Prolog Luty 1918 roku Przez okno w swojej sypialni Helen widziała samochód, który mozolnie podjeżdżał pod górę. Już od...
5 downloads
10 Views
3MB Size
Prolog Luty 1918 roku Przez okno w swojej sypialni Helen widziała samochód, który mozolnie podjeżdżał pod górę. Już od kilku minut stała, przyglądając się ponuremu zboczu po drugiej stronie szyby. Na szczytach nadal zalegał śnieg. Utrzymywał się też w zagłębieniach na stokach niższych wzgórz. Jego biel odcinała się od czarnoniebieskich zimowych gór. Auto na krótką chwilę zniknęło za skalną wychodnią, po czym znowu się pojawiło. Helen już z daleka widziała, że to humber jej ojca. Po szkockich górach jeździło wówczas tak niewiele samochodów, że pojawienie się jakiegokolwiek było nie lada wydarzeniem. Mieszkańcy wioski na pewno go zauważyli i zastanawiali się, do kogo należał i dokąd jechał. Tak samo było wtedy, gdy ojciec ją tu przywiózł. Cioteczna babka Martha szybko uciszyła plotki, oznajmiając, że Helen przyjechała do niej, by oczekiwać narodzin dziecka, podczas gdy jej mąż walczył we Francji. Helen nie wiedziała, czy miejscowi uwierzyli w tę opowieść. Nie obchodziło jej to. Na początku nie było tak źle. Zanim brzuch stał się widoczny, mogła chodzić na spacery, zakupy, herbatkę do pastora i jego żony; mogła marzyć, że Oliver przyjedzie jej na ratunek i wszystko znowu będzie dobrze. Mijały tygodnie i nie przychodził od niego żaden list. Popadła w swego rodzaju letarg. Miała wrażenie, że cokolwiek zrobi, będzie to pozbawione znaczenia; nie uda się jej niczego zmienić. „A co ci mówiłam?", zapytała ciotka Martha, bynajmniej nie po raz pierwszy. „Dobrze się zabawił i zostawił cię z konsekwencjami. Tacy 5
są mężczyźni. Chyba mu nie uwierzyłaś w te wszystkie kłamstwa o miłości, co?". Rzecz w tym, że ona nie wiedziała już, w co wierzyć, a jej łzy, z początku tak rzęsiste, teraz wyschły doszczętnie. Bez względu na to, jak często przypominała sobie tamte zdarzenia, słowa, które wypowiedzieli, obietnice, które złożyli i poczucie bez pieczeństwa, które odnajdywała w jego ramionach; nieważne, jak często sobie powtarzała, że Oliver ją kocha i stanie u jej boku, nie była już w stanie przekonać samej siebie. A co dopiero papę, mamę i ciotkę Marthę. Wygrali. Silnik perkotał, a samochód pokonywał ostatnie strome wzniesienie. Miał zatrzymać się przed domem za niecałą minutę; ojciec wysiądzie, by wejść do domu. Letarg, w którym się znajdowała, przekształcił się w lęk. Czy papa będzie choć trochę mniej zły, mniej nieczuły i bezwzględny niż wtedy, gdy ją tu zostawił? Był człowiekiem starej daty, zniewolonym przez podziały klasowe, przyzwyczajonym do posiadania służby, strzelania, wędkowania i polowania. Większa część wioski należała do niego; to on dyktował warunki jej mieszkańcom podobnie postępował również z nią. Helen uczyła się w Szwajcarii w szkole z internatem, która przygotowywała panny do życia w wiel kim świecie. Po skończeniu szkoły zamieszkała w domu i miała czekać, aż znajdzie się dla niej odpowiedni mąż. Podjęcie pracy lub robienie czegoś pożytecznego nie było brane pod uwagę - córki hrabiów nie chodzą do pracy i poślubiają młodych dżentelmenów należących do tej samej grupy społecznej. Z perspektywy czasu wydaje się dziwne, z jaką łatwością Helen to akceptowała. Odwróciła się i spojrzała na pokój - jej więzienie i zarazem schronienie przez ostatnie sześć miesięcy. Jego solidne umeblowanie pasowało do solidności domu. Ramę łóżka wykuto z żelaza i ozdobiono mosiężnymi poręczami, szafę oraz komodę wykonano z mahoniu. Na komodzie stały miska i dzban, zaś w szafce ukryto nocnik. Podłoga była wyłożona linoleum, a po obu stronach łóżka położono kilka mat. W porównaniu z luksusem jej pokoju w rodzinnej rezydencji Beckbridge, którego podłogę pokrywał mięsisty dywan, łóżko przykrywały perkalowe narzuty, a okna zdobiły jasne zasłony, to pomieszczenie miało spartański charakter; Helen przypuszczała, że był to element jej 6
kary. Na łóżku leżała spakowana nieduża walizka. Nie przywiozła ze sobą wielu rzeczy, tylko kilka sukienek, bieliznę, pończochy, koszule nocne i przybory toaletowe. Ciotka dawała jej swoje suk nie do przeróbki, w miarę jak Helen przybierała na wadze. Były uszyte z czarnej lub brązowej ostrej wełny bądź ze sztywnej tafty. Z wyjątkiem tej, którą miała na sobie, nie zamierzała zabierać żadnej z nich. Usłyszała, jak ojciec witał się z ciotką. Uznała, że lepiej będzie zrobić dobrą minę do złej gry i wyjść z pokoju. Na górze schodów zatrzymała się i zerknęła w dół - ojciec właśnie zdejmował płaszcz i kapelusz. Oddał je Lisie, jedynej służącej ciotki, po czym podniósł wzrok i obrzucił ją spojrzeniem. Być może nie był przygotowany na widok będącej w zaawansowanej ciąży córki, ale nie zrobił nic, by ukryć wstręt malujący się na jego twarzy. Schodziła powoli, przytrzymując się poręczy i patrząc pod nogi, które ledwo mogła dojrzeć spod wydętego brzucha. Gdy dotarła na dół, spojrzała na ojca. Wysoki, ubrany w nienagannie skrojony garnitur, nosił się z wielkopańskim szykiem. Włosy posiwiały mu na skroniach, a wąsy były już zupełnie białe. Czy wyglądał tak przed sześcioma miesiącami? Zwróciła uwagę, że jego szare oczy były zimne. - Czy podróż była udana, papo? Obejrzał ją od stóp do głów. - Potwornie męcząca. Gotowa do drogi? - Tak, papo. Podróż odbył samotnie. Helen doskonale wiedziała, dlaczego. Gdyby ojciec wziął ze sobą szofera, z pewnością byłoby mu łatwiej; jednak służący mają zwyczaj plotkować, a przecież wszystko to, co się z nią działo, miało pozostać tajemnicą. Nikt z Beckbridge, nikt spośród ich znajomych ani krewnych nie może się nigdy dowiedzieć o jej hańbie. - Przygotowałam wczesny lunch - oznajmiła ciotka, prowadząc ich do salonu, gdzie w kominku buzował ogień. Bez względu na pogodę salon i jadalnia były jedynymi pomiesz czeniami, w których mógł się palić ogień. Wyjątek stanowiła też naturalnie kuchnia, która była królestwem Lisy. Helen często po przebudzeniu widziała szron po wewnętrznej stronie okna. 7
- To miłe. Wybaczysz nam, że się pospieszymy, ale mamy przed sobą długą drogę. Chciałbym dojechać dzisiaj aż do Edynburga. Nie ma sensu opóźniać wyjazdu. „Nie ma najmniejszego sensu", pomyślała Helen, ale zastanawiała się, dokąd ją zabiera. Na pewno nie do domu. Nie z tym brzuchem, który oznajmia wszem wobec, że jest w zaawansowanej ciąży. Weszli do jadalni i Lisa wniosła jedzenie. Helen jadła ze względu na dziecko, choć potrawa była pozbawiona smaku. Ucieszyła się, gdy posiłek, spożywany w milczeniu, wreszcie się skończył. Nadszedł czas, by założyć kapelusz i pelerynę, która tuszowała jej zaokrąglone kształty lepiej niż płaszcz. Ojciec wziął od Lisy walizkę i wstawił ją do bagażnika samochodu, a Helen odwróciła się, by pożegnać ciotkę. - Do widzenia, ciociu Martho. Dziękuję za gościnę. - Bywaj zdrowa, dziecko. - Ucałowała Helen w policzek. - Pa miętaj, co ci mówiłam. Gdy to się skończy, zostaw wszystko za sobą i bądź posłuszną córką. Myśl o swojej biednej mamie i mężu. Módl się do Boga, aby ta wojna się skończyła i żebyśmy znowu mogli wrócić do dawnego życia. - Dobrze, ciociu. Gdy usadowiła się na miejscu pasażera, wiedziała, że życie nigdy nie będzie już takie jak dawniej. Przecież zawsze była posłuszną córką, co stanowiło zresztą połowę problemu. Poślubiła nawet męż czyznę, którego wybrali dla niej rodzice. Kłopot nie polegał na tym, że nie chciała wyjść za Richarda; była zbyt wielką ignorantką, aby wiedzieć, iż można było postąpić inaczej. Ojciec siadł za kierownicą samochodu, uruchomił silnik, po czym skierował pojazd na południe. - Dokąd jedziemy, papo? - Do Londynu. - Do Londynu? - powtórzyła zdumiona. - Tak. Mają tam klinikę, gdzie będziesz mogła urodzić dziecko. Słynie ona z dyskrecji. Zaopiekują się tam dzieckiem i umieszczą je... - Umieszczą?! Ależ papo! Ojciec nie zmienił zdania, nadal był nieugięty. Musi oddać dziecko. Początkowo gwałtownie sprzeciwiała się temu pomysłowi, ale ciotka Martha codziennie oswajała ją z tą myślą, przekonywała, tłumaczyła, 8
że musi zrozumieć, przez co przechodzi jej biedna matka w związku z jej niegodziwością. Przecież będzie mogła mieć kolejne dzieci. Cóż złego w tym, że odda to jedno do dobrego domu, komuś, kto naprawdę pragnie dziecka? I tak wkoło, jak zacięta płyta. Nie uległaby, gdyby Oliver dał jakiś znak, ale on milczał jak zaklęty. - Nie mów do mnie „papo". Możesz podziękować matce, że cię nie wyrzuciłem, nie wyrzekłem się ciebie. To, że moje dziecko... Gdyby Brandon żył... Przerwał i zacisnął usta. Wspomnienie jej brata zawsze wprowadzało go w dziwny nastrój. Helen kochała Brandona i opłakiwała jego śmierć równie mocno jak rodzice, ale oni nigdy się nad tym nie zastanowili. Pogrążeni we własnym bólu nie mieli dla niej czasu. Richard miał. To śmierć Brandona sprowadziła Richarda do rezydencji Beckbridge. Czuł, że powinien opowiedzieć rodzicom o ostatniej heroicznej walce ich syna. Oficjalne zawiadomienie, że zginął podczas akcji, nie mówiło im wiele. Pomimo smutku towarzyszącego temu spotkaniu Richard wywarł dobre wrażenie zarówno na Helen, jak i jej rodzicach. Pewny siebie i wciąż uśmiechnięty, był naprawdę uroczy i jednocześnie pełen współczucia. Zaproponowali mu, by się u nich zatrzymał. Spodobał się Helen. Imponowało jej, jak się do niej zwracał, jak wciągał ją do rozmowy, z której rodzice mogliby chcieć ją wyłączyć. Jeździli razem konno i spacerowali, rozmawiając o wszystkim z wyjąt kiem wojny. - Będziesz do mnie pisała? - zapytał przed wyjazdem. Zgodziła się. Adorował ją w listach, aż wreszcie wrócił do Anglii na upragniony urlop i gdy znowu się spotkali, oświadczył się. Rodzice byli nastawieni do niego przychylnie i powtarzali, że nigdy nie znajdzie lepszego męża: tak odważnego, przystojnego, zamożnego, uroczego mężczyzny będącego przy tym tak zwaną dobrą partią. Uwierzyła im. Richard otrzymał zgodę na przedłużenie urlopu i od razu się pobrali. Po „dwudniowym" miesiącu miodowym wrócił do Francji i ponownie zostało im tylko pisanie. Jak można się kochać listownie? Zaakcep towała to jakoś, czekała na jego mało osobiste listy i ponowne spotkanie. A w międzyczasie nadal mieszkała w rodzinnym domu. Z pomocą uszczuplonej grupy służących pomagała matce prowadzić dom i wspólnie radziły sobie jakoś z brakiem wszystkiego - jedzenia, 9
alkoholu i węgla oraz z coraz większą wybuchowością ojca. Zro zumiała, że w ten sposób przejawiała się jego frustracja. Ojciec, ongdyś żołnierz, teraz też chciałby znaleźć się na linii frontu, „robić swoje", ale był już za stary i brakowało mu dawnej sprawności. Prawdziwy patriota, nieustannie gościł w rezydencji młodych oficerów ze wszystkich rodzajów wojsk, proponował im kąpiel, posiłek, często też nocleg; w czasach przedwojennego dobrobytu nie byłoby to w najmniejszym stopniu uciążliwe, ale przecież rodzina, jak wszyscy w tym czasie, musiała zaciskać pasa i trudno było na dłuższą metę pozwolić sobie na tego rodzaju szczodrość. - Louise, jestem hrabią - odpowiedział, gdy matka przeciw temu protestowała. - Musimy zachować pewne standardy. Okazywanie gościnności naszym chłopcom w mundurach to jest najmniej, co mogę zrobić. Przecież nie pozwolą mi już założyć munduru. - I dzięki Bogu - odparła matka. - Lecz nie jest łatwo wygos podarować dodatkowe jedzenie, a i zdobycie węgla potrzebnego do ciągłego podgrzewania wody też jest bardzo trudne. - Być może, ale mam nadzieję, że nigdy nie zostanę pomówiony o skąpstwo. Tak więc matka Helen, jak zwykle podporządkowując się mężowi, nadal gościła oficerów stacjonujących w okolicy. Stali na grubym dywanie z Axminster rozłożonym w salonie i słuchali, jak ojciec rozwodził się o tym, jak on prowadziłby wojnę, sączyli koktajle z ginem i zachwycali się wszystkim, co widzieli, od srebrnych kielichów po delikatną porcelanę, od popiersi z brązu po portrety przodków z Hardingham sprzed wielu pokoleń. Helen była uprzejma dla wszystkich i traktowała ich jednakowo. Do czasu, gdy poznała Olivera. Siedząc przy ponurym i milczącym ojcu, wsłuchując się w pomruk dobrze wyregulowanego silnika, pozwoliła sobie powrócić myślami do ubiegłej wiosny. Działania wojenne trwały już trzy lata i straty w ludziach były ogromne. Nawet ich cicha wioska w hrabstwie Norfolk zapłaciła daninę krwi. Nie tylko Brandon stał się ofiarą wojny: jedni zginęli, drudzy odnieśli rany, jeszcze inni postradali zmysły wskutek okropności wojny. Mimo to żonkile nadal kwitły, jak co roku różowe kwiaty pokryły jabłonie w sadach i wróciły migrujące 10
ptaki. Czy widziały piekło we Flandrii? Rozmawiali o tym niektórzy mężczyźni, którzy odwiedzali ich dom. Czasem byli milczący, zbyt milczący. Helen starała się być wesoła, udawać, że wszystko jest normalnie, niekiedy jednak szukała odosobnienia. W takich chwilach kryła się w altanie. Stała ona w pobliżu jeziora. Drewniany budynek z oknami z trzech stron i małą werandą z przodu. Gdy byli dziećmi - ona, Brandon i ich kuzynka Kathy - korzystali z niego jak z szatni i przebierali się w kostiumy przed wejściem do wody. Wzdłuż tylnej ściany ciągnęła się wyściełana ława, w której trzymali zestaw do gry w krykieta, kilka kijów, paliki i poprzeczki bramek. Teraz, gdy tak siedziała obok ojca skoncentrowanego na drodze, wróciła tam myślami. Znowu ujrzała młodego człowieka siedzącego na ławce, wciśniętego w róg altany i palącego papierosa. Miał na sobie mundur kanadyjskiego kapitana. Na jej widok wstał i zdeptał niedopałek. Był wyjątkowo wysoki, ale nie tyczkowaty. Wydawało się, że jego włosy były ciemnobrązowe i dopiero promienie słońca wpadające przez okno ukazały kasztanowe pasemka. Miał otoczone zmarszczkami wesołe oczy i, w przeciwieństwie do wielu oficerów pojawiających się w ich domu, nie nosił wąsów. Odsłonił w uśmiechu białe, równe zęby. - Lady Barstairs. Czy przeszkadzam? Może nie powinno mnie tu być? - Nic nie szkodzi. Proszę usiąść. Był dobrze wychowany, więc nie usiadł dopóty, dopóki ona stała. Usiadła więc na ławie, a on zajął miejsce obok niej. - Domyślam się, że jest pan jednym z gości taty. - Tak. Przyszedłem z kolegą, który przedstawił mnie lordowi Hardinghamowi. Powitał mnie, zaproponował filiżankę herbaty i droż dżówkę. - Lubi to robić. Mawia, że to jego wkład w tę wojnę. - Ma rację. Dzięki niemu czujemy się jak w domu. - Cieszę się. - Tak tu spokojnie - powiedział, patrząc w stronę jeziora. Środkiem płynęła majestatycznie para łabędzi w towarzystwie pół tuzina kaczek krzyżówek. - Nie czuje się tutaj, że trwa wojna. - Czy był pan kiedykolwiek we Francji? 11
- W czasie bitwy nad Sommą w ubiegłym roku. Dostałem odłam kiem w udo i przewieziono mnie tutaj, żebym doszedł do siebie. - Przykro mi. Czy to znaczy, że zostanie pan odesłany do domu? - Nie. Przecież nie wypełniłem jeszcze zadania, prawda? - Jest pan taki odważny. - To nie odwaga, lady Barstairs - zaśmiał się cicho. - Raczej upór. - Myśli pan, że możemy wygrać? - Musimy, czyż nie? - Mówi pan jak mój mąż. - Też tam jest? - Tak. Służy w lotnictwie. Jest pilotem. - To jest dopiero dzielny człowiek! Nie wsiadłbym do żadnej z tych maszyn, nawet gdyby oferowano mi za to bajońską sumę! - Proszę opowiedzieć mi o sobie. - Co chce pani wiedzieć? - Cóż... Wszystko. Powiedziała to całkowicie bezwiednie. Nawet nie znała jego imienia. Nie wiedziała, jakim jest człowiekiem, a rodzice z pewnością nie pochwalaliby tego, że siedziała sama z mężczyzną, który nie został jej przedstawiony. Mieli na tym punkcie bzika. - Na początek proszę się przedstawić. - Oliver Donovan. Podała mu rękę. - Miło mi, panie Donovan. Helen Barstairs, ale to już pan wie. - Tak. Widziałem panią w domu, gdy rozmawiała pani z angielskim oficerem. Kumpel powiedział, że jest pani córką hrabiego. Na czym polega różnica między hrabią i lordem? Słyszałem, że zwracano się do niego i tak, i tak. Wybuchnęła śmiechem. - Lord to tak naprawdę baron, wicehrabia stoi w hierarchii o szcze bel wyżej. Dalej są hrabia, markiz i na samym szczycie książę. Do nich wszystkich, z wyjątkiem księcia, zwracamy się „proszę lorda". Do księcia mówimy „proszę księcia" lub „wasza książęca mość". - Rozumiem. A czy pani mąż jest lordem? - Nie, ale jako córka hrabiego mam prawo zachować tytuł, nawet jeśli mój mąż go nie posiada. Oficjalnie jestem lady Helen. Ale jakim 12
cudem zaczęliśmy rozmawiać o brytyjskiej arystokracji? Opowiadał pan przecież o sobie. Donovan to irlandzkie nazwisko, prawda? - Tak. Niegdyś brzmiało O'Donovan. Mój pradziadek wraz z całą rodziną wyemigrował do Kanady w czasie wielkiego głodu w tysiąc osiemset czterdziestym szóstym roku. Zrezygnował z „O" na początku nazwiska. Znalazł pracę na farmie w pobliżu Ontario, gdzie urodził się mój dziadek. Dziadzio dorósł i ożenił się z córką Anglika. Zanim urodził się mój tata, miał już własną farmę, którą tata po nim odziedziczył. Poślubił mamę i pojawiłem się ja. Moi staruszkowie ciężko pracowali, by zapewnić mi dobre wykształcenie i gdy skończyłem szkołę, zacząłem terminować jako uczeń u mechanika samochodowego. Później pracowałem w miejscowym warsztacie. Gdy wybuchła wojna, zgłosiłem się na ochotnika. Służę w kompanii obsługi pojazdów pułku. - Co będzie pan robił po wojnie? - Wrócę do swojej pracy. Zamierzam pewnego dnia założyć firmę sprzedającą i serwisującą samochody. Proszę mi wierzyć, to jest środek transportu przyszłości. - Czy jest pan żonaty? - Nie. - Ale ma pan dziewczynę? Spojrzał na nią z ukosa, a ona poczuła, że się zarumieniła. - Nie. To też jest kwestia przyszłości. - Wydaje się pan być optymistą. - Tak jest najlepiej. A pani? - Czasami się zastanawiam. Na razie nie mamy zbyt wielu dobrych wieści, prawda? - Bynajmniej nie z frontu. Kiedy widziała pani męża po raz ostatni? - Blisko rok temu. - Pewnie w dzieciństwie byliście w sobie zakochani. - Dlaczego pan tak mówi? - Wygląda pani tak młodo. Przecież nie może pani być mężatką od dawna. - Od niespełna roku. W tym roku skończę dwadzieścia jeden lat. - Szalony romans. - Chyba można tak powiedzieć. Znaliśmy się zaledwie kilka tygodni, gdy Richard się oświadczył. Nasi ojcowie się znali i obie 13
rodziny były zadowolone, gdy się sobą zainteresowaliśmy. Nie miałam czasu, by go dobrze poznać, zanim wyjechał z powrotem do Francji. Niekiedy nawet nie mogę sobie przypomnieć, jak wygląda. To było niezwykłe wyznanie i nie miała pojęcia, dlaczego wyjawiła to wszystko nieznajomemu. Tylko że on nie wydawał się wcale obcy. Rozmawiało się z nim jak z kimś, kogo zna się od zawsze, przed kim nie ma się tajemnic. Czuła, że mogłaby mu powiedzieć wszystko i na pewno nie zostałaby przez niego osądzona. - Przypomni sobie pani, gdy go zobaczy. - Tak. - Nie wątpię, że do pani pisuje. - Nie tak często jak wcześniej. I jego listy są takie chłodne. Jakby się bał... - Wszyscy tam się boją. - Jakby się lękał otworzyć swoje serce. - A czy pani otwiera przed nim swoje? - Nie. Zdaje się, że nie - odpowiedziała ku swojemu zaskoczeniu. Wydaje mi się, że nie chciałby, abym była nadmiernie sentymentalna. Nie tak go wychowano - mnie zresztą też nie. Niewzruszony wyraz twarzy i tak dalej. - Zaśmiała się lekko zażenowana. - Nie wiem, dlaczego panu o tym mówię. - Przypuszczam, że odczuwa pani taką potrzebę. - Być może. Proszę mi wybaczyć. - Nie ma czego wybaczać. - Zamilkł na chwilę. - Często tu pani przychodzi? - Tak. Jest tu tak cicho... Lubię zapatrzeć się na jezioro i trochę pomarzyć. - A o czym? - O pokoju na świecie, zadowoleniu, dzieciach. Miałam nadzieję... urwała. - Nie tak miało być. - Spełnią się. Pani marzenia. - Tak pan myśli? - Tak. O co walczymy? Zanim pani przyszła, myślałem o moich staruszkach i o tym, co dzieje się na farmie o tej porze roku... - Na pewno tęskni pan za domem. 14
- Owszem, jednak podoba mi się w Anglii. Dzięki ludziom takim jak pani i pani rodzice dobrze się tu czuję. Nie mogę narzekać. - Jest pan tu mile widziany. Proszę odwiedzać nas tak często, jak pan zechce. To był początek. Spotykali się później często, niekiedy w domu, gdy był z towarzyszami - gawędzili jak przyjaciele - a czasami na spacerze po posiadłości; najczęściej jednak w altanie. Zupełnie jakby coś ich tam przyciągało, choć się nie umawiali. Helen szła tam spacerkiem, a chwilę później pojawiał się on. Albo odwrotnie. Dużo rozmawiali i niebawem Helen zdała sobie sprawę, że zna tego człowieka o wiele lepiej niż własnego męża, którego listy przychodziły jeszcze rzadziej i były jeszcze bardziej oficjalne, jakby pisał do nieznajomej osoby - co było zresztą prawdą; przecież poznali się przelotnie, a potem rozłączyła ich wojna. Powoli, acz nieubłaganie, zaczęło do niej docierać, że jej małżeństwo było pomyłką, że gdyby najpierw poznała Olivera, nie poślubiłaby Richarda. Było to potworne odkrycie, tym bardziej szokujące, iż zaczęła pojmować, że zakochuje się w Kanadyjczyku. Tak dobrze się rozumieli, zupełnie jakby potrafili czytać sobie nawzajem w myślach. Gdy znienacka dostrzegali się, stojąc po przeciwnych stronach pokoju, ich brwi unosiły się i uśmie chali się do siebie; tak jakby byli sami, jakby nie istniał dla nich nikt więcej. A potem spotykali się sam na sam w altanie. Starała się temu zaprzeczać, naprawdę, ale było to niemożliwe. A gdy on wyznał, że czuje to samo, padli sobie w objęcia. Po wstrzymywali się nawet wtedy, lecz z coraz większym trudem unikali fizycznego wyrażenia swojej miłości. W miarę jak nieuchronnie zbliżał się termin jego wyjazdu do Francji, stawało się to coraz trudniejsze. Helen nie wiedziała, jak do tego doszło, ale pewnego dnia, kiedy starali się nie mówić o tym, że Oliver niebawem ją zostawi, znalazła się w jego ramionach, po czym zaczęli gorączkowo zrywać z siebie ubrania. Tym razem Helen nie powstrzymała się, nie starała się mu przeszkodzić. Poczuła wspaniałe spełnienie, choć wiedziała, że powin na była odczuwać poczucie winy; nie starczyło jednak na nie czasu, nie było czasu na nic prócz nich samych. Tych kilka dni było objawieniem. Spędzali ze sobą każdą minutę, jaką udało im się wykraść. Oliver potrafił podniecić ją tak bardzo, że 15
była obojętna na wszystko z wyjątkiem wypowiadanych cichym głosem słów miłości, a także widoku jego kochanej twarzy i zdrowego muskularnego ciała. Oddawała mu się całą sobą, pożądała go tak, jak on ją i zachwycała się tym. To było coś więcej niż tylko seks. Kochali się. - Powiesz Richardowi? - zapytał w przeddzień swego wyjazdu do Francji. - Powiesz mu, że chcesz się rozwieść? - Rozwieść? Taka myśl nigdy nie postała w jej głowie. Nie myślała dotychczas o przyszłości. Dotarło to do niej z taką siłą, że aż zabrakło jej tchu. - Jak inaczej mogłabyś wyjść za mnie? Przecież się pobierzemy, prawda? - Nie wiem, jak mu o tym powiedzieć. - Została zmuszona do zmierzenia się z rzeczywistością; pojawiło się poczucie winy zmie szane z rozpaczą, bo nie widziała drogi wyjścia. - Nie wiem też, jak powiedzieć rodzicom. Urządzą mi koszmarną awanturę. A ciebie przy mnie nie będzie. - Bardzo chciałbym tu być. Stanąłbym obok ciebie i walczył ze światem, ale nie mogę. Muszę jechać. Rozumiesz to, prawda? - Tak. Rozpłakała się. Boże, jak ona płakała! Pocieszał ją, tulił w ramionach i kochał raz za razem. Przywarła do niego. Nie chciała go puścić, ale zaczęło już zmierzchać. Wiedziała, że musi wracać do domu, a on do koszar. Na koniec obiecała, że powie Richardowi, ale dopiero po jego powrocie. Nie mogła mu tego zrobić, gdy walczył gdzieś na odległym froncie. Pożegnali się z Oliverem w altanie i Helen wróciła do domu, powłócząc nogami. Nigdy więcej go już nie zobaczyła. Robiła wszystko jak zawsze. Była uprzejma dla żołnierzy, którzy składali im wizyty; pomagała matce, gdy ubywało służących, podej mujących jeden za drugim lepiej płatne prace; chodziła do kościoła i modliła się o zwycięstwo, o to, żeby Oliver wrócił do niej bezpiecznie, jak i o to, aby Richard zrozumiał, gdy mu powie, że chce się z nim rozwieść. W jej rodzinie nigdy nie było rozwodów. W ich kręgach uznawano to za coś niesłychanego i wiedziała, że dojdzie do strasznej awantury, gdy rodzice dowiedzą się o jej planach. Ostatecznie jednak to nie zamiar rozwiedzenia się sprowadził gromy na jej głowę, lecz wyznanie, że jest w ciąży. 16
Była pora picia herbaty i wyjątkowo ich trójka siedziała sama w salonie. Matka zajmowała się srebrnym imbrykiem, filiżankami i spodkami z kostnej porcelany*. Ojciec czytał czasopismo myśliwskie. Helen nagle postanowiła mieć to z głowy i wypaliła: - Mamo, papo, muszę wam coś powiedzieć. - Zaczekała chwilę, aż zwrócili na nią uwagę. - Jestem w ciąży. - To niemożliwe - odparła zdumiona matka. - Przecież Richarda nie ma od roku. - To nie Richard będzie ojcem. - Co takiego?! - ryknął ojciec. Czasopismo wysunęło mu się z rąk i upadło na podłogę. - Powiedziałam, że jestem w ciąży. - Spojrzała na niego wyzywa jąco, do czego potrzebowała całej swojej odwagi. - Ty mała zdziro! Nigdy nie myślałem... - Zamilkł, bo najzwyczaj niej w świecie zabrakło mu tchu, a jego twarz zrobiła się purpurowa. Helen skuliła się, jakby w oczekiwaniu na uderzenie. - Czyje to? Zabiję go! Zmusił cię? Bałaś się nam powiedzieć? Tonący brzytwy się chwyta. Mogła skłamać, że została zgwałcona, ale nie potrafiła. Nie mogła wyprzeć się swej miłości do Olivera. - Do niczego mnie nie zmusił. Kochamy się. - Bzdura! Jesteś mężatką. Kochasz swojego męża. - Nie. Tak mi się wydawało, ale już wiem, że go nie kocham. Zamierzam go poinformować, gdy przyjedzie do domu. Poproszę go o rozwód. - Nie zrobisz czegoś takiego. Musimy się tego pozbyć. Matka cicho krzyknęła. - Henry, chyba nie myślisz o aborcji? - Owszem. Znajdę kogoś, kto się tego podejmie. - Wykluczone! - krzyknęła Helen. - Ja chcę tego dziecka! - Nie możesz go zatrzymać - zaprotestowała matka. - To jest nie do pomyślenia. Co powiesz Richardowi? Co powiedzą na to wszyscy? Zdobyła się na zuchwałość. * Porcelana kostna - rodzaj porcelany produkowanej bydła, skalenia i kaolinu (przyp. red.).
ze spopielonych kości
17
- Nie dbam o to, co powiedzą ludzie. Wyjaśnię wszystko Richar dowi, a gdy Oliver wróci, pobierzemy się. - To niemożliwe. Przecież już masz męża. - Oliver? - ojciec wychwycił imię. - Jaki Oliver? - Kapitan Oliver Donovan. - Gdzie go poznałaś? - Tutaj. To Kanadyjczyk, jeden z twoich protegowanych. - I tak mi się odpłacił za gościnę? Powinienem udać się do jego dowódcy i doprowadzić do wykopania go... Ojciec chodził nerwowo po salonie. Był tak pobudzony, że bała się, iż dostanie zawału. - Henry, nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł - odezwała się łagodnie matka. - Przecież nie chcemy zwracać uwagi na trudną sytuację Helen, prawda? Może powinna wyjechać. Mogłaby się zatrzymać u ciotki, w Szkocji. Zawsze możemy powiedzieć, że wyjechała, żeby być bliżej Richarda. - Jest we Francji - przypomniała Helen. - A więc dla ratowania twojego dobrego imienia będzie musiał wrócić - uciął ojciec. - Jeśli myślisz, że pójdę z nim do łóżka, a potem będę udawała, że to jego dziecko, to się mylisz, papo. Nie oszukam go. - Już to zrobiłaś. - Bardzo mi przykro, ale nie zamierzałam go ranić. W każdym razie nie wydaje mi się, żeby się bardzo zdenerwował. Moim zdaniem on mnie nie kocha. - A co z rodzicami Richarda? Na Boga, jego ojciec jest sędzią! Czy pomyślałaś o kimś innym oprócz siebie? Nie jestem w stanie znieść myśli, że moje dziecko zachowało się tak rozpustnie i nie moralnie. - To nie była rozpusta ani niemoralny czyn. Kochamy się z Oliverem. On uzna to dziecko. Będzie szczęśliwy. Tego już ojciec nie mógł znieść. Odesłał ją do jej pokoju, zupełnie jak wtedy, gdy była niegrzeczna w dzieciństwie. Jedzenie przynosiła jej pokojówka. Po trzech dniach odosobnienia odwiedziła ją matka. Helen pisała list do Olivera, ale odłożyła pióro i przykryła kartkę bibułą. 18
- Helen, poczyniliśmy z ojcem pewne ustalenia. - Usiadła ciężko na łóżku. - Pojedziesz do mojej ciotki Marthy w Szkocji i zostaniesz tam, do czasu gdy dziecko będzie miało przyjść na świat. Wtedy zawieziemy cię do prywatnej kliniki. Nikomu o tym nie powiedziałaś, prawda? - Nie. - A Kathy? Czy ona wie? Jej kuzynka Kathy mieszkała z rodzicami w domu pastora parafii Beckbridge. Uczyła się razem z Helen w tej samej szkole z internatem. Gdy były dziewczynkami, chichotały razem i dzieliły się swoimi sekretami. Do czasu pojawienia się Richarda. Helen przypuszczała, że to było przyczyną pogorszenia się ich relacji; nagle stała się mężatką, a Kathy zapewne poczuła się porzucona. Pozostały przyjaciółkami, ale już nie tak bliskimi; ich przyjaźń skończyła się w chwili, gdy Kathy któregoś dnia nakryła Helen i Olivera w altanie. Doszło do potwornej kłótni, padły okropne słowa, głównie o uczuciach Richarda, gdy się o wszystkim dowie. Helen próbowała coś wyjaśniać, lecz Kathy nie chciała jej słuchać i odeszła wzburzona. Dopiero wtedy dotarło do Helen, że Kathy była zakochana w Richardzie. Nie rozmawiały ze sobą od czasu tamtych wydarzeń. - Nikomu nie mówiłam. - To dobrze. I my zachowamy milczenie. Możesz korespondować z Kathy, jeśli chcesz, ale tylko za naszym pośrednictwem. I nikomu nie wspomnisz o swojej hańbie, słyszysz? Nie zniosłabym, gdyby to się rozeszło. - A cioteczna babka Martha? - Ona, rzecz jasna, już wie. Jej przyjaciele i sąsiedzi będą sądzili, że oczekujesz dziecka swojego męża. - Matka uśmiechnęła się ponuro. - Bynajmniej nie będziesz prowadziła ożywionego życia towarzys kiego. Ciocia Martha jest staromodna. W jej czasach ciężarne kobiety ukrywano. - Więc zostanę ukryta... Nie była to radosna perspektywa, ale zważywszy na atmosferę panującą w domu, pomyślała, że chętnie się z niego wyrwie. Będzie spędzała czas na dzierganiu i szyciu ubranek dla dziecka oraz pisaniu długich listów do Olivera. Może udałoby mu się dostać 19
urlop i przyjechać do niej? Miała jednak świadomość, że jest to raczej mało prawdopodobne przed końcem wojny. Modliła się, aby stało się to niebawem. Gdyby Oliver przyjechał przed Richardem, byłoby o wiele łatwiej, chociażby tylko dlatego, że miałaby w nim sprzymierzeńca. - A co się stanie po powrocie do domu? Przecież nie da się ukryć dziecka. - Nie przywieziesz go tutaj. Zostanie oddane do adopcji. - Nie! Nie zgodzę się na to! - Helen, nie bądź niemądra. Przecież wiesz, że nie mogłaś zajść w ciążę, skoro wszyscy wiedzą, że twój mąż jest we Francji i to od ponad roku. I co by twoim zdaniem powiedział po powrocie z wojny? - Więc nie mogę tu wrócić. Muszę zamieszkać gdzieś indziej. - Jak? Z czego będziesz żyć? Nigdy ci niczego nie brakowało, nie pracowałaś, a poza tym nie masz najmniejszego pojęcia, jak się zajmować dzieckiem. Ręczę, że nie możesz liczyć na pomoc papy, a ja nie ośmielę się mu sprzeciwić. Gdy będzie już po wszystkim, wrócisz do nas, jak gdyby nigdy nic. Żadne z nas nie wspomni o tym nigdy więcej. - Rozumiem, że zatrzymamy to w tajemnicy przed Richardem? zapytała z goryczą. - Tak będzie najlepiej. Wiedziała, że niczego nie osiągnie i była już zmęczona tym sporem. Ciąża stanie się widoczna za kilka tygodni i do tego czasu Oliver miał odpisać na jej list, a może nawet załatwić sobie urlop. Nie dostała jednak tych tygodni. Następnego dnia spakowano ją i wywieziono do Szkocji. Ojciec zajechał na stację benzynową. Patrzyła, jak wysiada z samo chodu, rozmawia z pracownikiem, który wyszedł go obsłużyć, po czym wraca. Znowu ruszyli, zachowując milczenie. Zatrzymali się dopiero na lunch w hotelu. Rozmowa sprowadzała się do grzecznego ustalenia, co chciałaby zjeść. Czy tak miało być przez całą drogę? Może uda się jej do niego dotrzeć, jeśli się postara? Ale czy jest po co? Ciotka Martha miała rację - Oliver ją porzucił albo dołączył do licznych ofiar wojny, a bez niego nie może mieć nadziei, że wychowa dziecko. To i tak nie miało znaczenia. Nie kochała tego dziecka; było niewygodną bryłą, która nie pozwalała jej spać i zmuszała ją do 20
odwiedzin w toalecie co pięć minut. Chętnie się go pozbędzie. Tak sobie powtarzała. Zatrzymali się na noc w Edynburgu. Hotel był luksusowy, łóżko znacznie wygodniejsze od twardego materaca u ciotki Marthy, ale mimo to nie mogła zasnąć. Wyjechali wczesnym rankiem i powtórzył się schemat z poprzedniego dnia. Helen próbowała nawiązać rozmowę z ojcem. Zauważyła, że im dalej przemieszczali się na południe, tym robiło się cieplej. Zapytała, czy mogliby nadłożyć trochę drogi i zajrzeć do Beckbridge; bardzo stęskniła się za mamą i chciałaby ją zobaczyć. Naturalnie ojciec się nie zgodził - Helen nie mogła wrócić do domu przed odzyskaniem normalnej figury. Do przedmieść Londynu dotarli późną nocą i dopiero wtedy zaczęła się zastanawiać, gdzie znajdował się szpital, który miał ją przyjąć. Jej ciekawość została zaspokojona dopiero po półgodzinie. Zatrzymali się przed obskurnym ceglanym budynkiem w dzielnicy, w której nigdy wcześniej nie była. Ojciec wysiadł i wyciągnął walizkę z bagażnika. - Chodź - nakazał. - Mam ochotę się położyć, nawet jeśli ty nie potrzebujesz snu. Zesztywniała od tak długiego siedzenia. Wysiadła niezdarnie z samo chodu i ruszyła za ojcem. Tabliczka na ścianie informowała, że znajdują się przed Kliniką świętych Marii i Marty. Weszli do ponurego holu oświetlonego lampami gazowymi. Stało tam biurko, na którego blacie spoczywał dzwonek; ojciec podniósł go i potrząsnął nim energicznie. Wywołana jego dźwiękiem, pojawiła się młoda dziewczyna w szarym uniformie. Podał jej nazwisko lorda Warrena i powiedział, że oczekuje go siostra przełożona. Gdy dziewczyna odeszła, odwrócił się do Helen. - Od tej chwili będziesz niejaką panną Jones - powiedział. Proszę, pamiętaj o tym. Potaknęła, nie bacząc na to, o co ją proszono. Nie podobał jej się zapach tego miejsca ani dziwne odgłosy dochodzące z wnętrza. Po raz pierwszy zaczęła się bać tego, co ją czekało. - Czy papa mnie tu zostawi? - Oczywiście - odpowiedział. - A czego się spodziewałaś? Dzisiaj udam się do swojego klubu, a jutro wrócę do domu. Gdy siostra przełożona powiadomi mnie, że już po wszystkim, przyjadę po ciebie. 21
Nawet jeśli zamierzał powiedzieć coś więcej, nie uczynił tego, ponieważ dostrzegł kobietę, idącą spiesznym krokiem w ich stronę. - I nie mów do mnie „papo" - wyszeptał. Siostra przełożona była tęga. Miała na sobie granatową suknię przepasaną szerokim paskiem, który zdawał się ją przepoławiać. Włosy pod wykrochmalonym czepkiem miała zaczesane do tyłu. - Tędy, proszę lorda. Czy życzy sobie lord napić się czegoś, zanim nas opuści? Helen, która szła ich tropem, była ignorowana. Czuła ogromne zmęczenie. Straciła ducha walki. Tęskniła za matką. Siostra zaprowadziła ich do gabinetu, w którym spisano dane dotyczące ciąży Helen. Na początku miała mdłości, ale potem było dobrze. Lekarz, który ją badał w Szkocji, stwierdził, że nie należy spodziewać się komplikacji; była młoda i dobrze odżywiona. - Rozumiem, że termin wyznaczono na połowę marca? - Tak. Służąca przyniosła herbatę, ale Helen nie została poczęstowana. Oddano ją pod opiekę pielęgniarce, która miała zaprowadzić ją do jej pokoju. Helen odwróciła się do ojca - chciała się z nim pożegnać i już miała się odezwać, gdy przypomniała sobie surowy nakaz, by nie zwracała się do niego „papo". Nie powiedział tego, ale domyśliła się, iż udawał, że jest służącą, za którą czuł się odpowiedzialny. Wypros towała się i na chwilę ożywiła. - Do widzenia, lordzie. Proszę pozdrowić ode mnie lady. Po czym wyszła za pielęgniarką. Pacjentki zazwyczaj nie przybywały do szpitala tak długo przed terminem rozwiązania, ale ojciec nie chciał ryzykować porodu w Szko cji lub w drodze do kliniki. Helen dostała oddzielny pokój, w którym miała przebywać i w odosobnieniu spożywać posiłki. Poczuła się tym znudzona już po pierwszym dniu i poprosiła o przydzielenie jakiegoś użytecznego zajęcia. Pozwolono jej pomagać innym pacjentkom tym, które już urodziły: zanosiła im jedzenie, podawała szklanki z wodą, rozmawiała z nimi. Najczęściej były to młode, niezamężne i kiepsko wykształcone kobiety. Niektóre nawet nie wiedziały, co się z nimi działo, dopóki nie zaczęły im rosnąć brzuchy. Jedne zostały zgwałcone, inne wykorzystane przez kogoś z rodziny. Helen była 22
przerażona. Żadna z nich nie miała kochającego partnera i nie chciała zabrać noworodka ze sobą, a personel bynajmniej nie okazywał im współczucia. Co też jej ojciec - człowiek, który dał jej życie, pielęgnował ją w dzieciństwie, kochał, był surowy i wymagają cy - dla niej zgotował? Dziecko Helen, śliczna ciemnowłosa dziewczynka, przyszło na świat wczesnym rankiem piątego marca, dziesięć dni przed oczekiwa nym terminem. Podano ją matce, która z miejsca się w niej zakochała. Fakt, że Oliver ją porzucił, przestał mieć dla niej jakiekolwiek znaczenie. Postanowiła zatrzymać córeczkę. Pomogła ją wykąpać i odziać w ubranka, które dla niej zrobiła. Pozwolono jej ją nakarmić. Dziecko ssące jej pierś znowu wywołało łzy i umocniło ją w jej postanowieniu. To maleństwo należało do niej i za nic na świecie go nie odda. Da jej na imię Olivia. Nie dane jej jednak było zrealizować tego planu. Rodzice przyjechali następnego dnia, żeby zabrać ją do domu. Tak bardzo ucieszyła się na widok matki, że zalała się łzami i wyciągnęła do niej ramiona. Lady Hardingham ją objęła. - Cicho, dziecino. Już po wszystkim. - Ależ nie. Zobacz, mamusiu. - Wskazała na stojące obok łóżeczko. - Tylko na nią spójrz. Powiedz mi, że nic nie czujesz. Przecież to twoja wnuczka, na Boga! Zamiast na dziecko matka spojrzała na ojca, ale ten był nie wzruszony. Helen wyjęła maleństwo z łóżeczka i przytuliła je. - Jakie ma duże, błękitne oczy. I jak mocno chwyta paluszkami. Patrz. - Helen podniosła rękę, żeby pokazać, jak kurczowo dziecko trzymało ją za palec. - Jest moja. To moja krew. Kocham ją całym sercem. Nie mogę jej porzucić. Nie każcie mi tego robić, proszę. - Dosyć Helen! - powiedział ojciec. Jej matka wyglądała tak, jakby miała się rozpłakać. Wiedziała, jaki ból przeżywa jej córka i nie mogła go znieść, ale też nie śmiała go z nią dzielić. Odwróciła się. Położna, która pomagała przy porodzie, weszła do pokoju. - Wszystko zostało ustalone, sir. Doktor Goldsmith spotka się z panem w gabinecie siostry przełożonej. Musi jeszcze omówić kilka szczegółów. Zabiorę dziecko. 23
Podeszła, żeby odebrać małą. - Nie! - krzyknęła Helen. - Nie możecie jej zabrać! Jest moja! - Helen - powiedziała matka błagalnym głosem. - Proszę... - Powiedz im! Powiedz, że ją zatrzymam! Powiedz, że wycofuję swoją zgodę! Trzymała dziecko tak kurczowo, że maleństwo zaczęło płakać. Położna spojrzała bezradnie na ojca. Ten podszedł do Helen i siłą rozwarł ramiona córki, żeby kobieta mogła zabrać noworodka. Zalana łzami Helen widziała niewyraźnie, jak położna znika za drzwiami. Ojciec ruszył za nią, zostawiając zanoszącą się niekontrolowanym łkaniem córkę. - Kochanie, proszę, nie przeżywaj tego tak bardzo - uspokajała ją matka. - Przecież wiesz, że nie możesz jej zatrzymać. Co jest złego w tym, że oddamy ją do dobrego domu, do kogoś, kto naprawdę pragnie dziecka, a nie może mieć swojego? Pewnego dnia będziesz miała dzieci z Richardem i będziemy się nimi radować. Bądź grzeczną dziewczynką i pozwól się ubrać. Przywiozłam jedną z twoich ulubio nych sukienek, tę wełnianą w szaro-niebieskie paseczki. Będzie ci w niej ładnie i ciepło. Nie chcemy, żebyś się przeziębiła w samo chodzie. Helen wstała z łóżka i zaczęła się automatycznie ubierać. Wrzuciła kilka swoich drobiazgów do walizki, dziwnie pustej bez tych malutkich ubranek, które zabrano razem z dzieckiem. Gdy czekały na powrót ojca, wyjrzała przez okno na ulicę. Dwa piętra niżej jakaś kobieta wynosiła z budynku dziecko. Niemowlę było owinięte szalem, który Helen dla niego zrobiła. Rozpoznała go nawet z tej odległości. Rzuciła się z pięściami na okno i krzyczała tak długo, aż ją obezwładniono i podano jej silny środek uspokajający. Jego działanie sprawiło, że bezwolnie wyszła chwiejnym krokiem ze szpitala, podtrzymywana przez ojca i matkę, po czym pozwoliła się usadzić na tyle samochodu. Zachowała jednak dość przytomności umysłu, by przysiąc sobie, że pewnego dnia, bez względu na to, jak długo miałaby na to czekać, odnajdzie swoją córkę, a wtedy nic na świecie ich nie rozdzieli.
Rozdział pierwszy Rok 1940 Młody mężczyzna leżący na szpitalnym łóżku otworzył oko i szybko je zamknął. Przez jego twarz przemknął lekki uśmiech. Laura pomyś lała, że to ładna twarz, nietknięta przez potworne poparzenia, jakie miało wielu zestrzelonych pilotów. Ten powinien się tylko ogolić. I był taki młody. Nachyliła się nad nim i odgarnęła jasne włosy z jego czoła, a mężczyzna znowu otworzył oczy i spojrzał prosto na nią. Uśmiechnęła się i opuściła dłoń. - Jestem chyba w niebie - wyszeptał i uśmiechnął się do niej. A pani jest moim aniołem stróżem. - Nie. Nadal jest pan wśród żywych. I zapewniam, że nie jestem aniołem. - Wygląda pani jak anioł. Wykrochmalony czepek przykrywał ciemne włosy zaczesane do tyłu, co podkreślało wyraźnie zaznaczone zakola. Miała ciepłe bur sztynowe oczy, owalną twarz z wyrazistymi kośćmi policzkowymi, prosty nos i pełne usta. Na jej sylwetkę patrzyło się równie przyjemnie jak na twarz. Wąską talię podkreślał szeroki pas, a nogi, nawet w ciężkich butach na płaskim obcasie, były długie i kształtne. - Spotkał pan wiele aniołów? - Tego nie mogę powiedzieć. - No i proszę. Brak panu podstaw do takiej oceny. Rozejrzał się wokół. W sali stało dwadzieścia łóżek ustawionych w dwóch równych rzędach. Na wszystkich leżeli pacjenci. Obok 25
każdego łóżka stała szafka, na której ustawione były dzbanek z wodą i szklanka, a na niektórych dodatkowo wazony z kwiatami lub fotografie. Jedni pacjenci siedzieli i czytali, drudzy mieli na uszach słuchawki, przez które słuchali radia, a jeszcze inni leżeli bez ruchu, zdawałoby się, że prawie bez życia. Kilku było nadmiernie pobudzo nych i tych uspokajały pielęgniarki. Przez zaklejone taśmą okna wpadały do środka promienie słoneczne, rzucające cienie na łóżka i wyfroterowaną podłogę. - Szpital? - Tak. Royal Masonic w Hammersmith. Część budynku zajął RAF. Jest tu lekarz, który wie co nieco o oparzeniach. - Oparzenia? Podniósł zabandażowaną dłoń i dotknął swej twarzy. - Tylko na rękach. Wygoją się. Nie będą potrzebne żadne prze szczepy. Nic z tych rzeczy. - Bogu dzięki. Nie mogę stracić mojego chłopięcego wyglądu. - Wciąż jest pan przystojniakiem - uśmiechnęła się. - Miał pan szczęście. Odwzajemnił uśmiech. - Jak się pani nazywa? - Pielęgniarka Drummond. Pochyliła się nad nim, by pomóc mu usiąść, po czym sięgnęła po szklankę z wodą i przytknęła ją do jego ust. Pił łapczywie, zanim opadł na poduszkę. - Chciałbym poznać pani imię. - Laura. - Laura - powtórzył szeptem. - Podoba mi się. Ładnie. - Siostra przełożona nie może usłyszeć, że pan się tak do mnie zwraca. Jestem „siostrą" i proszę o tym nie zapominać. - To brzmi zbyt sztywno w odniesieniu do kogoś tak ślicznego. Jest pani mężatką? - Nie. Ale jutro już będę. Jutro. Nie mogła uwierzyć, że od ślubu dzieli ją zaledwie jeden dzień. - Gratulacje. To ci szczęściarz. Lotnik? - Tak. Major. 26
W normalnych czasach byłby to jej ostatni dzień w pracy. Męż czyzna taki jak Bob nie oczekiwałby, że jego żona będzie pracowała, a władze szpitala nie lubiły zamężnych pielęgniarek, bo nie mogły one zajmować się dobrze pacjentami i równocześnie dbać o dom. Jednak czasy daleko odbiegały od normalności i kobiety, zarówno mężatki, jak i te niezwiązane więzami rodzinnymi musiały pracować. Dostanie tygodniowy urlop, tak jak i Bob, po czym wróci do swoich obowiązków. Będzie mieszkała z matką, do czasu gdy znajdą sobie dom. Małżeństwo na pewno nie spowoduje żadnych natychmiastowych zmian w jej życiu zawodowym - będzie jedynie nosiła na palcu złotą obrączkę i dostanie dodatek do pensji. Młody lotnik powiedział o jej ślubie pozostałym pacjentom leżącym na oddziale, tak więc gdy kończyła swoją zmianę, w uszach rozbrzmiewały jej jeszcze życzenia, składane przez chorych. Przy wyjściu zatrzymała ją siostra przełożona. - Siostro. Proszę na słowo. Zdziwiona Laura poszła za nią do gabinetu i stała niepewna, gdy szefowa otworzyła przed nią drzwi i zaprosiła ją do środka. W po mieszczeniu ujrzała koleżanki i kolegów bijących jej entuzjastycz nie brawo. - Chcieliśmy życzyć ci powodzenia - oznajmiła i pochyliła się, żeby wyciągnąć spod biurka paczkę. - Małe co nieco. Chcemy wyrazić naszą wdzięczność za twoją niezawodną służbę. Zaskoczona i ucieszona Laura wzięła paczkę w dłonie i przy akompaniamencie okrzyków: „Otwórz!", rozwiązała opasującą ją wstążkę. W środku znajdowały się prześcieradła i poszewki na poduszki. - Dziękuję. Dziękuję bardzo - powiedziała, wzruszona tą hojnością. Doktor Gibbs wyciągnął skądś butelkę sherry. Zebrano przedziwną mieszaninę szklanek i wzniesiono toast. Gdy godzinę później Laura wychodziła ze szpitala, wciąż otaczała ją ciepła aura dobrych życzeń, wspomagana przez działanie sherry. Ściskając w rękach pakunek, ruszyła do metra. Wieczór był ciepły. Słońce dopiero chowało się za dachami i rzucało na ulicę długie cienie. Równie dobrze mógłby to być jakiś wieczór z czasów pokoju; jednak o trwającej wojnie przypominały unoszące 27
się leniwie nad głowami przechodniów balony zaporowe, przy drzwiach leżały worki z piaskiem, a szyby były oklejone taśmą. No i te wszechobecne uniformy. Prawie każdy miał jakiś na sobie. Wokół widać było mundury w kolorach khaki, granatowym, niebieskim sił lotniczych lub zielonym organizacji Women's Voluntary Service. Ulicą jechał na rowerze jakiś skaut w spodenkach i koszuli khaki. Pedałował ile sił w nogach. Laura wsiadła do metra jadącego na stację Edgware i dalszą część drogi do domu w Burnt Oak pokonała pieszo. Weszła do środka, ostrożnie zaciągnęła zasłonę na drzwiach i dopiero wtedy zapaliła światło. Odwiesiła pelerynę i maskę przeciwgazową na wieszak stojący w rogu. Był to typowy dom z czterema pokojami. Wzdłuż lewej ściany biegły schody, a po prawej stronie był wąski korytarz z dwojgiem drzwi. Pierwsze wiodły do salonu, w którym znajdował się trzyczęś ciowy komplet mebli wypoczynkowych i stół przykryty koronkową serwetą, na którym stał wazon z kwiatami. Była tam też szklana witryna na ozdoby oraz kominek, nad którym wisiało lustro. Po bokach kominka znajdowały się półki na książki. Na podłodze pokrytej linoleum leżał kwadratowy dywan. Drugie drzwi prowadziły do jadalni, w której stały stół, krzesła, kredens oraz szafka umiesz czona we wnęce kominowej. Naprzeciwko wejścia znajdowały się drzwi do kuchni, w której matka właśnie prasowała żelazkiem jej suknię ślubną. W przeciwieństwie do wysokiej i szczupłej Laury, Anne Drummond była niska, nieco pulchna i miała jasne włosy, tak różne od ciemnych loków córki. - Już raz to mama robiła - powiedziała Laura, całując ją w policzek. - Musiałam przeprasować swoją sukienkę i pomyślałam, że tej też nie zaszkodzi drugi raz. Powieś ją w szafie, a ja zaparzę herbatę. Kupienie ubrania albo choćby materiału do jego uszycia graniczyło z cudem. Dlatego na ślubie córki Anne zamierzała pojawić się w sukni z błękitnego jedwabiu, którą miała od lat, ale prawie jej nie nosiła. Krój był wprawdzie niemodny, ale pozmieniały co nieco, żeby odświeżyć kreację. Tak robił teraz każdy, kto potrafił posługiwać się maszyną do szycia oraz igłą i nitką. Płaszcze przerabiało się na 28
żakiety, sukienki na bluzki, zaś męskie spodnie na szorty dla chłopców. - Udało ci się zamówić kwiaty? - Tak, ale nie mogli zagwarantować, co to będzie. Powiedzieli, że się postarają. - W porządku. Mam tu coś - dostałam ze szpitala pościel. Kobieta, która haftuje na szpitalnej pościeli herb Hammersmith, wyhaftowała nasze inicjały. Czyż to nie urocze? - Odłóż ją w pierwszym pokoju, razem z innymi prezentami. Dzisiaj dostałaś ich więcej, bo każdy z naszej ulicy coś przyniósł. Przyjaciele z kościoła też. Anne regularnie chodziła do kościoła. Laura, która pracowała na zmiany, nie uczęszczała tam tak często. Była na mszy w poprzednią niedzielę i wysłuchała czytanych po raz ostatni zapowiedzi. - Jacy wszyscy są uprzejmi. Nie wiedziałam, że mam tylu przy jaciół. Anne była kompletnie zaskoczona na wieść, że Bob oświadczył się jej córce. Próbowała perswadować, mówiąc, że przecież Laura ledwie go zna; że on jest pilotem i może zostać w każdej chwili zestrzelony, czyniąc ją wdową, zanim zdąży nacieszyć się swym małżeństwem; że pochodzi z zupełnie innej warstwy społecznej i jego zadzierający nosa rodzice na pewno nie zaakceptują ich związku. Laura odpowiedziała, że poznała Boba pół roku temu, ale ma wrażenie, że znają się od zawsze, a jeśli chodzi o wojnę, to przecież wszyscy muszą ryzykować i chwytać każdą możliwą chwilę szczęścia. Zaś co do rodziców Boba, to nie za nich wychodzi za mąż. Oznajmiła to z pewnością w głosie, chociaż tak naprawdę sama zastanawiała się, czy będzie pasowała do jego stylu życia. Zawsze liczyła każdy grosz, sama szyła sobie ubrania i nigdy nie rozpalała kominka w sypialni. Taka oszczędność była jej drugą naturą i choć teraz wszyscy byli do niej zmuszeni, nie była pewna, czy dotyczyło to również zamożnego baroneta i jego żony. Tylko po co się tym martwić na zapas? Przypomniała sobie ich ówczesną wymianę zdań. „Bob kocha mnie, a ja jego. Proszę, niech mama cieszy się razem ze mną". Matka doszła do siebie i się uśmiechnęła. „Skoro ty jesteś szczęśliwa, to ja też". Laura odparła na to: „I tylko o to proszę. To nie będzie wystawny ślub. Nie byłoby to 29
właściwe podczas wojny. Kupię jakiś materiał i sama uszyję sukienkę". „Przecież możesz założyć moją. Zachowałam ją dla ciebie", za proponowała matka. „Nie wiedziałam. A będzie dobra?", ucieszyła się Laura. „Można ją przerobić", zauważyła matka. Laura przytuliła Anne czule. - Jest mama najlepszą mamą na świecie. Wie mama o tym? - Daj spokój. W drodze na górę zajrzała do pokoju, by obejrzeć prezenty. W większości były to niedrogie drobiazgi i rzeczy przydatne w domu. Oprócz pościeli, którą dostała od kolegów ze szpitala, były to: szklana misa na owoce i sześć małych miseczek, zestaw łyżeczek do owoców, imbryk, dzbanek na mleko i cukiernica, dwa wazony, obrus, powłoczki na poduszki, dwa ręczniki i oprawiony w ramę obraz. Laura była pod wrażeniem szczodrości ofiarodawców. Do prezentów dołączone były kartki z życzeniami. Laura sporządziła listę, by móc później odpisać i podziękować. Wśród podarunków znalazła wielką misę na poncz i szklanki od siostry Boba, której jeszcze nie poznała. To był miły gest, choć Laura zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie miała okazję, aby wykorzystać ten dar. Jej przyszli teściowie nie ofiarowali niczego, choć nie posunęli się tak daleko, by zbojkotować ich ślub: przysłali oficjalny list informujący, że przyjęli zaproszenie. Przypusz czała, że dali prezent Bobowi. Poszła na górę i zawiesiła suknię na drzwiach szafy. Cofnęła się o krok, by ją podziwiać. Mama musiała skrócić suknię, by dopasować ją dla siebie, ale zachowała odcięty materiał. Dołączyły go, tuszując szew paskiem koronki, którą wykorzystały do ozdobienia stanika, zwęziły też bufiaste rękawy. Laura była pod wrażeniem rezultatu. Welon leżał na toaletce, a buty stały równo ustawione na podłodze. Uśmiechnęła się, wyobrażając sobie, jak zbliża się do Boba w kościele. Naturalnie będzie miał na sobie mundur. Stanie przed ołtarzem, z ofi cerską czapką wetkniętą pod pachę, i uśmiechnie się do niej z miłością w oczach. A Steve o jasnych włosach, kontrastujących z ciemnymi włosami Boba, stanie u jego boku z obrączkami w kieszeni. Już zaczynała odczuwać tremę. Z uśmiechem na ustach wróciła do kuchni, gdzie na kratce stygła świeża porcja krokietów z kiełbasą. Nawet rzeźnik wykazał się 30
uprzejmością. Znalazł dla nich nie tylko kiełbasy, ale również szynkę, którą pokroił bardzo cienko, żeby dla wszystkich wystarczyło. Mama zdobyła trochę suszonych owoców i kilka jaj, dzięki czemu upiekła ciasto. Miało tylko dwadzieścia centymetrów średnicy i pięć wysoko ści, ale schowały je pod lukrowaną kartonową makietą tortu, wypoży czoną od miejscowego cukiernika. Ledwie zdążyły usiąść do jedzenia, gdy rozległy się syreny. Anne wstała, przykryła krokiety i wstawiła je na półkę w spiżarni, a następnie zaczęła zbierać wszystko, czego potrzebowały do spędzenia nocy w przydomowym schronie przeciwlotniczym, tak zwanym schronie Andersona: koce, poduszki, latarkę, zapałki, kanapki oraz termos z herbatą. Wzięła też małą kasetkę, w której trzymała świadectwa urodzin, swoje świadectwo ślubu oraz książeczkę opłat, kilka cennych fotografii i pamiątek. „Jeśli nas zbombardują, będziemy musiały udowodnić, że to nasz dom i nie zajmujemy cudzej własności", powiedziała kiedyś Laurze, która, zanim rozpoczęły się bombar dowania, nigdy nie widziała tej kasetki. Mimo że dzień był upalny, w schronie panowały wilgoć i zaduch. Sam schron miał bardzo prostą budowę: w ogrodzie za domem wykopano wielki kwadratowy dół i wzniesiono nad nim konstrukcję z blachy (tych kilka arkuszy falistej blachy i nity kosztowało siedem funtów). Następnie schron został częściowo przysypany ziemią z wy kopu. Anne i Laura wstawiły do środka kilka krzeseł i lampę oliwną, po czym na jakiś czas zapomniały o istnieniu konstrukcji, bowiem, na szczęście, zapowiadane naloty nie następowały. Ale teraz schron był w ciągłym użytku. Kobiety zabezpieczyły drzwi, po czym zapaliły lampę i usiadły na krzesłach. Anne wzięła ze sobą robótkę, a Laura książkę. Nie mogły się jednak skupić i nasłuchiwały hałasów dobiegających z zewnątrz. Słyszały odległy pomruk silników samolotów, choć nie potrafiły określić, z której strony dochodził. Od czasu do czasu dobiegał do nich dźwięk wystrzałów artylerii przeciwlotniczej, a potem dało się słyszeć daleki wybuch. Żaden z odgłosów nie był bardzo bliski, niemniej wcześniej nic nie zakłócało ciszy. Anne odkręciła termos i nalała herbatę do dwóch filiżanek. - Napijmy się, póki możemy. 31
Laura sączyła napar i zastanawiała się, czy samolot Boba brał udział w walce toczącej się nad nimi. Nigdy nie myślała o niebez pieczeństwie, które jej groziło i skupiała się wyłącznie na ukochanym mężczyźnie. „Boże, proszę, sprowadź go bezpiecznie", modliła się ciągle. W związku z poniesionymi stratami, z których część była skutkiem wyczerpania lotników nieustanną służbą, dowódca brytyjskich sił powietrznych sir Hugh Dowding wprowadził zarządzenie, że piloci muszą mieć minimum osiem godzin przerwy w ciągu doby oraz obowiązkowy dzień wolny w tygodniu, co oznaczało, że mogą opuścić bazę. Kiedy tylko miał wolne, Bob zawsze przyjeżdżał do Burnt Oak do Laury. Czasami szli na potańcówkę, kiedy indziej do kina, jeśli był akurat wieczór, a w dzień spacerowali w parku bądź słuchali recitalu fortepianowego w porze lunchu. Urządzali też skromne pikniki na wsi. Ostatnio nie mogli spotykać się tak często - Bob latał prawie codziennie, także w nocy, jeśli powietrze było wystarczająco przej rzyste dla namierzających cele załóg bombowców. Dzwonił jednak do niej, kiedy tylko mógł, żeby poinformować, iż nadal jest w jednym kawałku i nie może się doczekać, by uczynić ją panią Rawton. Ta chwila miała nadejść już jutro. Laura zapytała Boba, czy jego siostra mogłaby być druhną, ale odpowiedział, że nie uda się jej dostać urlopu z WAAF-u*. W rezul tacie druhną zostanie jedna z koleżanek Laury, siostra Bradley, która zobowiązała się sama zadbać o swoją kreację. Laurę do ślubu po prowadzi jej mama. Rodzice Boba uznali to za dziwny wymysł, ale Laura nie chciała, by tę rolę powierzono jakiemuś spokrewnionemu z nią mężczyźnie, którego prawie nie znała. Wszystko było gotowe, ale im bliżej było do tej długo wyczekiwanej chwili, tym bardziej Laura się denerwowała. Boże uchowaj, żeby Bob został zestrzelony albo ona została ranna podczas nalotu. To byłaby katastrofa. Nie pozwalała sobie na takie myśli, aczkolwiek przewidywała pomniejsze problemy, które ją zaj mowały: kwiaty nie dotrą na czas, nalot zepsuje ceremonię, dojdzie
* Women's Auxiliary Air Force - Żeńska Służba P o m o c n i c z a w Lotnictwie (przyp. tłum.).
