nieomylnie o tym, Ŝe tych dwoje jest Ŝołnierzami biorącymi udział w misji. Ben Trask w większym stopniu instynktownie niŜ dzięki swemu talentowi zorientował się, Ŝe tych dwoje naleŜy do grona sprzymierzeńców Wydziału E. Shania stłumiła moc swoich energii, dzięki czemu elektryczność i oświetlenie wróciły do normy. Z kolei Goodly zorientował się, Ŝe gdyby nieprzyjaciel podszedł bliŜej budynku, to zarówno on, jak i jego koledzy z Wydziału E, nie wspominając o nowych znajomych, stanowiliby doskonały cel w dobrze oświetlonym hallu. Znając nieprzewidywalną i zwodniczą naturę przyszłości, prekognita powiedział: - Powinniśmy odsunąć się od okien. - To dobra rada... Xavier? - odpowiedział Scott. - Ale na dworze pięciu lub sześciu wrogów nie będzie juŜ się wam naprzykrzać.
- Wejdźcie na stół i wykręćcie Ŝarówki - rozkazał Trask. - Zostawcie jedną lub dwie. Następnie zwrócił się do Scotta i Shanii: - A więc wystrzały, które słyszeliśmy, to były wasze dubeltówki? Załatwiliście pół tuzina przeciwników? - Tak - Scott pokiwał głową. - Na pewno to nie wszyscy, ale jestem przekonany, Ŝe resztę wystraszyliśmy. Nie spodziewali się ataku od tyłu. - A to co? - Trask pokazał na granaty odłamkowe przyczepione do paska Scotta. Napadliście na jakąś zbrojownię czy co? Scott rzucił okiem na pas i odrzekł:- Ach to? Nie, zabrałem to jednemu z zastrzelonych męŜczyzn. Prawdopodobnie planowali podejść bliŜej i wrzucić je do środka. - Ta znaczy Ŝe mieliśmy szczęście. Wielkie dzięki. W głowie Traska pojawił się natłok pytań, ale w tej chwili miał inne sprawy do załatwienia, a poza tym nie wiedział, o co najpierw zapytać. Pokręcił głową, jeszcze raz popatrzył na Scotta i na jego towarzyszkę. Pomimo czarnych smug na twarzy była to bez najmniejszych wątpliwości piękna kobieta. Z wyrazu twarzy i sylwetki... hm, moŜna było powiedzieć, Ŝe nieziemsko piękna! Ta ostatnia myśl sprawiła, Ŝe coś w jego wnętrzu kazało się zastanowić nad jej prawdziwością... Shania rozglądała się po hallu, zaznajamiając się z otoczeniem. Po chwili zobaczyła nienaturalnie poskręcane ciało Norberta Hausera. Automatycznie zasłoniła usta dłońmi i spytała: - Co? Trójka Mordrich była tutaj? Zaryzykowali opuszczenie kryjówki? - Trójka Mordrich? - zdziwił się Trask. - Tak nazywacie tych drani, co potrafią zmieniać kształt ludzi? Jeden z nich był tutaj. - Skrzywił się i dodał: - I to jest efekt jego wizyty. To nie był jeden z moich ludzi, ale był przyjacielem. To coś powiedziało nam, Ŝe szuka kogoś w rodzaju boga i dlatego tutaj się pojawiło. Ale próbował zabić równieŜ i nas i wyglądał mi na niezłego obłąkańca! Shania rzuciła okiem na Scotta i odpowiedziała: - Wyczuli waszą obecność. - Następnie podbiegła do zwiotczałej formy będącej kiedyś Hauserem i przyklękła, Ŝeby połoŜyć dłonie. Było juŜ jednak za późno i Shania tylko ze smutkiem pokręciła głową. - Odszedł i nie mogę mu juŜ pomóc. Przykro mi... W chwili gdy połoŜyła ręce na głowie Hausera, ponownie zamigotały Ŝarówki Ŝyrandoli. Trask zauwaŜył to i od razu skojarzył z elektrycznym chaosem, jaki zapanował z chwilą pojawienia się tej trójki. Kiedy światła uspokoiły się, powiedział:
- Nie moŜesz mu pomóc? Myślisz, Ŝe jakakolwiek pomoc byłaby w ogóle moŜliwa? Przerwał, wyprostował się i w całym ciele poczuł, Ŝe to prawda. Zmarszczył brwi i spytał: Jesteś jedną z nich, prawda? - Było to jednak bardziej stwierdzenie niŜ pytanie. - Nie, ona nie jest - zaprotestował gwałtownie Scott. Lufa jego broni wskazywała na podłogę, ale skierowała się równieŜ w stronę Traska. - Shania jest jedną z nas, więc nie wyciągaj pochopnych wniosków, bo to moŜe doprowadzić do powaŜnych błędów! - Spokojnie - odpowiedział Trask. - Nie o to mi chodziło. - Oczywiście, Ŝe nie - wtrąciła Shania. - Tak czy owak masz rację z tą podejrzliwością, bo w końcu chodzi o wasze Ŝycie. A teraz powiedz mi, które z nich tu było i w jaki sposób pokonaliście go albo ją. Kule raczej nie zdałyby się na nic. Trask pokiwał głową i poprowadził ją do lady recepcj i, na której leŜał miotacz ognia. - Masz rację. Dostał bardzo duŜo kul i to z bliska. Zwykły człowiek juŜ po jednym takim strzale padłby trupem, ale to go nie zatrzymało. Załatwiło go to urządzenie. - Broń ogniowa - powiedziała Shania. - Tak, to mogło zadziałać. Nawet ciało, które samo się naprawia, nie potrafi się zregenerować, gdy płonie. Kto to był? Mordri Dwa czy Mordri Trzy? - Nie wiem, jak ich liczyć. Ale ten koleś był chudy jak tyczka i miał z siedem stóp wzrostu. Miał siwe włosy zaczesane w kok. Nazywał się Guyler Schweitzer. - Ostatni. Mordri Trzy. - No nieźle. Jeśli on był ostatni, to naprawdę nie chciałbym się spotkać z tymi, co są przed nim! - powiedział David Chung. - Jeśli Mordri Trzy wrócił do siebie leczyć poparzenia, to nie spotkasz się z resztą, a przynajmniej nie tutaj. Gelka Mordri, czyli Mordri Jeden, nie będzie więcej ryzykować, zwłaszcza teraz, gdy juŜ wie, Ŝe dysponujecie miotaczami ognia. W ciemności nocy rozległ się odgłos opon jadących po szutrowej nawierzchni. Millie wyjrzała dyskretnie przez okno. - Widzę światła przynajmniej jednego samochodu na drodze do Schloss Zonigen. Wygląda na to, Ŝe niektórzy z nich wycofują się. - Tak samo jest na tyłach - zauwaŜył Paul Garvey, który właśnie wrócił ze swego miejsca czuwania na tyłach hotelu i stał teraz w drzwiach jadalni. W tym samym czasie dał się słyszeć odgłos kroków i na schodach w zasięgu wzroku pojawili się technicy McGrath i Taylor, ostatni ludzie z oddziału Traska.- Tak - zgodził się z Paulem McGrath. - Został tam tylko jeden, a moŜe dwóch. Kiedy ruszyli do samochodu, Graham wysłał bełt i przebiłjeszcze jedną szyję. MająpowaŜne straty, co moŜe... - Przerwał na chwilę, widząc nowe osoby, po
czym kontynuował: -...co moŜe być powodem ich odwrotu. Ale co ja tutaj widzę. CzyŜbyśmy mieli nowych rekrutów? - Z uznaniem spojrzał na broń Scotta i Shanii. - Tak. MoŜe nie są to rekruci, ale na pewno posiłki - wyjaśnił Trask. Wszystkie właśnie przybyłe osoby pośpiesznie przywitały się, a w międzyczasie Millie poinformowała, Ŝe kolejny samochód jedzie zygzakowatym szlakiem do Schloss Zonigen. To musiał być ostatni lub dwóch ostatnich napastników, o których mówił McGrath. Wyglądało na to, Ŝe Trask wraz z oddziałem mógł teraz trochę odpocząć i zadać nowym przybyszom cisnące się na usta pytania. Lokalizator David Chung nie mógł juŜ dłuŜej się powstrzymywać: - Więc nie jesteś Nekroskopem, Scott? To moŜliwe, ale muszę ci powiedzieć, Ŝe bardzo mocno odczułem, Ŝe jesteś niezwykle podobny do Harry’ego Keogha, jeśli nie taki sam i... - Taki sam? - przerwał mu Scott. - Co przez to rozumiesz? - W głębi siebie Scott dobrze wiedział, o co chodziło Chungowi. - Co przez to rozumiem? To trudno wyjaśnić. Spróbuję. Widzisz mam tutaj... Tym razem przerwała mu Shania: - David ma paranormalne zdolności. Jest lokalizatorem, co oznacza, Ŝe potrafi odnajdywać rzeczy i ludzi. A poniewaŜ ludzie, zwłaszcza ludzie z podobnymi zdolnościami, mają swoje aury, to David je zapamiętuje. David pamięta jak... hm, odczuwał Harry’ego Keogha. - Tak - Chung pokiwał głową, wyglądał na zmieszanego. - To jest dokładnie w taki sposób. Sam bym tego lepiej nie wyjaśnił. Ale jest jeszcze jedna sprawa. Chodzi mi o sposób, w jaki się tutaj pojawiliście. I to nie tylko wy, ale ten stwór... Mordri. Musieliście skorzystać z Kontinuum Móbiusa. Jeśli zatem nie jesteś Harrym Keoghiem i nie jesteś jakimś Nekroskopem, to kim jesteś? Kim są te Mordri? Wygląda mi na to, Ŝe korzystali z tej samej drogi co wy. - Musisz wiedzieć, Ŝe Mordri są z innego świata. Reprezentują pozaziemską cywilizację - odpowiedziała Shania. Pochodzą ze starej rasy Shingów, która prawie w całości została przez nich wymordowana wraz z ich planetą. Są źli i obłąkani. Osiągnięcia naukowe Shingów znacznie przewyŜszają wiedzę ludzi, ale na szczęście dla was - dla nas wszystkich nie posiadają broni, a przynajmniej takiej, która działałaby na małą skalę. Nie mają wrogów i nie prowadzą woj en, i dlatego nie potrzebują karabinów czy czegoś podobnego. Do tego celu wykorzystują swoich podwładnych, ochroniarzy takich jak ci, którzy was zaatakowali. JeŜeli chodzi o to, w jaki sposób się przemieszczają...
Spojrzała na Scotta, który mówił dalej: - To wcale nie jest Kontinuum Móbiusa. Wiem co nieco o Kontinuum Móbiusa, ale teleportacja Mordrich działa zupełnie w inny sposób. Harry na pewno mówił wam, Ŝe to, co nazwał Kontinuum Móbiusa, ma naturę metafizyczną i zaleŜy od skomplikowanych obliczeń matematycznych przeprowadzonych w umyśle. Ale to, z czego korzystają Mordri, to nauka, czysta fizyka. Dzięki temu mogą podróŜować pomiędzy galaktykami, a na bliŜsze odległości posługują się tą samą zasadą, tylko w mniejszej skali. - A więc jest to technologia i nauka? - spytał Chung. Shania podniosła do góry lokalizator, tak Ŝeby wszyscy mogli go zobaczyć. - Dzięki temu urządzeniu moŜna przeskoczyć w dowolne miejsce na całym świecie. Teraz mam juŜ prawie całkowicie wyczerpane baterie i zostało mi energii tylko na kilka krótkich wycieczek. Ale Trójka Mordrich buduje w Schloss Zonigen znacznie większą maszynę, którą nazwalibyście statkiem kosmicznym. Zasadniczo jest to duŜe urządzenie, które pozwala pasaŜerom surfować po falach grawitacji. Kiedy zostanie naładowane... ale nie, na to nie moŜemy pozwolić. Wówczas ci mordercy mieliby szansę ucieczki, a to oznaczałoby całkowite unicestwienie waszej planety! Trask zaczynał wszystko rozumieć. Patrząc na Shanię, spytał: - Mordri wymordowali twój lud? Całą rasę? - Jego twarz wyraŜała głębię odczuwanej sympatii. - To w pełni wyjaśnia, dlaczego tu jesteś.- Jeśli chcesz, moŜesz to nazwać zemstą. Ja to nazywam sprawiedliwością. Powstrzymam ich, jeśli będzie to moŜliwe, z pomocą Scotta, Wilka i waszą. Z pomocą Wilka? Shania nazwała zwierzę w ten sposób juŜ dragi raz. Ale Trask nie zastanawiał się nad tym zbyt długo, odwrócił się do Scotta i powiedział: - Wydaje mi się, Ŝe doskonale rozumiem twoje powody. - Moim powodem jest Mordri Dwa - mruknął Scott. - Prawdopodobnie znasz go jako Simona Salcombe’a. Zabił moją Ŝonę. - Tak. Myślę, Ŝe w duŜej mierze znaleźliśmy się tutaj z tego samego powodu powiedział Trask, po czym spojrzał na Goodly’ego i dodał:-Jeśli jeszcze kiedyś zwątpię w ciebie... - Nie przejmuj się - powiedział Goodly, a na jego twarzy pojawił się jeden z jego rzadko przywoływanych uśmiechów. - Jeśli wyjdziemy z tego wszystkiego bez szwanku, to moŜesz mnie zaprosić na najlepszy obiad, na jaki cię stać. RównieŜ Annę Marię English. Następnie zwrócił się do Scotta i Shanii: - Nie moŜemy, przynajmniej na początku, działać razem z wami, poniewaŜ mogłoby to przynieść więcej szkody niŜ poŜytku. Przewidziałem, Ŝe
będziecie - mam na myśli całą waszą trójkę - głównymi bohaterami tego, co wkrótce się wydarzy. Gdybyśmy podjęli jakieś działania, mogłyby one przeszkodzić w skuteczności waszych poczynań. - Z tych samych powodów nie informowaliśmy was o tym, czym się zajmujemy. Gdybyśmy was zaniepokoili, uruchomilibyście wasze talenty, co z kolei mogłoby zaalarmować Mordrich. Oni na pewno dowiedzieli się o waszym istnieniu tak samo, jak ja się o tym dowiedziałam. Wasze talenty wytwarzają zawirowania w paranormalnym eterze. - Utrzymywaliście podniesione zasłony - zauwaŜył Garvey. - Tak, staraliśmy się to robić jak najlepiej - przyznała Shania. - Domyślam się, Ŝe wy równieŜ się osłanialiście - powiedział Scott. Następnie szeroko się uśmiechnął i dodał: - Miałem z wami cięŜką przeprawę! - Oni byli kiedyś twoimi wrogami - powiedział Wilk, który jak dotąd utrzymywał całkowitą ciszę parapsychiczną starając się ocenić sytuację. - Tak przynajmniej myślałeś. Jednak teraz wygląda na to, Ŝe zostaną twoimi przyjaciółmi. - Tak - bez zastanowienia odpowiedział Scott. Millie Cleary i Paul Garvey jednocześnie popatrzyli ze zdumieniem na wilka, który przechylił łeb na bok i nastroszył ucho w geście nasłuchiwania. - A co? - zauwaŜył. - Myśleliście, Ŝe tylko wy potraficie mówić we wnętrzu głowy? Tym razem Millie i Garvey spojrzeli po sobie, a ich szczęki opadły na dół w geście krańcowego osłupienia. Trask od razu się zorientował, Ŝe dzieje się coś niezwykłego. - O co chodzi? - spytał. - Co? - rzekł Garvey, patrząc ze zdziwieniem na wilka. - Ach! - Telepata w końcu doszedł do siebie. - O co chodzi? W sumie nic takiego. To tylko ten koleŜka - gestem pokazał na wilka - jest niesłychanie sprytny. - Jest... co? - Nie tylko jest sprytny, ale jest takŜe telepatą! - Niech to szlag! - powiedział Trask, gdy dotarła do niego prawdziwość ich wypowiedzi. - Zante, Jazz i Zek... i wilk! Wilk Zek z Krainy Gwiazd! - Nie, tamten to Wilk Senior - powiedział Scott. - A ten to Wilk Junior. Dziki wilk urodzony tutaj, ale bardzo wyjątkowy. Jest częścią naszej Trójki. - Czego? - Nie przejmuj się. To nie jest tak istotne. - Jeśli chodzi o wilka - Trask znowu zmarszczył czoło, poniewaŜ coś mu się nie zgadzało - łan, czy nie miałeś w tej sprawie skontaktować się z Zek?
- Ty miałeś to zrobić, a nie ja - odpowiedział Goodly. - Co? Kłamałeś? - Trask nie mógł w to uwierzyć. - Tobie? PrzecieŜ to niemoŜliwe. Na szczęście później juŜ o tym nie wspominałeś, więc nie musiałem kłamać. - Ale... dlaczego? - Bo nie chciałem... - Przeszkadzać? Tak, teraz rozumiem. Technicy, którzy niewiele rozumieli z prowadzonej właśnie rozmowy, podeszli do okna i wyjrzeli na zewnątrz. Była juŜ głęboka noc, ale na szczycie grani mrugająca ogromna liczba lamp świadczyła o gorączkowej aktywności. Graham Taylor odwrócił się od okna i krzyknął: - Widzieliście, co tam się dzieje? Gdyby dodać do tego trochę sztucznych ogni, to mielibyśmy piękny podniebny pokaz!Shania podeszła do techników i równieŜ wyjrzała przez okno, patrząc na Schloss Zonigen. Kiedy do okna podeszli Scott, Trask i inni, powiedziała: - Tak, Trójka Mordrich szaleje i korzysta ze swoich energii. MoŜliwe, Ŝe właśnie teraz nadszedł czas, na który czekałam, ostatnia szansa, Ŝeby odkryć ich ściśle strzeŜoną tajemnicę. - Skorzystasz z telepatii? - spytał Paul Garvey. - Tak. - Ich największa tajemnica? - spytał Trask. - Kiedy zechcą odpalić swoją maszynę i zamienić nasz świat w proch i pył powiedział Goodly. - Niedokładnie o to chodzi, ale jesteście blisko - potwierdziła Shania. - Nie rób tego - Scott ujął ją pod rękę. - Chyba nie masz zamiaru kontaktować się z nimi? MoŜe są szaleni, ale nadal są to trzy umysły przeciw jednemu. - Nie do końca - odezwała się Millie. - Jestem jeszcze ja, Paul i Wilk. Ty równieŜ, Scott. Co do jednego z twoich talentów Wydział E miał rację. Chodzi o telepatię. Shania objęła Scotta w talii i zwróciła się do niego uspokajającym tonem: - Nie, nie będę szpiegować Mordrich, a juŜ na pewno nie Gelkę Mordri. Zajmę się tylko zwykłymi ludźmi, a oni na pewno coś wiedzą. Spróbuję dostać się do ich umysłów. Tylko musicie mnie dobrze osłaniać. - Załatwione. Tylko musisz przyrzec, Ŝe nie zbliŜysz się do tych obłąkanych diabłów powiedział Scott. - Daj tylko znak - odezwał się Wilk.
Paul i Millie pokiwali w tej samej chwili głowami. Jednak pamiętając o swoim dowódcy, spojrzeli na niego, oczekując akceptacji. - Dobra, zróbmy tak - powiedział Trask. - Ale najpierw niech Graham i David obejmą wartę na górze z tyłu, a łan i Alan z przodu. Reszta zostaje tutaj. Gdzie jest Frank Robinson? - Tu... tutaj jestem, szefie - odezwał się głos postaci wynurzającej się z cienia w jednym z kątów sali. - Czuję się strasznie głupio. Jak przeklęty tchórz. - To nieprawda - warknął Trask. - PoniewaŜ to wszystko nie skończy się tak prędko, nadal potrzebuję twojej pomocy. Jesteś lokalizatorem. Pamiętasz? - Doznałem potwornego szoku. Strasznie mnie to rozwaliło. - Ale juŜ jest lepiej? Dasz radę? - Myślę, Ŝe tak. - Dobra! Było, minęło. - Następnie Trask zwrócił się do Shanii, Scotta i reszty ekipy: Ci, którzy biorą w tym udział, niech usiądą przy stole. Zaczynamy, jak tylko się trochę uspokoimy...Czterech ludzi Traska objęło wartę na piętrze, na froncie i na tyłach Gasthausu. Natomiast Scott, Millie Cleary, Paul Garvey oraz Wilk, który siedział na krześle i trzymał łapy na stole, utworzyli coś w rodzaju kręgu, kreując psychiczną osłonę wokół Shanii telepatycznie podąŜającej do Schloss Zonigen. Po obu stronach Wilka usiedli Scott i Shania, kładąc dłonie na jego łapach. Wszyscy razem przypominali trochę spirytystów wywołujących ducha zmarłego, jednak pomimo nasuwających się skojarzeń musieli skupiać się na Ŝywych, zdając sobie sprawę z groŜącego im niebezpieczeństwa. Nikt z nich nie pozwolił sobie na rozluźnienie lub zmniejszenie koncentracji. - Schloss Zonigen! - Te słowa zabrzmiały w ustach Shanii jak przekleństwo. Zamknęła oczy, za to jej tajemniczy sprzymierzeniec, Khiff, którego ludzie z Wydziału E nie mieli jeszcze okazji poznać, był gotów w kaŜdej chwili stanąć w jej obronie. - Schloss Zonigen! - trochę głośniej powtórzyła Shania. - Muszę szukać zwykłych ludzi. Tych najbardziej wystraszonych: więźniów, zakładników lub rannych, którzy pracują pod groźbą surowej kary. Niektórzy z nich na pewno wiedzą, kiedy to się wydarzy. Los całego świata zaleŜy od tej wiedzy. Trask i Frank Robinson trzymali straŜ, stojąc przy okrągłym oknie. Co jakiś czas patrzyli na zewnątrz, omiatając wzrokiem błyskające światła na wieŜach zamku. Jednak częściej ich wzrok zatrzymywał się na Shanii i pozostałych telepatach. Zarówno Trask, jak i Robinson wiedzieli, jak waŜna jest to chwila.
- Wiesz, ta kobieta - odezwał się Robinson - jest kimś o wiele większym, niŜ nam się wydaje. - Wiem - odrzekł Trask. - Tak, ale ona jest kimś znacznie przekraczającym twoją wiedzę. Po prostu to czuję. - Tak, wiem. Nie słyszałeś, co nam opowiedziała? - Przepraszam, szefie, ale wygląda na to, Ŝe niewiele słyszałem. Byłem raczej nieobecny, jeśli nie ciałem, to na pewno duchem. Nawet teraz mam trudności z utrzymaniem równowagi. - Jestem pewien, Ŝe sobie poradzisz - uspokoił go Trask. - Scott twierdzi, Ŝe Shania jest po naszej stronie. I z pewnością ma ku temu wiele powodów. - MoŜliwe, ale co sądzisz o samym St Johnie? - Robinson nie był do końca przekonany. - David Chung ma rację. Kiedy St John... kiedy oni zbliŜali się do nas, sekundę wcześniej wyczułem, Ŝe się pojawią. To było jak... trudno powiedzieć... jak mentalne tsunami! Miało taką moc! Coś takiego poczułem tylko raz w Ŝyciu, a było to wówczas, gdy zniszczyliśmy dom Nekroskopa w Szkocji. - Wiesz co, Frank? To naprawdę dobra wiadomość, bo moŜemy potrzebować dokładnie takiej siły. - Ufasz im? Chodzi mi o to, czy ufasz im całkowicie. Trask popatrzył prosto w oczy Robinsona i rzekł: - KaŜde wypowiedziane przez Scotta i Shanię słowo było prawdziwe od pierwszej chwili, gdy tylko się tutaj zjawili. - Rozumiem. Ale czy masz pewność, Ŝe powiedzieli wszystkie słowa? Trask zamiast odpowiedzieć, spojrzał na grupkę siedzącą przy stoliku, podniósł rękę i rzekł: - Ciii... Coś się dzieje! Shania gwałtownie wyprostowała się i przywarła plecami do oparcia krzesła. Nadal miała zamknięte oczy, ale jej usta rozchyliły się, a twarz uniosła lekko do góry, jak gdyby patrzyła na sufit ponad głowami Traska i Robinsona. Jednak w rzeczywistości „patrzyła” na Schloss Zonigen. - Biedni ludzie - szepnęła. Trask podszedł do stolika, Ŝeby lepiej słyszeć. - Cierpią są torturowani, przeraŜeni! StraŜnicy, poplecznicy i Ŝołnierze... Wielu z nich to przestępcy. Popełniają niewyobraŜalne zbrodnie. Co za okrucieństwo! Robotnicy... okłamano ich... zawzięcie pracują, kończą roboty przy statku Mordrich. Są przekonani, Ŝe będą wolni z chwilą odlotu statku grawitacyjnego, a ich bliscy zostaną uwolnieni. Ale nie wszyscy wierzą,
Ŝe Mordri dotrzymają słowa, a jednocześnie boją się nie wierzyć. Ale muszą w coś wierzyć. NajwaŜniejsza z emocji wśród więźniów, zakładników i pracowników to nienawiść! Stanęliby do walki, gdyby dać im szansę lub moŜliwość. Nawet niektórzy poplecznicy. Niestety, dotychczas nie mieli takiej szansy, a kara za wszelkie przewinienia jest bardzo surowa... Kiedy zamilkła, Trask z bliska odezwał się do niej. Nie chcąc przerwać jej połączenia z umysłami ludzi zamkniętymi w Schloss Zonigen, mówił równie cicho jak Shania: - Kiedy to będzie? Kiedy, Shania, kiedy? - Mordri przyspieszyli działania - powiedziała. - Wyglądają na wystraszonych, moŜe zaczęli odczuwać nienawiść albo energię utalentowanych esperów, którzy chcą z nimi walczyć. Przyspieszyli planowany czas odlotu. Zmieniali termin nie raz, ale dwa lub trzy razy. Teraz ma to być... to będzie... - Tak? - spytał Trask. - Ben! - rozległ się donośny krzyk dochodzący ze schodów. - Ben, to będzie o świcie! - łan Goodly właśnie zszedł ze schodów chwiejnym krokiem. - O świcie, Ben, to się stanie o świcie! Grupka przy stole natychmiast rozdzieliła się. Shania wstała i oświadczyła: - Tak, on ma rację. Zaplanowali odlot, gdy tylko się rozjaśni. Znikną wraz ze wschodem słońca. Jeśli ich nie powstrzymamy, to wasz świat zniknie wraz z nimi. Trask podbiegł do schodów i pomógł prekognicie, który wyglądał na powaŜnie wstrząśniętego. - Co widziałeś? Do jasnej cholery, powiedz nam, co zobaczyłeś! Z pomocą Traska Goodly usiadł na krześle. - Co widziałem, Ben? - odpowiedział Goodly, powoli cedząc słowa. - Zobaczyłem i poczułem nawet zbyt duŜo! Pierwszy brzask poranka... Srebrne światło opromienia szczyty gór na wschodzie... Znad dachu Schloss Zonigen wystrzelił do góry promień najczystszej energii... Później znalazłem się w wielkiej jaskini, gdzie sztabki złota zamieniały się w płyn i płonęły w ogniu elektrycznej burzy. Ben, to było naprawdę płynne złoto! Złoto, które płynęło, dymiło, wyparowywało, a w końcu stawało się niebiesko-szarym pyłem. Ze złota wydobyto esencję i przetransformowano w promień czystej energii, który płynął przez otwór w sklepieniu jaskini. W ten sposób przekształcono tony złota, naprawdę tony! Elektryczność w jaskini zupełnie oszalała! Po pewnym czasie wszystko się skończyło. Zostały tylko kupki tego niebiesko-szarego piasku lub pyłu. Zgasły światła... - I? - spytał Trask. - Co później? Co dalej, łan? Nie mów mi, Ŝe tylko tyle widziałeś, poniewaŜ wiem, Ŝe było coś jeszcze!