32
do tarć między gośćmi, którzy będą stanowili niezłą mieszankę. Matka i siostra ojca, które nigdy nie dogadywały się z Anne, nie były nawet uprzejme odpisać na zaproszenie, które Laura uparła się im wysłać - jej matka stwierdziła, że nie jest tym ani trochę zaskoczona. Oznajmiła, że są bezwzględne, co zdumiało Laurę. Będzie kilkoro przyjaciół mamy z kościoła, kilka koleżanek Laury ze szkoły, koledzy i koleżanki ze szpitala, przyjaciele Boba i jego rodzice. Laura poznała ich na spotkaniu zaaranżowanym przez Boba, gdy ostatnio miał dzień wolny. Wyczuła, że nie pochwalają wyboru syna. Sir Peter Rawton, jego ojciec, był w porządku. Za to lady Rawton była nadęta, patrzyła na Laurę z góry i zadawała jej podchwytliwe pytania. Laura czuła się jak uczennica i tak też się niestety zachowywała - czerwieniła się, jąkała i upuściła ser wetkę. Gdy się po nią pochyliła, okruszki z talerza, trzymanego przez nią na kolanach, zsunęły się na gruby dywan; pogorszyła sprawę jeszcze bardziej, kiedy padła na kolana, by je pozbierać. „Proszę się nie kłopotać", oznajmiła oschle lady Rawton, „zrobi to służba". Gdyby nie pełen współczucia uśmiech Boba, wyszłaby od razu. Czy przepaść dzieląca ją i Boba była tak wielka, że nie da się przerzucić nad nią mostu? Snobizm klasowy odszedł w zapomnienie wraz z poprzednią wojną, a przynajmniej powinien był odejść. A może to była tylko kwestia zamożności? Ich, bo ona nie była zamożna. Bob uważał, że jej obawy są nonsensowne, więc powtarzała sobie, iż tak rzeczywiście jest - to nonsens. Bała się jednak tego, jak oceni Rawtonów jej mama, gdy poznają się na ślubie. Była bardzo wygadana i potrafiła mówić to, co myślała, jeśli sytuacja tego wymagała. I była daleka od snobizmu. Laurę bardzo cieszyło to, że nie doszło do planowanego przed ślubem spotkania rodziców młodej pary. Wszyscy na szczęście byli zbyt zajęci. Westchnęła i otworzyła książkę, gdy rozległ się sygnał odwołujący alarm. Była dwudziesta pierwsza trzydzieści. Zebrały z mamą swoje rzeczy i wróciły do domu. Wszystko było jak należy: inni ludzie wychodzili ze swoich schronów i wracali do domów bądź też opusz czali je i spieszyli tam, dokąd zmierzali, gdy rozległ się dźwięk 33
syreny. Wokół nie było widać żadnych zniszczeń. Laura i jej mama zastanawiały się, gdzie mogły spaść bomby. Zrobiły sobie po filiżance kakao i położyły się spać.
*
* *
Dywizjon wystartował o szesnastej i wzbił się w powietrze ponad warstwę chmur. Od kilku dni bombowce wroga przylatywały w coraz liczniejszych grupach, próbując zniszczyć obronę przeciwlotniczą kraju. Pogoda była daleka od ideału, niemniej wielu wrogim samolo tom udawało się przebić i zrzucić bomby. Bob miał wrażenie, że załogi wrogich bombowców nie rozpoznawały swoich celów, bo choć wiele bomb trafiało w lotniska, niszcząc zarówno budynki, jak i samoloty, to inne spadały na pola pod miastem oraz na przedmieścia Londynu. I to martwiło go najbardziej. W Londynie przebywała bowiem Laura. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie ją poślubi i zabierze stamtąd na kilka dni. Nie miał na myśli wyłącznie przyjem ności związanych z miesiącem miodowym, cieszył się również z tego, że zapewni ukochanej bezpieczeństwo, choćby na krótki czas. Prze konał ją, by wyjechali z miasta. Chmury były gęste i nie mogli namierzyć wroga, choć wiedzieli, że jest gdzieś niedaleko. Po półgodzinie wezwano ich z powrotem. Sztukasy* zrzuciły bomby, gdzie im się udało i wracały do domu. Bob poczuł ulgę. Jego służba miała trwać do dwudziestej drugiej, potem mógł opuścić bazę i udać się do Maida Vale, gdzie odbędzie się jego ślub. Jego matka bynajmniej nie była zachwycona pomysłem małżeństwa z Laurą, ale on był niewzruszony. Albo przyjmie Laurę do rodziny, albo straci syna. To było proste. Nie podobało mu się to, że musiał tak postąpić, ale porzucenie Laury nie wchodziło w rachubę i nawet przez chwilę o tym nie pomyślał. Ona była jego miłością, życiem i egzystencja bez niej nie miałaby sensu - równie dobrze mógłby pozwolić na to, żeby jakiś szkop go zestrzelił. Matka w końcu skapitulowała i zgodziła się wziąć udział w uroczystości. Obiecała nawet, że będzie się uśmiechać i bardzo mocno postara się polubić
* Junkers Ju 87 Stuka - niemiecki bombowiec nurkujący z okresu II wojny światowej (przyp. red.).
34
dziewczynę, którą jej syn wybrał na towarzyszkę życia. Jego ojciec, któremu Laura się spodobała, po prostu wzruszył ramionami, jakby uleganie kaprysom żony leżało w jego naturze. Było to dziwne, zważywszy na to, że był świetny w swojej pracy - podejmował ważne decyzje i był szanowany przez wszystkich pracowników minister stwa*, z lordem Beaverbrookiem włącznie. Bob wylądował, zatrzymał samolot, po czym zostawił swego hurricane'a załodze naziemnej, by uzupełniła paliwo i udał się do dispersalu** razem z kapitanem Steve'em Wainrightem. - Nie zostało dużo czasu - powiedział Steve, gdy zdjęli pilotki i wyplątali się z grubych lotniczych kurtek. Bob nadal był na służbie, nadal dowodził dywizjonem, ale siedział jak na szpilkach i Steve podejrzewał, że denerwował się przed ślubem. Bob był nie tylko dowódcą dywizjonu, lecz również najlepszym przyjacielem Steve'a, a trudne wyzwania, którym codziennie stawiali czoło sprawiły, że był mu bliski jak brat. Bob zerknął na zegarek. Zbliżała się dwudziesta pierwsza i jeszcze nie zmierzchało. - Za dziewiętnaście godzin stanę przed ołtarzem. Boże, jak ja się denerwuję. Jeszcze bardziej niż przed pierwszym samodzielnym lotem. Przygotowałeś już mowę? - Co do słowa. - Co będziesz mówił? - Spokojnie. Możesz zaczekać i wysłuchać tego z innymi. Czy napisałeś już swoją? - Niezupełnie. Wiem, że zacznę od: „Moja żona i ja...", a gdy już wszyscy skończą się śmiać, podziękuję im i usiądę. Chyba nie zmieni zdania? Jak myślisz? Steve wybuchnął śmiechem. - Nie ma takiej możliwości! - Steve, jeżeli cokolwiek by mi się stało... * M o w a o Ministerstwie Produkcji Lotniczej Wielkiej Brytanii (ang.: Ministry of Aircraft Production). Ministrem Produkcji Lotniczej był w ó w c z a s lord Beaverbrook, powołany na to stanowisko przez premiera Winstona Churchilla (przyp. red.). ** Dispersal hut (ang.) - rodzaj baraku na lotnisku wojskowym, w którym piloci oczekiwali na rozkaz startu do lotu bojowego (przyp. red.).
35
- A co może się wydarzyć między dwudziestą pierwszą dziś a czternastą jutro? - Nie. Później. Gdy wrócę do akcji. Zaopiekujesz się nią, prawda? - Nie wydurniaj się. - Mówię poważnie. Zostało nas już niewielu. Szanse... - Zamknij się, Bob, na litość boską. Aż ciarki mnie przechodzą. - Zaopiekujesz się? Nie sądzę, by mogła liczyć na dużo współczucia ze strony moich rodziców. - Nawet nie musisz o to prosić, ale skoro mowa o szansach, moje są takie same. - Masz kogoś? - W tej chwili nie, ale kto wie? - Wówczas ci się zrewanżuję. W szafce jest list adresowany do Laury. Jeśli coś się stanie, daj jej go. Dobrze? - W porządku. Tylko po co o tym mówić w przeddzień ślubu? - Masz rację - zaśmiał się zawstydzony. - Nie sądzę, byśmy musieli startować po raz kolejny. Chmury są za nisko. Chyba przedzwonię do niej szybko. Telefon podłączono w domu Laury na początku wojny, żeby można ją było w razie potrzeby wezwać do szpitala. I aby w razie czego mogła dać znać mamie, że wróci później. No i żeby Bob dzwonił do niej tak często, jak tylko da radę. Nie mógł skorzystać z telefonu w dispersalu, więc rzucił się biegiem do kantyny i wrócił pięć minut później, uśmiechnięty od ucha do ucha. - Nie zmieniła zdania. Steve się zaśmiał. - Tylko o to chciałeś ją zapytać? - Nie, ale reszta to sprawa prywatna. Ledwie wypowiedział te słowa, gdy zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę. - Startujemy - oznajmił, chwytając kurtkę i pilotkę.
* * * Laura obudziła się, włączyła lampkę na nocnym stoliku i rzuciła okiem na budzik. Ósma rano! Jak mogła spać tak długo? I to w takim dniu? Wyłączyła światło i pobiegła odsłonić okno. Na bezchmur36
nym niebie świeciło słońce. Doskonale. Bob zadzwonił do niej po wylądowaniu, żeby powiedzieć, że miewa się dobrze, tak więc wszystko jest w porządku. Odwróciła się, aby spojrzeć na suknię ślubną. To nie był sen. Dzisiaj zostanie panią Rawton i wieczorem pojadą do domku w Peak District, który Bob wynajął na weekend. Anne wsunęła głowę do pokoju. - Tak mi się właśnie wydawało, że wstałaś. Przynieść ci śniadanie? - Dziękuję, nie jestem głodna. Prawdę powiedziawszy, jest mi trochę niedobrze. - To nerwy. Zejdź na herbatę, przegryź grzankę, a potem możesz się wymoczyć w wannie. - Chyba najpierw pójdę na spacer. Przewietrzę głowę. Przecież mam czas, prawda? - Całe mnóstwo. Wszystko jest już gotowe. Laura umyła się, ubrała i próbowała przełknąć kawałek tosta, ale nie dała rady. Odstawiła filiżankę z herbatą, po czym od razu ją podniosła. Uśmiechnęła się żałośnie. - Pewnie wyglądam okropnie. - Trochę blado. Może rzeczywiście spacer dobrze ci zrobi. Umaluj sobie policzki. Laura zrezygnowała ze śniadania i wymknęła się z domu. Szła w kierunku stacji metra Edgware Road, mijając po drodze witryny licznych sklepów. Jechało dużo samochodów, co było o tyle dziwne, że przecież z powodu wojny racjonowano paliwo. Znała tę ulicę od ósmego roku życia, kiedy to jej ojciec awansował i stać ich było na wyprowadzenie się z nędznej kamienicy czynszowej w Stepney. Jej mama z miejsca pokochała dom przy Axholme Avenue, ponieważ znajdowała się w nim łazienka i oddzielna kuchnia z kuchenką gazową, czyli luksus, jakiego nigdy wcześniej nie zaznali. Była zachwycona, że mają prawdziwy dom. To smutne, że tata cieszył się nim tak krót ko - zmarł kilka lat po przeprowadzce. Mama z trudem zarabiała na czynsz i wychowanie córki, ale Laurze niczego nie brakowało. A teraz ona sama założy rodzinę, lecz do czasu gdy Bob będzie służył w siłach powietrznych, będzie nadal mieszkała z mamą. Pomyślała sobie, że pewnie było to jednym z powodów, dla których mama tak łatwo pogodziła się z jej zamążpójściem. 37
Mdłości minęły, jak każdego ranka od kilku tygodni i choć jej mama mówiła, że to nerwy, a Laura miała podstawy, aby się z nią zgodzić, to jednak czuła, iż nie mają one nic wspólnego ze zdenerwowaniem. Spóźniała się jej miesiączka. Wprawdzie tylko o dziesięć dni, ale to wystarczyło, by miała lekkie poczucie winy. Otrzymała surowe wychowanie i przez całe życie wbijano jej do głowy różnicę między dobrem i złem. Mama sprawdzała wszystkich jej chłopaków. Później robiła to siostra przełożona w szpitalu, w którym odbywała praktyki: była bacznie obserwowana. Uczono ją, że oddawanie się chłopakom jest grzechem, a jeśli któryś odrzuci ją dlatego, że mu odmówi, to znaczy, że nie był jej godny. Bob nie był niegodny i oddanie mu się nie wydawało jej się grzeszne. Nikt się o tym nie dowie, a nawet jeśli, to i tak już niedługo będzie to bez znaczenia. Jej obecny tryb życia - ciężka praca, ciągły strach i bezsenne noce - z pewnością mógł zaburzyć regularność cyklu. To nieistotne, nie teraz. Uśmiechając się do siebie na myśl o dziecku, które będzie podobne do Boba, wróciła do domu. Dostarczono kwiaty, bukiet białych lilii, których Laura sama by nie wybrała oraz bukiecik goździków, który mama miała przypiąć do swojej sukni. Do kościoła wysłano tacę z kwiatami do butonierek dla gości. - Szkoda, że twój tata nie dożył tego dnia - powiedziała Anne, gdy pomagała Laurze założyć suknię. - Byłby taki dumny, wydając cię za mąż. - Też o tym myślałam. Ale nie możemy się smucić. Pewnie na nas spogląda z góry i się uśmiecha. - Pewnie tak. Anne sięgnęła po szczotkę i Laura usiadła, żeby mama mogła ją uczesać. - Przypomniało mi się, jak byłaś mała - powiedziała, długimi ruchami przeciągając szczotkę po włosach córki. - Uwielbiałam cię czesać każdego wieczoru, po tym, jak się wykąpałaś i założyłaś piżamę, gotowa do snu. Tata siadał z nami i się przyglądał. - Opowiadał mi bajki. Zawsze dorzucał coś od siebie, dzięki czemu brzmiały trochę inaczej. - Zamilkła. - Nadal go mamie brakuje? - Oczywiście. Poczucie straty nigdy nie odchodzi... Jednak prędzej czy później trzeba przestać płakać i wrócić do życia. Miałam ciebie... 38
- Przecież mnie mama nie straci. Niech mama nawet tak nie myśli. - Nie myślę. Jak to się mówi? „Syn pozostaje synem, do czasu gdy znajdzie sobie żonę. Córka jest córką przez całe życie". - Nigdy mi mama nie opowiadała, jak się poznaliście. - Naprawdę? Przez chwilę milczała. Były rzeczy, których nigdy nie mówiła Laurze i nie była pewna, czy chciałaby, żeby córka o nich wiedziała. Wychowa ła się w ochronce doktora Barnardo. Nie pamiętała swojej matki, która, jak jej powiedziano, zmarła przy porodzie, a o ojcu nikt nie wspominał. Gdy miała trzynaście lat, sierociniec znalazł jej pracę pomywaczki w jednym z eleganckich domów przy Maida Vale - tej samej ulicy, przy której mieszkali Rawtonowie. Wtedy też dostała świadectwo urodzenia z brutalnym wpisem: „z nieprawego łoża, ojciec nieznany". Czasami zastanawiała się, czy jej matka naprawdę nazywała się Smith. W domu przy Maida Vale pracowała przez cztery lata. Jako służąca nie znała innego życia prócz swojej pracy, łóżka, w którym spała i jedzenia, które spożywała. Inni służący prawie z nią nie rozmawiali, a gdy już się do niej zwracali, to z pogardą w głosie. Szybko pojęła, że bycie nieślubnym dzieckiem jest piętnem, czymś, czego należy się wstydzić. Co tydzień miała pół dnia przerwy i poświęcała ten czas na spacerowanie po ulicach Londynu, przechadzanie się po parku i czy tanie w bibliotece. Szukała rozrywek, które nie kosztowały więcej niż jeden czy dwa pensy. Jeśli wracała do domu przy Maida Vale za wcześnie, zawsze znajdowano dla niej jakieś zajęcie, choć rzekomo miała czas wolny. Tak więc, o ile pogoda nie była bardzo zła, zawsze wychodziła. Tego szczególnego dnia szła Oxford Street, Clerkenwell Road i Hackney Road aż do parku Victoria, gdzie zamierzała przez kilka minut posiedzieć na ławce, a potem wrócić. - Zobaczyłam go, kiedy grał w piłkę - powiedziała, gdy Laura zaczęła już myśleć, że mama zapomniała o pytaniu. - Robotnicy portowi grali przeciwko drużynie Respite. Był dobry. Nawet ja to dostrzegłam. A gdy strzelił bramkę, zaczęłam klaskać i krzyknęłam: „Brawo!". Gdy gracze już się rozchodzili, mężczyzna stojący obok mnie zawołał go. - Uśmiechnęła się lekko. - Krzyknął: „Hej, Tom! Chodź tutaj i poznaj pewną damę, która cię podziwia". Byłam potwornie zażenowana, ale Tomowi to nie przeszkadzało. 39
Przyjrzał się jej uważnie, przechylając głowę. W pracy nosiła uniform, poza którym miała tylko jedną sukienkę, którą zakładała, gdy miała wolne. Była uszyta z szarej bawełny i miała niewielkie wstawki z haftu angielskiego przy kołnierzyku i przy zaszewkach w talii. Spódnica kończyła się tuż nad kostkami, odsłaniając czarne buty zapinane na guziki. Włosy związywała w ciasny kok i zakrywała czarnym kapelusikiem ozdobionym z przodu czerwoną jedwabną różą. Wiedziała, że wyglądała biednie, ale coś widocznie mu się w niej spodobało, bo uśmiechnął się do niej. Nie był bardzo wysoki; tylko trochę wyższy od niej. Miał jasne włosy, a pod nosem zarys miękkich wąsów. Jej uwagę przykuły jego oczy: niebieskie, z zielonymi plamkami. Patrzył na nią z zaintereso waniem, jakiego nie okazywał jej jeszcze nikt z wyjątkiem pani Colkirk, pracodawczyni, która przyszła do sierocińca, żeby ją sobie obejrzeć przed podjęciem decyzji o zatrudnieniu jej. Spojrzenie Toma było jednak łagodniejsze. Odwzajemniła uśmiech. - Zapytał, czy podobał mi się mecz. Gdy odpowiedziałam, że nie znam się na piłce nożnej, stwierdził, że będzie musiał mnie wyeduko wać. I tak to się zaczęło. - To nie różni się tak bardzo od tego, jak my się poznaliśmy z Bobem. - Chyba nie. Poszedł do domu się przebrać, a ponieważ mieszkał niedaleko, umówił się z nią za godzinę w tym samym miejscu. Nie miała dokąd pójść, więc usiadła na ławce i zastanawiała się, czy kiedykolwiek marzyła o tym, że młody przystojny mężczyzna umówi się z nią, Annie Smith, sierotą i bękartem. Pewnie nie chciałby jej znać, gdyby o tym wiedział i lepiej będzie to przemilczeć. Nie powiedziała mu nic ani owego dnia, ani następnego, ani następnego... Zaczynało ją to martwić, a gdy stało się jasne, że ma wobec niej poważne zamiary, zebrała się na odwagę i wyjawiła mu prawdę. Oznajmił, że to nic nie zmienia, i że nadal pragnie ją poślubić. Jej życie, które jeszcze niedawno było szarą egzystencją i niekoń czącą się harówką, stało się z dnia na dzień wspaniałe. Nie miało dla niej żadnego znaczenia, że Tom był zwyczajnym robotnikiem por towym i od humoru zarządców portu zależało, czy będzie miał jakąś 40
pracę. Nie miało też znaczenia, że jego matka jej nie polubiła; przypuszczała, że Tom wyjawił, dlaczego nie miała krewnych. Nieważ ne było i to, że nie było jej stać na nową sukienkę lub parę butów. Nieważne było wszystko prócz ich miłości. - Po jakim czasie mama wiedziała, że chce wyjść za tatę? zapytała Laura. - Po kilku tygodniach. Nie mieliśmy gdzie mieszkać, ale gdy zwolnił się dom w pobliżu jego matki przy Prince Albert Lane, wynajął go i poprosił, żebym wyznaczyła dzień. - I nigdy mama nie żałowała? - Oczywiście, że nie. - Sama mama widzi - zauważyła, obserwując w lustrze, jak matka zwija jej włosy na czubku głowy i upina małe kosmyki, do których miała przymocować diadem i welon. - Czy jest jakaś różnica? Anne się zaśmiała. - Nie ma. Chyba. No i jak? - Ślicznie. Dziękuję, mamo. Za fryzurę i za wszystko. Nie mogła bym prosić o lepszą matkę. - Odwróciła się, by na nią spojrzeć. Mama płacze! Proszę, niech mama przestanie. Anne próbowała się zaśmiać. - Nie powinnaś wygłaszać takich rzewnych słów. Może pójdziesz usiąść w salonie? Tutaj jest zimno. Przybranie głowy i buty możesz założyć tuż przed wyjściem. Gdy córka zeszła do salonu, Anne poszła do siebie, żeby się przebrać, ale nie rozebrała się od razu. Zamiast tego usiadła na łóżku i sięgnęła po fotografię męża, którą trzymała na szafce nocnej. To zdjęcie zrobiono we Francji podczas przerwy w walce. Tak jej powiedział. Był w mundurze i stał przed atrapą drewnianego domku ustawioną przez fotografa. Prawie wszyscy w jego jednostce mieli takie ujęcia i każdy żołnierz pozował przed tymi fałszywymi drzwiami. Wywołano je w tonacji sepii, ale Anne nie miała problemu, by wyobrazić sobie jasny brąz włosów z przedziałkiem na środku, nieco ciemniejszy odcień wąsów i bystre, niebieskie oczy. Wstąpił do wojska na ochotnika zaraz na początku wojny. Nie musiał, z uwagi na to, że robotnicy portowi byli potrzebni do rozładowywania dostaw artykułów spożywczych i innych potrzebnych 41
w czasie wojny towarów, transportowanych przez statki handlowe. Ten jeden raz w życiu nie musiałby zabiegać o pracę, ale zrezygnował z tego na rzecz walki. Anne pomyślała, że to być może przez nią. Nie mógł znieść tego, jak bardzo pragnęła dziecka i zaglądała do każdego dziecięcego wózka, i jak wpadała w stan depresji co miesiąc, gdy po raz kolejny okazywało się, że nie zaszła w ciążę. Wspominała o adopcji, ale nie chciał o tym słyszeć. Jeśli nie mogli mieć własnego dziecka, to on nie będzie wychowywał cudzego. Latem tysiąc dziewięćset siedemnastego roku Tom zachorował na czerwonkę i odesłano go do szpitala polowego. Stale trafiało tam wielu chorych i rannych, dla których wciąż brakowało łóżek, więc gdy tylko zaczął dochodzić do siebie, odesłano go do domu na dwutygodniowy urlop. To było jak cenny dar. Tom był słaby i nie mówił o wojnie; wiedział, że będzie musiał wrócić na front, czy mu się to podoba, czy nie, więc wykorzystali jego pobyt w pełni. Nazwał to ich drugim miesiącem miodowym, co było dość głupie, zważywszy, że nie mieli pierwszego. Efektem był cud, o który Anne się modliła. Pamiętała, jak się czuła, gdy usłyszała radosną wiadomość. Tego dnia wiał silny wiatr, było zimno i w każdej chwili mogło się rozpadać, ale ona nie zwracała na to uwagi. Straszne wieści z frontu, codziennie podawane do publicznej wiadomości listy nazwisk ofiar, naloty zeppelinów* - to wszystko stało się nieistotne, gdy szła do domu położonego w okropnych slumsach przy Prince Albert Lane. Prawie unosiła się w powietrzu. Wreszcie, po tych wszystkich latach prób, gdy już myślała, że nie może mieć dzieci, zaszła w ciążę. Podczas szalejącej w Europie masakry wyda na świat nowe życie - tym cenniejsze, że poczęcie go wydawało jej się dotychczas niemożliwe. Gdy tylko dotarła do domu, napisała do niego list. Drogi Tomie! Mam wspaniałe, cudowne wieści. Po tych wszystkich latach spodziewam się dziecka. Lekarz to dzisiaj potwierdził. Nie mogę się doczekać, by wziąć dziecinę w ramiona i mało mnie obchodzi, * M o w a o nalotach bombowych niemieckich sterowców zwanych zeppelinami. Pierwszy nalot zeppelinów na Londyn miał miejsce 19 stycznia 1915 roku (przyp. red.).
42
czy to będzie chłopiec, czy dziewczynka, chociaż miło by było, gdybym Ci dała synka. A więc wracaj bezpiecznie, Kochany, i dziel ze mną tę radość...
Ten list znaczył dla niego tak wiele, że go zachował. Znalazła go wśród jego rzeczy po jego śmierci. Był wygnieciony od częstego rozkładania i składania. Podczas bitwy pod Ypres wiadomość, że jego żona w końcu zaszła w ciążę, pomogła mu przetrwać. Tak twierdził. 1 nie mógł się doczekać powrotu do domu. Wrócił, ale nie był tym samym człowiekiem, który wyruszył kilka lat wcześniej na wojnę. Niegdyś nie denerwował się łatwo, po powrocie stał się ponury i porywczy; czasami wyrzucał z siebie wszystko, co leżało mu na sercu. Trudno mu było przystosować się znowu do życia cywila, zwłaszcza że nie mógł już pracować w porcie jako robotnik i dlatego musiał podjąć pracę sprzedawcy w jednym z magazynów portowych. Zawsze był punktualny, rzetelny, uprzejmy i stopniowo, z biegiem lat, dostawał coraz bardziej odpowiedzialne zadania; udawało mu się przy tym jakimś cudem ukryć fakt, że miał bardzo słaby wzrok. Rodzina wyniosła się ze slumsów przy Prince Albert Lane i wynajęła dom. Wymarzony dom Anne. Tom nie pożył wystar czająco długo, by się nim nacieszyć, nie doczekał też czasu, gdy Laura wyrosła na uroczą kobietę. Anne westchnęła i odstawiła zdjęcie, założyła błękitną jedwabną suknię, uczesała się i zeszła do salonu. Laura chodziła po pokoju. Trudno jej było usiedzieć spokojnie, ale miała jeszcze pół godziny i nie chciała pognieść sukienki. Anne właśnie do niej dołączyła, gdy odezwał się dzwonek. - To na pewno nie kierowca - powiedziała. - Jest o wiele za wcześnie. Pewnie listonosz. Zniknęła w korytarzu. Laura słyszała przyciszone głosy, potem długą ciszę, przez co zaczęła się zastanawiać nad tym, co też takiego dostarczył listonosz. Może kolejny prezent? Mama wróciła. Za nią Laura dostrzegła wysoką sylwetkę Steve'a Wainrighta. Ściskał czapkę w dłoniach. - Lauro... - zaczęła mama i przerwała. - Steve, co ty tutaj robisz? - Laura stanęła jak wryta. - Powinieneś być w drodze do kościoła z Bobem. 43
- Lauro - Anne podjęła kolejną próbę i odsunęła się, żeby Steve mógł podejść bliżej. - Kapitan Wainright ma ci coś do powiedzenia. Laura zerkała to na Anne, to na Steve'a ze zdziwionym wyrazem twarzy. Steve odchrząknął. Jak ma to powiedzieć? Jak może złamać jej serce? Wyglądała tak pięknie w tej białej satynowej sukni, która mocno kontrastowała z kruczoczarnymi włosami i kremową karnacją. Wyglądała w niej wręcz eterycznie. Milczał i szukał właściwych słów. - O co chodzi? Co się stało? Powiedz mi, na Boga! - Nie wiem, jak. Chodzi o Boba. On... - Nie! - przerwała stanowczo. - Rozmawiałam z nim. Powiedział, że wylądował cały i zdrowy. Powiedział... - urwała. Reszta była przeznaczona tylko dla jej uszu i dotyczyła tego, że następnej nocy będą już mężem i żoną, i będą się mogli kochać przez całą noc, jeśli tego zapragną. Gdy się obudzą, nie będą musieli niczego robić; pójdą na spacer, zjedzą i znowu wrócą do łóżka. - Na początku niebo było zachmurzone i wezwano nas z powrotem na ziemię. Wtedy do ciebie zadzwonił. Ale potem się przejaśniło i znowu nadleciały bombowce. Dużo. Znów wystartowaliśmy. W po wietrzu był każdy, kto mógł polecieć. - Jest ranny? W szpitalu? - Nie. Przykro mi, Lauro, tak bardzo mi przykro. Widziałem, jak spadał. Gonił za sztukasem, ale chwilę później dostrzegł, że messerschmitt * usiadł na ogonie jednemu z nowych chłopaków. Rzucił się za nim, a wtedy następny wyłonił się dosłownie znikąd i go dopadł. Krzyczałem do niego, żeby się katapultował, ale mnie nie słyszał. Miał nadzieję, że Laura pomyśli, iż Bob zginął na miejscu. Minęła minuta, zanim dotarło do niej, co powiedział. - Nie! Nie! Nie! - krzyknęła. Podbiegła do niego i raz za razem uderzała go w pierś, jakby to była jego wina. Chwycił ją za nadgarstki i przytrzymał, aż zaczęła głośno szlochać, oparła głowę na jego piersi i zalała się łzami. Przytulił ją i patrzył bezradnie na Anne, która stała jak zamurowana, prawie tak samo wstrząśnięta jak córka. Dostrzegła jego spojrzenie.
* Messerschmitt - niemiecki samolot myśliwski z okresu II wojny światowej. Prawdopodobnie mowa tu o modelu Messerschmitt Bf 109 (przyp. red.).
44
- Cii, dziecino, cii... Przejęła ją od Steve'a, podprowadziła do kanapy i zaczęła kołysać. Nie wiedziała, jak ma ją pocieszyć. Nie mogła powiedzieć, żeby nie płakała, że życie musi toczyć się dalej i że czas zagoi rany. Laura nawet by jej nie usłyszała. Po prostu siedziała przy córce i tuliła ją mocno. Steve rozejrzał się, omiótł spojrzeniem szlochającą dziewczynę w pięknej białej sukni, bukiet białych lilii leżący na stole obok stosu prezentów i poczuł, że sam jest bliski łez. Wyjął z kieszeni pożegnalny list Boba i położył go na podłokietniku kanapy, napotykając wzrok Anne. Dała mu znak głową. Wycofał się po cichu, aż znalazł się na korytarzu. Stracił przyjaciela i zrujnował marzenia cudownej kobiety. I nie mógł nic zrobić. Nie był to czas ani miejsce na roztrząsanie szczegółów śmierci Boba. To była chwila nieuwagi, coś zupełnie obcego człowiekowi, który tak sprawnie dowodził dywizjonem. Steve mógł tylko przypuszczać, że Bob myślał o swoim ślubie, a nie o tym, co powinien robić. Krzyknął ostrzegawczo, ale było za późno. Samolot Boba wpadł w korkociąg, wlokąc za sobą pióropusz dymu. - Bob, skacz! - wrzasnął. Bob nie odpowiedział, ale Steve wiedział, że jego przyjaciel był przytomny, ponieważ nutricane wyrównał lot i leciał w kierunku wybrzeża, a uszkodzone skrzydło mocno dymiło. Właśnie przelatywali nad Canterbury i ten durny bohater usiłował nie spaść między domy. Steve poleciał za nim, bacznie wypatrując kolejnych zagrożeń, i wbrew wszelkiej nadziei liczył na to, że Bob się katapultuje, a jemu uda się go uratować. Byli już nad morzem i wówczas samolot Boba stanął w płomieniach. Runął do wody niczym kamień. Hurricane zniknął w odmętach i tylko oleista plama na wodzie pokazywała, w którym miejscu uderzył w jej powierzchnię. Nie było czasu na opłakiwanie przyjaciela. Steve zawrócił, by z wściekłością rzucić się w pogoń za sprawcą nieszczęścia i wkrótce wdał się w walkę na wyniszczenie, którą rozstrzygnął na swoją korzyść, zestrzeliwując jeden z samolotów wroga. Nie potrafił powiedzieć, czy to jego pilot był winny śmierci Boba. Jego gniew nieco zelżał, a w dodatku kończyło się paliwo w samolocie, więc wrócił do bazy, gdzie złożył meldunek. Dopiero po tym, gdy wszedł do pokoju, który dzielił z Bobem, dotarło do niego z całą mocą, co się wydarzyło. 45
Spojrzał na najlepszy mundur Boba, wyprasowany i przygotowany do założenia, buty wypolerowane tak, że można by się w nich przejrzeć oraz na torbę, spakowaną do połowy przed wyjazdem na urlop. W szafce nadal walało się mnóstwo gratów, ale oprawione w ramkę zdjęcie Laury, które zawsze stało na szafce, leżało już przygotowane na wierzchu torby. Zostanie wysłane do rodziców Boba razem z jego innymi osobistymi przedmiotami. Steve wziął je do ręki, usiadł na łóżku i zaczął wodzić palcem po uśmiechniętej twarzy. Wiedział, że Laura szykowała się do ślubu. Będzie się cieszyła na myśl o uroczystości, śmiała się z matką, kończyła przygotowywać jedzenie na przyjęcie, które miało się odbyć w jej domu. Właśnie w tym momencie jego oczy wypełniły się łzami. Od początku wojny stracił wielu przyjaciół i kolegów, i chociaż zawsze było mu w takich chwilach bardzo smutno, nigdy nie miał czasu ich opłakiwać, czy pozwolić sobie na chwilę refleksji nad gwałtownie przerwanym młodym życiem. Uważał, że nie byłoby to zdrowe i nie prowadziłoby do niczego dobrego. Lecz Bob był kimś wyjątkowym, podobnie jak Laura. Wiedział, że to on będzie musiał ją poinformować. Z pokoju, który zostawił za sobą, nadal dobiegał szloch, brzmiący tak, jakby miał nigdy nie ustać. Anne na próżno usiłowała uspokoić córkę. Nigdy dotąd nie był świadkiem takiego żalu, nigdy dotąd nie czuł się taki bezradny. Czy powinien wyjść? A jeśli będą chciały, by im jakoś pomógł? Zawrócił, zawahał się, po czym udał się do kuchni. Zapalił palnik pod czajnikiem i odszukał imbryk oraz puszkę z herbatą. Na podłodze w spiżarni znalazł mleko wstawione do miski z zimną wodą. Na kredensie stały już przygotowane filiżanki i spodki; postawił dwie z nich na stole. Nie było na nie dużo miejsca, bo stół był zastawiony mnóstwem jedzenia, przykrytego czystymi lnianymi ścier kami. Aby przygotować tak obfity posiłek, Laura, jej przyjaciele i rodzina musieli poświęcić swoje przydziały żywności. Rozległ się dźwięk dzwonka. Po chwili wahania Steve podszedł do drzwi. Przy krawężniku stał samochód, którego maskę ozdabiały białe kokardy. - Obawiam się, że pojazd nie będzie potrzebny - Steve poinfor mował człowieka w mundurze. - Pan młody nie żyje. Ile jesteśmy panu winni? - Był wojskowym? 46
- Tak. Pilotem. - W takim razie nie musicie państwo nic płacić. I proszę przekazać pani wyrazy współczucia. Podniósł dłoń do czapki i odwrócił się. Steve zamknął za nim drzwi i zajął się ponownie herbatą. Kwestie praktyczne, takie jak ta, co zrobić w sprawie przyjęcia, można zostawić na później, niemniej ktoś będzie musiał udać się do kościoła i poinformować o tragedii pastora oraz zgromadzonych. Uznał, że może się tym zająć. Nalał herbatę do filiżanek, dolał sporą dawkę brandy, którą znalazł w kredensie i zaniósł do salonu. Laura przestała płakać z wyczerpania, ale nadal przytulała się do matki i wyglądała jak duch. W dłoni ściskała list Boba. - Dziękuję - powiedziała Anne, widząc tacę w jego rękach. - To był samochód? - Tak. Odesłałem go. Kierowca powiedział, że nie chce zapłaty. Anne dotknęła mokrego policzka Laury. - Kochanie, kapitan zaparzył dla nas herbatę. Usiądź i napij się. Grzeczna dziewczynka. Laura posłusznie wyprostowała się i wzięła filiżankę, ale tak naprawdę była nieobecna. Przebywała w swoim świecie. Steve podał filiżankę Anne. - Czy mogę jakoś paniom pomóc? - Nie wiem - rozejrzała się z roztargnieniem. - Nie jestem w stanie myśleć o niczym innym, tylko o Laurze. - Rozumiem. Ktoś powinien pójść do kościoła. Czy mam się tym zająć? - A mógłby pan? Będę bardzo wdzięczna. Proszę im powiedzieć... Na pewno pan wie, co powiedzieć. Tylko proszę nie pozwalać nikomu tutaj dzisiaj przychodzić. Nie dzisiaj. Może jutro. - Rozumiem - rzekł i sięgnął po czapkę. - Ale pan wróci, dobrze? Przekaże mi pan, co powiedzieli goście. Niebawem trzeba będzie dojść do siebie. - Oczywiście - powiedział i zostawił je same z ich żałobą. *
*
*
- Mamo, co ja mam robić? - zaszlochała Laura. - Nie mogę jasno myśleć. Potrafię myśleć tylko o Bobie i o tym, że już nigdy go nie 47
zobaczę. Nie mogę w to uwierzyć. Nie chcę wierzyć. Cały czas mam nadzieję, że to jakiś chory dowcip i że on tu wejdzie i będzie się z tego śmiał. - Nikt tak nie żartuje, Lauro, a już z pewnością nie Steve. Sama widziałaś, w jakim był stanie. - Wiem. Oszukuję samą siebie. - Przerwała, żeby wziąć łyk herbaty, która była gorąca, mocna i pachniała brandy. - Ale przecież trzeba coś zrobić, prawda? Muszę odwołać ślub i powiedzieć przyjaciołom. No i rezerwacja domku. Nie mam adresu. Myślisz, że jego rodzice będą znali adres? - Głos się jej załamał, ale mężnie się pozbierała. - Będę musiała odesłać prezenty. - Steve poszedł do kościoła, a całą resztą będziemy mogły zająć się jutro. Może się położysz? Jesteś wykończona. - Chyba tak. Herbata z brandy i zmęczenie zrobiły swoje. Wspięła się po schodach powoli niczym staruszka, trzymając się poręczy i ciężko wdrapując na kolejne stopnie. Anne szła za nią. Pomogła jej zdjąć suknię, ułożyła córkę na łóżku i przykryła puchową kołdrą. - Zawołaj mnie w razie potrzeby - powiedziała, nachylając się, żeby ucałować blady jak papier policzek Laury. - Będę w pobliżu. Serce jej krwawiło z powodu rozpaczy dziecka. Znała ten ból odżyły w niej wspomnienia z dnia śmierci Toma. Ale on chorował przez długi czas i zmarł w swoim łóżku, więc śmierć była dla niego w jakimś sensie wyzwoleniem od cierpienia. Czy Laura kiedykolwiek spojrzy tak na swoją tragedię? W bardzo głębokim, mrocznym zakątku duszy Anne poczuła ulgę w związku z odzyskaniem córki. Było dziwne, ale to małżeństwo nigdy nie wydawało się jej dobrym pomysłem - jedyne, z czym zgadzała się z tą okropną snobką lady Rawton. - Przepraszam - wyszeptała, gdy schodziła po schodach. Zaczęła zawijać kanapki i krokiety w pergamin. Rozda je wśród osób, które przyniosły im jedzenie. Zwróci też prezenty. Do czasu gdy Laura ponownie wyjdzie z pokoju, trzeba usunąć wszystkie ślady po niedoszłym ślubie. Wrócił Steve. - Jak się czuje? - zapytał szeptem, gdy wpuściła go do domu i zaprosiła, żeby usiadł. 48
- Próbuje odpocząć. Jest wykończona. Biedactwo. - Nastawiła wodę. - Widział pan wszystkich? - Tak - zawahał się. - Nie było tylko rodziców Boba. Nie dostrzeg łem nikogo z jego rodziny. Naturalnie, jako najbliższa rodzina zostali oficjalnie poinformowani przez podpułkownika lotnictwa, który rów nież był zaproszony na uroczystość. Wiedzieli, że ślub się nie odbędzie. - Mogli być na tyle uprzejmi, by poinformować nas o śmierci Boba. - Zapewne przypuszczali, że ktoś inny powie Laurze. - Cieszę się więc podwójnie, że pan przyszedł. Byłoby po dziesię ciokroć gorzej, gdyby ta biedulka dotarła do kościoła. - Nie pozwoliłbym na to. - Zamilkł. - Wszyscy chodzili po dziedzińcu kościoła i nie wiedzieli, co robić. Właśnie mieli kogoś wysłać tutaj, gdy się pojawiłem. - Dziękuję. Nie sądzę, by którakolwiek z nas poradziła sobie z tym sama. - Czajnik zagwizdał i Anne zalała listki herbaty wrzątkiem. Kiedy musi pan wracać? - Wieczorem, ale mam przepustkę do późnej nocy. Czy mogę zrobić coś jeszcze? - Wiem, że proszę o wiele, ale czy mógłby pan zapytać rodziców Boba o adres domku, do którego Bob i Laura mieli pojechać po weselu? Laura martwi się rezerwacją. Ktoś powinien tam zadzwonić albo napisać z wyjaśnieniem, dlaczego się nie pojawili. - Zajmę się tym. Proszę się nie martwić. - Przyjrzał się temu, jak robiła paczki z jedzeniem. - Co pani z tym zrobi? - Rozdam ludziom, którzy dostarczyli produkty. - Nie sądzi pani, że mogą się pogniewać? - Nie damy rady same tego zjeść, a przecież nie mogę pozwolić, by jedzenie się zmarnowało. Jest cenne. To chyba zrozumiałe. - No tak. - Prawie wszyscy mieszkają w okolicy. Jeśli podam panu adresy, to czy rozniesie pan te paczki? - Oczywiście. Steve sączył herbatę i był nieco zaskoczony jej opanowaniem zachowywała się tak, jakby nie mogła się doczekać, by pozbyć się wszelkich śladów wesela. Jedzenie pozostawione na stole pewnie wyschłoby i zepsuło się szybko, więc prawdopodobnie miała rację. 49
Spojrzała na niego, jakby czytała w jego myślach. - A co mam robić? Pogrążyć się w bólu jak moja córka? Mam usiąść i wyć, i pozwolić, by wszystko zgniło? Pamięta pan tę kobietę z książki Dickensa? - Wielkie nadzieje - wtrącił. - Tak... Jeśli zejdzie na dół i zobaczy to jedzenie i prezenty, wszystko zacznie się od nowa. Lepiej to usunąć. A jeśli wydaje się to panu nieczułe, przykro mi. - Nie uważam, że jest pani nieczuła, pani Drummond. To oczywiste, że kocha pani córkę. - Bardziej niż pan czy ktokolwiek inny może sobie wyobrazić. Jest całym moim życiem. Gdy w dzieciństwie była chora, opiekowałam się nią, gdy była smutna, pocieszałam ją. W dobrych chwilach i w złych, a było ich wiele, nie poddawałyśmy się. Tym razem jest jednak inaczej. Muszę ją z tego wyciągnąć. Ona musi to zostawić za sobą. - Skończyła pakować jedzenie i miała przed sobą stos paczuszek. Ciasto nadal znajdowało się pod kartonową makietą. Wyjęła je i umieściła w szczel nym pojemniku. - Dotrwa do świąt. Kwiaty! Zapomniałam o kwiatach. Popędziła do salonu i wróciła z liliami oraz goździkami. Goździki zwiędły, więc wrzuciła je do śmietnika pod zlewem. Lilie wstawiła do wazonu. - Wstawię je do szopy i zaniosę jutro na grób Toma. Laura i tak by to zrobiła. Steve pił herbatę, podczas gdy Anne wyszła na dwór z kwiatami i kartonową makietą tortu. Jakaś jego część pragnęła opuścić ten dotknięty nieszczęściem dom, ale inna chciała znów ujrzeć Laurę i ją pocieszyć. Dlaczego jednak miałaby przyjąć jego pocieszenie? Prze cież był tylko przyjacielem Boba i miał być jego drużbą. Powinien wyjść. Przypomniał sobie, że nie dostał jeszcze adresów ludzi, do których miał zanieść jedzenie, tak więc siedział i czekał na powrót pani Drummond. Zapadał zmrok. Ostrożnie zaciągnęła zasłonę przy drzwiach, po czym sięgnęła po drewnianą ramę, do której był przybity ciemny materiał. Wyręczył ją w tej czynności. Anne zapaliła światło. - Jest pan głodny, kapitanie? Zachowałam trochę szynki. Mogę zrobić panu kanapkę.
50
- Nie, dziękuję. Naprawdę powinienem już wychodzić. - Och, nazwiska i adresy. - Podeszła do komody i wyciągnęła notatnik. - Niektórzy przysłali też prezenty. Laura sporządziła już listę. Chciała podziękować wszystkim osobiście po powrocie z mie siąca miodowego. Może pan zabrać część z nich razem z jedzeniem, a ja posegreguję później resztę. - Nie sądzi pani, że Laura chciałaby to zrobić osobiście? Gdy już poczuje się lepiej. - Najlepiej zająć się tym teraz - powiedziała, równocześnie pisząc. Gdy skończyła, wyrwała kartkę i podała mu ją razem z listą Laury. Weszła do salonu i po chwili wyłoniła się z prezentami. - Nazwiska są tam zapisane. Dam panu jakieś torby. W jej zachowaniu było coś niesamowitego. Pani Drummond wyrę czała Laurę ze źle pojętą intencją chronienia córki przed bólem, starała się cofnąć zegar do czasu, zanim Bob pojawił się w jej życiu, chciała wymazać go z jej pamięci. Steve miał ochotę zapłakać nad pogrążoną w żalu panną młodą. I nad Bobem. Jego zadanie było trudne i niewdzięczne, bo w który odwiedził, zasypywano go pytaniami. Co Laura to przyjęła? Czy mogą jakoś pomóc? Nie, zentów z powrotem; przecież je ofiarowali, poza pewnego dnia przydać Laurze - to znaczyło, że wrócić.
każdym domu, się stało? Jak nie chcą pre tym mogą się będzie musiał
Nie zdziwił się, nie widząc przebłysków światła; dom był dobrze zaciemniony. Jeśli pani Drummond udała się na spoczynek, to powi nien przynieść prezenty innego dnia albo zostawić je przy tylnym wejściu. Właśnie próbował obliczyć, kiedy może się spodziewać kolejnej przepustki, gdy drzwi się otworzyły. Stojąca przed nim postać była zbyt wysoka jak na panią Drummond. - Bob? Cofnął się. - To ja, Steve. Musiałem wrócić... - Och - Laura podniosła dłoń do ust i jej szlafrok się rozchylił. Myślałam... - Przykro mi. Chciałbym być tym, kogo miałaś nadzieję zobaczyć. - Wejdź.
51
Odsunęła się, żeby mógł wejść do kuchni. Zamknął za sobą drzwi i zaciągnął zasłonę. Laura włączyła światło i patrzyła na niego zmieszana. - Spałam i miałam koszmarny sen. Śniło mi się, że wszystko było gotowe do ślubu i wtedy zestrzelono Boba. Zeszłam tu i dom wyglądał, jakby nic się nie stało. To mógł być sen. Prawie przekonałam samą siebie, że tak było. Ale to nieprawda? To się rzeczywiście wydarzyło. Naprawdę przyszedłeś i powiedziałeś, że Bob... - załkała i dokończy ła - że zginął. - Niestety tak. Opadła na kuchenne krzesło. Chyba nie zdawała sobie sprawy, że spod jej rozchylonego szlafroka widać było jedwabną bieliznę, którą miała pod suknią ślubną. - Kiedy to się stało? - Kiedy go zestrzelono? - Spojrzał na zegarek. - Nieco ponad dobę temu. - Tylko? Myślałam, że minęło więcej czasu. Zdaje mi się, że tydzień. Spojrzała na stół. Został nakryty do śniadania dla dwóch osób. Jej umysł, nadal funkcjonujący w nieco odmienny sposób, zare jestrował jednak fakt, że kuchnia wyglądała inaczej, gdy ją opu szczała. - Gdzie się to wszystko podziało? - Twoja mama rozdzieliła jedzenie pomiędzy ludzi. Prosiła też, żebym oddał prezenty, ale większość ofiarodawców nie chciała ich przyjąć, więc przyniosłem je z powrotem - wskazał na torby. Powiedzieli, że te rzeczy mogą ci się przydać. - To miłe - stwierdziła smutno, po czym zaśmiała się sucho. - Jest jeden prezent, który można zwrócić, bo nigdy mi się nie przyda. Chodź, pokażę ci. Wzięła go za rękę i zaprowadziła do salonu. Wiedział, że robiła to, by uśmierzyć ból, gdyż w środku była rozbita na drobne kawałeczki. Tak bardzo pragnął poskładać je z powrotem. Nie pozostawało mu nic innego, jak za nią pójść. Laura skinieniem dłoni wskazała ogromną misę do ponczu otoczoną wianuszkiem utworzonym z tuzina szklane czek z uchwytami. Komplet zajmował pół stołu. 52
- Spójrz. To prezent od siostry Boba. To jasne, że nie wiedziała, z jakiego domu pochodzę. Myśli pewnie, że mieszkam w takiej samej rezydencji jak jej rodzice. Jej śmiech był ostry. - Przestań, Lauro. Steve odstawił torby na stół i wziął jej dłonie w swoje. - Co mam przestać? - Udawać. - To mama udaje, prawda? Że nic się nie stało. Pozbyła się wszystkiego z wyjątkiem tego ohydztwa i poszła spać. Też mam to zrobić? Nie wiedział, co odpowiedzieć. W tym momencie przyszło załama nie. Steve wziął dziewczynę w ramiona i tulił, gdy płakała. Tym razem nie było to histeryczne łkanie, jak poprzednio, lecz cichszy szloch, jakby Laura zaakceptowała nieuniknione i opłakiwała to, co się stało. Obejmował ją długo i wdychał jej słodki zapach, czuł pod brodą miękkość jej włosów i wilgoć łez spływających mu na ramię. W owej chwili był dla niej pocieszycielem, wielkim, ciepłym i mil czącym; nie było na świecie żadnych stosownych do tej sytuacji słów. Mógł jednak trzymać ją w objęciach tak długo, jak potrzebowała, nawet i przez całą noc. Jej płacz zamienił się w urywane szlochy, aż wreszcie ucichł. Odsunęła się nieco od niego. - Zmoczyłam ci mundur. - Nie szkodzi. Czujesz się lepiej? - Lepiej? - Uśmiechnęła się krzywo. - Pytasz, czy już przestałam płakać? - To widzę. - Nie jestem sprawiedliwa, prawda? Bob był twoim przyjacielem, a nikt nawet o tobie nie pomyślał. Oparłyśmy się na tobie, wysłałyśmy cię do ludzi i nawet nie usłyszałeś, że przykro nam, iż też straciłeś bliską osobę. - To bez znaczenia. Rozumiem. - Och, Steve. Co my bez niego zrobimy? Ostatnie słowa przerodziły się w jęk i Steve przestraszył się, że Laura znowu zacznie płakać, ale dziewczyna, choć z wyraźnym 53
wysiłkiem, zdołała się jednak opanować. Steve wziął głęboki wdech, żeby się nie rozkleić. - Zrobimy to, co niezliczone rzesze ludzi robiły przez wieki, co wielu ludzi robi teraz i będzie robić, póki ta wojna się nie skończy: pozbieramy się i będziemy żyć dalej. - Tak. Była już spokojniejsza i choć Steve nie chciał jej zostawiać samej, to nie mógł postąpić inaczej. Jeśliby z nią został i wspólnie przeżywaliby ból, sam zalałby się łzami. Zdobył się na uśmiech i uniósł jej podbródek. - Muszę już iść. Obowiązki wzywają. - Tak. Dziękuję ci za wszystko. Będziemy w kontakcie, prawda? - Oczywiście, jeśli sobie tego życzysz. - Ależ naturalnie. Jesteś ogniwem łączącym mnie z Bobem. Znalazł swoją czapkę w kuchni i wyszedł tylnymi drzwiami.