Trask wiedział, Ŝe coś jeszcze będzie, i kaŜdy, kto znał Goodly’ego, wiedział z wyglądu jego oczu i wyrazu twarzy, Ŝe to nie wszystko. - Coś jeszcze? - wystękał w końcu Goodly. - Tak, było coś jeszcze, ale raczej to wyczułem, niŜ zobaczyłem. Nieprawdopodobne zaburzenie czasoprzestrzeni. PotęŜny wybuch, po którym nastąpiło niepowstrzymane ssanie, jakby nagle pojawiła się czarna dziura. O tym wszystkim mówiła juŜ Anna Maria English, kiedy pracowaliśmy razem w Centrali Wydziału E. Tylko Ŝe teraz... teraz... - Mów, łan - powiedział Trask, zagryzając zęby. - Musisz to powiedzieć, bo my musimy wiedzieć. Przez kilka długich sekund Goodly patrzył na Traska pustym wzrokiem, aŜ w końcu przemówił: - Oczywiście, rozumiem. Musicie wiedzieć... ale uwierz mi, Ŝe wolałbyś nie wiedzieć. - Mów dalej - upierał się Trask. - Co było po wybuchu czy jakiejś eksplozji? - Wielka kasacja! - Goodly odpowiedział nieobecnym głosem ducha. - Ben, nie potrafię tego opisać. To było jak... jakby wszystko, co wiedziałeś lub znałeś, zostało nagle zatrzaśnięte, wymazane, usunięte, skasowane. AŜ do chwili, gdy nie zostaje nic oprócz ciemności. Traskowi zaschło w gardle i ledwie mógł wydobyć z siebie ochrypły głos: - A co potem? - Potem nic nie ma! - odpowiedział prekognita zapadając się w krzesło... Choć w Wydziale E reputacja lana Goodly’ego była niemalŜe legendarna, to Trask nie zgadzał się, Ŝeby wszystko skończyło się w taki sposób. Trask zawsze walczył do końca, wiedział, Ŝe przepowiednia moŜe mieć zły wpływ na morale oddziału, a poza tym wiedział, Ŝe przyszłość jest zawsze zwodnicza. Trask usiadł i zachowując się tak, jakby nic się nie zmieniło, przystąpił do przygotowywania planu na najbliŜsze godziny, zachęcając wszystkich do współudziału. - Powinniśmy coś zjeść - zauwaŜył Paul Garvey. - Właściwie powinniśmy być juŜ po kolacji, ale wydarzyło się tyle rzeczy... - Masz rację - powiedział Trask. - W jadalni jest sporo przygotowanego jedzenia, które pewnie się zmarnuje. Na pewno jest juŜ od dawna zimne, ale czy to nam robi jakąś róŜnicę? Powinniśmy tu przynieść coś najsmaczniejszego i łatwo strawnego. Zróbmy sobie teŜ herbatę i kawę. Myślę, Ŝe w kuchni znajdziemy wszystko, co potrzebne. - Ja zajmę się kuchnią - powiedziała Millie Cleary. - Dobra - Trask skinął głową. - Tylko Ŝe tam jest coś bardzo niemiłego i...
- W porządku. Na pewno nie będzie to nic gorszego od tego, co juŜ widziałam na schodach, lub tego, co stało się z biednym Norbertem Hauserem. - Jego ciało zostało przeniesione do schowka na miotły, co moŜe nie było zbyt godnym, ale na pewno koniecznym pochówkiem. Kiedy Millie ruszyła do kuchni, tuŜ za nią pobiegł Wilk, który wyczuwał śmierć, ale zakładał, Ŝe przy odrobinie szczęścia natknie się równieŜ na świeŜe i smaczne mięso. Nie był juŜ dzikim wilkiem, bo w końcu zdecydował się dzielić Ŝycie razem z człowiekiem, więc... Nie minęło nawet pół godziny i kubki z gorącą kawą oraz talerze zjedzeniem zostały dostarczone do czterech wartowników pełniących słuŜbę na piętrze. Robinson zmienił Goodly’ego, który wyglądał na całkowicie wyczerpanego ostatnim przeŜyciem. Prekognita spał w fotelu okryty przez opiekuńczego Traska kocem. Trask siedział i zbierał myśli. Kiedy wszyscy zajęli się jedzeniem, zaczął wyjaśniać szczegóły niezbyt skomplikowanego planu. - W nocy tam się nie dostaniemy - zaczął. - Oni znają ten teren, a my nie. Jestem pewien, Ŝe na górze czeka na nas w pełni uzbrojony komitet powitalny. Rano będzie tak samo, tylko Ŝe będą trochę bardziej zmęczeni, moŜe nawet bardziej od nas, jeśli damy radę uciąć sobie drzemkę. Potraktujcie to jako rozkaz: kto nie ma warty, ma iść spać. Broń trzymać przy sobie! Nigdy nic nie wiadomo. Przerwał w tym miejscu, Ŝeby spojrzeć na zegarek. - Dochodzi 9:30. Przy zabawie czas tak szybko ucieka... Czy wiesz, o której w tym regionie wschodzi słońce? - Z tym pytaniem Trask zwrócił się do Scotta. - Nie wpadło mi do głowy, Ŝeby to sprawdzić. - Mnie teŜ nie - dodał Trask. - Mimo Ŝe jest lato - zauwaŜyła Shania - słońce nie wschodzi tutaj zbyt wcześnie. Twój prekognita mówił, Ŝe Mordri odlecą, kiedy srebrne światło opromieni szczyty gór na wschodzie. Dla niego był to świt i jeśli chodzi o dolinę, to faktycznie moŜna uznać to za świt, ale w rzeczywistości będzie około 6:15, kiedy słońce będzie dość wysoko, Ŝeby oświetlać góry. - Dobrze się przygotowałaś - stwierdził z uznaniem Trask. - Wcale nie - zaprzeczyła ruchem głowy. - Byłam juŜ w tym miejscu, kiedy starałam się zebrać informacje na temat tego, co planują Mordri. To było o tej samej porze roku i po prostu zapamiętałam godzinę wschodu. - W rzeczywistości pamiętał o tym jej bliski przyjaciel, ale w końcu była to jedna z głównych funkcji Khiffa.
- A więc - powiedział Trask - jeśli mamy dostać się na górę, to trzeba to zrobić przed 6:15. Powiedzmy o 5:30. To znaczy Ŝe wyruszymy stąd o piątej. - Pojedziesz prosto do piekła! - zauwaŜył Scott. - Mam nadzieję, Ŝe nie - odparł Trask, po czym zwrócił się do Shanii: - Słyszałem, jak mówiłaś, Ŝe twoje urządzenie pozwoli na jeszcze dwie, trzy krótkie wyprawy. Czy to prawda? - Myślę, Ŝe jeszcze trzy - odpowiedziała. - MoŜe nawet cztery, ale to juŜ tylko moje przypuszczenie. - Myślę, Ŝe będziecie mogli razem ze Scottem... -...dostać się przed wami na górę? - Scott wszedł mu w słowo. - Aby uprzedzić wasz atak i wziąć obrońców Schloss Zonigen przez zaskoczenie? Tak, moŜemy to zrobić. Ale musisz teŜ wiedzieć, Ŝe potem będziesz zdany sam na siebie. Wiem, co jest dla ciebie waŜne i co jest waŜne dla kaŜdego z nas. Ale ja teŜ mam swój plan. Jeśli mamy zginąć, to muszę mieć pewność, Ŝe przynajmniej jeden z tych drani pójdzie do piekła przede mną. - Simon Salcombe? - Tak jest.- Doskonale - stwierdził Trask. - Nie mam zamiaru kłócić się z tobą. Postąpiłbym tak samo, gdybym był na twoim miejscu. Ale bez ciebie nie mielibyśmy najmniejszych szans, Ŝeby tam się dostać. - A więc jesteśmy umówieni? To wszystko, czego po mnie oczekujesz? - A mógłbyś coś jeszcze zaproponować? - Trask spojrzał mu uwaŜnie w oczy, a potem zwrócił się do Shanii: - Albo ty? Jednak na jego pytanie odpowiedział tylko Wilk. - Ja idę z moją Jedynką i Dwójką! - warknął i stanął na zadnich łapach, opierając się przednimi o uda Scotta. Następnie popatrzył na szefa Wydziału E i powtórzył: - Idę ze Scottem i Shanią! Trask go nie usłyszał, ale usłyszała go cała czwórka telepatów. Scott odpowiedział Wilkowi na głos: - Oczywiście, Ŝe idziesz z nami. Niewątpliwie będziemy potrzebowali twojego nosa, Ŝeby wywęszyć, jak mają się sprawy. Trask zrozumiał, co zaszło pomiędzy nimi, i zaakceptował ich plan. - Na pewno pójdziesz z nimi, Wilku. PrzecieŜ jesteś jednym z członków Trójki. - Jeszcze jedno - odezwał się Scott. - Tak? Co takiego? - Na rozkładzie zmian warty nie widziałem mojego nazwiska. Ani Shanii. CzyŜbyśmy nie naleŜeli do ekipy?
- To nie o to chodzi. Chcę, Ŝebyście byli rano w jak najlepszej formie. Poza tym i tak jest nas ośmioro: technicy, lokalizator, telepaci i prekognita, kiedy się obudzi. To nawet więcej, niŜ potrzeba. Poza tym jest jeszcze Wilk, który na pewno jest o wiele lepszym stróŜem niŜ my wszyscy razem wzięci. Wyśpijcie się i pozwólcie, Ŝe zajmiemy się resztą. - Ben ma raję - powiedział Goodly, który właśnie poruszył się w swoim fotelu. - JuŜ dawno temu o tym wiedziałem: od waszej formy zaleŜą losy świata. Jeśli chcecie być jutro silni, to powinniście się przespać tej nocy. - O! - zdziwił się Trask. - A więc jednak będzie jakieś jutro? - Zawsze mam nadzieję - odrzekł prekognita. - Poza tym nigdy nie powinno się po raz drugi zaglądać w przyszłość. Powinienem to wiedzieć, bo doświadczenie mówi mi, Ŝe przyszłość zawsze znajdzie swój własny sposób, Ŝeby się spełnić. - Dobra, niech ci będzie - pokiwał głową Trask. - Idźcie juŜ spać. - Pójdę, ale najpierw coś zjem - powiedział prekognita, po czym wstał i przeciągnął się. - Dobra, a potem wracaj do spania. Goodly podszedł do stolika, na którym leŜały resztki posiłku. Wybrał kanapkę i zapytał: - Ben, dlaczego tak nalegasz, Ŝebym się przespał? - Bo o północy idziesz na wartę - wyjaśnił Trask z uśmiechem satysfakcji na ustach. Jestem pewien, Ŝe tego nie przewidziałeś! Ale prekognita tylko westchnął i ugryzł swoją kanapkę...Na tle równie czarnym jak przestrzeń kosmiczna, wyraźnie jak na wielkim monitorze komputera pojawiły się liczby, równania, obliczenia. Scott raz juŜ widział te liczby, ale nadal nie rozumiał nawet jednej linii z tych matematycznych zapisków. Przepływ liczb trwał bardzo długo i w końcu Scott rozpoznał część równań - moŜe rozwiązanie? - po czym kosmiczny ekran, po którym bezustannie przepływały cyfry, otworzył się na ościeŜ jak rozsuwające się na boki drzwi windy. Jednak nie były to drzwi windy, ale brama Móbiusa, zza której wyszedł: chłopiec. Scott od razu rozpoznał chłopca, poniewaŜ kiedyś juŜ miał z nim do czynienia. - Znowu ty - jęknął. - MoŜna się było tego spodziewać. Nekroskop Harry Keogh. I to w chwili, gdy właśnie chciałem spokojnie zasnąć. Jednak postać, która się pojawiła, najwyraźniej nie była w nastroju do Ŝartów. Chłopiec wziął Scotta pod rękę i przeszedł z nim przez drzwi, docierając nad brzeg rzeki, ten
sam, na którym juŜ kiedyś siedzieli. Tym razem była juŜ ciemna noc. W odległości stu metrów od rzeki stał stary dom, który płonął wielkim ogniem, wydzielając ogromne kłęby dymu i wysyłając w niebo snopy iskier. - To był kiedyś mój dom - powiedział Harry. - Ostatnie miejsce mojego pobytu na Ziemi. Moi przyjaciele zniszczyli dom, gdy okazało się, Ŝe podwinęła mi się noga. Ha! Ale to nie powstrzymało mnie od dalszej walki dla dobra ludzi. Dlatego tu jestem. - Chwycił Scotta mocniej za ramię, sprawiając mu ból. - To było moje Ŝycie, mój świat... a teraz jest twój, ty zaś pozwalasz na to, Ŝeby zginął! - Co takiego? - spytał Scott, uwalniając się z uchwytu. - śeby zginął? śartujesz? Robię, co mogę, Ŝeby go ratować! - Hej! Niewielka część mnie jest równieŜ częścią ciebie, pamiętasz? Ale nawet ta niewielka część jest czymś znacznie więcej od ciebie całego! Nie próbuj usprawiedliwiać swoich działań, a raczej braku działań, mówiąc mi jakieś półprawdy! Równie dobrze mógłbyś próbować okłamać Bena Traska! - Śmieszny jesteś! - Scott zmruŜył swoje chłopięce oczy. - Nazywasz mnie kłamcą? A myślisz, Ŝe co, do cholery, robię w tej szwajcarskiej dziurze? Myślisz, Ŝe przyjechałem tutaj na wakacje? - Nie chodzi o to, co myślę, ale o to, co wiem! - odpowiedział Harry. - Czy nie powiedziałeś Traskowi, Ŝe ma sobie radzić sam, gdy ty będziesz ścigać Simona Salcombe’a? Ale nie po to otrzymałeś ode mnie strzałkę! Mnie chodzi o całość, o świat, o ludzkość! Pokazałem ci Kontinuum Móbiusa, a ty co z tym zrobiłeś? Nic! Podarowałem ci mowę umarłych, a czy ty z niej skorzystałeś? Nie, unikałeś korzystania z niej! Co ci jest, Scott? Myślisz, Ŝe nie masz po co Ŝyć? A co z Shanią? Czy dla niej nie jest warto Ŝyć? Człowieku, kocha cię niesamowita kobieta i piękne zwierzę, dwie istoty! Chcesz być ostatnim z nieudaczników? Lepiej mnie posłuchaj, boja wiem, jak to jest być nieudacznikiem i wierz mi, Ŝe o wiele bardziej wolałbym wygrać. Po prostu mówię do siebie! - pomyślał Scott. - Wiem, Ŝe to sen i w tym śnie mówię do siebie samego! - Do jednej ze swoich wewnętrznych części - powiedział Harry. - MoŜesz to sobie wyjaśnić, ale zrób to szybko, bo nie mogę tu zbyt długo przebywać. Mam waŜne sprawy gdzie indziej i muszę ruszać w inne miejsca. Co jest twoim problemem, Scott? Tylko nie mów mi, Ŝe dalej nie wierzysz. - Wierzę, dowodów jest aŜ nazbyt wiele. Ale nie mów mi, Ŝe jestem Nekroskopem i Ŝe potrafię robić to samo co ty.
- A czemu nie? Masz moc. - Ale nie mam umiejętności ani skromności. Zmarli kochali cię, poniewaŜ byłeś skromny. Byłeś twardy, a zarazem skromny. Ja nie wiem, jak rozmawiać ze zmarłymi. MoŜliwe, Ŝe oprócz tego równieŜ boję się, bo... bo to jest nienaturalne! Nie znam się na zmarłych, a nawet gdybym się znał, to na pewno nie potrafiłbym ich wywołać z grobów... Scott przerwał, zastanawiając się, skąd mógł o czymś takim pomyśleć. - Wiesz o tym, poniewaŜ ja jestem w tobie! - powiedział Harry. - A przynajmniej część mnie. Jeśli chodzi oto, czy znasz zmarłych, no cóŜ... moŜe ich nie znasz, ale za to oniznają ciebie. Jesteś ciepłem, które czują, imasz moc! Jeśli ich wywołasz, to na pewno zareagują. Scott nawet nie chciał się nad tym zastanawiać, więc po prostu zmienił temat. - Ale jest jeszcze to Kontinuum Móbiusa. Nawet gdybym mógł z tym coś zrobić... - Mógłbyś po prostu obliczyć. - I tak nie wiedziałbym, jak z niego korzystać. Współrzędne? Kilka znam. Na przykład mój dom w Londynie, miejsca, w których pracowałem, ambasady w Japonii i w innych krajach, gdzie mój ojciec pracował jako ambasador, kiedy byłem jeszcze chłopcem i wyglądałem tak... - Spojrzał na siebie. -...tak jak teraz. Ale wybieranie się teraz w któreś z tych miejsc nie miałoby Ŝadnego sensu. - A Schloss Zonigen? - spytał Harry. - Nie znam współrzędnych Schloss Zonigen! - zaprotestował Scott. - Ale za kilka godzin je poznasz. A skoro mówimy o czasie, to nie mam go zbyt wiele. - Kilka godzin? Myślisz, Ŝe nauczę się wyŜszej matematyki w kilka godzin? Przy moim antytalencie do nauk ścisłych? Chyba Ŝartujesz! - Kiedyś byłem w podobnej sytuacji. Straciłem talent, zapomniałem mowy umarłych i nic nie wiedziałem o matematyce. Ale to mnie nie powstrzymało. Miałem przyjaciół zarówno wśród Ŝywych, jak i wśród umarłych i oni mi pomogli. - Nie mam przyjaciół wśród zmarłych - powiedział Scott. - Wśród Ŝywych teŜ mam ich niezbyt wielu. - Masz mnie. Miałem przeczucie, Ŝe to się wydarzy. Wygląda na to, Ŝe faktycznie wybrałem nieudacznika. Scott cięŜko oddychał, mruczał coś pod nosem i widać było, Ŝe jest rozgniewany. - Dlaczego się po prostu nie odpierdolisz?! Mam juŜ dość tego, Ŝe nazywasz mnie kłamcą i nieudacznikiem. Ostrzegam cię, nie rób tego więcej!
- Więc teraz jesteś twardzielem? Ale dlaczego chcesz walczyć ze mną kiedy ludzie, którzy faktycznie są źli, znajdują się w tej wydrąŜonej turni na górze? Scott, obudź się, do cholery! Scott zamachnął się i wymierzył potęŜny cios pięścią. Gdyby jego ręka przeleciała przez ducha Harry’ego, to z pewnością straciłby równowagę i wpadłby do rzeki. Jednak tak się nie stało. Ben Trask potrząsał mocno Scottem, mówiąc: - St John, obudź się, do diabła! I przestań juŜ bić się z tym, kto ci się teraz przyśnił! Scott wyglądał przez chwilę na zdezorientowanego, następnie rozluźnił się i cofnął rękę. - Śnił mi się... koszmar - wydusił z siebie. Oczy szybko przystosowały się do mroku jadalni, do której dochodziło światło z hallu. - Naprawdę? - spytał Trask, a z tonu jego głosu Scott wywnioskował, Ŝe nie dał się nawet odrobinę oszukać. - NiewaŜne... Czas wstawać. LeŜąca obok niego Shania poruszyła się pod okrywającym ją kocem i ziewnęła. Po chwili odezwał się Wilk: - Trochę się przespałem, ale ta noc jest i tak zbyt dziwna. Z jednym z wartowników wyszedłem na dwór, Ŝeby trochę powęszyć i zobaczyć, co się dzieje. Światła na szczycie góry uspokoiły się i nie mrugają tak bardzo, ale i tak wyczuwam niebezpieczeństwo. Sprawy znowu ruszyły, a złe umysły powstają przeciwko naszym umysłom. Scott i Shania wstali, a wraz z nimi równieŜ czterech innych obudzonych przez Traska członków oddziału. - Macie piętnaście minut na odświeŜenie się i toaletę, a potem zbiórka w hallu. Jakieś pytania? Nie ma? No to ruszamy, panie i panowie. Widzę was wszystkich za piętnaście minut... Scott i Shania odświeŜyli się w toalecie dla słuŜby hotelowej na parterze z tyłu budynku. Zaraz po umyciu się ponownie pomazali twarze tłuszczem zmieszanym z popiołem. Mieszankę przygotowali jeszcze w Londynie, biorąc popiół z kominka Scotta i wsypując go do niewielkiego słoika. Shania zaczęła robić sobie smugi na twarzy, ale nagle znieruchomiała. - Co się stało? - Scott patrzył na nią z niepokojem. Shania przymknęła oczy, uniosła do góry palec i powiedziała: - Posłuchaj! Ale słuchaj razem ze mną - dodała z naciskiem, dotykając czoła Scotta. Scott nasłuchiwał i kiwał głową.
- Wilk mówił, Ŝe coś się ruszyło. Bez wątpienia coś się rusza! Tylko gdzie?- Poczułeś to? Coś się porusza, ale wszystko jest okryte grubą, niebezpieczną mgłą. Wydaje mi się, Ŝe wiem, co to jest. Mordri coś knują i zasłaniają to siłami umysłu. - Wilk o tym takŜe wspominał. śe złe umysły powstają przeciw naszym umysłom. Tylko gdzie to się dzieje? - Nie wiem - powiedziała Shania. - Pospieszmy się, bo chyba wiem, kto nam moŜe pomóc dowiedzieć się tego. Kiedy weszli do hallu, był tam juŜ lokalizator David Chung, Ben Trask, Millie Cleary i obaj technicy. Paul Garvey wychodził właśnie z kuchni z wielkim dzbankiem kawy, a za nim szedł Frank Robinson z olbrzymim półmiskiem gorących tostów i z miską masła. - Widzę, Ŝe się nawet pospieszyliście - zauwaŜył Trask. - To dobrze. Śniadanie gotowe, moŜemy rozmawiać przy jedzeniu. - Trask - odezwał się Scott - zanim zaczniemy odprawę... Sądzimy, Ŝe coś się dzieje i Ŝe moŜe być to waŜne. Razem z Shanią wyczuliśmy niepokojącą aktywność. Gdybyśmy mogli popracować razem z Chungiem, to moŜe dowiedzielibyśmy się, co to jest i gdzie się znajduje. Trask spojrzał na zegarek i powiedział: - Dobrze, tylko szybko. Nie mamy czasu do stracenia. Chung usiadł przy stole pomiędzy Scottem a Shanią i podał im dłonie. Dwa umysły podąŜyły tropem poszukiwań Chunga. Po chwili Chung raptownie wyprostował się, puścił trzymane dłonie i odskoczył do tyłu. - Co się stało? - spytał przestraszonym głosem Trask. - Ho, ho! - odrzekł Chung. - Jeszcze nigdy niczego tak szybko nie odnalazłem! Rzucił pełne podziwu spojrzenie na Scotta i Shanię. - Jesteście naprawdę niesamowici. Macie pewność, Ŝe mnie potrzebowaliście? - Potrafię lokalizować, ale nie umiem robić tego dokładnie. Trask, wiedząc, Ŝe czas szybko biegnie, zaczął się niecierpliwić. - No i jak? Co to jest? - To jest na wschodzie. To nie była zwykła lokalizacja obiektu. Ja to widziałem, i to wyraźnie! Zdewastowany dwupiętrowy budynek z balkonem stojący samotnie na zboczu. To jest około mili, moŜe półtorej mili stąd. - Ach! - odezwał się łan Goodly. - Pamiętacie drogę, która odchodziła w bok przed ostatnim zakrętem i wjazdem do wsi? Prowadziła do stacji narciarskiej. Trask strzelił głośno palcami.
- Masz rację! A za stacją narciarską widziałem stację kolejki linowej. A wagoniki... -...jechały do góry, do Schloss Zonigen - wszedł mu w słowo Chung. - A co jedzie do góry, to zjeŜdŜa w dół! - Kiedy jechaliście drogą do góry - powiedział Scott - a moŜe nawet jeszcze wcześniej, postanowili wysłać ludzi za wami, Ŝeby odciąć wam odwrót. Technik Graham Taylor dopadł do okrągłego okna. - Szefie! Proszę zobaczyć! Trask wraz z resztą ekipy podszedł do okna i Taylora, który patrzył przez lornetkę. - Droga dojazdowa - rzekł Taylor, wręczając lornetkę Traskowi. - Proszę spojrzeć. Trask wziął lornetkę, wyregulował ostrość i powiedział: - Cholera! Zablokowali drogę! W najwyŜszym punkcie ustawili w poprzek drogi autobus i dwa minibusy. Kręci się tam pełno ludzi. Wiedziałem, Ŝe nie będzie łatwo się tam dostać, ale teraz... - Spojrzał uwaŜnie na Scotta i Shanię. - Dziękuję Bogu za waszą dwójkę. - A co ze stacją narciarską? - spytał Scott. - Dlaczego chcą nam uniemoŜliwić odwrót? PrzecieŜ powinni się ucieszyć z naszego wyjazdu. Z ich punktu widzenia i tak nikt Ŝywy stąd nie wyjdzie i mogą juŜ teraz uznać nas za martwych. - Nie chodzi tylko o to, Ŝe chcą zniknąć z tej planety. Chcą takŜe ją zniszczyć, a przede wszystkim mieć pewność, Ŝe przed odlotem wykończyli równieŜ i nas! - Nie, nie was - odpowiedziała cichym głosem Shania. - Im chodzi o mnie. To mojej śmierci pragnie Gelka Mordri. Ona nie wie, Ŝe nie mogę za nią polecieć, tak jak to miało miejsce do tej pory, dlatego chce mnie wykończyć przed, aby mieć pewność, Ŝe za nią nie polecę. - Prawdopodobnie masz rację - powiedział Trask. - Jednak to nie zmienia, Ŝe jeśli ich nie powstrzymamy, i tak wszyscy umrzemy. Z drugiej strony ta blokada przeszkadza trochę w moich planach. Trudno byłoby się przez nią przebić, a przecieŜ nawet bez blokady nie wiadomo, czy poradzilibyśmy sobie. Nie wiemy teŜ, jak wygląda sytuacja na górze. Nie wiemy, co na nas czeka za blokadą, ilu w sumie jest obrońców lub gdzie zostali rozmieszczeni. Bardzo wielu rzeczy nie wiemy! Muszę przyznać, Ŝe sytuacja komplikuje się coraz bardziej. - Ben - powiedział Chung... po czym natychmiast się poprawił: - To znaczy szefie. Myślę, Ŝe moŜemy zdobyć potrzebne informacje. - Mów do mnie „Ben” - rzekł Trask. - To moŜe być twoja ostatnia szansa! Co masz na myśli?
- Scott i Shania być moŜe nie są precyzyjnymi lokalizatorami, ale posiadają wielkie moce. Ja nie tylko namierzyłem stację narciarską ale ją Widziałem! MoŜe uda nam się to samo ze... -...ze Schloss Zonigen? - dokończył za niego Trask. Jednak Shania, która właśnie usiadła na swoim miejscu przy stole, zamknęła oczy i mruknęła: - Wagonik kolejki zjeŜdŜa w dół ze Schloss Zonigen. Jest w nim pełno uzbrojonych ludzi. Mordri nie osłaniają juŜ ich obecności i mogę czytać w ich umysłach. Są Ŝądni mordu! Teraz Mordri nie przejmują się nami. Sądzą, Ŝe są bezpieczni i skupiają się na odlocie oraz na przygotowaniach do zniszczenia naszego świata, co stanie się za godzinę i dwadzieścia minut! Millie i Paul Garvey natychmiast dołączyli do Shanii i prawie od razu Garvey powiedział: - Ona ma rację. Ci ludzie z kolejki sana Ŝołdzie Mordrich. Durnowate, głupie, kretyńskie dranie o morderczych instynktach. Nie mają pojęcia o tym, co się tutaj dzieje, a ich jedynym celem jest wykonanie powierzonego zadania. - Słuchajcie - powiedział Scott. - MoŜe powinniśmy dać im coś do przemyślenia, pokazać, Ŝe nadal walczymy. Raz juŜ zadaliśmy im straty, zmusiliśmy do odwrotu i pokonaliśmy. Myślę, Ŝe stacja narciarska będzie łatwym celem i nie zabierze nam duŜo czasu. - Chcesz zająć stację narciarską? - I kolejkę. - Scott pokiwał głową a następnie pokazał ręką przyczepione do paska granaty. - Przy pomocy tego. Wstyd mi za to, Ŝe będę musiał je wykorzystać, ale... - Momencik! - zawołał technik McGrath. - Razem z Wilkiem wybraliśmy się na obchód. - Sięgnął do wiszącej na ramieniu torby i wyciągnął z niej jeszcze cztery granaty. Weź jeszcze te. Oni chcieli je wykorzystać przeciwko nam. Nie przejmuj się, Scott, i zrób im to samo, co oni dla nas przyszykowali. - Jeśli mamy ruszać, to musimy to zrobić teraz - powiedziała Shania, sprawdzając, czy jej dubeltówka jest naładowana. - Idę z wami! - zawołał Wilk i wskoczył na stół, Ŝeby Scottowi łatwiej było wziąć go na ramiona. Trask spojrzał na całą trójkę i przez chwilę wahał się... Ale w końcu odezwał się prekognita z przypomnieniem: - Właśnie tak to widziałem, Ben. I tak to właśnie będzie. - Dobra - zgodził się Trask. - Ruszajcie. I powodzenia. Będziemy na was czekać tutaj, ale niezbyt długo. Macie najwyŜej dziesięć minut.