* * * Rawtonowie zorganizowali pogrzeb Boba. Gdyby nie zamieścili informacji w „The Timesie", Laura nie znałaby jego terminu. Po słowach wychwalających kochającego syna i brata, który stracił życie w służbie ojczyzny, podano datę pogrzebu. „Tylko rodzina i bliscy przyjaciele" - głosiło ostatnie zdanie nekrologu. - Równie dobrze mogli napisać: „Zakaz wstępu dla Laury Drummond" - powiedziała ze smutkiem Laura, gdy czytała nekrolog. O to im chodzi. Napisała do rodziców Boba list z kondolencjami, w którym łączyła się z nimi w żalu, a w odpowiedzi otrzymała jedynie standardowe drukowane podziękowania jak wszyscy inni; żadnej osobistej nuty. To ją zabolało. Według nich tak mało znaczyła w życiu ich syna, że mogli ją, ot tak odtrącić. W jej głowie powstała dziwna myśl - być może się cieszyli, że Bob zginął i nie doszło do ślubu. Została odtrącona, bo nie była go warta. - Wybierasz się tam? Po kolejnej nocy spędzonej w schronie Laura i Anne siedziały przy śniadaniu składającym się z płatków owsianych i grzanek posmaro wanych cieniutką warstwą masła. „Byleby zakleić dziurki", żartowała zwykle matka, ale tym razem nie było jej do śmiechu. 54
Laura już nie płakała, a przynajmniej nie publicznie i wydawało się, że radzi sobie z bólem; zdarzały się jednak godziny, gdy siedziała wpatrzona w przestrzeń przed sobą i powracała myślami do wspólnych chwil z Bobem: ich żartów, planów, które snuli i które nigdy się nie ziszczą. A czasami, gdy coś się działo - po niebie przeleciał hurricane, ciągnąc za sobą ogon spalin, albo w radiu podano jakąś wiadomość myślała, że Bob gdzieś tam jest. Albo gdy ktoś opowiedział jej coś zabawnego, uśmiechała się i myślała: „Muszę pamiętać, żeby po wtórzyć to Bobowi". A potem docierało do niej, jakby po raz pierwszy, że nie może mu nic przekazać, że już go nie ma. Odszedł. Na wieki. Jedyną rzeczą, która trzymała ją przy życiu, było dziecko rosnące w jej brzuchu, dziecko będące cząstką Boba, jego spuścizną. - Oczywiście, że tam pójdę. Bob miał być moim mężem. Gdyby los nie był tak okrutny, pobralibyśmy się i byłabym najbliższą mu osobą. Laura wiedziała, jak bardzo Rawtonowie zadzierali nosa, więc nie pozwoliła matce iść na pogrzeb. Cała karawana limuzyn przywiozła rzesze żałobników do kościoła. Niektórzy byli ubrani na czarno, ale wielu z nich miało na sobie mundury i czarne przepaski; w większości byli to oficerowie wyższych szarż. Laura, trzymając w dłoniach pojedynczą czerwoną różę, wśliznęła się do świątyni, gdy wszyscy już weszli do środka. Gdy inni śpiewali hymny, czytali ustępy z Biblii i opowiadali, jakim dzielnym patriotą był Bob, siedziała z pochyloną głową i przeżywała każdą chwilę, którą z nim spędziła. Słyszała jego zaraźliwy śmiech; jego opowieści o lotnictwie, głupich zabawach młodych mężczyzn, gdy nie byli na służbie; jego zapewnienia o tym, jak bardzo ją kocha i że nie może się doczekać, kiedy zostanie jego żoną i że będą mieli kilkoro dzieci, z których każde będzie tak piękne jak ona. W domu nie pozwalała sobie na luksus odpłynięcia w świat wspomnień. Jej matka zawsze się orientowała, kiedy popadała w za dumę, i robiła wszystko, co mogła, by ją z niej wyrwać. A Laura tego nie chciała. Pragnęła pamiętać, wspominać przyjemność, jaką było poznanie go, kochanie go i bycie przezeń kochaną - nie chciała, by jej to zabierano. Recytowała w myślach jego ostatni list; każde słowo wdrukowało się jej na trwałe w pamięć: 55
Moja kochana, moja Miłości, moja Żono! Skoro Steve dał ci ten list, to znaczy, że mnie już nie ma. Odszedłem z twoim imieniem na ustach, ale proszę, Kochanie, nie opłakuj mnie długo. Moja dusza zawsze będzie przy Tobie. Musisz żyć dalej. Bądź szczęśliwa dla mnie, lecz nie zapominaj mnie. W tak krótkim czasie zaznaliśmy tyle szczęścia i jestem za to wdzięczny. Dziękuję za radość, którą mi dałaś, za Twoją odwagę, z którą mnie przyjęłaś. Bądź nadal taka dzielna. I śmiej się. Kochałem cię w każdym nastroju, ale szczególnie mocno wtedy, gdy się śmiałaś. Zegnaj i do zobaczenia. Niech Bóg ma cię w opiece. Twój oddany mąż W najgorszych snach nie mógł przypuszczać, że zginie, zanim pojmie swą wybrankę za żonę, a Laura otrzyma ten list w dniu ich ślubu. Z drugiej strony zawsze powtarzał, że ona jest już jego żoną i być może to miał na myśli, pisząc te słowa. A teraz słuchała kazania podczas mszy pogrzebowej, samotna, odsunięta i pogrążona w bólu. Nie będzie jednak sama, Bob będzie żył dalej w ich dziecku. Niebawem będzie musiała powiedzieć matce, że jest w ciąży. Lecz jeszcze nie teraz: musi być całkowicie pewna. Uśmiechnęła się lekko na myśl o tym, jak zareagowałaby lady Rawton, gdyby podzieliła się z nią tym sekretem, choć raczej nie miała takiego zamiaru. Msza dobiegła końca. Laura nie ruszała się ze swego miejsca, do czasu gdy wszyscy wyszli za przybraną kwiatami trumną na teren przykościelnego cmentarza, gdzie miał się odbyć pochówek. Po chwili i ona opuściła świątynię i stanęła w pewnej odległości. Lady Rawton opierała się na ramieniu męża. Jej twarz zasłaniała ciężka woalka. Miejsca po obu stronach rodziców Boba zajmowała rodzina. - Powinnaś stać obok nich. Odwróciła się i ujrzała Steve'a. Lekki wietrzyk targał jego włosy. Miał twarz poszarzałą ze zmęczenia, a ciemnoniebieskie oczy otaczały sine obwódki. Lewa noga była zagipsowana; Steve podpierał się kulami. - Co ci się stało? - Kiepskie lądowanie - odparł lakonicznie. - Złamałem nogę. 56
Nie powiedział jej, że jego hurricane został ostrzelany przez samolot wroga i ledwo doleciał do bazy z uszkodzonym silnikiem. Nie chciał jej uzmysławiać, że miał więcej szczęścia niż Bob. - Biedaku. Wyglądasz mizernie. - Nic dziwnego. Mamy mało wolnego. - Dostałeś stopień majora? - Tak. Jego awans był konsekwencją śmierci Boba, ale tego też jej nie powiedział. Pastor mówił: - Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. Lady Rawton pochyliła się po garść ziemi, po czym rzuciła ją na trumnę. - Idź - ponaglił Laurę Steve. - Idź się pożegnać. Poszła powoli. Zgromadzeni zaczęli się już rozchodzić i tylko sir Peter i lady Rawton stali na miejscu. Spojrzeli na zbliżającą się Laurę, ale milczeli. Rzuciła czerwoną różę na trumnę i chwilę stała bez ruchu, mówiąc bezgłośnie: - Żegnaj, ukochany. Potem odwróciła się i padła w ramiona Steve'a.
Rozdział drugi
Steve nie mógł latać z nogą w gipsie, więc na jakiś czas od delegowano go do pracy za biurkiem. Układał harmonogramy dyżurów, prowadził wykłady z rozpoznawania samolotów, wyszukiwał części zamienne dla serwisantów, wypełniał formularze. Frustrowały go te zajęcia, wolałby być w powietrzu. Ucieszył się, gdy trzy tygodnie później dostał urlop i lekarz wojskowy kazał mu się skontaktować z jego lekarzem rodzinnym i wrócić, gdy gips zostanie już zdjęty, a Steve będzie zdolny do służby. Pojechał do Londynu z kolegą, który też wybierał się na urlop i miał samochód; koledze udało się skombinować trochę paliwa. Wysadził Steve'a przy Liverpool Street, skąd ten pokuśtykał na stację. Wysiadł z pociągu w Attlesham i złapał taksówkę, by pokonać ostatnie sześć kilometrów dzielące go od Beckbridge. Jego matka była w kuchni. Napełniała butelki herbatą i wkładała je do płóciennej torby, gdy Steve dotarł do domu. Odwróciła się w jego stronę z okrzykiem radości i rzuciła się, by go objąć, ale zatrzymała się, ujrzawszy kule. - Co się stało? Była szczuplejsza, niż pamiętał. Poza tym obcięła włosy na krótko i zrobiła sobie trwałą. Dostrzegł kilka nowych pasemek siwizny oraz drobne zmarszczki wokół oczu. - Miałem kiepskie lądowanie - odparł, opierając kule o stół, żeby móc ją objąć. 58
Nie chciał dokładać jej zmartwień i opowiadać, że lądował awaryj nie, bo jego spadochron był podziurawiony pociskami ostrzeliwującego go niemieckiego samolotu. - Muszę to zanieść na pole - powiedziała, wskazując na torbę. Zaraz wrócę i będziemy mogli długo porozmawiać. - Pójdę z mamą. Wziął kule i ruszył za nią. Wioska wydawała się spokojna jak zawsze, prawie nietknięta przez wojnę. Steve oparł się o bramę wychodzącą na pole, żeby przyjrzeć się sianokosom. Ojciec prowadził traktor, nowego fordsona, którego Steve widział po raz pierwszy. Dwie dziewczyny w brązowych drelichach i z chustkami na włosach pomagały Joshowi zbierać skoszone siano. Przeszkadzało im dwóch małych ewakuantów. Chłop cy, Lenny i Donny Carterowie, rozrzucali siano wszędzie wokół i przysypywali się nim - była to dla nich po prostu nowa zabawa. Boy, owczarek collie, okrążał ich i próbował na próżno zaganiać. - Miło jest widzieć, jak się śmieją - powiedziała matka. - Dziewczyny czy chłopcy? - Wszyscy, ale bliźniacy w szczególności. Trzeba było ich widzieć, gdy przyjechali. Byli brudni, a Lenny się zsiusiał. Na jego umorusanej buzi było widać ślady po strumieniach łez. Nikt ich nie chciał. Nie mogłam ich tak zostawić, prawda? - Zostawić ich gdzie? - W szkolnym holu. Zawieźliśmy ich tam ze stacji w Attlesham. W sumie pięćdziesięcioro dziewcząt i chłopców. Mieli poprzyczepiane tabliczki z numerami, jak jakieś paczki. Każdy, kto zaoferował się przyjąć dziecko, wybierał to, które mu się podobało. Wydawało mi się to bardzo niesprawiedliwe, ale nie można było nikogo zmusić do wzięcia dziecka, które mu nie odpowiadało. Jako pierwsze znalazły domy śliczne dziewczynki, a potem chłopcy o anielskich buziach. Odmaszerowali za przybranymi matkami, a Lenny i Donny zostali na środku holu z malutkimi zawiniątkami z ubraniami i maskami przeciw gazowymi. Ich łokcie wystawały z rękawów marynarek, podkolanówki osunęły się do kostek; te Lenny'ego były mokre. On jest delikatniejszy od brata. - Nie wiem, jak mama ich odróżnia.
59
- Lenny ma trochę ciemniejsze włosy i pieprzyk na szyi. Donny jest bardzo dumny z faktu, że jest o dziesięć minut starszy. Uważa, że to daje mu prawo do rządzenia bratem. - Co z ich rodzicami? - Ojciec służy w marynarce, a matka pracuje w fabryce w Londynie. Przyjechała raz, w listopadzie. Nie mogłam się do niej przekonać. Wydawała się bardzo bezceremonialna i chyba nie miała dla nich zbyt dużo czasu. Chciałam na nią krzyknąć, żeby ich objęła, bo bardzo tego pragnęli, ale ona zdobyła się tylko na całusa w policzek, jakby się bała zetrzeć z ust szminkę. Myślałam, że zostanie na cały dzień; tydzień wcześniej zarżnęliśmy świnię, więc przyrządziłam pieczeń. A ona oznajmiła, że już musi wracać. Chłopcy tak bardzo nie mogli się doczekać jej wizyty: planowali pokazać jej całą wieś, zrobili dla niej rysunki krów i świń na podwórku. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widzieli. Myśleli, że mleko po prostu jest w butelkach, a jajka i bekon kupuje się w sklepie za rogiem. Poznali i nauczyli się tylu nowych rzeczy, ale nie była tym zainteresowana; spędziła tu raptem dwie godziny. Tylko dwie godziny. Przyjechała jednym pocią giem i odjechała następnym. Biedne urwisy, miałam ochotę rozpłakać się nad nimi. Chyba mieli nadzieję, że matka zabierze ich ze sobą do domu. Wielu ewakuantów wróciło do siebie, gdy ustały bombar dowania, lecz ta kobieta nie pojawiła się od tego czasu. - Wydają się zadowoleni - zauważył Steve, przyglądając się chłopcom. Chłopcy tarzali się w skoszonym sianie. Josh uznał, że to już jest przesada. - Łobuzy! - wrzasnął, wymachując w ich stronę grabiami. Mykajcie stąd, nim gnaty porachuje. Jak mamy robotać, kaj tu taki bajzyl? Chłopcy usiedli i popatrzyli po sobie, nie rozumiejąc prawie nic z dialektu staruszka. Równie dobrze mógł do nich mówić w obcym języku. - Chodźcie tu, chłopcy! - zawołała ich Katherine. Posłuchali i pobiegli w jej stronę, rozkładając ręce na boki jak skrzydła i naśladując dźwięki silników. Josh wzruszył ramionami i wrócił do grabienia siana.
60
- Chodźcie i przywitajcie się z moim synem. To jest major Steven Wainright. - Pilot? - zapytał Donny, zaglądając Steve'owi w twarz i do strzegając rozbawienie w błękitnych oczach. - Tak - odpowiedział Steve. - Lata pan spitfire'em? - pytał Lenny. - Nie. Hurricane'em. - Nie jest taki dobry jak spitfire. Steve uśmiechnął się. - Obydwa samoloty mają swoje zalety. Hurricane jest mocniejszy. W przeciwnym razie nie byłoby mnie tu. - Zestrzelili pana? - Donny patrzył mu w oczy z rosnącym podziwem. - Nie. Miałem kiepskie lądowanie - oznajmił i powtórzył historyj kę, którą opowiedział matce. - Zestrzelił pan jakiegoś wroga? - Przyłożyłem się do zestrzelenia jednego czy dwóch. - Nasz tatuś jest w Marynarce. - Ma szczęście - przerwał. - Co dzisiaj robiliście? - Obijaliśmy się. - Nie było lekcji? - Byliśmy w szkole rano. To jest mała szkółka i musimy dzielić się nią z dzieciakami z Beckbridge. One chodzą po południu. Za tydzień zamienimy się i my będziemy chodzić po południu. Uśmiechnął się. - Ja musiałem chodzić i rano, i po południu. - Do panny Elmfield? Steve uśmiechnął się znowu na wspomnienie surowej dyrektorki wiejskiej szkoły. - Tak. Uczy was? - Niee. Mamy swoją nauczycielkę, pannę Gosling. Jest miła. Uczy nas, dużych. Maluchy chodzą do panny Wainright. W przyszłym roku będziemy się starać o stypendium, ale pewnie go nie dostaniemy. Mamcia mówi, że to strata czasu. Takie dzieciaki jak my nie chodzą do liceum. - Chodzą, jeśli są dość bystre. 61
- A właśnie - wtrąciła się Kathy. - Odrobiliście pracę domową? - Nie umiemy - odparł Donny. - Mam wam pomóc? - zaproponował Steve. Spojrzeli na niego zdumieni, jakby sprawdzali, czy nie blefuje. - Poważnie? - Tak. Chodźcie. Będziemy to mieli z głowy. Gdy byłem mały, zawsze najpierw robiłem to, czego nie lubiłem, żeby nie musieć o tym pamiętać w czasie zabawy. Zaczął kuśtykać w stronę domu. Chłopcy szli obok niego, po jednym z każdej strony, a Boy deptał mu po piętach. Kathy ruszyła za nimi, rozpromieniona. Cieszyła się, że Steve jest w domu, nieważne, że ranny. Nie chciała, żeby wstępował do lotnictwa, ale on od dziecka miał bzika na punkcie latania i nie było sposobu, by go powstrzymać. Przez cały czas martwiła się o niego, a serce podchodziło jej do gardła za każdym razem, gdy dziennikarz z BBC mówił: „Dwa nasze samoloty nie wróciły" albo: „Zniszczyliśmy sześć samolotów wroga, tracąc jeden z naszych". Gdy była akurat w trakcie posiłku, nagle traciła apetyt i odsuwała od siebie talerz. Jeśli siedziała przy kominku i robiła na drutach, upuszczała je i wyobrażała sobie ten horror. Prasując koszulę, mogła ją spalić, o ile William nie odezwał się do niej normalnym tonem albo bliźniacy nie zabiegali o jej uwagę. Wracała na ziemię, do przerwanej czynności, ale dopóki Steve nie zadzwonił i nie usłyszała jego głosu, nie mogła się uspokoić. Przypuszczała, że to samo czuła każda matka, której syn walczył na wojnie. Jak bardzo się cieszyła, że William nie dostał wezwania; gdyby na linię frontu trafili zarówno ojciec, jak i syn, byłaby kłębkiem nerwów. Gdy tylko dotarli do domu, bliźniacy chwycili zeszyty oraz pod ręcznik do matematyki i usiedli przy stole obok Steve'a. Musieli ponumerować strony w zeszytach, gdy tylko je dostali, żeby nie wyrywali kartek, aby na nich rysować lub składać z nich samolociki. Mieli również zrobić okładki z papieru pakowego lub tapety i podpisać je na wierzchu. Zeszyty trudno było kupić i należało traktować je z szacunkiem. Panna Elmfield wydobyła skądś nawet stare tabliczki, na których kopę lat wcześniej dzieci pisały kredą i zaczęła z nich korzystać, żeby oszczędzać papier. Kathy uśmiechnęła się pobłażliwie, 62
patrząc na pochylone głowy i poszła do kuchni szykować wieczorny posiłek. Na farmie nie istniał problem braku jedzenia. Cukier, masło, ser i herbata podlegały reglamentacji, podobnie jak bekon i szynka, ale rolnicy mogli zabijać własną trzodę, przestrzegając surowych ob ostrzeń. Mieli mleko od własnych krów i robili z niego masło, aczkolwiek z powodu obowiązku racjonowania żywności nie mogli nimi dowolnie dysponować - dbało o to Ministerstwo Rolnictwa i Rybołówstwa. Towary takie jak pomarańcze, cytryny, banany oraz owoce w puszkach zniknęły z rynku, ale w domu było mnóstwo warzyw i owoców sezonowych z własnej uprawy. Kathy uważała, że miała szczęście; ludziom w miastach tak się nie powodziło. Gdy matka bliźniąt przyjechała z krótką wizytą, Kathy dała jej torbę warzyw, ale kobieta ich nie przyjęła. Stwierdziła, że nie wiedziałaby, co z nimi począć. Potwierdzało to zachowanie bliźniaków, którzy nie znali świeżych warzyw i domagali się ryby z frytkami oraz ciasta. Katherine, pragnąc trochę osłabić ich tęsknotę za domem, spełniła ich pragnienie i przez półtorej godziny stała w kolejce po dwa kawałki dorsza, żeby usmażyć dla nich rybę z frytkami. W podzięce usłyszała: „Nie smakują jak te, które kupujemy w rybnym koło domu". Potrawa mimo wszystko im smakowała; jednak ryby były reglamentowane i można je było kupić raz na jakiś czas, a poza tym William oznajmił, że chłopcy muszą nauczyć się jeść to samo co wszyscy. „Wszyscy", czyli: William, ich córka Jennifer, która uczy maluchy w wioskowej szkole, teściowa, która z nimi mieszkała, dziewczęta pomagające w polu, czyli Meg Saunderson i Daphne Halligan, a teraz doszedł jeszcze Steve. Josh mieszkał z żoną w domku przy końcu drogi, która prowadziła do farmy i Kathy często dawała mu coś z jedzenia do domu. Ucieszyła się, gdy William odziedziczył farmę i dom z wielką kuchnią oraz duże garnki i patelnie. Ochoczo zabrała się do pracy, szczęśliwa, że rodzina jest w komplecie. - Domyślam się, że nie mogę mieć nadziei na to, że wróciłeś do domu na dobre - zagaił William przy posiłku, który spożywali przy okrągłym stole w kuchni. Na stole w jadalni nadal leżały książki i zeszyty. - Przydałaby mi się pomoc.
63
- Hej - odezwała się Daphne. - Od tego to my jesteśmy. Niedawno skończyła dwadzieścia lat. Miała ciemne włosy i brązowe oczy. Urodziła się i wychowała na londyńskich przedmieściach, więc nie wiedziała o wsi absolutnie nic, gdy tu przyjechała. Podobnie jak bliźniacy, zawsze piła mleko z butelki. Matka wytłumaczyła jej, że praca na roli jest najmniej niebezpieczna spośród tych, które jej zaproponowano, więc postanowiła zostać dziewczyną do pomocy w polu i nosić mało wytworny strój. Pracowała z chęcią i była gotowa podjąć się każdego zajęcia, chociaż krowy początkowo ją przerażały. Meg wybuchnęła śmiechem. Była pełną życia blondynką, po chodzącą z zamożnej rodziny. Dołączyła do Land Army*, ponieważ przepadała za końmi i myślała, że pracując na roli, będzie miała okazję pojeździć konno. Okazało się inaczej - farma Bridge była zmechanizowana, a jedynym koniem w stajni był pociągowy staruszek. - W tych czasach przypominamy bardziej chłopaków - stwier dziła. - Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę nosiła drelichy i grube skarpety. - Przypuszczam, że wyglądacie pięknie, gdy się ładnie ubierze cie - rzucił Steve. - Dziękuję uprzejmemu panu - odparła. - Będę to mogła udowod nić, jeśli zechce mnie pan zaprosić na sobotnią potańcówkę. Steve się zaśmiał. - Proszę się zastanowić, co by było, gdybym przydepnął pani stopę tym gipsem. Waży chyba z tonę. - Och, zapomniałam. Przepraszam. - Nie ma za co. Podniósł wzrok, gdy jego siostra wpadła do pokoju, niosąc stertę zeszytów. Była młodsza od niego o osiemnaście miesięcy, ale mąd rzejsza, przynajmniej w jego odczuciu. Była prześliczna - miała jasne włosy nawinięte na cienką chustkę i błękitne oczy, które rozbłysły na jego widok. - Steve! Wróciłeś! - Rzuciła zeszyty na komodę i popędziła objąć brata za szyję i ucałować w policzek. - Tak się cieszę, że cię widzę.
* Organizacja działająca w okresie I i II wojny światowej zrzeszająca kobiety, które zastępowały mężczyzn w pracach polowych (przyp. tłum.).
64
Gdy się dowiedzieliśmy, że zostałeś ranny, siedzieliśmy jak na szpilkach do czasu, aż usłyszeliśmy, że wszystko w porządku. Co się stało? Usiadła na swoim miejscu, a matka poszła po obiad, który stał w piekarniku, żeby był ciepły. Powtórzył swoją opowieść o nieudanym lądowaniu. - A co u ciebie? Co porabiasz? - To co zwykle. Staram się zaszczepić trochę wiedzy w opornych dzieciakach, które wolałyby się bawić. I radzę sobie z brakami. Spójrz, co musieliśmy zrobić. - Sięgnęła po zeszyt, który został schludnie przecięty na pół. - Nie ma ich dla wszystkich. Musieliśmy nawet przepiłowywać ołówki. - Jeden z bliźniaków powiedział, że uczysz ewakuantów. - Tak. I narobił się przy tym niezły bałagan. Nie dostaliśmy szkoły, na którą liczyliśmy. Te dzieci straciły połowę klasy i nau czycielkę, którą przeniesiono w inne miejsce, ale dajemy sobie ra dę. - Nagle wybuchła śmiechem. - Nie uwierzyłbyś, że wszyscy mówimy tym samym językiem. Minęły całe wieki, zanim zaczęliśmy się rozumieć. - Podoba ci się to? - Tak. Czuję ogromną satysfakcję, gdy buzia dziecka nagle się rozjaśnia, bo zrozumiało, do czego zmierzam. - To wszystko? Nie masz chłopaka? Jenny zaśmiała się. - Nie mam czasu. A ty? - Też nie mam czasu. Poza tym byłoby to nie w porządku, gdybym związał się z jakąś kobietą, wiedząc, co mnie czeka za rogiem. Popatrz, co spotkało Laurę... Opisywał im w listach, że miał być drużbą Boba, którego zestrzelono w przeddzień ślubu. Rozstali się z Laurą po pogrzebie i od tego czasu korespondowali ze sobą, aczkolwiek z jej listów nie można było wywnioskować, co się z nią działo, co myślała i jak się czuła. On też cenzurował swoje listy. Odwiedzi ją podczas kolejnego urlopu, gdy nie będzie już zakuty w gips i uwolni się wreszcie od kul. Obiecał to Bobowi. Często się zastanawiał, czy Bob przeczuwał tragedię. - Biedactwo. Wiesz, jak sobie radzi? 65
- Pisujemy do siebie sporadycznie. Niewiele pisze na ten temat, ale przecież dojście do siebie wymaga czasu. Sam nie mogę o tym zapomnieć. - Myślisz, że dojdzie do inwazji? - zapytała matka, nagle zmienia jąc temat. - Nie pozwolimy na to. Hitler tu nie dotrze, jeśli najpierw nie pokona nas w powietrzu. Luftwaffe bezustannie bombardowała statki przemierzające kanał La Manche, miasto Dover i wybrzeże hrabstwa Kent, aż obszar ten nazwano Hellfire Corner. Teraz Niemcy skupili się na atakowaniu lotnisk. Ogólnie zgadzano się z poglądem, że Hitler będzie musiał zniszczyć RAF, zanim dojdzie do inwazji i noc w noc armady bombowców nadlatywały nad Anglię, a zrzucane przez nie bomby wyrywały ogromne kratery na pasach startowych, demolowały budynki i niszczyły samoloty, które nie zdołały na czas wzbić się w powietrze, zabijały i raniły personel naziemny na równi z pilotami. Ludzie w okolicy obserwowali powietrzne zmagania z zadartymi głowami, osłaniając oczy przed światłem; patrzyli na manewry samo lotów, wymianę ognia i, co nieuniknione, trafienia. Zestrzelony najczęściej wpadał w korkociąg i płonąc, uderzał w ziemię. Niektórzy piloci katapultowali się i lądowali na drzewach, w ogródkach bądź na polach, gdzie pracowali robotnicy rolni. Brytyjskich pilotów witano z radością i niesiono na barkach do pobliskiego domu, gdzie częs towano ich herbatą i ciastem albo do pubu, gdzie lało się piwo umilające czas oczekiwania na transport, który zabierał ich do bazy. Lotników wroga szybko otaczał wianuszek wojowniczo nastawionych robotników, którzy chwytali wszelką broń, jaka wpadła im w ręce najczęściej widły - i trzymali ich w szachu do chwili pojawienia się miejscowego policjanta lub członka obrony terytorialnej. Każdego wieczoru w wiadomościach mówiono o zestrzeleniu maszyn wroga i stratach sojuszników, ale ci bardziej przenikliwi podejrzewali, że władze podają nieprawdziwe liczby. - Ten cały Hitler nieźle sobie poczyna - dorzuciła babka. O Alice Cosworth można było powiedzieć, że jest dużo starszą Katherine. Choć miała już białe włosy, a oczy i usta otaczała siatka zmarszczek, była bardzo dostojna, siedziała prosto i nic nie uchodziło 66
jej uwagi. Pamiętała czasy sprzed poprzedniej wojny, która jakoby miała położyć kres wszelkim konfliktom. I co się okazało? Wybuchła kolejna, jeszcze bardziej krwawa, w której cywile cierpieli bardziej niż wojskowi. Cieszyła się, że już nie była młoda. - To defetyzm, babciu - odparł Steve. - Tylko stwierdzam fakty. - Kolejny fakt - odezwała się Kathy, wstając i zbierając talerze jest taki, że bliźniacy powinni kłaść się spać. - Nadal jest jasno - jęknął Donny. - Zaciągnijcie zasłony zaciemniające, to zrobi się ciemno. Po sprzątajcie zeszyty i zmykajcie. To był sygnał dla wszystkich, że mogą odejść od stołu. Katherine i Alice wzięły się za zmywanie, bliźniacy niechętnie udali się do łóżek, dziewczęta poszły do swoich kwater nad stajnią, które urządzono tak, by stanowiły miłe mieszkanko, a Jenny zaproponowała, że zawiezie Steve'a do wioskowego pubu na drinka. William dostał niewielki przydział paliwa, dzięki czemu ich rodzinny ford mógł wyjeżdżać na drogę. - Mama wygląda na zmęczoną - zauważył Steve podczas jazdy. - Jest wyczerpana, jak my wszyscy. Ty też nie jesteś na to odporny. Wyglądasz staro jak na swój wiek. Tam jest bardzo źle? - Bywa. Staramy się o tym nie myśleć. Trzeba wykonywać robotę. - Jak długo będziesz w domu? - Do czasu zdjęcia gipsu. Mam jechać w tym celu do miejscowego szpitala, a potem muszę trochę poćwiczyć, żeby mięśnie zaczęły znowu pracować. - I przez cały czas nie będziesz mógł się doczekać, kiedy tam wrócisz? - Tak. Ale nie mów tego mamie, dobrze? - Nie powiem. Zmieniłeś się, ale nie dziwi mnie to. Nikt z nas nie jest taki jak kiedyś. - No, nie wiem. W środku jesteśmy tacy sami. Jestem tym samym Steve'em, z którym kłóciłaś się w dzieciństwie. - Tym samym, który uratował mnie w rzece, oplecioną wodoro stami, tym, który przyłożył najlepszemu kumplowi za to, że powiedział o mnie coś, co ci się nie spodobało. 67
- Typowym bratem - podsumował lakonicznie. - A ty niejeden raz uratowałaś mnie przed laniem. - Tata nigdy cię nie bił. To były tylko puste groźby. - Dzieciństwo. Już się skończyło, ale przynajmniej je mieliśmy. Jakie wspomnienia będą mieli bliźniacy? - Mam nadzieję, że szczęśliwe. Mama bardzo się dla nich stara. Po przyjeździe szlochali co noc. Donny udawał, że płakał tylko Lenny, ale wiem, że obaj to robili. Twierdzili, że przeszkadzają im hałasy. - Przecież to jest wieś. Jakie hałasy? Zaśmiała się. - Tak naprawdę chodziło im chyba o brak jakichkolwiek hałasów, lub o dźwięki, których nie potrafili nazwać, jak pohukiwanie sowy, szczekanie psa, które brali za wycie wilka, odgłosy rozlegające się, gdy tata robi obchód podwórka przed nocą, muczenie krów, chrum kanie świń. My nawet byśmy ich nie zauważyli. Teraz jest o niebo lepiej, nawet stać ich na psoty. Zatrzymała się przed Jolly Brewers, jednym z dwóch pubów w małym Beckbridge. W wiosce byli też rzeźnik, kowal i szewc, znajdowały się poczta i sklep wielobranżowy, w którym można było kupić jedzenie, świece, a także baterie, jeśli ktoś słuchał radia, a nie miał elektryczności. Można było nabyć również: czajnik, linę, drewniane kołki, niebieskie torby na pranie, mydło, słodycze, gazety i komiksy, a jeśli było się tu zameldowanym, także cukier, ser i inne reglamentowane towary. W pubie kilku klientów siedziało przy jednym kuflu piwa i starało się, by wystarczył na długo. Nie było to spowodowane brakiem towaru, lecz tym, że większość z nich miała za mało pieniędzy, aby kupić sobie piwo, a w pubie można się było spotkać, wspólnie ponarzekać i pograć w rzutki; nie chodziło o to, by się upijać. Steve'a przywitały radosne okrzyki, pytania, co u niego słychać i czy jego zdaniem RAF zdoła odeprzeć Luftwaffe - na to ostatnie odpowiedział zdecydowanym „tak". - Dostałeś urlop? - zapytał Ian Moreton, gdy Steve pokuśtykał do baru kupić piwo. - Czy wróciłeś na dobre? Ian był po czterdziestce, miał rzadkie jasne włosy, smukłe ciało, wąskie usta i szczupłe ręce, ale tej jego pozornej wątłości towarzyszyła żylastość. Nie był mocno umięśniony, ale silny i potrafił szybko biec, gdy policja deptała mu po piętach. Mieszkał w, jak to lubił nazywać, 68
małym gospodarstwie rolnym, które w rzeczywistości było malutkim domkiem z kilkoma hektarami ziemi, z której połowę zajmował sad, a drugą wybieg dla kurczaków i kilku świń. Gospodarstwo nigdy nie dawało mu środków wystarczających do utrzymania rodziny składają cej się z żony, syna i córki, więc Ian uzupełniał dochód, imając się dorywczych prac i handlując wszystkim, co według niego miało jakąkolwiek wartość. Pomysł znalezienia sobie stałej pracy wydawał mu się nie do przyjęcia. Wojna, niedostatek i zaciemnienie stwarzały nieskończenie wiele możliwości. - Wracam, gdy tylko odzyskam formę. - Głupi jesteś. - Gdyby nie tacy głupcy jak ja, być może siedziałbyś teraz przy barze ze szkopem. - To prawda - włączył się Joe Easter. Joe był właścicielem lokalu, odkąd Steve pamiętał, jeszcze na długo przed tym, zanim miał dość lat, żeby wejść do środka i kupić sobie piwo. - Mam dość tego, jak pochyla się nad barem i odstręcza wszystkich tą swoją końską gębą. - Nic nie poradzę na to, że mam pociągłą twarz. - Prawda. Steve puścił oko do właściciela, gdy tymczasem Jenny chwyciła kufle i przyniosła je do stolika. *
*
*
Ian, który czekał na chwilę, gdy się ściemni, poszedł na tył pubu i podniósł z ziemi worek żeglarski. Worek wyglądał dość niewinnie, ale zgromadzone w nim przedmioty głośno zabrzęczały. Zdecydowanie za głośno, Ian przycisnął worek do piersi i ruszył w drogę. Nie śmiał zabrać towaru do domu. Poprzednim razem Joyce prawie przyłożyła mu w głowę. „Ściągniesz tu policję", powiedziała, domyślając się, że ukradł coś z lotniska, na którym pomagał dbać o pas startowy. „Pozbądź się tego", nakazała mu. - Tak właśnie zamierzam, ale muszę to gdzieś położyć do czasu, gdy znajdę nabywcę. Stary Joe Easter chyba będzie zadowolony, jeśli będzie mógł postawić kilka butelek więcej na półkach. 69
- Joe ma więcej rozumu od ciebie. To jest proszenie się o kłopoty. Tutaj tego nie schowasz. - Nikt tego nie szuka. - Skąd wiesz? - Bo ta skrzynka spadła na ziemię, wszystko się potłukło i wpisano to w straty. - Uśmiechnął się nagle. - Wziąłem kilka pustych butelek z zaplecza Jolly Brewers i rozbiłem je. Oczywiście, kiedy najpierw wyciągnąłem pełne. - Ty durniu. Artykuły należące do lotnictwa są oznakowane. Te butelki nie są takie same jak te z pubu. - Mają tam ciekawsze zajęcia niż przyglądanie się potłuczonemu szkłu. Poza tym ginie im mnóstwo rzeczy... - Jeśli przyniesiesz tu cokolwiek, wyrzucę zarówno ciebie, jak i te rzeczy. Wydawała się mówić poważnie, więc od tamtej pory Ian szukał innych kryjówek. Chował łupy w stodołach, szopach, nawet w stogach siana. Nigdy nie leżały tam długo. Zawsze znajdowali się chętni klienci, którzy nie zadawali zbyt wielu pytań na temat pochodzenia towaru. A oferował nie tylko alkohol; były też dżemy, syropy owocowe, czekolady, wszystko to, co było towarem reglamentowanym lub rzadkim. Ruszył pospiesznie i skręcił w drogę prowadzącą do rezydencji Beckbridge. Bramę, która niegdyś zawsze była zamknięta i stróż otwierał ją tylko przed tymi, których znał lub których oczekiwał, zarekwirowano w celu przetopienia na sprzęt dla wojska. Teraz stróżówka stała pusta. Ian szedł dróżką, aż zobaczył duży dom; niegdyś pracowała tu połowa ludności wioski, ale teraz stał zaniedbany. Zamieszkiwali go tylko lady Helen Barstairs i jej starzejący się lokaj z żoną. Okna były ciemne obowiązek zaciemnienia był jego sprzymierzeńcem. Zszedł z podjazdu i zaczął iść przez park, chociaż trudno było to miejsce określać tym mianem, odkąd nie pasły się tu żadne zwierzęta i nikt nie kosił trawy sięgającej do kolan. Ian był tu kiedyś zatrudniony, dzięki temu wiedział bardzo dobrze, dokąd zmierzał. Pośrodku parku znajdowało się ukryte pośród drzew jezioro z wysepką i hangarem na łodzie. Nie interesował go hangar, gdyż dla jego celów panowała w nim za duża wilgoć, tylko stojąca nieco wyżej altana, z której roztaczał się widok na jezioro. Drzwi altany były zamknięte na 70
kłódkę, ale przerdzewiała ona tak bardzo, że można ją było otworzyć mocniejszym szarpnięciem. Ian wszedł do środka, rzucił worek na ziemię i wyciągnął z kieszeni latarkę. Pomieszczenie było dość spore. Pod ścianą leżało pół tuzina pokrytych pleśnią leżaków. Po drugiej stronie przy drzwiach stała długa ława zamykana wiekiem na zawiasach. Ian otworzył ją i znalazł w środku zbutwiałe ochraniacze do gry w krykieta, bramki i kilka kijów. Był też zestaw do gry w krokieta. Wyciągnął zawartość ławy, wyjął butelki z worka, ułożył je ostrożnie, po czym przykrył ochraniaczami i elementami bramek. Nie było miejsca na kije oraz zestaw do krokieta, więc ułożył je ładnie przy leżakach i zamknął pokrywę. Rozejrzał się szybko z satysfakcją i z zadowoleniem stwierdził, że jego kryjówka była bezpieczna. Zarzucił worek na ramię i wyszedł, zamykając za sobą drzwi i zakładając kłódkę tak, by wyglądała na nietkniętą. Towar może tu zostać do czasu, gdy go sprzeda, a to powinno nastąpić niebawem. Zadowolony z siebie ruszył w stronę domu.
* * * Helen nie mogła spać. Bezsenność nie była dla niej niczym nowym, nękała ją prawie przez całe życie, ale nasiliła się wraz z początkiem wojny. Wstała z łóżka, podeszła do okna, rozsunęła zasłony i wyjrzała na zewnątrz. Znajoma sceneria była skąpana w świetle księżyca. Wysadzany drzewami podjazd kończył się małym rondem tuż pod jej oknem. Na prawo rozciągał się się park, a dalej lasek. Za nim było jezioro, którego wody rozświetlała poświata księżyca. Stała tam też altana, ale nie było jej widać z domu. Rozpadała się ze starości; Helen nie pamiętała, kiedy malowano ją po raz ostatni. Swego czasu często tam chodziła, gdy jeszcze tliło się w niej marzenie, że los połączy ją znowu z Oliverem i ich córką. Myślała, że marzenie to umierało powolną i bolesną śmiercią, lecz nie było to prawdą. Przeszłość powracała do niej częściej niż kiedykolwiek wcześniej... *
*
*
Była pod wpływem środków uspokajających, więc powrót do Beckbridge pamiętała jak przez mgłę. Ojciec prowadził samochód, a matka siedziała cicho na fotelu obok niego. Helen wyobrażała sobie kobietę 71
zanoszącą jej dziecko do swojego domu i karmiącą je z butelki, podczas gdy jej piersi były boleśnie ciężkie od pokarmu. W klinice dano jej tabletki na zatrzymanie laktacji. Co powiedziano tamtej kobiecie? Że nie chciała swojego dziecka? Że chciała pozbyć się córeczki? - Milcz, Helen, na litość boską! - krzyknął poirytowany ojciec. Miała ochotę otworzyć drzwi samochodu i wyskoczyć. Jechali z dużą prędkością, więc bez wątpienia zabiłaby się na miejscu. Położyłaby tym samym kres swojemu nieszczęściu oraz uwolniła ojca od wstydu, którego była przyczyną. Pomyślała jednak o Olivii i postanowieniu odnalezienia jej. Opadła z powrotem na siedzenie. Już nigdy więcej nie płakała, nie wówczas, gdy ktoś mógł ją zobaczyć lub usłyszeć. Nie miała z kim porozmawiać. Nie mogła opowiedzieć o swoim nieszczęściu nikomu, kto przeżywałby je razem z nią, nawet Kathy. Kiedyś były sobie bliskie, dzieliły się tajemnicami, ale teraz jej kuzynkę stać było wyłącznie na zimne „Witam", gdy spotykały się w wiosce. Życie toczyło się tak, jakby nigdy nie wyjeżdżała i nie urodziła dziecka, chociaż jej ojciec przestał zapraszać wojskowych do domu. Nigdy nie wspominano o Oliverze ani Olivii. Helen tylko raz zapytała matkę o nazwisko osoby, która zabrała jej córeczkę, ale matka zarzekała się, że go nie zna, a klinika nie podaje takich informacji. „Tak jest lepiej, kochanie", powiedziała. „Nie ma sensu tak się dręczyć. Pomyśl o powrocie Richarda. Stworzycie razem dom i będziecie mieli swoje dzieci". Ta wizja bardzo ją martwiła. Czy oni mogli ze sobą żyć? Czy ona będzie potrafiła z nim być, zachowując pozory normalności i skrzętnie ukrywając swoją tajemnicę? Nie musiała. Richard został wzięty do niewoli latem tysiąc dziewięć set osiemnastego roku, ale dopiero pod koniec wojny Helen została poinformowana, że zmarł. Okoliczności jego śmierci poznała podczas wizyty oficera, który przebywał w tym samym obozie jenieckim, co jej mąż. Podczas lotu bojowego Richard dostrzegł kolumnę piechoty wroga na drodze i zanurkował na wysokość czubków drzew, żeby ostrzelać ją z karabinu maszynowego. W czasie tego manewru jego samolot został trafiony serią pocisków wystrzelonych przez strzelca z niemieckiego aeroplanu - obserwator zginął, silnik samolotu był 72
ciężko uszkodzony, a ranny Richard musiał lądować awaryjnie za linią wroga. Zabrano go do punktu opatrunkowego, a stamtąd prosto do obozu jenieckiego, gdzie zmarł z powodu odniesionych obrażeń. „Może pani chcieć wiedzieć, że przez cały czas myślał i mówił o pani", opowiadał oficer. „Nawet leżąc na łożu śmierci, nie wyobrażał sobie, że mógłby do pani nie wrócić". Była tym wzruszona, ale poczuła też dziwną ulgę, że jej mąż nie dowiedział się nigdy o Oliverze i Olivii. Udawała, że zostawiła przeszłość za sobą, wraz ze wszystkimi świętowała rozejm, rozmawiała uprzejmie z rodzicami, chodziła z nimi na spotkania towarzyskie i angażowała się w działalność charytatywną, zupełnie jakby dreptała w miejscu i na coś czekała. Trzy miesiące później jej rodzice w odstępie jednego tygodnia zmarli na grypę. Epidemia hiszpanki szalała w całej Europie. Helen czuła się... Nie wiedziała, jak się czuła. Porzucona? Samotna? Zdana na siebie w życiu, które już było nieszczęśliwe? Wolna i uprawniona do tego, by robić to, czego najbardziej pragnęła? Związana konwenansem, obietni cami złożonymi pod przymusem, daremnością wszystkiego? Na pogrzebie pojawili się: cioteczna babka Martha, którą ze Szkocji przywiózł kuzyn Cyryl, niezliczeni dalecy krewni, których Helen nie znała, przyjaciele ojca i matki, William i Kathy, która była w zaawan sowanej ciąży, co zasmuciło Helen jeszcze bardziej, rodzice Kathy, mieszkańcy wioski, miejscowy lekarz i prawnik rodziny. Stali wokół podwójnego grobu w strugach deszczu przechodzącego w deszcz ze śniegiem, podczas gdy pastor mruczał słowa liturgii pogrzebowej. Potem udali się do domu, by napić się sherry i herbaty, jeść i rozmawiać o życiu zmarłej pary. „Razem w życiu i razem po śmierci", powiedział ktoś. „Tak jest lepiej. Byli sobie tacy oddani". Nikt z żałobników nie zapytał jej, jak podoła życiu bez rodziców, jak sobie poradzi w tym mauzoleum z nieliczną już grupą służących. Dom wymagał pilnego remontu. Przypuszczała, iż wszyscy zakładali, że wyjdzie ponownie za mąż. Ciotka Martha nawet powiedziała to na głos: „Nie powinnaś mieć problemu ze znalezieniem sobie kolejnego męża. Nie poradzisz sobie z tym domem sama. Nie będziesz musiała nic mówić, wiesz o czym". Ostatnie zdanie wypowiedziała szeptem. Bynajmniej nie w głowie jej było małżeństwo; wszystkie swoje myśli poświęciła małej Olivii. Za dwa tygodnie jej córeczka miała skończyć 73
roczek. Helen straciła rok macierzyństwa i nigdy go nie odzyska. W ciągu tego roku wiele razy żałowała, że nie ujrzała pierwszego dziecięcego uśmiechu, pierwszego ząbka, starań o to, by usiąść i raczkować, a może nawet stać. Być może mała próbowała już wypowiedzieć pierwsze słowo. Czy było nim „mama"? Tęskniła za nią, może nawet bardziej niż za Oliverem, chociaż nadał marzyła, że pewnego dnia zjawi się po nią, razem odszukają córkę i sprowadzą ją do domu, by stworzyć prawdziwą rodzinę. To jej marzenie powoli słabło, gdy mijały kolejne miesiące i żołnierze wracali z frontu do domów. Nie miała pojęcia, czy Oliver żył, ale nawet jeśli nie zginął, to nie próbował nawiązać z nią kontaktu. Jej rodzice nie żyli, więc czy nadal była zobligowana dotrzymać obietnicy, że nie będzie szukać córki? Nie zastanawiała się nad tym, jak miałaby się za to zabrać ani też nad skutkami prawnymi jej nagłego pojawienia się w życiu dziecka oraz wpływem, jaki wywarłoby to na przybranych rodziców. Nie brała też pod uwagę tego, co mogliby pomyśleć jej przyjaciele i krewni z Beckbridge. Olivia należała do niej i nikt nie miał prawa zabierać jej dziecka. Po tygodniu spędzonym z prawnikiem na porządkowaniu spraw ojca - nie było kolejnego hrabiego Hardinghama, ten tytuł umarł wraz z jej ojcem - i przedyskutowaniu kwestii spadku, który z trudem wystarczył na utrzymanie domu, pojechała do Londynu. Pierwsze kroki skierowała do Kliniki świętych Marii i Marty, ale niczego się tam nie dowiedziała. „To jest poufna informacja", oznaj miła wyniosła siostra przełożona, która nie pozwoliła jej na spotkanie z lekarzem. „Zobowiązała się pani nie dociekać tego, co się stało z dzieckiem i ta deklaracja jest wiążąca. Poza tym nie jestem pewna, czy przechowujemy tego rodzaju dane". Próbowała przejrzeć akty urodzenia w każdej parafii w okolicy kliniki. Ojciec nie zarejestrowałby dziecka pod własnym nazwiskiem, więc szukała tego, jakie nadano jej na czas pobytu w szpitalu. Pani Jones! Było ich kilka, ale żadna nie miała córeczki o imieniu Olivia, w dodatku urodzonej we właściwym dniu. Wróciła do Beckbridge zmęczona i sfrustrowana, zastanawiając się, czy jej wysiłki nie są próżne. Lecz te poszukiwania stały się jej obsesją i kilka dni później znowu była w Londynie; tym razem udała się do jeszcze dalej 74
położonych parafii. Gdy i to nie przyniosło skutku, po prostu zaczęła szukać dziewczynek urodzonych tego dnia. Znalazła ich kilka, ale żadna z nich nie była jej córeczką. Przez wiele tygodni jeździła w tę i z powrotem, a po każdej takiej wyprawie wracała zmęczona i nieszczęśliwa. Poczuła się jeszcze gorzej, gdy z lokalnej gazety dowiedziała się, że „Wil liamowi i Katherine Wainright urodziła się córeczka Jennifer Alice, siostra Stevena, ważąca 3400 gramów. Matka i dziecko czują się dobrze". Nie chciała rezygnować ze swoich poszukiwań, więc wysłała ogło szenia do gazet oraz pisma do zarządu kliniki, w którym potępiała ich metody i żądała odpowiedzi - oczywiście nie uzyskała jej. Wtedy uznała, że powinna przejrzeć i uporządkować ubrania i osobiste przedmioty matki. Wciąż odkładała to na później, a potem zastanowiła się, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała. Pośród listów znalazła rachunek za zorganizowanie przez szpital adopcji. Otworzyła szeroko oczy, widząc kwotę: upewniła ją ona w tym, jak rozpaczliwie jej rodzice pragnęli oczyścić się ze wstydu, który na nich ściągnęła. Do rachunku dołączono list od lekarza, który kierował kliniką. Zapewniam Panią, że wzięliśmy pod uwagę Pani troskę o to, by dziecko nigdy nie zostało zidentyfikowane przez nikogo z Państwa rodziny i przyjaciół. Trafi do domu w Stepney w dzielnicy East End. Rodzina jest biedna, ale zapewniono nas, że dziecko nie będzie źle traktowane. Pozwoliłem sobie poprosić panią Bates, położną, która asystowała przy porodzie, żeby miała dziecko na oku i poinformowała mnie, jeśli podejrzewałaby, że nie jest ono otaczane należytą troską. Pani Bates zna tę rodzinę. Rozumiem, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy i dlatego dołączam rachunek zgodny z naszymi ustaleniami. Z poważa niem... Dlaczego jej matka zachowała list? Dlaczego był adresowany do niej, a nie do ojca, który załatwiał sprawy z kliniką? Może myślała, że pewnego dnia pokaże jej tę korespondencję? Biedna mama, nie ośmieliła się na to, ale zostawiła list, żeby córka mogła go kiedyś znaleźć. Helen nie traciła czasu. 75
Odnalezienie pani Bates okazało się łatwe, gdyż każda potencjalna matka w Stepney potrafiła podać adres położnej. Pod wskazanym adresem stał wysoki, wąski dom szeregowy, tylko nieco lepszy od slumsów w dzielnicy portowej, rozciągającej się kilka przecznic dalej. Pani Bates podeszła otworzyć drzwi. Helen natychmiast ją rozpoznała. To była kobieta, która zabrała dziecko z jej ramion. - Pani Bates, pamięta mnie pani? - Nie. A powinnam? Helen się uśmiechnęła. - Chyba nie. Była pani bardziej zainteresowana dolnymi partiami mojego ciała. To było osiemnaście miesięcy temu - przerwała, podczas gdy kobieta zastanawiała się, kim może być. - Nazywam się... Nie podano by pani mojego prawdziwego nazwiska. Nieważne. Szukam pewnych informacji. Czy mogę wejść? Wpuszczono ją do salonu i poproszono, żeby usiadła. - Jakich informacji pani szuka? - Staram się odnaleźć dziecko, które przyszło na świat w Klinice świętych Marii i Marty piątego marca tysiąc dziewięćset osiemnastego roku. Była pani przy tym. Pomagała pani przy porodzie. - Skąd pani to wie? - Też tam byłam i serce mi pękało, gdy odbierano mi córeczkę. Siłowałyśmy się. Mój ojciec pomógł pani ją zabrać. Proszę na mnie spojrzeć. Czy teraz pani sobie przypomina? - Tak. Ale zobowiązała się pani nie szukać dziecka. Podpisała pani dokumenty. - To się działo pod przymusem, o czym pani wie. - Nie mogłabym powiedzieć, gdzie jest to dziecko, nawet gdybym wiedziała. - Pani wie. Lekarz napisał do mojej matki list, z którego wynika, że miała pani sprawdzać, czy dobrze się nią opiekują. - To prawda. Jest pod dobrą opieką. Nie mogę powiedzieć nic więcej. - Sądzę, że pani może. - Nie. Jak pani myśli, co mogłoby się stać, gdyby wkroczyła pani w życie córki i jej zastępczej matki? To jest stabilny dom i rodzina jest szczęśliwa. Chce pani to zniszczyć? 76
- Oczywiście, że nie. Chcę ją tylko zobaczyć. To moja córka i nie mogę zapomnieć tego, w jak okrutny sposób mi ją odebrano. - Zgodziła się pani na to. - Nieprawda. Zmuszono mnie do tego i pani dobrze o tym wie. Lekarz też. Na Boga, nieźle się wam dałam we znaki. Położna się uśmiechnęła. - Owszem. Dała nam pani popalić. - Więc powie mi pani? - Nie. - Nie mam zatem wyboru i muszę iść na policję. Poinformuję ich o tym, jak działa klinika, jak handlujecie noworodkami i jak wyko rzystujecie biedne ciężarne. - Wstała, żeby wyjść. - Nawet jeśli policja nie będzie chciała działać, sądzę, że gazety zainteresują się tą sprawą. Pani Bates wyglądała na zmartwioną. - Działaliśmy z najlepszymi intencjami. Pani... zastępcza matka tak bardzo pragnęła dziecka. Nie miałam pojęcia, że nie ma pani zgody. Zorientowałam się dopiero, gdy pani się przeciwstawiła. Ale byli tam pani rodzice. Jak mogłam się im sprzeciwić? Nie może pani oczekiwać, że dostanie ją pani z powrotem, tak po prostu. Helen właśnie na to Uczyła, ale była dość rozsądna, by się do tego nie przyznać. - Nie prosiłabym o to, ale chciałabym ją zobaczyć, przekonać się na własne oczy, że dobrze o nią dbają. Chciałabym też pomóc, nawet w tajemnicy. Czy nie potrafi pani tego zrozumieć? - Chyba potrafię - pani Bates odpowiedziała niechętnie. - Proszę zatem powiedzieć, gdzie mogę ją znaleźć. Otworzyła torebkę i wyjęła plik banknotów pięciofuntowych. Pat rzyła, jak oczy kobiety otwierają się szerzej. - Czy przyrzeka pani nigdy ich nie niepokoić, nie ujawniać się i nie podejmować prób odebrania córki od kobiety, którą dziecko uważa za matkę? Jeśli pani nie przysięgnie, nic pani nie powiem. - Obiecuję. Pieniądze przeszły z ręki do ręki. Helen dostała nazwisko i adres. Pani Anne Drummond, 18 Prince Albert Street, Stepney. 77
Gdy dotarła na miejsce, kilkakrotnie pytając o drogę, ujrzała wąską uliczkę slumsów z brudnymi schodami i zasłonami. Nie było tam ani skrawka trawnika. Była przerażona. Jej dziecko, jej kochana córeczka, mieszkała w tym brudzie i nędzy. Stała naprzeciwko budynku pod numerem osiemnastym i wpatrywała się weń z nadzieją, że wyjdzie stamtąd ktoś z dzieckiem. Może to nie była jej córka, może pani Bates się pomyliła? Gdy tak stała, niepewna, co ma robić, pojawił się mężczyzna ubrany w roboczy kombinezon. Drzwi się otworzyły. Helen zobaczyła witającą go kobietę z dzieckiem. Dziecko pomachało do niego tłuściutką rączką. Przytrzymał ją i pochylił się, by ucałować małą. Śmiał się z czegoś, co kobieta powiedziała. Drzwi się zamknęły, odgradzając Helen od podglądanej rodziny. Zresztą i tak niczego więcej by nie zobaczyła, bo do oczu napłynęły jej łzy. Dopiero później uświadomiła sobie, że ten dom był czyściejszy od sąsiednich, schody były wyszorowane, a w oknach wisiały białe jak śnieg firanki. Dziecko wyglądało na dobrze odżywione i musiała przyznać, że było kochane. Odwróciła się i pojechała do domu, do pustej rezydencji. Czuła, że nie zyskała niczego, prócz jeszcze większego bólu w sercu...
*
* *
Po trawniku szedł mężczyzna, który niósł coś na ramieniu. Zbliżał się od strony jeziora i altany. Serce Helen żwawiej zabiło. Błądziła myślami w przeszłości i natychmiast stanął jej przed oczami Oliver. Oczywiście, to nie on włóczył się nocą pod jej oknami, tajemniczy człowiek w ogóle nie był do niego podobny. Może był to spado chroniarz, szpieg, którego misją było sianie chaosu? A może ktoś z piątej kolumny? Albo angielski lotnik, który musiał się katapultować? Nie było jednak słychać silnika samolotu, nie mówiąc już o strzałach z broni maszynowej. Zrezygnowała z pomysłu zejścia na dół i do prowadzenia do konfrontacji - mężczyzna był za daleko, a ona nie miała broni. Wprawdzie mogła chwycić śrutówkę ojca, ale czy miałaby dość odwagi, żeby strzelić? Gdy tak patrzyła, mężczyzna się odwrócił i spojrzał prosto w okno. Schowała się, lecz zdążyła rozpoznać Iana Moretona, który pracował niegdyś dla jej ojca. Zwolniono go z powodu nieuczciwości. Co on tu robił o tej porze? Dostrzegła worek prze78
rzucony przez ramię mężczyzny i uśmiechnęła się. „Pewnie polował na zające albo łowił ryby", pomyślała. „Przecież szedł od strony jeziora". W dawnych czasach, gdy hodowano tu bażanty, tego czło wieka skazano by za kłusownictwo, ale jakież to teraz miało znaczenie? Nie było tu już bażantów ani pstrągów, a jeśli jakiś zając trafi do garnka, będzie świetnym pożywieniem dla rodziny. Helen nie żałowała im tego. Wróciła do łóżka.
* * * Steve kuśtykał po farmie i słuchał narzekań ojca na ograni czenia, które wprowadzano praktycznie codziennie, nie wspomi nając już o inspektorach, którzy pojawiali się od czasu do czasu i próbowali go uczyć jego fachu. A przecież zajmował się tą pracą, odkąd skończył szkołę w wieku trzynastu lat. Był do tego stworzony. - Głupki, nie mają o niczym pojęcia - mówił z lokalnym akcen tem z rejonu Norfolk. - Myślą sobie, że wystarczy zaorać pole i pszenica sama wyrośnie. Mówiłem im, że ziemia jest błotnista, nie nadaje się pod uprawę. No i co miałbym począć z bydłem, które się tu pasie? Tak samo było podczas poprzedniej wojny. Ludzie z ministerstwa mówili rolnikom, jak mają pracować, jakby ci byli bandą uczniaków. Pamiętam, jak twój dziadek jednemu takiemu naurągał. - Nie najlepszy pomysł - odparł na to Steve. Gospodarstwo należało do rodziny od kilku pokoleń i Steve wiedział, że ojciec pragnął mu je któregoś dnia przekazać. Przypuszczał, że mógłby je przejąć. Cóż innego miałby w życiu robić? Najpierw jednak trzeba było wygrać tę wojnę. Wytrwale śledził wiadomości i wiedział, że Niemcy bombardowali lotniska i że ojczyzna potrzebuje każdego pilota. Nie mógł siedzieć w domu i udawać inwalidy. Nic mu już nie dolegało. Pod koniec tygodnia zdjęto mu gips w szpitalu w Attlesham i po kilku dniach oswajania się z jego brakiem Steve wrócił do służby. Na lotnisku panował chaos. Wszędzie widać było leje po bombach, które pospiesznie zasypywano i wyrównywano. Niektóre budynki poważnie zniszczono; w większości nie było okien. W miejscu 79
niegdysiejszego stanowiska działka znajdował się dół wypełniony metalem i betonem. Widać było ślady świadczące o tym, że wróg zniszczył jakiś samolot na ziemi. Pozostałe jednak były w stanie gotowości. - Oberwało nam się wczoraj - poinformował go podpułkownik, gdy Steve zgłosił powrót z urlopu. - Większa część dywizjonu zdołała wystartować przed nalotem, ale cztery maszyny są zupełnie bezuży teczne. Kilka innych wymaga naprawy. - Straty w ludziach? - Dwie osoby z obsługi naziemnej i jeden pilot, który próbował wystartować. Kilka kobiet z WAAF-u pokaleczyły potłuczone szyby. - Jest dla mnie spadochron? - Znajdziemy jakiś, nawet gdybyśmy musieli zabrać któremuś z nowych. Zjedz coś i wskakuj w mundur, a potem idź do dispersalu. Ucieszą się na twój widok. Steve poszedł do swojego pokoju i usiadł na łóżku. Obok stała mała szafka, a dalej szafa, zaś nieco z boku - krzesło. Wszystko wyglądało porządnie i czysto. Drugą stronę pokoju zajmował taki sam zestaw mebli, który niegdyś służył Bobowi, a teraz korzystał z niego kapitan Brand. Ten bynajmniej nie był porządny. Na krześle wisiała kurtka, na podłodze leżały buty, które wyglądały tak, jakby ktoś je zzuł i niedbale rzucił. Na szafce walały się różne bibeloty, pusta paczka po papierosach Craven A, zapalniczka i jedna spinka do mankietu. Steve uśmiechnął się i otworzył swoją torbę. Niebawem wszystkie rzeczy wróciły na swoje miejsca. Na szafce stanęło zdjęcie Laury, które zabrał z torby Boba, oraz podobizna jego matki i siostry, pozujących przed obiek tywem razem z Boyem. Steve przebrał się w kombinezon lotniczy, wciągnął buty i udał się do hangaru. - Ach, wrócił wędrowiec - powiedział Brand i machnął do dwóch oficerów, których Steve nie znał. - Podejdźcie, to was przedstawię. Steve szedł, starając się nie utykać. - Panowie, to jest major Steve Wainright. Był na wakacjach, ale już wrócił i może się brać do roboty. - Machnął ręką w stronę towarzyszy. - Steve, poznaj poruczników lotnictwa: Olliphanta zwa nego Jumbo i Bullimore'a, zwanego Oxo. - Witam - powiedzieli równocześnie. 80
Nagle zadzwonił telefon. Steve podszedł, by podnieść słuchawkę. - Startujemy - rzekł. Rzucili się do drzwi i w ciągu trzydziestu sekund pomieszczenie opustoszało. Gdy Steve pędził do samolotu i wspinał się do kabiny, zapomniał o urlopie i swoich kontuzjach. Trzy minuty później był już w powiet rzu. Wrócił do gry i w głowie miał tylko jedną myśl: „Zestrzelić wroga".
Rozdział trzeci
Dotychczas mało intensywne naloty na Londyn, które bardziej przypominały kąsanie komara niż prawdziwy atak, nagle nabrały złowrogiego charakteru. Wcześniej na miasto spadały bomby, które samoloty gubiły przypadkiem lub które były uszkodzone i lotnicy musieli się ich pozbyć; teraz Luftwaffe atakowała miasto z całą zaciekłością. W blasku słońca w sobotnie popołudnie na początku września rozległo się wycie syren: najpierw jednej, której po chwili zawtórowały kolejne, jedna po drugiej. Mieszkańcy nie spiesznie udawali się do schronów i narzekali na stratę czasu. Laura była na służbie i kolejny raz powtarzała doskonale już znaną procedurę przeprowadzania pacjentów w bezpieczne miejsce pomagała tym, którzy mogli iść o własnych siłach, jak też tym, których można było zwieźć na wózkach inwalidzkich do schronu w piwnicy. Łóżka z tymi chorymi, którzy byli do nich przykuci, wystawiono na korytarze, daleko od okien. Jeżeli jakiś chirurg wykonywał operację, nie można było zrobić nic i musiał kon tynuować pracę. Po odwołaniu alarmu cały proces przebiegał w drugą stronę. Wróciła już do obowiązków. Wiedziała, że gdyby została w domu, rozczulałaby się nad sobą i szlochała, tak więc lepiej było udać się gdzieś, gdzie mogła zrobić coś pożytecznego. Wszyscy byli dla niej mili, ale widziała, że bali się choćby wspomnieć o Bobie, uważali na każde słowo wypowiadane w jej obecności, aby jej nie zranić. Czasami 82
jednak ktoś się zapomniał; wtedy uśmiechała się na widok jego zażenowania i mówiła, że nic się nie stało. Praca była jej panaceum na ból, ale Laura zastanawiała się, jak długo jeszcze zdoła pracować. Dopuściła się przecież największego grzechu, jaki mogła popełnić niezamężna kobieta - zaszła w ciążę. Niektórzy ludzie z pewnością nazwą ją kobietą upadłą i będą przechodzili na jej widok na drugą stronę ulicy. Bała się tego, lecz jeszcze bardziej lękała się powiedzieć o wszystkim matce. Czy przyjmie to dziecko? Chyba nie będzie żądała, aby oddała je do adopcji? Jeśli tak, to poważnie się pokłócą, bowiem Laura za nic na świecie nie rozstanie się z dzieckiem Boba. Będzie jej trudno, bo nie wiedziała, jak poradzą sobie finansowo, ale przecież jej matka wychowywała ją bez ojca od dziesiątego roku życia, więc i ona da sobie radę. Będzie pracowała tak długo, jak długo wystarczy jej sił, oszczędzając przy tym każdego pensa. Była zbyt zajęta, żeby zobaczyć nadlatujące samoloty, ale usły szała je. Zawsze gdy dobiegał ją dźwięk syren, myślała o lotnis kach, pilotach i Bobie. Boba już nie było - odszedł tam, dokąd nie mogła podążyć za nim. Jego miejsce zajął Steve i teraz modliła się za niego, tak jak za wszystkich młodych mężczyzn będących w nie bezpieczeństwie. Huk wybuchów słychać było bliżej niż kiedykolwiek wcześniej, a potem rozległy się syreny wozów strażackich. Jak blisko to było? Zatrzymała się w drodze do piwnicy i wyszła na zewnątrz budynku szpitala. Warkot samolotów, wizg zrzucanych bomb, a potem eksplozje, od których trzęsła się ziemia i drżały szyby w oknach, syreny wozów strażackich i karetek pędzących do potrzebujących tworzyły razem kakofonię dźwięków. To nie było już kąsanie komara. Podeszła do budki telefonicznej, żeby zadzwonić do domu. Nikt nie odpowiadał. Mama powinna siedzieć w schronie, ale bardziej prawdopodobne było to, że, jak mawiała, „robiła swoje" z koleżankami z WVS*. To było dla niej typowe - poświęcała siebie, pomagając innym. Zawsze taka była - myślała o tych, którym wiodło się gorzej, szyła, robiła na
* Women's Voluntary Service - żeńska organizacja ochotnicza niosąca pomoc potrzebującym (przyp. tłum.).
83
drutach lub piekła ciasta. Laura żywiła nadzieję, że mama nie narażała się na niebezpieczeństwo, bo co ona by bez niej poczęła? Jak miałaby radzić sobie z ciążą i dzieckiem bez matczynego wsparcia? Musi się zebrać na odwagę i jej powiedzieć. - Boże, nie pozwól na to, bym straciła również ją - pomodliła się, zanim weszła z powrotem do środka. Ranni zaczęli docierać do szpitala kilka minut później i przez kolejne godziny Laura nie przebywała na sali lotników, tylko zajmowała się połamanymi kończynami, skaleczeniami spowo dowanymi przez potłuczone szkło, urazami głowy, oczu, jamy brzusznej i potwornymi poparzeniami. Opiekowała się pacjentami, których poddawano amputacjom kończyn. Nie wszyscy byli do rośli. Widok biednych, poranionych dzieci rozrywał jej serce. Wiedziała, że na pewno było wiele ofiar śmiertelnych, ale nie zadawała pytań. - Zaatakowali port - powiedział ktoś z obsługi karetki, która przywiozła człowieka z ramieniem wiszącym tylko na kawałku skóry i mięśni. - Tam jest piekło. Alarm odwołano o osiemnastej. Do szpitala przestał napływać strumień ofiar i chorzy wrócili na swoje sale. Udało im się zaparzyć herbatę, gdy znowu zawyły syreny i wszystko zaczęło się od nowa. Nowa fala bombowców zaatakowała port, gazownię i arsenał. Laura, która powinna wracać już do domu, ciągle praco wała. Nie było ucieczki od hałasu, wizgu spadających bomb, wybuchów, trzasku walących się budynków - to działo się tak zatrważająco blisko. Nieustającemu zgiełkowi towarzyszył ogień. Materiały zapalające zmieszane z wybuchowymi sprawiały, że wysokie płomienie i czarny dym unosiły się aż do nieba. Począt kowo ogień pojawiał się tylko w pojedynczych miejscach, ale z czasem rozrósł się w potężną ścianę i choć pożar szalał w pew nej odległości od szpitala, Laurze wydawało się, że czuje bijący od niego żar. O piątej nad ranem ryk samolotów ucichł i odwołano alarm. Wszyscy byli wykończeni: lekarze, pielęgniarki, obsługa karetek, policjanci, a zwłaszcza strażacy. Niektórzy również byli ranni. Laura udała się do domu, by przez kilka godzin odpocząć przed rozpoczęciem 84
kolejnej zmiany. O dziwo, kursowały autobusy. Wsiadła do jednego z nich, po czym opadła ciężko na miejsce. Była tak wyczerpana, że mogłaby zasnąć tam w jednej chwili.
* * * Anne, która wstąpiła do WVS jako jedna z pierwszych, praco wała całą noc w szkole w East Endzie, w której zgromadzono bezdomnych. Mieli tam dostać ubrania, koce i ciepłe jedzenie. Rannych zabrano do punktów opatrunkowych albo do szpitali, więc Anne widziała ludzi, którzy byli wprawdzie oszołomieni, ale zdrowi fizycznie. Chodzili wkoło, patrzyli przed siebie pustym wzrokiem, a ich twarze były osmalone i ubrudzone. To od nich dowiedziała się, że najbardziej podczas nalotu ucierpiała dzielnica Stepney. Mieszkali tam z Tomem za młodu, jeszcze przed pierwszą wojną światową. Tamtejsze wąskie domy były mocno stłoczone i przylega ły do siebie ścianami, nie miały doprowadzonej bieżącej wody, nie mówiąc o łazienkach. Ubikacje stały na malutkich podwórkach. Pełno było karaluchów i myszy, a nawet szczurów. Z kanalizacji bił straszny odór. Utrzymywanie porządku w tym miejscu wymagało koszmarnego wysiłku; Anne przypuszczała, że właśnie z tego powo du wielu sąsiadów nie dbało o ład. W sierocińcu nauczyła się jednak, że czystość jest bliska boskości i dokładała wszelkich starań, by ich dom, jak też ona sama, wyglądali schludnie i czysto. Z tego powodu stała się obiektem drwin. „Panna bielsza od bieli" tak nazywała ją teściowa, wyśmiewając jednocześnie jej regularne uczęszczanie do kościoła i pedanterię. Była nieszczęśliwa, gdy musiała sprowadzić tam Laurę i przysięgła sobie, że pewnego dnia się stamtąd wyrwą. Musieli przez lata oszczędzać i zaciskać pasa, ale w końcu osiągnęli cel. Matka Toma, która od zawsze mieszkała w Stepney i nie chciała się przeprowadzić, została w starym domu. Anne była z tego zadowo lona, choć miała lekkie poczucie winy. Kobiety nie rozmawiały ze sobą od czasu potwornej kłótni w dniu pogrzebu Toma. Była jednak matką jej męża i gdy tylko Anne zakończyła swój dyżur, poszła sprawdzić, czy teściowa nie potrzebuje pomocy. 85
Strażnik ARP* zatrzymał autobus blisko miejsca, do którego zmierzała i resztę drogi musiała pokonać pieszo. Mijała domy z po wybijanymi szybami i drzwiami wyrwanymi z zawiasów. Niektóre fasady były zrujnowane i widać było wnętrza, zupełnie jak w domkach dla lalek. Kominki tuliły się do oklejonych tapetą ścian, łóżka stały zasypane gruzem, porwane zasłony wisiały tam, gdzie niegdyś były okna. W powietrzu unosiły się dym i pył, który gryzł w oczy i dosta wał się do płuc, wywołując kaszel. Wszędzie było widać wozy stra żackie - niektóre strasznie stare, holowane przez taksówki - które kierowały strumienie wody na płomienie. Były też domy całkowicie zrujnowane. Policjanci i strażnicy ARP mieli pełne ręce roboty: zajmowali się tymi, którzy nie potrafili zrozumieć tego, co się stało, inni przeczesywali rumowisko w poszukiwaniu ocalałych. Gdy Anne pokonała już potłuczone szkło, pokruszone cegły i wijące się węże strażackie, zatrzymał ją strażnik. - Nie może pani iść dalej. To zbyt niebezpieczne. Wskazała na ulicę, która nie przypominała już ulicy. Wyglądała jak bardzo nieporządny plac budowy. - Szukam pani Drummond spod osiemnastki. - To była pani krewna? - Była? - Przykro mi, droga pani. Nie zeszła do schronu. Tyle razy ją ostrzegałem, ale puszczała moje słowa mimo uszu. Była w budynku, gdy spadła na niego bomba. Wyciągnięto ją, lecz było już za późno. Zabrano ją do kostnicy. Jest pani jej najbliższą krewną? - Synową, ale miała też córkę. Maisie Youngs. Mieszka w Essex. - Poinformuje ją pani? - Tak. Odwróciła się i odeszła. Przeszłość odeszła w niebyt, została wymazana w ciągu jednej nocy. Nie było już nikogo, kto mógłby ją oskarżyć. Nikogo, oprócz... Anne odgoniła tę myśl i wsiadła do autobusu jadącego w kierunku jej domu. Laura robiła herbatę i kanapkę, gdy Anne dotarła na miejsce. * Air Ride Precautions - organizacja zrzeszająca ochotników; ich zadaniem była ochrona ludności cywilnej przed skutkami nalotów bombowych. ARP podlegała władzom samorządowym (przyp. red.).
86
- Dzięki Bogu. Zastanawiałam się, gdzie mama jest. - Pomagałam w ośrodku w East Endzie. Setki ludzi zginęły, a tysiące straciły domy. Wygląda na to, że połowa dzielnicy przestała istnieć... - Westchnęła. - A wraz z nią babcia Drummond. Strażnik powiedział, że nie chciała iść do schronu. Cała ona, uparta, stara, głupia kobieta. Nigdy nie miała rozumu. - Mamo, tak mi przykro. Możemy coś zrobić? - Nie. Widziałam Maisie, gdy stamtąd odchodziłam. Powiedziała, że wszystkim się zajmie. A co u ciebie? Jaką miałaś noc? zmieniła temat. - Potworną. Wróciłam godzinę temu. Myślałam, że uda mi się przespać choćby kilka godzin przed kolejnym dyżurem. - Słusznie. Chyba też się położę. Nigdy nie wiadomo, kiedy te diabły wrócą. Przypuszczam, że ta noc to był dopiero początek. W ciągu dnia poznały skalę zniszczeń. Sytuację uważnie monitoro wały biuletyny BBC, w których zamieszczano dodające otuchy hasła o tym, że nie zostali pokonani, że wszyscy powinni trzymać się ra zem i pomagać sobie nawzajem. Wysławiano przykłady bohaterstwa i potępiano przypadki plądrowania zniszczonych domów. Informacje ustnie przekazywali też ci, którzy dotarli do szpitala i widzieli wszystko na własne oczy. Laura, która znowu zajmowała się ofiarami, do wieczora poskładała sobie w głowie obraz tragedii. Domy przewrócone niczym kręgle, ludzkie ciała i ich fragmenty latające wokół jak szmaciane lalki, słaniających się ludzi pokrywały pył z cegieł i sadza; magazyny portowe, w których znajdowały się beczki z rumem, puszki z farbą, kauczuk, pieprz, drewno i jedzenie, stanęły w płomieniach, a woń palonego towaru wzmogła jeszcze wszechobecny swąd. Porty Royal Victoria Dock i Surrey Commercial Dock zalało morze ognia. Liny cumownicze barek przepaliły się i płonące łodzie odpłynęły w dół rzeki. Wróciły wraz z falą przypływu, nadal płonąc. Odcięte były linie telefoniczne, gaz i woda. Komunikacja była możliwa jedynie za pośrednictwem poruszających się na żółtych rowerach kurierów i posłańców; można ich było rozpoznać po heł mach na głowach i opaskach na ramionach. Strażacy w arsenale Woolwich walczyli z ogniem w składzie amunicji i nitrogliceryny. W Hackney w zatłoczony ceglany schron uliczny uderzyła bomba. 87
Wybuch spowodował zawalenie się ścian i betonowe sklepienie spadło na ludzi, miażdżąc ich i grzebiąc pod gruzami. Łatwo mówić: „Londyn to zniesie", ale jak wiele byli w stanie znieść? Największych zniszczeń doznały najbiedniejsze dzielnice miasta, co zauważył niejeden rozmówca Laury. „I gdzie był ten cholerny RAF? I działa przeciwlotnicze? Zostawili nas bez opieki", narzekali ludzie. Laura opatrywała rany i łagodziła gniewne nastroje rannych aż do późnego popołudnia. Wróciła do domu skrajnie wycieńczona. Piły z matką herbatę i jadły w milczeniu, słuchając audycji ITMA* w radiu. Postanowiły położyć się wcześnie spać, lecz sen nie był im tej nocy pisany. O dwudziestej rozpoczął się kolejny nalot. Zebrały osobiste rzeczy leżące pod ręką i udały się do schronu w ogródku. Siedziały tam, czuwając, i nasłuchiwały znajomego już ryku samolotów, wybuchów, trzasku walących się murów. Anne wzięła do ręki robótkę, zaś Laura siedziała bezczynnie. Po raz setny powtarzała w myślach to, jak powie matce o swojej ciąży. Musiała to zrobić niebawem, bo ktoś spostrzegaw czy mógłby się zorientować albo Laura mogłaby zachorować bądź zostać ranna w czasie nalotu. Byłoby okropne, gdyby mama dowiedzia ła się o tym od jakiegoś anonimowego lekarza. - Nie myśl o tym - odezwała się Anne. To wyrwało Laurę z jej zadumy. Miała wrażenie, że jej matka potrafi czytać w myślach. Udała, że szuka w kieszeni chusteczki. - O czym? - zapytała. - Nie wiem. O tym, co cię trapi. Nie była jeszcze gotowa. Naprawdę. - Nic mnie nie trapi. Jestem tylko zmęczona. Była tchórzem, wstrętnym tchórzem, gotowym zaprzeczyć istnieniu dziecka, na które tak czekała, które było czymś najwspanialszym, co mogło się jej przytrafić oprócz poznania jego ojca. Bob nadal zajmował najważniejsze miejsce w jej myślach. Jakby wciąż przy niej był, obserwował ją z nieba i chronił tak jak za życia. - Nadal myślisz o Bobie, prawda? * „It's That Man Again" - cykliczna audycja komediowa nadawana przez radio B B C w latach 1 9 3 9 - 1 9 4 9 , nawiązująca do wydarzeń z życia Hitlera poprzedzających wybuch II wojny światowej (przyp. tłum.).
88
- Tak. Przez cały czas. Gdyby żył, byłby bardzo zły z powodu tych wszystkich zniszczeń, zabitych i rannych. Gdyby żył, byłaby teraz panią Rawton i wszyscy byliby zachwyceni, że spodziewa się dziecka. Jak wiele mogła zmienić obrączka! - Nadal byś się o niego martwiła. Przynajmniej tego nie musisz już robić. - Chyba tak. Myślę jednak o innych. O Stevie i reszcie dywizjonu. Steve nie odzywa się od wieków i zastanawiam się, czy żyje. Jeśli tak, to też ma już dosyć. - Jak my wszyscy. Anne robiła skarpety z nasączonej olejem wełny dla jakiegoś nieznajomego marynarza. To było okropne zajęcie i ucieszyła się, że może odłożyć robótkę i dać odpocząć palcom. Odkręciła termos. - Nie mogłabyś wziąć sobie urlopu? Wyglądasz na wykończoną. - Nie mogę prosić o czas wolny, gdy jest tyle pracy. - Wzięła głęboki wdech. - Poza tym niebawem będę miała długi urlop. Odejdę ze szpitala. - Dlaczego? Anne podała córce filiżankę herbaty. Przez pierwszych kilka tygodni ciąży Laura nie była w stanie patrzeć na herbatę i bardzo się starała ukryć to przed matką. Mdłości się skończyły i teraz znów mogła pić napój z przyjemnością. - Myślałam, że lubisz swoją pracę, choć Bóg mi świadkiem, że nie tak miała wyglądać. - Nie chodzi o szpital. Nie mogę dłużej pracować. Spodziewam się dziecka. Wreszcie! Powiedziała to. Nie tak, jak zamierzała, ale powiedziała. Czekała, bo matka wpatrywała się w nią przy słabym świetle lampy oliwnej. Jej ręka z filiżanką zastygła w połowie drogi do ust. Anne była w szoku. - Niech mama coś powie. Anne ostrożnie odstawiła filiżankę na stolik, który przyniosły do schronu kilka dni wcześniej. - A co mam powiedzieć? „Dobrze się spisałaś"? - Niech mama tak nie mówi. To nie jest koniec świata. - Ależ to jest koniec świata - przerwała jej matka. - Jak to się stało? Laura nie mogła nic na to poradzić. Te słowa same się jej wyrwały: 89
- To mama nie wie? - Nie bądź niegrzeczna. Wychowałam cię na damę, nauczyłam, co jest dobre, a co złe. A gdy pojawił się przystojny mężczyzna, zapomniałaś o tym. - Nie zapomniałam. Nadal jestem sobą, mamy córką... Anne otworzyła usta, żeby coś powiedzieć i zamknęła je. Przypat rywała się Laurze w słabym świetle, podczas gdy wokół nich spadały bomby i ginęli ludzie. - Jestem tobą rozczarowana - powiedziała w końcu cicho. - Myś lałam, że stać cię na więcej. - Kochałam Boba. Bylibyśmy małżeństwem, gdyby nie... - Bylibyście, ale to nie wystarczy, prawda? Co powiedzą ludzie? - Mało mnie to obchodzi. Chcę wiedzieć, co mama myśli o tym, żeby dziecko się tu urodziło. - Tutaj? - Oczywiście. Co mam zrobić? Iść w jakiś ciemny zaułek, żeby zrobiono mi aborcję? Mam z tego dziecka zrezygnować? Jaka matka jest w stanie oddać swoje potomstwo? Ja nie mogłabym. To jest dziecko Boba, owoc naszej miłości i dam mu całą miłość, na jaką mnie stać. Wiedziałam, że się mama zdenerwuje, ale nawet przez chwilę nie sądziłam, że okaże się mama taka nieprzejednana. Kocha łam Boba. Na pewno to mama rozumie. Poniosło nas, to wszystko. - Jak możesz być taka bezwstydna? - Nie czuję wstydu, a jedynie żal, że Boba tu nie ma i że nie może dzielić ze mną radości. Mamo, proszę, niech mnie mama nie potępia. Kochała mama tatę, prawda? - Tak, ale my nie... - Być może zrobilibyście to, gdyby udał się na wojnę przed waszym ślubem. A wtedy przyszłabym na świat odrobinę za wcześnie próbowała żartować. Reakcja Anne była zaskakująca - zalała się łzami. Zaskoczona i zmieszana Laura padła na kolana i chwyciła ją za ręce. - Mamo, nie chciałam. Wiem, że byłaby mama o wiele silniejsza ode mnie. Czy może mi mama wybaczyć? Tak bardzo pragnę tego dziecka. Nawet nie mogę myśleć o tym, że mama by nie chciała go przyjąć. Dzieci są takie kochane. 90
Anne nadal szlochała. Płakała nad sobą, nad tym, co się wydarzyło w przeszłości, nad bólem, jaki zadała Tomowi, nad kłamstwami, które wygłaszała i nad złamanymi obietnicami. Odpowie za to wszystko w dniu Sądu Ostatecznego. Jakie miała prawo potępiać kogokolwiek, skoro straszna wina splamiła jej własną duszę? - Mamo? Laura zaczynała się poważnie martwić. Nie spodziewała się aż tak silnej reakcji. Anne pociągnęła nosem i spróbowała się uśmiechnąć. - W porządku, kochanie. Powiedziałam to bez zastanowienia. Rozumiem. Ale nie będzie łatwo, wiesz? Ludzie będą cię potępiali. Ci wszyscy, którzy ofiarowali ci prezenty ślubne będą przechodzili na drugą stronę ulicy. - Nie będę się przejmowała, o ile będzie mama przy mnie. - Oczywiście, że będę. Od tego są matki. - Dziękuję. - Laura ucałowała mamę w wilgotny od łez policzek. - Postaram się nie być ciężarem. - Nie jesteś ciężarem i nigdy nim nie byłaś. Zawsze byłaś moją radością. Poradzimy sobie. - Sięgnęła po filiżankę z herbatą i zmarsz czyła się. - Wystygła. Laura nie potrafiła ukryć zadowolenia i poczucia ulgi. Zaśmiała się. - Mogę iść do domu i zaparzyć świeżą. - Wykluczone. Zaczekamy do odwołania alarmu. Ułożyły się do snu, lecz Anne nie mogła zasnąć. Nie tylko dlatego, że na leżakach kiepsko się śpi, ale również z powodu szoku wywoła nego wyznaniem Laury. Rozmowa z córką nastroiła ja refleksyjnie; Anne odpłynęła myślami w przeszłość. Przypomniała sobie spartańskie warunki, w których się wychowała i to, że sama nie mogła zajść w ciążę. Pogrążała się w tych myślach coraz bardziej, nie zważając na warkot bombowców, kanonadę karabinów maszynowych, odgłosy pękających ścian i okien, walącego się gruzu, znowu odtwarzała minione wydarzenia, jakby mogła zmienić przeszłość.
* * * Gdy Tom przeczytał list z informacją, że Anne była w ciąży, nakazał jej rzucić pracę i zająć się sobą oraz dzieckiem. Trwała wojna i ko biety były potrzebne przy różnych zajęciach, podczas gdy wcześniej 91
zajmowały się tylko domem. Anne nauczyła się prowadzić ambulans. Nie było to zajęcie typowe dla osoby z jej klasy, lecz wojna wywróciła wszystko do góry nogami. Wyjeżdżała na spotkanie statkom z żoł nierzami i zawoziła rannych do szpitala. Lubiła swoją pracę. Miała wrażenie, że wnosi w wojnę swój wkład i że sprowadzi męża z po wrotem. Poza tym mogła odłożyć trochę pieniędzy na wymarzony dom. Miała świadomość, że odpalanie silnika ambulansu za pomocą korby i dźwiganie rannych żołnierzy nie było dobrym zajęciem dla ciężarnej, więc zrezygnowała z tej pracy i zajęła się szyciem dziecięcych ubranek, kupiła używany wózek i kołyskę, i obserwowała, jak jej brzuch rósł. Czekała, aż dziecko zacznie kopać. Niestety, nie było jej dane się tego doczekać. Szorowała schody przed domem, gdy poczuła nagły spazm bólu przypominającego silny ból miesiączkowy. Podniosła się, chwyciła wiadro i weszła do domu, zostawiając umyty do połowy stopień. Kilka minut później poczuła kolejną falę bólu, a potem wilgoć między nogami. Nie mogła uwierzyć, że traci tak upragnione dziecko i przez chwilę nie wiedziała, co ma robić. Za nic nie pójdzie do teściowej po pomoc. Z trudem dowlokła się do domu położnej, mając próżną nadzieję, że pani Bates zdoła zatrzymać krwawienie i uratuje dziecko. Nie mogła. Martwe dziecko urodziło się na gościnnym łóżku w jej domu. Pani Bates poinformowała ją, że była to dziewczynka. Anne leżała i płakała. - Przestań, kochana - odezwała się pani Bates, gdy wydawało się, że Anne będzie płakała wiecznie. - Płacz niczego nie zmieni. Anne starała się pozbierać. - Czy będę mogła mieć kolejne dzieci? - zapytała, osuszając oczy i wycierając nos. - Nie wiem. Trzeba zapytać lekarza. Jeśli nie, możecie adoptować dziecko. Tak wiele maleństw płacze i czeka na dobry dom... Wiedziała coś o tym. Gdy była małą dziewczynką, oddałaby wszystko za to, żeby mieć rodziców i zwykły dom. Jak bardzo zazdrościła dzieciom, które to miały! Nie posiadałaby się z radości, gdyby ktoś ją adoptował. Otarła łzy i przyjęła od pani Bates szmaty, w które miała wsiąkać krew. Była w tak silnym stanie odrętwienia, że nawet nie pamiętała, jak wróciła do domu. Koszmar sięgnął zenitu, gdy następ ni
nego dnia lekarz oznajmił, że już nigdy nie będzie miała dzieci. Nie chciała się z tym pogodzić. To była pomyłka. Gdy spotkała się z teściową, oznajmiła jej, że wszystko jest w porządku. To wtedy zaczęła oszukiwać. Udawała, że nadal jest w ciąży, wpychała pod ubranie coraz więcej poduszek i wypierała ze świadomości fakt, że przecież nie urodzi dziecka. To było jakieś dziwaczne szaleństwo, obłęd. Pewnego dnia spotkała na ulicy panią Bates. Położna zatrzymała się i zmierzyła ją od stóp do głów. - Pani Drummond, co też pani wyprawia? Anne spojrzała na nią bez wyrazu. Po raz pierwszy znalazła się w takiej sytuacji, a przecież sama prawie uwierzyła, że nosi w sobie dziecko. - Nie wiem, o czym pani mówi. - Owszem, wie pani. Proszę pójść ze mną. Opowie mi pani o tym. Zabrała od Anne koszyk z zakupami i wzięła ją pod rękę. Anne szła z nią jak automat. W kuchni pani Bates została posadzona na krześle i dostała filiżankę mocnej, gorącej herbaty. - Wyjaśnijmy to. Wiem, że straciła pani dziecko i nie może być pani w tak zaawansowanej ciąży z drugim. Poza tym pani mąż jest we Francji, prawda? Anne nagle oklapła jak przekłuty balon. Z oczu pociekły jej łzy. Nie była w stanie utrzymać filiżanki, która trzęsła się na spodku. Pani Bates zabrała ją od niej. - Udaje pani? Potaknęła. - Takie zachowanie nie jest rzadkością, ale zwykle prawda wychodzi na jaw nieco wcześniej. Wygląda na to, że zbliża się czas rozwiązania. Anne uśmiechnęła się słabo. - Wszyscy mówią, że dziecko będzie duże. - Proszę mi przypomnieć, na kiedy miała pani termin? - Na połowę marca. - Czyli za niecały miesiąc. - Wiem. - Co pani zamierzała zrobić? Wyrzucić poduszki i powiedzieć, że dziecko urodziło się martwe? 93
- Nie zastanawiałam się nad tym. - To proszę się zastanowić teraz. Przecież nie może pani dłużej oszukiwać, prawda? - Nie - odparła z ogromnym znużeniem. - Mogę załatwić dla pani dziecko, takie prawdziwe. - Mówi pani o adopcji? Tom się nie zgodzi. Wielokrotnie już mówił „nie". - Przecież go nie ma, prawda? - Tak. - Więc niech mu pani nie mówi. - Nie mogę go tak oszukać. Nie zorientuje się? - Niekoniecznie. Mężczyźni bywają bardzo głupi. - Będę musiała podpisać papiery i tak dalej, prawda? - Nie. Znam lekarza, który prowadzi klinikę dla niezamężnych matek i organizuje prywatne adopcje. Nie jest to tak do końca legalne, ale dzieje się. Doktor robi to dla dobra tych dzieci. Zyskują kochających rodziców i dobry dom, zamiast trafiać do sierocińca. Pani Bates nie wiedziała nic o wcześniejszym życiu Anne, lecz wspomnienie o sierocińcu przeważyło szalę. Anne zgodziła się udać z panią Bates do kliniki i porozmawiać z lekarzem. - Leży u nas przyszła matka, która ma rodzić mniej więcej w tym czasie, na jaki wyznaczono pani termin - poinformował ją doktor. Pochodzi z wyższych sfer i jej rodzina chce utrzymać jej ciążę i poród w tajemnicy. Jeśli pani chce, możemy zorganizować adopcję tego dziecka. - Bardzo proszę. Anne nie pytała o koszty; to nie miało dla niej znaczenia. Wróciła do domu i czekała na wiadomość od pani Bates, że arystokratka zaczęła rodzić. Po otrzymaniu sygnału natychmiast udała się do kliniki. Wydała wprawdzie wszystkie pieniądze odłożone na wyprowa dzenie się z Prince Albert Lane do nowego domu, ale gdy już podjęła decyzję, nie mogła się wycofać. Prawdę powiedziawszy, nawet o tym nie myślała. Po dwóch dniach trzymała w ramionach dziecko podane jej przez panią Bates. - Należy do pani. Nawet jej nie zarejestrowano. Może to pani zrobić osobiście. 94
Anne spojrzała na noworodka, który miał niespełna dzień. Za stanawiała się, jak jego matka mogła rozstać się z takim cudem. Malutkie paluszki chwyciły kciuk Anne z zaskakującą siłą. Dziewczynka miała ciemne włosy, duże fiołkowe oczy i różowe usteczka. Była ubrana w prześliczną białą bawełnianą koszulkę nocną, ozdobioną haftowanymi białymi stokrotkami i mereżką. Otulał ją szal zrobiony z wybornej wełny. Anne nie było na coś takiego stać, ale biologicznej matce dziecka najwyraźniej nie brakowało pieniędzy. Tak to było z tymi arystokratami - korzystali z przyjemności życia, a gdy pojawiały się na świecie niewygodne konsekwencje ich zabaw, porzucali je jak niechciane szczenięta. Anne mogła gardzić matką za jej brak czułości, ale nie za to, że urodziła ten bezcenny dar. Będzie kochała to dziecko, opiekowała się nim na dobre i na złe, a gdy Tom wróci do domu... Nie chciała myśleć o tym, co mu powie. Wyszła ze szpitala upojona; dziecko należało do niej. Nie widziała jego nieznanej matki, nawet przez chwilę o niej nie pomyślała. Nie należało oczekiwać, że teściowa odwiedzi ją w szpitalu, a Anne nie było stać na pobyt w nim, więc zatrzymała się na kilka dni u pani Bates. Położna nauczyła ją rozrabiać mleko w proszku dla dziecka i układać je tak, żeby odbijało mu się po jedzeniu; pokazała jej też, jak zmieniać pieluszki, kąpać i ubierać małą. Każde zadanie było radosną nowością. Potem dumna matka zabrała dziecko do domu. Pani Drummond i Maisie, siostra Toma, przyszły następnego dnia obejrzeć noworodka. Kosztowne ubranko i szal zostały scho wane, a dziewczynka miała na sobie ubranka, które Anne dla niej przygotowała; bawełnianą koszulkę, robiony na drutach kaftanik i buciki. - Nie widzę w niej nic z Toma - stwierdziła teściowa, zaglądając do wózka, który Anne wciągnęła do kuchni przez frontowe drzwi (tylnych w tym domu nie było). - Ma ciemne włosy, a wy oboje jesteście blondynami. Anne była na to przygotowana. - Może odziedziczyła to po kimś z mojej rodziny. - Może. Ale tego się nie dowiemy, prawda? Anne zignorowała tę uszczypliwość. - Jak dasz jej na imię? — zapytała Maisie. 95
Siostra Toma poślubiła niedawno asystenta krawca i mieszkała kilka przecznic dalej. Też była w zaawansowanej ciąży. - Laura. - Laura? Cóż za pretensjonalne imię. Czy to Tom pomógł ci je wybrać? - Tak. Jak mogła mu powiedzieć o swoim oszustwie? Jak mogła go zawieść? Wpadłby we wściekłość. Mógłby nawet chcieć oddać Laurę. Anne zarejestrowała Laurę jako własne dziecko i prawie udało się jej uwierzyć, że rzeczywiście nim była. W czasie wojny Tom ucierpiał od gazu musztardowego i po powrocie do domu kiepsko widział. Stał się też impotentem, więc nie musiała mu mówić, że nie może mieć kolejnego dziecka. Laura będzie ich jedynym potomkiem. Dziewczynka była zdrowa pomimo ponurych wizji babki Drummond, że będzie słabowita, ponieważ matka karmi ją z butelki. Rosła szybko i już zanim zaczęła raczkować, stało się jasne, że będzie wyższa od obojga rodziców. Tom śmiał się ze swojej matki, która twierdziła, że mała nie jest ich dzieckiem i że pewnie ktoś w szpitalu pomylił noworodki. - Tak to jest, jak się rodzi w szpitalu - oznajmiła. - Nigdy nie wiadomo, co się tam może zdarzyć. - Myśli mama, że nie rozpoznałabym własnego dziecka? - zapytała Anne, przełykając poczucie winy. - Dobra byłaby ze mnie matka!
* * * Syrena odwołująca alarm wyrwała Anne z zadumy. Laura siedziała naprzeciwko niej i czytała. Nie domyślała się, co się działo w głowie jej matki. Pozbierały swoje rzeczy i wróciły do domu. Była trzecia nad ranem. Naloty powtarzały się każdego wieczoru przez pięćdziesiąt siedem dni pod rząd, aż wreszcie Laura i Anne prawie zasypiały na stojąco. Szły do pracy otumanione tym, co się działo wokół i każdego wieczoru zastanawiały się, czy idą do schronu po raz ostatni. Ustawiły w nim dwa łóżka polowe, które oddzielało tylko wąskie przejście, ale przynajmniej mogły się położyć i próbować spać. Każdego ranka wstawały z zaczerwienionymi oczami i wykonywały codzienne obo96
wiązki jak automaty, zastanawiając się, jak długo będzie to jeszcze trwało. Dla Laury pociechą był fakt, że nie ma już przed matką tajemnic. Jakoś to wszystko razem przetrwają, dziecko Boba przyjdzie na świat i będzie rosło otoczone miłością i szczęśliwe. Modliła się o to każdej nocy i dziękowała Bogu każdego ranka, gdy wychodziły ze schronu całe i zdrowe.
* * * Steve miał ze zmęczenia piasek pod powiekami i nie mógł przestać mrugać. Dostali ostrzeżenie o nadlatujących bombowcach, ale na niewiele się to zdało. Dywizjon myśliwców wzbił się w powietrze, lecz pilotom nie udało się dostrzec wroga. Od czasu do czasu, raczej wskutek przypadku, napotykali jakiś samolot i dochodziło do walki kończącej się zestrzeleniem maszyny nieprzyjaciela. Jednej z setek, które przelatywały bezkarnie pod brytyjskim niebem! Steve czuł się wściekle bezradny. Sporadycznie szperacze wychwytywały jakiegoś dorniera* lub heinkla, ale zwykle udawało mu się uciec, wznosząc się poza zasięg reflektorów. I tak było co noc. Steve nawet nie zorientowałby się, że miał urodziny, gdyby nie kartki z życzeniami przysłane z domu. Martwił się o ludzi na ziemi, gryzł się, że nie może nic zrobić, by im pomóc. Martwił się o Laurę, której nie widział od czasu pogrzebu Boba. Przyjaciel kazał mu się nią opiekować, ale nawet Bob nie był w stanie przewidzieć nieprzejednanej zaciekłości ata ków Luftwaffe. Pomiędzy kolejnymi falami niemieckich bombow ców jego dywizjon miał czas tylko na wylądowanie i uzupełnienie paliwa. Steve martwił się bardzo o zdrowie i bezpieczeństwo swo ich ludzi i przed końcem października widział, że wszyscy są na skraju wyczerpania. Naloty na Londyn osłabły tylko dlatego, że Luftwaffe skierowała uwagę na inne ośrodki przemysłowe i porty, które intensywnie bombardowała. Steve dostał tygodniowy urlop, którego bardzo po trzebował. Postanowił odwiedzić Laurę. * Dornier, heinkel - niemieckie b o m b o w c e z okresu II wojny światowej. Praw dopodobnie mowa tu o modelach Dornier Do 17 i Heinkel He 111 (przyp. red.).
97
Spacerując ulicami Londynu, doznał wstrząsu. Oczywiście widział nadlatujące bombowce i oglądał pożogę z góry, ale to, co ujrzał z bliska, wprawiło go w osłupienie. W miejscach, gdzie niegdyś stały domy, teraz ziały wielkie wyrwy. Ściany wewnętrzne stały się ze wnętrznymi, a budynki sąsiadujące ze zniszczonymi domami były podparte drewnianymi belkami. W wielu piwnicach gromadzono wodę, z której mogli korzystać strażacy. Liny odgradzały budynki grożące zawaleniem oraz niewybuchy, które czekały, by ktoś je rozbroił. Nadzwyczajne było to, że ludzie zajmowali się swoimi sprawami, chodzili, wsiadali do autobusu lub metra, mimo że stacje metra służyły jako schrony i każdej nocy pełno w nich było śpiących ludzi. Steve nie znał zastosowanych rozwiązań sanitarnych, niemniej odór unoszący się na stacji nawet w ciągu dnia był nieznośny. Po ulicach jeździły ciężarówki dostawcze rozwożące węgiel, taksówki i autobusy; sprzedawcy gazet stali na rogach, a ludzie chętnie sięgali po czterostronicowe gazety. Sklepy miały rozbite witryny i niektóre trzeba było zamknąć, były jednak i takie, w których na dyktach wstawionych zamiast szyb wypisano białą kredą: „Działamy jak zwykle". Była to swoista ironia, zważywszy na fakt, że większość półek świeciła pustkami. Steve najpierw udał się do szpitala, gdzie powiedziano mu, że Laura ma wolne. Wsiadł do metra jadącego na stację Burnt Oak, skąd udał się pospiesznie na piechotę na Axholme Avenue, zastanawiając się, co zastanie na miejscu. Ucieszył się, widząc, że dom nie został zbombardowany. Gdy zapukał, Laura otworzyła drzwi. Miała na sobie spodnie i luźną koszulę. Włosy związała wstążką i wyglądałaby bardzo poważnie, gdyby nie kilka krótszych kosmyków, które uwolniły się i okalały luźno jej twarz. Była zmęczona i miała podkrążone oczy. - Steve! Co za niespodzianka! Wejdź. Wszedł do przedpokoju i zdjął czapkę. - Jadę do domu na urlop i postanowiłem zobaczyć, jak się miewacie. - W porządku. Jesteśmy zmęczone, bo spędzamy noce w schronie, ale poza tym wszystko jest dobrze. Napijesz się herbaty? - Jeśli mogę. 98
- Jakoś damy radę. - Uśmiechnęła się i jakaś część zmęczenia znikła z jej oczu, dzięki czemu bardziej przypominała Laurę, jaką pamiętał, dziewczynę ze zdjęcia stojącego na jego szafce. - Kiepsko by było, gdybyśmy nie mogły znaleźć filiżanki dla dzielnego lotni ka. - Poprowadziła go do kuchni. - Niewiele wiem o byciu dzielnym. Mam wrażenie, że to cywile są największymi bohaterami tej wojny. - Raczej nie mamy wyboru. - Napełniła czajnik, postawiła go na gazie i odwróciła się po filiżanki, spodki i dzbanek z mlekiem. Usiądź, Steve. Opowiedz, co u ciebie słychać. - Nie ma o czym mówić. Startujemy, krążymy po niebie, próbując zestrzelić wroga, potem lądujemy, jemy, śpimy, kiedy się da i znowu latamy. Czuję się taki bezradny, że nie mogę zapobiec temu, co się dzieje w Londynie. Jak wy to wytrzymujecie? - Musimy. - Tak przypuszczam. Nie macie jakichś krewnych lub znajomych na wsi? - Nie mamy. - Kusiło ją, by mu powiedzieć, że jest w ciąży, że niebawem będzie musiała zrezygnować z pracy, ale postanowiła tego nie robić. Choć właściwie nie wstydziła się z powodu swojego stanu, nie chciała tego ogłaszać wszem wobec. - To jest mój dom, Steve. Mieszkam tu od ósmego roku życia. Nie rozumiem, dlaczego miała bym się wyprowadzać z powodu Adolfa Hitlera. Poza tym mama by nie wyjechała, a ja nie zostawiłabym jej samej w mieście. - Czy pani Drummond nadal pracuje dla WVS? - Tak. Dostała płatną posadę, co oznacza jeszcze więcej pracy, ale to jej się podoba, choć wraca do domu bardzo zmęczona. Żałuję, że nie mogę jej bardziej pomagać, lecz nigdy nie narzeka. Uśmiechnął się. - Matki już takie są. - Tak. - Nalała herbatę do filiżanki i podała mu ją. - Wiem, że twój ojciec jest rolnikiem, ale co z resztą rodziny? Z mamą, braćmi, siostrami? - Moja mama trochę przypomina twoją. Jest najszczęśliwsza, gdy pomaga innym. Opiekuje się dwójką ewakuantów z East Endu, co nie jest łatwe. Mam siostrę Jenny, nauczycielkę. Nie mam brata. 99
Przypuszczam, że Bob był dla mnie jak brat. - Zamilkł nagle. Przepraszam... - Za co? Proszę, nie myśl, że nie możesz go przy mnie wspominać. Lubię o nim rozmawiać, a nie mam z kim. - Zamilkła i po chwili dodała: - Mamie jest trudno. Przypuszczam, że tęsknisz za nim. Przypomniało mu się, jak pani Drummond zareagowała na wieść o śmierci Boba i to, jak szybko pozbyła się wszelkich rzeczy mających związek z weselem. - Tak, codziennie. Tak dobrze sobie radził w chwilach kryzyso wych, potrafił wydobyć z każdego to, co w nim najlepsze. - Odwrócił się i wstał, gdy otworzyły się drzwi i weszła pani Drummond. - Kapitanie, jak miło widzieć pana całego i zdrowego. - Mamo, Steve nie jest już kapitanem, lecz majorem. - To bez znaczenia - stwierdził. - Jak się pani miewa, pani Drummond? - W porządku, prawda, Lauro? Jesteśmy zmęczone, ale w jednym kawałku. Nie wyglądała na zmęczoną; sprawiała wrażenie chorej. Pamiętał jej różową cerę, która obecnie była ziemista, i krągłą figurę, teraz szczuplejszą. Różnica między matką i córką uległa pewnemu od wróceniu. Anne się skurczyła, zaś jej córka, zawsze od niej wyższa, przytyła. - Cieszę się. Pewnie jest wam ciężko z powodu tych nalotów. - Niewiele możemy w związku z tym zrobić, prawda? Proszę usiąść. Widzę, że Laura zaparzyła dla pana herbatę. - Tak, dziękuję. - Możemy zaproponować coś do jedzenia? Może kanapkę? - Dziękuję, pani Drummond. Dostałem urlop i chciałem po drodze sprawdzić, jak się panie miewacie. Przypuszczam, że pociąg odchodzi z Liverpool Street za godzinę. - Na pewno nie chce go pan przegapić. Dziękujemy, że pan nas odwiedził. - Cała przyjemność po mojej stronie. Sięgnął po czapkę i torbę. Laura odprowadziła go do drzwi wej ściowych. - Uważaj na siebie - powiedziała łagodnie. 100
- Ty też uważaj. Pochylił się, by pocałować ją w policzek i zanim zdążyła okazać zaskoczenie lub oburzenie, odwrócił się i ruszył ulicą. Nie oglądał się, więc nie wiedział, jak długo stała w drzwiach, zanim cofnęła się do środka. To była dziwna wizyta, po której czuł niedosyt. Laura była uprzejma, nawet serdeczna, ale nie okazała mu zbyt wiele ciepła. „A na co ja liczyłem?", łajał sam siebie w drodze do metra. Czy myślał sobie, że rzuci mu się w ramiona jak na pogrzebie? Wtedy szukała u niego tylko pocieszenia, które dał jej ochoczo i zrobi to znowu, jeśli będzie tego potrzebowała. Cieszył się, że wraca do domu, gdzie wszystko było znajome, do rodziców i siostry, wioski i gospodarstwa. Pomoże im w czasie orki, jeśli jeszcze nie zaorali pola, będzie doił krowy i włóczył się po okolicy w towarzystwie Boya. Będzie też spał i spał, dzięki czemu powinien się poczuć lepiej.
* * * Bliźniacy znowu gdzieś zniknęli. Kathy, która była gotowa podawać kolację, tylko westchnęła. Chłopcy ostatnio często wychodzili z domu. Przypuszczała, że to z powodu rozczarowania; niedawno dostali kilka kartek od ojca, co trochę ich rozweseliło, ale tak naprawdę pragnęli wieści od matki, bo tylko ona mogła im powiedzieć, kiedy będą mogli wrócić do domu. W ich klasie została tylko garstka dzieci, pozostałe wróciły do rodzin. Wyjechała również zatrudniona specjalnie do nauczania przyjezdnych dzieci nauczycielka, więc bliźniacy dołączyli do „wioskowej" klasy, przez co poczuli się jeszcze bardziej odrzuceni. Od początku letnich wakacji codziennie wypatrywali listonosza, czekali na wiadomość, że mama przyjedzie, ale dni mijały, a uprag nione wieści się nie pojawiały. Kathy zaczynała się zastanawiać, czy kobieta aby nie zginęła w czasie bombardowania; lecz oto w pierw szym tygodniu września, na dwa dni przed powrotem chłopców do szkoły, nadszedł długo wyczekiwany list. Uradowani malcy pobiegli na górę, żeby przeczytać go w zaciszu swojego pokoju. Gdy Kathy zapytała ich później, czy u mamy wszystko w porządku, Donny odpowiedział krótko, że tak, ale że mama nie może przyjechać. - Postara się odwiedzić nas na Gwiazdkę - dodał. 101
- Jest zajęta - dorzucił Lenny. Począwszy od tego wydarzenia, zaczęli być niegrzeczni. Byli już przecież doskonale zadomowieni, a nagle stali się nerwowi, niechętni do współpracy. Nie chcieli kiwnąć palcem, żeby pomóc w domu albo w gospodarstwie, a Lenny znowu zaczął się moczyć w nocy. Kathy nie wiedziała, co robić. Jak mogła ich łajać, skoro ich wybuchy złości były skutkiem rozczarowania, którego doznali? Nie mogła jednak pozwolić, by biegali bez nadzoru. Kilkakrotnie poszli na wagary i nie powiedzieli, gdzie byli. A jeśli przyszłoby im do głowy uciec, tak naprawdę uciec, a nie schować się gdzieś na kilka godzin, skąd ona będzie o tym wiedziała? Przecież zorientuje się dopiero po wielu godzinach ich nieobecności, gdy nie będzie już po nich śladu. Przypuśćmy, że spróbowaliby wrócić do Stepney; tę dzielnicę zbom bardowano najbardziej. Gdyby matka chłopców stanęła teraz przed nią, Kathy potrząsnęłaby tą kobietą, aż zadzwoniłyby jej zęby. Jenny weszła tylnymi drzwiami, zostawiła buty w komórce i wkro czyła do kuchni w skarpetach, zdejmując chustkę z głowy. - Leje jak z cebra. - Ojej, a chłopcy są poza domem. Ciekawe, dokąd poszli. - Trudno powiedzieć. - Martwię się o nich. Nie chciałabym, żeby pani Woodrow zarzuciła mi, że ich zaniedbuję. Pani Woodrow była odpowiedzialna za ewakuantów przebywają cych w Beckbridge i od czasu do czasu zaglądała do ich gospodarstwa, by sprawdzić, czy dzieci mają właściwą opiekę i czy dobrze się sprawują. - Nie zniosłabym, gdyby ich stąd zabrano i umieszczono w jednym z tych domów dla trudnych dzieciaków, których nikt nie chce. - Mam ich poszukać? Mogę wsiąść na rower. - Dobrze. Powiedz im, że zbliża się pora kolacji.
* * * - Donny, chodźmy do domu. Mam mokre stopy. Szli drogą biegnącą obok dużego domu. Było tam mnóstwo kałuż, w które obuty w kalosze Donny wskakiwał od czasu do czasu, ochlapując brata. Lenny miał na nogach tenisówki, bo niedawno na 102
pięcie zrobił mu się pęcherz i w tych butach wygodniej mu było chodzić. Krzewy zgubiły już liście i woda ściekała do rowów, bliskich wylania. Lato na wsi to słońce i ciepło. Chłopcy mogli znaleźć sobie jakieś zajęcie, ale teraz zrobiło się mokro i szaro; taka aura od powiadała ich nastrojowi. - To nie jest dom. Nienawidzę go. - Mamcia mówiła, że teraz to jest nasz dom. W naszym starym domu nie ma schodów i gazu. Mamcia musiała siedzieć w domu razem z robotnikami. - Wiem, co napisała. - No to chodźmy. Jestem mokry. - Nie. Chcę pomyśleć. - Możesz pomyśleć w naszym pokoju. - Nie mogę. Ciocia Kathy ciągle chce wiedzieć, co robimy i woła nas, żebyśmy odrabiali pracę domową albo zjedli obiad. A do myślenia potrzebuję spokoju. więc żeby
O czym chcesz myśleć? Nie możemy wrócić do domu, bo nie mamy pieniędzy na podróż, musimy wymyślić, jak ściągnąć mamę tutaj. Wtedy ją zmusimy, zabrała nas do domu.
- Napisała, że może przyjedzie na Gwiazdkę. - Pisała też, że przyjedzie w wakacje, a nie przyjechała. - Przecież nie mogła nic poradzić, że nie miała schodów albo gazu. - Wiem - odparł Donny sceptycznie. - Mam mokre nogi i jest mi zimno. - To dobrze. - Donny wskoczył w kolejną kałużę i fontanna wody ochlapała Lenny'ego od stóp do głów. - Jak się rozchorujesz, ciocia Kathy pośle po mamę. Może nawet dostaniesz zapalenia płuc, a wte dy mama będzie musiała zostać, aż wydobrzejesz. - Zatrzymał się nagle. - Mam pomysł. Chodź. Skręcił ku bramie prowadzącej do dużego domu, a potem ruszył przez park w stronę jeziora. Lenny szedł za nim niechętnie. Już kilkakrotnie zapuszczali się na teren tej posiadłości, a pewnego razu latem doszli nawet do jeziora. Okalały je trzciny, na środku toni rosły żółte grążele, a po wodzie pływały kaczki. Była też szopa z łodzią w środku i pomost, który znajdował się w opłakanym stanie. 103
Donny stał na brzegu jeziora i przyglądał się wodzie. Deszcz marszczył jej powierzchnię. Na pewno była zimna i nie wyglądała zachęcająco. - Gdybyś się pośliznął, mógłbym cię uratować. Gdybyśmy obaj prawie umarli, mama miałaby to za złe cioci Kathy i zabrałaby nas do domu. - Nie, Donny. Nie utopimy się. - Lenny był bliski łez, ale mężnie je powstrzymał, wiedząc, że płacz rozzłościłby brata. - Chodźmy do domu. Pomysł wskakiwania do tej mało zachęcającej wody nie podobał się również Donny'emu, więc odwrócił się i zaczął oddalać od brzegu jeziora. Gdy mijali altanę, zatrzymał się i wskazał palcem w jej kierunku. - Patrz. Ktoś tu był. Trawa jest zdeptana. - To co z tego? - To mógł być szpieg. Wokół jest mnóstwo szpiegów. Lądują na spadochronach, mają radiostacje i dają bombowcom znak, gdzie mają zrzucać bomby. - Skąd wiesz? - Wszyscy to wiedzą. Rozejrzyjmy się. - Chcę wracać do domu. - Ja też. Jeśli złapiemy szpiega, wszyscy będą z nas tak zadowoleni, że wyślą nas do pałacu Buckingham po medal od króla. Mama będzie z nas dumna i zabierze nas do domu. - Nie czekał na Lenny'ego i podbiegł do drzwi. - Ktoś zniszczył kłódkę. - Zdjął ją i otworzył drzwi. - Jest tu mnóstwo śladów stóp. Wszedł do środka. Jego brat człapał powoli za nim. Rzeczywiście, na zakurzonej podłodze widać było odciski butów. Pod ścianą leżały leżaki i ochraniacze do gry w krykieta. - Radiostacja musi gdzieś tu być. Donny zaczął szukać jej za leżakami i na krokwiach. W pewnej chwili wypłoszył nietoperza. Lenny aż krzyknął ze strachu. - Cicho bądź, to tylko nietoperz. Pamiętasz, jak ciocia Daphne pokazała nam kiedyś jednego w stodole? To takie myszy, które umieją latać. - Chodźmy stąd - odezwał się Lenny. - A jak ktoś przyjdzie? - Za chwilę. Kurka! - Donny odkrył, że ława ma siedzisko na zawiasach i właśnie je uniósł. - Spójrz tylko! 104
Lenny podszedł i zajrzał bratu przez ramię. Oczy otworzyły mu się szeroko ze zdumienia. W skrzyni ławy leżały tabliczki czekolady, butelki whisky, puszki z brzoskwiniami, syropem owocowym, szminki i flakoniki perfum. - California Poppy, ulubiony zapach mamci - powiedział za chwycony. - Skąd to się tutaj wzięło? - Skąd mam wiedzieć? Znalazł płaskie pudełko, które postanowił otworzyć. Wypadły z niego pończochy. Podniósł je z podłogi i próbował włożyć z po wrotem, ale bez powodzenia. - Szpiedzy mają takie rzeczy? - Mogą mieć, jeśli chcieliby kupić od kogoś informacje. - Jakie informacje? - Takie, jakich szukają. - Nie wierzę. To pewnie jakiś łup. Ktoś to buchnął. Zamknij pokrywę i chodźmy stąd. Jeśli ktoś przyjdzie... - To będzie superprezent dla mamci, co nie? - opierał się Don ny. - Perfumy i pończochy. Ale będzie zadowolona. Przyjedzie nas odwiedzić, nie? Donny nie czekał na zgodę brata, tylko wrzucił do kieszeni przeciw deszczowego płaszcza dwa flakoniki California Poppy oraz butelkę Evening in Paris. - Nie możemy ich zabrać, to przecież kradzież. Jak nas ktoś przyłapie, ciocia Kathy spuści nam lanie. - Nie bądź głupi. Ona nie bije dzieci, tak mówiła. - Może bić, jak jest dość zła. Mamcia zawsze powtarzała, że gdybyśmy jej nie złościli, nie musiałaby nam wkropić. - To co innego. Mamy mogą robić, co chcą. Ciocia Kathy nie jest naszą mamą. Nie jest nawet krewną. Możemy udawać, że odłożyliśmy kieszonkowe i kupiliśmy te rzeczy. Wziął dwie szminki, rubinowoczerwoną i różową, oraz otwarte pudełko pończoch i wcisnął je do kieszeni Lenny'ego. Następnie wyjął jeszcze tabliczkę mlecznej czekolady firmy Cadbury i zamknął ławę. - Złapią nas i pójdziemy do więzienia - stwierdził Lenny, wy chodząc za bratem i patrząc, jak ten zakłada kłódkę z powrotem. 105
- A kto nas podkabluje? Myślisz, że szkop pójdzie na policję i się poskarży? Albo złodziej? „Psze pana, buchnęli mi mój łup". Rusz łepetyną. - Rozpakował czekoladę i odłamał dwa kawałki, z których jeden podał Lenny'emu. Ostrożnie zawinął papierek i schował czeko ladę do drugiej kieszeni. - Szukaliśmy czegoś, co przyciągnie tu mamcię i mamy to. Chodźmy. Tylko zachowuj się normalnie. Ciocia Kathy nie może niczego podejrzewać.
*** Helen wracała do domu po wizycie w wioskowym sklepie. Zauwa żyła dwóch obdartusów biegnących podjazdem przed jej domem. Jeden miał na nogach kalosze, a drugi tenisówki, ale poza tym byli do siebie podobni jak dwie krople wody. Byli mokrzy i brudni, twarze i dłonie mieli umorusane czymś, co wyglądało jak pył węglowy, otarte kolana, a podkolanówki zrolowały im się wokół kostek. Na widok Helen chłopcy stanęli jak wryci. - Co tu robicie? - zapytała. - Rozglądamy się - wymamrotał Donny. - Patrzymy - dodał Lenny. - Jesteście bliźniakami? - No. Ja jestem Donny, a to Lenny. Ewakuowano nas. - Z Londynu? - Tak. Ze Stepney. Nigdy tam nie mieszkała, ale przez wiele godzin krążyła po tamtejszych uliczkach, szukając utraconej córki, więc dobrze znała to miejsce. - U kogo mieszkacie? - U cioci Kathy. U pana i pani Wainrightów. Zna ich pani? - Owszem. Zmykajcie już i pozdrówcie ode mnie panią Wainright. Przyglądała się, jak odchodzą, a potem zamiast iść podjazdem w stronę domu, skręciła na trawnik i ruszyła w kierunku altany. Chłopcy przybiegli z tamtej strony; była ciekawa, czego tam szukali. Trawa wokół była zdeptana, a kłódka otwarta; musi zapamiętać, żeby ją wymienić. Weszła do środka i usiadła. Oprócz śladów butów na podłodze, bez wątpienia zrobionych przez dwóch małych urwisów, wszystko było na swoim miejscu, zupełnie jak przed laty, gdy padali 106
sobie z Oliverem w ramiona i kochali się, nie bacząc na konsekwencje. Dlaczego nie wrócił? Siedziała w rozpadającej się altanie pokrytej łuszczącą się farbą, z brudnymi oknami i pogryzionymi przez myszy poduszkami, i za stanawiała się, co się stało z Oliverem. Czy przeżył tamtą wojnę? Wrócił do Kanady? Ożenił się? Czy kiedykolwiek o niej pomyślał? Nauczyła się nie myśleć o nim, ale teraz było to szczególnie trudne, bowiem każdego dnia wskutek wiadomości dotyczących wojny i nie ustannej troski o ich córkę wracała myślami do przeszłości, zupełnie jakby wojenne szaleństwo obudziło uśpionego ducha. Teraźniejszość mieszała się z przeszłością, jakby nie dzielił ich dystans dwudziestu lat. Nadal czuła ból, który z jakiegoś powodu się nasilił.