- Jeszcze jedno - powiedział Scott. - Chodzi o to, co powiedziałem ci wcześniej o moim planie. Zapomnij o tym. Jeśli tylko będziesz czegoś potrzebować, a nasza trójka będzie w tym pomocna, to będzie załatwione. Simon Salcombe będzie musiał poczekać, aŜ powstrzymamy ich wszystkich. Dopiero później, jeŜeli dopisze mi szczęście, osobiście załatwię tego skurwysyna. W tym samym czasie coś albo ktoś szepnął wewnątrz głowy Scotta: Wiedziałem, Ŝe w końcu to zrozumiesz. Wiedziałem!Shania wykorzystała swój lokalizator i przetransportowała Scotta, Wilka i siebie na wschód od wioski w miejsce zapamiętane przez jej Khiffa podczas paranormalnej wizyty sprzed kilku minut. Ich wycieczka odbyła się z prędkością światła, dosłownie w mgnieniu oka. Ale nawet w tej mikrosekundzie, kiedy zapadła ciemność, Scott pomyślał: śaden człowiek przede mną nie przemieszczał się tak szybko! Jednak nie była to całkowita prawda, poniewaŜ Harry Keogh oraz jego przyjaciele, którzy korzystali z Kontinuum Móbiusa, poruszali się o wiele szybciej, równie szybko jak myśl. JeŜeli chodzi o myśli, to w umyśle Scotta zrodziła się kiedyś taka idea: Jeśli pojawia się myśl, to czy nie pojawia się wszędzie? Wszystko wskazuje, Ŝe tak właśnie jest. Niematerialny dodatek do wszechświata funkcjonuje z chwilą zaistnienia bez ograniczeń czasoprzestrzennych wszędzie, oprócz przeszłości. Jeśli chodzi o Kontinuum Móbiusa, to Harry Keogh uŜył określenia „obliczać”. A więc co definiuje Kontinuum Móbiusa? Czy nie jest to niesamowita myśl lub seria myśli, które pojawiły się w umyśle, tylko czyim? Ojca? Stwórcy? Boga? Ciemność zniknęła i Scott przyklęknął, pozwalając Wilkowi zeskoczyć ze swoich ramion. Cała trójka stała na zakurzonej drodze przed frontem stacji narciarskiej. Wilk podbiegł do budynku, ale trzymał się blisko ścian. Scott i Shania, starając się nie hałasować, zaczęli wspinać się po szerokich drewnianych schodach prowadzących do drzwi wejściowych. W przedniej ścianie było zaskakująco mało okien. A moŜe nie było to aŜ tak bardzo zaskakujące? Góry oraz wyciąg narciarski znajdowały się z drugiej strony i osoby mieszkające w tym domu z pewnością wolały pokoje z oknami wychodzącymi na góry. Podwójne drzwi wejściowe nie były zamknięte na klucz, więc ewentualny gospodarz nie spodziewał się gości. Scott i Shania weszli do środka, cicho zamykając drzwi za sobą. Gdzieś z wnętrza, z tyłu domu, dochodził ich uszu stłumiony odgłos pracującej maszyny. - Trzy umysły - szepnęła Shania. - Dwa z nich mają mordercze myśli, ale trzeci wydaje się być przestraszony. Wszyscy są z tyłu domu.
- Wiem - powiedział Scott. - TeŜ ich wyczuwam. Dwaj z nich to potencjalni zabójcy, robią to dla pieniędzy i jeszcze z jakiejś innej szalonej przyczyny. AŜ trudno uwierzyć, Ŝe to są ludzie! I to trzech? A czego miałbym się spodziewać? Trzech na trzech? Zawsze ten sam pieprzony numer! - Nie przeklinaj! - upomniała go Shania. - Tracisz przez to koncentrację, a to pogarsza ocenę sytuacji. - Wiem, nie zapomniałem. Powinienem kalkulować na chłodno, bez gniewu, bólu czy namiętności. - I chociaŜ nic nie widział, to jednak był w stanie poczuć jej odpowiedź - krótki, napięty i nerwowy uśmiech. Stacja była wielkim miejscem, jadalnie, korytarze, schody, przejścia - wszystko wykonano w drewnie włącznie z barem udekorowanym skrzyŜowanymi nartami, fotografiami narciarzy i róŜnymi nagrodami. Scott niemal słyszał brzęk szkła, rozmowy wczasowiczów, turystów i narciarzy. To jednak było cztery lata temu, a od tego czasu wszystko pokryła gruba warstwa kurzu i sieć pajęczyn. Mimo to na barze paliło się światełko. - Zobacz - powiedziała Shania. - Na barze, kolo drzwi. Scott spojrzał w tym kierunku. Trzy stołki barowe, dwie szklanki do piwa, kieliszek do wina i popielniczka. Na talerzu obok leŜało kilka kromek czerstwego pieczywa i coś, co wyglądało na resztki sera. - Spójrz na podłogę - powiedziała Shania. Scott zobaczył to chwilę wcześniej - trzy składane łóŜka z odsuniętymi kołdrami. - StraŜnicy. - Musimy się spieszyć. - Głos Shanii był wystraszony. - Wagonik kolejki jest juŜ w połowie drogi. Przeszli z baru do ciemnej sali o szklanych ścianach. Były tam ławki ustawione w taki sposób, Ŝe siedząc na nich, moŜna było obserwować góry z podporami kolejki i zwisającymi z niej linami. Scott z Shanią podeszli bliŜej do przeszklonej ściany i usłyszeli podekscytowane głosy rozmawiające po niemiecku. - Tylko dwóch - powiedział Scott. - Gdzie jest trzeci?- Tutaj, na dole - nadeszła odpowiedź wprost od Wilka. - Pilnuje. Teraz popatrzył do środka, widzi was i jest zaskoczony, podnosi broń i cełuje. Atakuję! Nawet poprzez szczelnie zamknięte okna i wzmocnione szyby Shania i Scott usłyszeli krzyk straŜnika: - Haiti Wer sindsie? Was tun sie hier? Hałt oder ich schis sen sie zusammen!
Para usłyszała wszystko, co powiedział wartownik, zwłaszcza ostatnią część: Halt albo będę strzelać!”. StraŜnik oraz człowiek obsługujący urządzenia kolejki równieŜ usłyszeli wartownika, podobnie jak wilk, który z cichym warknięciem wyskoczył z cienia. Scott przykucnął, obrócił się na pięcie i zobaczył męŜczyznę na zewnątrz. W tym samym czasie usłyszał serię oddaną z pistoletu maszynowego. Odsunął Shanię i jednocześnie podniósł lufę dubeltówki do góry. Niczym na filmie odtworzonym w zwolnionym tempie zobaczył, jak dziki szary kształt trafia w postać straŜnika, wytrącając go z równowagi. Seria wystrzelona z automatu trafiła w szklaną ścianę i roztrzaskała ją w drzazgi. Scott zobaczył, jak straŜnik celuje w kierunku wilka. Pociągnął za oba spusty dubeltówki i popatrzył na efekt oddanych strzałów. StraŜnik przewrócił się na plecy i zniknął z pola widzenia. Na stalowych schodach rozległ się stukot butów. Śmierdzące kordytem powietrze przeciął snop światła latarki. Od strony światła dobiegł metaliczny trzask oraz głos: - Was ist das? Was ist das? - Po czym moŜna było usłyszeć przekleństwo i hałas broni wyrzucającej strumień kul odbijających się od metalowych stopni. Scott otworzył swoją broń, załadował naboje i w tej samej chwili został oświetlony światłem latarki. Niech to diabli! - pomyślał, bo prawdopodobnie miał się zaraz do nich udać. Ale Shania zmieniła bieg rzeczy. - O nie! Na pewno nie teraz! Błyskawicznie znalazła się obok St Johna i nacisnęła spust. Ogłuszający huk wystrzału wydał się Scottowi najsłodszym z zasłyszanych dźwięków. Jeśli chodzi o straŜnika, to nawet go nie usłyszał. Wywrócił się do tyłu, a w miejscu jego twarzy i głowy wykwitła wielka czerwona plama. - Och! - powiedziała Shania. - Tyle zabijania! - A Scott poczuł jej ból. - Tak, to było obrzydliwe, ale byłoby o wiele gorzej, gdyby to on pierwszy wystrzelił! Gdybyś go nie zastrzeliła, to juŜ bym nie Ŝył. - Wiem, ale jeśli chodzi o tego na górze, tego ostatniego, który kieruje kolejką, to jest bardzo wystraszony i raczej nie ma broni. - Pozwólcie, Ŝe to sprawdzę - powiedział Wilk, który właśnie zjawił się obok nich. Jestem od was szybszy, a ten męŜczyzna moŜe przestraszyć się mojego wyglądu. Wilk zniknął, a po chwili rozległ się krzyk: - Nein! Nein! Oh, mein Gott in Himmel! Was fur ein Hund ist dieser Geschópf? - To mój Hund - powiedział Scott, który wszedł po schodach na górę, złapał niskiego i grubego bladego mechanika i przycisnął go do skrzynki z przewodami elektrycznymi. - To
stworzenie naleŜy do mnie i jeśli tyko drgniesz, rozszarpie ci gardło! - Oczywiście tuŜ obok na lekko ugiętych nogach stał Wilk z napiętymi mięśniami, gotowy do skoku. Wyglądał jak sama esencja koszmaru, pies z piekła rodem. - Anglik? - odezwał się mechanik. - Pan Anglik? - Pot pokrywał mu całą twarz. - Bitte nicht schiessen! Nie strzelać do mnie. - Jest śmiertelnie przeraŜony - odezwała się Shania, dotykając Scotta w ramię. - To nie jest jeden z nich... a moŜe i jest, głównie dlatego, Ŝe nie moŜe być kimś innym. - Nie mam Waffe, znaczy broni. - MęŜczyzna zaczął opuszczać trzęsące się dłonie, ale Scott lufą dwururki zabronił mu tego. - Co tutaj robisz? - Scott wiedział, Ŝe zadał głupie pytanie. Czytanie w myślach tego biedaka to jak czytanie ksiąŜki drukowanej wielkimi literami. Był tutaj, poniewaŜ nie dano mu Ŝadnego wyboru. - Twoja rodzina jest tam na górze? W Schloss Zonigen? - Ja, meine Frau. Moja Ŝona jest więźniem. Te zwierzaki robiąjej... zrobiąjej... jeśli... - Rozumiem - powiedział Scott, opuszczając broń. - Patrz! - powiedziała Shania, spoglądając w mrok. Zza wysokiej grani wynurzyły się światła wagonika kolejki. - Za kilka minut będą tutaj. - A moŜe nie - ponurym tonem odpowiedział Scott i odczepił dwa granaty zawieszone u pasa.- Co pan robi? - krzyknął mechanik. - To, co muszę zrobić - odrzekł Scott, po czym zwrócił się do Shanii: - Zabierz go na dół. Wilku, idź z nimi. - Ale te... te potwory na górze - protestował mechanik. - Nie znacie ich! Przyjdą po was, po nas wszystkich przyjdą! - Jeśli chodzi o mnie, to juŜ przyszły! - powiedział lodowatym tonem Scott. - Czy twoja Ŝona Ŝyje? Tak? Bo moja nie! Po drodze w dół Shania powiedziała do mechanika: - Przyjechaliśmy, Ŝeby uratować twoją Ŝonę... Ŝeby uratować wszystkich, którzy są na górze w Schloss Zonigen. - Co? Tylko was dwoje? To unmóglich, niemoŜliwe! - Jest nas więcej i jesteśmy silni. Chodź ze mną. - Ale... ale... Shania tylko pokręciła głową i sprowadziła go po schodach piętro niŜej. Scott odbezpieczył granaty i włoŜył jeden z nich w skrzynię sterowniczą, a drugi zawiesił na linie. Przez ułamek sekundy widział, jak granat dociera wraz z liną do pierwszej podpory. Wagonik znajdował się mniej więcej w tej samej odległości od dolnej stacji.
Kiedy jednak doliczył do pięciu, ruszył za Shanią gdy zaś doliczył do sześciu, leŜał juŜ częściowo na podłodze, a częściowo na metalowych schodach. W krótkim odstępie czasu nastąpiły dwa wybuchy, jeden po drugim. Zaraz po tym huku nastąpił szum i grad spadających odłamków, które uderzały i odbijały się od posadzki i ścian. Kiedy wszystko ucichło, Scott poderwał się na równe nogi i pobiegł po schodach na miejsce, gdzie znajdował się przystanek kolejki. Podpora wyglądała na nienaruszoną ale zawieszenie liny nośnej, kółka i sama lina zostały zniszczone. Scott słyszał, jak zerwana lina uderza o kamienne podłoŜe. Nie znał się na mechanice działania kolejki. Miał nadzieję, Ŝe wagonik po prostu się zatrzyma. Jednak z drugiej strony w wagoniku jechali zabójcy - ludzie, których chlebodawca z zimną krwią i bez cienia Ŝalu zamordował jego Ŝonę... to dlatego Scott wewnętrznie zgadzał się na to, Ŝeby wysłać na śmierć ludzi znajdujących się w wagoniku. Sto metrów dalej i trzydzieści metrów nad powierzchnią skalnego urwiska wagonik kolejki zachwiał się i opuścił przodem na dół jak tonący statek. Światła w wagoniku zamigotały, na chwilę rozjaśniły się i Scott mógł zobaczyć przyklejone do szyb twarze. Po chwili poplątana lina nośna i hamulec awaryjny uderzyły z siłą pędzącej cięŜarówki w wysięgnik pylonu, na którym wisiał wagonik. Słup zadrŜał, słychać było dwa zgrzytnięcia. Dwa słupy pylonu ugięły się, a dwa kolejne uległy skręceniu. Cały pylon zaczął przechylać się na stronę wagonika. Ale sam wagonik poleciał na dół jeszcze szybciej niŜ upadający pylon i zatrzymał się wbity w ziemię przednią ścianą, a tylną wskazując na gwiazdy. Światła zgasły i wyglądał teraz jak wielki głaz... Scott zacisnął zęby, uniósł ramiona, zmruŜył oczy. Ten czyn róŜnił się od strącenia w przepaść autobusu pełnego ludzi. Tamto było aktem desperacji, niezaplanowaną częścią działania, natomiast to zostało zaplanowane, było przemyślane i celowe. Scott nie znajdował usprawiedliwienia dla swojego czynu. - Och! - powiedziała Shania stojąca taŜ za Scottem. - Nie próbuj ich usłyszeć - ostrzegł ją ochrypłym głosem Scott, który sam słyszał krzyki umierających. - Mein Gott! - powiedział niski grubasek stojący na szczycie schodów. - OdjeŜdŜamy stąd - poinformował go Scott. - MoŜesz nam Ŝyczyć szczęścia, bo zarówno my, jak i twoja Ŝona będziemy go duŜo potrzebować. - Zaczekaj - powiedziała Shania i zatrzymała pytające spojrzenie na grubasku, po czym zadała mu pytanie: - Pracowałeś kiedyś na górze, w Schloss Zonigen?
Pokiwał głową. Oczy miał szeroko otwarte z przeraŜenia. - Ja. Prawie dwa lata. Ale nie chciałem tego. Zmusili mnie. - Rozumiem. Nie obwiniam cię. Chciałabym wiedzieć, czy dobrze znasz to miejsce. Czy potrafiłbyś na przykład narysować plan tego miejsca? - Plan tego miejsca? Sądzę, Ŝe tak. Przekazywałem wiadomości. Dla nich - dla Trójki. - A więc pamiętasz? - Oczywiście. Nie mógłbym zapomnieć. Stojący obok Scott zaczął okazywać zniecierpliwienie i zaniepokojenie. Rzucił okiem na wschód, gdzie szczyty gór zaczynały być widoczne na tle jaśniejącego nieba.- Shania, naprawdę myślisz, Ŝe mamy na to czas? - O tak. Mamy. Właśnie tego potrzebujemy się dowiedzieć! - Ale musimy wracać do hotelu - odpowiedział Scott. - Przepytywanie go i zdobywanie wiedzy zajmie nam długie godziny! - Tobie tak, ale nie mojemu Khiffowi! Scott zajrzał w jej myśli, chwycił grubaska i ściągnął ze schodów. Zaprowadził go do baru, posadził na krześle, zasłonił mu oczy i powiedział: - Teraz nam coś opowiesz. - Tak - dodała Shania - opowiedz nam o Schloss Zonigen. Po prostu pomyśl o tym kompleksie, o wszystkim, co tam widziałeś: o korytarzach, drogach, pomieszczeniach, miejscach, gdzie przetrzymuje się więźniów, warsztatach, w których buduje się maszynę. Ta maszyna musi mieć nad sobą otwarte niebo, powiedz nam równieŜ o tym. Wystarczy, Ŝe pomyślisz... Kiedy mówiła, jej Khiff wynurzył się z miejsca poniŜej lewego ucha, przeniósł na grubaska i wślizgnął do jego głowy. MęŜczyzna podskoczył na krześle i powiedział: - Co to było? Coś mnie dotknęło! - Rób, co ci powiedziano - odezwał się Scott, dotykając go swoją dubeltówką - bo coś cię faktycznie dotknie i to dotkliwie! - Schloss Zonigen - powiedziała Shania. - Pomyśl o nim. Pozwól, Ŝeby twoje myśli płynęły... niech same popłyną. - Shania wiedziała, Ŝe jej Khiff i tak sam znajdzie źródło wspomnień i dowie się wszystkiego. - Zrobione - odezwał się Khiff, powracając do Shanii i uśmiechając się juŜ nie tak niewinnie. Zdjęli mu z głowy opaskę, po czym Scott powiedział: - Musimy cię tutaj zostawić. MoŜesz iść, gdzie ci się podoba.
- Jeśli chcesz, moŜesz iść do Idossoli - dodała Shania. - JeŜeli nam się powiedzie, to być moŜe za jakiś czas spotkasz się tam ze swoją Ŝoną. Jednak męŜczyzna powiedział tylko: - Zostanę tutaj. Nie wiem, co miałbym teraz robić. Odeszli od niego i przez chwilę patrzyli, jak męŜczyzna wchodzi na górę po metalowych schodach. Kiedy Scott wziął wilka na ramiona i szykowali się do powrotnego skoku, w pobliŜu odezwał się jakiś męski głos, który tylko Scott mógł usłyszeć: - Ty skurwysynu! - Co? - Scott zatrzymał się, lekko ugiął nogi i zaczął rozglądać się dookoła. W końcu zatrzymał wzrok na martwym straŜniku. Zdumiona Shania chwyciła go pod ramię, pytając: - Słyszałeś coś? Co się stało? Scott nadal patrzył na nieboszczyka, który dodał: - Ty zawszona gnido! Miałem Ŝycie, a teraz nie mam nic. Scottowi zmroziło krew w Ŝyłach, a krótkie włosy na karku stanęły dęba. W końcu odzyskał głos i powiedział: - PrzecieŜ miałeś zamiar zabić mnie i tych, którzy byli ze mną. - Oczywiście były to słowa wypowiedziane w mowie umarłych. W końcu ukryty talent Nekroskopa dojrzał i spontanicznie gotów był do uŜycia, gdy okazał się potrzebny. - Tak, chciałem cię zabić - odpowiedział zmarły. - Taką mam, a raczej miałem robotę. Gdybym mógł, zrobiłbym to znowu! - Jednak mowa umarłych jest czymś więcej niŜ samymi słowami i Scott wyczuł morderczą Ŝądzę i zło ukryte za słowami zmarłego męŜczyzny. Po chwili wydało mu się, Ŝe słyszy, jak ktoś szepcze: Oko za oko, Scott. Ale tym razem nie był to męŜczyzna, który przed chwilą do niego mówił. A moŜe był to kolejny zmarły? Tak czy owak nadszedł czas, Ŝeby Scott coś powiedział. - Spierdalaj! - warknął do martwego straŜnika i odwrócił się. Shania nie zadawała mu więcej pytań, poniewaŜ nie było takiej potrzeby. Wyczuwała coś nowego w Scotcie i było to coś bardzo potęŜnego, coś z Harry’ego Keogha! Za Scottem popłynął strumień obelg wypowiedzianych w mowie umarłych. Jednak głos ucichł, kiedy wraz z wilkiem i Shanią Scott przeniósł się do Gasthausu w Idossoli.Ich ponowne pojawienie się w hallu Gasthaus Alpenmann było nie mniej spektakularne niŜ wcześniejsza wizyta. Jednak Trask wraz z ekipą juŜ nieco przywykli i tym razem w większym stopniu odczuli ulgę niŜ zdziwienie i zaskoczenie. Jeszcze zanim Scott zdąŜył zdjąć ze swoich ramion wilka, Trask zadał pytanie: - Jak wam poszło? Udało się?
- Tak - odpowiedział Scott z ponurym wyrazem twarzy. - Wagonik kolejki... spadł. W budynku nie ma juŜ nikogo, kim moglibyście się przejmować. Mógłbym to wyjaśnić, ale moŜemy odłoŜyć to na później, jeśli w ogóle będzie jakieś później. Poznaliśmy plan Schloss Zonigen, a raczej Shania go poznała: wszystkie przejścia, poziomy, pomieszczenia i jaskinie, miejsca, w których Ŝołnierzom Mordrich najłatwiej będzie się bronić. Teraz Shania podzieli się tą wiedzą z wami i oczywiście ze mną. - Co takiego? - zdumiał się Trask, odwracając głowę i patrząc na Shanię. - Byliście tam zaledwie kilka minut, narobiliście bałaganu i jeszcze mieliście czas, Ŝeby się tego wszystkiego dowiedzieć? Nie rozumiem. Wiem takŜe, Ŝe nie mamy czasu, Ŝeby rysować mapy, zapamiętywać je i tak dalej. - To nie będzie konieczne - zauwaŜyła Shania. - Jedyne, czego potrzebujemy, to zaufanie. Shingowie potrafią transferować wspomnienia z umysłu do umysłu. Wystarczy, Ŝe znajdziemy jakieś ciemne pomieszczenie, a w ciągu kilku chwil wszyscy dowiecie się tego, co wiem na temat Schloss Zonigen. - Chwil? - Tak, w niecałą minutę - Shania pokiwała głową. - Wszyscy? - Tak jest, włącznie ze Scottem i Wilkiem. - Ale czy to bezpieczne? - Oczywiście, inaczej nie proponowałabym wam tego. Trask dzięki swemu talentowi wiedział, Ŝe Shania mówi prawdę. - Dobra, to ja pierwszy - powiedział. - Za biurem recepcjonisty jest malutki pokoik. Chyba trzymano tam wartościowe przedmioty gości. To powinno być odpowiednie pomieszczenie. - Szefie - odezwał się Frank Robinson, kiwając znacząco na Traska. - Co znowu? Mów szybko. Starając się mówić jak najciszej, Robinson stwierdził: - Mówiłem juŜ, Ŝe ta kobieta jest kimś więcej, niŜ widzimy. - Tak, kimś więcej, ale i tak nie jest w stanie ukryć się przed twoim talentem? - Właśnie. Ufasz jej? Jest przecieŜ obca. - Nie mam wyboru - odpowiedział Trask. - Ale pozwól, Ŝe zadam ci to samo pytanie: czy ty jej ufasz? Jeśli nie, to nie przyjmuj jej propozycji. JeŜeli o mnie chodzi, to zdecydowanie chcę wiedzieć, co się znajduje na górze, w tej wydrąŜonej turni. No i chyba nie muszę ci przypominać, Ŝe ja równieŜ mam talent.
- Wiem - odpowiedział Robinson. - Zasadniczo nie ma konfliktu między naszymi talentami. Wiedziałem, Ŝe ona jest kimś więcej, niŜ widzimy, i tyle. Zgadzasz się z tym, a poza tym dodałeś, Ŝe ona na pewno stoi po naszej stronie. Muszę się po prosto z tym pogodzić. W tym wypadku nie będę uŜywał mojego talentu, aŜ nie zrozumiem, o co chodzi. - Rozumiem - dodał Trask. Po drugiej stronie pokoju Shania lekko się uśmiechnęła i kończąc telepatyczny nasłuch, powiedziała: - To co, ruszamy? Nie mamy zbyt wiele czasu... Zdolności Shanii - a ściślej mówiąc: jej Khiffa - do błyskawicznego przekazywania wiedzy zostały bardzo szybko udowodnione. W ciemności maleńkiego pokoiku za recepcją prawie niematerialna obecność tajemniczej istoty pozostała dla wszystkich oprócz Robinsona niezauwaŜona. Frank wiedział, Ŝe Shania to ktoś więcej niŜ tylko Shania. Co ciekawe, Ŝe to samo dotyczyło Scotta St Johna. Ale cokolwiek to było, Robinson nie Ŝywił juŜ Ŝadnych obaw. Na górze miały miejsce rzeczy o wiele dziwniejsze od wilka-telepaty, czy niesamowicie uzdolnionego męŜczyzny i jego kobiety.Przez umysły Traska i jego ludzi płynęły wspomnienia tak wyraźne, jakby sami kiedyś byli i pracowali w Schloss Zonigen. Poznali kaŜdy cal tego miejsca, które stało się im znajome jak miasta, w których urodzili się i mieszkali. - Fantastyczne - powiedział prekognita łan Goodly. - Często mam przebłyski dotyczące tego, co niesie przyszłość, ale nigdy nie miałem tak wyraźnego i niezaciemnionego dostępu do miejsca, w którym nigdy nie byłem. Poznałem nawet takie miejsca, gdzie moŜna by zorganizować zasadzki... jeŜeli oczywiście znajdowałbym się po drugiej stronie. - O to właśnie chodziło - dodał Trask. - Teraz St John moŜe udać się tam pierwszy. Ale nie mamy czasu podziwiać tego zjawiska. Musimy ruszać, i to juŜ! - Oczyścimy drogę, na ile to będzie moŜliwe - powiedział Scott. - Zaczniemy od blokady na drodze. Jednak najpierw musicie wykonać małą dywersję. Jeśli ruszycie teraz, to wasze poczynania zostaną zauwaŜone z ich posterunków obserwacyjnych. Od tego czasu wszystkie oczy skupią się na was, na waszych samochodach, a to da potrzebny nam element zaskoczenia, gdy znajdziemy się na drodze powyŜej oraz poniŜej blokady. - Ale Ŝeby przesunąć pojazdy blokujące drogę potrzeba wam będzie czegoś więcej niŜ samego zaskoczenia - odparł Trask. - Nie było was tylko pięć minut, ale my nie czekaliśmy bezczynnie. Technicy poszli policzyć ciała i zobaczyć, czy w okolicy nie ma czegoś przydatnego dla nas. Znaleźli broń i jeszcze to. Trask wyciągnął z kieszeni trzy granaty o obrzydliwym wyglądzie i podał je Scottowi.