* * * Gdy tylko mogła, Helen jeździła do Londynu i szła do parku, bo wiedziała, że ta kobieta regularnie zabiera tam Olivię, żeby się bawiła. Szła za nimi tylko po to, by przyglądać się dziecku i obserwować, jak biega na silnych nóżkach za piłką albo wróblem, który przyleciał po okruszki chleba. Była przepiękna. Miała ciemne włosy, różowe policzki i była otaczana miłością. Ubranie, choć skromne, było czyste. Ból ściskał Helen za serce, gdy myślała o tym, że ktoś z tych okropnych slumsów wychowuje jej dziecko, podczas gdy ona mogłaby mu dać o wiele więcej: własny pokój i to nie jeden, jeśli wziąć pod uwagę pokój zabaw i do nauki, zabawki, śliczne ubrania, mnóstwo bucików, bynajmniej nie na takich cienkich podeszwach, w jakich teraz chodziło i dobrą edukację, gdy przyjdzie na to czas. Widoczne gołym okiem szczęście dziewczynki było niczym nóż drążący ranę, która nigdy się nie zabliźni. Pewnego dnia postąpiła nieostrożnie. Kobieta odwróciła się w jej stronę i zażądała wyjaśnień, dlaczego Helen ją śledzi. - Podziwiam pani córeczkę. Jest taka śliczna. - Za to pani jest zboczona. Zaraz wezwę policję. - Proszę tego nie robić. Nie chcę was skrzywdzić, przysięgam. - Dlaczego akurat moje dziecko? - Kobieta wskazała ruchem ręki inne dzieci bawiące się w parku. - Jest tu z tuzin innych. - To moja córka. 107
- Bzdury. Skąd ten pomysł? - Tak właśnie jest. To moja krew. Urodziła się w Klinice świętych Marii i Marty piątego marca tysiąc dziewięćset osiemnastego roku. Oddal ją pani pozbawiony skrupułów lekarz w towarzystwie położnej. Kobieta była zdenerwowana, ale nie zamierzała poddawać się bez walki. - Nie. Laura jest moją córką. Moją i mojego męża Toma. Akt urodzenia jest dowodem. A więc dlatego jej poszukiwania w rejestrach urodzin były bezowoc ne! Dziecko zostało zarejestrowane jako Laura Drummond. - Sfałszowała je pani. To przestępstwo. Nie wiedziała, dlaczego była taka wojownicza. Było oczywiste, że widok jej dziecka biegnącego do innej kobiety z jaskrem zerwanym z trawnika i nazywającego tę osobę „mamą" łamał jej serce. - A kto to udowodni? Przecież nie pani. Oddała ją pani. Nie chciała jej. - To nieprawda. Chciałam. Gdyby pani wiedziała... - Nie chcę wiedzieć. Jeśli pani nas nie zostawi, zawołam policjanta. - Proszę bardzo. To pani złamała prawo, pani Drummond, nie ja. Mogę iść z tym do gazet. - Nie zrobi pani tego. - Kobieta pobladła. - Jeśli ją pani rzeczywiś cie kocha, jak pani mówi, nigdy jej pani na coś takiego nie narazi. To niestety było prawdą. Zupełnie nie radziła sobie w roli szantażystki. - Ma pani rację. Chciałabym jednak opowiedzieć, co się stało... - Nie chcę tego słuchać. - Dlaczego? Boi się pani, że zacznie mi współczuć? - Nie. Helen patrzyła, jak kobieta bierze dziecko na kolana i obejmuje je. Przemknęło jej przez myśl, że mogłaby je wyrwać, ale wiedziała, że byłoby to przejawem głupoty. - Czy naprawdę nie chciała jej pani oddać? - Naprawdę. Zaczęła powoli, słowo po słowie i, w miarę mówienia rozluźniając się, opowiedziała całą swoją historię. Niczego nie ukrywała i zakoń czyła na chwili, w której widziała córkę po raz ostatni. Anne słuchała 108
jej wprawdzie niechętnie, ale w końcu przyznała, że Helen potrak towano okrutnie; nie znaczyło to bynajmniej, że zamierzała zrzec się swoich praw do Laury. Będąc na jej miejscu, Helen też by tego nie zrobiła. - Nie może jej pani odzyskać. Jest szczęśliwa ze mną i z Tomem. Serce by jej pękło, gdyby ją z nami rozdzielono. Chyba to pani widzi? - Tak. Ale chciałabym być z wami w kontakcie, wiedzieć, że miewa się dobrze i że jest szczęśliwa. I jeśli kiedykolwiek mogłabym jakoś pomóc, chciałabym, żeby mi pani dała znać. Dysponuję pewnymi środkami. Helen nie od razu otrzymała odpowiedź. Obserwowała emocje, które przemykały przez twarz kobiety: współczucie, zwątpienie, strach; głównie strach. Wreszcie kobieta powiedziała: - Będę od czasu do czasu dawała znać, jak się miewa Laura, jeśli obieca pani nigdy więcej się nie kontaktować, nie próbować spotykać się z nią ani rozmawiać. Nigdy. Jak mogła coś takiego obiecać? Lecz z drugiej strony, co innego mogła uczynić? Szczęście jej dziecka było dla niej ważniejsze od własnych uczuć. - Dobrze. Będę się trzymała z daleka, jeśli obieca pani wyjawić Laurze prawdę, gdy będzie w odpowiednim wieku, aby ją zrozumieć. Zrobi to pani? - Nie wiem. Prosi pani o wiele. - Pani również. Ona zasługuje na to, by znać prawdę. Może nadejść taki czas, że będzie mnie potrzebowała. - Wątpię. - Czy da mi pani słowo? - Otworzyła torebkę, wyjęła wizytówkę ze swoim nazwiskiem i adresem oraz zdjęcie, które zrobiono jej przed altaną i podała je kobiecie. - Proszę jej to pokazać i powiedzieć, że ją kocham. - Dobrze. Pani dotrzyma swojej obietnicy, a ja swojej. Nie mogła zrobić nic więcej. Po raz ostatni spojrzała ze smutkiem na swoją córkę i wróciła do domu, do swoich codziennych problemów, takich jak znikający służący, utrzymanie posiadłości z odziedziczonych pieniędzy, jak też odpowiadanie na pytania ciotki Marthy, dlaczego jeszcze nie znalazła sobie sympatycznego młodego męża. Zamknęła 109
połowę domu i zamieszkała w drugiej jego części, zarządzając nią z pomocą państwa Ward, pełniących obowiązki lokaja i kucharki-gospodyni oraz kobiety, która przychodziła sprzątać i prać. Helen miała wrażenie, że jej życie stanęło w miejscu.
* * * Chłód wilgotnego powietrza sprowadził ją z powrotem do teraź niejszości. Rozprostowała kończyny i wróciła do domu. Żyła sama w tej wielkiej posiadłości, podczas gdy Anne i Laura znajdowały się w zrujnowanym Stepney. Myśl, że jej córka mogła ucierpieć w czasie nalotów, a nawet zginąć, a ona nic o tym nie wiedziała, doprowadziła ją do drżenia. Gdyby przed laty nie złożyła obietnicy Anne, mogłaby teraz zaprosić je do siebie. Na pewno byłoby im tutaj lepiej niż w schronie podczas bombardowania. Czy złamanie danego słowa byłoby uzasadnione w tych okolicznościach? Czy Anne dotrzymała swojego przyrzeczenia? Czy wyjawiła Laurze prawdę? Myśl, że jej córka mogła nie chcieć jej znać, była bolesna. I to bardzo.
Rozdział czwarty
- Steve! - Jenny ubrana w żółty sztormiak z kapturem objeździła całą wioskę w poszukiwaniu bliźniaków i gdy nie miała już pomysłu, gdzie ich szukać, postanowiła pojechać na stację Attlesham; pomyślała, że chłopcy mogli chcieć wsiąść do pociągu. W połowie drogi ujrzała wysoką sylwetkę odzianego w mundur brata, który szedł w jej stro nę. - Mama wie o twoim przyjeździe? - Nie. Chciałem jej zrobić niespodziankę. Poza tym nie miałem pewności, że się wyrwę. Dokąd jedziesz? - Szukam bliźniaków. Znowu uciekli i mama się o nich martwi. Nie widziałeś ich gdzieś po drodze? - Nie. Często uciekają? - Nie tyle uciekają, co znikają na kilka godzin. - Nic nowego. Też tak robiłem, gdy byłem w ich wieku. Zawsze wracałem do domu, gdy zgłodniałem. - Masz rację. Pewnie są już w domu. Jenny odwróciła rower, Steve postawił torbę na bagażniku i zaczął prowadzić jednoślad w stronę domu. - Nie mogłeś wziąć taksówki? - Nie było żadnej, więc postanowiłem się przejść. Jak się wszyscy miewają? - Jak zwykle. Josh narzeka, Meg i Daphne się z niego śmieją, tata wypełnia niekończące się formularze, a mama jest mamą dla wszystkich. 111
- Chłopcy sprawiają kłopoty? - Tak. Ich piekielna mamuśka nie odwiedziła ich i jedyne, co od niej dostali, to list, w którym pisze, że być może zajrzy w czasie Gwiazdki. Trzeba było widzieć ich buzie, kiedy go przeczytali. Biedne łobuziaki, tak bardzo liczyli na to, że przyjedzie do nich latem. Ich tęsknota nasiliła się, gdy inni koledzy wrócili do Londynu, a oni tu zostali. - Może to i dobrze. Musiałem przejechać przez Londyn, żeby złapać pociąg. Straszny chaos. - Ile masz czasu? - Siedem dni. - No to będziesz na sobotniej potańcówce. Daphne i Meg wybierają się na nią. Na pewno będziesz miał partnerki. - Dzięki, siostrzyczko. Skoro mowa o bliźniakach, to spójrz tam. Podążyła wzrokiem za skinieniem głowy brata i zobaczyła dwóch przemoczonych chłopców wychodzących z bramy posiadłości. Trzy mali ręce w kieszeniach. - Donny, Lenny, gdzie wy byliście? - zawołała do nich. - Wszędzie was szukałam. - Poszliśmy na spacer - odparł Donny, stając obok niej. - Mam mokre stopy - poinformował Lenny. - Nie dziwi mnie to - stwierdził Steve. - Jest trochę za mokro na tenisówki. Czemu nie założyłeś kaloszy jak twój brat? - Mam pęcherz na pięcie. - Więc raczej nie należało wybierać się na spacer. - Nie mieliśmy co robić. - Dokąd poszliście? Lenny otworzył buzię, ale zamknął ją, gdy Donny spojrzał na niego karcącym wzrokiem, co nie umknęło uwadze Steve'a. Nie był aż taki stary, żeby nie pamiętać, co wyrabiał jako dzieciak i domyślił się, że chłopcy zajmowali się czymś, czym nie powinni. - Niech zgadnę. Rozglądaliście się po parku i znaleźliście hangar na łodzie. Lenny wydał cichy okrzyk, ale Donny zdobył się na uśmiech, chociaż czuł, jak łup ciąży mu w kieszeni. - Tak. Ale nie wyciągnęliśmy łodzi. Słowo. 112
- To dobrze. Zdziwiłbym się, gdyby była szczelna. Wiecie jednak, że nie powinniście tam chodzić. To jest prywatna własność. - Nie robiliśmy nic złego. A pani nie miała nic przeciwko temu. - Lady Barstairs? - Nie wiem, jak się nazywa. Kazała pozdrowić ciocię Kathy. - To pewnie ona. Zmykajcie i zdejmijcie te przemoczone ubrania, bo się przeziębicie. - Czy z przeziębienia można umrzeć? - Raczej nie. - Och. - Zamilkł. - Ale to jest choroba? - Owszem. Boli cię głowa, masz zapchany nos, cały jesteś obolały. Spokojnie. Ciocia Kathy was wykuruje. - Możemy wziąć rower? - zapytał Donny. - Będziemy szybciej w domu. Steve zdjął torbę z bagażnika i chłopcy wskoczyli na rower: Donny stanął na pedałach, a Lenny usiadł na siodełku. Odjechali, chwiejąc się na boki. Steve wybuchnął śmiechem. - Pewnie wylądują w kupie liści. - Nie. Radzą sobie dobrze. Wydają się radośniejsi, co jest dziwne, zważywszy na to, jak bardzo byli przemoczeni i umorusani. Chyba coś zmalowali. Kathy doszła do podobnego wniosku, gdy złajała ich za to, że zniknęli, nie mówiąc dokąd idą, i w dodatku przemokli do suchej nitki. Donny wyskoczył ze swoich kaloszy, gdy tylko weszli do domu, ale Lenny musiał rozwiązać tenisówki. - Najpierw zdejmijcie płaszcze - nakazała Kathy. - Potem idźcie na górę i się przebierzcie. Załóżcie piżamy. Możecie wypić herbatę w szlafrokach. Zanim bliźniacy przyjechali do Beckbridge, nigdy nie mieli szlaf roków. Kathy wybrała się do punktu WVS i znalazła dla nich dwa oraz kilka innych potrzebnych sztuk odzieży. Steve stanął w drzwiach, więc jego matka nie od razu zauważyła, że chłopcy nie odwiesili swoich płaszczy na wieszak, tylko pobiegli z nimi na górę. - Steve! Jak miło cię widzieć. - Oczy jej rozbłysły i podbiegła, by go uściskać. - Dlaczego nie dałeś znać, że przyjeżdżasz? Mogliśmy wyjechać po ciebie na dworzec. 113
Ucałował ją w policzek. - Nie wiedziałem, którym pociągiem przyjadę. Spacer dobrze mi zrobił. - W tym deszczu? Jesteś tak samo przemoczony jak bliźniacy. Idź się przebrać. Dorzucę do garnka trochę warzyw i podzielimy się mięsem. Więcej sosu i klusek powinno załatwić sprawę. Jak to dobrze, że jesteś cały i zdrowy. Jenny, bądź tak dobra i powiedz tacie i dziewczynom, że Steve przyjechał i że kolacja będzie za pół godziny. Rzuciła się obierać ziemniaki, szatkować kapustę i ustawić na stole dodatkowe nakrycie. Nuciła coś radośnie, podczas gdy bliźniacy na górze opróżniali kieszenie i chowali ich zawartość na szafie. - A teraz co? - zapytał Lenny. - Wskakujemy w piżamy i idziemy na kolację.
* * * Taksówka, w którą Helen wsiadła przed dworcem przy Liverpool Street, zatrzymała się na końcu Prince Albert Lane. - Dalej nie mogę jechać, proszę pani - poinformował taksówkarz. Wysiadła, zapłaciła i ruszyła ulicą, z której właściwie niewiele zostało. Nadal stało kilka ścian, odgrodzonych linami, a w miejscach, w których niegdyś stały domy, ziały doły wypełnione brudną wodą. Ulica była zamieciona i jechał nią wóz węglarza ciągnięty przez konie. W pewnej odległości od miejsca, w którym stała, dostrzegła jedyny ocalały dom z oknami zabitymi deskami i ścianami podpartymi dużymi belkami. Do drzwi ktoś przybił kartkę z napisem: „Nadal tu mieszkamy". Zapukała i czekała. - Te drzwi się nie otwierają. Proszę z drugiej strony - odezwał się głos ze środka domu. Stąpała ostrożnie po fundamentach sąsiedniego domu, który się zawalił. Na spotkanie wyszła starsza kobieta z dwójką małych dzieci trzymających się jej spódnicy. Helen przypuszczała, że to jej wnuki i zastanawiała się, gdzie się podziewa ich matka. Zginęła, czy była w pracy? Cała trójka była nędznie ubrana. - Szukam pani Drummond i jej córki Laury - powiedziała. - Nie znam żadnej Laury. Córka pani Drummond ma na imię Maisie, ale pani Drummond zginęła, gdy na jej dom spadła bomba. 114
Helen poczuła, że zaczyna się trząść. To niemożliwe. Przecież wiedziałaby o tym, jakiś wewnętrzny głos powiedziałby jej, że ktoś, dla kogo żyła, nagle i krwawo zakończył żywot. - To na pewno była Laura. Pani Drummond była mniej więcej w moim wieku, niezbyt wysoka, jasne włosy, raczej pulchna. Kobieta zmierzyła Helen od stóp do głów, przyjrzała się jej futru i stylowemu kapeluszowi. Była zaciekawiona. - Chodzi pani o młodszą panią Drummond, żonę Toma. Wy prowadzili się wiele lat temu. - Zamyśliła się. - To było wtedy, kiedy mała zaczęła chodzić do szkoły. Kamień spadł z serca Helen. - Wie pani dokąd? - Nie. Maisie pewnie wie, gdzie je znaleźć. - A gdzie ona mieszka? - Nie wiem. Nie tutaj. Poszła w świat. Wyszła za krawca. - Zaśmiała się. - Szyje mundury dla wojska. Tak mi mówiła, gdy przyjechała urządzić pogrzeb. Wojna nie dla wszystkich okazała się złem. - Zna pani jej nazwisko? - Nie przypomnę sobie. Przykro mi, że nie mogę pomóc. - I tak dziękuję. - Wcisnęła kobiecie do ręki kilka monet. - To dla dzieci. Kobieta przyjęła pieniądze i kazała dzieciom wejść do domu. Helen wracała na ulicę. Chciało się jej wyć. Była bardzo, ale to bardzo zła. 1 zabolało ją to, że tak skrupulatnie dotrzymywała słowa, a w nagrodę została oszukana. W okolicy nie było żadnej taksówki, więc Helen wsiadła do autobusu, który zawiózł ją na dworzec. Znalazła miejsce siedzące w zatłoczonym wagonie i ruszyła w podróż powrotną. Nie dostrzegała tego, jak bardzo pociąg się wlókł, jak często się zatrzymywał i że zapadał już zmierzch, a w wagonie tliło się marne, żółte światło. Miała mętlik w głowie. Dlaczego Anne nie poinformowała jej o zmia nie adresu? Udała się w świat? Była w potrzebie? Potrzebowała pomocy? Znowu będzie musiała jej szukać, żeby się tego dowiedzieć. Poczuła zniechęcenie, gdy przypomniała sobie, jak długo trwały poprzednie poszukiwania - listy, pytania, rozczarowania, gdy obie cujący trop prowadził donikąd, przekupstwo i zastraszanie oraz 115
towarzyszące temu koszty. Czy uda jej się odnaleźć córkę? Czy ma dość sił, by jej szukać? Jeśli nic nie zrobi, może ją stracić na zawsze. - Nic pani nie jest? Siedząca naprzeciwko kobieta pochyliła się w jej stronę i dotknęła jej dłoni. Wyrwana z zadumy Helen zamrugała, żeby widzieć wyraźnie. Dopiero teraz poczuła, że po policzkach spływały jej łzy. Uśmiechnęła się nerwowo. - Nie, dziękuję. Obawiam się, że usłyszałam złe wieści. Wojna... - Przykro mi. Wszędzie jest to samo. Gdyby stanął przede mną Hitler, zadusiłabym go gołymi rękami. Całe to cierpienie, ofiary i zniszczone domy... Proszę nie płakać. Na pewno drażni panią moja paplanina. Słowa kobiety wyrwały ją z ponurej zadumy. Wysiadła w Ely, skąd pojechała drugim pociągiem do Attlesham; dotarła tam po północy. Zawiadowca stacji wezwał dla niej taksówkę i dwadzieścia minut później była w domu. To był długi dzień, podczas którego niczego nie osiągnęła. Być może tak właśnie miało być. *
*
*
Bliźniacy, którzy byli zbyt zdrowi i dobrze odżywieni, by złapać przeziębienie, czekali z kolejną wyprawą do altany aż do następnej niedzieli, kiedy to Steve'owi skończył się urlop. Altana wyglądała tak, jak ją zostawili, niemniej zbliżali się do niej ostrożnie. Lenny niechęt nie wlókł się za bratem. Donny mógł sobie mówić, że mogą wziąć stąd więcej rzeczy, ale przecież będą musieli je gdzieś schować. Poza tym bał się, że ktoś ich przyłapie. Ciocia Kathy powie mamie, a mama zamiast przyjechać tu, uściskać ich i ucałować, spuści im lanie. A to boli. Donny nie zgadzał się z nim; według niego mama będzie tak zadowolona, że nie przejmie się tym, skąd wzięli te rzeczy. Może zresztą miał rację. W każdym razie Lenny nie puściłby Donny'ego samego. Zawsze podążał za bratem, dokądkolwiek tamten poszedł. Donny rozejrzał się szybko, zdjął kłódkę i otworzył drzwi. - W porządku - poinformował, wchodząc do domku. Lenny ruszył za nim. Drzwi za nimi zatrzasnęły się tak głośno, że aż podskoczyli ze strachu. Odwrócili się i ujrzeli Iana Moretona, którego usta wykrzywiały się w nieszczerym uśmiechu. 116
- No proszę, małe sroki. Tak myślałem, że to wy. Zdziwił się, gdy zauważył brak części towaru. Zdenerwował się, bo altana była doskonałą kryjówką, odporną na działanie warunków atmosferycznych, chłodną i suchą, i o ile miał panią Helen na oku, mógł tu przychodzić potajemnie, brać to, czego potrzebował i dokładać nowy towar. Zdumiony i zły, już miał zapakować do torby to, co zostało i przenieść w inne miejsce, ale się rozmyślił. Jeśli rabusie byli dość mądrzy, by nie zabierać całego łupu, to znaczy, że zamierzali tu wrócić. Wystarczyło zatem obserwować kryjówkę. Chłopcy przy glądali mu się zakłopotani. - Co macie na swoją obronę? - zapytał. - Nie robiliśmy nic złego - zaprotestował Donny. - Tylko się rozglądaliśmy. - Rozglądaliście się i co nieco chapnęliście? - Słucham? - Donny usiłował zachowywać się, jakby nic się nie stało. - Braliście nie swoje rzeczy. Ian mówił dość spokojnym tonem, ale obaj chłopcy wyczuli w jego głosie ukrytą groźbę. - Myśleliśmy, że to należało do szpiega, panie Moreton - wtrącił się Lenny. - Chcieliśmy go złapać i wydać władzom. Ian się zaśmiał. - Szpieg? Powiem wam, srajtki, że te rzeczy nie należą do żadnego szpiega. Są moje. - Dlaczego je pan tutaj chowa? Lenny zaniepokoił się, ale też podziwiał odwagę brata. - Nie chce pan, żeby ludzie się dowiedzieli? - Mówiliście komuś? - Chyba nie, panie Moreton. Wszystko by zniknęło, gdybyśmy powiedzieli. - Nie chcecie zabijać kury, która znosi złote jaja? - O czym pan mówi? - Nieważne. Umiecie dochować tajemnicy? - Tak, panie Moreton. - Przysięgnijcie. Przysięgnijcie, że nigdy nie powiecie, co jest w altanie. 117
- To zależy. Donny przeciągał strunę. Lenny aż krzyknął cicho ze strachu. Pan Moreton nie był postawnym mężczyzną, ale wszyscy w wiosce wiedzieli, że łatwo wyprowadzić go z równowagi. Ian zarechotał. - Swój chłop - stwierdził. - Podobasz mi się. Oto nasza umowa. Nikomu nic o tym nie powiecie, a ja zadbam o to, żebyście na tym nie stracili. - Otworzył ławę i wyjął tabliczkę czekolady. - Wiem, że lubicie czekoladę, bo jedną już zabraliście. - Wsunął ją do ręki Donny'ego. - Liczę na was. - Chcieliśmy wziąć coś dla taty. Jedną z butelek. - Spryciarz. Jeśli chcecie coś więcej, musicie na to zarobić. - Nie boimy się roboty, prawda, Lenny? - Donny rzucił ochoczo. Co mamy zrobić? - Teraz nic. Może później. A teraz zmykajcie i ani mru-mru. Wiecie, czego się spodziewać, jeśli mnie zawiedziecie. Sięgnął po jeden z kijów do krykieta i raz za razem delikatnie uderzał nim w otwartą dłoń. Wiedzieli dokładnie, co to oznacza i rzucili się do ucieczki, szczęśliwi, że są w jednym kawałku. Za plecami słyszeli głośny śmiech Iana Moretona.
* * * Gdy Steve wrócił do swojego dywizjonu, okazało się, że pojawili się w nim nowi piloci. Oxo nazwał ich „dzieciakami", co wywołało na twarzy Steve'a uśmiech, gdyż chłopak sam służył w wojsku zaledwie od kilku miesięcy. Przetrwał pierwsze krytyczne tygodnie i stał się wytrawnym i rozsądnym pilotem. Brand został zestrzelony nad ka nałem La Manche, a Oliphantowi zabroniono lotów z przyczyn zdro wotnych i musiał odbywać służbę w centrum dowodzenia. W reszcie formacji też zaszły zmiany. Część pilotów została zestrzelona, część przeniesiono gdzie indziej z różnych powodów, a ich miejsce zajęli nowi, młodzi i chętni do walki. Steve zaczynał się czuć wśród nich jak staruszek. Odbywał loty patrolowe wypatrywał w ciemności heinkli lub dornierów. Z informacji płynących przez radio dowiadywał się, że nalot był zmasowany. Po kilku tygodniach wytchnienia Londyn znowu zbierał cięgi. - Tam są! 118
Ujrzał ich w tej samej chwili, dziesiątki samolotów. Mógł być wściekły i sfrustrowany, ale nie był lekkomyślny. Trening i doświad czenie wzięły górę nad brawurą i chęcią zemsty na wrogu. Steve ustawił się za ostatnim w szyku samolotem z chłodną precyzją. Nie darzył nienawiścią wrogich lotników, starał się nie myśleć o tym, że mają rodziny, tak jak on. Polował na samolot, którym lecieli, przedmiot wykonany z metalu i innych materiałów nieożywionych. Gdy jego skąpany w płomieniach cel runął w dół, Steve ucieszył się, że już nigdy więcej nie zbezcześci nieba nad jego ojczyzną, nie zagrozi Laurze. Ciągle o niej myślał. Przyłapał się na rozmyślaniu o jej szczupłej sylwetce, fiołkowych oczach, połysku ciemnych włosów, uśmiechu i nie mógł się doczekać, kiedy znowu będzie miał wolne i ponownie ją zobaczy.
* * * - Dlaczego nie wyjedziesz na wieś? - zapytała Laurę Anne. Siedziały w schronie na podwórku i wsłuchiwały się w odgłosy nalotu, starając się ignorować dudnienie, gwizd i łoskot. Słyszały to wszystko już wcześniej i choć nie potrafiły się tym nie przejmować, zaczęły akceptować swoją częściowo podziemną egzystencję jako coś normalnego. Każdego ranka wychodziły stamtąd o świcie i odkrywały, że ich dom stoi nietknięty, chociaż stracił jedną szybę, a w ogrodzie leżały odłamki. Sądząc po hałasie, był to szczególnie intensywny nalot. I właśnie to skłoniło Anne do zadania córce tego pytania. Laura, podobnie jak jej matka i wszyscy londyńczycy, była zmę czona. Ciąża była już widoczna, mimo to nie odchodziła z pracy. Wierciła się na krześle, gdy przez wiele godzin siedziała przy stole i segregowała rezystory według rozmiarów i kolorów, przez co bolały ją plecy i drętwiały pośladki. Zrezygnowała z pielęgniarstwa i podjęła pracę w fabryce, kiedy uznała, że długie godziny spędzane na nogach i dźwiganie ciężkich pacjentów były zbyt wielkim ryzykiem dla jej nienarodzonego dziecka. Musiała pracować przynajmniej do Bożego Narodzenia, więc zakładała luźny fartuch na spódnicę i miała nadzieję, że kierownik nie będzie patrzył na nią krzywo i nie uzna, iż demorali zuje pozostałe dziewczęta w fabryce, co byłoby śmieszne, zważywszy, że niektóre z nich były naprawdę zdemoralizowane. Rozmawiały 119
tylko o filmach, potańcówkach i chłopakach, o tym, dokąd z nimi chodziły i co z nimi robiły; można było odnieść wrażenie, że żyły tylko tym. Nie powinna ich winić, skoro każdej nocy śmierć była na wyciągnięcie ręki, a w ciągu dnia wykonywały nudną i otępiającą pracę. Tęskniła za szpitalem. Tam czuła, że jej życie ma jakiś cel, że pomaga ludziom i wnosi swój wkład w tę wojnę. Ciągle im po wtarzano, że zajęcie, które wykonywały w fabryce, miało ogromne znaczenie dla działań wojennych, ale Laura tego tak nie odbierała; była koszmarnie znudzona. Słuchała Music While You Work i Forces' Favourites sączących się z głośników i rozmyślała o dziecku, które w sobie nosiła. - Mamo, jak mogłabym wyjechać? Mam przecież pracę i muszę pracować tak długo, jak dam radę. Co będę robiła na wsi? Kto mnie tam zatrudni. - Prędzej czy później będziesz musiała zrezygnować z pracy. - Wiem. Gdy nadejdzie ten czas, obowiązek utrzymania ich spadnie w całości na jej matkę. Laurze udało się zrobić tylko skromne oszczędności i perspektywa przyszłości ciągle ją martwiła. Mama wyglądała na zmęczoną, wymizerowaną. Bardzo schudła i niewiele zostało z tej pulchnej, wesołej kobiety, którą niegdyś była. Twierdziła, że to przez wojnę, ale Laura podejrzewała, że nie była to jedyna przyczyna. Kilkakrotnie próbowała przekonać matkę do wizyty u lekarza, ale bez powodzenia. „Nie pójdę tylko dlatego, że trochę schudłam. Wyśmieją mnie tam i powiedzą, że mają ważniejsze sprawy na głowie. Poza tym zawsze byłam za gruba". - Pojadę na wieś, jeśli mama wyjedzie ze mną - oznajmiła Laura. - Nie mogę. To jest mój dom. Tak ciężko pracowaliśmy z tatą, by w nim zamieszkać. To coś więcej niż cegły i cement oraz kilka mebli. To moje życie. - Mamo, nie może mama twierdzić, że to jest życie. Przecież to chore. Na dom może spaść bomba, ale to nie znaczy, że bez niego nie można żyć. Proszę, niech mama przestanie tak mówić i powie mi, dokąd powinnyśmy pojechać. - Nigdzie nie jadę. - To ja też nie. 120
Anne nie kontynuowała rozmowy, ale przepełniał ją niepokój. Martwiła się o Laurę, o jej dziecko, o swoje pogarszające się zdrowie i o to, co się stanie, gdy już nie będzie mogła pracować. W niektóre dni była tak wyczerpana, że z trudem podnosiła się z łóżka. Ukrywanie bólu przed Laurą było coraz trudniejsze. Prędzej czy później trzeba będzie coś zrobić, żeby Laura i jej dziecko mieli zapewnioną opiekę. Anne myślała, że pozbyła się cieni przeszłości, ale wszystko wskazywało na to, że będzie musiała zmierzyć się z nią ponownie.
* * * Laura miała prawie cztery latka, gdy Anne spotkała się z Helen Barstairs. Siedziała na ławce i patrzyła na bawiące się dziecko, gdy nagle poczuła, że są obserwowane. Przyglądająca im się kobieta była wysoka i miała ciemne włosy. Była ubrana w futro oraz filcowy kapelusz. Roztaczała wokół siebie aurę zamożności. - Kim pani jest? Czego pani chce? - zapytała Anne. - Proszę się nie obawiać. Kiedyś też miałam córeczkę... - Przykro mi. I wtedy jej świat runął - kobieta wyjawiła, że jest matką Laury, że to ona ją urodziła w Klinice świętych Marii i Marty piątego marca tysiąc dziewięćset osiemnastego roku. - Zabrano mi ją - powiedziała. - Wyrwano mi ją z objęć. I oddano pani. Anne rozpaczliwie pragnęła pozbyć się tej kobiety i martwiła się, że Laura może coś usłyszeć. Prawdopodobnie niczego by nie zrozumiała, ale mogłaby powiedzieć coś Tomowi o dziwnej pani, z którą mama rozmawiała w parku. - Nie chciała jej pani. - Nieprawda. Bardzo jej pragnęłam. Czy mogę pani o tym opo wiedzieć? - Nie chcę tego słuchać. Mogła wstać i odejść, ale coś ją powstrzymało. Wtedy matka Laury opowiedziała jej o swoim nieszczęściu, a do oczu słuchającej tego wyznania Anne napłynęły łzy. Lady Barstairs! Anne wiedziała, że matka Laury była osobą zamożną, ale do głowy jej nie przyszło, 121
że mogła być arystokratką. Nigdy nie dopuściła do siebie myśli, że matka Laury została zmuszona do oddania córki - przeciwnie, utwier dzała się w przekonaniu, że kobieta ta z zimną krwią porzuciła swe nowo narodzone maleństwo. Lady Barstairs spotkało wprawdzie wielkie nieszczęście, ale to bynajmniej nie oznaczało, że Anne byłaby gotowa oddać jej Laurę. Nigdy. Przenigdy. Anne przystała na propozy cję kobiety, by nieco ją pocieszyć i obiecała jej być z nią w kontakcie, o ile ta zostawi Laurę w spokoju. Lady Barstairs zgodziła się niechętnie, niemniej Anne nie poczuła się w związku z tym bezpieczniej. Stała się nadopiekuńcza i nie spuszczała córki z oka. Bała się, że Helen mogłaby złamać obietnicę i próbować zabrać Laurę bądź przyjść do ich domu podczas obecności Toma. Co on był wówczas zrobił? Gdy Laura poszła do szkoły, Anne musiała ją tam zostawiać na czas lekcji. Przerażała ją myśl, że ktoś mógłby powiedzieć jej dziecku: „Twoja mamusia nie jest twoją mamusią". Choć starała się to ukryć, była z tego powodu nerwowa i wybuchowa. Tom w końcu zorientował się, że coś jest nie tak Kulminacyjny moment nastąpił pewnego wieczoru, gdy Laura leżała już w łóżku. - O co chodzi, kochanie? - zapytał Tom, obejmując ją ramieniem i odciągając od zlewu, przy którym zmywała naczynia. - Od kilku miesięcy jesteś nerwowa. Jesteś chora? - Nie. Tylko zmęczona. - To coś więcej. Usiądźmy i opowiesz mi o tym. - Nie... nie mogę. - Ależ możesz. Wyrzuć to z siebie. Wzięła głęboki wdech. - Zrobiłam coś niegodziwego. - Ty? Niegodziwego? - Zaśmiał się. - Nie wierzę. - Ale to prawda. - I boisz się tego, co mógłbym powiedzieć? - Okropnie. Zaprowadził ją do dużego pokoju i usiedli na zapadniętej starej kanapie. Ujął jej obie dłonie. - A teraz powiedz, co to za niegodziwość. 1 tak po trosze wyjawiła mu wszystko: to, jak nie pogodziła się ze stratą dziecka; jak usłyszała, że nie będzie mogła mieć dzieci i nie 122
potrafiła tego zaakceptować; o pomocy zaproponowanej przez panią Bates i o tym, że zamierzała mu powiedzieć, gdy wróci z wojny, ale gdy się pojawił, nie mogła się zdobyć na odwagę. Milczał tak długo, że zastanawiała się, czy kiedykolwiek jeszcze się do niej odezwie. Gdy wreszcie przemówił, nie usłyszała z jego ust słów przebaczenia; zamiast tego zapytał ją, kto jest prawdziwą matką Laury - Anne w swych zwierzeniach skrupulatnie pomijała tę informację. - Kto to jest? Planowała wyjawić mu całą prawdę, ale zrezygnowała w ostatniej chwili. - Nie wiem. Powiedziano mi, że zmarła w dniu, w którym Laura przyszła na świat. Mieli ją oddać do sierocińca, Tom. Nawet gdyby matka nie umarła, nie zamierzała jej zatrzymać. Przecież nie mogłam pozwolić na to, by trafiła do sierocińca. Wiem, jak tam jest. - Dlaczego więc mówisz mi o tym teraz? - Wprawdzie mówił opanowanym głosem, ale Anne dostrzegła złość malującą się na jego twarzy i przeraziła się. - Ciążyło mi to na sumieniu. - Ja myślę! Przez te wszystkie lata żyłaś w kłamstwie. Pozwala łaś mi wierzyć, że to moje dziecko. Nie wiem, jak mogłaś tak postąpić. - Wiem, że powinnam była ci powiedzieć, ale tak bardzo jej pragnęłam. Powinieneś być przy tym, jak mi ją podawano. Była taka malutka i bezbronna. Nie mogłam jej zostawić i jestem pewna, że ciebie też by to poruszyło. Miałam nadzieję, że zrozumiesz. - Kto jeszcze wie, że zrobiłaś ze mnie kompletnego głupka? - Nikt. - Mama twierdziła, że to nie moje dziecko, ale jej nie uwierzyłem. - Tylko się domyślała. - Czego jeszcze nie wiem? - Przecież kochasz Laurę, prawda? Ta miłość nie może zniknąć w jednej chwili jak zdmuchnięty płomień świecy, bo ona nie jest z twojej krwi. - A jest z twojej? - Nie rozumiem.
- Wiesz, o co mi chodzi. Czy mam uwierzyć, że mamiłaś wszystkich wokół przez dziewięć miesięcy, skoro tak naprawdę nie byłaś w ciąży? Przecież ludzie nie są głupi. Kto to był? Nie mogła uwierzyć, że zadał jej to pytanie, że mógł pomyśleć, iż była mu niewierna. Patrzyła na niego zdumiona. - Nie było nikogo. Nigdy. Przecież to wiesz. Wpychałam po duszki pod ubranie, oszukiwałam siebie tak samo jak innych. Spróbuj to zrozumieć. Nie pozwól, by to cokolwiek zmieniło. Laura o niczym nie wie i nie ma potrzeby, żeby się dowiadywała. Proszę, Tom... Odepchnął ją i wybiegł z domu. Anne ciężko weszła po schodach na górę i położyła się do łóżka. Nie zasnęła jednak i nasłuchiwała, czy Tom wraca. Martwiła się, co pocznie, jeśli nie wróci. O drugiej w nocy usłyszała, jak opadł ciężko na kanapę w pokoju na dole. Zeszła do niego. Chrapał, pijany. Przykryła go kocem i wróciła do łóżka. Gdy rano zeszła do pokoju, on był już w pracy. Koc był schludnie złożony i odłożony na oparcie kanapy. Przez cały dzień była zdenerwowana, ale próbowała robić wszystko w swym zwykłym codziennym rytmie: zaprowadziła Laurę do szkoły, poszła po zakupy, wytarła kurze, prasowała, ugotowała kolację i zastanawiała się, czy Tom wróci. Wszedł tylnymi drzwiami o zwykłej porze i poszedł prosto do jadalni, gdzie Laura nakrywała do stołu. Anne prawie nie śmiała oddychać i słuchała rozmowy ojca z córką. - W szkole w porządku, kochanie? - Tak, tato. Byłam świetna z angielskiego. Pani dała mi złotą gwiazdkę. - Dobra robota, słonko. Co jeszcze robiliście? - Dodawaliśmy. Czasami się myliłam. Mam powtórzyć te działania dzisiaj. - Mam ci pomóc po herbacie? - Tak, poproszę. Anne odetchnęła z ulgą. Jeśli Tom był zły, to nie na Laurę. Wyniosła zapiekankę do jadalni i starała się mieć radosną minę. Zjedli razem jak zawsze i jeżeli nawet między nią i Tomem było jakieś napięcie, to Laura go nie dostrzegła. Pomogła matce pozmywać, po czym siadła 124
do odrabiania pracy domowej. Wszystko przebiegało tak normalnie, że Anne odzyskała nadzieję. Tom nigdy jej nie wybaczył, ale oświadczył jej chłodno, że z uwa gi na to, iż pod każdym innym względem była dobrą żoną i przy kładną matką oraz że szczęście Laury było dla niego ważne, po starają się być dobrym małżeństwem. Niemniej było to tylko udawa nie i ich związek nie był już taki jak dawniej. Wkrótce potem przenieśli się do domu w Burnt Oak. Dwa lata później Tom zmarł w wyniku choroby płuc spowodowanej zatruciem gazem musztar dowym podczas pierwszej wojny, miała ona cięższy przebieg niż u innych chorych. *
*
*
Anne zachowała tajemnicę dla siebie, nie wyjawiając jej nikomu nawet wiele lat po śmierci Toma; nawet po tym, jak teściowa nazwała ją na pogrzebie męża zdzirą i stwierdziła, że to ona go zabiła, przysparzając mu zmartwień oraz że nie życzy sobie nigdy więcej oglądać jej i jej bękarta. Anne wysyłała Helen zdjęcia Laury od czasu do czasu, ale wreszcie przestała. Helen nie znała ich adresu i Anne miała nadzieję, że to koniec problemów. Lecz tak nie było, prawda? Jeszcze nie teraz, Boże, jeszcze nie teraz. *
*
*
Ian nie żartował, gdy stwierdził, że da bliźniakom robotę. Do niczego ich nie potrzebował; jego zainteresowanie chłopcami wynikało z tego, że wciągając ich w swe ciemne interesy, mógł ich kontrolować. Wykorzystywał ich jako posłańców - mali ewakuanci kręcący się po wiosce nie wzbudzali większego zainteresowania. „Powiedzcie panu Waresonowi, że mam kilka butelek whisky", mówił. „Złapcie go, gdy będzie wychodził z domu i nie rozmawiajcie z nikim innym". Albo: „Powiedzcie pani Cook, tej z tego dużego domu przy Attlesham Road, że mogę załatwić dla niej dwa słoiki dżemu i syrop. Ma zapłacić z góry cztery funty i sześć pensów". Wszystkie interesy załatwiał z nimi w altanie. To tutaj dostawali instrukcje i „dolę", zazwyczaj w postaci czekolady, a niekiedy innych rzeczy, które chcieli sprezentować komuś na Gwiazdkę. Wyłudzili 125
nawet od niego pół butelki whisky dla ojca. I zawsze słyszeli groźbę, co ich spotka, jeśli komuś pisną choćby słówko. - Dopilnuję, żebyście poszli do paki za złodziejstwo - ostrzegał ich. - Przecież to pan ukradł te rzeczy. - Donny zawsze przeciągał strunę, ale zwykle wycofywał się, widząc jak twarz mężczyzny złowrogo czerwienieje. - Wcale nie. To uczciwy handel. Nie ogłaszam tego wszem wobec, ponieważ wszystkiego mam mało i muszę wybierać, komu coś zaoferuję. - Wyciągnął rękę i chwycił Donny'ego za ucho. - Rozu miesz to, prawda? - Tak - pisnął chłopiec, gdy Ian wykręcał mu ucho. - No to zmykajcie i róbcie, co powiedziałem. Dzisiaj nie poszli do szkółki niedzielnej i musieli zmyślić coś na temat lekcji i hymnów, które śpiewali ich koledzy, żeby móc coś opowiedzieć cioci Kathy. Byli naprawdę świetni w wymyślaniu łgarstw. Donny traktował to obojętnie, zaś Lenny był głęboko nie szczęśliwy. Nienawidził kłamać i snucie zmyślonych opowieści za zwyczaj zostawiał Donny'emu. - Idziemy do domu? - zapytał, szurając stopami w liściach, które zebrały się na poboczu drogi. Ściemniało się, a Lenny nie lubił przebywać na dworze po ciemku. Przy ulicach nie było latarni, a bezlistne drzewa poruszane przez wiatr rzucały dziwne cienie. No i odzywały się sowy, a w krzewach coś się ruszało. Lenny wiedział, iż Donny również tego nie lubi, chociaż udawał, że się nie przejmuje. - Możemy - odparł. - Ile dni zostało do Gwiazdki? Boże Narodzenie było dla nich ważne. Mama obiecała, że ich wtedy odwiedzi. A może przypłynie okręt ojca i on też do nich dołączy? Gdy chłopcy zapytali ciocię Kathy, czy miałaby coś przeciw ko, odparła: „Ależ nie. Przyjmiemy oboje waszych rodziców. I bę dziemy się świetnie bawić". - O jeden dzień mniej niż wczoraj, gdy pytałeś o to samo. - Mama przyjedzie dzień wcześniej, prawda? Nie będzie czekała do samych świąt. Chciałbym, żeby tu była, gdy będziemy otwierać prezenty. 126
- A skąd mam wiedzieć? Nie napisała, którego dnia przyjedzie. Przecież czytałeś list. - To może napisze i da nam znać? Albo zadzwoni. - Może.
* * * Zadzwonił dzwonek u drzwi; Kathy otrzepała ręce z mąki i poszła otworzyć. Za progiem stała pani Woodrow, opiekunka ewakuantów. Serce podeszło Kathy do gardła. Czyżby pani Woodrow słyszała o problemach z bliźniakami? - Pani Woodrow. Proszę wejść. Chłopcy są w szkółce niedzielnej. Kathy sama ich tam wysłała, ale wcale nie była pewna, że rzeczywiś cie tam dotarli. Ostatnio zrobili się jeszcze bardziej tajemniczy. - Och! Pani Woodrow była bardzo dużą kobietą, zawsze ubraną w ten sam tweedowy strój. Włosy miała upięte w ciasny kok schowany pod męskim kapeluszem z szerokim rondem. Zazwyczaj mówiła tubalnym głosem, lecz tym razem odezwała się nadzwyczaj łagodnie. - Może to i dobrze. - Ruszyła za Kathy do rzadko używanego salonu. Kobiety stanęły naprzeciwko siebie. - Będzie pani miała czas, żeby zdecydować, jak im o tym powiedzieć. - O czym? Proszę usiąść. - Kathy wskazała na fotel przy kominku. - Obawiam się, że przynoszę złe wieści. Ich matka zginęła podczas nocnego nalotu w ostatnią niedzielę. Bomba spadła prosto na jej dom. Powiedziano mi, że budynek uległ całkowitemu zniszczeniu i nikt nie ocalał. Kathy opadła na fotel naprzeciwko gościa. - Biedactwa. - Mogę im to powiedzieć, jeśli pani sobie nie poradzi, ale lepiej by było, żeby usłyszeli to od pani. - Co jeszcze pani wie? Na pewno będą pytać. Dlaczego dowiadu jemy się o tym dopiero po tygodniu? - Ratownicy przekopywali ruiny w poszukiwaniu ciał. Trzeba je było zidentyfikować. - Ciał? - Pani Carter i mężczyzny, z którym przebywała. 127
- Jej mąż dostał przepustkę? - Powiedziano mi, że jest na morzu. Zostanie poinformowany o tym, co się stało i bez wątpienia otrzyma urlop, gdy tylko jego okręt wpłynie do portu. Naturalnie nikt nie wie, kiedy to nastąpi. - Rozumiem. Raczej nie powiem chłopcom o gościu mamy. - Bardzo rozsądnie. - Serduszka im pękną. Kilka dni temu dostali od niej list. Podobno chciała przyjechać na Boże Narodzenie. - To będzie dla nich bardzo smutna Gwiazdka. Miejmy nadzieję, że pan Carter tu dotrze. - Jak to wpłynie na ich status? Zostaną u mnie, prawda? - Tak, przynajmniej na jakiś czas. Musimy to skonsultować z ich ojcem, gdy przyjedzie do domu. - Rozumiem, niemniej uważam, że nie powinno się ich przenosić, skoro tak dobrze się tu zaaklimatyzowali. Mówiąc to, Kathy zastanawiała się nad sensem swoich słów. Starała się z całych sił, by zapewnić chłopcom stabilny i wygodny dom, znacznie lepszy od tego, z którego przyjechali, ale czy to wystarczy? - Zgadzam się i będę obstawała przy tym, aby tu zostali. Dys ponujemy funduszami, by płacić pani, do czasu gdy zapadną decyzje. Kathy nawet o tym nie myślała. Pani Carter była zobligowana płacić jej siedemnaście szylingów tygodniowo na utrzymanie chłopców i ubrania dla nich, ale często spóźniała się z płatnością. Kathy nigdy tego faktu nie podniosła. - To nieistotne, pani Woodrow. Dla mnie ważne jest ich szczęście. Obawiam się, że to będzie dla nich ogromny cios. Ciągle mówią o matce, częściej niż o ojcu. - Przed wojną również pływał i rzadko był w domu. Chłopcy pewnie przyzwyczaili się do jego nieobecności. - Wstała. - Pójdę już, ale jeśli będę potrzebna, wie pani, jak się ze mną skontaktować. - Tak. Odprowadziła kobietę do drzwi i oszołomiona wróciła do kuch ni. Jak ma przekazać te wieści bliźniakom? Jakimi słowy? Czy wiedzą, co to jest śmierć? Mają prawie po jedenaście lat, więc pewnie tak. - Kto to był? 128
William podniósł wzrok znad gazety. Tym razem nie pracował na farmie. Młócka została już wykonana i ziarno wysłano na targ, stodoła była pełna słomy, a ziemniaki zebrano z pomocą Meg, Daphne i dzieciaków, które zwolniono ze szkoły, żeby mogły pracować - o ile w ich przypadku można było mówić o pomocy. Traktor przerzucił ziemię, a dzieci ustawiono wzdłuż radlin z koszykami i zapłacono im po miedziaku za zbieranie ziemniaków. William wypełnił też wszystkie formularze i odesłał je do ministerstwa, tak więc jedyną rzeczą, jaka mu została do zrobienia, był wieczorny udój. W ciągu tych kilku cennych, wolnych godzin nie robił nic. Siedział z nogami opartymi o osłonę paleniska i czytał gazetę. - Pani Woodrow. - Kathy usiadła ciężko przy stole. - Matka bliźniaków zginęła podczas nalotu. Gazeta opadła Williamowi na kolana. - Wielkie nieba! Biedne dzieci. I musisz im o tym powiedzieć? - Tak. Kathy poszła za chłopcami do ich pokoju, gdy wrócili do domu. Ostatnio często się tak zachowywali: szli prosto na górę, nie zdej mując płaszczy i nie zaglądając do kuchni. Donny upychał coś za szafą, gdy weszła i wygramolił się stamtąd z miną winowajcy. Kathy dała chłopcom trochę grosza, by kupili prezenty dla rodziny i przypuszczała, że właśnie tam je chowają. Udała, że niczego nie zauważyła. - Chłopcy, usiądźcie. Muszę powiedzieć wam coś ważnego. Objęła ich. Donny zrzucił jej rękę, zaś Lenny pozwolił się przytulić. - Musicie być bardzo dzielni, bo to są złe wieści. - Okręt taty został storpedowany - przerwał jej Donny. - Dlaczego? Nie. - Zdumiała się, ale po chwili namysłu zrozumiała, że był to logiczny wniosek. Ich ojciec był na wojnie, więc to on był zagrożony. - Obawiam się, że chodzi o waszą mamę. Był nalot i na wasz dom spadła bomba. Jest mi niezmiernie przykro, kochani, ale mama zginęła. Poczuła, jak Lenny zesztywniał, ale to Donny krzyczał z niedowie rzaniem: - Nie! Nie! Nie wierzę! Zmyśla to ciocia! - Dlaczego miałabym to robić, Donny? 129
- A skąd mam wiedzieć?! Mama przyjeżdża na Gwiazdkę. Tak napisała. I wtedy zabierze nas do domu. Nienawidzę tego miejsca! Nienawidzę cię! Nienawidzę tej wojny! - Zalał się łzami. To był sygnał dla Lenny'ego. Obaj chłopcy łkali. Kathy nie mogła nic zrobić. Siedziała z nimi, powstrzymując łzy. Zbierały się w jej oczach nie z powodu śmierci pani Carter, ale ze współ czucia dla bliźniaków, którzy w tak okrutny sposób zostali po zbawieni matki. Nie mogła im mówić, żeby nie płakali, więc ocierała tylko ich mokre buzie chusteczką, aż łkanie przerodziło się w czkawkę. - Kto cioci powiedział? - dopytywał się Donny, gdy, jak się zdawało, zabrakło mu już łez. - Pani Woodrow. Pamiętacie ją? To ona wyszła po was na dworzec w Attlesham i przywiozła was do Beckbridge. Zajmuje się wszystkimi ewakuantami i kontaktuje się z ich rodzicami. Powiedziała, że wasz tata zostanie o wszystkim poinformowany i pewnie przyjedzie do domu. - Kiedy? - zapytał Lenny, chwytając się tej wiadomości. - Nie wiem. To zależy od tego, kiedy jego okręt zawinie do portu. Lenny westchnął i pociągnął nosem. - Mama też tak zawsze mówiła: „Kiedy jego okręt zawinie do portu". - To wspomnienie go przerosło i znowu zaczął płakać. Kathy objęła go. - Może to będzie niebawem. - Ja chcę do mamy. - Lenny mówił stłumionym głosem, wtulony w Kathy. - Ona nie może nie żyć. - Chciałabym, żeby żyła. Nie możemy jednak użyć czarodziejskiej różdżki i naprawić tego, co się wydarzyło. - Co się z nami stanie? - spytał Donny. - Czy zabiorą nas do jednego z tych miejsc, gdzie są dzieci, które nie mają mam? - Zostaniecie z nami, przynajmniej do czasu powrotu waszego taty. Przecież macie jeszcze jego, prawda? Nie jesteście sierotami. - Równie dobrze moglibyśmy nimi być. Tata zawsze jest na morzu. - Niedługo wróci. - Na święta? - Nie wiem. Raczej nie. 130
Nie mogła pozwolić, by robili sobie nadzieje jak w przypadku przyjazdu matki. Lepiej było być szczerą, nawet jeśli wydawało się, że brakuje jej współczucia. Lenny już nie szlochał, ale łzy nadal spływały po jego policzkach i skapywały mu z brody. Donny przestał płakać i miał zacięty wyraz twarzy. - Zejdziecie na dół napić się herbaty? - zapytała Kathy. - Nie - odburknął Donny. - Niech ciocia sobie idzie. Chcemy być sami. Nic już nie mówiąc, wstała i patrzyła na nich jeszcze przez chwilę, po czym zeszła na dół. Meg i Daphne nakrywały do stołu w kuchni. - Jak to przyjęli? - odezwał się William. - Nie jestem pewna, czy to do nich dotarło. Wtem z pokoju chłopców, który znajdował się nad kuchnią, zaczęły dobiegać dźwięki tłuczonego szkła i wrzaski. Kathy spojrzała do góry. - Co oni tam wyprawiają? Postanowili rozwalić dom? - Sprawdzę - powiedziała Daphne i ruszyła w kierunku schodów. Otworzyła drzwi pokoju chłopców i ujrzała pobojowisko. Chłopcy ściągnęli narzuty z łóżek i wybebeszyli poduszki; w całym pokoju unosiło się pierze. Zasłony były w strzępach. Szafa stała otworem i prezenty świąteczne, nie tylko dla rodziców bliźniaków, ale dla wszystkich domowników, zostały zniszczone. Lustra i ściany wymazali szminką, któryś cisnął słoikiem dżemu w ścianę. Pokój wypełniała woń konwalii i malin. Daphne przyglądała się temu oszołomiona. Donny dostrzegł ją, gdy podniósł rękę i zamierzał rzucić opróżnioną do połowy butelką whisky w okno. Daphe podbiegła do niego i wyrwała mu butelkę. - Donny, przestań. Przestań w tej chwili. To nic nie pomoże. Poszukała wzrokiem Lenny'ego i dostrzegła go skulonego w kącie. Siedział z kolanami podciągniętymi pod brodę i schował głowę w ramionach. Nie wiedziała, do którego podejść najpierw. - To niesprawiedliwe! - krzyknął Donny. - Niesprawiedliwe! Mamcia napisała, że jak będziemy grzeczni, przyjedzie na Gwiazdkę. - To nie jej wina, że nie może. - To nasza wina - wymamrotał Lenny. Daphne podeszła do niego i przyklęknęła. 131
- Jak to może być wasza wina, kochanie? - Nie byliśmy grzeczni. - Ależ byliście, Lenny. - Przytuliła go i kołysała. - To nie jest niczyja wina. Jeśli już chcecie kogoś winić, to Hitlera i Niemców. To oni rozpętali tę wojnę. Lenny wytarł nos w jej fartuch. Chwilę później Donny przykuc nął obok i przecisnął się, by się do niej przytulić. Cała trójka płakała razem. W końcu się uspokoili i Daphne wyswobodziła się z ich objęć. - Spójrzcie na ten bałagan. Pomożecie mi posprzątać? Potaknęli. Zeszła na dół do kuchni po szczotkę i szufelkę oraz wiadro z wodą z mydłem. Zaczęła zbierać pierze i potłuczone szkło, zdrapała dżem z tapety i umyła lustro. Chłopcy bez przekonania zabrali się do ścielenia łóżek, chociaż nie wiedzieli, co mają zrobić ze zniszczonymi poduszkami. Kathy weszła do pokoju w trakcie tych porządków. Widok chaosu, który zastała, zszokował ją, ale jeszcze bardziej zdumiało ją to, czym chłopcy rzucali. Skąd się tu wzięły te wszystkie rzeczy? Przecież bliźniaków na pewno nie było na nie stać. Chyba nie zaczęli kraść? Miała ochotę porządnie ich złajać i zażądać wyjaśnień, ale odczuwała jednocześnie chęć rozpłakania się z litości nad nimi. Wyciągnęła nowe poduszki i bez słowa położyła je na łóżkach. - Przepraszamy, ciociu Kathy - wymamrotał Donny. Kathy wyjęła mu piórko z włosów. - Tym razem ci wybaczam. Napijesz się herbaty? - Nie. Położę się. - A ty, Lenny? - Też się położę. Pomogły im przebrać się w piżamy - w innych okolicznościach nie pozwoliliby na to - ułożyły do snu i wróciły do kuchni, zabierając ze sobą to, co ocalało z pobojowiska. - Obudzą się rano z nadzieją, że to był tylko zły sen - oznajmiła Daphne. - Biedactwa. I to tuż przed Gwiazdką, na którą tak bardzo czekali. I co z tym wszystkim? Szminki, słoiki z dżemem, whisky. Na Boga! Skąd oni to wzięli? Chyba nie ukradli? Czy to o to chodziło, gdy Lenny mówił, że nie byli grzeczni? 132
- Nie wiem. Nie możemy ich wypytywać. Nie teraz. Pończochy z oczkami podsunęły Kathy pomysł, skąd mogły po chodzić te rzeczy i uznała, że trzeba by coś z tym zrobić, ale nie zamierzała poruszać tego tematu w rozmowie z chłopcami, zanim spotka się z Joyce Moreton. Joyce pracowała w sklepie wielobran żowym i na poczcie, odkąd listonosz zaciągnął się do armii rok wcześniej. Sortowała listy i rozwoziła je rowerem, po czym ob sługiwała klientów w sklepie. Ludzie na pewno dzielili się z nią swoimi osobistymi problemami, ale ona nigdy o tym nie mówiła. Była powszechnie lubiana, podczas gdy jej rozpustny mąż nie cieszył się sympatią.
* * * W sklepie było tłoczno. Kathy musiała zaczekać kilka minut, zanim obsłużono klientów i pani Galloway, druga listonoszka, poszła na zaplecze, żeby zaparzyć herbatę. Dopiero wtedy Kathy mogła porozmawiać z Joyce w cztery oczy. Nie była pewna, jak ma zacząć. Sięgnęła po puszkę z groszkiem, po czym odstawiła ją na miejsce. Po co jej konserwowe warzywa, skoro uprawiają własne? - O co chodzi, pani Wainright? - Nie wiem. Chcę prosić o radę. - Sięgnęła do torby na zakupy i wyjęła z niej szminkę. - Rozpoznaje to pani? Joyce obejrzała szminkę. - Nie sprzedajemy takich. - Właśnie tego się obawiałam. Tych rzeczy było więcej: dżemy, czekolady, whisky, perfumy, jedwabne pończochy, chociaż z oczkami. - Chyba wiem, do czego pani zmierza - powiedziała Joyce. Przypomniała sobie, że w ubiegłym tygodniu Ian przyniósł do domu torbę pełną jedwabnych pończoch i przysięgał, że kupił je po okazyjnej cenie od jakiegoś handlarza na targu. - Mogę pani sprzedać parę. Proszę wziąć dwie. Ian wcisnął jej do rąk kilka opakowań. Obydwie pary pończoch miały oczka, więc Joyce podejrzewała, że pozostałe też są uszkodzone; to sprawiło, że uwierzyła mężowi. Nie pokazywał jej jednak niczego więcej. - Gdzie pani to znalazła? 133
- W pokoju bliźniaków. Joyce była zdumiona. - Skąd się tam wzięły? Pytała ich pani o to? - Nie. Właśnie się dowiedzieli, że ich matka zginęła podczas nalotu. Bardzo to przeżyli. Nie mogłam ich wypytywać. - Naturalnie. - Pomyślała, że gdy tylko zobaczy swojego mężulka, powie mu, co sądzi o sprzedawaniu dzieciom trefnego towaru. Proszę to u mnie zostawić. - Chętnie.
Kathy podała jej butelkę whisky i pończochy. Joyce schowała je wraz ze szminką do torebki, akurat w chwili gdy pani Galloway wróciła do sklepu. Kathy poprosiła o puszkę mleka skondensowanego, które wprawdzie nie podlegało reglamentacji, ale z uwagi na ograni czoną dostępność mogli je kupować tylko „zarejestrowani klienci" to określenie słyszało się coraz częściej. - Zrobię dla chłopców krówki - powiedziała, żeby wyjaśnić dlaczego ktoś, kto ma stado krów, kupuje mleko w puszce.
* * * Gdy Ian wrócił tego wieczoru do domu, Joyce stała przy kuchni i sprawdzała widelcem gotujące się ziemniaki. Ken siedział rozparty na szarej sofie wypchanej końskim włosiem i czytał książkę o rozpo znawaniu typów samolotów. Nie podniósł wzroku, kiedy ojciec wszedł. Nienawidził go. Był już jego wzrostu, więc ten zaprzestał bicia, ale za to uciekał się do szyderczych uwag pod jego adresem. Dokuczał mu, ponieważ chłopak lubił czytać, albo dlatego że nie miał dziewczyny. Ale jak on mógłby przyprowadzić dziewczynę do tej nory? Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie się stąd wyrwie i wstąpi do wojska. Wypytał już Steve'a Wainrighta o możliwość wstąpienia do RAF-u, ale ten radził mu zaczekać na wezwanie. Steve mógł sobie tak mówić, bo nie musiał mieszkać pod jednym dachem ze świnią, która nie znała znaczenia takich słów jak uczciwość czy przyzwoitość. Wierzył, że pewnego dnia ojcu powinie się noga i wtedy uwolnią się od niego. Stella stała przed lustrem wiszącym nad kominkiem i czesała się. Miała okrągłą różową twarz i jasne włosy, które i tak były ładniejsze od rudych włosów jej matki i braci, niemniej dziewczyna żałowała, że 134
nie ma ciemnych loków jak Vivien Leigh*. Nie odwróciła się, ale czesała się wolniej i uważnie obserwowała w lustrze rozwój wydarzeń. Czekała na wybuch i miała nadzieję, że tym razem mama poradzi sobie lepiej. Tak bardzo chciała zobaczyć, jak ojciec dostaje za swoje. Nie pozwolił jej chodzić do liceum w Attlesham, gdy dostała stypen dium i powiedział jej, że się wywyższa. Skoro jemu wioskowa podstawówka wystarczyła, to wystarczy też i jej. Latem Stella skoń czyła czternaście lat; zakończyła edukację i podjęła pracę u rzeźnika w Attlesham, gdzie rozdzielała mięso według przydziału i trzymała pod ladą prawdziwe rarytasy - nieobjęte reglamentacją kiełbasy i podroby z przeznaczeniem dla ulubionych klientów. Gdyby była odrobinę starsza, mogłaby opuścić rodzinny dom. I zrobi to bez wahania, gdy tylko nadarzy się okazja. - Co to jest? - zapytał Ian, wskazując na stosik przedmiotów leżących na stole, na którym powinna stać zaparzona dla niego herbata. Na obrusie z brązowej szenili nie było talerza z mięsem i warzywa mi, leżały za to szminka, butelka z whisky oraz otwarte opakowanie, z którego wysuwały się jasne jedwabne pończochy. Czy ta stara czarownica znalazła te rzeczy w altanie i przyniosła je Joyce? - Ty mi powiedz. Żona machnęła widelcem w jego stronę i kawałek gorącego ziem niaka wylądował mu na dłoni. Podniósł rękę i wszyscy zgromadzeni w pomieszczeniu zamarli w oczekiwaniu. Spodziewali się, że uderzy Joyce w twarz, ale on po prostu podniósł dłoń do ust i zjadł ziemniaka. - Ja? To nie moje i nie mam z tym nic wspólnego. - Zaśmiał się. Na co mi coś takiego? Masz mnie za pedzia? - Nie podejrzewam cię o coś tak wyrafinowanego. Jesteś kom binatorem, który żyje kosztem innych i handluje z niewinnymi dzieciakami. Uczysz je swoich podłych sztuczek. Ale miarka się przebrała. Zajmuj się swoimi brudnymi sprawami, skoro musisz, ale nie mieszaj do tego moich przyjaciół i ich rodzin. Jeśli jeszcze raz usłyszę, że robisz coś takiego, pójdę na policję, zanim zdążysz się zorientować.
* Vivien Leigh ( 1 9 1 3 - 1 9 6 7 ) - brytyjska aktorka dwóch Oscarów (przyp. red.).
filmowa
i teatralna, laureatka
135
Stella odłożyła szczotkę i wymknęła się po cichu z pomieszczenia. Ken podniósł wzrok, gotów bronić matki, ale zdumiał się, widząc, jak rodzice po prostu patrzyli na siebie z wrogością. Miał ochotę krzyk nąć: „Dalej, mamo! Nie wycofuj się. Rzuć go na kolana", ale nic nie powiedział. Przyjdzie na to pora, gdy trzeba będzie odwrócić gniew ojca. - Nie gorączkuj się! - powiedział kpiąco Ian. - Jeśli miałbym z tym coś wspólnego, co nie znaczy, że się do tego przyznaję, nie robiłbym tego z twoimi przyjaciółmi. Prosiłbym się o problemy, bo oni nie są w stanie znieść widoku człowieka, który sobie radzi w życiu. Joyce odwróciła się w stronę kuchni, żeby ukryć uśmiech, który cisnął się jej na usta. Nawet przez chwilę się nie łudziła, że coś wskórała, oprócz tego, że dała mu do zrozumienia, iż mu się przygląda; tak naprawdę nie wiedziała, czy zdobyłaby się na to, by na niego donieść. Byli małżeństwem od dziewiętnastu lat i trzymała się go jakby z przyzwyczajenia. Poza tym nie zrobiłaby niczego, co byłoby szkodliwe dla rodziny z uwagi na dzieci. Lepszy lichy mąż niż żaden: tak przynajmniej mawiała jej matka. Poza tym podobały się jej prezenciki, które Ian podsuwał jej od czasu do czasu.
Rozdział piąty
Boże Narodzenie tysiąc dziewięćset czterdziestego roku było bardzo smutne. Niemcy zaatakowali już całą Europę, łącznie z Wyspami Normandzkimi, a U-booty zatapiały okręty aliantów w zastraszającym tempie. Wielka Brytania była odcięta od świata i wielu pesymistów wróżyło jej koniec, zwłaszcza po tym, jak Stany Zjednoczone od mówiły zaangażowania się w konflikt. Wszyscy musieli zaciskać pasa: reglamentacja dóbr została zaostrzona, a ponieważ brakowało również artykułów nią nieobjętych, to ludzie pozbawieni skrupułów, tacy jak Ian Moreton, mogli łupić społeczeństwo. Ceny osiągały niebotyczne wysokości, a na domiar złego podatek dochodowy wynosił aż siedem szylingów i sześć pensów od każdego funta*. Norfolk jako hrabstwo rolnicze nie było celem nalotów bombowych wroga, lecz wkrótce miało się to zmienić, bowiem budowa nowych lotnisk wojskowych na jego terenie była już na ukończeniu. Wówczas spokojne dotychczas tereny staną się dla nazistów równie atrakcyjnym celem jak Londyn i inne miasta. Kathy, która przyrządziła dużego koguta, specjalnie tuczonego na tę okazję, starała się, by atmosfera była jak najbardziej świąteczna. Wykorzystała ostrokrzew, jemiołę i papierowe łańcuchy, do klejenia których chciała namówić chłopców, ale byli tak apatyczni, że w końcu zrobiła je sama. Meg i Daphne dostały wolne i dołączyły do swoich * Podatek dochodowy w przeliczeniu na procenty wynosił 3 7 , 5 % (przyp. red.).
137
rodzin, zaś mat Carter nie przyjechał, podobnie jak Steve. Kathy odetchnęła z ulgą, gdy święta minęły. *
*
*
- Do licha z tą syreną - powiedziała Anne, gdy wycie przedarło się przez zaciemnione okna. Właśnie miała przygotować kolację: kilka kiełbasek, które wybłagała u rzeźnika, do tego puree ziemniaczane i kapusta. Na święta miały chudego kurczaka, który, choć bardzo się starała, wystarczył tylko na dwa dni; potem do rangi prawdziwego rarytasu urosła kiełbasa. Nie troszczyła się bynajmniej o siebie, gdyż ostatnio nie odczuwała głodu, ale przecież Laura musiała jeść, żeby dziecko było zdrowe. - Można by pomyśleć, że odpuszczą nam w okresie świąt. - Odpuścili. - Na jak długo? Na dwa dni? Pewnie szkopy miały mnóstwo jedzenia i picia, i postanowiły się zabawić. - Zabawa się skończyła. Ciekawe, czy czterdziesty pierwszy będzie choć trochę lepszy od czterdziestego. - Nie wiem. Zastanawiam się, czy cokolwiek będzie jeszcze takie jak kiedyś. - Nie sądzę. Ale przeżyłyśmy i przeżyjemy. - Daj Boże - odparła Anne gorliwie. Usiadły do stołu, ale ledwie podniosły widelce do ust, usłyszały nierówny warkot silników wrogich samolotów. Dźwięk się nasilał i nagle, bardzo blisko nich, rozległ się ogromny huk. Zatrzęsły się wszystkie drzwi i okna. - Boże! Niewiele brakowało - zauważyła Anne. Kilka kolejnych eksplozji nastąpiło w niewielkich odstępach czasu. - Lepiej stąd chodźmy. Wstała, chwyciła torbę z termosem, dwoma kubkami, mlekiem, cukrem, kilkoma kanapkami i małą kasetką, która zawsze była przygotowana na taką ewentualność. Następnie zgasiła światło i otwo rzyła tylne drzwi. Na niebie roiło się od samolotów, tropionych przez snopy światła z reflektorów na ziemi. Nad dachami unosił się pomarań czowy dym. Bomby spadały bliżej ich domu niż kiedykolwiek wcześniej. I znacznie częściej. Jeszcze nigdy nie widziały tylu 138
samolotów naraz - niebo było czarne od sylwetek maszyn. Usłyszały serię wystrzeloną z karabinu maszynowego i pojawiły się kolejne pożary. W ich świetle załogi bombowców widziały, gdzie mają zrzucać śmiercionośny ładunek. - Chodźmy - powiedziała Laura, ciągnąc matkę za rękę. - Chodź my do schronu. Biegiem pokonały kilka metrów i wpadły do schronu w chwili, gdy do ich uszu wdarł się potworny wizg. Stały i czekały na wybuch, ale nic się nie działo. - Nie wybuchnęła - wyszeptała Anne. - Ciekawe, gdzie spadła. - Nie wyjdę jej szukać. Niech mama zamknie drzwi i zaciągnie zasłonę. Zapalę lampę. - Rozejrzała się dookoła; zdziwił ją nagły atak śmiechu matki. - Co mamę tak śmieszy? - Ty. Przejmujesz się zaciemnieniem, podczas gdy w całym mieście jest jasno jak za dnia. Anne rozkasłała się od śmiechu i nie mogła złapać tchu. Laura posadziła ją i podała herbatę z termosu. - Niech mama siedzi spokojnie i to wypije, a potem opowie mi, co się dzieje. - Nic. - Mamo, jestem pielęgniarką. Wiem, kiedy ktoś jest chory. Proszę. - Nie wiem. Jestem zmęczona. - To coś więcej. Boli coś mamę? - Od czasu do czasu. - Gdzie? - Tutaj. - Przyłożyła dłoń do lewej piersi. - Nie jest tak źle. - Bzdura. Widziałam, jak się mama skrzywiła z bólu i próbowała to ukryć. Dość już tego spierania się. Gdy stąd wyjdziemy, uda się mama prosto do lekarza. Mogę z mamą pójść, jeśli mama chce. - Nie trzeba. Pójdę, jak będziesz w pracy. Chciała iść sama. Jeśli to było coś poważnego, to wolała powiedzieć Laurze w swoim czasie i własnymi słowami. Rano ich oczom ukazał się widok zniszczonego miasta. Całun z dymu, miejscami rozjaśniany przez języki płomieni, utrzymywał się w powietrzu niczym gęsta mgła, a sadza spadała na ziemię jak czarny śnieg. Przyszedł strażnik, by je ostrzec, żeby nie zbliżały się do końca 139
ulicy, gdzie saperzy rozbrajali niewybuch. Najlepiej by było, gdyby zostały w domu i pozamykały okna - na wypadek gdyby doszło do wybuchu. - Śmiechu warte - odparła Anne. - Straciłyśmy wszystkie okna od frontu. - Nie tylko panie. Przyślę tu ludzi, ale musicie trochę poczekać. Zrównali z ziemią połowę miasta. Czy nie udałoby się tymczasem przybić kilka desek? Zrobiły wszystko, co mogły, przez co salon i sypialnię Anne wypełnił permanentny mrok. Laura chciała iść do pracy. Przeszła na drugą stronę ulicy i wsiadła do autobusu, który zawiózł ją do fabryki. Po drodze widziała, że wśród ruin pracowali ludzie z obrony cywilnej i strażacy, węże nadal były nakierowane na ogień, policja kierowała ruchem i nie wpuszczała kierowców na ulice, przy których znajdowały się niewybuchy lub budynki zagrożone zawaleniem. Mimo to ludzie zajmowali się własnymi sprawami, przedzierali się przez hałdy potłuczonego szkła, gruzu i węże strażackie, aby dotrzeć do pracy. Szli do sklepów, które najczęściej miały zabite deskami witryny, pchali przed sobą dziecięce wózki, jeździli na rowerach, od czasu do czasu zatrzymywali się, by podzielić się z innymi tym, co wiedzieli. Anne pozamiatała szkło i gdy strażnik przyszedł z informacją, że bomba jest już rozbrojona, udała się do chirurga. Wiedziała, że nie uda jej się tego uniknąć. Laura będzie chciała poznać diagnozę. W poczekalni wszyscy mówili o nalocie. Bomby zapalające, burzące i hamowane* zniszczyły dużą część starego miasta, ucierpiał też spory obszar otaczający starówkę. W najgorszym stanie były wiekowe budynki; nowe, ohydne bloki ze stali i betonu mogły dłużej opierać się działaniu ognia. Kilka kościołów i Guildhall stanęły w ogniu. Pożoga szalała też wokół katedry św. Pawła, ale ten budynek jakimś cudem ocalał. - To dopiero był wielki pożar - skomentował ktoś. - Całe miasto stało w płomieniach. Mój Rodney służy w straży pożarnej i według niego strażakom zabrakło wody, bo poziom rzeki jest bardzo niski. * B o m b y w y p o s a ż o n e w specjalny spadochron spowalniający szybkość ich opadania, dzięki czemu można było je zrzucać z niewielkiej wysokości nad celem (przyp. red.).
140
Już w domu, rozmyślając o tym, co powiedział lekarz, a czego się w duchu spodziewała, Anne próbowała zaparzyć sobie filiżankę herbaty, ale okazało się, że nie ma wody i gazu. Pomyślała, że to wszystko było częścią jej kary. Ponownie wyszła z domu, udała się do kościoła i uklęknęła na zimnej posadzce, by się modlić, poprosić o radę i błagać o przebaczenie. Niemniej wiedziała, co powinna zrobić, jeszcze zanim przyszła do świątyni.
* * * Helen odłożyła robótkę i poszła do przedpokoju, żeby odebrać telefon. - Helen Barstairs, słucham. - Helen. Tu Anne Drummond. - Anne Drummond? - Potrzebowała chwili, żeby skojarzyć na zwisko, a wtedy serce zaczęło jej mocno walić. - Czy coś się stało? Coś z Laurą? - Z Laurą wszystko w porządku. Ale musimy się spotkać. Muszę ci o czymś powiedzieć. Czy możemy się zobaczyć? Helen opadła ciężko na krzesło przy stoliku z telefonem i zmusiła się do tego, by mówić spokojnie, chociaż w jej głowie kłębiły się pytania. - Naturalnie. Gdzie i kiedy? - Możesz przyjechać do Londynu? - Tak. - Lyons' Corner House. Jutro o jedenastej? - Dam radę. Nie możesz mi powiedzieć, co się dzieje? - Raczej nie przez telefon. Nie martw się, to nie koniec świata. Helen odłożyła słuchawkę i poszła do salonu. Brała do ręki różne ozdoby, po czym je odstawiała. Sięgnęła po album ze zdjęciami usiadła na kanapie, żeby je przejrzeć: zdjęcie raczkującej Laury; z pierwszego dnia w szkole, na którym jest dumna z nowego mundurka; gdy przyjmuje w szkole nagrodę; z przybranym ojcem - Helen podejrzewała, że dostała to zdjęcie jako dowód, że dziewczynka ma kochającego tatę, którego biologiczna matka nie mogłaby jej dać. Nie otrzymała żadnej fotografii dziecka po siódmym czy ósmym roku życia - pewnie wtedy rodzina przeprowadziła się do nowego domu. 141
Helen przypuszczała, że Anne powiedziała córce prawdę i ta nie chciała jej znać. To bolało, bolało potwornie i minęło dużo czasu, zanim mogła myśleć o pogodzeniu się z tym. Czyżby się myliła? Czy Laura jednak chciała się z nią zobaczyć? Nie była w stanie niczym się zająć, nie chciała z nikim rozmawiać. Odłożyła album i poszła do garderoby, zarzuciła na ramiona starą czarną pelerynę, wzięła klucz wiszący na gwoździu obok drzwi do spiżarni przy kuchni i udała się do altany. Była tak zaabsorbowana telefonem od Anne, że nie zauważyła, iż wysoka do kolan trawa rosnąca przed altaną jest zdeptana. Nie spostrzegła, że nowa kłódka została przepiłowana i klucz nie był potrzebny. Usiadła w kącie, ale tym razem nie opadły ją duchy przeszłości, nie było żadnych wycieczek w minione lata. Po raz pierwszy zdobyła się na odwagę spojrzenia w przyszłość. W głowie miała mnóstwo pytań. Kiedy Anne opowiedziała Laurze o jej narodzi nach? Czy mogło się to zdarzyć niedawno? Czy to znaczyło, że wreszcie spotka się ze swoją córką? Córką, kochaną córeczką! Cóż to za radość! Nagle dotarło do niej, jak bardzo jest zimno. Wstała, by potupać nogami i poklepać się po bokach, żeby poprawić krążenie. Dopiero wtedy dostrzegła odciski butów oraz pałki do krykieta i bramki, których miejsce było w ławie. Pochyliła się, uniosła wieko i patrzyła z niedowierzaniem. Skrzynia była pełna puszek, słoików i paczek. Klęcząc na zakurzonej podłodze, wyjmowała po kolei rzeczy i sta wiała je obok ławy. Wszystkie artykuły były teraz prawdziwymi rarytasami i większość kobiet zabijała się o nie - alkohole i czeko lada, pończochy, szminki i perfumy. Ktoś je tu zgromadził, ale kto? Ktoś działający na czarnym rynku, ktoś, kto wiedział o istnieniu altany, ktoś, kto czuł, że może tu przyjść w każdej chwili. Ian Moreton! To on plątał się tu w nocy, gdy myślała, że polował na zające! Co powinna zrobić? Porozmawiać z nim? Zawiadomić policję? Powiedzieć jego żonie? A jeśli się myliła i to nie była sprawka Iana, tylko stał za tym jakiś gang? Powkładała rzeczy z powrotem i zamknęła wieko, po czym wyszła, uważnie zakładając zepsutą kłódkę. Następnie wróciła do domu i zadzwoniła do funkcjonariusza Harrisa. Jego żona 142
poinformowała ją, że go nie ma, ale przekaże mu, by udał się do rezydencji, gdy tylko wróci do domu. Policjant nie zjawił się przed wieczorem, a rano Helen zapomniała o nim zupełnie, bo spieszyła się na pociąg. Kiedy dotarła do kawiarni i zobaczyła Anne samą, poczuła roz czarowanie, chociaż kobieta nie mówiła nic o tym, że będzie jej towarzyszyła Laura. Helen w pierwszej chwili jej nie poznała, bo spodziewała się ujrzeć młodą, pulchną osobę, którą spotkała osiem naście lat wcześniej; nie wzięła pod uwagę upływu lat. Kobieta czekająca na nią przy kawiarnianym stoliku miała posiwiałe włosy, bezbarwną twarz i była chuda jak patyk. Helen była zszokowana. Gdy tylko do niej dołączyła, Anne wezwała kelnerkę i zamówiła herbatę i ciasteczka. - Jak się miewasz? - Dziękuję, dobrze, ale wybacz, ty nie wyglądasz najlepiej. - Mam raka piersi. Mówiła cicho, ale w jej głosie nie było drżenia, żadnej oznaki, że diagnoza spadła na nią z siłą tony cegieł. Brzmiało to tak, jakby mówiła o przeziębieniu. - Raka? Jesteś pewna? - Tak, już od jakiegoś czasu czułam, że coś jest nie tak. Zauważyłam guzek, ale nic z nim nie robiłam, dopóki nie pojawił się ból. Muszę iść do szpitala na mastektomię. Kelnerka wniosła tacę z herbatą. Milczały, gdy ustawiała naczynia na stole. Helen wlała do filiżanek mleko i herbatę. - Anne, tak mi przykro. Czy Laura wie? - Tak. Powiedziałam jej wczoraj, tuż przed telefonem do ciebie. Nie wydaje mi się, żeby dobrze to przyjęła. Ja zresztą też nie, jeśli mam być szczera. - Jak mogę wam pomóc? - Jeśli stanie mi się cokolwiek złego, zaopiekuj się Laurą, proszę. Nie ma nikogo poza mną. Nie mam rodziny. Została tylko siostra Toma, ale nie liczę na jej wsparcie. Helen bardzo współczuła tej kobiecie, ale w głębi duszy zatliła się iskierka radości, malutkiej nadziei i natychmiast zgasła. Nieładnie było odczuwać radość w takich okolicznościach. Jak mogła życzyć 143
komuś śmierci, zwłaszcza osobie, która wychowała jej córkę z taką miłością? - Przecież wiesz, że się nią zaopiekuję. Czy to znaczy, że powie działaś Laurze o mnie? - Nie. Starałam się, ale nie jestem w stanie wypowiedzieć tych słów. Minęło tyle czasu... - Ja mam jej powiedzieć? - Nie. To jest coś, co sama powinnam zrobić. - Pozwól, że zapłacę za operację. - Nie mogę się na to zgodzić. - Dlaczego? - A dlaczego miałabym to zrobić? Domyślam się, że będziesz tańczyła na moim grobie. Przecież zabrałam twoje dziecko... - Przyjęłaś je. Fakt, że to ja je urodziłam, nie ma z tym nic wspólnego. - Nie tak mówiłaś podczas naszego ostatniego spotkania. Groziłaś policją, o ile dobrze pamiętam. - Powiedzmy, że nerwy mi puściły. - Dotrzymałaś obietnicy. - Tak. Szczerze mówiąc, było to mniej bolesne. No i miałam zdjęcia. Szlochałam nad nimi, ale były dla mnie jakąś pociechą. Dlaczego przestałaś je przysyłać? I dlaczego nie dałaś znać, że się przeprowadziliście? - Skąd to wiesz? - Przejęłam się bombardowaniem. Udałam się pod wasz dawny adres, ale domu już nie było. Rozmawiałam z sąsiadką: powiedziała, że się przenieśliście, ale nie wiedziała dokąd. Anne westchnęła. - Bałam się, że powiesz Tomowi... - To znaczy, że on nie wiedział? - Na początku nie. Nie godził się na adopcję, więc udawałam, że urodziłam Laurę. Kiedy znienacka pojawiłaś się ty, musiałam mu powiedzieć. To było okropne, nawet nie masz pojęcia, jak bardzo. Zadawał wiele pytań na twój temat. Powiedziałam, że zmarłaś przy porodzie i że dziecko miało trafić do sierocińca. Nie jestem dobrym kłamcą i łatwiej mi było, gdy o tobie zapomniałam. Ze względu na to, 144
że oboje kochaliśmy Laurą, zostaliśmy razem. Niestety, Tom zmarł dwa lata później. Po jego śmierci musiałam wychowywać Laurę samotnie. - Dlaczego mi nie powiedziałaś? Mogłam jakoś pomóc. Chętnie bym to zrobiła. Anne uśmiechnęła się, chociaż w jej oczach nie było już blasku. Wyglądała na smutną i zmartwioną. - Dałyśmy radę. - I nadal jej nie powiedziałaś? - Nie. Bałam się, że zechce cię poznać, a miałaś jej dużo więcej do zaoferowania. - To głupie. Dałaś jej stabilną rodzinę i kochającego ojca. Ja nie mogłabym jej tego zapewnić. To była jedyna przyczyna, dla której dotrzymałam obietnicy. - Pora, bym ja dotrzymała swojego słowa. - Tak po prostu? - Nie. Będę się musiała przygotować. Rozmyślałam o tym i wpad łam na pomysł, żeby nagle odnowić kontakt z osobą, z którą za przyjaźniłam się blisko podczas poprzedniej wojny. Mogłabyś nas odwiedzić. Miałybyście z Laurą okazję, by się poznać. - Wydaje się, że nie wierzysz, iż z tego wyjdziesz. Nie wolno ci tak myśleć. Musisz walczyć. - Będę walczyć i pewnie przeżyję mastektomię, ale przypusz czam, że to będzie tylko odroczenie wyroku. Zyskam dość czasu, by uporządkować swoje sprawy i wprowadzić cię do naszego życia. - Anne! - Łzy, których nie wylewała od lat, spłynęły po rzęsach Helen na policzki. Szukała chusteczki, żeby je wytrzeć. - Jakież to potwornie smutne, że za to, czego pragnę najbardziej na świecie, trzeba zapłacić tak okropną cenę. Jesteś pewna? - Tak. Teraz wrócę do domu. Laura będzie się zastanawiała, gdzie się podziewam. Muszę tryskać radością w związku ze spotkaniem przyjaciółki, której nie widziałam całe wieki i obietnicą, że już nie stracimy kontaktu. Powiem, że zaprosiłam cię do nas. Zrobisz to dla mnie, prawda? Czy może być lunch we wtorek? Od tego zaczniemy. Zgadzasz się? 145
- Tak, ale pozwól mi zapłacić za operację. Im wcześniej zostanie wykonana, tym lepiej. Możesz powiedzieć Laurze, że byłaś ubez pieczona. - Dziękuję. Włożyła rękę do torebki i wyciągnęła kawałek papieru. - Tu jest adres. Zamilkła i przyglądała się, jak Helen chowa kartkę do torebki. - Jest jeszcze coś, co powinnaś wiedzieć. - Tak? - Laura jest w ciąży. Ma rodzić w marcu. Helen, która już wstawała, opadła na krzesło. - Pracowała jako pielęgniarka w Middlesex. Była w tym dobra. Zaręczyła się z pilotem. Bob został zestrzelony w przededniu ich ślubu. Niestety, świętowali już przed ślubem. Myśli Helen wróciły do Olivera. Jak łatwo było się zakochać, pozwolić, by emocje wzięły górę nad rozsądkiem. Uśmiechnęła się. - Nie mogę jej za to potępiać, prawda? - Nie podejrzewałabym cię o to. Ale inni potępiają. To jest jeden z powodów, dla których tak ważne jest, by miała się do kogo zwrócić. - Możesz na mnie polegać. - Nawet jeśli będzie się czuła niezręcznie? - Nawet wtedy. Kobiety wstały. Anne odwróciła się i odeszła, wciskając głowę między zgarbione ramiona. Helen patrzyła za nią i zdziwiła się, jak wolno się poruszała, niczym ktoś pokonany. Cała gorycz, jaką nosiła w sobie przez te wszystkie lata, natychmiast zniknęła. Powinna być wdzięczna. Była wdzięczna. Na tyle, by część uszczuplonego już majątku przeznaczyć na to, by Anne dokonała żywota w komforcie. To nie była wysoka cena za odzyskanie córki. Postanowiła, że nie będzie się zawczasu zamartwiała trudnościami, które będą musiały pokonać.
* * * - Steve! Jak miło cię widzieć. Wejdź. Wszedł do środka i zdjął czapkę. - Nie wiedziałem, czy pukać, gdy zobaczyłem deski na oknach. 146
- Jeszcze nie przyszli wstawić nowych szyb. Najwyraźniej trudno zdobyć szkło. - Nagle się zaśmiała. - Jeśli nie liczyć tego potłuczonego na ulicach. Tego nie brakuje. Chodź do kuchni. Właśnie zaparzałam herbatę. Poszedł za nią na tył domu. Napełniła czajnik i postawiła go na kuchence. - Najpierw zajrzałem do szpitala, bo myślałem, że możesz mieć dyżur. Powiedzieli mi, że odeszłaś z pracy. - Tak. Zapaliła gaz, odwróciła się w jego stronę i dopiero wówczas ujrzał wyraźnie jej sylwetkę. Nie wiedział, dlaczego był taki zszokowany i przestraszony, ale był. Zapewne dostrzegła to w jego twarzy, bo zaśmiała się delikatnie. - Już rozumiesz, dlaczego. Przełknął głośno ślinę. - Tak. - Jesteś zdegustowany. - Nie mnie to osądzać. - Zgadza się. - Odwróciła się, żeby podgrzać imbryk i wsypać do niego kilka łyżeczek herbaty. - Postanowiłam, że nie będę chowała ze wstydu głowy ani tej części mnie, którą ludzie z łatwością dostrze gą. - Znowu stanęła przodem do niego. - Kochałam Boba całym sercem i gdybyśmy byli małżeństwem, nikt nie powiedziałby złego słowa. Ktoś mógłby wprawdzie pomyśleć, że jesteśmy głupcami, sprowadzając na ten zwariowany padół kolejne dziecko, ale nikt by mnie nie potępiał. Ja nie widzę różnicy. - Och! - Usiadł ciężko przy stole kuchennym i pożałował, że tu przyszedł. - Co na to twoja mama? - Nic. A co według ciebie miała powiedzieć? „Wynoś się z tego domu i nigdy nie wracaj?". - Musiałaby nie mieć serca, gdyby tak postąpiła. Ale, wybacz, jak sobie poradzisz? - Radzimy sobie. Pracuję dorywczo w fabryce, gdzie sortuję rezystory we wszystkich rozmiarach i kolorach tęczy. To nudne jak diabli, ale mogę pracować na siedząco, a ręce do pracy są potrzebne, więc będą mnie tam trzymać aż do porodu. Nie jestem najbardziej lubianą dziewczyną, ale mogę z tym żyć. Muszę. 147
- Jesteś bardzo dzielna. - Albo lekkomyślna. - Postawiła przed nim filiżankę herbaty, nalała sobie i usiadła naprzeciwko. - Przyzwyczajam się do chłod nego traktowania. Ludzie, których znam od urodzenia, przechodzą na drugą stronę ulicy, a jeśli stoję w kolejce w sklepie, robi się wokół mnie pusto. Nie przejmuję się tym. Moje dziecko jest dla mnie wszystkim. Tylko tyle mi zostało po Bobie. Chyba potrafisz to zrozumieć? - Oczywiście. Rozumiał, a przynajmniej uważał, że rozumie. Tak bardzo pragnęła dziecka, że była gotowa podjąć monotonną pracę i znosić milczenie koleżanek oraz dezaprobatę przyjaciół. Jednak urodzenie dziecka nie oznaczało końca, a zaledwie początek trudnego życia. Będzie musiała je wychować, nakarmić, ubrać i chronić przed brzemieniem bękarta. Bynajmniej nie była głupia, więc na pewno o tym wie. - Czy mogę ci jakoś pomóc? - Nie, dziękuję. Opowiedz mi o sobie. Co u ciebie? - To, co zwykle. Poprosiłem o przeniesienie do bombowców. Mam dość roli obrońcy; chcę się odpłacić szkopom pięknym za nadobne. - Ktoś musi nas bronić. - Przez cały czas przybywają nowi piloci i wszyscy chcą latać na spitfire'ach. A ja robię to już zbyt długo. Pewnego dnia szczęście się odwróci. - Nie mów tak - powiedziała łagodnie. - Nie chciałabym stracić także ciebie. Jej słowa bardzo podniosły go na duchu, ale nie zdradził się z tym uczuciem. - Miło, że tak mówisz. - Mama niebawem wróci. Zaczekasz na nią? - Raczej nie. Muszę wracać do obowiązków. - Opróżnił filiżankę i wstał. - Czas mnie goni. Odprowadziła go do drzwi. - Dziękuję, że wpadłeś. Steve wyszedł, zastanawiając się, dlaczego czuł się taki zawiedziony. Nie mógł niczego od niej oczekiwać, nie miał prawa jej osądzać. Niemniej w głębi serca czuł, że ją oceniał. Okazała się nie być idealna 148
i dlatego był zawiedziony. W myślach czynimy kogoś bytem dosko nałym, stawiamy go na piedestał, a potem obwiniamy, gdy okazuje się zwykłym człowiekiem. Nie podobała mu się własna reakcja, ale nie potrafił nic na to poradzić. Co gorsza, pozwolił, by ją dostrzegła.
* * * Anne weszła do domu z radosną miną. Przywoływała ten uśmiech na twarz od wielu dni, odkąd powiedziała Laurze o operacji i udawała, że nie ma się czym martwić. Ale żadna z nich nie dawała się oszukać. - Miałaś gościa? - zapytała, dostrzegając dwie filiżanki. - Tak. Był u nas Steve. Wpadł tylko na kilka minut. Obawiam się, że był w głębokim szoku, chociaż bardzo starał się to ukryć. - Zabawne. Nie spodziewałabym się tego po nim. - Ja też. Nie wiem dlaczego, ale poczułam się dotknięta. Głupie, prawda? - Tak. Zostało trochę herbaty? - Wystygła. Zaparzyć świeżą? - Nie. Dolej tylko wrzątku. - Gdzie mama była? Znowu stała mama w kolejce? - Nie. Poszłam kupić sobie nową koszulę nocną na czas pobytu w szpitalu i spotkałam dawną przyjaciółkę, której nie widziałam od lat. Zapomniałam o zakupach. Poszłyśmy na herbatę i rozmawiałyśmy bez końca. - Znam ją? - Spotkałaś ją raz, gdy byłaś malutka, ale raczej jej nie pamiętasz. Poznałyśmy się podczas poprzedniej wojny. Byłyśmy sobie bliskie, ale potem straciłyśmy kontakt. - To do mamy niepodobne. - Różnimy się pod każdym względem. Ona pochodzi z bogatego domu. Jej ojciec był chyba lordem. Mieszka na wsi. Gdy zajmowałam się tobą i tatą, nie skorzystałam z jej zaproszenia. Prawdę powiedziaw szy, czułabym się niezręcznie... - Dlaczego? Jest mama tak samo dobra jak ona. - Ona nie jest snobką, ani trochę. Na pewno ją polubisz. - Polubię? - Zaprosiłam ją do nas. 149
- Mamo, czy mama ma na to siły? Powinna mama odpoczywać, a nie przyjmować gości. - Chciałabym, żebyś ją poznała. - A dlaczego? To było trudne. Anne sączyła herbatę i szukała odpowiednich słów. - To moja przyjaciółka, której dużo zawdzięczam. Pomagała mi, gdy twojego taty nie było przy mnie w czasie wojny. Poza tym ma wielki dom na wsi i jeśli kiedykolwiek spadnie tu bomba, będziemy miały dokąd się udać. Laura się zaśmiała. - Mamo, niczego nie potrafi mama ukryć. Chce mama, żebym wyjechała na wieś. Wcześniej nie wyjechałam i teraz też nie wyjadę, skoro mama musi udać się do szpitala. Co by ze mnie była za córka? - Myślałam, że wyjedziesz po mojej operacji. Mogłybyśmy poje chać razem, a ja miałabym gdzie dochodzić do siebie. Laura nie była przekonana. Nie miała pojęcia, co kombinowała jej matka, ale wiedziała, że coś planuje. Było to co najmniej dziwne, że osoba tak nieugięta nagle zapragnęła zamieszkać na wsi ze swoją dawną przyjaciółką należącą do klasy wyższej, którą pogardzała. Nigdy wcześniej nie wspominała o tej osobie. To było podejrzane. - Kiedy przyjeżdża? - We wtorek. Zaprosiłam ją na lunch, więc zdąży na pociąg przed nalotem. - No to będę się musiała zastanowić nad tym, co damy jej do jedzenia. Jeśli jest taką elegantką... - Nie ma wyjątkowych wymagań, mówiłam ci, że nie jest snobką. Zaakceptuje nas takie, jakimi jesteśmy. To był prawdziwy akt odwagi ze strony Anne. Martwiła się ogrom nie, a jej niepokój rósł z każdym dniem. Laura dostrzegła to i za chodziła w głowę, w czym rzecz...
* * * Helen przejechała taksówką z Liverpool Street na Axholme Avenue. Była to podmiejska ulica z domami bliźniakami, które wyglądały tak samo. Miały małe ogródki i okna wykuszowe, tyle że w wielu nie było szyb - ich miejsce zajęła sklejka. Jeden nie miał dachówek, a inny 150
komina. Niemniej było to miejsce o niebo lepsze od nor przy Prince Albert Lane. - Jesteśmy na miejscu - odezwał się taksówkarz, zatrzymując się przed jednym z domów z deskami zamiast szyb. Zapłaciła, wzięła głęboki wdech i ruszyła chodnikiem. To była chwila, na którą czekała od lat i nagle poczuła paraliżujący strach. Stała przez chwilę przed drzwiami, starając się zebrać siły. Sięgnęła w stronę kołatki. - Helen, przyjechałaś. - Anne stała przed nią; wydawała się taka drobna i przelękniona. - Myślałaś, że nie przyjadę? - Ależ nie. Wejdź. Podaj mi płaszcz. Przejdźmy do jadalni. Nadal mamy tam okna i kominek. Pewnie zamarzłaś. - Nie. W pociągu było dość ciepło. Celowo nie założyła futra. Nie wydawało się jej stosownym strojem. Oddała Anne płaszcz w niebieską jodełkę, który miała od lat i zorien towała się, że ktoś wyszedł z pokoju znajdującego się w końcu korytarza. Serce jej waliło. Odwróciła się do niej. Stała przed nią młoda Helen Barstairs w zaawansowanej ciąży, w nieco wyzywającej pozie. Te same ciemne włosy - zauważyła lekki kasztanowy poblask, który pochodził od Olivera - takie same zakola i bursztynowe oczy. To było tak zdumiewające, że Helen prawie krzyknęła, ale udało się jej uśmiechnąć. Anne przyglądała się to jednej, to drugiej i nagle zastanowiła się, czy postępuje właściwie. Jednak było już za późno, by coś zmienić. - Lauro, to jest lady Helen Barstairs. Helen zrobiła krok do przodu i wyciągnęła rękę. - Jak się miewasz? Mama wiele mi o tobie opowiadała. - Była zdziwiona tym, jak normalnie brzmiał jej głos. - Nie najgorzej, mam nadzieję. Dłoń Laury była ciepła i mocna. - Zapewniam, że wszystko w porządku. - Zapraszam do jadalni. Lunch jest prawie gotowy. Laura udała się do kuchni. Helen szła przed Anne do małego pokoju, w którym w kominku palił się węgiel. Stół był przykryty 151
białym obrusem, na którym znajdowały się nakrycia, lśniące sztućce i szkło. W pokoju stały jeszcze cztery krzesła, kredens i szafka na alkohole. Helen stanęła przy oknie wychodzącym na ogród z tyłu domu, nieco pozbawiony życia w środku zimy. Zobaczyła schron. Anne stanęła obok niej. - Większość nocy spędzamy właśnie tam. - To musi być przerażające. - Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Co o niej myślisz? Ostatnie zdanie wypowiedziała półgłosem. - A co mam myśleć? Jest z mojej krwi i kości. Podobałaby mi się bez względu na wygląd i zachowanie. Przypomina mnie, gdy nosiłam ją w łonie. Co jej powiedziałaś? - Tylko tyle, że przyjaźniłyśmy się w czasie poprzedniej wojny i straciłyśmy kontakt. Nie wyjawiłam, jak się zaprzyjaźniłyśmy. Będziesz musiała coś wymyślić. - Byłyśmy kierowcami ambulansów? - Dobry pomysł. - Co to za szepty? - Laura weszła do pokoju, niosąc wazę. - Nie szeptałyśmy, tylko wspominałyśmy czasy, gdy kierowałyśmy ambulansami - odpowiedziała Anne. - Tak się poznałyście? - Tak - odezwały się równocześnie. - Usiądźmy do jedzenia. Będziecie opowiadać. Helen nie pamiętała później, co jadła ani czy w ogóle jadła. Wciągnęła się w fikcyjną opowieść o ambulansach, pozwalając Anne mówić. Nie przerywała by nie zburzyć nieustalonej do końca wersji zdarzeń. Gdy Laura zapytała ją o nią, opowiedziała o rezydencji Beckbridge i życiu na wsi, o rodzicach i Richardzie, ale czuła się, jakby śniła na jawie. Miała wrażenie, że gdyby się uszczypnęła, obudziłaby się we własnym łóżku. - Nigdy nie miała pani dzieci? - spytała Laura. Helen zaniepokoiła się. To było pytanie, na które nie była przygoto wana. Zerknęła na Anne, która też wydawała się zakłopotana. Bez wątpienia spodziewała się, że Helen wyjawi prawdę. - Miałam córkę - powiedziała powoli. - Ale straciłam ją, gdy była niemowlęciem. 152
- Tak mi przykro. To musiało być okropne. - Owszem. - Dołóż sobie warzyw, Helen - Anne nagle zmieniła temat. Helen grzecznie podziękowała i wróciła do rozmowy z Laurą. - Kiedy spodziewasz się dziecka? - Pod koniec marca. I zanim pani zapyta: nie, nie jestem mężatką i nigdy nie byłam. - Lauro! - zganiła ją Anne. - Nie zamierzałam pytać - poinformowała Helen. - To twoja sprawa. - Według mnie powinna urodzić poza Londynem - odezwała się Anne, wkraczając na bezpieczniejszy grunt. - Te naloty i tak dalej... - Mamo, wie mama, że nie podejmiemy decyzji przed mamy operacją. - Możecie obie przyjechać do mnie - zaproponowała Helen. Laura zaśmiała się. - Mama namawiała panią do tego? - Ależ skąd. Mam wielki dom i mieszkam sama. Zastanawiałam się nawet, czy nie przekształcić go w szpital dla dochodzących do siebie rannych żołnierzy. Jesteś pielęgniarką? Mogłabyś pomóc mi go utworzyć, oczywiście po urodzeniu dziecka. Prawdę powiedziawszy, twoja obecność bardzo by mi pomogła. WVS zwróciła się do mnie z pytaniem, czy przyjęłabym rodzinę, która straciła dom w czasie bombardowania. Mogłabym powiedzieć, że mam plany wykorzystania domu. - Zmyślała na bieżąco, ale dostrzegła wyraz wdzięczności malujący się na twarzy Anne. - To miła propozycja - rzekła Anne. - Weźmiemy ją pod uwagę, prawda Lauro? Laura miała wrażenie, że zapędzono ją w kozi róg, ale propozycja wydawała się sensowna. I wspaniale będzie powrócić do pielęgniarstwa. Przecież nie przewidywała takiej możliwości po urodzeniu dziecka. - Pomyślimy o tym, ale najpierw mama musi mieć operację. Mówiła pani o niej? - Tak. Jeśli mogłabym coś zrobić... - Dziękuję. Poradzono mi znalezienie szpitala poza Londynem. Londyńskie szpitale zostały mocno zniszczone, a personel jest zajęty 153
opieką nad ofiarami nalotów. Rzecz w tym, że nie wiem, dokąd się udać. - A co byś powiedziała na Addenbrooke's Hospital w Cambridge? - zaproponowała Helen. - To bezpieczne miejsce i jest dobry dojazd z Londynu. Mam tam kontakty. Rozeznam się i dam ci znać. - Mogłabyś? Byłoby mi bardzo miło. Laura patrzyła to na jedną, to na drugą. Nie mogła pozbyć się odczucia, że cała ta sytuacja była zaaranżowana, a wygłaszane kwestie zostały dobrze przećwiczone. Wszystko służyło temu, by wywieźć ją z Londynu, tego była pewna. Wiedziała też, że jej matka była poważnie chora i że operacja może nie oznaczać końca problemów. Domyślała się, że jej mama również zdawała sobie z tego sprawę, chociaż udawała, że jest inaczej. Obie grały. I dlaczego lady Barstairs wy glądała tak znajomo? Mama twierdziła, że Laura widziała ją, gdy była mała. Czy to znaczy, że owo wspomnienie wryło się jej w pod świadomość do tego stopnia, że teraz miała wrażenie, iż powinna rozpoznać tę osobę? Spotkanie było trudne dla wszystkich i gdy Helen dostrzegła, jak bardzo Anne jest wyczerpana, nie przedłużała wizyty i wyszła krótko po złożeniu propozycji. Nie powinna czuć się zawiedziona. Przecież nie mogła oczekiwać, że Laura rzuci się jej na szyję. Była uprzejma, przyjacielska, gościnna i tego się spodziewała. Laura nie była już dzieckiem tylko dorosłą kobietą, która niebawem sama zostanie matką. Helen na dobre straciła dziecko, które nazwała Olivią; nie da się już odzyskać minionych lat.
* * * Mężczyzna z workiem żeglarskim, który pojawił się w progu, miał na sobie mundur marynarza Royal Navy. Był w stopniu mata. - Tata! - krzyknął Donny. - Lenny, przyjechał tata! Kathy podeszła do wejścia, gdy usłyszała krzyk Donny'ego i uśmiechnęła się do człowieka, który wziął chłopca na ręce i kręcił się z nim wkoło. Lenny przemknął obok niej i rzucił się na ojca, który o mało się nie przewrócił. Objął synów i odwrócił się do Kathy. - Pani Wainright? - Tak. Zapewne mat Alec Carter? 154
Podali sobie ręce i Kathy zaprosiła go do kuchni, gdzie William właśnie zdejmował buty, a Alice mieszała sos w garnku stojącym na kuchni. Kathy dokonała prezentacji i zaprosiła Aleka, żeby z nimi zjadł. Właśnie zabierała się do szykowania niedzielnego lunchu. Mat dostał tygodniowy urlop i chciał spędzić czas z chłopcami. - Sądzi pani, że w tych okolicznościach zwolnią ich ze szkoły? - Na pewno. Może pan zapytać moją córkę, gdy wróci do domu. Jest jedną z ich nauczycielek. Ma się pan gdzie zatrzymać? - Nie. Miałem nadzieję, że coś mi państwo polecą. Może miej scowy pub? - Może pan zostać u nas, w pokoju Steve'a. Nie ma go, bo służy w RAF-ie. - Dziękuję, jeśli to nie jest zbyt duży kłopot. Mam ze sobą książeczkę z kartkami przydziałowymi. - Donny, powiedz Meg i Daphne, że nakrywam do stołu - powie działa Kathy, gdy Jenny weszła do domu. Wszyscy się poznali i przy stole zapanowała radosna atmosfera. Kathy podała pieczeń wieprzową, sos jabłkowy i furę gotowanych warzyw z domowej uprawy. Chłopcy paplali bez końca. Kathy nie widziała ich tak ożywionych, od chwili gdy dowiedzieli się o śmierci matki. Później zabrali ojca na wycieczkę po wiosce i pokazali mu kościół, szkołę, sklepy oraz park. - Wszyscy mogą tu przychodzić, ale to nie jest prawdziwy park, bo nikt nie kosi tu trawy. No i przychodzą tu krowy i konie poinformował Donny. - Na początku Lenny bał się krów... - Ty też. - Nieprawda! Alec zaśmiał się. - Rozumiem, że się do nich przyzwyczailiście. - Tak. Wujek William ma mnóstwo krów. Doi je dwa razy dziennie. Ma od nich litry mleka. Wysyła je w wielkich bańkach do mleczarni. - Ma też świnie - dorzucił Lenny. - I uprawia warzywa. Pomagaliś my zbierać pyrki i dostaliśmy za to pieniądze. - To dobrze. Dobrze się tu czujecie? - Jest w porządku - zgodził się Donny. - Nie tak jak w domu... 155
- Domu już nie ma, chłopcy. Został zrównany z ziemią. Udał się tam po tym, jak jego okręt wszedł do portu. Z ich dwupiętrowego, czteropokojowego domu z toaletą na podwórku zostało niewiele. W pierwszych latach małżeństwa był ambitny, chciał poprawić swoją sytuację i polepszyć życie rodziny. „Będziemy musieli znaleźć lepszy dom", powiedział do Doreen. „Na morzu nie wydaję dużo i nie piję, więc będę ci przysyłał pieniądze, które uda mi się zaoszczędzić i będziesz je odkładała. Gdy odejdę ze służby, zbudujemy sobie urocze gniazdko". Nic z tych planów nie wyszło - żona nie zaoszczędziła ani jednego pensa i skarżyła się, że nie wysyłał jej dość dużo, że chłopcy wyrastali z ubrań szybciej, niż była w stanie kupować nowe. Mógłby to zaakceptować, gdyby rzeczywiście się starała, ale tak nie było; dzieci nosiły liche, używane ubrania, a tymczasem ona miała garderobę pełną ślicznych kreacji. Uczynni sąsiedzi powiedzieli mu, że wychodziła z domu każdego wieczoru i zostawiała chłopców bez opieki. I chociaż twierdziła, że spotykała się z przyjaciółkami, nie raz widywano ją w towarzystwie mężczyzn. Gdy zażądał od niej wyjaśnień, doszło do awantury, w czasie której Doreen oskarżyła go, że wierzy plotkarzom. Gdyby nie bliźniacy, nie przyjeżdżałby do domu w ogóle. Teraz, gdy Doreen zginęła, nie czuł żalu. Szkopuł w tym, że była matką chłopców, a oni cierpieli. - Mama naprawdę nie żyje? - dopytywał Lenny. - Tak. Przykro mi, chłopcy. - Co się z nami stanie, tatku? Będziemy musieli iść do sierocińca? - Oczywiście, że nie. Czy pani Wainright tak wam powiedziała? - Nie. Mówiła, że możemy zostać u niej, ale chyba nie myślała, że na zawsze. - Pewnie do czasu gdy skończy się wojna i będę mógł wrócić do domu na dobre. - Przecież jesteś marynarzem. - Będę musiał zrezygnować ze służby, prawda? Znajdziemy inny dom. Nie martwcie się. - Pani Wainright jest miła - powiedział Lenny. - Nawet nas nie bije. Chociaż czasami się denerwuje. Uśmiechnął się. - Pewnie wtedy, kiedy na to zasługujecie. 156
- Chyba tak. Te słowa zostały wypowiedziane z westchnieniem. Donny dał Lenny'emu kuksańca w bok i brat zamilkł. Alec zauważył to, ale nic nie powiedział. - A co z innymi? - W porządku - podsumował Donny. - Najbardziej lubię ciocię Daphne - stwierdził Lenny. - Nie krzyczy na nas i pomogła nam posprzątać pokój po tym, jak... - Cicho, Lenny - przerwał mu Donny. - Tata nie chce o tym słuchać. - A jeślibym chciał? - Nic się nie stało. Nabałaganiliśmy i tyle. No i jest jeszcze panna Wainright. - Donny próbował zmienić temat. - Uczy maluchy. Czasami pomaga nam przy pracy domowej, żebyśmy mogli dostać stypendium. Jeśli je dostaniemy, we wrześniu pójdziemy do liceum w Attlesham. - Zatem musicie ciężko pracować i zdać egzamin. Takie wykształ cenie będzie dla was ważne, gdy dorośniecie. - Tutaj mieszka lady Barstairs - powiedział Lenny, wskazując na podjazd prowadzący do rezydencji. - Panna Wainright mówiła, że to kuzynka cioci Kathy. To jest wielki pałac, ale nie żyje w nim księżniczka. Jest tu też ogromny ogród, duży park z jeziorem i altaną. Dostał kolejnego kuksańca między żebra i zamilkł. - Zbieraliśmy rondle i różne rzeczy na spitfire'a - odezwał się Donny. - Powiedzieli, że ten, kto zbierze najwięcej metalu, będzie mógł nadać samolotowi imię. Chcieliśmy go nazwać „Doreen", ale nie wygraliśmy. - Nie szkodzi. Mama na pewno doceniłaby wasz wysiłek. - Myśli tata, że nas widzi? - zapytał Lenny, marszcząc brwi. Może patrzeć na nas z góry i obserwować co robimy? - Nie wiem. Sądzicie, że może? - Oczywiście, że nie - oznajmił Donny zdegustowany. - To bzdury. Stanęli przed bramą gospodarstwa. Daphne szła przez podwórko, pchając wózek pełen baniek z mlekiem. Alec podbiegł, żeby jej pomóc i wszyscy razem weszli do domu na herbatę. Tego wieczoru, gdy chłopcy położyli się spać, Daphne i Alec wybrali się do pubu. Rozmawiali dużo, zwłaszcza o chłopcach. 157
- Tak się cieszę, że przyjechałeś i że spędzisz tu trochę czasu powiedziała Daphne. - Oni tak bardzo tęsknili za domem. - O co chodzi z tym dużym domem? Lenny chciał mi o tym opowiedzieć, ale Donny mu przeszkodził. Wspominali też coś o bała ganie w pokoju i o tym, że pomagałaś im sprzątać. Daphne opowiedziała mu o reakcji dzieci na wiadomość o śmierci matki, ale nie wspomniała o skarbach zgromadzonych w szafie. - Tylko nie mów chłopcom, że ci o tym mówiłam. - Biedne urwisy. Ich życie rodzinne bynajmniej nie było wspaniałe. Niestety, muszę stwierdzić, że Doreen nie była najlepszą matką na świecie. - Przykro mi. - Opowiesz mi o sobie? Jak trafiłaś na wieś? Rozmowa zeszła na spokojniejsze tematy. Gdy wracali do domu, Daphne napomknęła coś o potańcówce w Attlesham w sobotę. Alec zaproponował, by się tam razem wybrali. Przyjęła zapro szenie. Kilkakrotnie chodzili z chłopcami na spacery i kiedy nadszedł czas wyjazdu, Alec poprosił Daphne, żeby do niego pisała. - Będziesz mogła przekazywać mi wieści o tym, co zmajstrowali chłopcy - rzekł. - Będę się starał pisać do nich częściej. Mam poczucie winy, że wcześniej tego nie robiłem, ale sądziłem, że ich matka pisuje do nich i odwiedza ich. A gdy jest się na morzu... - Oczywiście, że będę pisać - zapewniła go. Alec Carter podobał się jej. Wcale nie miałaby nic przeciwko temu, żeby ta rodząca się przyjaźń przekształciła się w coś więcej.
* * * Helen usłyszała hałas o świcie. Wszyscy w Beckbridge go słyszeli. Samolot leciał nisko i kołował. Helen zastanawiała się, czy pilot miał jakieś problemy i wyjrzała przez okno w sypialni. Miała wrażenie, że maszyna jest tuż nad nią; nagle dostrzegła czarny krzyż na jej kadłubie. Nie ogłoszono alarmu, więc była to zapewne jakaś zagubiona maszyna. Bardzo chciała, żeby odleciał. I wtedy ujrzała bombę: widziała ją wyraźnie, jak pędzi prosto w jej stronę, straszliwie wyjąc. Helen instynktownie rzuciła się pod łóżko. Silny wybuch wstrząsnął solid158
nymi fundamentami domu; chwilę później dał się słyszeć brzęk tłuczonego szkła i huk gruzu spadającego na ziemię. Coś wielkiego wylądowało na dachu; Helen słyszała, jak się zsuwa i spada na ziemię. Zapadła upiorna cisza. Czekała. Nic. Poczekała jeszcze chwilę. Bała się oddychać. - Proszę pani, czy wszystko w porządku? - zapytała pani Ward zza drzwi sypialni. Zażenowana swoją reakcją Helen wykaraskała się z kryjówki i podeszła do drzwi, by je otworzyć. Pani Ward stała przed nią w szlafroku; długie siwe włosy miała splecione w warkocze. Trzymała metalowy świecznik i w świetle świecy wydawała się biała jak flanela jej szlafroka. - Wszystko w porządku, pani Ward. A co z panem Wardem? - Nic nam nie jest, ale nie ma prądu. Pójdę poruszyć żar i wstawię wodę. Czy mam przynieść pani herbatę? - Nie, zejdę do kuchni. Potem będę się musiała rozeznać w znisz czeniach. - Popękały szyby i dachówki. John wyszedł na zewnątrz się rozejrzeć. - Będę za minutę. Gospodyni zeszła do kuchni. W świetle świecy jej cień padał migotliwie na ścianę. Helen podeszła do okna. Nie było w nim szyby i rama była wygięta. Nie odważyła się jej dotknąć. Ten dom stał tu już ponad dwieście lat, opierając się wiatrowi, pogodzie i wiekom, a teraz stał się ofiarą wojny. Bombowiec odleciał. Helen widziała, gdzie spadła bomba, bo wśród drzew okalających park powstał prześwit i widać było tam buchające płomienie pożaru, przywodzące na myśl duże ognisko. Ubrała się w spodnie i pulower. Pani Ward siedziała przy stole i piła herbatę. Nalała filiżankę dla Helen i podsunęła jej puszkę z herbatnikami. - Przepraszam, proszę pani, powinnam wyłożyć je na talerz. Zupełnie nie myślę. Helen uśmiechnęła się. - Jakby to miało znaczenie w takiej chwili. Wyciągnęła rękę, wyłowiła z puszki ciasteczko i ugryzła je. Pan Ward wszedł tylnymi drzwiami. Miał na sobie spodnie i szlafrok. 159
- Od frontu nie ma ani jednej całej szyby. Z dachu spadło mnóstwo dachówek i zawalił się komin. Gdybym mógł dostać w swoje ręce tego Hitlera, osobiście bym go powiesił. Helen nagle się uśmiechnęła. Myślała o ojcu. Byłby zły, ale nie przestraszony. Ona też była zła, wściekła na wojenną niesprawied liwość. Jak mogła zaprosić Anne i Laurę do domu, w którym nie ma okien i połowy dachu? Anne miała operację trzy tygodnie temu i dochodziła do siebie, chociaż nadal przebywała w szpitalu. Do Cambridge było z Beckbridge niespełna sześćdziesiąt pięć kilometrów. Helen kilkakrotnie odwiedziła Anne i spotkała tam również Laurę. Dziewczyna była do niej zawsze przyjaźnie nastawiona, ale dało się wyczuć pewną rezerwę, jakby nie do końca wierzyła w historię, którą opowiedziała jej matka. Z drugiej strony nigdy nie dała do zrozumienia, że w nią nie wierzy. Anne twierdziła, że nie jest dobrym kłamcą. Być może nie wyjaśniła nagłej poprawy ich sytuacji finansowej w sposób, który rozwiałby podejrzenia Laury. Helen zastanawiała się, czy Anne nie odwlekała powiedzenia prawdy. Rozmyślała też nad tym, na ile tak naprawdę zależało jej, żeby Laura poznała prawdę o swoim pochodzeniu. Jej pragnienia, tęsknota i złość przeminęły wraz z mija jącymi latami. Czy nie byłoby lepiej po prostu być przyjaciółką rodziny, kimś, kto może pomóc, gdy jest taka potrzeba i komu można się zwierzyć? Czy tak nie byłoby łatwiej w porównaniu z emocjami, które na pewno się pojawią, gdy się wszystko wyda? - Zobaczę, co się stało - odezwała się, wciągając kalosze i wcis kając do środka nogawki spodni. Wiedziała, dokąd ma się udać. Zmierzała w stronę prześwitu wśród drzew. Gdy tak brnęła przez mokrą trawę, przypomniała sobie, kiedy była tu po raz ostatni. Odkryła wówczas magazyn kontrabandy. Była tak zajęta spotkaniami z Anne, że zapomniała zadzwonić ponownie do funkcjonariusza Harrisa, a i on jej nie odwiedził, więc przypusz czała, iż pani Harris nie przekazała mu wiadomości. Tajemnica altany zupełnie wyleciała Helen z głowy, co nie było wcale dziwne, zważyw szy na to, ile miała ostatnio obowiązków: organizowała operację Anne i odwiedzała ją po zabiegu, rozmyślała o swoich relacjach z Laurą i zastanawiała się, czy może sobie pozwolić na to, by pokazać, że pamięta o jej urodzinach. 160
Ogień w miejscu wybuchu, który wyrwał drzewo z korzeniami i podpalił suche gałęzie, dopalał się. Osmalone szczątki altany zwisały smętnie przy krawędzi wielkiego leja. Wokoło walały się połamane kije do krykieta, potłuczone szkło chrzęściło pod butami. Ława rozpadła się, a jej zawartość zsunęła się do dołu. Helen zajrzała do środka. Pośród ziemi i gruzu leżały zniszczone pudełka z czekoladą, poprzebijane puszki, rozbite butelki. Helen poczuła woń whisky i tanich perfum. Opadła na ziemię i wybuchnęła głośnym śmiechem. Jakiż to był niesłychany zbieg okoliczności.