- To powinno pomóc. Scott przyczepił granaty do paska i powiedział: - Na pewno będą pomocne, ale chciałbym dostać od ciebie coś jeszcze. - Co? - Miotacz ognia. - Scott popatrzył na broń, która leŜała na ladzie recepcji. - Jestem pewien, Ŝe spotkam się z którymś z Mordrich przed wami, a jak juŜ wiemy, ogień pomaga ich powstrzymać... - Bierz go. Niech twój płomień pali się jasno i niech będzie gorący jak samo piekło! Technicy wyjechali wynajętymi samochodami z parkingu znajdującego się na tyłach Gasthausu i podjechali pod jego drzwi, gdzie cała ekipa wsiadła do aut i odjechała. Światło przedświtu było coraz mniej mroczne, zamglone powietrze pozostawało w bezruchu, a oddychający nim ludzie odczuwali chłód w nozdrzach i płucach. MoŜna by powtórzyć za poetami, Ŝe „rozjaśniało się”. W tym porannym półmroku znajdująca się ma północny zachód turnia znana jako Schloss Zonigen wyglądała jak futurystyczny zamek, który dzięki mgle zdawał się unosić w powietrzu. Oprócz świateł zamku widać było takŜe inne, które oświetlały wnętrza stojącego w poprzek drogi autobusu i dwóch minibusów. W autobusie i pozostałych pojazdach siedzieli ludzie, korzystając z ogrzewanych wnętrz. Co pewien czas w którymś z pojazdów gasło światło, a drogę i pobocza zaczynały przeszukiwać snopy świateł latarek. Kiedy technicy z Wydziału E uruchomili samochody i włączyli reflektory, było całkowicie pewne, Ŝe zauwaŜą to ludzie blokujący drogę. I właśnie tego chcieli Trask, Shania, Scott i Wilk. Z chwilą gdy samochody zaczynały wyjeŜdŜać z Idossoli, zmierzając do podnóŜa turni, pozostająca w Gasthaus Alpenmann Trójka St Johna uwaŜnie obserwowała, co dzieje się na drodze dojazdowej do Schloss Zonigen. Najwyraźniej zapanowało tam chwilowe poruszenie, po czym zgasły wszystkie światła z wyjątkiem jednego czy dwóch. - Kocham cię - odezwała się Shania. - Myślę, Ŝe jesteś moim męŜczyzną, ale nie oczekuję od ciebie... - Ja teŜ cię kocham - przerwał jej Scott. - Kiedy to się skończy, zobaczysz, Ŝe nie tylko cię kocham, ale Ŝe zawsze moŜesz na mnie liczyć. Myślę o tobie jak o swojej... tak, jak o swojej kobiecie. Shania, nie moŜesz być dalej Dwójką. Jesteś moją partnerką, a to nas zrównuje. Właściwie to jesteś czymś znacznie więcej niŜ ja. Ale ja cię kocham i będę cię kochać po prostu dla ciebie samej.
- A ja kocham was oboje - odezwał się Wilk. - Tylko skąd ten smutek? Nie lubię smutku. Czy przypadkiem nie chodzi o to, Ŝe... Ŝe... tak? - To moŜliwe - stwierdził Scott. - Czy wiesz coś o śmierci? Widziałeś, jak ktoś umiera?- Miałem rodzeństwo. Widziałem jedno z nich po śmierci. Śmierć jest zimnym i cuchnącym znieruchomieniem. Nie łubie śmierci. - Nie musisz iść z nami. MoŜesz zostać i poczekać tutaj na nas. - Nie. Byłem nikim, zanim was spotkałem, i bez was teŜ będę nikim. Pewnie juŜ bym nie Ŝył. Pójdę tam gdzie wy. - Czas ruszać - powiedziała Shania, obejmując Scotta. - Patrz! Samochody dojeŜdŜają do blokady. Scott popatrzył i zobaczył snopy świateł przecinające powietrze. - Bardzo dobrze. Jestem gotów. Ruszajmy. Tylko najpierw muszę zrobić coś, co obiecałem Traskowi. - Odwrócił się, skierował lufę miotacza ognia w kierunku hallu recepcji, zapalił ogień pilota, a potem włączył urządzenie i zaczął omiatać płynnym ogniem dywany, firanki, drewniane ściany i sufit oraz wszystko, co moŜna było podpalić. Po chwili cały hall zamienił się w piekło... - Załatwione. Kiedy oddział Traska dotarł do ósmego z dwunasta ostrych zakrętów na wąskiej drodze do Schloss Zonigen, znalazł się dokładnie o poziom lub dwa zakręty poniŜej blokady. Ludzie z autobusu otworzyli ogień. Z uwagi na ukształtowanie skał były to całkowicie niecelne strzały wskazujące na strach obrońców turni. Wiedzieli, jak wielu ich kolegów zginęło podczas oblęŜenia Gasthaus Alpenmann, i moŜliwe, Ŝe dostali nauczkę. Jednak po bezpiecznym przejechaniu zakrętu Paul Garvey - pasaŜer w pierwszym z samochodów - chwycił Traska za ramię, mówiąc: - Zatrzymaj się! Kierujący samochodem Alan McGrath nacisnął na hamulec. - Co jest, do cholery...? Na szczęście z powodu mgły oraz bliskości blokady ich prędkość była bardzo mała i tylko dlatego nikomu nic się nie stało, gdy wpadł na nich samochód jadący z tyłu. Było to zaledwie lekkie stuknięcie, które nie uszkodziło nawet zderzaków. Trask zdąŜył juŜ odkręcić szybę, oczekując wystrzałów, wybuchów i podobnych odgłosów świadczących o toczącej się ponad nimi bitwie. Jednak niczego takiego nie usłyszał. O co chodzi?
- To Shania! - odpowiedział Paul. - Jest tak blisko, Ŝe równie dobrze mogłaby siedzieć z nami w samochodzie. - No i? - Powiedziała, Ŝe mamy się zbliŜyć tylko na tyle, Ŝeby moŜna było zobaczyć nasze reflektory, a potem oddać kilka strzałów. Trask skinął głową i szturchnął McGratha. - Ruszaj - powiedział. - Potrzebna im jest jeszcze jedna mała dywersja, Ŝeby St John mógł... -...zasadzić granaty - dokończył za niego Paul Garvey. Ich samochód wynurzył się zza skalnej ściany. Dość szybko odnalazł ich błąkający się po drodze promień światła latarki. Zaraz po nim dołączyły snopy jeszcze kilku świateł. McGrath zatrzymał samochód i zapalił długie światła. W jednej chwili Trask znalazł się na zewnątrz i walnął całą serią w stronę źródła światła. Z oddali dobiegły go okrzyki i grad kul, który rozbił przednią szybę samochodu, a reflektory zamienił w stertę szklanych odłamków. Inne kule ze świstem przelatywały dookoła i odbijały się od skały. McGrath szybko wycofał samochód i schował za zboczem. - No i masz swoją dywersję, St John - mruknął pod nosem Trask w stronę, skąd dochodziły jego uszu salwy ognia zasypujące drogę gradem ołowiu. Nagle rozległ się ogłuszający huk prawie równocześnie wybuchających granatów. Wraz z gorącym powietrzem, smrodem kordyta, dymem, krzykiem rannych i umierających ludzi do Traska doleciał kurz i spadające z wysoka skalne odłamki. Jeszcze zanim odłamki przestały opadać, Trask ze swoimi ludźmi popędził do przodu, strzelając i trafiając w postacie pojawiających się ludzi oświetlonych płonącym minibusem jedynym samochodem, jaki pozostał na drodze. JeŜeli chodzi o drugi minibus oraz autobus, to w tej chwili były potęŜnymi płonącymi kulami spadającymi w dół przepaści. Kule jak w zwolnionym tempie odbijały się od drogi, skalnych ścian, aŜ w końcu opadły na dół, co wywołało donośne echo w całej dolinie... - Scott! - wrzasnął Trask. - Scott, Ŝyjesz? - Tak, u nas wszystko w porządku! - zawołał Scott, wychodząc z cienia razem z Wilkiem i Shanią. - Ruszamy dalej, a wy będziecie musieli poradzić sobie z tym wrakiem. Dacie radę? - O nas się nie martw, poradzimy sobie - odpowiedział Trask. - Ruszaj i rób, co do ciebie naleŜy. Powodzenia! Shania odciągnęła Scotta z powrotem w cień, jaki rzucała wysoka skała.
- Zanim ruszymy dalej, muszę najpierw się czegoś dowiedzieć. - I kiedy Trask wraz ze swoimi ludźmi pracowali nad oczyszczeniem drogi, Shania cofnęła się jeszcze dalej i przyłoŜyła lokalizator do czoła. - Mój Khiffie - powiedziała. - Sprawdź, proszą, lokalizator. Przy ostatnim skoku wyczulam, Ŝe jest o wiele słabszy. Czy mamy wystarczającą ilość energii, Ŝeby z niego bezpiecznie korzystać? Scott, telepatycznie połączony z Shanią, równieŜ czekał na odpowiedź. Wydawało się, Ŝe tym razem Khiff nie odpowiedział tak szybko jak zazwyczaj. Po dłuŜszej przerwie Scott i Shania usłyszeli: - Badzie jeszcze działał, ale słabiej. Scott wyczuł, Ŝe Shania zmartwiła się. I jeszcze zanim odezwała się, wiedział, Ŝe przejęła się czymś, co utrzymywała przed nim w tajemnicy. - Mój Khiffie, czy coś się z tobą dzieje? Jesteś jakiś nieswój. Twoje odpowiedzi są dziwnie powolne i niepewne. - Widziałem inne umysły, dowiedziałem się nowych rzeczy i zrozumiałem o wiele więcej niŜ dotychczas. - Mój Khiffie, nie potrafię ukrywać myśli przed tobą, ale wiem, Ŝe tobie nie sprawia to Ŝadnych trudności. Czuję, Ŝe się przede mną zasłaniasz. Nigdy wcześniej tego nie robiłeś, chyba Ŝe było to konieczne dla mojego dobra. Chyba mnie nie okłamujesz? - Moim jedynym zadaniem - i to od zawsze - jest pomagać ci we wszystkim. ImoŜe jeszcze pomagać tym, których kochasz... Shania zaniepokoiła się jeszcze bardziej, ale Scott popatrzył na podświetlaną tarczę zegarka i pociągnął ją za ramię. - Musimy ruszać... - zaczął, ale w połowie zdania zamarł. Wraz z ucichnięciem rozmowy prowadzonej pomiędzy Shanią a jej Khiffem w umyśle Scotta pojawił się rosnący z kaŜdą chwilą zgiełk nawoływań, które tylko on mógł usłyszeć. - Haaarry! Nekroskopie! Czy to ty, Haaarry? - Haaarry! Czujemy twoje ciepło. Czy to naprawdę ty? Przyjdź do nas. Pomścij nas. Czy moŜesz nas uwolnić? - To moŜe być tylko on. To musi być on! Głosy nieznajomych stawały się coraz donośniejsze, a mowa umarłych powoli przekształcała się w zgiełk. - To Nekroskop, Harry Keogh! - Czuję go w ciemności.
- Haaarry! Powiedz coś! - Czekamy od tak dawna. - Przyjdź do nas, Haaarry! - Mów do nas. - Uspokój nas. - Haaarry! - Haaaarry! - Haaaaarry! W głosach słychać było ogromną skargę i cierpienie. Ale oprócz cierpienia dało się słyszeć rosnące podniecenie i nadzieję. Takjakby ktoś od góry (ale nie z niebios) podsycał ogień w głosach zmarłych. - Nie nazywam się Harry - odpowiedział Scott ochrypłym i drŜącym głosem. - Co to jest, Scott? - zapytała Shania, która zdąŜyła juŜ przenieść uwagę z Khiffa na Scotta. - Musimy tam iść - odpowiedział, patrząc nieobecnym i pustym wzrokiem. - Nie mogę... nie mogę im odmówić. - Im? - Im - odpowiedział, słysząc jednocześnie w swoim wnętrzu rosnący tumult błagających zmarłych, zamroŜonych w katakumbach piekielnej turni Schloss Zonigen. Wszystkim niewinnym zmarłym, którzy tam na górze czekają na mnie. Po chwili poczuł drŜenie Shanii i nawet szare futro wilka zjeŜyło się mu na karku. Ale droga została ustalona i nie było z niej odwrotu...Kiedy Trójka Scotta St Johna wyszła z cienia na czarną i podziurawioną pociskami drogę, Trask oraz jego agenci podjeŜdŜali właśnie samochodami, Ŝeby z ich pomocą przepchnąć minibus przez poskręcane pozostałości barierek bezpieczeństwa i zrzucić go w przepaść. Ale Scott nie zamierzał przyglądać się ich poczynaniom, poniewaŜ co innego zaprzątało jego głowę. - Nie mogę im odmówić - powtórzył. - Muszę się tam dostać. Do lodowego tunelu, który zobaczyłem w ich umysłach. - TakŜe w umyśle tego mechanika, który kierował kolejką - dodała Shania. - Znam współrzędne. Tylko Ŝe to są zmarli ludzie, Scott. - Wiem. - A my mamy misję do wypełnienia. To moŜe nam przeszkodzić. Scott popatrzył na nią dziwnym wzrokiem. - Nie, nie sądzę. Zmarli, podobnie jak mechanik, mająnam coś do powiedzenia. Mogą wiedzieć znacznie więcej niŜ Ŝywi. - Tak jest! - dobiegł ich okrzyk Traska, kiedy minibus zakołysał się na krawędzi urwiska i poleciał w dół, pozostawiając wolną drogę. - Mój Khiffie - powiedziała Shania. - Jak wygląda zapas energii w lokalizatorze?
- Energia... wystarczy jej. - Martwię się o ciebie, mój Khiffie. - Wiem. A ja martwię się o ciebie, Scotta oraz o ten świat. - Ruszamy? - spytał Scott, biorąc wilka na ręce. Zamiast odpowiedzieć Shania wzięła Scotta w swoje objęcia i juŜ po chwili... ...zmaterializowali się w kriogenicznym tunelu w Schloss Zonigen. Shania nadal drŜała, ale tym razem bardziej z zimna niŜ z implikacji płynących z makabrycznego talentu Scotta. Czarne kombinezony były całkiem dobrym pomysłem, ale nawet pod kurtkami poŜyczonymi od szwajcarskich Ŝołnierzy z oddziałów specjalnych wyczuwało się lodowate powietrze, w którym para wyraźnie wydobywała się z ust przy kaŜdym oddechu. Scott podszedł do jednego z zamarzniętych i pokrytych szronem cylindrów umieszczonych w głębokiej niszy. WłoŜył lufę karabinu w zatrzask utrzymujący cylinder na miejscu i odblokował go. Gdyby zrobił to samo gołymi rękami, to bez wątpienia w kontakcie z zimnym metalem palce przykleiłyby się, a Scott, odrywając je, straciłby skórę na ich opuszkach. Powoli wyciągnął cylinder, aŜ ukazała się cała wypukła pokrywa. Pieczęcie na pokrywie były złamane, a w miejscu gdzie pokrywa była unoszona, widać było trzycalową szczelinę. Pod szczeliną panowała ciemność. Scott znowu wykorzystał swoją dubeltówkę, wsadził lufę w szczelinę i nacisnął, aŜ lód zgromadzony w zawiasach popękał i odskoczyła do góry pokrywa. Shania uniosła dłoń do ust i zrobiła chwiejny krok do tyłu. Wilk, który stał na tylnych łapach i asystował Scottowi, natychmiast opadł na wszystkie cztery łapy i wycofał się. Z kolei Scott nie odczuwał przeraŜenia, tylko smutek i współczucie. Spojrzał do wnętrza lodowatego grobowca i zobaczył dziewczynę lub młodą kobietę... Tylko Ŝe skóra na jej twarzy miała brązowy kolor. Odwinięte w pośmiertnym grymasie usta odsłaniały olśniewająco białe zęby. Jej włosy spływały lokami z głowy i układały się na szczupłych ramionach. Tylko paznokcie ułoŜonych na zapadniętej piersi dłoni miały ponad pięć centymetrów długości, a pod zagiętymi szponami widać było zaschniętą brązową krew. Scott nie mógł wiedzieć o tym, Ŝe właśnie tę dziewczynę dotykał jego śmiertelny wróg - Mordri Dwa, czyli Simon Salcombe. Salcombe, korzystając z nekromantycznej mocy dotyku, obudził ciało dziewczyny, która podrapała twarz naukowca, Herr Roberta Steina. Jednak pozbawione energii dotyku ciało powróciło do poprzedniego stanu.
- Czy to ty, potworze? - zastanawiała się dziewczyna. - Słyszałam glos ciepłego człowieka, Nekroskopa, ale poznałam takŜe dotyk kogoś zimnego - samego diabła! CzyŜby to znowu on przyszedł mnie dręczyć? A moŜe jest to... Harry Keogh? Była przeraŜona, ale dla Scotta St Johna jej myśli wyraŜone w mowie umarłych brzmiały równie jasno i wyraźnie jakzwyczajna mowa. Jego serce i jego ciepło popłynęły do niej wraz ze słowami: - Nie, nie jestem Harrym Keoghiem, o którym słyszałaś. - Specjalnie mówił głośno, Ŝeby takŜe i Shania mogła go słyszeć. - Ale Harry jest, a moŜe raczej był, moim przyjacielem. - Jak to wyjaśnić? Jak wytłumaczyć, Ŝe cząsteczka Harry’ego, a moŜe nawet duŜa jego część, stała się teraz jego fragmentem? Ale mowa umarłych potrafi przekazać znacznie więcej niŜ same słowa, a teraz nawet myśli Scotta były mową umarłych. - Achhh! - powiedziała zmarła dziewczyna. - Teraz to czuję! Twoje ciepło! Twoje Ŝycie, oddech, ciepło! - Opowiedz mi o sobie - poprosił Scott. - O wszystkich ludziach tutaj. Ale tak szybko, jak tylko to moŜliwe, poniewaŜ mamy razem z przyjaciółmi waŜne sprawy do załatwienia. Rozpoznając natychmiast powagę sytuacji, jej myśli popłynęły szybkim strumieniem i było to bardzo podobne do transferu myśli Shingów. - Muszę zacząć od tego, Ŝe juŜ na samym początku nas oszukano i obrabowano. Jeśli chodzi o zamroŜenie, to szanse powrotu były bardzo nikłe, ałe my w nie wierzyliśmy. Od tego czasu bardzo wielu z nas dręczono, torturowano i zredukowano do tego, co miałeś okazję sam zobaczyć. Teraz nie mamy juŜ Ŝadnych szans, poniewaŜ wyłączono system, który utrzymywał nas w stanie głębokiego zamroŜenia, a dokładniej zawieszenia. Generatory, które dostarczały energii do urządzeń zamraŜających, przesyłają teraz energię gdzie indziej. Do czegoś monstrualnego! - Ale skąd wiesz o tym wszystkim? LeŜysz tutaj, jesteś oddalona od Ŝywych i... -...martwych? - Tak. - PrzecieŜ jesteś Nekroskopem. Musisz zatem wiedzieć, Ŝe rozmawiamy ze sobą. W końcu ktoś taki jak ty pokazał nam, jak mamy to robić. - Ale ja nim nie jestem. Nie jestem taki sam. To dla mnie raczej nowość. Dopiero jestem na drodze dosyć powolnego przypominania sobie, jak to jest. - I tak opowiem o wszystkim. Kiedy pierwsi z nas pojawili się w tym miejscu, zostali zawieszeni w tych cylindrach. Byliśmy co prawda martwi, ale nasze ciała nie rozkładały się. Jeśli któreś z nas podległo jednak rozkładowi, wówczas pocieszali nas zmarli z cmentarza w
Idossoli. Kiedy jeszcze więcej z nas pogrąŜyło się w rozkładzie, pocieszali nas ci, których juŜ wcześniej spotkał taki sam los. Jednak niektórzy z nas, między innymi ja, nadal pozostawali w stanie zawieszenia, nie byłam Ŝywa, ale miałam szansę na Ŝycie, gdyby dostatecznie rozwinęła się nauka i umiejętność rozmraŜania oraz leczenia... Ale to wówczas właśnie przybyły tutaj te potwory. W miarę jak ich prace nabierały coraz większego rozmachu i tempa, potrzebowali coraz więcej energii i energia z generatorów została dostosowana do ich potrzeb. Co oznaczało, Ŝe my... - śe musiałaś umrzeć - podpowiedział Scott. - Ałe nie to było najgorsze... Te straszliwe stwory posiadają władzę nad ciałami. Nawet nad trupami, jeśli oczywiście nie zamieniły się one w proch. Ich dotyk, dotyk, który moŜe dawać Ŝycie, o wiele częściej przynosi śmierć i koszmarne mutacje. Oni wykorzystywali ten niesamowity dotyk przeciwko nam i bawili się nami tak, jak obłąkane dzieci bawią się swoimi lalkami! Ja zostałam na przykład wezwana i moje płuca wypełniły się powietrzem. Nawet jednego z nich raniłam paznokciami. - PokaŜesz mi, co zobaczyłaś, kiedy obudziły cię te kreatury? Jeśli mam z nimi wałczyć, to chciałbym wiedzieć, jak wyglądają. - Chcesz je zniszczyć? Spróbuję ci pokazać, co widziałam... Scottowi wydawało się, Ŝe patrzy jej martwymi oczyma, choć przecieŜ od dawna ich juŜ nie miała... Kiedy zmarła koncentrowała się na wspomnieniach, ich obraz stawał się coraz wyraźniejszy. NajbliŜsza z widzianych twarzy była równie normalna i ludzka jak tysiące widzianych w Ŝyciu twarzy. To z pewnością nie był Ŝaden z Mordrich. Z tyłu i nieco za twarzą Herr Roberta Steina, bo to był on, była jednak jeszcze jedna twarz, która stawała się wyraźniejsza i którą Scott natychmiast rozpoznał. - To on! - syknął Scott. Czarnych jak kamyki oczu Simona Salcombe’a nie moŜna było pomylić z niczym innym. Miał tak samo zapadnięte policzki, bladą, woskową twarz i długą, kopułowatą czaszkę. Jednak grymas ukazujący małe, rybie ząbki był czymś nowym. Gdyby komukolwiek pokazać ten obraz, to bez wątpienia kaŜdy rozpoznałby oznaki szaleństwa na tej twarzy. - Chyba skrzywdziłam niewłaściwą osobę - powiedziała dziewczyna. - To nie była twoja wina - powiedział Scott. - To, co on zrobił temu męŜczyźnie, było zaplanowane. Widziałem to w jego oczach. - To twój nieprzyjacieł, prawda?
- Jeden z nich - przytaknął Scott - a z mojego punktu widzenia najgorszy z nich. Zamierzam go zabić. Potem... no cóŜ, cała Trójka Mordrich musi umrzeć... - Scott - powiedziała dziewczyna, odczytując imię z jego umysłu - pozwól, Ŝe ci pomoŜemy. Mordri potraktowali wielu z nas jak kukły. Chcielibyśmy, Ŝeby sami zatańczyli tak, jak im zagramy. - Pozwól, Ŝe ci pomoŜemy! - Okrzyki Ogromnej Większości były niczym wiatr wiejący w umyśle Scotta, tyle Ŝe ten wiatr wiał ze wszystkich stron jednocześnie. - Potrzebujemy tego tak samo jak ty, Nekroskopie! - Ale jak moŜecie mi pomóc? - zapytał Scott, mimo Ŝe znał juŜ odpowiedź, co sprawiło, Ŝe krótkie włosy na karku stanęły mu dęba. Z wraŜenia zrobił krok do tyłu. - Proszę - powiedziała dziewczyna - nie odwracaj się od nas, Scott! Zgadzamy się z tym, Ŝe nie jesteś Harrym Keoghiem, ale posiadasz moc. Pytasz, jak moŜemy ci pomóc? Po prostu poproś o pomoc. Wystarczy, Ŝe nas poprosisz. - Więc jak... pomoŜecie? - spytał Scott. PomoŜemy! - zaczęły napływać odpowiedzi. - O tak! - Oczywiście, Ŝe tak! - Ale pozwólcie, Ŝe najpierw ja wam pomogę - powiedział. Przechodząc wzdłuŜ lodowego tunelu, owinął dłonie w rękawy kurtki i wyciągnął kriogeniczne cylindry z niszy. Korzystając z luty strzelby, odpieczętował nieliczne zamknięcia, które pozostały nienaruszone. - Wystarczy! - zawołali zmarli, widząc, co robi. - Zrobiłeś juŜ wystarczająco duŜo. Teraz sami sobie poradzimy. Słysząc, jak z metalicznym trzaskiem zaczynają kolejno odskakiwać pokrywy cylindrów, Scott wrócił do Shanii, która pobladła, i do wilka, który podkulił ogon i połoŜył po sobie uszy. - Nie bójcie się - zwrócił się do nich Scott, jeszcze niecałkiem swoim głosem. Jesteśmy wśród przyjaciół. - Przyjaciół? - spytała Shania z lekkim drŜeniem w głosie, spowodowanym kolejnym trzaśnięciem odskakującej pokrywy i zgrzytem kości opuszczającego ją „lokatora”. Powiedzmy... Ale juŜ czas, Ŝebyśmy ruszyli dalej. - A co z twoim Khiffem? - głos Scotta brzmiał juŜ naturalniej. - Nawet tutaj będziemy potrzebować twojego lokalizatora. Wiem teŜ, Ŝe Khiff korzysta z jego energii, więc...
- Wiem - powiedziała Shania, patrząc w głąb lodowego tunelu, gdzie zmarli, a dokładniej mówiąc, mumie, pomagali swoim kolegom wydostać się z metalowych cylindrów. - Pozwól, Ŝe spytam. - Mój Khiffie... - zaczęła. - Wiem, moja Shaniu - padła niezwłocznie odpowiedź. - Moja odpowiedź brzmi: tak. MoŜesz skorzystać z lokalizatora. - AleŜ Khiffie!... Wiem, Ŝe moc musi być bliska wyczerpaniu! - zaprotestowała. - Wiem takŜe, Ŝe bez niej nie moŜesz istnieć! - Wystarczy mi minimalna dawka. Nie przejmuj się mną... Jednak Shanią targały wątpliwości. Nie miała pewności, czyjej Khiff powiedział całą prawdę, czy teŜ w dobrej wierze jej nie okłamał. - Boję się o Khiffa! - zwróciła się do Scotta. - Boję się, Ŝe on moŜe zdecydować się na poświęcenie. Ale czy jest to konieczne? Co powiesz na Kontinuum Móbiusa? Scott z Ŝalem pokręcił głową. - W szkole nie umiałem rozwiązać nawet najprostszych równań, nie wspominając nawet o ułamkach czyjeszcze trudniejszych obliczeniach. Jeśli chodzi o liczby Harry’ego, to musiałbym posiadać fotograficzną pamięć, Ŝeby zapamiętać choćby połowę z tego, co widziałem. - Ja mam taką pamięć - odezwał się Khiff Shanii. - Jednak w tym wypadku nie mam pewności co do mej pamięci. - AleŜ jestem głupia - powiedziała Shania. - Mój Khiff był przecieŜ razem z tobą ze mną, z nami... gdy Harry Keogh pokazywał ci, jak się poruszać w Kontinuum Móbiusa! - Mój Khiffie, dlaczego nie powiedziałeś o tym wcześniej? To moŜe być nasze zbawienie! - Niestety, moja Shaniu, to moŜe być takŜe zagląda. - Jak to moŜliwe? - Spróbuję ci to wyjaśnić - odpowiedział Khiff. - Czas pędzi i moŜe mi zabraknąć odpowiednich słów... Liczby Nekroskopa... nie wiem, czy nawet on je rozumie. Wie, kiedy zatrzymać ich bieg, dzięki czemu powstają drzwi. Jednak ja wyczułem inne, właściwie wielką liczbę drzwi, które giną w labiryncie liczb. Były tam drzwi do kaŜdego miejsca i czasu. Za niektórymi z tych drzwi wyczuwałem źródła grawitacji. Za innymi znajdowały się zdarzenia nieodwracalne, stamtąd nie było powrotu. Gdybym się pomylił, to mógłbym zabrać was w odległąprzeszłość tego świata albo w przyszłość, gdzie wyparowała juŜ atmosfera, albo teŜ do źródła grawitacji, które zredukowałoby was do atomów. Nigdy nie podjąłbym takiego ryzyka. Shania zdenerwowała się.