* * * - Spadła na teren rezydencji - powiedziała Joyce, przynosząc do gospodarstwa pocztę i plotki. William i chłopcy nadal siedzieli przy śniadaniu i rozmawiali o wybuchu. Kathy stała przy stole z imbrykiem w rękach. Usłyszała dzwonek przy rowerze Joyce i nalewała dla niej herbatę. - Powypadały wszystkie szyby i nie ma połowy dachu. - A co z lady Helen? - zapytał William. - I z Wardami? - Widziałam, jak Charlie Harris szedł tam, żeby się wszystkiego dowiedzieć. Domyślam się, że będą wstrząśnięci, nawet jeśli nic im się nie stało. - Bomba spadła na dom? - Nie wiem. Chyba nie. Widziałam niewielki ogień nad jeziorem. Nie wiem, co takiego mogłoby się tam zapalić. Wszyscy byli zbyt zajęci słuchaniem Joyce, by zauważyć, że Lenny krzyknął cicho, a Donny kopnął go gwałtownie w piszczel. - Altana i stary hangar na łodzie - przypomniała sobie Kathy. Bawili się tam, gdy byli młodzi, grali w krykieta, pływali w jeziorze. Wyciągali łódź i wychylali się przez burtę. Śmiali się przy tym do rozpuku, ona i Helen oraz młodzieńcy, którzy je zabawiali, naturalnie w towarzystwie przyzwoitki. To był inny czas, inne życie. I inna wojna, która zmieniła wszystko. Kuzyn Brandon zginął, a wuj Henry zdawał się dążyć do zapełnienia pustki po nim obecnością innych młodzieńców. Był wśród nich Richard; przybył do rezydencji i spędził tam cały urlop. Wuj Henry pozwolił mu korzystać ze stajni, a że Kathy uwielbiała jeździć konno, często wybierali się na wspólne 161
przejażdżki. Był taki przystojny, szarmancki... Zakochała się w nim beznadziejnie. Zupełnie się załamała, gdy Helen poinformowała ją, że wychodzi za niego za mąż. Nie przejęłaby się tym tak bardzo, gdyby kuzynka też była w nim zakochana, ale Helen wydawała się obojętna. Kamy musiała znieść to, że była jej druhną, choć w nocy wylała morze łez. „Znajdź sobie innego młodzieńca", poradziła jej matka, nie wykazując się współczuciem. Ona nie chciała innego, nie wtedy, choć wokół było kilku chłopców. Na przykład William, którego znała od dziecka. Jego rodzina regularnie uczęszczała do kościoła i należała do wspólnoty jej ojca. Kathy spotkała się z nim kilkakrotnie; zainteresowa ła się nim bardziej, gdy czuła się nieszczęśliwa. Pobrali się pod koniec tysiąc dziewięćset szesnastego roku. Ale to nie ślub Helen i Richarda doprowadził do rozpadu ich przyjaźni, tylko odkrycie perfidii kuzynki. Helen była żoną człowieka walczącego za króla i kraj, a spotykała się potajemnie z Oliverem Donovanem. Kathy widziała ich w altanie i na to, co tam wyprawiali, brakowało słów. Oskarżyła Helen o zdradę Richarda, nazwała ją zwykłą zdzirą i obrzuciła innymi epitetami, które musiała z siebie wyrzucić. Usłyszała w odpowiedzi, że jest szpiegiem. - Zajrzę tam i sprawdzę, czy mógłbym pomóc - powiedział William, gdy Joyce wyszła. - Jeśli dom jest bardzo zniszczony, zaproponuję jej, żeby schroniła się u nas. Jak myślisz? - Przerwał, dostrzegając wahanie na twarzy Kathy. - Cokolwiek zaszło między tobą i Helen, stało się to dawno temu. Żywienie urazy do kogoś tak długo jest do ciebie niepodobne. - Oczywiście - wtrąciła matka Kathy. - Przecież to twoja kuzynka. Może zająć mój pokój. Mnie wystarczy któryś na poddaszu. Alice zawsze ubolewała nad ochłodzeniem się stosunków między dwiema rodzinami, które wcześniej były tak zżyte. Jej siostra Louise wyszła za hrabiego Hardinghama i zamieszkała w rezydencji, przez co znalazła się ponad resztą mieszkańców wioski. Alice poślubiła Daniela Broomfielda, wikariusza parafii położonej po drugiej stronie Attlesham, który następnie przejął parafię w Beckbridge po odejściu na emeryturę poprzedniego pastora. Tak wróciła w rodzinne strony. Pozostawały z Louise w bliskich stosunkach i ich córki dorastały razem, do czasu gdy ich drogi życiowe rozeszły się w czasie pierwszej wojny światowej. Alice nie zrzucała całej winy na Helen, ale jej córka 162
owszem. Biedna Kathy! Dobrze się stało, że nie poślubiła Richarda, bo przecież nie przeżył wojny. Z Williamem było jej lepiej. Stanowił sól tej ziemi, nawet jeśli czasami był niemrawy. Kathy nie potrafiła wyjaśnić, co czuje i poddała się, tłumacząc sobie, jak setki razy wcześniej, że jeśli Richard myślałby o niej poważnie, nie poślubiłby kogoś innego i po prostu błędnie odczytała wysyłane przez niego sygnały. Nie mogła winić za to Helen, nawet jeśli potępiała jej związek z Oliverem. Było, minęło. - Nie musi się mama przenosić - powiedziała do matki. - Jeśli będzie chciała do nas przyjść, może zająć pokój Steve'a, przynajmniej podczas jego nieobecności. Obserwowała, jak William zakładał buty i sięgnął po pelerynę. Silny, niezawodny William, najlepszy z mężów. Odwróciła się i wy prawiła bliźniaków do szkoły.
* * * Helen przedzierała się przez trawę z powrotem, gdy podszedł do niej William. - Zdaje się, że coś się wam przydarzyło. Wszystko w porządku? - Nic mi nie jest. Cieszę się, że bomba nie spadła na dom, choć i tak straciliśmy prawie wszystkie szyby, zawalił się komin i spadło mnóstwo dachówek. Nie mamy też prądu. - Skinęła głową za siebie. Altana zniszczona. Został z niej tylko stos drewna i wielki lej. I coś jeszcze. Chodź, sam zobaczysz. Poszedł za nią, zastanawiając się, z czego Helen się tak cieszy. - Spójrz. - Wskazała w dół. - Wielkie nieba! Co to jest? - Chyba towar z czarnego rynku. Ktoś go schował w altanie. William zszedł do dołu i wyciągnął co nieco. Prawie nic nie nadawało się do użytku. - Ten ktoś dostanie wścieklizny, gdy zobaczy, co się stało z jego łupem. - Tak. - Wyciągnęła rękę, żeby pomóc mu wyjść. - Mam nadzieję, iż nikt nie uważa, że cokolwiek o tym wiedziałam. Zaśmiał się. - Nie pomyślałem tak nawet przez chwilę. 163
- Szłam poszukać telefonu, żeby poinformować funkcjonariusza Harrisa. Nasza linia nie działa. - Mogę to zgłosić. - Dziękuję. Poszli razem w stronę rezydencji. Zatrzymali się i spojrzeli na dach. - Powinniście rozciągnąć jakiś brezent, zanim zacznie padać. Mogę zadzwonić po ekipę, jeśli chcesz. Szła za nim, gdy obchodził budynek i liczył wybite szyby. - Sześćdziesiąt pięć - oznajmił. - Nie wiedziałem, że macie tyle okien. - Też ich nigdy wcześniej nie liczyłam - śmiała się. - Będziesz musiała się wyprowadzić, do czasu gdy w domu będzie można znowu zamieszkać. - Ależ tu da się mieszkać. Ten dom nie jest w gorszym stanie od budynków, w których mieszkają niektórzy biedni londyńczycy. - Nie mają wyboru. A ty masz. Możesz zatrzymać się u nas. - Nie sądzę, ale dziękuję. Kathy... - To był jej pomysł. Udała, że mu wierzy, choć tak nie było. - To miło z jej strony, lecz nie będzie takiej potrzeby. - Przynajmniej przyjdź do nas na lunch, a ja w tym czasie znajdę jakąś ekipę budowlaną. Najwyższa pora zakopać topór wojenny i znowu się zaprzyjaźnić, pomyślała. Odkąd odnalazła Laurę, zaczęła na nowo cenić znaczenie przyjaźni. Przestała już rozpamiętywać przeszłość. Zbyt długo nią żyła. Uśmiechnęła się i przyjęła zaproszenie.
** * O bombie, która spadła na rezydencję w Beckbridge, mówiło się w wiosce przez wiele dni. Wszyscy byli wdzięczni losowi, że nie spadła na wioskę, bo przecież zniszczenie drewnianej altany było niczym w porównaniu z domami i życiem ludzkim. Naturalnie współczuli lady Helen straty szyb, ale na szczęście nikt nie ucierpiał. Państwo Wardowie tak się przerazili, że wyjechali do córki. - Pozna teraz smak pracy - skomentował Ian Moreton do Joyce. Nigdy palcem nie kiwnęła. Będzie musiała zająć się sobą. Diabli 164
wiedzą, dlaczego chce się tłuc po tym wielkim domu sama. Pora, żeby zburzyć tę ruinę, zamiast ją odbudowywać. Inni ludzie bardziej potrzebują napraw domów. Ian, ostrzeżony przez Donny'ego, pobiegł do altany i usunął wszelkie dowody, więc gdy funkcjonariusz Harris dotarł na miejsce, by zająć się czarnorynkowym towarem, niczego nie znalazł. Ian śmiał się z tego do łez. Szybko jednak spoważniał, gdy policzył, ile pieniędzy zainwestował w towar, który już do niczego się nie nadawał. Uratowały się wyłącznie puszki i alkohol schowany pod brezentem w hangarze na łodzie. Uznał, że warto byłoby usunąć także i te rzeczy, ale był teraz zajęty pozbywaniem się zniszczonej przez wybuch kontrabandy i znalezieniem nowej kryjówki na to, co zostało. Nie śmiał zabierać czegokolwiek do domu. Wrzucił więc wszystko do worka, zakopał śmieci na terenie ogólnodostępnego parku we wsi, a resztę zaniósł z pomocą Donny'ego do nieużywanego szałasu pasterskiego na obrzeżach parku. Nie było to tak bezpieczne miejsce jak altana, ale na razie musiało wystarczyć. Zaproponował chłopakowi w zamian za wysiłek puszkę z syropem, ale Donny odmówił jej przyjęcia. „Nie mam tego komu dać", oznajmił. „Wolałbym pół korony". I tak Ian musiał zapłacić gnojkowi za to, żeby trzymał buzię na kłódkę. Musiał też go porządnie nastraszyć, by nie poczuł pokusy wyjawienia prawdy. - Tam ma powstać szpital - odezwała się Joyce, sprowadzając jego myśli z powrotem na temat rezydencji i jej jedynej mieszkanki. - Tak lady Helen powiedziała Kathy. Joyce ani przez chwilę nie myślała, że jej mąż zrezygnował z lukratywnego interesu, chociaż nie miała pojęcia, gdzie ukrył towar i co zrobił z pieniędzmi. Nie widziała ani jednego, ani drugiego. Kathy powiedziała jej o rzeczach, które pani z rezydencji znalazła i które nagle znowu zniknęły. Charlie Harris mógł się tylko podrapać w głowę. Obie uważały, że bliźniaki mogą coś wiedzieć, ale Kathy nie zgodziła się na wypytywanie ich. Dzieci były bardzo milczące od czasu śmierci matki i nie chciała ich denerwować. - Wydawało mi się, że nie rozmawiają ze sobą od lat - zdziwił się Ian. - Rozmawiają. To zabawne, jak bomba i zagrożenie każą ludziom patrzeć na świat inaczej. 165
- A swoją drogą, o co poszło? Dlaczego się pokłóciły? - Skąd mam wiedzieć? - Chyba o mężczyzn - rozległ się głos z kącika przy kominku. Oboje odwrócili się w stronę matki Joyce. Lily Wilson siedziała z nogami opartymi o osłonę paleniska. Jej spódnica była zadarta powyżej kolan, odsłaniając różowe pantalony. - Jakich mężczyzn? - Richarda, Williama i innych. - Otarła nos. - Jakich innych? - zapytał Ian. - Tych żołnierzy, którzy przychodzili do rezydencji podczas po przedniej wojny. Nieźle się tam działo. - Skąd mama to wie? - Przecież tam pracowałam. I Valerie też. - Poślubiła jednego z nich - odezwał się Ian. Uważał, że ślub to szybka sprawa, którą załatwia się w urzędzie stanu cywilnego, a nie w kościele. W owym czasie nie był mężem Joyce, nie znalazł się więc wśród gości. Nowożeńcy krótko potem wyjechali do Kanady i nie widziano ich od tamtej pory, ale Lily zawsze powtarzała, że ich odwiedzi. Nie mogła sobie na to pozwolić, gdyż nie cierpiała na nadmiar pieniędzy, jeśli nie liczyć emerytury. - Wygląda na to, że historia się powtórzy - podsumował Ian. Nagle dotarło do niego, jakie możliwości handlowe mogą się pojawić wraz z przybyciem rannych żołnierzy. Uśmiechnął się do swoich myśli.
Rozdział szósty
Laura zrezygnowała z pracy i wynajęła pokój w Cambridge, żeby być bliżej matki. Anne chciała przełożyć termin operacji na czas po narodzinach dziecka, ale lekarz prowadzący nie zgodził się na to. Chirurg, który przeprowadził zabieg, poinformował Laurę, że przebiegł on bez komplikacji i że udało się usunąć całego guza, aczkolwiek nie można mieć stuprocentowej pewności. Laura jako pielęgniarka była pomocna, dlatego mogła spędzać długie godziny przy łóżku matki. Zmieniała jej bieliznę, pomagała jeść i pić. I przez cały czas radośnie gawędziła. Było to trudne, bo zbliżał się termin porodu. Laura martwiła się, co się stanie, jeśli stan Anne się pogorszy, a ona będzie rodzić. Jej matka mamrotała coś o Tomie i Helen. Laura nie mogła zrozumieć, dlaczego oba te imiona były wymawiane niemal jednocześnie. Najwyraźniej matka chciała jej coś przekazać. - Mamo, to nie ma znaczenia - powiedziała. - Cokolwiek to było, nie jest już ważne. Musisz wydobrzeć. Myśl, że mogłaby ją stracić, była nie do zniesienia i Laura złościła się na niesprawiedliwość losu. Przecież jej mama nigdy nie zrobiła niczego złego. Zapominała o sobie, by zapewnić córce wszystko, czego potrzebowała - szkolne mundurki, książki, rakietę do tenisa, lekcje tańca - i robiła to z radością, nie skarżąc się. Regularnie chodziła do kościoła, pomagała go sprzątać i dekorować kwiatami, a gdy ktoś z sąsiadów potrzebował pomocy, była pod ręką. Dołączyła 167
do WVS zaraz po powstaniu tej organizacji. Perspektywa, że Laura mogłaby wrócić do domu przy Axholme Avenue bez niej, była przerażająca. Tego dnia po raz pierwszy Anne poczuła się lepiej, a przynajmniej była w pełni świadoma. Uśmiechała się. - Nadal tu jesteś? - wyszeptała. - A gdzie miałabym być? - Jak się miewasz? - Jestem wielka jak londyński autobus. Jak się mama czuje? - Chce mi się spać. Była tu Helen? - Tak, dwa dni temu. Na jej dom spadła bomba. Zabawne, nie prawdaż? Miałyśmy do niej jechać na czas mamy rekonwalescencji, a w oknach nie ma szyb. To był jakiś zabłąkany samolot. Pilot się zgubił i postanowił pozbyć się ładunku. - O rany. Dużo zniszczył? - Poszły tylko okna i kilka dachówek. Bomba wylądowała w parku. - Mówiła coś na temat naszego przyjazdu? - Trwa naprawa. Udało się jej ściągnąć szybko ekipę, bo powie działa, że przekształca dom w szpital dla żołnierzy. Nie sądziłam, że wcieli ten zamiar w życie. - A czemu nie? Z pewnością państwo zajęłoby jej dom, gdyby nic z nim nie zrobiła. - Czy to znaczy, że musimy tam jechać? - A nie chcesz? - Nie wiem. Przecież nie znamy jej dobrze. - Ja znam ją bardzo dobrze. Miałam nadzieję, że ją polubiłaś. - Owszem. To bardzo miła osoba. O niebo lepsza od Rawtonów. Napisała do rodziców Boba. Czuła, że powinni wiedzieć, iż niebawem zostaną dziadkami. Zrobiła to raczej dla dziecka niż dla samej siebie. W odpowiedzi dostała napisaną na maszynie przez sekretarkę sir Edwarda wiadomość, w której informowano ją, że rodzina nie życzy sobie z nią kontaktów i jeśli będzie ich nagabywać, zostaną podjęte czynności prawne. Pewnie myśleli, że zależało jej na pieniądzach. - Oczywiście, że Helen jest miła. I, Lauro, nie pomogę ci za bardzo przy dziecku, prawda? - Pewnie tak. Najpierw musi się mama lepiej poczuć. 168
- Kiedy znowu przyjedzie? - Nie mówiła. - Chcę z nią porozmawiać. To ważne. Laura westchnęła. - Dobrze. Zadzwonię do niej. Teraz musi mama odpocząć. Ta rozmowa była dla mamy bardzo męcząca. Laura ułożyła ją wygodnie i wyszła na ulicę. Przedzierała się przez śnieżne zaspy, żeby dotrzeć na Tennis Court Road. Wybrała to miejsce, bo było położone najbliżej szpitala. Martwiła się brakiem poprawy stanu matki, a także jej obsesją na punkcie lady Barstairs. Laura usłyszała o tej kobiecie dopiero kilka tygodni wcześniej, a mama twierdziła, że były bliskimi przyjaciółkami. Jeszcze bardziej zdumie wające było to, jak bardzo te kobiety się różniły, i to pod każdym względem. Pani Barstairs wychowywała się w luksusie, podczas gdy jej matka spędziła dzieciństwo w sierocińcu i znosiła niedostatki życia służącej, niewiele lepszego od losu niewolnika. Laura dowie działa się o tym dopiero niedawno. Mama rzadko opowiadała o wczes nych latach swojego życia, tym razem jednak miała ochotę trochę się pozwierzać. Laura słuchała opowieści o ciężkim życiu w sierocińcu, gdzie nie było żadnej rzeczy, którą można by nazwać swoją własną oraz o okrucieństwie panny Colkirk. Nic dziwnego, że mama niena widziła tak zwanej wyższej klasy. Skąd więc ta dziwna przyjaźń i widoczna zależność od lady Barstairs? Czy było coś jeszcze, o czym mama nie mówiła? Na pewno, bo nagle okazało się też, że miała polisę ubezpieczeniową, na której odkładała rzekomo od lat po kilka miedziaków. Matka nie zwykła kłamać, więc Laura musiała przyjąć to za prawdę. To zaś znaczyło, że mama działała potajemnie. Być może gromadziła pieniądze, żeby móc je zostawić córce w spadku. Jeśli rzeczywiście tak było, Laura cieszyła się, że Anne postanowiła wykorzystać oszczędności na operację.
* * * Komin odbudowano, wymieniono dachówki i wstawiono szyby w okna. Helen dostała dopłatę z tytułu zniszczeń wojennych, ale nie objęła ona wydatków na zakup specjalnych cegieł, dobranych tak, aby pasowały do oryginalnych, z których zbudowano rezydencję. Dotacja 169
nie wystarczyła również, by wstawić szyby we wszystkich oknach, więc musiała co nieco dorzucić z własnej kieszeni, żeby dom był gotowy na przyjęcie Anne i Laury. Dowiedziała się o możliwość przekształcenia rezydencji w szpital; okazało się, że Air Ministry* szukało miejsca dla zestrzelonych pilotów, którzy potrzebowali długiej rekonwalescencji w związku z odniesionymi ranami i poparzeniami. Lekarze dokonywali cudów, wykonując przeszczepy fragmentów skóry pobieranych z innych części ciała pacjenta na poparzone twarze i ręce. Pacjent przechodził serię operacji, w związku z tym konieczny był pobyt w jakimś spokojnym miejscu, zanim poddano go kolejnemu zabiegowi. Rezydencja Beckbridge znajdowała się w dość bezpiecznej części kraju, dlatego idealnie nadawała się do tego celu. Helen oświadczyła stosownym władzom, że Laura miała doświadczenie w leczeniu poparzeń i porozmawia z nią w sprawie zorganizowania szpitala, lecz w późniejszym terminie. Najpierw musiała skupić się na Anne, która chciała się z nią spotkać. Dzień wcześniej Laura zadzwoniła do niej po tym, jak podłączono znowu linię i powiedziała: „Coś ją martwi. Może pani przyjechać?". Helen po raz kolejny wsiadła do pociągu z Attlesham do Cambridge i zastanawiała się, co przyszłość ma dla niej w zanadrzu. Sądząc po rzeczowym tonie Laury, Anne nie wyjawiła jej jeszcze prawdy, ale czy to wezwanie oznaczało, że zamierzała to zrobić? Czy chciała, żeby Helen była przy tym obecna? Nagle poczuła, że wcale nie jest pewna, że chciałaby, aby to zostało powiedziane. Przecież to przyniesie tyle cierpienia wszystkim, których dotyczy... Laura wyszła jej na spotkanie, gdy Helen weszła na oddział. Dziecko miało się urodzić za trzy tygodnie, więc przyszła matka kroczyła ociężale. Wyglądała mizernie i miała mętne spojrzenie. - Dziękuję, że pani przyjechała - powiedziała. - Mama na przemian odzyskuje i traci przytomność. Nie wiem, czy się zorientuje, że pani tu jest. Zaprowadziła ją do oddzielonej zasłonami części na końcu oddziału i przepuściła, by podeszła do łóżka jako pierwsza. Anne, zawsze drobna, wyglądała jak lalka o białej twarzy i różowych oczach. Jej dłonie * M o w a o departamencie rządu Wielkiej Brytanii odpowiedzialnym za kierowanie brytyjskimi siłami powietrznymi (Royal Air Force); istniał w latach 1 9 1 8 - I 9 6 4 (przyp. red.).
170
spoczywały na kołdrze i od czasu do czasu drgały, jakby próbowały chwycić coś niewidzialnego. Helen usiadła na krześle przy łóżku. - Anne - powiedziała cicho. Srebrnowłosa głowa miotała się na boki. - Tomie, Lauro, przepraszam... - mamrotała niespójnie. - Nie wiem, za co miałaby przepraszać - wyszeptała Laura. - Ale to ją wyraźnie trapi. - Helen, wybacz mi. - To zostało powiedziane wyraźniej, jakby wiedziała, że Helen jest tuż obok. - Co mama ma pani wybaczyć? - zapytała Laura. Helen nie odpowiedziała, tylko nachyliła się nad Anne i chwyciła jej dłoń. - Jestem tu, Anne. To już bez znaczenia. Już po wszystkim. Proszę, nie denerwuj się. Anne nagle otworzyła oczy. - Helen, przyjechałaś. - Oczywiście. - Gdzie jest Laura? - Tutaj, mamo. - Przynieś nam herbaty, dziecko. Chciałabym pomówić z Helen na osobności - mówiła dość wyraźnie. Laura chciała zaprotestować, ale Helen dała jej skinieniem głowy do zrozumienia, że powinna poszukać herbaty. - Poszła? - Tak. - Nie powiedziałam jej. Nie mogłam. - Nieważne. Nie chcę, żebyś mówiła. To i tak niczego nie zmieni i tylko ją unieszczęśliwi. - Napisałam do niej list, który ma przeczytać po tym, jak... jak... no, wiesz... - Zamilkła. - Ale ze mnie tchórz. Nie zniosłabym wyrazu jej twarzy. Przekażesz jej ten list? - Może tak, a może nie. Zobaczymy. - Jest w mojej szafce. Helen otworzyła szafkę i znalazła kopertę, na której widniało imię Laury. - To? 171
- Tak. Napisałam go, gdy myślałam, że nie przeżyję op... Helen schowała list do torebki. - Przeżyłaś i teraz musisz się skupić na wyzdrowieniu. Dom jest gotowy na wasze przyjęcie. - To dobrze. Wiedziała, że nie pojedzie do Beckbridge ani nie wróci do Burnt Oak. Stąd może trafić jedynie do drewnianej skrzyni. Podejrzewała, że Helen też o tym wie. - Zaopiekujesz się nią? Nie będzie jej łatwo. - Oczywiście. - Teraz jest twoja. Spojrzała za Helen. Laura zbliżała się do nich z tacą. Anne nagle zrobiła się zbyt zmęczona, by pić, zbyt zmęczona, by robić cokolwiek. Uśmiechnęła się i pozwoliła opaść powiekom. - Mamo? Laura odstawiła tacę i podbiegła do łóżka naprzeciwko Helen. Opadła na kolana i chwyciła matkę za rękę. Powieki Anne uniosły się z wysiłkiem. - Kochanie, jutro są twoje urodziny. Laura uśmiechnęła się. - Rzeczywiście. Zapomniałam. - A ja nie. Jak bym mogła? W mojej szafce jest mały prezent dla ciebie. - Mamusiu. Jedynym prezentem będzie dla mnie, jeśli się lepiej poczujesz. - Już niedługo. - Znowu się uśmiechnęła i podniosła dłonie, ściskając zarówno dłoń Helen, jak i Laury. Złączyła je. - Bądźcie dla siebie dobre... - Ależ mamo... Laura przełknęła ciężko ślinę. Starała się nie rozpłakać. Trwały tak przy niej przez długi czas, trzymając się za ręce, podczas gdy niepewny oddech Anne łagodnie podnosił jej klatkę piersiową, aż wreszcie ruch stał się ledwo dostrzegalny. W pewnym momencie kobieta westchnęła długo i jej serce się zatrzymało. Dopiero po upływie chwili czuwające przy niej kobiety zorientowały się, że nie zrobiła kolejnego wdechu; że już nigdy go nie zrobi. 172
Helen ostrożnie cofnęła dłoń i siedziała ze zbielałą twarzą, w mil czeniu, podczas gdy Laura przytuliła się do matki i wybuchnęła płaczem, wtulona w jej pierś. Pielęgniarka cicho podeszła do łóżka, sprawdziła puls Anne i wycofała się. Helen czekała i zastanawiała się, co powinna teraz zrobić. Wiedziała, że nie może w żaden sposób powetować Laurze straty ukochanej matki. I cieszyła się, że Anne nie wyjawiła córce prawdy.
* * * Laura wróciła na Axholme Avenue. Powiedziała Helen, że są pewne rzeczy, które musi załatwić. Musiała zorganizować pogrzeb. Mama na pewno chciałaby być pochowana z tatą, trzeba było zaprosić przyjaciół i sąsiadów, ludzi, którzy znali Anne, odkąd ich rodzina przeprowadziła się do Burnt Oak, przyjaciół z kościoła i WVS, ciocię Maisie, której nie widziała od lat. Z wyjątkiem siostry ojca i jej dzieci Laura nie miała żadnych innych krewnych. Mama o tym wiedziała i dlatego odszukała starą przyjaciółkę, która wydawała się chętna do udzielenia pomocy. Laura powinna być jej za to wdzięczna. I była, ale nadal zastanawiała się nad tym, dlaczego mama tak postąpiła. „Pomogę ci", zaproponowała jej lady Helen. „Nie powinnaś się tym zajmować w twoim stanie". Podziękowała jej i powiedziała, że musi to zrobić sama. Nic jej nie dolegało, a dziecko miało się urodzić dopiero za trzy tygodnie. Przełknęła ciężko ślinę. Tak bardzo chciała zachowywać się racjonalnie, ale na myśl, że jej matka nigdy nie zobaczy wnuka, nie będzie obserwować, jak stawia pierwsze kroczki, jak rośnie, znowu zalała się łzami. I gdy łagodnie zachęcana przez Helen otworzyła swój prezent urodzinowy, zupełnie się pogubiła. Był to srebrny kielich, pamiątka chrztu świętego - tak naprawdę prezent dla jej dziecka. Mama nie mogła dokonać lepszego wyboru. - Och, mamusiu, co ja bez ciebie pocznę? - zapytała bezradnie. Helen odwróciła się, żeby ukryć łzy. To było pytanie, na które pragnęła odpowiedzieć, ale nie mogła tego uczynić. - Przyjdzie pani na pogrzeb? - zapytała Laura, gdy już się opa nowała. - Oczywiście. Czy potem przyjedziesz do Beckbridge? 173
- Dziękuję, ale będę musiała posegregować rzeczy mamy i po sprzątać dom. Zdaje się, że nie powinnam tego robić przed pogrzebem. Przyjadę, gdy uporam się z tym wszystkim. - Obiecujesz? - Tak. Przecież obiecałam to mamie.
* * * Było już po pogrzebie. Helen także brała w nim udział. Po uroczys tości wsiadła do pociągu i pojechała do domu. Laura była już bardzo zmęczona noszeniem w łonie dziecka, które stawało się coraz cięższe. Próbowała w tym stanie porządkować rzeczy mamy, nie zalewając się przy tym łzami. Rozmyślała o przyszłości. Ciężko było jej pogodzić się z myślą, że musi zrezygnować z wynajmu domu przy Axholme Avenue, ale alternatywa była jeszcze gorsza - zamknięcie go i zo stawienie wszystkiego na pastwę niemieckich bomb i włamywaczy, którzy kręcili się wszędzie i plądrowali, co się dało. Płacenie czynszu za pusty dom było luksusem, na który Laura nie mogła sobie pozwolić. Lady Barstairs powiedziała, żeby wysłała meble do rezydencji Beckbridge, gdzie jest mnóstwo miejsca; na pewno miło jej będzie mieć ze sobą sprzęty, które dobrze znała i lubiła. Ta kobieta była bardzo wyrozumiała i Laura była jej wdzięczna, ale nadal nie wyzbyła się rezerwy wobec niej. Nie chodziło o brak zaufania: raczej o poczucie, że nie wiedziała czegoś, co powinna wiedzieć. Być może odpowiedź znajduje się w tej małej szkatułce, którą mama woziła ze sobą wszędzie, nawet do szpitala. Aż do tej pory Laura nie chciała jej otwierać, bo kojarzyło się jej to ze wścibstwem, ale teraz musiała to zrobić. Siedziała przy stole kuchennym i otworzyła pudełko kluczykiem, który znalazła w torebce mamy. W środku znajdowały się, jak podejrzewała, osobiste skarby: świadectwo ślubu oraz akty urodzenia mamy i Laury: Laura Anne Drummond, urodzona piętnastego marca tysiąc dziewięćset osiemnastego roku; ojciec Tho mas Drummond, żołnierz; matka Anne Drummond, z domu Smith. Akt urodzenia mamy był dla niej niespodzianką. Biedna mama: nic dziwnego, że tak się zdenerwowała, dowiedziawszy się, iż jej nieza mężna córka jest w ciąży. W kasetce był też mocno już zniszczony list od mamy do taty oraz jego odpowiedź, którą napisał gdzieś we 174
Francji. Ta korespondencja uświadomiła jej, jak bardzo wyczekiwanym i upragnionym dzieckiem była dla swych rodziców. Znowu zalała się łzami. Znalazła też zdjęcia robione aparatem taty. Najczęściej mama fotografowała ją i tatę, ale były też fotografie zrobione wówczas, gdy Laura otrzymała od dyrektorki liceum świadectwo ukończenia szkoły oraz z dnia, w którym została pielęgniarką. Była też fotografia lady Barstairs, na której widniała ubrana w bezkształtną sukienkę z koron kowym kołnierzykiem i mankietami oraz kapelusik. Stała na tle budynku, który wyglądał jak pawilon na boisku do krykieta. Laura odwróciła zdjęcie. Z tyłu napisano: Lady Helen Barstairs, rezydencja Beckbridge, 1921. Był to dowód na to, że mama znała lady Barstairs od dawna i dopiero teraz Laura przyznała przed samą sobą, że w to nie wierzyła. Znajdowały się też tam inne przedmioty: biały szal zrobiony na szydełku z włóczki tak miękkiej, że Laura aż westchnęła i przyłożyła go do policzka. Delikatnie pachniał naftaliną. Czy zrobiła go mama? W rogu białą nicią wyhaftowano inicjały HB. Nie AD ani LD tylko HB. To pewnie był prezent od lady Barstairs, ale dlaczego w takim razie wyhaftowała swoje inicjały? Wtedy przypomniała sobie, że lady Helen wspominała o stracie dziecka. Wygląda na to, że przekazała szal mamie. Może nie mogła zatrzymać niczego, co przypominało jej o stracie? Była też misternie marszczona koszulka, robione na drutach buciki, kaftanik oraz malutka czapeczka. Te rzeczy były przepięknie wykonane i zawinięte w bibułę. Mama robiła ubrania dla dziecka Laury i nie wspomniała nic o tych skarbach. Laura zapakowała wszystkie z powrotem, a łzy spływały jej po policzkach strumieniami. Jeśli coś powstrzymywało ją przed wykonaniem ostatniego kroku, wszelkie wahania zniknęły, gdy powróciły naloty. Zbombardowano pałac Buckingham, szpital św. Bartłomieja oraz kino przy Leicester Square. W Cafe de Paris, reklamowanej jako najbezpieczniejsza restauracja w mieście, gdyż mieściła się w piwnicy sześć metrów pod ziemią, bawiło się wiele eleganckich kobiet w sukniach wieczorowych i oficerów w mundurach, gdy spadły na nią dwie bomby, z których jedna eksplodowała tuż przed muzykami. Druga wprawdzie nie wybuchła, ale spowodowała zawalenie się budynku wprost na za tłoczony parkiet. Gazety rozpisywały się o całkowitym zniszczeniu 175
restauracji i o tym, jak oficerowie wynosili martwe i ranne dziewczyny, a kobiety darły drogie suknie na pasy zastępujące bandaże. W tym samym tygodniu zrzucono bombę na jeszcze inny parkiet, tym razem w East Endzie. Ofiar było więcej, przy czym suknie zabitych i rannych nie były drogie, a mundury nie należały do oficerów, dlatego też w gazetach poświęcono temu wydarzeniu tylko krótki akapit. Mama na pewno powiedziałaby na ten temat coś ciętego... Na myśl o matce Laura znowu się rozpłakała. W ciągu tych kilku tygodni wylała hektolitry łez, ale teraz nadeszła pora, by zebrać siły i zająć się własnym życiem. Musiała to zrobić dla dziecka i dla siebie. Skończyła sortować ubrania po mamie, z których większość oddała do WVS, by pomóc rodzinom ze zbombardowanych domów, zor ganizowała handlarza, który zabrał meble i sprzęty, których chciała się pozbyć oraz furgonetkę do przewozu reszty rzeczy do Beckbridge. Były to: trzyczęściowy pluszowy komplet wypoczynkowy, przeszklona szafka, biblioteczka, książki zapakowane do kartonów, łóżeczko dla dziecka i używany wózek, owinięte w bibułę ubranka dziecięce, które mama robiła z takim namaszczeniem oraz dwie walizki jej własnych ubrań. Gdy furgonetka odjechała, Laurze zostało jedynie zanieść klucze właścicielowi domu i wsiąść do pociągu. Luftwaffe była jednak innego zdania. Syrena zawyła akurat wtedy, gdy Laura zbierała się do wyjścia. Zawahała się, ale postanowiła zejść do schronu i zaczekać na od wołanie alarmu. Wzięła torebkę, maskę przeciwgazową oraz kasetkę i wyszła do ogrodu, w chwili gdy słychać już było warkot silników. Usiadła w schronie i, gdy wokół wybuchały bomby, wspominała noce, które spędziła tu z matką. Podnosiły się wzajemnie na duchu, piły herbatę z termosu, jadły kanapki. Mama nigdy nie okazywała strachu, a przecież musiała się bać. To tutaj Laura powiedziała jej o ciąży i pewnej szczególnie nieprzyjemnej nocy poznała tajemnicę dzieciństwa mamy i pierwszych lat jej pracy jako służącej, zanim poznała tatę. Mama opowiadała też o poprzedniej wojnie, która zabrała ojcu zdrowie. Biedna mama. Jakże ciężkie miała życie. Jej zadumę przerwał nagły skurcz. Wprawdzie był to dopiero początek, ale Laura wiedziała bez najmniejszej wątpliwości, że zaczyna rodzić. Maleństwo nie zamierzało czekać na przeprowadzkę 176
do Beckbridge. Czy powinna zaryzykować i szukać pomocy, czy też siedzieć tutaj, w nadziei że alarm zostanie odwołany? Karetki i szpitale będą wówczas zapełnione ofiarami nalotu. Poczuła się rozpaczliwie samotna. Mogła do woli opowiadać lady Barstairs, że nic jej nie będzie, mogła udawać, że nie przejmuje się odrzuceniem przez sąsiadów, mogła być niezależna, ale w tej chwili oddałaby wszystko, by mieć przy sobie przyjaciela. Zatęskniła za Bobem, za pocieszeniem w jego ramionach. Tak bardzo chciała przeżywać tę chwilę razem z nim, radować się wspólnie narodzinami dziecka. Jednak Boba nie było; mamy również. Metalowy schron wzmacniał odgłosy harmidru panującego na zewnątrz oraz drgania towarzyszące wybuchom, które jeden po drugim wstrząsały ziemią. Cokolwiek działo się na zewnątrz, było gorsze niż kiedykolwiek wcześniej. Chwycił ją kolejny skurcz. Czy ma urodzić dziecko tutaj, sama? Czy przeżyją? Położyła się na połówce i uznała, że to bez znaczenia. Jeśli umrze, to połączy się z tymi, których kocha. Ale co się stanie, jeśli dziecko urodzi się silne i zdrowe, a ona umrze? Wstała, pozbierała rzeczy i wyszła ze schronu. Snopy światła omiatały niebo, karabiny maszynowe pluły seriami ognia, ale Laura wątpiła w to, że mogły trafić w któryś z chmary bombowców przesłaniających nocne niebo. Wszędzie szalały pożary. Poprzez dym i ogień widziała bomby hamowane powoli opadające na spado chronach. Były ciche aż do chwili uderzenia o ziemię. Inne bomby wydawały potworny świst, gdy pędziły w dół. Podobno Niemcy wyposażyli je w specjalne stateczniki, żeby hałasowały jeszcze bardziej i przerażały ofiary. Jakby bombardowani ludzie nie byli wystarczająco wystraszeni! Skurcze następowały coraz częściej. Laura ściskała w rękach torebkę i walizkę mamy. Szła ulicą w kierunku szpitala Edgware General, który znajdował się najbliżej. - Laura? Zdumiała się, słysząc swoje imię. Podniosła wzrok i ujrzała zbliżającą się w jej stronę męską sylwetkę w mundurze majora lotnictwa. Bob. - Och, Bob. Potknęła się i wpadła w jego ramiona. Steve przytrzymał ją przez chwilę; zrozumiała swoją pomyłkę i uśmiechnęła się do niego słabo. 177
- Ależ ze mnie głuptas. To przez ten mundur. Co ty tutaj robisz? - Jadę na kilka dni do domu. Postanowiłem sprawdzić, co u ciebie. - Będę miała dziecko. - To wiem. - Już niebawem. Zaczęłam rodzić. - Wielkie nieba! - Czy pójdziesz ze mną do szpitala? - Nie powinnaś jechać taksówką? Udało się jej zaśmiać. - A widzisz tu jakąś? Rozejrzał się. - No, nie, ale... - Chodźmy. To mi trochę pomoże. Był zmieszany i przestraszony. Nic nie wiedział o porodach. Laura będzie rodzić tutaj, na ulicy? Odebrał jej walizkę i wziął pod ramię. - Gdzie mama? Na pewno... - Nie żyje, Steve. - Boże! Tak mi przykro... Bomba? - Umarła na raka. - Biedactwo. Bardzo ci współczuję. To znaczy, że zostałaś sama? - Tak. - Przystanęła i ścisnęła go za ramię; trwała tak przez chwilę. - Już dobrze - zapewniła go. - Mamy mnóstwo czasu. - A krewni? Na pewno jest ktoś bliski. - Przyjaciółka mamy. Ale nie mieszka w Londynie. Miałam się u niej zatrzymać na czas połogu, ale dziecko ma najwyraźniej inny pomysł. - A co z rodzicami Boba? - Nie chcą nas znać. - Przykro mi. - To nie twoja wina. - Może nie, ale Bob prosił mnie, żebym się tobą opiekował. Nie spisałem się chyba najlepiej. - Nie wiem. Pojawiłeś się teraz, w samą porę. Bob cię przysłał. - Pewnie tak. Skrzywił się w upiornym świetle pożarów. Wybierał się do domu na dwie doby i w tym celu musiał przejechać przez Londyn. Nie 178
spodziewał się nalotu. Nie mógł dostać się na dworzec i wtedy postanowił pojechać metrem do Burnt Oak. Laura musiała znowu przystanąć. Zatrzymał się i czekał, aż będzie gotowa ruszyć. - Może cię zaniosę? Zaśmiała się. - Nie bądź głuptasem. Ważę pewnie z tonę. Poza tym, jesteśmy już prawie na miejscu. Wyszli z Bacon Lane na Broadway. Mijały ich pędzące wozy strażackie i karetki, słychać było dzwony oznajmiające wielki pożar. Czekali, aż mogli przejść bezpiecznie i ruszyli w stronę szpitala. - Zaczynam rodzić - Laura poinformowała siostrę w recepcji. Możecie mi pomóc? - Jest pani pewna? - Owszem. Jestem pielęgniarką. Posadzono ją na wózku i zabrano czym prędzej. Steve stał w kory tarzu i zastanawiał się, co ma robić. - Pan jest ojcem? - zapytała pielęgniarka. - Nie, tylko przyjacielem. - Zaopiekujemy się nią. Może pan przyjść jutro, jeśli pan chce. Na pana miejscu poszłabym stąd. I poszukała schronu. - Odwróciła się i pobiegła korytarzem za pacjentką. Steve wyszedł ze szpitala i złapał taksówkę, która zawiozła go na Liverpool Street. Zszedł do metra, gdzie tysiące ludzi ułożyły się do snu. Na stacjach zainstalowano już toalety i umywalki, więc powietrze było nieco świeższe. Następnego ranka widok zniszczeń uczynionych przez nocny nalot skłonił go do zadumy, jak wiele jeszcze zniosą mieszkańcy bombardowanego miasta. Próbował zadzwonić do szpitala, ale nie mógł uzyskać połączenia, więc pojechał tam sam. - Nie ma jej tutaj - poinformowano go. - Zawieziono ją karetką do innego szpitala, poza strefą zagrożenia. - Dokąd? - Jeśli nie jest pan krewnym ani ojcem dziecka, nie mogę po wiedzieć. Pożałował, że przyznał się, iż nie jest ojcem. - Czy wszystko z nią w porządku? Już urodziła? 179
- Gdy stąd odjeżdżała, jeszcze nie - pielęgniarka z recepcji najwyraźniej nie zamierzała mu nic powiedzieć. Zdenerwowało go to, a jego irytacja jeszcze bardziej rozdrażniła kobietę. - Panie majorze, na pańskim miejscu udałabym się tam, skąd pan przyszedł. Bez wątpienia, jeśli będzie chciała się z panem skontaktować, uczyni to. A jeśli nie... - Wzruszyła ramionami. Odwrócił się na pięcie z uczuciem porażki, wrócił na stację metra przy Liverpool Street i wsiadł do pociągu do Attlesham. Dobrze było znaleźć się w domu, choć czasu miał tylko tyle, by się lekko odprężyć, zjeść kolację, poznać najnowsze wieści, zabrać dziewczęta do pubu i dobrze się wyspać. Dostał przeniesienie do eskadry bombowców i otrzymał rozkaz stawienia się w bazie w Scampton w hrabstwie Lincolnshire.
* * * Robert Thomas Rawton Drummond urodził się we wczesnych godzinach porannych w niedzielę szesnastego marca w szpitalu w Epping. Wyjazd z Londynu był koszmarem i w normalnych warunkach nie doszłoby do niego, ale w mieście potrzebne były wszystkie łóżka dla ofiar nalotu. Gdy karetka dojechała na miejsce, Laurę natychmiast zawieziono na porodówkę. O Stevie przypo mniała sobie dużo później, gdy już podano jej dziecko i poświęciła trochę czasu na obejrzenie jego paluszków u dłoni i stóp, po dziwianie błękitnych oczu oraz pasma ciemnych włosów i pierwsze karmienie. - Lotnik, który przywiózł mnie do szpitala - odezwała się do siostry oddziałowej. - Co się z nim stało? - Czy to ojciec dziecka? - Nie, tylko przyjaciel. Przyprowadził mnie do szpitala. To było w czasie nalotu. - Podejrzewam, że udał się do schronu albo wrócił do bazy. - Te słowa zostały wypowiedziane szorstko. Laura przypuszczała, że zauważono brak obrączki na jej palcu. - Może pani do niego napisać. Pewnie tak, problem w tym, że jedyny adres, jaki miała, dał jej jeszcze Bob. Steve'a może już nie być w tej bazie; w czasie wojny żołnierze często zmieniają miejsce kwaterowania. Nie znała jego 180
adresu domowego. Postanowiła, że mimo wszystko napisze do niego; może list zostanie przekazany dalej. - Czy mogę zatelefonować? Miałam udać się do przyjaciółki na czas połogu. Muszę jej dać znać, gdzie przebywam. - Zadzwonię, jeśli poda mi pani numer. Pielęgniarka wyszła z sali, sztywna, jakby połknęła kij. Kilka minut później wróciła w znacznie przyjemniejszym nastroju. - Lady Barstairs przekazuje gratulacje. Prosi, żeby pani do niej przyjechała, gdy tylko będzie mogła podróżować. Powiedziała, że przyjedzie po was samochodem. - Uśmiechnęła się nagle. - Zapewniła mnie, że wszystko jest przygotowane na wasz przyjazd, więc jeśli będzie się pani czuła na siłach, można tam jechać już pojutrze. Przyda nam się wolne łóżko...
* * * Została babcią! Helen odłożyła słuchawkę telefonu i poczuła, że uśmiecha się z uczuciem ulgi i szczęścia. Miała wnuka! Przyjedzie tu razem ze swoją matką. Z jej córką. Miała ochotę wdrapać się na dach i wykrzyczeć to tak, by wszyscy w okolicy usłyszeli: „Jestem babcią!". Nie miała jednak z kim podzielić się swoją radością. Zrobiła zatem coś, co czyniła, gdy była młoda i chciała spędzić trochę czasu w odosobnieniu - poszła do altany. Lecz altany już nie było. Robotnicy rozebrali resztki budynku, wrzucili do leja po bombie i wyrównali go ziemią. Helen usiadła na pniaku nad wodą. Wiał przejmujący wiatr, ale była dobrze okutana. Żałowała, że nie może powiedzieć Oliverowi, iż został dziadkiem. Nie wiedział, że miał córkę, a tym bardziej że doczekał się wnuka. Być może był żonaty i miał dzieci. Prawdopodob nie to wydarzenie nie miałoby dla niego nawet w połowie takiego znaczenia jak dla niej. O ile nadal żył. Nie miała jak się tego dowiedzieć. - Och, Oliverze - szepnęła. - Czy naprawdę chciałeś mnie tak porzucić? Przez te wszystkie lata była taka samotna, pragnęła czegoś, czego nie mogła mieć; żyła z dnia na dzień, rozpamiętując przeszłość, a w zasadzie tylko jej mały fragment. Nic dziwnego, że ludzie uważali ją za ekscentryczkę. Jednak już za kilka dni Laura przyjedzie tu 181
z dzieckiem i Helen będzie się radowała jej towarzystwem, po znawaniem jej. Odbuduje altanę i udowodni tym samym, że nie ma tu już duchów przeszłości. Wróciła do domu i udała się do stajni, w której niegdyś trzymano konie. Rodzice polowali, a i ona lubiła od czasu do czasu pojeździć konno - razem z Kathy galopowały ochoczo po obu parkach: tym przy rezydencji oraz drugim, położonym we wsi. W starej wozowni znajdującej się obok stajni stał wiekowy humber. Pan Ward dbał o jego czystość i sprawność, ale paliwa w ostatnich czasach było tak mało, że Helen nie jeździła samochodem od bardzo dawna. Poszła do Kathy, która okazywała jej przyjaźń, zupełnie jakby niemiecka bomba wraz z altaną zniszczyła również jej urazę. - Muszę skorzystać z samochodu - powiedziała, gdy już się przywita ły. - Według mnie jest w porządku, ale zastanawiałam się, czy William byłby tak dobry, żeby go przejrzeć i zatankować. Mam talony na benzynę. - Sądzę, że tak. Niedługo wróci, więc będziesz mogła sama go o to zapytać. Kiedy chcesz jechać? - Pojutrze. Zamieszka u mnie przyjaciółka. Właśnie urodziła dziecko i muszę ją odebrać ze szpitala w Epping - przerwała, dostrzegając zdumienie na twarzy Kathy i zrozumiała, że należy się jej kilka słów wyjaśnienia. - To córka mojej starej przyjaciółki, która zmarła na raka kilka tygodni temu. Dziewczyna nie ma innej rodziny. Jej mąż służył w RAF-ie; został zestrzelony nad morzem. Ciała nigdy nie odnaleziono, tak więc przeżyła koszmar. Zatrzyma się u mnie i pomogę jej się pozbierać po tym wszystkim. - Biedactwo. Jak się nazywa? - Laura Drummond. - Powinnam ją znać? - Raczej nie. Poznałam jej matkę w Londynie krótko potem, jak umarła moja mama. Kontaktowałyśmy się ze sobą od czasu do czasu. Niedawno znowu się spotkałyśmy i odnowiłyśmy kontakt. Laura jest pielęgniarką i gdy opowiedziałam jej o przekształceniu rezydencji w szpital i o tym, że będę kogoś potrzebowała do pomocy, wydało się nam to idealnym rozwiązaniem dla nas obu. Dotarło do niej, że trajkocze jak nakręcona i chce wyjaśnić całą historię zarówno Kathy, jak i sobie. Nagle zamilkła. Nie przedys182
kutowawszy tego z Laurą, przyprawiła jej męża; może nie powinna? Z drugiej strony, byłoby niegrzecznie, gdyby rozpowiadała, że jej dziecko jest z nieprawego łoża. Laura opowiadała jej przecież o nieuprzejmości sąsiadów i tak zwanych przyjaciół. Chciała zacząć życie w Beckbridge z czystą kartą.
* * * - Nie masz mi za złe, że to powiedziałam? - zapytała Laurę, gdy zostawiły Epping za sobą. Jechała ostrożnie, bo choć pługi oczyściły drogę, na poboczach nadal leżał śnieg. - Beckbridge to mała społecz ność, gdzie wszyscy wiedzą wszystko o innych. W większości przypad ków nie stoi za tym wścibstwo, ale przyjazne zainteresowanie. Nie chciałam, żebyś już na początku miała zszarganą opinię. - Nic nie szkodzi. Zawsze myślę o Bobie jak o swoim mężu. Powtarzał, że jestem jego żoną. Bylibyśmy po ślubie, gdyby nie Luftwaffe. - Spojrzała na śpiącego Robby'ego i uśmiechnęła się. Synek owinięty w ciepły szal szybko zasnął na jej kolanach. - Będę nosiła obrączkę mamy. Spodobałoby się jej to. Helen doznała głębokiego wstrząsu, gdy ujrzała dziecko zawinięte w szal, którym była otulona Laura, kiedy wyrwano ją z jej ramion. Miała wrażenie, że czas cofnął się do tamtej potwornej chwili i przeżywa ją na nowo. Poczuła nieodparte pragnienie, by krzyczeć i wyrwać dziecko matce. Laura widocznie dostrzegła konsternację malującą się na jej twarzy, bo zaczęła się tłumaczyć. - Przepraszam. Nie powinnam go w to ubierać, ale nie miałam ze sobą innych rzeczy. Wszystkie należące do dziecka wysłałam fur gonetką. Dalej wyjaśniła, jak znalazła te ubranka i jak pomyślała sobie, że Helen dała je jej mamie. - Owszem - przyznała Helen, zaskoczona, że Anne je zachowała, choć ich nie używała. Pewnie nie chciała pokazywać rodzinie i znajo mym, którzy mogliby zadawać niewygodne pytania. W Stepney było mnóstwo intrygantów jak we wszystkich społecznościach. - By łam nieco zszokowana, widząc ten szal ponownie, ale nie przejmuj się tym. Cieszę się, że z niego korzystasz. Nazywasz synka Robert czy Bob? - Bob to jego tata. Wymyśliłam Robby'ego. 183
- A zatem niech będzie Robby. - Proszę opowiedzieć mi o Beckbridge - poprosiła Laura. - To mała wioska, w której wszyscy się znają. - Nagle zaśmiała się. - Mieszkałam w tak zwanym „wielkim domu" i nigdy się z nimi nie zżyłam. Nie był to jednak mój wybór - tak to było w dawnych czasach. Wioska to wioska, wielki dom to wielki dom. Zdaje się, że ludzie nadal nie są w stanie przekroczyć tej bariery. Przy tej samej drodze mieszka moja kuzynka Kathy. Jest żoną rolnika. Zabiorę cię, żebyś ją poznała, gdy będziesz gotowa. Helen zamilkła, gdyż skupiła się na wyprzedzaniu wojskowego konwoju. Laura pochyliła głowę, by ucałować policzek Robby'ego. Miała ciężkie piersi; będzie musiała nakarmić synka, gdy tylko dojadą na miejsce. - Meble dotarły bezpiecznie - kontynuowała Helen, gdy już minęła pojazd prowadzący kawalkadę. - Ustawiłam je we wschodnim skrzyd le. Pomyślałam sobie, że może chcesz mieć oddzielne mieszkanie, więc gdy robotnicy naprawiali budynek, poprosiłam, żeby urządzili kuchnię i łazienkę. To nie znaczy, że musisz przebywać tylko tam. Możesz chodzić wszędzie - teraz to też twój dom. Twój i Robby'ego. Znajdziesz mnie w pobliżu, zawsze gdy będziesz szukała towarzystwa. A nieba wem zaprzyjaźnisz się pewnie z ludźmi z wioski. Jeśli będziesz miała ochotę na chwilę prywatności, będziesz mogła się zamknąć u siebie. - To bardzo miłe z pani strony, lady Barstairs. - Nic wielkiego. To ty wyświadczasz mi grzeczność. I to wielką. Proszę, nie nazywaj mnie lady Barstairs. To brzmi tak sztywno. - Jak zatem mam się do pani zwracać? Helen tak bardzo chciała powiedzieć: „Mamo, oczywiście", lecz to nie wchodziło w grę. Nie teraz, a być może nigdy. - Mów mi Helen - zaproponowała. - Domyślam się, że rozmawiałaś już z kimś na temat przekształ cenia domu w szpital? - Tak. Była komisja, która uznała, że rezydencja nadaje się idealnie do tego celu. Naturalnie trzeba ją będzie dodatkowo wyposażyć i pewnie konieczne będzie podzielenie pomieszczeń, wykonanie prac hydraulicznych i elektrycznych. Gdy już wrócisz do pełni sił, będziesz mogła współpracować z personelem medycznym. 184
- Nie mogę się doczekać. Z przykrością odeszłam od pielęgniar stwa. Jeśli mogę wrócić i pomóc rannym żołnierzom, będę czuła, że wnoszę jakiś wkład w tę wojnę. - Najpierw musisz dojść do siebie po porodzie. - To nie potrwa długo. - Zastanawiałam się, czy nie chciałabyś pomocy przy dziecku. Może przydałaby ci się jakaś dziewczyna ze wsi, która opiekowałaby się małym, gdy obie będziemy zajęte. - To dobry pomysł, tylko nie wiem, czy mnie na to stać. - Poradzimy sobie. Pomówimy o tym później, gdy już odpoczniesz, nakarmisz synka i ułożysz go do snu. Zjeżdżały z niewielkiego wzgórza. Jak we wszystkich innych wioskach, które mijały, w tej też nie było tablicy z nazwą. - Jesteśmy w Beckbridge. Laura rozglądała się, gdy jechały główną ulicą. Niewiele się tu działo. Dostrzegła: kościół, szkołę, dwa puby, sklep rzeźnika, warsz taty: kowalski oraz szewski i urząd pocztowy połączony ze sklepem wielobranżowym. We wsi stało kilka chałup, jeden czy dwa większe domy i to wszystko. - Jeśli nie możemy dostać czegoś na miejscu, jeździmy do Attlesham - odezwała się Helen, gdy już wyjechały z centrum wsi. - To jest typowe miasteczko z rynkiem, ale są tam też kino i dworzec kolejowy. No i stacja benzynowa, w której czasami bywa paliwo. Umiesz prowadzić samochód? - Nie. Nie dodała, że nie stać ich było na pojazd, więc ta umiejętność była jej zbędna. - Może powinnaś się nauczyć. Będziesz mogła korzystać z trans portu, jeśli dostaniemy przydział na paliwo. Może się uda, skoro będziemy działały na rzecz wojska. To jest droga wiodąca do gos podarstwa Bridge. Pięć minut później Helen skręciła na podjazd przed rezydencją. Laura pochyliła się do przodu, by zerknąć na swój nowy dom. Wiedziała, że jest ogromny, bo opowiadała jej o tym mama; potwier dziła to też rzucona swobodnym tonem wzmianka Helen o wschodnim skrzydle. Mimo to Laura nie była przygotowana na widok, który 185
ujrzała na końcu ciągnącego się blisko kilometr podjazdu. Dom był olbrzymi. I stary. Po ścianach z czerwonych cegieł wspinały się pnącza, rzędy okien odbijały światło. Laura zastanowiła się nad tym, jak trudne musiało być zorganizowanie zaciemnienia w tak wielkim domiszczu. Masywne dębowe drzwi znajdowały się pośrodku ściany frontowej, pod portykiem z kolumnami, przed którym rozciągał się właśnie ów szeroki podjazd. - Rezydencję Beckbridge zawsze przekazywano z ojca na syna od czasów restauracji dynastii Stuartów, kiedy to mój przodek otrzymał ją od Karola II Stuarta jako nagrodę za lojalność względem jego ojca, tego, którego ścięły okrągłe głowy*. Wówczas był to mały dom z kamienia, niezwykle solidny. Wyglądał jak zamek. Miał ściany zwieńczone blankami i wieżyczkę lub dwie oraz salę bankietową. Z biegiem lat dobudowywano kolejne części i tak oto powstał ten zlepek kilku stylów. Mimo to uważam, że to jest nadal piękny budynek. Moi przodkowie z okresu regencji odnowili go, obili niektóre ściany boazerią, inne otynkowali i pomalowali, powiększyli okna. Urządzili wnętrze dywanami, zasłonami, żyrandolami i eleganckimi meblami. Uczynili z tej zimnej posiadłości wygodny dom. To jest mój dom, Lauro. A teraz także i twój. Zatrzymała samochód przed drzwiami wejściowymi i zaprosiła do środka Laurę niosącą Robby'ego. Weszły do dużego holu. Zmieściłby się tu bez problemu cały dom z Axholme Avenue. Naprzeciwko wejścia znajdowały się schody z ozdobną balustradą z żelaza. - Pokażę ci wszystko, gdy ułożysz Robby'ego do snu - powiedziała Helen, prowadząc Laurę korytarzem na lewo od schodów. Na końcu korytarza znajdowały się drzwi wiodące do długiej galerii, rozciągającej się w prawo i lewo. Pod ścianami stały rzędy starych, pięknych krzeseł; w ścianach znajdowały się wnęki, a w nich posągi. Galeria zdawała się ciągnąć bez końca. - Dom jest zbudowany na planie kwadratu - wyjaśniła Helen, skręcając w lewo. - W części frontowej na środku jest hol. Dawna sala bankietowa i inne mniejsze pomieszczenia znajdują się z jednej * Roundheads - określenie nadane w Anglii w okresie konfliktu króla Karola Stuarta 1 z parlamentem ( 1 6 4 0 - I 6 4 8 ) zwolennikom parlamentu - purytanom (przyp. red.).