- A więc wolisz ryzykować własnym Ŝyciem!? Wiem, Ŝe w lokalizatorze nie ma energii! - Nie do końca. W tym miejscu odległości są bardzo niewielkie i nie potrzeba tak wiele energii. MoŜemy skorzystać z lokalizatora, bo jego energia nie została jeszcze wyczerpana. - Ale po kolejnym skoku zostanie całkowicie zuŜyta... i co wówczas będzie z tobą? Nie czekając na odpowiedź Khiffa, odwróciła się do Scotta i z niemą prośbą w oczach powiedziała: - Scott, musimy spróbować skorzystać z Kontinuum Móbiusa! Scott zerknął na zegarek i powiedział: - Cokolwiek zrobimy, musimy to zrobić natychmiast! Zostały nam co najwyŜej trzydzieści trzy minuty. Niech to szlag - dodał - znowu ta przeklęta liczba! - Och! - zawołała Shania i pociągnęła Scotta za sobą, usuwając go z drogi, po której szybkim strumieniem sunęli zmarli. Ich sztywne, zgrzytające stawy i ciała były ozdobione kryształami przypominającymi brylanty. Jedynie martwa dziewczyna przystanęła na chwilę, aby po raz ostatni przemówić do Scotta: - Cokolwiek się stanie, pamiętaj Ŝe zmarli ze Schloss Zonigen nigdy ci tego nie zapomną... Spróbujemy jak najlepiej pomóc. Scott popatrzył na nią, na jej zniszczone ciało, kończyny przypominające gałązki, na wyschnięte oczy i jednocześnie wiedział, w jaki sposób sama siebie postrzega: jako uroczą młodą kobietę o ślicznym uśmiechu i pięknych włosach. To Ŝe umarła tak młodo, było samo w sobie straszne, ale zadawanie tortur po śmierci budziło prawdziwe przeraŜenie! - Tak - odpowiedział Scott. - Nigdy cię nie zapomnę. MoŜesz mi wierzyć, Ŝe my takŜe zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Zmarli pomaszerowali swoją drogą... - Co robimy? - spytała Shania, która uznała rację Khiffa i pogodziła się juŜ, Ŝe po raz ostatni będą musieli skorzystać z lokalizatora. Scott poprawił sobie na szyi pasek od miotacza ognia, sprawdził, czy obie lufy dubeltówki są załadowane, po czym odpowiedział: - Musimy się dostać do tej wielkiej jaskini, gdzie stoi maszyna. Ale bezpośredni skok w to miejsce jest zbyt niebezpieczny. Nie moŜemy się tam pojawić, nie wiedząc, co nas czeka. Czy znasz współrzędne bocznych tuneli, zwłaszcza tych, w których są zamknięci zakładnicy Mordrich? - To akurat nie było zbyt mądre pytanie, bo nie było juŜ czasu. - Znam współrzędne tak samo jak ty. RównieŜ mój Khiff je zna. - To dobrze. W takim razie ruszamy do bocznego tunelu. Scott wziął wilka na ręce i po chwili byli juŜ na miejscu...Jedyny człowiek, który był świadom ich przybycia do tunelu z uwięzionymi ludźmi, był takŜe krańcowo przeraŜony Pierwszą rzeczą, która pojawiła się w
jego umyśle, było przekonanie, Ŝe Scott i Shania to kolejni Mordri, których nigdy wcześniej nie widział. Ci Mordri musieli wiedzieć, czego się właśnie dopuścił, i przybyli w to miejsce specjalnie po to, aby go ukarać. Ale co do psa czy wilka, czy co to było... Scott wybrał to miejsce, poniewaŜ wiedział, Ŝe w labiryntach Schloss Zonigen ten tunel wraz z przylegającymi połączeniami - jaskiniami i wnękami - jest stosunkowo wolny od obecności perwersyjnych straŜników i popleczników Mordrich. W tym miejscu nie dostarczano nagród uprzywilejowanej kaście Schloss Zonigen. Dlatego Scott domyślał się, Ŝe to miejsce będzie raczej opuszczone i stanie się dogodnym punktem, z którego będzie moŜna przypuścić atak na znajdującą się w pobliŜu główną jaskinię, statek Mordrich oraz na samą Trójkę. Dyrektor Gunter Ganzer znajdował się w tym opuszczonym miejscu z jeszcze jedną osobą, która niedawno przestała być Ŝywą, oddychającą świnią noszącą nazwisko Hauser. Poplecznik i zaufany Mordrich, Erik Hauser, był trupem i w chwili gdy Trójka Scotta pojawiła się w korytarzu, Ganzer ciągnął za sobą korpulentne ciało ze zmiaŜdŜoną czaszką, chcąc schować je w jednym z nieoświetlonych zakrętów tunelu. Scott dostrzegł Ganzera na chwilę przed tym, jak Ganzer zobaczył Scotta. Stał przed nim całkiem normalny męŜczyzna, którego cechą szczególną była wykręcona do tyłu lewa stopa w czarnym bucie. MęŜczyzna miał niecałe 180 cm wzrostu, okrągłą spoconą twarz, drŜące usta i jak na to miejsce był zbyt schludnie ubrany. Jego ubiór kontrastował z wyraźnym poczuciem winy i strachem malującym się na twarzy oraz leŜącym u jego stóp duŜym i płaskim kluczem francuskim, częściowo pokrytym czerwoną wilgotną mazią i z przyklejoną do niego kępką czarnych włosów. - Nein! Bitte, nein! - krzyknął głośno Ganzer i upadł na kolana. Jednocześnie zmruŜył oczy i Scott zauwaŜył, jak sięga ręką po pistolet znajdujący się w kaburze przyczepionej do paska ofiary. Scott zrobił krok do przodu i kopnął Ganzera w rękę, wytrącając mu z niej pistolet. Podał swoją strzelbę Shanii, a sam złapał za kołnierz Ganzera, postawił go na nogi i juŜ miał go uderzyć, kiedy Shania zatrzymała jego rękę. - Scott! - powiedziała. - On nie jest jednym z ludzi Mordrich. - Zajrzała do umysłu Ganzera i znalazła tam jedynie strach, a takŜe resztki niedawnej wściekłości... Ganzer cofnął się i oparł o ścianę. Jego spojrzenie spoczęło na Scotcie, potem na Shanii, a w końcu na szczerzącym kły wilku i znowu na twarzy Scotta. Jego zdziwione oczy przyglądały się umalowanym na czarno twarzom, ciemnym ubraniom oraz broni. - Co...? Jesteście z Anglii?
Scott odwzajemnił spojrzenie, lustrując przy okazji martwe ciało Erika Hausera. Przez kilka sekund docierała do niego mowa umarłych. MęŜczyzna nie wiedział, gdzie się znalazł i głośno wyraŜał swoje zdumienie, gdyŜ zupełnie niespodziewanie spotkał się z zimnymi i nieprzeniknionymi ciemnościami. - Zabiłeś go? - spytał Scott tonem stwierdzającym raczej fakt niŜ pytającym. - Ale... ale nie chciałem! - Ganzer zaczął piszczeć i niebezpiecznie podnosić ton głosu. - Cicho! - warknął Scott, po czym dodał: - Nie okłamuj mnie! Nie obchodzi mnie to, Ŝe go zabiłeś, przynajmniej jeśli był jednym z nich. - O tak, był! - powiedział Ganzer, zaczynając kontrolować drŜenie i ochrypły cięŜki oddech. - Zdecydowanie! Ferftuchte Schweinhund! - Po angielsku, jeśli moŜesz - upomniał go Scott. Nie miało to jednak większego znaczenia, poniewaŜ cały czas prześwietlał rozmówcę telepatycznie. Potrafił wyłączać tę zdolność, ale w tej sytuacji o wiele lepiej było skanować najbliŜsze otoczenie, aby nie dać się zaskoczyć. - Dlaczego go zabiłeś? - Za moją biedną Ŝonę, za siebie i za wszystko, czego nie mogłem juŜ dłuŜej znosić! Przychodził tutaj do mojej Ŝony, Ŝeby być z nią do tej celi. Opowiadał mi, co jej będzie robić, co juŜ zrobił i to nie raz! To Erik Hauser, tak zwany poplecznik. Ze wszystkich zbirów Mordrich ten był najgorszy. Wiedziałem, Ŝe i tak jest juŜ po mnie, więc poszedłem za nim. Kiedy zajął się otwieraniem celi mojej Ŝony, nie wytrzymałem, podszedłem od tyłu i... i... - Tak, wiem - powiedział Scott. - Uspokój się, weź ten pistolet i wyjaśnij, dlaczego twoim zdaniem i tak jest juŜ po tobie. - Dokładnie to, co powiedziałem - zaczął wyjaśniać Ganzer. W tym samym czasie Shania podeszła do drzwi celi, Ŝeby je otworzyć. - Cała Trójka Mordrich to szaleńcy, ale jednemu z nich, Guylerowi Schweitzerowi, odbiło najbardziej! Niecałe pół godziny temu powiedział mi, Ŝe kiedy ich statek odleci, cały kompleks Schloss Zonigen zostanie zniszczony i zginą wszyscy, którzy się tu znajdują! I ja mu wierzę! Tak więc nie mam nic do stracenia. - Co do tego, na pewno moŜesz mu wierzyć - odpowiedział Scott. - Ale teraz nie mamy czasu do stracenia. Kiedy to mówił, dotarł do ich uszu zduszony okrzyk... ale czego? Ulgi? Niedowierzania? Zza otwartych drzwi celi dotarł wątły głos: - Gunter? Mój Gunter? Czy to ciebie słyszę? JuŜ idę, Gunter, juŜ idę! - Słowa były wypowiadane po niemiecku, ale dla Scotta nie miało to znaczenia. - Co...? - ze zdumieniem odpowiedział Ganzer. - Moja Hannelore? To ona mówi? Porusza się? MoŜe mówić i... i...
Z celi wyszła Shania. Wyglądała na zupełnie zszokowaną. Nie mogła uwierzyć, Ŝe jakikolwiek przedstawiciel jej rasy mógłby nawet pomyśleć o tak potwornej transmutacji, jakiej została poddana Ŝona Ganzera. A do wszystkiego wystarczył dotyk, dotyk Mordrich, który kiedyś potrafił uzdrawiać, ale zamienił siew okaleczający mutacyjny dotyk szaleństwa. Lecz Shania równieŜ była Shingiem, a jej dotyk nie uległ degeneracji. Co uległo mutacji, równie łatwo mogło zostać przywrócone do pierwotnego stanu. Niedługo po tym jak Shania weszła do celi, światła w tunelu zaczęły migotać i sypać iskry. Scott wiedział, co oznacza efekt przypominający działanie stroboskopu. Za Shanią wyłoniła się z celi kobieca postać. Znieruchomiały Ganzer nawet nie śmiał dopuścić do siebie nadziei i ze strachem patrzył na kobietę, która w miarę jak błyski świateł uspokajały się, ukazywała się w swojej prawdziwej formie. Ze zdławionym okrzykiem Ganzer rzucił się do przodu. Kiedy niedawno widział ją po raz ostatni, jego Ŝona była gumiastą ośmiornicą z dolną połową ciała, którą pozostawiono kobiecą. Ale tym razem była to Hannelore, taka, jaką ją zapamiętał, jaką była, jego najdroŜsza Ŝona! Tylko jej włosy się zmieniły. Orzechowe, błyszczące loki zostały zastąpione przedwczesną siwizną. Ale czegóŜ innego moŜna było oczekiwać? To zresztą nie miało najmniejszego znaczenia. Naga od pasa w górę, mająca na sobie jedynie podartą spódnicę, Hannelore rzuciła się w ramiona Guntera. - Szybko dochodzi do siebie - odezwała się telepatycznie Shania. - Mój Khiff pomógł jej z... potwornymi problemami psychologicznymi. Ona wie, co robimy i co nam jeszcze pozostało do zrobienia. Ganzer nie był w stanie nic powiedzieć. Łzy spływały mu po policzkach. Zdjął płaszcz, okrył nim Ŝonę i przytulił mocno. Po chwili odepchnęła go, mówiąc: - Gunter, musimy pomóc uwolnić innych... Wszystkich! Nie mówiąc ani słowa więcej, podeszła trochę niepewnym krokiem do najbliŜszej celi i zaczęła wysuwać zamykający ją skobel. Ganzer ruszył za nią, ale zatrzymała go Shania, która dotknęła go. Natychmiast przewrócił się na ziemię, a jego lewa noga zaczęła wić się jak wąŜ. - Ach... Achhh! - wrzasnął Ganzer, intensywnie masując nogę. Po chwili ból minął i obie stopy skierowane były do przodu. Wstał i z niedowierzaniem patrzył to na stopy, to na Shanię. - PrzecieŜ, przecieŜ... jesteś jedną z nich!
- Nie, nie jest - wyjaśnił Scott. - Jest jedną z nas. Ruszaj się i pomóŜ nam uwolnić tę resztę ludzi. Przyprowadź ich do Shanii. Jeśli moŜna im pomóc, to Shania to zrobi. Tylko szybko, bo nie mamy zbyt wiele czasu. - MoŜe nawet jeszcze mniej, niŜ myślisz, Scott. Prawdopodobnie mamy nie więcej niŜ dwadzieścia dwie minuty. Powiedzmy, Ŝezostalo nam dwadzieścia minut... - telepatycznie zauwaŜyła Shania.śeby uwolnić wszystkich więźniów, potrzebowali tylko kilku minut, które i tak wydawały się godzinami. Kobiety i męŜczyźni dzięki dotykowi Shanii wracali do normalnego kształtu. Khiff pomagał usunąć z ich pamięci najgorsze ze wspomnień. Po chwili w korytarzu zrobiło się tłoczno. Właśnie wówczas zza zakrętu od strony głównej jaskini wynurzył się uzbrojony straŜnik. Shania i Scott byli tak bardzo zajęci więźniami, Ŝe go nie zauwaŜyli. Na szczęście wilk nie dał się całkowicie zaskoczyć. Nie był tak szybki jak zwykle i tłumaczył to zamieszaniem, a przede wszystkim całą masą silnych zapachów wydobywających się z poszczególnych cel i od niemytych ciał, które podlegały wtórnej metamorfozie. No cóŜ, nawet wilk ma jakieś ograniczenia. Jednak mimo to czuły nos i wraŜliwe uszy wychwyciły informację o tym, Ŝe ktoś się zbliŜa. Nie tracąc czasu na zaalarmowanie Scotta i Shanii, podbiegł do zakrętu i ukrył się w niszy wyŜłobionej w ścianie. Dopiero wówczas ostrzegł resztę Trójki: - Scott, Shania! Ktoś się zbliŜa! Pośrodku tłumu byłych więźniów para mścicieli usłyszała wołanie wilka i zaczęła torować sobie drogę. Ale po chwili stanęli w miejscu, widząc straŜnika, który równieŜ zatrzymał się na ich widok. Jednak tym razem wykorzystali telepatię w pełni i skupili się na straŜniku. Niech to szlag, miała rację! - pomyślał. - Ta pokręcona dziwka miała całkowitą rację, sądząc, Ŝe coś się tutaj dzieje. Cokolwiek to jest, zaraz to załatwię! - W jego umyśle pojawił się obraz Gelki Mordri, Mordri Jeden, kiedy widział ją ostatnio: wściekła kreatura chuda jak patyczak, z rozwianymi włosami, kłapiącą szczęką gestykulująca szponiastymi rękami... Tak wyglądała Gelka Mordri, kiedy przed minutą odesłała go z głównej jaskini tuŜ po tym, jak wyczuła obecność energii podobnych do mocy Shingów. Scott znowu był w ruchu. Wyciągnął broń, przebijając się na czoło tłumu. StraŜnik zauwaŜył Scotta, oczy zwęziły mu się w wąskie szparki. Podniósł lufę do góry, myśląc:
Kimkolwiek jesteś, spierdalaj do piachu! A jeśli chodzi o resztę, to teŜ moŜecie łyknąć trochę ołowiu! Nacisnął spust... ale chwilę za późno. Wilk odczytał jego intencje i wyskoczył z ukrycia, uderzając go w ramię i zaciskając szczęki na szyi straŜnika, tuŜ poniŜej lewego ucha. Zszokowany i obezwładniony bólem straŜnik podniósł ręce do góry, stracił równowagę, a jego broń oddała serię, siejąc kulami po skalnym suficie i sypiąc na dół kurz i kamyki. Wgryzając się głęboko w ciało, wilk usłyszał rozkaz swojej Jedynki: - Wilku, wynoś się stamtąd! Wiedząc, co zamierza Scott, wilk puścił męŜczyznę i opadł na posadzkę. Scott wystrzelił z dubeltówki, jeszcze zanim straŜnik zdołał powstać. Strzał z bezpośredniej odległości trafił w lewą górną część klatki piersiowej, zmiaŜdŜył obojczyk, oderwał pół gardła i odrzucił ciało straŜnika do tyłu. Jego broń wyleciała w powietrze, a martwe ciało opadło na posadzkę. - Co to? Co się stało? - zapytał martwy męŜczyzna. Ale Nekroskop Scott St John po prostu go zignorował. Zrobił krok naprzód, podniósł broń martwego straŜnika i wręczył ją jednemu z byłych więźniów. - Teraz wszystko się zacznie - powiedziała Shania, podbiegając do Scotta i chwytając go za ramię. - W jaskini ze statkiem na pewno usłyszano strzały i na pewno przybiegną tutaj inni straŜnicy. Będzie ich o wiele więcej od nas! - Przez chwilę tak - zgodził się z nią Scott. - Ale miejmy nadzieję, Ŝe tylko przez chwilę. Co do cholery dzieje się z Wydziałem E? Scott złamał dubeltówkę, Ŝeby ją ponownie załadować. Zanim ktokolwiek zdąŜył się zastanowić, co robić dalej, pojawiło się nagłe zawirowanie powietrza, które zakręciło niebieskim dymem pochodzącym z niedawnego wystrzału. Zupełnie znikąd pojawiły się trzy postacie, początkowo zamazane i niewyraźne. Dwóch uzbrojonych straŜników stało po prawej i po lewej stronie postaci w środku, którą była... szalona przywódczyni Trójki Mordrich - sama Gelka Mordri! - Achhh! Shania Dwa! - odezwała się Gelka, a jej piszczący głos był równie bolesny dla uszu jak pisk kredy piszącej po tablicy. - Więc miałam rację. To ty sprawiasz mi przykrość. - Sunęła w kieranku Shanii z głową z tyłu i nieprawdopodobnie długimi rękoma z przodu.
-
Koniec
z
tym,
Shania,
nie
pomoŜe
ci
nawet
uzdrawiający
dotyk
Shingów.Nieubłaganie szła do przodu i uśmiechała się, a raczej złośliwy grymas ozdabiał jej
twarz. Wyciągała ręce po Shanię i jednocześnie rzucała rozkazujące spojrzenia w kierunku swojej obstawy. StraŜnicy natychmiast otworzyli ogień... Dwanaście minut wcześniej: Ben Trask i ludzie z jego oddziału wyłączyli światła i zatrzymali samochody przed ostatnim zakrętem na drodze dojazdowej do parkingu, który naleŜał do Schloss Zonigen. Chwilę wcześniej na sekundę lub dwie zatrzymali się na wprost budynku, mając moŜliwość obejrzenia go. Technicy obserwowali podjazd do głównego wejścia oraz parking. Pomimo wygaszonych reflektorów światła na fasadzie, wieŜyczkach i recepcji, znajdującej się zaraz za wielkimi szklanymi drzwiami wejściowymi, sprawiały, Ŝe było wystarczająco jasno, Ŝeby widzieć... co oznaczało, Ŝe oni równieŜ byli widziani. Kiedy samochody ruszyły, na balkonach natychmiast rozbłysły reflektory, a ich snopy zaczęły się krzyŜować i przeszukiwać teren. Po chwili zabrzmiały serie z broni automatycznej. Technicy szybko schowali samochody za stojącymi na parkingu cięŜarówkami. Grad kul zaczął z trzaskiem odbijać się od metalowych części pojazdów. - Niech to szlag! - zaklął Trask skurczony na siedzeniu pierwszego samochodu. - Czy St John nie miał się nimi zająć? - Pewno miał - zauwaŜył technik McGrath. - Ale jeśli my mamy tutaj kłopoty, to co dopiero on tam w środku? Nie wiadomo, z kim mają teraz do czynienia Scott, jego kobieta i ten szary, sprytny zwierzak. - Opuścić samochód - rzucił Trask. - Chować się za cięŜarówkami. Jakby ktoś się zbliŜał, to strzelać bez ostrzeŜenia. I módlcie się, Ŝeby któremuś z tych strzelców nie przyszło do głowy celować w cysternę! - Następnie odwrócił się do Paula Garveya. - Paul, moŜesz dotrzeć do Millie? PrzekaŜ jej to samo: wysiadać z samochodu i kryć się. Nie chciałbym, Ŝeby coś się stało temu dziecku. Ani nikomu z naszej ekipy. - Załatwione - powiedział Garvey, otwierając drzwi. - Ciekawe, Ŝe ona teŜ pomyślała o tym, czy ty dobrze się czujesz... Kiedy Paul wysiadał, Trask zadał jeszcze pytanie: - A co z tobą? Dobrze się czujesz? - Doskonale - odparł telepata. Jego ochrypły głos zdradził Traskowi kłamstwo. Kiedy jednak dodał: - Znowu jak za starych dobrych czasów. - Trask wiedział, Ŝe faktycznie dobrze się czuje. Ośmiu agentów brodziło we mgle otulającej ich nogi, kryjąc się przed fruwającymi i rykoszetującymi kulami.
- Hej, panowie technicy! - zawołał Trask. - Nasza broń, włącznie z tym szwajcarskim sprzętem, jest za słaba na odległość ponad trzydziestu metrów. Za mało celna. Ale co sądzicie o kuszach? Myślę o tych reflektorach... Prawdopodobnie niewiele to pomoŜe, ale moŜliwe, Ŝe ich snajperzy zaczną się trochę bać i nie będą juŜ tacy pewni siebie na tych balkonach. Trask nawet nie zdąŜył skończyć, kiedy dwie sylwetki ruszyły zająć pozycje. Jedna z przodu cięŜarówki, a druga z tyłu. Niecałe dziesięć sekund później rozległ się świst wypuszczanego z kuszy bełtu, a potem rozprysło się szkło i reflektor przestał świecić. Ludzie z Wydziału E usłyszeli okrzyki zdumienia i wściekłości. Chwilę potem dobiegł ich strumień wyzwisk, kiedy rozprysły się soczewki drugiego reflektora. Jednak tym razem przekleństwa nie ustały, ale zamieniły się w serię wystraszonego pojękiwania, a w końcu potęŜnego histerycznego wrzasku. I chociaŜ szczęk automatycznej broni stał się głośniejszy i przybrał rozmiar kanonady, to jednak nie był skierowany w stronę Traska i jego ludzi. Garvey, Chung i Trask dołączyli do McGratha, który przykucnął przed zaparkowanymi cięŜarówkami. Kusza Szkota zwisała luźno z jego ręki, a on sam wpatrywał się z niedowierzaniem w balkony usytuowane nad wejściem do kompleksu jaskiń. To w tym miejscu zainstalowano reflektory. Tylko Ŝe ludzie, którzy kierowali tymi reflektorami oraz wielu innych, którzy siali kule tam, gdzie padało światło... ...zniknęli w tajemniczy i niezrozumiały sposób, a ostatni z nich właśnie spadał w dół i potwornie krzyczał. Na balkonie zebrała się grupa dziwacznych milczących postaci w łachmanach. Wszyscy zamiast oczu mieli głębokie dziury, a ich białe zęby wystawały z kościstych Ŝuchw, ich twarze zaś... tylko częściowo były pokryte skórą! I chociaŜ Trask dobrze wiedział, na co patrzy, to nie mógł powstrzymać drŜenia nóg, kiedy odszedł od cięŜarówki, Ŝeby lepiej się wszystkiemu przyjrzeć. Oni zobaczyli go oczami, które nic mogły widzieć. I machali do niego rękami, na których w wielu miejscach brakowało skóry, gdzie widać było zmumifikowane mięśnie, a czasem same kości. Wykonywali przywołujące gesty do Traska i jego zespołu. Garvey, który stał za Traskiem i połoŜył mu dłoń na ramieniu, stwierdził po prostu: - A nie mówiłem? Stare, dobre czasy, prawda, szefie? - Prawda - odrzekł Trask, czując, jak cierpnie mu skóra. - No to juŜ wiecie, kim jest Scott St John - zauwaŜył David Chung. - Nie pomyliłem się mówiąc, Ŝe to nowy Nekroskop... Ben Trask nie był w stanie wyobrazić sobie tego, co działo się właśnie w recepcji Schloss Zonigen. A był to horror przeplatający się z kompletnym szaleństwem. Trask
wiedział, skąd zmarli przybyli oraz w jaki sposób i przez kogo zostali przywołani do pseudoŜycia. Wiedział o tym zarówno Trask, jak i wszyscy ludzie z Wydziału E. Ale jeśli jednak chodziło o obrońców kompleksu Schloss Zonigen... Musieli zmierzyć się z nieboszczykami, którzy nie podlegli jeszcze całkowitemu rozkładowi. Niektórzy z nich mieli powaŜnie uszkodzone ciała, co było skutkiem wadliwie funkcjonujących urządzeń zamraŜających. Inni w Ŝyłach i organach wewnętrznych mieli lód, który z trzaskiem pękał pod wpływem ruchu, rozrywając i rozrzucając na zewnątrz trupie wnętrzności. Mściwe upiorne postacie sunęły niepowstrzymanie do przodu, były niewraŜliwe na kule penetrujące ich ciała i zapiekłe bezwzględne... Kilku nieboszczyków stało teraz na balkonach Schloss Zonigen i machało przywołująco do ludzi na dole rękoma, z których pod wpływem ruchu odpadały kawałki zamroŜonego mięsa... Wnętrze skalnej turni wypełnione było echem odgłosów strzelaniny i powoli cichnących okrzyków. Kiedy srebrna poświata zaczęła przebijać się ponad szczytami na wschodzie, myśli Traska oderwały się od makabrycznej scenerii i wróciły do bieŜącej sytuacji. Bitwa wyglądała na wygraną ale cała wojna jeszcze nie. A czas płynął nieubłaganie. Trask odwrócił się do swoich ludzi i wydał rozkaz: - Do samochodów, natychmiast! Jan, widzisz, co się dzieje? - Tak jest! - odpowiedział Traskowi piskliwy głos prekognity. - Dobry BoŜe, widzę! - Wskakujcie do samochodu! - wrzasnął Trask. - Rozwalamy drzwi! Z chwilą gdy umilkł ogień obrońców, nic juŜ nie było w stanie powstrzymać samochodów, które wyjechały z ukrycia, przyspieszyły i jeden za drugim skierowały się w stronę drzwi. Wraz z eksplozją poskręcanego aluminium, wśród fruwającego szkła, samochody rozbiły futryny i z roztrzaskanymi drzwiami wjechały na recepcję. Samochody zatrzymały się i ze środka wybiegli ludzie Traska. Schyleni półprzymkniętymi oczami rozglądali się w półmroku oświetlanym lampami mrugającymi jak stroboskopy. Rozbiegli się, formując tyralierę i szukając ewentualnego zagroŜenia. Ale w najbliŜszej odległości najwyraźniej nic im nie groziło. Za kontuarem recepcji Trask natknął się na bladego jak śmierć męŜczyznę o szeroko otwartych ustach i oczach. Trząsł się na całym ciele i chociaŜ był ubrany w szary mundur straŜnika, to juŜ nie przedstawiał Ŝadnego zagroŜenia. Jego pistolet maszynowy leŜał przed nim na ladzie, ale straŜnik nie czynił najmniejszego gestu, który mógłby świadczyć o tym, Ŝe chciałby po niego sięgnąć. To dlatego, Ŝe z obu jego stron stało dwóch nieŜywych męŜczyzn i
czekało na najmniejszy ruch straŜnika... który w końcu nastąpił - straŜnikowi ugięły się nogi i męŜczyzna osunął się po ścianie z bulgotaniem dobiegającym gdzieś z głębi gardła. Kiedy światła uspokoiły się nieco, Trask i reszta jego ludzi zobaczyli obraz totalnej rzezi. Wszędzie w przeróŜnych pozach leŜały ciała w szarych mundurach uwalane we krwi. Krocząca śmierć zwróciła broń straŜników przeciw nim samym... Co do śmierci, to czekała w cieniu i właśnie ruszyła z grzechotem i skrzypieniem kości do przodu. Dwa rzędy nieboszczyków uformowały przejście w głównym korytarzu prowadzącym do centrum Schloss Zonigen i znieruchomiały, stojąc naprzeciw Traska oraz jego ludzi. Milczący i powaŜni przedstawiali sobą nadzwyczaj groźny widok. Niektóre ciała były wyschnięte na wióry, inne mokre z resztkami lodu... Wszyscy podnieśli zakurzone i kościste lub po prostu gnijące ramiona i wskazali Traskowi drogę, którą miał dalej iść. - Tak, wiem - odrzekł ochrypłym głosem. - Dziękuję wam. Nigdy nie uda mi się wam odwdzięczyć. - Następnie, odzyskując swój normalny głos, odezwał się do swoich ludzi: Idziemy! W obszernym tunelu na lekkim nasypie ułoŜono szyny. Na nich stały dwa otwarte wagoniki podobne do wagonów kolejki w wesołym miasteczku. Obok na straŜy stało dwóch nieboszczyków, wzdłuŜ torów zaś leŜały ciała kilku straŜników, których skutecznie zatrzymali zmarli. Trupy odsunęły się, a Trask wraz z resztą oddziału wsiadł do wagoników. Technicy zajęli się uruchamianiem pojazdów. Kiedy wagoniki ruszyły, Goodly spojrzał za siebie i zobaczył, Ŝe zmarli opadli na podłogę i znieruchomieli. Ich misja dobiegła końca. To samo miało miejsce w okolicy recepcji. Piąta kolumna Nekroskopa Scotta St Johna dołączyła do Ogromnej Większości i ponownie osunęła się w chłodne objęcia Śmierci. Jednak tym razem zmarli czynili to ze spokojem w sercach... Trzy rzeczy działy się prawie równocześnie, gdy Mordri Jeden rozkazała swoim ochroniarzom otworzyć ogień. Po pierwsze: Wilk przykucnął, warknął i skoczył do gardła Gelki, próbując odciągnąć ją od Shanii. Po drugie: Gunter Ganzer, Shania, Scott i były zakładnik, który otrzymał broń, zaczęli niemal równocześnie strzelać. Po trzecie: z głównej jaskini, gdzie znajdowała się maszyna, dało się słyszeć odgłosy wybuchów, krzyków, przekleństw i strzałów. A potem... wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Scott został trafiony. Nie czuł bólu, a jedynie zdziwienie i niezadowolenie. Coś jak uderzenie ogromnej pięści. Kula przeleciała przez ramię pod obojczykiem, a siła uderzenia
przewróciła go na plecy. Kule nie oszczędziły równieŜ ludzi po jego prawej i lewej stronie. Wielu z nich zostało trafionych, niektórzy jęczeli, inni tylko leŜeli i zwijali się z bólu. Scott upuścił dubeltówkę, ale jego palce natrafiły na leŜący tuŜ za nim miotacz ognia. Automatycznie przyciągnął broń do siebie, odnajdując palcami spusty. Jeden ze spustów uruchamiał płomień pilota, a drugi włączał oczyszczający ogień. Wszystko działo się bardzo wolno. Niecałe trzy metry przed nim znajdowała się Gelka Mordri. Przyboczni Gelki leŜeli martwi. RównieŜ i Gelka została trafiona, o czym świadczyło kilka szerokich dziur w jej kaftanie. Jednak Ŝadna z jej funkcji Ŝyciowych nie została uszkodzona i najwyraźniej nie przejmowała się „niewielkimi” ranami. Była przecieŜ Shingiem i mogła sama się uzdrawiać. Teraz główną jej troską był wilk, którego cięŜar wytrącił ją z równowagi. Jego kły wpiły się głęboko w ramię Gelki, a on sam huśtał się wokół niej jak wahadło, skręcając i bujając się z kaŜdym jej ruchem. Gdzie jest Shania? - pomyślał Scott. - Tu jestem! - odpowiedziała ze skalnej niszy, do której teleportowała się natychmiast po oddaniu strzałów z obu luf do jednego z ochroniarzy Gelki. - Skorzystałam z lokalizatora, Ŝeby uciec w bezpieczne miejsce. Właściwie zrobił to mój Khiff, a teraz... jego los został przypieczętowany. W urządzeniu nie ma juŜ energii! Scott zacisnął zęby i poczuł rosnącą wściekłość, po czym odpowiedział: - Jest puste? A bez lokalizatora Khiff umrze? No cóŜ, nie będzie sam. Ta dziwka Mordri dołączy do niego! Jednak Scott nie mógł uŜyć miotacza ognia, poniewaŜ Gelka właśnie oderwała od siebie wilka i korzystając z paraliŜującej mocy Shingów trzymała go przed sobą, zasłaniając się nim. Z demonicznego wyrazu jej twarzy oraz ze sposobu, w jaki wibrowały jej szponiaste palce, Scott odgadł, Ŝe właśnie zastosowała moc dotyku w stosunku do wilka! - Ha! - krzyknęła Gelka, rzucając mu w twarz wyjące zwierzę. Jednak wyraz jej twarzy radykalnie zmienił się. Teraz zaczęła się bać. Zobaczyła, jak Scott zapala płomyk pilota na miotaczu ognia i nie czekając, aŜ naciśnie drugi spust, wydała z siebie obłąkańczy dziki wrzask, cofnęła się i uŜyła swojego lokalizatora. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stała Gelka, wirował jedynie tuman kurzu... - Mój Khiff! - powiedziała Shania, przeciskając się przez zszokowany i przestraszony tłumek ludzi. Przyklęknęła obok Scotta. - Mój biedny Khiff! Jeszcze przez jakiś czas będzie Ŝył, ale nie potrwa to długo. A co z tobą, czy to bardzo powaŜne zranienie? - WłoŜyła szczupłą dłoń pod kurtkę Scotta, a następnie wsunęła jeden z palców do dziury w ramieniu!
- Co to...? Cholera! - powiedział Scott, reagując na jej dotyk oraz instynktownie odsuwając się od niej. Ale ból zaczynał ustępować, a Scott przypomniał sobie, kim była Shania i co potrafiła robić. - Zmienione ciało łatwo jest naprawić - powiedziała. - Ale powaŜne uszkodzenia są trudniejsze. Mogę tylko zapoczątkować proces gojenia i usunąć ból. Reszta naleŜy juŜ do twojego ciała. Jesteś silny i nic ci nie będzie... Nigdy bym na to nie pozwoliła! - dodała, serdecznie go obejmując. - Zobacz, co z innymi - powiedział Scott, delikatnie uwalniając się z jej uścisku i jednocześnie klękając. - Zwłaszcza z nim. - Scott miał na myśli Wilka. Co... co się ze mną dzieje? - odezwał się zwinięty w kulkę Wilk. - Co to za... za ból, to potworne cierpienie? Nawet na wyspie mojego ojca, gdzie skaleczyłem się, gdzie było mi zimno, mokro i głodowałem, nigdy czegoś takiego nie zaznałem. Ouuuu! Ouuuu! Wycie wilka było słyszalne zarówno telepatycznie, jak i w tradycyjny sposób i rozdzierało powietrze. Zwijając się w konwulsjach, wygiął grzbiet w łuk. Ogon mu zesztywniał, aŜ w końcu połoŜył się łapami do góry, Ŝeby docisnąć grzbiet do podłogi. Ciemny odbyt wilka zaczął się szeroko rozwierać, z którego powoli zaczynały wyłaniać się wnętrzności. Skóra pokryta sierścią coraz bardziej odwijała się na zewnątrz. Shania kołysała go i głaskała, a siedzący obok Scott prawie odczuwał obce energie, które z siebie wysyłała. JuŜ po chwili wycie wilka ustało, przekulał się w ramionach Shanii, a potem znieruchomiał. Ciało w okolicy odbytu wróciło do normy, sam odbyt zamknął się i zwierzę było uzdrowione. Teraz Scott wziął wilka na ręce. - Tak jak mówiłam - stwierdziła Shania, odwracając się do rannej kobiety. - Zmienione ciało łatwo naprawić, to co zostało przekształcone złym dotykiem, uzdrawia leczniczy dotyk. JeŜeli chodzi o ciało uszkodzone przez narzędzia, to moŜna mu pomóc, ale potrzeba na to czasu. śadna z tych ran nie jest śmiertelna. Ci ludzie wyzdrowieją, tylko muszą uwaŜać na siebie. - Zostań z nimi - powiedział Scott. - Niech panie zostaną z Shanią - odezwał się do trzech uwolnionych zakładniczek - i opiekują się rannymi. JeŜeli chodzi o panów... - przerwał na chwilę, wstał i podniósł palec do góry. Odgłosy walki w głównej jaskini stawały się coraz głośniejsze, a do krzyków i nawoływań dołączyły strzały z broni palnej. - Tam jesteśmy teraz potrzebni - Scott podjął wątek. - Bo jeśli to nie jest powstanie, to nie wiem, czym innym moŜna wytłumaczyć te hałasy. Bierzcie broń i ruszajmy. Pamiętajcie, Ŝe tutaj nie chodzi wyłącznie o nasze Ŝycie, bo tutaj waŜą się losy świata!
Wilk wyrwał się z objęć Scotta i jeszcze dosyć niepewnie stanął na czterech łapach. Nie oglądając się za siebie ani nie czekając na decyzję uwolnionych męŜczyzn, Scott wziął w obie ręce miotacz ognia i nie przejmując się bólem w ramieniu, ruszył tunelem. TuŜ za nim skoczył wilk, a za nimi... Z zaciętym wyrazem twarzy i determinacją byli zakładnicy popatrzyli po sobie, a potem pozbierali leŜącą broń i ruszyli śladem Scotta i Wilka... W jaskini, gdzie znajdował się statek obcych, panowało totalne zamieszanie i chaos. Pomiędzy robotnikami rozniosły się pogłoski, Ŝe stojąca pośrodku jaskini maszyna jest nie tylko statkiem kosmicznym, ale takŜe kolosalną bombą. Niektórzy z popleczników, na przykład Gunter Ganzer oraz kilku straŜników, usłyszało te plotki i było przekonanych, Ŝe Mordri ich okłamali. Nie będzie podziału złota pomiędzy sługami, nie będzie wolności dla zakładników ani naprawiania szkód cielesnych tym, którzy przeszli metamorfozę... Zamiast tego wszystkich spotka śmierć oraz destrukcja Ziemi na niespotykaną skalę! Informacje te były emitowane poprzez system nagłaśniający Schloss Zonigen. To właśnie młody elektryk, Hans Niewohner, krzyczał o tym do mikrofonu. Z jego twarzy ściekała krew, poniewaŜ musiał uŜyć brzytwy, aby otworzyć swoje zapieczętowane przez Mordrich usta. RównieŜ wnętrze jego ust było wypełnione krwią, bo musiał odciąć sobie koniec języka, który był na trwałe zrośnięty z podniebieniem. Myślał, Ŝe najprawdopodobniej umrze z powodu nadmiernego krwawienia, ale myśl o choćby częściowej zemście na znienawidzonych Mordrich niosła mu niejakie ukojenie i satysfakcję. - Walczcie z nimi! - wołał do mikrofonu, chlustając krwią i zatykając palcem dziurę w policzku, aby dzięki temu móc jeszcze głośniej krzyczeć. - Zabijajcie straŜników, popleczników i wszystkich, którzy nie przyłączą się do was, ale trzymajcie się z dala od trójki tych potworów! Pamiętajcie, Ŝe ich dotyk zabija! Jeśli chodzi o statek, który pomagaliśmy zbudować... musimy znaleźć jakiś sposób, Ŝeby go zniszczyć, bo jeśli my nie zniszczymy tej maszyny, to ona nas zniszczy! Walczcie więc! Walczcie o Ŝycie! Walczcie o to, w co wierzycie! Podstawowym pytaniem było: jak zniszczyć statek. Od ostatniej nocy był chroniony nieznanym rodzajem pola energetycznego, które łącznie z obecnością Mordrich było źródłem nieregularnych fluktuacji napięcia prądu w całym kompleksie. Statek grawitacyjny miał kształt cylindra i był oplatany siatką kabli i przewodów podłączonych do róŜnych urządzeń serwisowych znajdujących się na stołach. Z daleka moŜna było zobaczyć pulsujący blask urządzeń spowitych zieloną mgiełką o wysokości dwóch-
trzech cali. Nawet główne przewody doprowadzające prąd z generatorów znajdujących się w innych częściach Schloss Zonigen były spowite wirującym polem energii. Jednak w paradoksalny sposób zielona poświata była korzystna, poniewaŜ podkreślała obcość przybyszów i stanowiła kolejny element wzmacniający siłę plotki będącej powodem powstania. Ponadto pojawienie się tej dziwnej poświaty podkreślało fakt, Ŝe Mordri byli krańcowo nieludzcy, a ich intencje stanowiły esencję zła. Kiedy Gelka Mordri wróciła na podwyŜszenie i stanęła na czarnym dysku, zobaczyła, Ŝe jej poplecznicy i straŜnicy zostali zaatakowani przez uzbrojonych niewolników. Jej porucznicy, Mordri Dwa i Mordri Trzy równieŜ stali na podwyŜszeniu i z otwartymi ustami wpatrywali się w mrowiący się u ich stóp tłum. Zaskoczenie było tak duŜe, Ŝe stali, jakby nogi wrosły im w ziemię, kołysząc się tylko od pasa w górę i nie mogąc się zdecydować na podjęcie walki wręcz. Spontaniczna rewolta, która zaczęła się zaraz po zniknięciu Mordri Jeden, zaskoczyła Trójkę całkowicie. A jak to się stało? Mający naturę buntownika Hans Niewohner usłyszał plotki i przekazał je dalej. ZauwaŜył, Ŝe wielu popleczników - jak Gunter Ganzer - wraz z ich rodzinami przetrzymywanymi w charakterze zakładników nie czuło się zbyt komfortowo. Hans, ryzykując Ŝycie, zbliŜył się do nich, pokazując plan rozpisany na kartce. Niektórzy z popleczników obiecali, Ŝe przyłączą się, gdy zaczną się zamieszki. Inni nic nie obiecywali, ale nie byli całkowicie przeciwni tej inicjatywie.Plan był prosty. Hans chciał zabić jednego z naj brutalniej - szych straŜników trzymającego straŜ w tunelu. Po zabraniu pistoletu Hans zamierzał zakraść się do wielkiej jaskini i zastrzelić innych straŜników, najlepiej całą czwórkę, która zazwyczaj przebywała w pobliŜu podwyŜszenia. Ich broń przekazałby kolejnym buntownikom i tak dalej, aŜ pokonano by wszystkich przeciwników powstania. Kiedy zamieszki przybrałyby na sile, Hans miał wspiąć się po drabinie na stanowisko obserwacyjne, a następnie zbombardować wcześniej przygotowanymi koktajlami Mołotowa stanowiska montaŜowe, podwyŜszenie, a moŜe nawet samą Trójkę Mordrich. Hans widział ogromne spustoszenia, jakie wyrządził ogień Guylerowi Schweitzerowi, dzięki czemu wiedział, jaki efekt wywiera ogień na te stworzenia. Miał takŜe cichą nadzieję, Ŝe podmuch i gorąc wywołany wybuchającą benzyną moŜe zaburzyć ekran chroniący statek kosmiczny obcych. Plan jak dotąd powiódł się z wyjątkiem szkód wyrządzonych Mordrim czy uszkodzeniem ekranu ochronnego statku grawitacyjnego.
Jeśli chodzi o poświęcenie Hansa, to uznał, Ŝe było warto. Nienawidził Mordrich kaŜdym włóknem swego zmutowanego ciała i zrobiłby wszystko, Ŝeby im zaszkodzić. Nie wierzył, Ŝe jego ciało mogłoby kiedykolwiek powrócić do stanu normalności i wolał zginąć w akcie zemsty niŜ ostatnie minuty swego Ŝycia spędzić jako dziwak. Plując krwią i nienawiścią do mikrofonu, czując fale słabości, stopniowo docierało do niego, Ŝe jego śmiesznie prosta intryga okazała się w rzeczywistości sukcesem. Niewolnicy powstali w Schloss Zonigen przeciw uciskowi obcych i wygrywali! Jednak teraz... ...powróciła Mordri Jeden. Przed chwiląjej regularna sylwetka zmaterializowała się na czarnym dysku będącym jednym z elementów podium, na którym stali teraz wszyscy Mordri. Przypominająca wielkiego patyczaka Mordri Jeden wysunęła do przodu głowę na swojej długiej szyi i popatrzyła w górę na wieŜyczkę obserwacyjną. Jej twarz ściągnęła się w wyrazie raptownego gniewu. - Hans Niewohner! - warknęła. - To on tam jest. JuŜ dawno powinnam się z nim rozprawić! Następnie spojrzała na swoich poruczników i jej wściekłość podwoiła się. - Co to?! Zostawiam was samych na minutę czy dwie i co się dzieje? Idioci! Jeden ma natychmiast zejść na dół, wykorzystać dotyk i skończyć z tym... z tym powstaniem! Ty, Guyler, natychmiast złaź na dół. A ty, Simon, skorzystaj z lokalizatora i zrzuć z wieŜyczki obserwacyjnej tego Niewohnera! Rozwścieczona do ostateczności Gelka patrzyła z niedowierzaniem na zamieszanie i walki prowadzone na dole. - Co to ma znaczyć? Czy oni zupełnie zwariowali? A moŜe to tylko desperacki akt mający na celu powstrzymanie naszego odlotu? Ha! Czy oni naprawdę uwaŜają to za moŜliwe? - Nagle do jej umysłu wdarła się straszna chwila wątpliwości: - A moŜe faktycznie jest to moŜliwe? Nie, oczywiście, Ŝe nie. Tak czy owak trzeba temu połoŜyć kres. Ruszać się, idioci! Mordri Dwa i Mordri Trzy popatrzyli na siebie, po czym odwrócili wzrok i w ogóle się nie poruszyli. Gelka wyprostowała się gwałtownie i nawet jej włosy stanęły na głowie, jakby były naelektryzowane. ZbliŜyła swą twarz do kaŜdego z osobna, po czym zawołała głośno w języku Shingów:
- Co to ma znaczyć? Czy obaj macie nagłą martwicę mózgu? A moŜe utraciłam swoje paranormalne zdolności? Chyba do tego nie ogłuchliście? Bądźcie zatem tak mili i ruszajcie do swoich zadań! Mordri Trzy, znany takŜe jako Guyler Schweitzer, był najbardziej obłąkany z całej trójki, ale nawet on - który ucierpiał nie tylko na umyśle, ale takŜe i fizycznie, mając spalony cały prawy bok od talii aŜ do barku i znosząc niewyobraŜalne katusze - nawet on nie zwariował całkowicie.- Gelka, nie mogę cię posłuchać - powiedział, kołysząc się do przodu i do tyłu. - Wszystkie siły mam zaangaŜowane do uzdrowienia mojego ciała! Korzystając z dotyku osłabnę i opóźnię mój powrót do zdrowia. Musimy zdać się na Mordriego Dwa. - Musimy... co?! - Mordri Trzy dołączył do Jedynki i Dwójki, popatrzył srogim spojrzeniem i wyjaśnił: - Nic z tego! Mój lokalizator prawie nie ma juŜ zapasu energii. Będę go mógł naładować dopiero na statku, kiedy ruszymy. Czy chcesz - tu zwrócił się do Gelki Mordri - Ŝebym wyczerpał do końca energię w moim lokalizatorze po to tylko, Ŝeby zabić kogoś, kto i tak umrze wraz z całym światem? Nie sądzę. Nie będę teŜ wdrapywać się tam po drabinie, bo wiem, Ŝe Hans Niewohner ma w zapasie więcej bomb zapalających i chętnie rzuciłby je na mnie, a tego wolałbym uniknąć. Wystarczy, Ŝe jeden z nas jest poparzony. Poparzony i skretyniały! - Skretyniały?! Co masz na myśli?! - wykrzyknął Mordri Trzy. - Jak śmiesz! - Czy naprawdę wierzyłeś, Ŝe nie zauwaŜymy, Ŝe przez ciebie wybuchło to powstanie? Dzieliłeś się z zakładnikami szczegółami naszej najściślejszej tajemnicy! Oni wszyscy wiedzą, Ŝe są skazani na śmierć i dlatego się zbuntowali! Gelka natychmiast odwróciła się do Mordriego Trzy. - Co?! A więc to tak?! A ja byłam tak zajęta komputerem statku, Ŝe w ogóle tego nie zauwaŜyłam. Ty kretynie! - Następnie spytała Mordriego Dwa: - A ty... dlaczego mi o tym wcześniej nie doniosłeś?! - Bo sam dopiero co dowiedziałem się o tym. Powiedział mi to straŜnik, który z kolei dowiedział się o tym od zakładnika, którego pilnował. Powtarzam: od zakładnika! WiedząjuŜ wszyscy: zakładnicy, poplecznicy i nawet najgłupsi straŜnicy. - I co z tego? - zapytał Mordri Trzy. - PrzecieŜ to tylko zwierzęta. Nie zrobią nam Ŝadnej krzywdy. - Naprawdę? - spytała retorycznie Gelka, pokazując czerwone plamy na swoim kaftanie, a potem na podobne szkody wyrządzone w kaftanie Mordriego Trzy. - I co powiesz o tym? Mnie to wystarczy. Gdyby ten tłum nie musiał walczyć ze straŜnikami, to jestem
pewna, Ŝe wszyscy strzelaliby do nas! I to przez ciebie, Mordri Trzy! - Przerwała na chwilę, jakby zabrakło jej słów. Po chwili wyrzuciła ręce w górę i dodała: - Wystarczy! Wystarczy tych kłótni, bo to nic nie daje. Mamy coraz mniej czasu, zostały nam minuty, a ja muszę włączyć urządzenia rozruchowe. Zostańcie tutaj i pilnujcie, Ŝeby nic się nie stało z ekranem bezpieczeństwa. Bezpieczny odlot jest teraz dla nas najwaŜniejszy. - Gelka, zaczekaj! - zawołał Mordri Dwa. - Czy nie byłoby bezpieczniej, gdybyśmy wszyscy weszli do statku? - Najwyraźniej zaczynał nabierać podejrzeń. - Nie - odparła Mordri Jeden. - Po pierwsze, musicie być na zewnątrz, Ŝeby upewnić się, Ŝe nic nie powstrzyma naszego odlotu. Zawołam was, kiedy wszystko będzie gotowe. Bądź rozsądny i rób, co ci mówię, bo inaczej moŜemy w ogóle stąd nie odlecieć. Zanim Mordri Dwa zdołał otworzyć usta, Gelka włączyła lokalizator i znalazła się wewnątrz statku grawitacyjnego. Prawie natychmiast zwiększyła się moc ekranu ochronnego osłaniającego statek oraz przylegające do niego urządzenia, a pole otaczającej energii zaczęło mocniej drŜeć. Dla Mordriego Dwa i Mordriego Trzy stało się jasne, Ŝe nawet z wykorzystaniem lokalizatora nie będą mogli dostać się teraz na statek. Gdyby lokalizator zetknął się z polem ochronnym o tej mocy, to natychmiast wybuchłby i uległ zniszczeniu! I choć w formie fizycznej porucznicy Gelki nie mogli wejść na statek, to jednak ekran nie stanowił przeszkody dla ich myśli. - Gelka, co ty wyrabiasz? - spytał zdenerwowany Mordri Dwa. - Sprawdzam system. - Wygląda mi na to, Ŝe chcesz nas tu zostawić! - Nie bądź śmieszny - odparła, ukrywając swe najgłębsze myśli. - Po prostu osłaniam statek. MoŜe teraz mnie posłuchacie. Zejdźcie pomiędzy te zwierzęta i niech się zaczną czymś martwić! - Czy to rozkaz? - spytał Mordri Trzy, krzywiąc się, poniewaŜ wykonał nieopatrznie gwałtowniejsze poruszenie, które sprawiło mu dodatkowy ból. - Nie, to po prostu konieczność - stwierdziła Gelka. - Chcę, Ŝebyście coś zrobili dla naszego wspólnego dobra, a później ja zrobię coś dla nas wszystkich. Zrozumieliśmy się?Tak jest, Gelka! - odpowiedział Mordri Dwa. Ale on równieŜ ukrywał przed innymi swe myśli... Mordri Trzy i Mordri Dwa zeszli z podwyŜszenia, Ŝeby wykonać polecenia Gelki. W tym samym czasie do głównej jaskini pełnej walczących postaci weszli Scott St John, Wilk i
uwolnieni zakładnicy. PoniewaŜ większość popleczników dołączyła do rebeliantów, z pomocą Scotta i jego grupki pełne zwycięstwo mogło być juŜ tylko kwestią chwil. Ale tylko mogło być, poniewaŜ Mordri Dwa i Mordri Trzy zaczęli siać spustoszenie, sięgając rękami na oślep i dotykając zarówno wrogów, jak i swoich poddanych. Mordri Trzy całkowicie oszalał i zupełnie stracił ochotę uzdrawiania własnego ciała. Przedzierał się jak opętany manekin poprzez walczącą hordę i wykorzystywał dotyk Shingów do prawie natychmiastowej okaleczającej transmutacji. RównieŜ Mordri Dwa, niezgrabnie kołysząc się, górował nad polem bitwy, wyciągał chude jak gałązki ręce i dotykał twarzy, kończyn, korpusów i nawet nie interesowało go, w jaki sposób przemieniają się pochwyceni przez niego ludzie. Razem z Khiffem na ramieniu śmiali się i nurzali w obłędzie wzmacnianym emocją masowego mordu. Znajdujący się przed nimi tłum stawał się coraz rzadszy, aŜ w końcu wraz z Khiffem stanęli twarzą w twarz z... kimś lub czymś całkowicie odmiennym. To była kiedyś młoda i bardzo piękna dziewczyna. Kogoś mu przypominała... Po chwili zaczęło do niego powoli docierać, skąd dokładnie ją znał. Kiedy jej postrzępione ubranie oraz szczególna fizjonomia potwierdziły, Ŝe nie Ŝyła... Mordri Dwa zorientował się, Ŝe jego stopień szaleństwa dorównał Mordriemu Trzy! Dziewczyna miała na sobie tak mało ciała, Ŝe niemoŜliwe było jej oŜywienie samym tylko dotykiem Shingów. śeby się poruszać, ciała potrzebowały mięśni i ścięgien, a to ciało nie miało czegoś takiego. Jednak stała przed nim i wyciągała ku niemu upiorne ręce! On teŜ sięgnął przed siebie - choćby po to, Ŝeby sprawdzić, czy nie zawodzą go zmysły lub Ŝeby utwierdzić się w swym obłędzie - i pozwolił na kontakt z dłonią oŜywionego trupa. Przesłał energię dotyku. Jednak tym razem było zupełnie inaczej. Mordri Dwa poczuł wyraźnie, jak jego energia jest wysysana z niego! Nie była kierowana jego wolą ale wyciągana na zewnątrz przez martwą dziewczynę prawdopodobnie po to, aby zwrócić się przeciwko niemu. I wtedy przeraŜony Mordri Dwa zrozumiał, Ŝe wezwana przez potęŜnego Innego dziewczyna posiada moc o wiele większą od niego! Oderwał od niej rękę i odwrócił się, a jego Khiff, obsceniczny galaretowaty stwór, wsunął się na powrót do ucha swojego gospodarza i wystawił tylko jedno oko, aby móc obserwować otoczenie. Mordri Dwa tylko raz spojrzał za siebie i zobaczył, jak z oczodołu martwej dziewczyny wycieka stróŜynka obrzydliwej brudnoŜółtej ropy... Zmarli wezwani przez Nekroskopa Scotta St Johna wyszli ze swych lodowych sarkofagów i podzielili się na dwie grupy. Większa podąŜyła w okolice recepcji Schloss
Zonigen, Ŝeby pomóc Traskowi oraz jego agentom z Wydziału E, mniejsza zaś grupa odbyła dłuŜszą drogę i w końcu trafiła do głównej jaskini. Z pełnym zaangaŜowaniem zmarli rzucili się do prowadzonej walki wręcz. Wreszcie mogli się wykazać i sprawdzić. Albowiem byli martwi i nie mogli umrzeć po raz drugi. Nawet ich rozczłonkowane gnijące ciała potrafiły dalej prowadzić walkę! Około dwunastu zaprawionych w bojach straŜników zostało przypartych do muru przez byłą siłę roboczą. Kończyła im się amunicja, więc porzucili broń i zaczęli uciekać, ale właśnie wówczas pochłonęła ich fala oŜywionych trupów, które skutecznie korzystały z gnijących szczątków. W międzyczasie Shania skończyła zajmować się uzdrawianiem rannych lub zmutowanych męŜczyzn, kobiet oraz dzieci i przyszła tunelem prosto do Scotta i Wilka. Jednak po wejściu do głównej jaskini, gdzie czekało na nią jeszcze więcej uzdrawiania, natychmiast dostrzegł ją i rozpoznał Mordri Trzy. To sprawiła jej aura Shingów... Mordri Trzy nawet w amoku i najgłębszym obłędzie wiedział, dlaczego Gelka Mordri zdecydowana była dostać się do statku - od teraz jej statku - i zrozumiał, co miała na myśli, kiedy mówiła, Ŝe moŜliwe, iŜ nikt z nich nie opuści tego miejsca. Gelka dostrzegła, jak duŜe moce skierowane zostały przeciwko niej, więc postanowiła odcumować statek grawitacyjny i po prostu uciec! Ale... bez swojej Dwójki i Trójki? Czy zrobiłaby coś takiego? Czy Mordri Trzy zrobiłby coś takiego na jej miejscu? Och, na pewno! Mordri Trzy zauwaŜył teraz męŜczyznę o ponurym wyrazie twarzy, który zmierzał ku niemu z taką samą bronią, jaką poparzono go w Gasthausie w Idossoli! Nagle Mordri Trzy zawołał przeraŜony: - Gelka, czy statek moŜe juŜ odlecieć?! Czy opuścisz ekrany i zabierzesz mnie na pokład?! MoŜe wpuścisz mnie teraz do środka?! Jednak jedyną odpowiedzią było zdecydowane przyspieszenie pulsowania ekranu oraz głośniejsze działanie napędu statku grawitacyjnego... a człowiek z miotaczem ognia był coraz bliŜej. Ale nagle Mordri Trzy wyczuł skoncentrowany przepływ myśli pomiędzy męŜczyzną a Shanią Dwa. Byli kochankami i to przez nich powstali zmarli i przyłączyli się do buntu przeciwko Mordrim. I to właśnie ich bała się Gelka Mordri. Gelka była teraz bezpieczna, ale co z nim? Musiał się bronić... tylko Ŝe nie wiedział jak! - Mój Khiffie - powiedział - co mam robić? - Aha! Teraz to mnie wołasz! Mnie, którego tyle razy pomijałeś i nie chciałeś spełniać moich pragnień!
- Bo jesteś szalony - odpowiedział Mordri Trzy - a ja oszalałem przez ciebie. Ale teraz obaj mamy kłopoty, bo jeśli ja zginę, to równieŜ i ty umrzesz! - Niekoniecznie. CzyŜbym czul twoje męki? Cudowny ból piekących poparzeń? O nie, nie będę się tym zajmował. A poza tym jesteś wyłącznie gospodarzem... jednym z gospodarzy. - Jednym z... gospodarzy? O co ci chodzi? - Tym razem Mordri Trzy przestraszył się nie na Ŝarty. - To nic takiego. Nie przejmuj się moimi majakami. PrzecieŜ jestem szalony, jak to sam precyzyjnie określiłeś. MęŜczyzna z miotaczem ognia był juŜ niebezpiecznie blisko, ale jednak podszedł w kierunku Shanii. Mordri Trzy schował się za wystającą skałą w wielkiej jaskini i pomyślał: Nie zobaczył mnie. Nie wie, Ŝe tu jestem. Następnie zwrócił się do Khiffa: - PomoŜesz mi, czy nie? - PrzecieŜ zawsze ci pomagam! I teraz takŜe ci pomogę. Weź Shanię Dwa za zakładniczkę. To ona stoi za wszystkim, co się tutaj dzieje, i dlatego moŜe być dla ciebie jedynym ratunkiem. Mordri Trzy uznał, iŜ rozumie motywy swojego Khiffa. Wyszedł z ukrycia i skierował się w stronę Shanii... Mordri Dwa uciekł na podwyŜszenie. Przyglądał się uwaŜnie całej powierzchni kamiennej podłogi w wielkiej jaskini, poszukując ścigającej go postaci. Jednak nie było to łatwe zadanie, poniewaŜ była ona tylko jedną z wielu zmarłych, którzy zmieszali się z tłumem Ŝywych. Zobaczył ją jak idzie... a potem wydał z siebie głośne westchnienie ulgi, kiedy jeden z ich ludzi ostatkiem sił uniósł pistolet maszynowy i wypalił długą serią w nogi trupa, który opadł na roztrzaskane resztki nóg. Od tej chwili mógł juŜ tylko czołgać się, ciągnąc za sobą potrzaskane nogi. Ale Mordri Dwa nie miał czasu, Ŝeby nacieszyć się tym widokiem, bo jego obecność zwietrzył wilk, dostrzegając w nim podobieństwo do kobiety, która zadała mu tyle bólu. Oczywiście Shania równieŜ była podobna do tych istot, tylko Ŝe tam gdzie ona promieniowała samym dobrem, obce stwory cuchnęły złem. Z wyszczerzonymi kłami wszedł na podwyŜszenie, starając się zagrozić Mordriemu Dwa, a jednocześnie nie znaleźć się w zasięgu jego piekielnych rąk. Mordri Dwa kręcił się w miejscu, przestępował niespokojnie z nogi na nogę, a jego myśli podąŜały we wszystkich kierunkach jednocześnie i nad Ŝadną z nich nie miał kontroli. Ale nadal potrafił kontrolować dotyk i jeśli tylko mógłby dorwać tego warczącego, szczerzącego zęby...
Zamachnął się i kopnął wilka z całej siły w pysk, niemal wysyłając go w powietrze i odrzucając na krawędź podium. Kiedy zwierzę balansowało na krawędzi, sięgnął w jego kierunku rękoma. Wilk zobaczył zbliŜające się długie palce obcego. Ugryzł go w nadgarstek i poczuł coś metalicznego pomiędzy zębami. Po chwili urwał się pasek od lokalizatora naleŜącego do Mordriego Dwa i wilk z urządzeniem w pysku dał susa na ziemię. Wylądował na czterech łapach i wiedząc, czym jest lokalizator - poniewaŜ taki sam miała Shania - zaczął uciekać, instynktownie skacząc wysoko ponad zielono opalizującymi przewodami ze śmiercionośną energią. W połowie skoku poczuł obezwładniający ból w pysku i coś w nim głośno strzeliło. Zainicjowana bliską obecnością potęŜnego źródła energii reakcja sprawiła, Ŝe lokalizator wybuchł dosłownie w chwilę po tym, jak wysunął się wilkowi z pyska. Podmuch eksplozji odrzucił i przekulał wilka po kamiennej podłodze, a takŜe oszołomił, ale na szczęście zwierzę nie doznało Ŝadnych fizycznych obraŜeń. Jeśli chodzi o lokalizator, to potrzebował on natychmiastowego doładowania. Kiedy sensory wyczuły źródło energii Shingów, lokalizator automatycznie podjął próbę ładowania. To był pierwszy kontakt, który sprawił, Ŝe wilk musiał otworzyć szczękę i upuścić urządzenie. Lokalizator upadł prosto na kabel przewodzący energię. Pozostała z niego jedynie chmura pyłu wirująca nad zielono pulsującym polem energii... Mordri Dwa widział, co się stało. Ogarnęła go wściekłość, a jednocześnie zauwaŜył swoją bezradność. Dotychczas istniała moŜliwość, Ŝe Gelka Mordri zmniejszy napięcie pola osłaniającego statek grawitacyjny, dzięki czemu Mordri Dwa i Mordri Trzy, korzystając ze swoich lokalizatorów, będą mogli wejść na statek. Jednak teraz, gdy urządzenia statku zostały uruchomione i pozostało niewiele czasu do startu, Gelka z pewnością nie wyłączy całkowicie ekranu ochronnego! Teraz jedyną drogą wejścia na statek był właz, ale przy włączonym ekranie nie dotarłby tam nikt. Jego umysł wędrował w róŜne strony i szukał rozwiązania. Jedną z moŜliwości było namówienie Mordri Jeden do zmniejszenia siły ekranu ochronnego. To zapewne nie byłoby łatwe, ale gdyby ją przekonać, Ŝe dzieje się to dla jej własnego dobra... PrzecieŜ Gelka nie zamierzała chyba podróŜować dalej sama? CzyŜby chciała zostać jedyną, która przeŜyła z Trójki Mordrich? Na pewno nie. MoŜe zostaliby Dwójką Mordrich? Ale plan, ale plan!
Mordri Dwa opanował poczucie paniki i skupił umysł. Stracił lokalizator, ale nie było to ostatnie urządzenie tego rodzaju w jaskini. Poszukał wzrokiem Mordriego Trzy. Dlaczego nie? W końcu wszystkie problemy powstały z powodu jego wrodzonej głupoty. Gdzie on jest? Ale... co ten obłąkaniec wyczynia? Shania klęczała obok cięŜko rannego męŜczyzny i dodawała mu energii swoim dotykiem. Właśnie wówczas nadszedł od tyłu Mordri Trzy. Zajęta zbyt późno spostrzegła jego obecność. Kiedy się odwróciła, poczuła jak długie ręce oplatają się wokół niej, a ich paraliŜująca moc zaczynają zamraŜać. Zaczęła walczyć, ale Ŝadne z nich nie potrafiło osiągnąć przewagi. Jeśli chodzi o siłę fizyczną, to Mordri Trzy miał zdecydowaną przewagę - obłęd dodawał mu mocy. Shania nie była w stanie uwolnić się z jego uchwytu. - Mamjął - powiedział Mordri Trzy do swojego Khiffa. - Co teraz? - Teraz zajmiemy się jej Khiffem - padła odpowiedź. - Jej Khiffem? Dlaczego? A co ze mną? Ten męŜczyzna ma broń miotającą ogień! - Jej Khiff daje jej siły. Tak jak ja daję moc tobie. Jeśli chodzi o tego człowieka z bronią, to nie przejmuj się. Nie będzie ryzykował poparzenia tej shingijskiej suki... bo on ją kocha! Kiedy skończę z jej Khiffem, będziesz mógł ją podotykać... - Tak, rozumiem, Ałe... jak się mamy zająć jej Khiffem? - To ja się tym zajmę. Ty uwaŜaj na tego człowieka. Mordri Trzy mocniej przytrzymał Shanię, odchylając jej głowę do tyłu, odsłonił gardło i wrzasnął w kierunku Scotta: - Nie podchodź bliŜej, bo ją zabiję! Scott z palcem na spuście miotacza zatrzymał się jakieś trzy metry przed nim. Z przeraŜeniem patrzył, jak Khiff Mordriego Trzy w swej półpłynnej postaci wynurza się z ucha szaleńca. Stwór przypominał drugą głowę - szarozielonego bąbla wypełnionego krwawo Ŝółtą ropą. Obłąkane karmazynowe oczka Khiffa zatrzymały się na Shanii. Bez chwili zwłoki wysunął pulsuj ącąpseudokończynę w kierunku ucha ofiary. Scott uczynił krok do przodu, ale Shania zaprotestowała: - Nie, Scott! Zatrzymaj się. On chce, Ŝebyś się zbliŜył na odległość dotyku. Jego zboczony Khiff pragnie się dostać do mojego umysłu, ale mój Khiff blokuje te wysiłki, przynajmniej na razie. I faktycznie Khiff Shanii pojawił się na jej ramieniu. Był piękny w przeciwieństwie do szpetoty pochodzącej z wnętrza Mordriego Trzy. - Dlaczego na razie? Co przez to rozumiesz? - Po wyczerpaniu się mojego lokalizatora Khiff osłabnie. A jeśli zwycięŜy Khiff Mordriego Trzy, to będę równie zla i obłąkana jak on.
Scottem miotały sprzeczności. Jeśli podejdzie bliŜej, to z pewnością Mordri Trzy skorzysta ze swego morderczego dotyku, a Shania nie mogłaby go uzdrowić. Jeśli jednak nie zrobi nic, to zagroŜone będzie zdrowie psychiczne jego ukochanej. W rozpaczy krzyknął głośno: - Co mam robić?! Znajdujący się niedaleko zmarły podpowiedział: - Zawołaj innych, Nekroskopie. - Jakich innych?! - Tych złapanych w pułapkę. Tych, którzy zostali straceni i wtrąceni w wieczne ciemności czarnego dysku, który znajduje się na podwyŜszeniu pod tym wielkim bluŜnierczym krzyŜem! A poniewaŜ mowa umarłych, podobnie jak telepatia, często niesie ze sobą o wiele więcej niŜ same słowa, Scott dobrze wiedział, o co chodzi zmarłemu sprzymierzeńcowi... Scott odwrócił się, Ŝeby spojrzeć na czarny dysk znajdujący się na szczycie podwyŜszenia i spytał tych, którzy tam byli: - Słyszycie mnie? - Ciebie i tylko ciebie - padła odpowiedź od co najmniej dwunastu uwięzionych dusz. Teraz, gdy jesteś blisko nas, my, którzy od bardzo dawna nie słyszeliśmy nic, słyszymy cię. Czujemy teŜ twoje ciepło. Scott odwrócił się do trupa, który doradził mu zawołanie Innych. - Co im się stało? Jak do tego doszło? - To był oczywiście Mordri Trzy - zabrzmiała odpowiedź, który posiada moc redukowania Ŝywej materii i zamieniania jej w czarną, pozbawioną Ŝycia substancję w kształcie dysku. Te biedne dusze nie dostosowały się do zasad ustanowionych przez Mordrich. Ci ludzie dopiero teraz płacą prawdziwą cenę i są naprawdę martwi, z powodu uwięzienia w tym kamieniu nie mogą porozumiewać się nawet ze swoimi pobratymcami! Wiem to od innych, którzy widzieli, jak ci ludzie zostali... zredukowani. - Czy mogą mi jakoś pomóc? - Trudno powiedzieć, ale jeśli plonie w nich chęć zemsty, to czy nie zasłuŜyli na szansę jej realizacji? Patrząc wprost na dysk, Scott głośno i dobitnie powiedział: - Jeśli jesteście w stanie mi pomóc, to pomóŜcie! Wzywam was! - Tak jak wcześniej, przemawiał w mowie umarłych i jak uprzednio został wysłuchany.
Odpowiedzią było potęŜne westchnięcie, które wypełniło jaskinię, ale pojawiło się ono wyłącznie w metafizycznym umyśle Scotta. Jednak w realnym świecie fizycznym westchnięcie wywołało ruch powietrza i zmusiło obecnych w jaskini ludzi do poszukania źródła tego poruszenia. Czarny dysk zaczął się rozpuszczać, kruszeć i pękać na kawałki. W górę uniósł się wirujący obłok czarnego pyłu. Pyłprzybrał kształt ludzi, którzy mieszali się ze sobą, przechodzili poprzez siebie, wirowali jak miniaturowe zderzające się galaktyki. Uformowane z pyłu ramiona wyciągnęły się do przodu, a w umyśle Scotta zabrzmiał ryk wściekłości, kiedy niezwykłe postacie ruszyły w kierunku Mordriego Trzy... ...który z przeraŜenia wypuścił z rąk Shanię, a jego Khiff wycofał pseudokończyny i schował się we wnętrzu głowy swojego gospodarza. Wirujące postacie z czarnego pyłu opadły na niego, jakby chciały go udusić, i Mordri Trzy w ostatniej chwili skorzystał z lokalizatora, Ŝeby przeskoczyć na podwyŜszenie, w bezpośrednie pobliŜe pulsującego statku grawitacyjnego. - Gelka, zabierz mnie stąd! - zawołał. A kiedy Mordri Jeden nic nie odpowiedziała, szaleniec postanowił pokonać przestrzeń dzielącą go od statku. Wpadł na ekran. Jego lokalizator eksplodował, odrzucając go do tyłu, prawie dokładnie w miejsce, gdzie leŜał czarny dysk. Poturbowany i oszołomiony Mordri Trzy leŜał pod krzyŜem, aŜ w końcu dopadli go zmarli wirujący kłębami czarnego pyłu. Otoczyli go szczelnie i wdarli się do jego wnętrza - przez otwarte usta, nozdrza, przez kaŜdy z otworów - po czym zwrócili się do Scotta: - Teraz, Nekroskopie! Pozwól nam wrócić do ciemności! Bo tutaj prócz bólu niczego innego nie moŜemy się spodziewać... Scott zrozumiał, co mieli na myśli i odpowiedział: - Skończyliście swoje dzieło, ale wiedzcie o tym, Ŝe nigdy nie zostaniecie zapomniani. Niech się stanie wasza wola! Pył poruszył się niespokojnie, a poturbowany Mordri Trzy poruszył się wraz z nim. Zarówno Shing, jak i jego Khiff zaczęli rozsypywać się na drobne cząsteczki, a właściwie stawali się pyłem, podczas gdy wyciekające z kaŜdej komórki płyny ustrojowe mieszały się z wirującym pyłem, błyskawicznie czerniały i upodobniały się do gęstego czarnego koktajlu. Pył zmarłych i koktajlowa substancja Shinga zostały wchłonięte do wnętrza dysku, który odzyskał swoją dawną twardą strukturę... Mordri Dwa widział wszystko, co się stało. Mordri Trzy nie Ŝył, a jego lokalizator uległ zniszczeniu. Bez pomocy ze strony Gelki nie miał Ŝadnej moŜliwości dostania się na
pokład statku. Co prawda Shania Dwa miała lokalizator, ale stojący obok niej męŜczyzna był uzbrojony w broń miotającą ogień. Poza tym działały tutaj siły, które znacznie przekraczały wszystko, z czym zetknął się Mordri Dwa. Tak czy owak musiał spróbować dogadać się ze stworem, którego zwykł nazywać swoją Jedynką. Nisko schylony podszedł moŜliwie jak najbliŜej statku i krzyknął w myślach: - Gelko, nie zostawiaj mnie! Wyłącz osłony i wpuść mnie do środka. MoŜemy lecieć razem! Nadal będę twoją Dwójką, twoim Mordrim Dwa! - Mam ryzykować swoim Ŝyciem, Ŝeby cię ratować? - padła odpowiedź. - CóŜ za nieposłuszna kreatura! - Ale Gelko... - Szukaliśmy Boga, Ŝeby go pokonać - przerwała mu. - MoŜliwe, Ŝe go znaleźliśmy... a jeśli nie Boga, to MOC, która działa jak Bóg. Chodzi mi o tego człowieka, który przywołuje zmarłych. I on nie robi tego przy pomocy dotyku Shingów, co zawsze budziło przeraŜenie w ofiarach. Zmarłi go po prostu kochają i tak wyraŜają swoją wdzięczność. Jeśli to nie jest bliskie Bogu, to powiedz mi, co jest? - Ale Gelko... - Przysięgaliśmy, Ŝe jeśli znajdziemy kogoś takiego, to zmierzymy się z nim, Ŝeby go pokonać. Masz teraz szansę to zrobić. Walcz z nim i pokonaj go. - Gelka, litości! - Tym razem Mordri Dwa upadł na kolana. - Litości? O nie! Na coś takiego stać tylko bogów, ale nie mnie. Pomyśl o tym w taki sposób: jeśli bogowie faktycznie istnieją, to istnieją równieŜ diabły. A jeśli to prawda, z pewnością spotkasz się z nimi - w piekle! I to było ostatnie zdanie wypowiedziane przez Gelkę. Statek zadrŜał o wiele mocniej, a z jego dzioba, przelatując przez dziurę w suficie, wystrzelił promień oślepiającego światła. Słońce wzeszło i gwiazdy, które jeszcze przed chwilą świeciły, stały się niewidoczne. Statek uniósł się w powietrze i ruszając do góry wzdłuŜ promienia, zaczął przyspieszać. W tej samej chwili do jaskini wpadł Ben Trask wraz ze swoim oddziałem tylko po to, Ŝeby zasłonić oczy przed oślepiającym blaskiem płynącym od złota. Prawdziwego złota!W płytkim rowie umiejscowionym za statkiem znajdowało się złoto przykryte płótnem, które właśnie spłonęło pod wpływem temperatury wydzielanej przez ukryty w tym miejscu skarb. Skarb, który był paliwem statku Mordrich. Promień światła wydobywał się teraz zarówno z przodu statku, jak i z tylu. Nagle statek nabrał ogromnej prędkości, zostawiając za sobą chmurę kurzu opadającego z sufitu
oraz tysiące sztabek złota, złotych statuetek oraz innych cennych przedmiotów stapiających się teraz w jedną masę w rowie. ChociaŜ statek grawitacyjny oddalił się, to jednak ekran ochronny pozostał i katastrofa wydawała się nieuchronna. Jeśli zaś chodzi o Mordriego Dwa, to skorzystał z oślepiającego blasku i niepostrzeŜenie wyniknął się z wielkiej jaskini... - Za późno! - jęknął Trask. - Przybyliśmy zbyt późno. Statek Mordrich odleciał. Ale spojrzał na lana Goodly’ego - wciąŜ tutaj jesteśmy. Co z twoim kataklizmem, wielkim „nic”? MoŜe to jednak nie jest koniec? Shania, która chodziła pomiędzy rannymi i pomagała im, usłyszała Traska i odpowiedziała: - Jeszcze nie. Ale wkrótce. Gelka Mordri leci wzdłuŜ promienia w odległe miejsce. Pięciokrotnie dalej niŜ zasięg podmuchu eksplozji. Kiedy uzna, Ŝe znalazła się w bezpiecznej odległości, prześle na Ziemię sygnał, który zamieni złoto w „nic” pana Goodly’ego. Potem... potem poleci na wywołanej tym zdarzeniem fali grawitacyjnej w kolejne miejsce, gdziekolwiek sobie zaŜyczy. - Co?! - Trask zmarszczył brwi. - Poza Układ Słoneczny? PrzecieŜ nawet z szybkością światła... Chodzi mi o to, jak daleko poleci. - Pluton jest jakieś sześć miliardów kilometrów stąd, choć nie jestem pewien tej liczby - odpowiedział mu łan Goodly. - Gdyby leciała z prędkością światła, to potrzebowałaby... hm... - Około pięciu i pół godziny - powiedział Scott, który właśnie do nich dołączył. Coś lub ktoś w nim szybko przeprowadziło obliczenia. Ale Shania pokręciła głową. - MoŜecie odłoŜyć na bok wszystkie znane wam prawa fizyki. One odnoszą się do tego poziomu lub do poziomu równoległego, a Gelka korzysta z energii na podpoziomie. Porusza się szybciej od światła, a jeśli chodzi o tę chwilę, to o wiele prędzej. - O ile prędzej? - Gelka będzie na miejscu za kilka minut - stwierdziła Shania. - Dzięki promieniowi przekształcającemu jej sygnał dotrze tutaj równie szybko. Trask, który z trudem mógł w to uwierzyć, zapytał: - Ale przy takiej prędkości... po co jej jakaś fala grawitacyjna? - Bo w porównaniu z falą jej obecne tempo jest tempem ślimaka - odpowiedziała Shania, wzruszając ramionami. - Sunąc na fali grawitacyjnej, moŜe w ciągu kilku sekund pokonać lata świetlne.
- Dobry BoŜe! - powiedział kompletnie zaskoczony Trask. Ale Scott z dziwnym wyrazem twarzy pokręcił głową i powiedział: - Nie, Bóg moŜe być jeszcze szybszy. - Następnie zwrócił się do Shanii i dokończył myśl: - Musimy wypróbować Kontinuum Móbiusa! - Zgadzam się - bezgłośnie odpowiedział Khiff Shanii. - Wygląda mi na to, Ŝe nie mamy innego wyjścia. Osobiście nie mam nic przeciwko. I tak nie mam nic do stracenia. Zabieram się z tobą, Scott. - Ja teŜ - włączył się Wilk. - Bo beze mnie... - Wiem - powiedział Scott. - Nie znaleźlibyśmy drogi. - To dzięki mojemu węchowi. I dzięki orientacji w terenie. Ta Gelka dotknęła mnie i zraniła. Zawsze będę pamiętać jej zapach. NiewaŜne, gdzie i jak daleko będzie. Zawsze ją odnajdę. - Uniósł nozdrza do góry i dodał: - Nawet teraz wiem, gdzie jest. Paul Garvey i Millicent Cleary spojrzeli jednocześnie na zwierzę i spytali: - O czym on mówi? Czy ktoś tutaj ukrywa swe myśli? Co tu się dzieje? - Nie martwcie się - uspokoił ich Scott. - Nie martwcie się teŜ tym, co będzie. Odwrócił się do Shanii i rzekł: - Musimy to zrobić, a ty musisz go puścić. - Mój Khiff! - powiedziała. Jej oczy zaszkliły się łzami. Z desperacją zwróciła się do Khiffa: - Ale liczby, równania... powiedziałeś, Ŝe nie pamiętasz ich. Nie byłeś pewien.- Trochę ćwiczyłem - powiedział Khiff, wynurzając się z zagłębienia jej szczupłej szyi i przenosząc się na ramię Scotta. - Teraz myślę, Ŝe je pamiętam. - A jeśli nie? - Co za róŜnica? - stwierdził Scott. - Shania, my po prosta nie mamy wyboru. - Ale nawet jeśli odnajdziecie jej statek i jeśli dostaniesz się do środka, to co potem? Ona dysponuje dotykiem! - Ja takŜe - odezwał się głos w mowie umarłych. I chociaŜ słyszał go tylko Scott, to do Shanii dotarło metafizyczne echo odbijające się w umyśle Scotta. To była dziewczyna uwolniona z kriogenicznego cylindra. Miała potrzaskane i oderwane poniŜej kolan nogi, przez co musiała się czołgać. - Ja równieŜ posiadam ten monstrualny dotyk! - powtórzyła. - A jeśli nie jest to dotyk Shingów, to przynajmniej coś bardzo zbliŜonego. Dlatego właśnie zostałam, chociaŜ inni zmarli juŜ dawno zniknęli. Mogę pomóc. Powiedz, Nekroskopie, czy pamiętasz tę bestię, która mnie torturowała? - Tak. Nigdy go nie zapomnę. Nie mogę się doczekać, kiedy go spotkam. Dziewczyna podczołgała się bliŜej, Trask zaś i inni zrobili jej miejsce, cofając się. Wspierając się na ręce Scotta uniosła się na kolana, skinęła głową i powiedziała:
- Kiedy znowu chciał mnie dotknąć, to jego moc nie zadziałała. Moc, która mnie wezwała, twoja moc, jest silniejsza od jego dotyku. Moc Mordriego niemalŜe obróciła się przeciwko niemu! Niestety udało mu się uciec, poniewaŜ nie poruszam się zbyt szybko. Ale Gelka... kiedy spotkam się z nią na jej statku... nie będzie miała dokąd uciec. Scott podniósł dziewczynę, a ona objęła go swoimi kościstymi rękami za szyję. Trask o mało nie zwymiotował, gdy to zobaczył. A przecieŜ wiedział juŜ bardzo duŜo o mocach Nekroskopa. - Czy ktoś moŜe mi powiedzieć, o co ta chodzi? - spytał. - To, co zobaczyłeś, jest formą Ŝycia. śyjemy w symbiozie od wczesnego dzieciństwa. To nasza ostatnią szansa - odpowiedziała mu Shania. Następnie odwróciła się do Scotta, mówiąc: - Chcę iść z wami. - Nie - pokręcił głową. - Jesteś potrzebna tutaj, a nam nie pomoŜesz zbyt wiele. - Ale... - Nie mamy czasu - powiedział Scott. - Jeśli w ogóle mamy ruszać, to właśnie teraz. Poczuł, Ŝe Khiff zaczyna przypominać sobie obliczenia, poprawił pasek miotacza ognia, przyklęknął, Ŝeby podnieść wilka, i wówczas pojawiły się niesamowite liczby Móbiusa, które teraz rzutował prosto do jego umysłu umysł Khiffa. Jak po ekranie komputera przepływały zmieniające się symbole, równania, ezoteryczne formuły. Nagle Scott dostrzegł pewien szczególny wzór. - Stop! - powiedział. Ale nie było takiej potrzeby. Khiff Shanii równieŜ to zobaczył. Zupełnie znikąd, spontanicznie uformowały się drzwi Móbiusa! - Mój Scotcie? - odezwał się Khiff. - Czy to jest to, o czym myślisz? Czy to są drzwi, których potrzebujemy? - Jest tylko jeden sposób, Ŝeby się o tym przekonać - odpowiedział Scott. Shania, Trask oraz pozostali ludzie z Wydziału E zobaczyli, jak Scott wykonuje niepewny krok do przodu i znika, jakby nigdy wcześniej nie było go w tym miejscu... W Kontinuum Móbiusa polecieli do przodu i przez chwilę koziołkowali, aŜ Scott powstrzymał niepoŜądane ruchy. Zdziwiony był, Ŝe doskonale wiedział, jak to zrobić. Dziwiło go równieŜ wewnętrzne przekonanie, Ŝe w tym miejscu niczego nie trzeba się obawiać. Ale szczekanie wilka było ogłuszające! - Nie szczekaj - rzekł Scott. - Nie bój się i nie wyj. W Kontinuum Móbiusa nawet myśli mają wagę, a krzyk lub szczekanie są jak wybuch bomby.
- Ale... gdzie my jesteśmy? - spytał wilk. - Wszędzie, gdzie tylko zechcemy. Ale teraz chcemy się znaleźć tam, gdzie przebywa Gelka Mordri. Dasz radę ją odnaleźć? - Najpierw muszę odnaleźć moje... moje kierunki. - Wyjątkowy umysł Wilka analizował i dostrajał się do nowego otoczenia. Po chwili: - Aha! To tam! - i wskazał drogę w umyśle Scotta. - Tam jest, ale to bardzo, bardzo daleko! - No to ruszamy - stwierdził Scott. - Nie waŜne, jak to jest daleko. To dla nas nie ma znaczenia...W Schloss Zonigen Trask spytał Shanii: - Co teraz? - Czekamy - odpowiedziała. - Co najwyŜej kilka minut. Teraz muszę popracować. Kiedy Shania poszła szukać rannych, przybiegł podekscytowany McGrath. - W rowie, z którego wydobywa się promień, jest pełno złota! Stopionego złota. Tylko Ŝe ono zmienia się. Nawet przez tę zieloną poświatę widać, jak powstają maleńkie plamki szarego popiołu. Shania popatrzyła na niego z miejsca, gdzie zajmowała się rannym i bardzo osłabionym męŜczyzną krwawiącym z własnoręcznie zadanej sobie rany. Ze sztucznie utworzonych ust wyciekała obficie krew. Był to Hans Niewohner, który poddał się zabiegowi przykładania rąk. - Panie McGrath, panie Trask! - zawołała Shania. - Proces transformacji złota w energię biegnie teraz powoli, poniewaŜ duŜa część mocy jest wykorzystywana przez statek. Jednak gdy Gelka zainicjuje silniejszą falę grawitacyjną, to złoto zostanie zuŜyte znacznie szybciej. Innymi słowy: będzie to... -...swoisty Big Bang Goodly’ego - powiedział Trask. - Tak. I albo wydarzy się to tutaj, albo - jeśli Scottowi się uda - daleko stąd, w miejscu, gdzie jest teraz Gelka. Miejmy nadzieję, Ŝe Scottowi się uda - powiedziała Shania i wróciła do swojej pracy. - Tak, miejmy nadzieję - Trask powtórzył słowa Shanii. - MoŜe dobrze byłoby zacząć się modlić... Gelka Mordri zatrzymała swój statek w pustej przestrzeni kosmicznej o ponad dwadzieścia pięć miliardów mil od granic Układu Słonecznego. Do statku docierał promień, a moŜe nawet rura białego światła, które miało swe źródło w jaskini Schloss Zonigen. Gelka patrzyła jak komputer odlicza - pokazując cyfry od stu do zera - do optymalnej chwili do wydania polecenia inicjującego zagładę planety Ziemia. Parę chwil później jej statek
automatycznie znajdzie się na subpoziomie grawitacyjnym i popłynie na fali, która powstanie w efekcie dezintegracji wewnętrznej planety Układu Słonecznego. Niedaleko statku, jeszcze w Kontinuum Móbiusa, odezwał się Khiff Shanii: - Wyczuwam jej Khiffa. Jest bardzo blisko, totalnie obłąkany i opętany Ŝądzą mordu. To ma być śmierć całego świata. Ale Ŝeby odnaleźć dokładne połoŜenie statku Gelki... Khiff przeniósł się do wilka, zintegrował się z jego umysłem i rzekł: - Achhhl Teraz ją mamy! Następnie dokonał kolejnego przeskoku, tym razem do zmarłej dziewczyny. - Ruszajmy - powiedział w końcu Khiff. - Przykro mi, Ŝe to się kończy w taki sposób - odezwał się Scott, ujawniając swoje emocje... uczucia do całkowicie obcej istoty. - MoŜe to nie jest jeszcze koniec - rzekł Khiff. - Kto wie? MoŜe Khiffy równieŜ istnieją po śmierci. JeŜeli chodzi o ciebie, Nekroskopie, to udowodniłeś, Ŝe u ludzi jest to normalne. A teraz Ŝegnaj. Opiekuj się Shanią i zawsze bądź jej Jedynką! Następnie Khiff sam wywołał drzwi i zabierając ze sobą martwą dziewczynę, przeniósł się na statek Gelki Mordri... Na ekranie komputera Mordri Jeden nieustannie zmieniały się cyfry i doszły juŜ do liczby trzydzieści, kiedy Gelka poczuła niespodziewany ruch powietrza oraz czyjąś obecność. Po jej lewej stronie, na miejscu, w którym zazwyczaj siedział Mordri Trzy... ...znajdowało się coś, w co nie mogła uwierzyć! - Gah! - krzyknęła, wyrzucając w górę swoje szponiaste dłonie, kiedy martwa dziewczyna sięgała w jej stronę. Ich ręce zetknęły się ze sobą. Gelka instynktownie zastosowała moc dotyku z całą dostępną jej siłą. Był to śmiercionośny dotyk i jednocześnie samobójczy instynkt. Siła popłynęła najpierw od niej, ale po chwili nastąpiło odwrócenie kierunku i niszczycielska moc wpływała w nią z powrotem z podwojoną, a nawet potrojoną siłą! Gah! - sapnęła, z chwilą gdy rozpoczęła się nieodwołalna przemiana. Jej cienkie, patyczakowate ręce zatrzęsły się, nogi zaczęły wyginać się w biodrach na zewnątrz i do góry, rozrywając jej kaftan. Kiedy zapadła się głębiej w fotel, jej nadzwyczaj długa szyja zwinęła się w harmonijkę, a głowa opadła niŜej, a dolna część ciała zaczęła się otwierać jak przy porodzie. Jej ciało zaczęło się odwijać do góry, eksponując wewnętrzne organy, które kołysały się jak dziwaczne akcesoria przytwierdzone do gołego karmazynowego słupa. Jednym z tych dodatków był powykręcany Khiff, trujący trzęsący się bąbel, który zapadł się
do wnętrza siebie w tej samej chwili, gdy szczęka martwej dziewczyny zazgrzytała, otwierając się w upiornym mściwym uśmiechu. W ciągu kilku sekund dokonało się pełne wynicowanie Gelki Mordri i kiedy odwrócone na lewą stronę ciało zamknęło się nad głową, pozostało z niej coś podobnego do ociekającego płynami ustrojowymi ogórka. Niezdolna do wydania Ŝadnego polecenia bezradnie kołysała się w fotelu, a proces odliczania czasu na ekranie monitora doszedł do liczby dziesięć. - MoŜeszjuŜ iść, Nekroskopie - powiedziała martwa dziewczyna w mowie umarłych. - A co z tobą? - Scott zwrócił się do Khiffa Shanii. - W twoim świecie bez lokalizatora będę słabł coraz bardziej. Dla Shanii byłoby to bardzo bolesne. Lepiej mi będzie tutaj, razem z moją nową przyjaciółką. - Ruszaj! - powiedziała martwa dziewczyna. Oczywiście wilk znał drogę do domu... W Kontinuum Móbiusa Scott i Wilk poczuli, Ŝe zatrzymują się. - Co to? - powiedział Scott. Nawet Harry’ego Keogha nigdy nie spotkało nic takiego. Z bezczasowej pustki Kontinuum Móbiusa wytrysnęła setka... tysiąc... dziesięć tysięcy złotych strzałek! - Trochę za późno - powiedział Scott albo coś w nim. - I tak jest juŜ po wszystkim. Co was zatrzymało? Tylu was jest i nie mogliście dotrzeć na czas? - Tak, są nas tysiące - odpowiedziała jedna ze strzałek. - A to i tak zaledwie garstka. Ale tylko w tym wszechświecie są miliardy światów, a podobne równoległe miejsca są nawet nie do policzenia! Tak czy owak nie przybyliśmy tutaj z pomocą, tylko chcieliśmy posprzątać po tobie. Teraz moŜesz wracać do domu. Masz jeszcze wiele do zrobienia, podobnie jak my... W jaskini Schloss Zonigen, złoto znajdujące się w rowie zmieniło się w popiół. Stało się to w jednej chwili - to był pełny rozpad cząsteczek, transmutacja metalu w surową energię! Pulsujące zielone światło samo się wyłączyło, wydobywający się z rowu promień światła skurczył się i normalne światło dnia zalało jaskinię, oświetlając przez dziurę w suficie Traska oraz agentów z Wydziału E, którzy wciąŜ jeszcze oczekiwali w napięciu na wstrzymanym oddechu. W końcu Shania odezwała się bardzo cichutko: - Wygraliśmy! - Jest jeszcze coś do załatwienia - odezwał się stojący za nimi Scott St John. - Gdzie on jest? - O to mnie powinieneś zapytać - odezwał się Wilk. - WciąŜ jeszcze boli mnie szczęka od ciosu, jaki zadało mi jego urządzenie. Czuję jego zapach i wcale nie jest daleko.
Mordri Dwa miotał się bezsilnie pomiędzy ścianami tunelu i coś do siebie mamrotał. Miał zamiar potraktować zmarłych swoim dotykiem i sprawić, Ŝeby powstali jako półŜywi. Obiecałby im wówczas moŜliwość rozmroŜenia i oŜywienia, a oni zostaliby w zamian jego ochroniarzami. Tylko Ŝe... ich trumny były otwarte, puste i nikogo w nich nie było. Mordri Dwa biegał pomiędzy stalowymi cylindrami i szukał zmarłych ludzi, nad którymi jeszcze nie tak dawno znęcał się razem ze swoimi kolegami. Teraz stał u wyłom jaskini i jedyne, co mu zostało, to nowy dzień, wschodzące słońce, poranny wietrzyk i wywołująca zawrót głowy przepaść. Przestraszony, opuszczony i samotny zadał pytanie: - Mój Khiffie, co robić? - Uciekaj, mój Mordri! Musisz uciekać, i to jak najszybciej! Mordri Dwa rozzłościł się jeszcze bardziej, poniewaŜ jego Khiff oferujący tak bezuŜyteczną poradę najwyraźniej naśmiewał się z niego! - Kpisz sobie? - spytał. - Co cię tak bawi? - Twój strach, mój Mordri! Nakręca mnie twoje przeraŜenie. Cieszę się jak nigdy! - Jesteś szalony! Radzisz mi uciekać, ale nie mówisz dokąd! - No to zostań tutaj. Mnie się tu podoba. Mogę karmić się twoimi koszmarami i to po wsze czasy, a moŜe nie, bo... widzę, Ŝe zbliŜa się kolejny koszmar!Mordri Dwa usłyszał szum elektrycznego silnika. Spojrzał wzdłuŜ tunelu i na końcu toru zobaczył otwarty wagonik. Z przodu stał męŜczyzna, którego dobrze zapamiętał. To jego bała się Mordri Jeden i przed nim uciekła, przed MOCĄ, którą on dysponuje. I miał przy sobie broń miotającą ogień. MęŜczyzna wraz z dziko wyglądającym szarym czworonogiem wysiedli z wagoniku i zaczęli iść w jego kierunku, a właściwie iść po niego! Scott zapalił ogień pilotujący i krzyknął: - Simonie Salcombe, to koniec twojej drogi. Salcombe pokazał swe ostre, rybie zęby, przykucnął i ruszył do przodu. Na wąskim ramieniu pojawił się jego Khiff, który wyszedł z ucha i powiedział: - Czas się rozstać. Mam zamiar opanować kolejny umysł i doprowadzić go do szaleństwa. - Niewdzięczny - powiedział Salcombe, po czym głośno zwrócił się do Scotta: Dlaczego to robisz? CóŜ takiego ci uczyniłem? - Była to tylko taktyka obliczona na zyskanie czasu, poniewaŜ cały czas zbliŜał się do Scotta. Scott równieŜ posuwał się do przodu i natychmiast odpowiedział: - Zabiłeś pewną kobietę w Londynie, w Anglii. Nazywała się Kelly... Kelly StJohn.
- Ach, ta suka reporterka! - krzyknął Salcombe. - Pamiętam ją! Ale cóŜ ona znaczy? spytał, jednocześnie szykując się do skoku. - Była moją Ŝoną, skurwysynu! - wydusił z siebie Scott i nie czekając ani chwili dłuŜej, nacisnął spust miotacza. Długa lanca ryczącego ognia w jednej chwili dosięgła półpłynnego i gwałtownie kurczącego się Khiffa, który raptownie próbował powrócić do głowy swego gospodarza, wciskając swą cieknącą bulgoczącą masę do ucha, co tylko powiększyło jego krańcowe cierpienia. Scott pokrywał ogniem całe ciało Mordriego Dwa od głowy do stóp i juŜ po chwili skrzywił się z obrzydzenia, kiedy dotarł do niego smród palonego mięsa. Było to tak straszliwe, Ŝe przez chwilę zastanawiał się, czy nie przerwać palenia. Ale w jego umyśle odezwał się głos: - Oko za oko, ząb za ząb, Scott! - więc nieprzerwanie naciskał spust. Kaftan Salcombe’a palił się wysokim płomieniem. Jego blade ciało czerniało, pokrywało się bąblami i płatami odpadało od kości. Płonący Shing cofał się i tańczył jak obłędna marionetka. Podnosił kolana wysoko do góry, a chudymi rękoma bezskutecznie uderzał płomienie, które zŜerały go bezlitośnie. Po chwili znalazł się na krawędzi przepaści. Jego Khiff wyszedł przez prawy oczodół, wypychając na zewnątrz gałkę oczną. Wisząca na nerwie gałka juŜ po chwili stopiła się jak woskowa świeca i spłynęła po policzku razem z Khiffem, który zamienił się w płyn. Scott ponownie nacisnął spust. Większa dawka zapalającego płynu zepchnęła Salcombe’a z krawędzi. WzdłuŜ skały poleciała kula ognia, która po uderzeniu w zbocze rozdzieliła się na kilka płonących wirujących części. W końcu płonące fragmenty zatrzymały się na dnie doliny. Scott upuścił miotacz ognia. Oprócz niego i wilka była to jedyna ciepła rzecz w całym lodowym tunelu... W tym samym czasie w Schloss Zonigen, a takŜe w innych miejscach mrowie... jak to nazwać? Sił? Mocy? WyŜszych inteligencji? Złotych strzałek? BoŜych pomocników? Tak czy owak mrowie... zaczęło kończyć to, co wymagało dokończenia, aby wśród ludzi nie pozostało przekonanie, Ŝe wszechświat jest czymś wrogim. Mordri byli jedynie wyjątkiem, który potwierdzał regułę, a lęk przed obcymi i przed nieznanym od zawsze był paliwem napędzającym koła wojny...EPILOG W głównej jaskini Shania pracowała nad poprawą zdrowia fizycznego i psychicznego rannych ludzi. Kiedy opatrzono juŜ wszystkich, stanęła obok Goodly’ego i Traska, czekając na powrót Scotta.
Wygląd Traska wskazywał na to, Ŝe nie do końca wiedział, co się tutaj wydarzyło. - Wiesz co? Dalej nie wiem, o co tu chodzi - powiedział do Goodly’ego. - Chodzi mi o to, Ŝe jesteś tutaj i robisz to, co robisz, a przecieŜ... nigdy sienie pomyliłeś. Oczywiście, Ŝe przyszłość nigdy nie jest jasna, ale końcowe efekty zawsze są bliskie twoim przypuszczeniom. Tym razem przewidziałeś Big Bang i... -...i to się stało lub dzieje się - przerwała Traskowi Shania. - Tylko nie tutaj, ale daleko stąd. Kiedy proces wkracza w fazę krytyczną nie sposób go zatrzymać. Jakby ci to najlepiej wyjaśnić? Aha, juŜ wiem. Co by się stało, gdybyś wyrwał zawleczkę z granatu, a potem nie udałoby ci się go odrzucić? - Rozerwałby mnie na strzępy - odpowiedział Trask. - Tylko Ŝe zgodnie z przewidywaniami Goodly’ego po tym jego Big Bangu nie miało zostać juŜ nic, kompletnie nic! Goodly westchnął cięŜko, wzruszył ramionami, pokręcił głową i rzekł: - Ben, wiesz o tym tyle samo co ja. Nie umiem ci tego wyjaśnić. Ponadto muszę się z tobą zgodzić: być moŜe tym razem pomyliłem się. - Nie mówię, Ŝe się pomyliłeś. Martwię się tym, Ŝe nadal moŜesz mieć rację! - Co takiego? - zmarszczył brwi prekognita. - Powiedz, łan, przyszłość jest bardzo zwodnicza, prawda? - Bez wątpienia. - W takim razie wszystko moŜe zaleŜeć od tego, czym jest owo „nic”... Prekognita jeszcze mocniej zmarszczył brwi, ale w chwili kiedy juŜ miał odpowiedzieć, Traskowi pojawiło się „nic”, o którym właśnie mówili...W tej samej chwili jeŜeli w tym wszechświecie czas w ogóle ma takie znaczenie, jakie przypisują mu ludzie - do wielkiej jaskini weszli Scott z Wilkiem i z niedowierzaniem patrzyli na rozgrywającą się scenę. Shania z szeroko otwartymi ustami padła w ramiona Scotta. Jednak oprócz Wilka i Scotta St Johna - no i miliardów złotych strzałek - Shania była jedyną Ŝywą istotą, która się poruszała! Wokół tej trójki z ogromną szybkością od umysłu do umysłu przemieszczały się złote strzałki zajmujące się czyszczeniem pozostałości po pracy Trójki Scotta, Bena Traska i jego ekipy esperów z Wydziału E oraz zmarłych, którzy powstali z hibernacyjnych komór i czarnego dysku. Wszyscy i wszystko w jaskini zostało zamroŜone w czasie! Czas się zatrzymał! Nie poruszał się dym wydobywający się z dołu ze złotem ani nawet widziane w promieniach słońca drobiny pyłu.
Coś wewnątrz Scotta powiedziało: - Czas wracać do domu. - A co z Traskiem i jego ludźmi? - Nie martw się tym - odpowiedział znajomy głos chłopca, a później męŜczyzny, a raczej znacznie więcej niŜ męŜczyzny, teraz zmarłego. Jednak był to bardzo dziwny rodzaj zmarłego, który wie, jak wygląda śmierć. - Co się dzieje? - Nie rozumiesz? - Głos wydawał się zaskoczony. - Khiff Shanii zrozumiał. MoŜna by nawet stwierdzić, Ŝe to on podpowiedział rozwiązanie! Teraz równieŜ i Scott zrozumiał. - A więc mówisz, Ŝe nic z tego nie zapamiętają? Zabierzesz im wspomnienia? Dlaczego? Czy to wszystko odbyło się na darmo? Głos wyjaśnił: - Któregoś dnia przedstawiciele obcych ras mogą trafić na Ziemię, na przykład ocaleni Shingowie tacy jak Shania albo inni rozbitkowie ze zniszczonych planet. Ijeśli to by się stało, to jak powitaliby ich Ziemianie, gdyby pamiętali, co się stało w Schloss Zonigen? No cóŜ, kilku z nich będzie o tym wiedzieć, ale jedynie garstka, bardzo nieliczna i zasługująca na to grupka - powiedzmy... trójka? - lecz nikt więcej. Nie mogę dłuŜej tu pozostać - dodał głos. - Są inne miejsca, gdzie jestem potrzebny. Po raz ostatni skorzystaj z Kontinuum Móbiusa i wracaj do domu, Scott. Scott rozejrzał się dookoła. W jaskini, w której zamarł czas, chmara złotych strzałek ani na chwilę nie przerywała gorączkowej aktywności. Powoli znikali zarówno ludzie, jak i rzeczy - zmarli, Ben Trask i jego załoga esperów z Wydziału E, popioły z rowu - samoistnie zasklepiła się nawet dziura w suficie! - Dobrze - zgodził się zdumiony Scott - wracamy do domu. Jednak najpierw powiedz, dlaczego akurat nam zostawiasz wspomnienia. - PrzecieŜ to oczywiste - stwierdził głos. - Kiedy przyjdą inni, a w końcu się to wydarzy, albowiem pośród gwiazd Ŝyje niezliczona mnogość ras, mogą potrzebować kogoś takiego jak ty, Scott, a zwłaszcza takiego jak Shania, Ŝeby ich powitać. Rozumiemy oczywiście, Ŝe moŜe się to nie wydarzyć za waszego Ŝycia, ałe niekoniecznie. I jeszcze jedno... Nie wszystkie gatunki na tych planetach są dwunoŜne. Zasadniczo bardzo nieliczne. To jeszcze jeden powód przekonujący nas do tego, Ŝe wasza trójka jest idealna! Scott spojrzał na Shanię, która powiedziała tylko: - Powinniśmy juŜ wracać do domu.
Scott pokiwał głową wywołał drzwi Móbiusa i zabrał ze sobą do domu swoją Dwójkę i Trójkę. Jednak po drodze, zamiast dokonać natychmiastowej teleportacji, zrobił przerwę i powiedział: - Nagle coś sobie przypomniałem. Kiedy Harry pokazywał mi przyszłość, pojawił się punkt, w którym wszystko się zatrzymało. Wiemy jednak, Ŝe nie wszystko się zatrzymało. Co o tym sądzicie? - Gelka Mordri - odpowiedziała Shania - chciała popłynąć wraz z ogromnąfałą podpoziomu grawitacyjnego wywołaną wybuchem. MoŜe wybrany przez nią podpoziom miał związek z Kontinuum Móbiusa? - Chcesz powiedzieć, Ŝe jej Big Bang spowodował zaburzenia równieŜ tutaj, w Kontinuum Móbiusa? - MoŜliwe - odparła Shania. - MoŜliwe teŜ, Ŝe to inteligentne strzałki zatrzymały czas w jaskini. One równieŜ korzystają z Kontinuum Móbiusa. MoŜe są nawet jego częścią i mogą je kontrolować.- A więc czas zatrzymał się dla wszystkich i wszystkiego oprócz nas? - Ach!- westchnęła Shania. - Czas jest zabawny. MoŜe on się wcale nie zatrzymał, tylko to my przyspieszyliśmy! Przepraszam, Scott, ale moja wiedza naukowa, zwłaszcza w dziedzinie metafizyki, jest zbyt mała, bym mogła to zrozumieć... - Naprawdę? To co mnie w tobie tak kręci? - Po czym roześmiał się, ale oczywiście po cichu... Kiedy cała trójka wynurzyła się z Kontinuum Móbiusa w gabinecie Scotta, złota strzałka Harry’ego Keogha - jego czująca esencja - opuściła Scotta i zawisła na poziomie wzroku w świetle wschodzącego słońca docierającego zza okien. Po chwili z wilka wyłoniła się druga strzałka. Była bliźniaczo podobna do pierwszej. Obie strzałki wisiały w powietrzu i obracały się wokół swej osi, jakby poszukiwały kierunku. A w ostatniej chwili... Trzecia strzałka - mniejsza i srebrna - odszczepiła się od strzałki Harry’ego i skierowała swe ostrze w stronę Shanii. Shania westchnęła i przytuliła się do Scotta. Cichy, ale jakŜe znajomy głos powiedział: - A więc ruszamy. Do widzenia, moja Shaniu. Potem cała trójka przeniknęła przez zamknięte okno, nie naruszając szyby i zniknęła w zamglonym ogrodzie... Tej nocy - a moŜe poprzedniej nocy lub być moŜe jeszcze wcześniej - na płaskim dachu Centrali Wydziału E w Londynie Ben Trask, jego główni współpracownicy oraz technicy, a nawet minister odpowiedzialny za poczynania Wydziału E, siedzieli dookoła
rozŜarzonego koksownika, popijali drinki ze szklaneczek i ogrzewali sobie dłonie. Na znajdującym się obok stoliku stało kilka całkiem lub częściowo opróŜnionych butelek wina. - Co my tutaj palimy? - zapytał Trask, kiedy gruby plik kartek wylądował w płomieniach. - Stare rzeczy - odpowiedział Paul Garvey. - Tak, przestarzałe - dodał David Chung. - To był dobry pomysł... Twój, szefie? Lokalizator rzucił pytające spojrzenie w kierunku Traska. - Tak, na pewno - powiedziała z czarującym uśmiechem Millie Cleary. - I sądzę, Ŝe jest to doskonała okazja do świętowania. - Świętowania... czego? - spytał zdumiony Trask, czując, Ŝe coś tu było nie w porządku, ale nie do końca wiedząc, co takiego. Siedzący obok Traska minister odpowiedzialny uśmiechnął się szeroko i rzekł: - Z okazji podwojenia budŜetu Wydziału E! Kiedy kolejny plik papierów wylądował w płomieniach, Trask przeczytał stronę tytułową na której wypisane było tylko pojedyncze słowo, być moŜe imię czy teŜ nazwisko Scott, a moŜe Scot? - po chwili kartka poczerniała zupełnie... Pewnie Scotland Yard pomyślał Trask i wzruszył tylko ramionami. Podnosząc szklaneczkę do góry, wzniósł toast: - Za nas i za Wydział E! - Następnie spojrzał na prekognitę i dodał: - Co słychać u mojego ponurego przyjaciela? - Co...? Przepraszam - odpowiedział prekognita. - Myślami byłem gdzie indziej. Spojrzał na szklaneczkę w swojej dłoni i rzekł: - To musi być coś naprawdę dobrego, bo zupełnie odleciałem! - Czy coś cię moŜe martwi? - Trask nagle zaczął podejrzewać, Ŝe coś tutaj moŜe nie być prawdą. - Nie, nic. Nic, o czym mógłbym teraz coś wiedzieć. - Po prostu wielkie NIC? - Trask podniósł szklankę i spojrzał na gwiazdy. - Właśnie - rzekł Goodly z nikłym uśmieszkiem na ustach. - Po prostu ogromne wielkie NIC. - Jeśli przed chwilą coś go jeszcze martwiło, to teraz uczucie to znikło zupełnie. I nic w tym dziwnego, przecieŜ prekognita zajmuje się przyszłością, a nie przeszłością. Zwłaszcza Ŝe przyszłość jest bardzo zwodnicza... ...zazwyczaj. Jeśli zaś chodzi o najbliŜszą przyszłość...
Chwilę później przez grupę naukowców została zarejestrowana krótka i intensywna erupcja promieniowania gamma. Miała swoje źródło w części nieba odpowiadającej Kasjopei. Uznano to za: (a) nikłe echo wybuchu bardzo odległej supernowej lub (b) małą katastrofę kosmiczną mającą miejsce bliŜej Ziemi, na przykład zderzenie komety z wędrującą czarną dziurą. Jednak jak blisko to było... ...nigdy się nie dowiedziano...
„KB”