186
strony, zaś duży salon, jadalnia i pokoje służby z drugiej. Ta galeria biegnie na tyłach i łączy ze sobą dwa skrzydła. Po przeciwnej stronie znajdują się pomieszczenia, w których miejsca pracy i warsztaty miała służba domowa i personel dochodzący. Na podwórko, do stajni i przykuchennego ogrodu wychodzi się sklepionym przejściem. Takie oddalenie jadalni i salonu od kuchni było bardzo niewygodne, dlatego też z biegiem lat wprowadzono pewne zmiany. Teraz tylko część budynku jest zamieszkana. To dlatego dom nadaje się tak dobrze na zorganizowanie w nim szpitala. Łatwo będzie oddzielić go od części mieszkalnej. - Wspięła się na kolejne schody i ruszyła korytarzem. Oto twoje mieszkanie. - Otworzyła drzwi i Laura ujrzała swoje meble z salonu. - Kiedyś była tu sypialnia, ale pomyślałam, że może ci się spodobać jako salon. Rozciąga się stąd piękny widok na park. Obok jest druga sypialnia z przylegającą do niej garderobą, z której można zrobić pokój dziecinny. Po drugiej stronie korytarza znajdują się mała kuchnia i łazienka. Oczywiście, jeśli chcesz cokolwiek zmienić, proszę bardzo. - Ależ nie. Tu jest wspaniale. - Skrzynie wstawiono do sypialni. Czy potrzebujesz czegoś jeszcze? - Nie, dziękuję. Jestem pod wrażeniem twojej dobroci. To jest jak sen. - Laura impulsywnie pochyliła się i pocałowała Helen w policzek. Helen dotknęła tego miejsca z namysłem. Córka ją pocałowała! Nie sądziła, że kiedykolwiek tego doczeka. Zamrugała oczami, by nie uronić łzy. - Przestań mi dziękować. Jestem zachwycona, że tu jesteś i na pewno razem stworzymy dobrze działający szpital. - Musiała nadal udawać, że zależało jej na jego powstaniu. - Zostawię cię, żebyś się tu zorganizowała i zajęła tym młodym mężczyzną. Gdy będziesz gotowa, zejdź po schodach, a potem skręć w prawo. Znajdziesz mnie w kuchni. Laura odszukała skrzynie, wyciągnęła czystą pieluszkę i łagodny krem, po czym udała się do łazienki, żeby przewinąć Robby'ego. Łazienka była duża, najwyraźniej stanowiła niegdyś część kolejnej sypialni. Wanna stała obok okna, pod którym znajdował się grzejnik był gorący. Laura zastanowiła się, ile może kosztować ogrzanie tego ogromnego domu. W łazience były jeszcze wysoka szafka sięgająca od podłogi do sufitu, sedes oraz umywalka. Przy jednej ze ścian stał 187
stół wystarczająco wysoki, by móc położyć na nim dziecko. Laura przewinęła Robby'ego, ułożyła go sobie na ramieniu, i podtrzymując główkę dziecka dłonią, poszła obejrzeć kuchnię, której okna wy chodziły na dziedziniec. Dzięki Helen również i to pomieszczenie było dobrze wyposażone. Na środku dziedzińca stała nieczynna fontanna, a w jego rogach znajdowały się trójkątne rabaty. Na każdej z nich rosły krzewy róż, którym przydałoby się cięcie; otaczały je żonkile. Widok wesołych żółtych kwiatów przebijających się przez resztki śniegu uświadamiał Laurze, że warto żyć. To zapewne sprawka mamy, która opiekowała się nią za życia i nadal to robiła po śmierci. Kochana mama. Najlepsza ze wszystkich. Robby cicho zakwilił, przypominając jej, że jest głodny i ratując ją przed kolejnym atakiem płaczu. Wróciła do sypialni, usiadła na łóżku i nakarmiła dziecko. Gdy synek się najadł i gdy mu się odbiło, ułożyła go pośrodku podwójnego łóżka, a sama zajęła się ścieleniem łóżeczka, które zmontowała Helen. A może kazała to zrobić służącym? W takim miejscu służba jest potrzebna. I to liczna. Dziecko zasnęło, gdy tylko Laura utuliła je do snu. Wymknęła się z pokoju w poszukiwaniu Helen; znalazła ją w kuchni. - Usiądź - zaproponowała Helen, wskazując miejsce przy dużym stole. - Ostatnio rzadko korzystam z jadalni. Miałam tylko mielone mięso, więc pomyślałam, że zrobię placek. Laura usiadła i znowu pomyślała o służbie. - Wspaniale. Później dam ci moją książeczkę z talonami i zapłacę czynsz. - Książeczkę przyjmę, czynszu nie. - Przecież nie mogę tu mieszkać za darmo. To nie byłoby w po rządku. - Nie będziesz tu mieszkała za darmo. Ministerstwo będzie ci płaciło pensję, która obejmuje też zakwaterowanie i wyżywienie. Nie będziesz musiała mi płacić, bo oni to zrobią. - Podeszła do stołu z jedzeniem i wyłożyła je na talerze. - Będzie nam potrzebny personel. - Owszem. W dawnych czasach mieliśmy dziesiątki służących, ale odchodzili po kolei, aż zostali tylko państwo Wardowie. Gdy spadła bomba, przestraszyli się i też odeszli. 188
- Zajmujesz się tą wielką posiadłością sama? - Problem w tym, że się nią nie zajmuję... Pozamykałam wszystkie pokoje z wyjątkiem kilku. Biedny dom jest zaniedbany, ale mam nadzieję, że to się zmieni, gdy otworzymy szpital. To będzie spore wyzwanie. - Tak, i myślę, że dobrze mi to zrobi. - Może dokładkę? - Nie, dziękuję. Było pyszne. - Lubiłam pomagać kucharce, gdy byłam dzieckiem. Mama tego nie pochwalała i musiałyśmy ukrywać to przed ojcem, według którego takie zachowanie było hańbiące. Ale nie żałuję. Umiejętność gotowania bardzo mi się przydaje, odkąd zaczęła się wojna. Mam szarlotkę i wybłagałam do niej trochę śmietany od Williama. To mąż mojej kuzynki. Masz ochotę? - Poproszę. Rozmawiały o wojnie i życiu w wiosce. Później pozmywały naczynia i wtedy Laura powiedziała, że chętnie by trochę odpoczęła. Poszła do siebie. Robby nadal spał. Przy odrobinie szczęścia i wysiłku będzie kochanym dzieckiem, ale Helen miała rację co do jednego będą potrzebowały pomocy, gdy przyjadą ludzie z ministerstwa i przedstawią plany organizacji szpitala. Zdjęła sukienkę i weszła pod puchową kołdrę, jednak w głowie kłębiło się jej zbyt wiele myśli, by mogła zasnąć. Mniej więcej po godzinie postanowiła wstać i rozejrzeć się po domu. Budynek miał trzy piętra i znajdowało się w nim mnóstwo pokoi. Niektóre były małe, inne ogromne, z dekorowanymi sufitami i wi szącymi na ścianach wielkimi obrazami oprawionymi w złote ramy. Helen znalazła ją w sali bankietowej, którą przekształcono w balo wą za pomocą ozdobnych tynków, kryształowych żyrandoli i cherubinków wymalowanych na suficie. - Lotnicy będą mieli o czym myśleć, leżąc na łóżkach i wpatrując się w nie - powiedziała. - Tak. - Laura nagle się zaśmiała. - Pamiętam, jak jeden z pacjen tów po odzyskaniu przytomności stwierdził, że poszedł do nieba, a ja jestem aniołem... - Czy to był twój... Ojciec Robby'ego? 189
- Nie. Bob nie był moim pacjentem. - Przepraszam, chyba nie powinnam o nim wspominać. - Mogę o nim rozmawiać. Początkowo było mi trudno, ale teraz mogę wracać myślami do szczęśliwych czasów i dziękować Bogu, że mogłam z nim być i że zostawił mi tak cenną spuściznę. Robby jest dla mnie całym światem. - Na pewno. Przez chwilę milczały, każda pogrążona we własnych myślach. Laura zdała sobie sprawę z tego, że to, co powiedziała, było prawdą. Mogła spojrzeć wstecz i czuć wdzięczność, a nawet uśmiechać się na wspomnienie żartów, które opowiadali sobie z Bobem. Helen również była zadowolona: z tego, że już nie powraca do przeszłości, ale spogląda w przyszłość. Wiele lat życia poświęciła na czczą tęsknotę, pragnienie i marzenie o odzyskaniu córki i o tym, by nazywała ją „mamą". Dwadzieścia trzy lata minęły w okamgnieniu, gdy ona wegetowała. Czy była to gnuśność, czy też perwersyjna sprawiedliwość - nie miała prawa do szczęścia, bo zdradziła męża? Te lata były stracone. To, czy Laura będzie ją nazywała „mamą", zdawało się jednak nie mieć znaczenia. Była tu i tworzyła się między nimi więź, która mogła z czasem stać się bliska. To jej wystarczało. Helen powtarzała to sobie jak mantrę od chwili śmierci Anne. Teraz pojęła, że to prawda.
* * * - Przyprowadziłam Laurę, żebyście się poznały. Kathy przeniosła wzrok z Helen na młodą kobietę, która stała obok niej i doznała szoku, ponieważ podobieństwo Laury do Helen sprzed dwudziestu lat było uderzające. Kobieta uśmiechała się i wyciągała do niej rękę. Kathy szybko ochłonęła i podała jej dłoń. - Wejdźcie, proszę. Wstawię wodę. Laura wyjęła Robby'ego z wózka i obie kobiety poszły za gos podynią do salonu, gdzie poproszono je, żeby usiadły. Kathy wyszła zrobić herbatę. Laura podeszła do okna, by spojrzeć na rozległy ogród, w którym kwitły żonkile. - Kathy jest do ciebie bardzo podobna - stwierdziła. - Tylko trochę niższa i odrobinę pulchniej sza. 190
- Nasze mamy były siostrami. Moja była starsza. - Uśmiechnęła się nagle. - Powiadano, że mama dobrze wyszła za mąż, poślubiając hrabiego i przenosząc się do rezydencji. Wujek Daniel był pastorem i dobrym człowiekiem. Kathy miała udane dzieciństwo. Laura odwróciła się od okna i chodziła po pokoju z synkiem w ramionach. Oglądała fotografie stojące nad kominkiem. - Steve! - wykrzyknęła, biorąc jedną z nich do ręki, w chwili gdy Kathy wchodziła do pokoju z tacą. - To jest Steve, prawda? Steve Wainright. - Tak. To mój syn - odparła Kathy. - Zna go pani? - Tak. Był przyjacielem... - Zapadła chwila milczenia, którą rozumiała tylko Helen. Laura ukryła wahanie, odstawiając zdjęcie na półkę. - Mojego męża. - Czy to Steven pomógł ci, gdy zaczęłaś rodzić? - zapytała Helen. - Tak. Właśnie zamierzał nas odwiedzić i wtedy spotkał mnie, gdy szłam do szpitala. Doprowadził mnie bezpiecznie na miejsce i odszedł, zanim mogłam mu podziękować. - Jaki ten świat jest mały - skomentowała Helen, choć, podobnie jak Laura, zastanawiała się, jakie będą skutki kłamstwa, że Laura była mężatką, skoro Steve znał prawdę. - Nie wspomniał o tym ani słowem - stwierdziła Kathy, nalewając herbatę. - Powiedział, że spóźnił się do domu z powodu nalotu. - Bo tak było naprawdę - zaśmiała się Laura. - To był okropny atak. Przewieziono mnie do Epping, żebym mogła tam bezpiecznie urodzić. Napisałam do Steve'a list z podziękowaniami, ale nie byłam pewna, czy nadal służy w tej samej bazie. - Właśnie został przeniesiony. Postanowił zostać pilotem bom bowców, chociaż nie wydaje mi się, żeby był dzięki temu bezpiecz niejszy, niż gdyby nadal latał na myśliwcach. Przez cały czas się o niego martwię. - To naturalne. Czy gdy będzie pani do niego pisała, poinformuje go pani, że się poznałyśmy i że jestem mu ogromnie wdzięczna? Drzwi się otworzyły. Do domu wrócił William. Miał na sobie zielone sztruksy, bluzę i grube skarpety. Buty zostawił na schodach przy kuchni. Przedstawił się Laurze. Kilka minut później do pokoju weszła matka Kathy, która długo i uporczywie przyglądała się Laurze. 191
- Mówisz, że Laura jest córką twojej przyjaciółki? - zapytała Helen, gdy już zostały sobie przedstawione. - Tak. Poznałyśmy się wiele lat temu. - Nie jest spokrewniona z naszą rodziną? Bezpośredniość pytania ciotki zaskoczyła Helen, ale odpowiedziała szybko: - Nie. Dlaczego ciocia pyta? - Jest uderzająco do ciebie podobna. Ma takie same zakola, nie zwróciłaś uwagi? Ja też je mam. I Kathy również. Helen była taka szczęśliwa, że Laura jest u niej, iż w ogóle nie pomyślała o tym, że ktokolwiek mógłby dostrzec ich rodzinne podobieństwo. Jeśli zbyt wielu ludzi będzie to komentować, zo stanie zmuszona, by powiedzieć Laurze prawdę. Kiedyś pragnęła tego najbardziej na świecie, ale teraz bała się. Jej związek z Laurą nadal był zbyt świeży, by poddawać go takiej próbie. Spojrzała z lękiem na córkę. Młoda kobieta nie wydawała się ani trochę przejęta. - Ma je wielu ludzi. - Prawdopodobnie. - Alice nie była przekonana. Usłyszeli głosy dobiegające z kuchni. - To pewnie Meg i Daphne - powiedziała Kathy. Poszła po dziewczęta, żeby dokonać prezentacji. Przywitały się i przez chwilę podziwiały Robby'ego, po czym wróciły do pracy. Pojawili się również bliźniacy, ale szybko gdzieś zniknęli, mija jąc się po drodze z Jenny. Nie od razu zauważyła, że mają gości, bo była zajęta tym, jak zatrzymać chłopców w domu. Mieli wkrótce przystąpić do egzaminów uprawniających do otrzymania stypen dium i Jenny przygotowywała ich do tego ważnego wydarzenia. Chłopcy byli błyskotliwymi dziećmi i powinni uporać się z eg zaminem, ale Jenny zastanawiała się, co się stanie, jeśli zda tylko jeden z chłopców. Wprawdzie nie byli już ze sobą aż tak mocno związani i rozwijali się niezależnie, ale chodzenie do różnych szkół, z których jedną kończy się w wieku szesnastu lat z możliwością kontynuowania edukacji na studiach, a po ukończeniu drugiej w wieku czternastu lat trzeba szukać pracy, może nie być dla nich dobre. Czy ten, który zda, będzie musiał zrezygnować z liceum? 192
Wszystko wskazywało na to, że to Donny ma większe szanse na sukces, bo był pewniejszy siebie. Z tego powodu Jenny skupiała więcej uwagi na Lennym. - Dokąd to? - Wychodzimy - odpowiedzieli chórem. - A co z powtórką materiału? Egzamin jest za kilka dni. - Jeśli do tej pory czegoś nie umieją, to już się nie nauczą wtrąciła się Alice. - Nie zdołasz wcisnąć im do łepetyn nic więcej. - Zgadza się - potwierdził Donny. - Jestem zakuty potąd. - Wskazał swoje gardło. Jenny uśmiechnęła się i wypuściła chłopców. Dopiero wtedy dostrzegła gości. - Jenny, to jest Laura - odezwała się Kathy. - A to mały Robby. Czyż nie jest uroczy? I taki grzeczny. W ogóle nie płacze. - Witaj, Lauro - powiedziała Jenny. Pochyliła się, żeby podziwiać dziecko śpiące w ramionach mamy. - Uroczy. Ile ma? - Jutro będzie miał trzy tygodnie. - Czy to nie jest niesamowity zbieg okoliczności, że Laura zna Stevena? - wtrąciła Kathy. - Naprawdę? Jenny usiadła przy stole, żeby napić się herbaty, którą nalała dla niej mama. Wiedziała, że tak miała na imię narzeczona przyjaciela Steve'a, na którego ślubie jej brat miał być drużbą. Miała ochotę coś powiedzieć, ale uznała, że mogłoby to być nietaktowne. - Laura będzie mieszkała u cioci Helen - wyjaśniła Kathy. Rezydencja zostanie przekształcona w szpital polowy i Laura będzie nim zarządzać. - No to będzie pani bardzo zajęta - stwierdziła Jenny, zwracając się do Laury. - Tak. Ale lubię wyzwania. - Steve wie, że pani tu jest? - Nie. Nie miałam pojęcia, że mieszka w Beckbridge, ani że jest spokrewniony z Helen. Może uda mi się z nim spotkać, gdy przyjedzie do domu na urlop. - Kiedykolwiek to będzie - rzekła Kathy. - W tych czasach nic nigdy nie wiadomo. Docierają do nas potworne wiadomości. Ta cała 193
wojna błyskawiczna, zestrzeliwanie naszych chłopców i zatapianie okrętów przez łodzie podwodne. Ojciec bliźniaków pływa na nisz czycielu i martwię się o niego tak samo jak o Stevena. Chłopcy już stracili matkę wskutek bombardowania. - Biedactwa - stwierdziła Laura. - Wiem, jak to jest. Moja babka zginęła podczas nalotu. - No i ta cała reglamentacja - wypaliła Alice, podczas gdy reszta rodziny mruczała wyrazy współczucia. - Teraz objęli nią jeszcze dżem, syrop i węgiel, a przydziały mięsa znowu spadły. Tygodniowo można kupić mięso za jednego funta i dziesięć pensów. Kto to widział? Toż to za mało na jeden posiłek, nie mówiąc o całym tygodniu. Mam już dosyć jedzenia zajęcy. - Tym gadaniem też się nie najemy - powiedział William, od stawiając filiżankę i spodek na tacę. - Muszę wracać do pracy. Miło mi było poznać, pani Drummond. - Proszę mówić do mnie Laura. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. William wyszedł. To był znak, że Laura i Helen też powinny już się pożegnać. Gdy szły w stronę drzwi, Helen odwróciła się. - Kathy, czy znasz w wiosce kogoś, kto mógłby pomóc Laurze przy dziecku? Gdy zacznie zajmować się szpitalem, będzie potrzebo wała kogoś, na kim można polegać. - Nikt mi nie przychodzi do głowy. Zapytajcie może Joyce Moreton. Ona powinna wiedzieć. - Świetny pomysł. Zrobimy małe zakupy i zarejestrujemy książecz kę z kartkami na żywność Laury. W drodze do sklepu Helen pchała wózek i objaśniała Laurze, kim jest Joyce. Opowiedziała jej też o Ianie Moretonie i jego sekretnym składzie czarnorynkowych towarów. - Jest śliski jak węgorz. Nie mam pojęcia, jak udało mu się usunąć dowody tak szybko. Laura się zaśmiała. Tacy kombinatorzy trafiają się w każdej społeczności. - To zabawne, że Steve pochodzi z tej wioski - stwierdziła. Rozmawialiśmy o jego domu i rodzinie, ale nigdy nie wspominał, gdzie żyją. A ja też nie powiedziałam mu, jak się nazywasz, gdy 194
pomagał mi dojść do szpitala. Myślisz, że wygada się, że nie jestem mężatką? Żałuję, że kłamałyśmy w tej kwestii. - Na pewno nie. To miły chłopak. Zawsze był wobec mnie przyjazny i nigdy nie nosił w sercu urazy. - Urazy? - Tak. Kathy i ja pokłóciłyśmy się wiele lat temu, ale teraz jest już między nami dobrze. Wojna niekiedy zbliża ludzi, a nie tylko ich rozdziela. Laura zastanawiała się, o co mogły się pokłócić te dwie kobiety, ale nie chciała pytać. - Jak ciebie i mamę? - Tak. I jak ciebie i Stevena. - Między mną i Steve'em nigdy nic się nie wydarzyło. Był przyjacielem Boba. I moim. Zawsze się pojawiał, gdy kogoś po trzebowałam. Helen się uśmiechnęła, ale nic nie powiedziała.
Rozdział siódmy
Steve zrobił sobie przerwę w nauce pilotażu bombowca typu Lancaster, którym miał latać i przeglądał pocztę w kącie kantyny. W miarę jak zagłębiał się w treść listu, który trzymał w dłoniach, jego oczy otwierały się coraz szerzej, a serce zaczęło bić szybciej. Laura była w Beckbridge i mieszkała u ciotki Helen. Kobiety zamierzały wspólnie prowadzić szpital dla lotników. Niewiarygodne! Laura miała też synka Robby'ego, który ponoć był przeuroczy. Poprosiła, żeby go od niej pozdrowić i wyraziła swoją wdzięczność za udzieloną jej pomoc. „Ma nadzieję spotkać się z Tobą, gdy znowu przyjedziesz na urlop", napisała jego matka. Kolejny urlop... Miał ochotę z miejsca pognać do domu, żeby na własne oczy się przeko nać, że to naprawdę Laura, ale przecież dopiero co wrócił do bazy i miną wieki, zanim znowu dostanie wolne. Czytał dalej: „Jest niewiarygodnie wręcz podobna do Helen. Nie zwróciłeś na to uwagi? Babcia od razu to dostrzegła i powiedziała o tym na głos, lecz Helen utrzymuje, że nie są spokrewnione. Wierzę jej, bo przecież znam wszystkich w rodzinie". Przerwał lekturę i zastanowił się nad pytaniem matki. Uznał, że podobieństwo między Laurą a ciotką Helen jest czysto powierzchowne. Ważniejsze było dla niego to, że kochał tę dziewczynę. W ciągu miesięcy, które minęły od pogrzebu Boba, kiedy to tulił ją w ramionach, by ją pocieszyć, jego uczucia względem Laury bardzo się zmieniły. To nie była już tylko przyjaźń. Przypuszczał, że to 196
dlatego jej ciąża była dla niego takim szokiem, jednak owej nocy, gdy pomógł jej dotrzeć do szpitala, pojął, że nic nie zmieni tego, co do niej czuł. Nie mógł jej o tym powiedzieć. Jeszcze nie. Schował list do kieszeni na piersi i wyszedł na dwór. Przyjechali właśnie rekruci: tłoczyli się na pace ciężarówki, śmiali się i roz mawiali. Byli młodzi i pełni zapału. Jeden z nich, z burzą rudych włosów i dystynkcjami sierżanta na ramieniu, wydawał mu się szczególnie znajomy. Steven zaczekał, aż chłopak go dostrzegł i roz poznał. Ken Moreton sięgnął po swój worek, odwrócił się i zobaczył Steve'a. - Steve Wainright! Dasz wiarę? Steve się uśmiechnął. - Udało ci się jednak dostać do RAF-u. - Tak, ale nie do dywizjonu myśliwców. Co ty tu robisz? Myślałem, że latasz na myśliwcach. - Przeniosłem się. Pomyślałem, że dam szkopom posmakować ich własnego lekarstwa. - I jak ci się podoba ta zmiana? - Czuję się tak, jakbym przesiadł się z samochodu wyścigowego do londyńskiego autobusu. Na razie nie dopuszczono mnie do lotu operacyjnego. Musimy najpierw skompletować załogę. Pewnie dlatego tylu was przyjechało. - Chyba masz rację. Będę zaszczycony, jeśli weźmiesz mnie na nawigatora. - Przelecimy się i zobaczymy, jak się dogadujemy. - Dzięki. - Byłeś niedawno w domu? - Właśnie wróciłem. Niewiele się zmieniło oprócz tego, że wokół rezydencji roi się od robotników zatrudnionych przez ministerstwo. Ma tam powstać szpital dla rekonwalescentów. Stella ciągle o tym gada. Zajmuje się dzieckiem pani Drummond. Domyślam się, że poszła tam do pracy tylko po to, żeby flirtować z pacjentami, ale na razie nie ma nikogo. Uwielbia to dziecko. Podobno mały nie sprawia żadnych kłopotów, a pani Drummond jest dla niej miła. Jej mąż służył w RAF-ie i został zestrzelony. Tak mówiła mama. Podobno znasz tę panią. 197
A więc Laura udawała mężatkę. Nie mógł mieć do niej o to pretensji, zważywszy na to, jak bardzo ludzie potrafili być ograniczeni; jak bardzo nietaktowny był też on, czego dowiodła jego reakcja na ciążę Laury. - Jej mąż dowodził moim dywizjonem. - Jaki mały jest ten świat. - Bardzo. - Steve myślał o Laurze i w zasadzie nie słuchał Kena. - Kto by pomyślał, że trafimy do tej samej bazy. I być może nawet do tego samego samolotu. Chciałbym z tobą latać. Jesteś starym wygą i znasz się na tej robocie. Steve się uśmiechnął. Czasami bycie starym wygą miało swoje wady - człowiek zdawał sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeń stwa; zdecydowanie lepiej było żyć w błogiej nieświadomości. Strach był groźny. - Być może. W bazie jednak mów do mnie „Skip", a nie Steve. Zapamiętasz? - Tak jest! - Ken wyprostował się i zasalutował, doprowadzając tym Steve'a do śmiechu. Ten dzieciak był pełen entuzjazmu i radości. Był też niesamowicie młody. Steve zastanawiał się, czy pozostanie taki po kilku tygodniach lotów operacyjnych. Sam niekiedy czuł się staro i musiał sobie wówczas przypominać, że miał zaledwie dwadzieścia trzy lata. Modlił się o to, by mógł świętować swoje dwudzieste czwarte urodziny, a potem wiele kolejnych. Tak dużo chciał zrobić, zobaczyć, przemyś leć. Przede wszystkim pragnął rozmyślać o Laurze. Przeprosił Kena i wrócił do swojego pokoju, gdzie ponownie przeczytał list od matki, po czym usiadł i wpatrzył się w zdjęcie Laury, które stało na jego szafce. Spoglądał na nie każdego ranka po przebudzeniu się. Czy to los zesłał ją do Beckbridge? To oznaczało, że niemal na pewno spotka się z nią podczas swojego kolejnego urlopu. I wtedy będą mogli zacząć na nowo. Tymczasem musiało mu wystarczyć pisanie do niej i obowiązki, których miał wiele. Zebrał załogę, która szybko się ze sobą zgrała i odbyła kilka lotów nad terytorium niemieckim. To było co najmniej tak niebezpieczne jak pilotowanie myśliwca. W wielkim, stosunkowo wolnym i mało zwrotnym bombowcu czuł się prawie bezbronny wobec artylerii 198
przeciwlotniczej i myśliwców wroga, które chciały ich dopaść. Jednak na szczęście Ken okazał się świetnym nawigatorem i obaj cieszyli się, bombardując wyznaczone cele i zwracając Niemcom z nawiązką przerażenie, które samoloty Luftwaffe wywoływały w mieszkańcach Londynu i innych miejsc w ich ojczyźnie. W maju wojna nabrała jeszcze większego rozmachu i pewnej szczególnie zimnej nocy wydawało się, że cały Londyn stał w płomie niach. Wracając z akcji, Steve widział z odległości wielu kilometrów słup czarnego dymu i łunę ognia nad miastem; zastanawiał się, czy cokolwiek jeszcze tam stoi. Następnego dnia w gazetach podano, że katedra Św. Pawła nadal stała nienaruszona pośród ruin, ale poważnie ucierpiały Westminster Hall, siedziba parlamentu, budynek British Museum i stacje położone przy magistrali kolejowej. Nie podano liczb, niemniej nie trzeba było być geniuszem, by zdawać sobie sprawę z ogromu ofiar. Steve cieszył się, że Laura była bezpieczna w Beckbridge. Do domu udało mu się pojechać dopiero na początku sierpnia, kiedy to Luftwaffe przeniosła swoje zainteresowanie gdzie indziej i wszyscy mogli odetchnąć. Ojciec ucieszył się na jego widok; nie tylko dlatego, że syn był cały i zdrowy, ale też z powodu rozpo czynających się właśnie żniw. Jak wiadomo, w tym czasie każda dodatkowa para rąk do pracy była na wagę złota. - Ależ Williamie - zaprotestowała Kathy. - Jak możesz kazać chłopakowi pracować od razu po przyjeździe do domu? Przecież jest wykończony. - Wyśpię się porządnie i będę się czuł dobrze, mamo. Odrobina zdrowej pracy na powietrzu świetnie mi zrobi. - Jak długo to jeszcze będzie trwało? - zapytała Kathy, biorąc się za szykowanie kolacji. - Końca nie widać. Niemcy w Jugosławii, na Krecie, w Rosji. Churchill miał rację. Wokół tylko krew, pot i łzy, i żadnych dobrych wieści. Gdy widzę tych biednych chłopców, którzy trafiają do rezydencji, krew mi się ścina w żyłach. - Widziała ich mama? - Przychodzą czasami do wioski. Nie wiem, jak Laura znosi to na co dzień. Helen twierdzi, że jest wspaniała dla tych biedaków, z których każdy zakochuje się w niej po uszy. 199
- To jest pewnie część kuracji - skomentował wymijająco. - To miła dziewczyna. Nie mam pojęcia, gdzie Helen ją znalazła. Z wyglądu są do siebie uderzająco podobne, lecz mają różne charaktery. Helen nadal jest panią na włościach, mimo że rezydencję przekształco no w szpital, a Laura mocno stąpa po ziemi, choć jest bardzo delikatna. - A dziecko? - To szczere złoto. Należy się z tego cieszyć, zważywszy na to, jak młoda jest Stella. Mimo to ten układ zdaje się sprawdzać. Wpadniesz do nich? - Tak sądzę. Udał się do dworu następnego dnia i zdumiał się na widok dokona nych zmian. Z klombu na podjeździe wyrwano chwasty, trawniki ostrzyżono, a ich obrzeża zostały ożywione barwnymi łubinami, ostróżkami, lewkoniami i liliami. Kilku mężczyzn ubranych w niebies kie szpitalne stroje klęczało i pieliło rabaty. Zatrzymał się, by z nimi pogawędzić i z pewną niechęcią stwierdził, że starał się z całych sił nie zwracać uwagi na to, jak bardzo byli zdeformowani. Mimo swego kalectwa byli jednak radośni. Zostawił ich i podszedł do drzwi wejściowych, które zastał szeroko otwarte. Wszedł do środka. Hol wyglądał tak, jak go pamiętał; widział ozdobne schody oraz obrazy na ścianie, tylko że teraz wszystko lśniło i zdawało się żyć nowym życiem. W rogu holu znajdowała się recepcja. Nikogo w niej nie było, ale znalazł dzwonek. Zadzwonił, a po minucie do holu weszła młoda pielęgniarka. - Czy zastałem pielęgniarkę Drummond? - Siostrę Drummond. Sprawdzę, czy jest wolna. Kogo mam zapo wiedzieć? - Proszę powiedzieć, że przyszedł Steve. Kobieta zniknęła. Po kilku minutach serce zabiło mu żwawiej, gdy ujrzał Laurę idącą w jego stronę. Miała na sobie granatowy mundur z paskiem opatrzonym dużą srebrną sprzączką i biały pielęgniarski czepek z falbankami na ciemnych włosach. - Steve! Jak miło cię widzieć. - Pochyliła się w jego stronę i ucałowała w policzek. - Dostałem trochę wolnego i pomyślałem, że wpadnę i odnowię znajomość. 200
- Naturalnie. Byłabym zawiedziona, gdybyś nie przyszedł. Chodź. Napijesz się z nami herbaty. Poszła przodem. Minęli schody i znaleźli się we wschodnim skrzydle; weszli do przytulnego salonu, z którego niegdyś korzystano wyłącznie przed południem. Jeśli miał nadzieję na ciche sam na sam z Laurą, to się rozczarował - przy biurku siedziała ciotka Helen zatopiona w papierkowej robocie. - Helen, zobacz, kto przyszedł. Wstała, żeby się z nim przywitać. - Steven, jak dobrze cię widzieć. Wyglądasz na zmęczonego. Ucałował ciotkę w policzek. - Jak my wszyscy. Wiele słyszałem o zmianach w rezydencji i chciałem zobaczyć to na własne oczy. Zaśmiała się. - A ja myślałam, że przyszedłeś do nas. - To też, oczywiście. - Usiądź. Przyniosę herbatę. Gdy wyszła, odwrócił się do Laury i nagle nie wiedział, co powiedzieć. To było dla niego tak nietypowe, że się zarumienił. - Jak się masz? - zapytał bez przekonania. - Dobrze. A ty? - W porządku. - Widzę, że jesteś wyczerpany. Nie jest łatwiej? - Nie. - Ona mówiła o pracy, on zaś zastanawiał się, jak ma przełamać lody. Choć to nie było właściwe słowo, bo Laura uśmiechała się i zachowywała przyjaźnie. - To zabawne, że znasz ciocię Helen. Jest kuzynką mojej mamy i wszyscy nazywamy ją po prostu ciocią Helen. Kiedy mama napisała mi, że tu jesteś, nie mogłem w to uwierzyć. - Ja też. Bardzo się ucieszyłam, bo to oznaczało, że będę ci mogła podziękować za pomoc owej nocy, gdy urodziłam Robby'ego. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. - Drobiazg. Następnego dnia chciałem się dowiedzieć, jak się czujesz, ale szpital nie udzielił mi informacji, co się z tobą stało. Wprawdzie opisał jej to w liście, ale teraz czuł się niezręcznie i nie potrafił znaleźć innego tematu do rozmowy. - Nie sądziłem, że znajdę cię tutaj. 201
- Helen zaproponowała mi mieszkanie i pracę, którą uwielbiam. Jestem jej za to wdzięczna. - A dziecko? - Robby? Ma już trzy miesiące. Pokażę ci go, ale później, bo Stella zabrała go na spacer. Tak przy okazji, Helen powiedziała wszystkim, że jestem wdową. Chciała mi oszczędzić w ten sposób wstydu i uchronić przed niezręcznymi pytaniami. Czy zgodzisz się udawać razem z nami? - Nie ma sprawy, pani Drummond. - Zaśmiał się i napięcie między nimi lekko opadło. - Opowiedz mi o szpitalu. Zdaje się, że leczycie tu głównie ofiary poparzeń. - Tak. Pewien bardzo bystry chirurg, doktor Archibald McIndoe, przeprowadza innowacyjne zabiegi polegające na usuwaniu blizn z twarzy. To są tak zwane operacje plastyczne. Tym samym daje chorym szansę na powrót do normalnego życia. Niektórzy przechodzą po kilka operacji i muszą wydobrzeć po jednej, zanim można ich będzie poddać następnej. Wtedy przyjeżdżają do nas. To jest jakby zastępczy dom, gdzie mają zapewnioną ciągłą opiekę pielęgniarską, ale też mogą wychodzić, kiedy zechcą, oczywiście jeśli czują się dobrze. Większość salonów, hol i pokoje nad nim przekształcono w szpital. Jest w pełni wyposażony, mamy własny personel. Ja organizuję pracę pielęgniarek. RAF przysłał nam na stałe lekarza, dwie siostry przełożone i dwie pielęgniarki. Helen przekonała państwa Wardów, żeby wrócili, więc mamy złotą rączkę, kucharkę i trzy dziewczyny ze wsi, które zajmują się sprzątaniem. - Jesteś bardzo zajęta. - Owszem. Na szczęście Stella opiekuje się dzieckiem. Jest bardzo młodziutka i zastanawiałam się, czy sobie poradzi, lecz z miejsca polubiła małego. To prawda, że jej brat jest w twojej załodze? - Tak. To dobry dzieciak. Zgraliśmy się. - Zamilkł, po czym wypalił: - Czy masz trochę wolnego czasu? Wybrałabyś się dokądś ze mną? Może do kina albo na tańce. Zdecydujesz... Do salonu weszła Helen z tacą. Laura podbiegła do niej, by odebrać tacę i postawić ją na stole. W tym momencie Steve zauważył, jak bardzo były do siebie podobne. Babcia miała rację, można by je wziąć za matkę i córkę. 202
- Co myślisz o naszym małym przedsięwzięciu? - zapytała Helen. - Nie sądzisz, że Laura spisuje się doskonale? - Nie wątpię w to. - Powtarzam jej, żeby troszkę zwolniła, ale chyba nie potrafi. Zupełnie jakby była natchniona, choć z pewnością to nie ja jestem jej muzą. - Przekona ją ciocia, żeby się gdzieś ze mną wybrała? Mam tydzień urlopu. - Nie trzeba mnie przekonywać, Steve - wtrąciła Laura. - Chodzi o Robby'ego... - Chętnie się nim zaopiekuję pod nieobecność Stelli - zapropono wała Helen. - Idź gdzieś, kochana. Dobrze ci to zrobi. Weźcie samochód. - Przecież wiesz, że nie umiem prowadzić. - Steve potrafi. Niech cię nauczy. - Z przyjemnością - oznajmił. - Pod warunkiem że dasz mi trochę czasu, abym mógł pomagać tacie przy żniwach. W ciągu kolejnego tygodnia spędzali ze sobą każdą chwilę, gdy Laura była wolna od obowiązków; Steve podejrzewał, że Helen starała się nad miarę, by im to umożliwiać. Poszli na Dyktatora Charliego Chaplina do Odeonu w Attlesham. Trzykrotnie Steve zabrał ją na spokojne wiejskie drogi, gdzie uczyła się jeździć humberem. „To nie jest najlepszy samochód do nauki", powiedział. „Lepszy byłby mały ford albo austin siódemka". Innym samochodem jednak nie dysponowali, a Helen miała przydział paliwa na to właśnie auto, więc Laura zaczęła się uczyć posługiwać sprzęgłem, zmieniać biegi, sygnalizować ręką zamiar skrętu i równocześnie jechać prosto. Steve poznał Robby'ego i zgodził się ze wszystkimi, że był to uroczy chłopczyk, nie udało mu się jednak zbliżyć do Laury. Pod koniec tygodnia nadal była taka sama jak na początku - przyjacielska, ale zachowująca lekką rezerwę. Wiedział, że nadal myślała o Bobie. Ostatniego wieczoru urlopu Steve'a pojechali humberem na potań cówkę do Attlesham. Była to typowa małomiasteczkowa zabawa, ale zespół grał przyzwoicie i przetańczyli prawie każdy numer razem. Zaryzykował nawet przytulenie policzka do jej twarzy podczas ostatniego walca i ośmieliło go to, że się nie odsunęła. Zawiozła go do 203
domu i zatrzymała samochód przy bramie do gospodarstwa. Nie wysiadł od razu i przez chwilę siedzieli w milczeniu. Wiedział, co chciał jej powiedzieć, ale nie potrafił zdecydować, jak to zrobić. - Dziękuję - odezwał się w końcu. Zaśmiała się. - Za to, że dowiozłam cię do domu bez wypadku czy że nie podeptałam ci palców? - Za wszystko. Ten tydzień był wspaniały. - Dla mnie też. - Będziesz do mnie nadal pisała? - Oczywiście, ale nie spodziewaj się epistoł. Nie będę miała na to czasu. - To zrozumiałe. Kilka linijek mi wystarczy. Tylko daj znać, że o mnie myślisz, bo ja będę myślał o tobie. - Sięgnął po jej dłoń i uniósł ją do ust. - Chyba wiesz, że jestem w tobie zakochany? - Tak? - zapytała, domyślając się, co nastąpi i próbując tego uniknąć. Nie chciała zbliżać się za bardzo do nikogo, gdy wspomnienie Boba nadal było tak świeże, a jego śmierć niemalże namacalna. Przynajmniej zginął szybko i nie cierpiał; nie musiał wieść takiego okaleczonego, niepełnego życia jak ci biedacy, którymi opiekowała się w szpitalu. - Owszem - odparł. - I to od jakiegoś czasu. - Steve, proszę, nie oczekuj ode mnie wzajemności. Nie stać mnie na to. Bardzo cię lubię, ale to wszystko. Od śmierci Boba nie minął jeszcze rok i dopiero zaczęłam układać sobie życie. Nie zaryzykuję znowu. Jesteś moim przyjacielem, być może najlepszym. Zostawmy to tak, dobrze? Nachylił się w jej stronę i pocałował w policzek. - Jak chcesz. Wysiadł z samochodu i ruszył ścieżką w stronę domu. Następnego ranka wyjechał do Scampton.
* * * Kolejny długi urlop Steve dostał dopiero po Bożym Narodzeniu, wcześniej miał tylko dwie weekendowe przepustki. Meg spędzała święta w domu, ale Daphne, której matka zginęła poprzedniego lata 204
w wypadku samochodowym, postanowiła zostać z chłopcami w gos podarstwie. Bliźniacy mieli za sobą pierwszy semestr nauki w liceum i byli zawiedzeni, bo ich ojciec nie dostał urlopu - ale przecież był gdzieś na Atlantyku i wypełniał swój żołnierski obowiązek wobec ojczyzny. Kathy z całych sił starała się, by święta były radosne pomimo wojny i braku podstawowych dóbr. Pojawiła się jednak iskierka nadziei na poprawę sytuacji na świecie, gdyż Stany Zjed noczone przystąpiły do konfliktu po nalocie Japończyków na Pearl Harbor. Euforia była jednak krótkotrwała. Hongkong poddał się w pierwszy dzień świąt, Niemcy stali u bram Moskwy, a brytyjska flota na Morzu Śródziemnym poniosła wielkie straty, gdy próbowała udzielić pomocy oblężonej Malcie. Święta to jednak święta i gos podarstwo Bridge było ostoją radości, nawet jeśli lekko wymuszonej. Steve postanowił, że będzie się cieszył i nie myślał o lotach bojowych i ostrzale artylerii przeciwlotniczej; skupił się wyłącznie na pobycie w domu i możliwości ujrzenia Laury. Pisywali do siebie listy, ale nie dawało mu to pełnej satysfakcji. Z zapisanych kartek nie potrafił wywnioskować, co naprawdę myślała i czuła; jej listy były pełne wiadomości i uczuć - ale wyłącznie przyjacielskich. Nie zwlekał z udaniem się do rezydencji ze świątecz nymi prezentami. Laura oczekiwała jego odwiedzin. Miała na sobie śliczną jedwabną błękitną sukienkę z dopasowanym do niej bolerkiem. Ciocia Helen stała przy niej; była nieco szczuplejsza, a jej włosy gęściej przetykała siwizna, ale poza tym prawie się nie zmieniła. Zdawała się emanować czymś, co można by w innym przypadku nazwać miłością. Najbliższym określeniem, jakie przyszło mu do głowy, było „spełnienie". Po wielu latach życia w odosobnieniu ta kobieta znalazła sobie wreszcie pochłaniające zajęcie i cieszyła ją ta sytuacja. Ucałował obie w policzki. - Jak się masz? - zapytała Laura. - Gotowy do walki. A ty? - Tak samo. Sięgnął po paczki, które ze sobą przyniósł. - Świąteczne prezenty. Przyglądał się im, gdy je rozpakowywały. Helen została obdarowana apaszką, a Laura srebrną broszką w kształcie skrzydeł. Robby dostał 205
misia ubranego w kurtkę lotnika i hełm. Otrzymał podziękowania i całusy od kobiet, po czym Laura poszła po Robby'ego, żeby dać mu prezent. Malec chował się zdrowo i zapowiadało się, że wyrośnie na silnego chłopca. Potrafił już raczkować i stanąć na nogi, jeśli mógł przytrzymać się czegoś solidnego. W tym przypadku było to kolano Steve'a, który uświadomił sobie, że jest to dla niego prawdziwa próba. Czy mógłby pokochać tego chłopczyka, zapomnieć, że to syn Boba i że dla Laury wspomnienie o jego przyjacielu było świętością? Jeśli teraz okaże bodaj cień wahania, Laura to wyczuje. Wziął więc dziecko na ręce i posadził sobie na kolanach. Robby uśmiechnął się do niego, odsłaniając biały ząbek. - Mężczyźni rozpieszczają go tutaj - stwierdziła Laura. - Nie przejmuje się ich wyglądem. Te słowa go przygnębiły: był jednym z wielu. Niemniej i tak zaprosił ją na noworoczną potańcówkę.
* * * Podczas ostatniego walca wybiła północ. Wszyscy życzyli sobie nawzajem szczęśliwego Nowego Roku. Steve trzymał ją w ramionach i pocałował. - Szczęśliwego Nowego Roku, kochana. - Tobie również. Zawiózł ją do domu humberem i zatrzymał samochód przed wozownią. - Jutro wracam do kieratu. Muszę wsiąść do pociągu o szóstej trzydzieści rano. To był wspaniały wieczór. Naprawdę świetnie się bawiłem. - Ja również. - Nic się nie zmieniło. Z mojej strony... Laura zignorowała jego słowa. - Minął kolejny rok. Kto zgadnie, co będziemy robić w przyszłym o tej samej porze? Chciałabym, żeby ta straszna wojna dobiegła końca, żeby ta rzeź się skończyła. - Amen - rzekł, choć nie widział możliwości, żeby jej pragnienie się ziściło. 206
Laura nie zamierzała mu powiedzieć tego, co chciał najbardziej usłyszeć. Wysiadł, po czym otworzył jej drzwi. Przeszli po wyłożonym kamieniami podwórku w stronę kuchennych drzwi. - Dobranoc, kochanie - powiedział. Wziął ją w ramiona, żeby znowu pocałować. Tym razem zareago wała cieplej niż poprzednio: dopiero po chwili delikatnie go ode pchnęła. - Idź już. Robi się późno, a ty musisz wstać wcześnie rano. Ja zresztą też. Odwrócił się niechętnie. Po chwili, jakby po namyśle, Laura zawołała za nim: - Steve, zawsze zakładasz rękawiczki i gogle, gdy latasz, prawda? Wiedział, dlaczego zapytała, ale postanowił odpowiedzieć non szalancko. - Jasne. Na górze jest potwornie zimno. Poszedł do domu, mrucząc pod nosem: „Dobranoc, kochanie".
* * * Jenny nie wiedziała, co skłoniło ją do tego, by udała się w to sobotnie popołudnie do kawiarni. Wyprawa do miasta, zwłaszcza wtedy, gdy jechała samochodem, zawsze wiązała się z załatwieniem kilku spraw: nie tylko własnych, ale takie pozostałych domowników. Mama poprosiła ją, żeby kupiła szampon, bo w wioskowym sklepie nie było już żadnego, poleciła jej też sprawdzić, czy dostawca szkolnych ubrań miał już spodnie dla bliźniaków. Chłopcy bezustannie przecierali spodnie na kolanach i, z uwagi na reglamentację odzieży i ogólny niedostatek, zakup nowych był bardzo kłopotliwy. Z tego powodu wielu uczniów nosiło krótkie spodenki, mimo że regulamin szkoły wyraźnie nakazywał noszenie długich spodni. Donny jednak bardzo chciał nosić „dorosłe" spodnie, więc Kathy uległa jego zachciance podyktowanej chłopięcą próżnością; rzecz jasna, Lenny'ego należało traktować tak samo. Meg słyszała, że do Woolwortha przywieziono pończochy, Daphne chciała szminkę, a Jenny potrzebowała kilku podręczników do matematyki, żeby zastąpić te, które były zniszczone. Gdy już zdobyła wszystko, co się dało, zajrzała do kawiarni. Miała na sobie rozpięty płaszcz, bo był to pierwszy cieplejszy dzień tego roku. 207
Nie zauważyła żołnierza z gwiazdkami kapitana i kanadyjską fla gą na rękawie, który niósł w jednej ręce talerzyk ze słodką bułką, a w drugiej kubek kawy. Właśnie odszedł od lady i zmierzał w stronę stolika, przy którym zostawił czapkę i worek. Wpadli na siebie i ku bek wypadł z ręki żołnierza, wylewając zawartość na spódnicę i bluzkę Jenny. - O rany, przepraszam! - To moja wina. - Gorący płyn przesiąkł do bielizny, prawie ją parząc. Próbowała odciągać bluzkę od ciała. - Nie patrzyłam, dokąd idę. - Pani się poparzy. Miał rudawe włosy, szczerą twarz, błękitne oczy i szerokie usta; widać było po nim, że często się śmieje. Jednak tym razem nie było mu do śmiechu: zmieszany patrzył na to, co narozrabiał. - Trochę gorące, to fakt. - Pomogę pani. - Odstawił naczynia na pobliski stolik i sięgnął po dużą białą serwetkę. Przestraszona, że będzie próbował zetrzeć plamę, Jenny cofnęła się o pół kroku. - Nic nie szkodzi. Proszę się tym nie martwić. Podał jej serwetkę i patrzył, jak przykładała ją do plamy. - To nie zejdzie, prawda? - zapytał. - Włożę do namoczenia po powrocie do domu. To naprawdę nie jest koniec świata. - Mieszka pani daleko? Zawiozę panią. Ale najpierw kupię pani nowe ubranie. - Nic się nie stało. Pojadę do domu i się przebiorę. Dziękuję za troskę. Złapał swój worek i czapkę, i dobiegł do drzwi przed nią. - Zniszczyłem pani ubranie. Proszę pozwolić mi kupić pani nową sukienkę. - Odzież jest reglamentowana. - Tak słyszałem, ale o co w tym chodzi? - Otrzymuje się talony na cały rok i daje się je sprzedawcy, gdy się coś kupuje. Wełniana sukienka jest warta jedenaście talonów, a baweł niana dziewięć. Na bluzkę trzeba wydać około pięć talonów, na 208
spódnicę trochę więcej w zależności od ilości zużytego materiału. Płaszcz to osiemnaście talonów. Na bieliznę, pończochy, a nawet chusteczki też trzeba mieć talony. - Tak więc podwaja to moją winę. Proszę pozwolić mi naprawić szkodę. - Nie trzeba. To ja zawiniłam. - Nalegam. Proszę. Nie będę mógł w nocy spać. Doszła do wniosku, że byłoby niegrzecznie dalej się z nim spierać. W towarzystwie oficera przeszła na drugą stronę ulicy do sklepu Bonny, gdzie próbowała wybrać najtańszą bluzkę i spódnicę, jaką mogła znaleźć, ale Kanadyjczyk delikatnie naprowadził ją w kierunku najlepszego towaru. - Będzie pani świetnie wyglądała w tej zielonej spódnicy. Co pani powie na tę bluzkę? - Sięgnął po bawełnianą bluzkę w czarno-zielono-beżowy wzór i przyłożył jej do twarzy. Wyglądała doskonale, ale cena zwalała z nóg. - Nie mogę przyjąć czegoś tak drogiego. - To dobra jakość. Proszę przymierzyć. Gdy była w przymierzalni, poprosił ekspedientkę, żeby zapako wała poplamioną bluzkę i spódnicę, przez co Jenny nie miała wyboru: musiała podać swoje talony i założyć płaszcz na nową kreację. - Zawsze jest pan taki władczy? - zapytała, kiedy już wyszli ze sklepu. - Tylko wtedy, gdy muszę. - Wziął jej kosz z zakupami i naj wyraźniej nie zamierzał oddać jej go i zniknąć. Nie mogłaby mu zresztą na to pozwolić. - Kupię panu kawę, skoro tamtą wylał pan przeze mnie - za proponowała. Zaśmiał się. - Dzięki. Dobry pomysł. Powinienem się przedstawić. Wayne Donovan. - Jenny Wainright. Uroczyście uścisnęli sobie dłonie. Weszli do kawiarni i usiedli, by porozmawiać przy kawie. Wayne skosztował napoju i skrzywił się. - Nie taką pan pija? - spytała Jenny z uśmiechem. 209
- Nie jest taka zła. - Od jak dawna jest pan w Anglii? - Od kilku miesięcy. Miałem nadzieję wziąć udział w jakiejś akcji, ale na razie nic się nie działo. - Może powinien pan za to dziękować. Co pan robi w Attlesham, jeśli mogę zapytać? - Dostałem trochę wolnego i pomyślałem, że zajrzę do rodziny mamy. Mam tylko adres i wiem, że to gdzieś w pobliżu. To wszystko. Może pani mi pomoże? Jak mam się dostać do Beckbridge? Zaśmiała się. - Zapraszam ze mną. Mieszkam w Beckbridge. - Naprawdę? - upewnił się zachwycony. - To może zna pani moją ciotkę, niejaką Joyce Moreton? - Wszyscy znają Joyce i Iana Moretonów. Zawiozę pana do nich. Przyjechałam samochodem taty. - Byłoby super. Dokończyli kawę i poszli w stronę jej forda. Kilka minut później jechali do Beckbridge. - Był pan już kiedyś w Anglii? - Nie. Mama zawsze powtarzała, że kiedyś przyjedziemy tu z wi zytą i pokaże mi, gdzie się urodziła, ale nigdy nam się nie udało. Poznała tatę podczas poprzedniej wojny. Stacjonował w pobliżu. Gdy został zwolniony ze służby, pojechali razem do Kanady. - A więc nigdy nie spotkał pan swoich krewnych? - Nie. - Zaśmiał się. - Czy powinienem coś o nich wiedzieć? - Ależ skąd. Są oddani wiosce, zwłaszcza Joyce. Pracuje na poczcie i w wioskowym sklepie. chu. -
Tak właśnie mówiła mama. Jej mąż ma małe gospodarstwo? Można tak powiedzieć. - Jenny nie mogła powstrzymać uśmie - Zajmuje się po trosze wszystkim. Mój kuzyn Ken służy w RAF-ie.
- Tak. Jest w załodze mojego brata. - O! A na czym latają? - Mój brat Steve zaczął od hurricane'ów, ale z jakiegoś jemu tylko znanego powodu przesiadł się na bombowce i teraz jest pilotem lancastera. Po zmianie dywizjonu trafił do tej samej bazy co Ken. 210
Steve jest trochę starszy od Kena i latał jeszcze przed wojną, więc stara się opiekować pańskim kuzynem. - A pani? Czym się pani zajmuje? - Uczę w wiejskiej szkole. - A staruszkowie? - Tata jest rolnikiem. Mieszkamy w gospodarstwie Bridge. Należy do rodziny od lat. Przypuszczam, że Steve przejmie je pewnego dnia. - Jak pani spędza czas wolny? - Chodzę do kina w Attlesham, czasami na sobotnie potańcówki. W samym Beckbridge dzieje się niewiele. Można chodzić na spacery, pograć w wista w sali parafialnej lub wybrać się wieczorem do pubu. To spokojne miejsce. - Nagle się zaśmiała. - Na wielki dom jakiś czas temu spadła bomba. Zniszczyła altanę. - Na wielki dom? Tak nazywacie rezydencję Beckbridge? - Tak. Jej właścicielką jest kuzynka mojej mamy. Posiadłość należy do rodziny jej ojca od pokoleń. Mąż cioci zginął na wojnie; nie mieli dzieci, więc przez lata mieszkała tam sama. Niedawno urządzono szpital. - Mama wspominała mi o tym majątku. Kiedyś tam pracowała. Tak poznała tatę. - Pewnie będzie pan chciał tam zajrzeć. - Jasne. Zjeżdżali ze wzgórza. - Oto Beckbridge. Człowiek mija wioskę, zanim się zorientuje, że przez nią przejeżdżał. - Skręcili w prawo w wąską, pożłobioną koleinami dróżkę i pokonali ostrożnie kilkaset metrów, po czym zatrzymali się przy pomalowanej na zielono bramie. - Jesteśmy na miejscu. Wayne się wychylił, żeby się rozejrzeć. Nie wiedział, czego się spodziewać. Dom był malutki. Zbudowany z cegieł i kamieni, miał sześć małych okien i dwoje drzwi, co sugerowało, że niegdyś zamiesz kiwały go dwie rodziny. Z pewnością nie tak wyobrażał sobie gospo darstwo swoich krewnych. Nic dziwnego, że panna Wainright uśmiech nęła się, gdy o nim wspomniał. Wysiadł z auta, sięgnął po worek leżący na tylnym siedzeniu i skłonił się, by podziękować za podwiezienie. - Może się jeszcze spotkamy. 211
- To bardzo prawdopodobne. Kiedy ruszył w stronę drzwi, przejechała jeszcze kilka metrów, zawróciła w bramie i znowu się zatrzymała. Patrzyła, jak Wayne i Joyce rzucili się sobie w ramiona, a następnie cicho odjechała.
* * * - Wayne, dlaczego nie dałeś mi znać, że przyjedziesz? - zawołała Joyce, wciągając go do domu. - Mogliśmy zarżnąć tłuste cielę. A w ostateczności świnię. - Nie byłem pewien, kiedy dostanę urlop. Nie spodziewałem się, że to będzie teraz. Pomyślałem, że zrobię wam niespodziankę. - I to ci się udało. Pokaż no się. - Odsunęła go na wyciągnięcie ramienia. - Mój Boże, jesteś lustrzanym odbiciem Valerie. Chodź i usiądź. Zaparzę herbatę. Pijasz herbatę? - Jasne. Usiadł i rozejrzał się wokół siebie. Znajdowali się w małym salonie, gdzie stały kanapa z końskiego włosia, dwa pasujące do niej fotele, stół oraz sześć krzeseł. We wnęce z jednej strony kominka wisiały półki, na których ustawiono ozdoby, wazony, wypełniony listami stojaczek na korespondencję oraz misę z pomarszczonymi starymi jabłkami. Po drugiej stronie stała szafka z radiem zasilanym bateriami. W pokoju było zimno i ciemno; przyczyną tego było małe okno z pojedynczą szybą, przez które wpadało do środka niewiele światła. Usłyszeli, że ktoś wchodzi do drugiej izby: Wayne przypuszczał, że była to kuchnia. Joyce podeszła do drzwi prowadzących do tego pomieszczenia. - Ian, zobacz, kto nas odwiedził. To Wayne, syn Valerie. Ian, ubrany w sztruksy i koszulę bez kołnierzyka, wszedł do pokoju. Wayne wstał i podał mu rękę. - Miło mi pana poznać. - Pana? - Joyce zachichotała. - To twój wuj Ian, na Boga. Idę zaparzyć herbatę - poinformowała męża. - Napijesz się? - Nie odmówię. - Zawołaj w międzyczasie mamę - powiedziała. Następnie wyjaś niła Wayne'owi: - Ma własny dom po drugiej stronie drogi, ale większość czasu spędza z nami. 212
Ian zniknął i krótko potem Wayne usłyszał podniecony krzyk. Do pokoju wpadła drobna starsza kobieta i rzuciła się na niego. Impet prawie go przewrócił, ale przytrzymał ją mocno. Pochylił się, by ucałować. - To pewnie moja babcia. - Oczywiście. - Chwyciła go za rękę i przyłożyła jego dłoń do swojego policzka. - Nie sądziłam, że dożyję tego dnia. Niech no ci się przyjrzę. - Cofnęła się i nadal trzymając go za rękę, obejrzała go od stóp do głów. - Kopia Valerie. Zgodzisz się ze mną, Joyce? Jej córka, która właśnie weszła do pokoju z tacą z herbatą, przytak nęła jej słowom. - Od razu to dostrzegłam. - Rozstawiła filiżanki i spodki, dzbanek z mlekiem i cukiernicę, i poszła do kuchni po ciasto. - Jak smakuje ci herbata? - Nie jest zbyt mocna. Nie mogę się przyzwyczaić do waszego angielskiego sposobu parzenia herbaty. - A może wolałbyś kawę? Obawiam się, że mamy tylko rozpusz czalną. - Herbata może być. - Tutejsza kawa rozpuszczalna miała w jego odczuciu smak pomyj. Podszedł do swojego worka i wyciągnął z niego paczkę prawdziwej kawy, puszkę z brzoskwiniami i z peklowaną wołowiną. - Pomyślałem sobie, że mogą się przydać. - Brzoskwinie! - wykrzyknęła Lily. - Nie jadłam ich, odkąd zaczęła się ta wojna. - Nieprawda, mamo - wtrącił Ian. - Dałem mamie puszkę miesiąc temu. Żona odwróciła się do niego. - Nie wiedziałam. - Zapomniałem powiedzieć. Joyce pospiesznie zmieniła temat. - Jak długo możesz się u nas zatrzymać? - Mam siedem dni urlopu. Pomyślałem sobie, że znajdę tu jakiś hotel i się rozejrzę. - Nie ma tu czego oglądać. - Nie wygłupiaj się. On chce zobaczyć miejsce, w którym wy chowała się jego mama i gdzie poślubiła tatę. Prawda, Wayne? - Tak. I odwiedzać was, rzecz jasna. 213
- No to nie musisz szukać hotelu. Możesz zająć pokój Kena zaproponowała Joyce. - Nie chciałbym nadużywać waszej gościnności. - Co ty opowiadasz? Cieszymy się, że przyjechałeś. Jutro jest niedziela, więc będę mogła cię oprowadzić po okolicy i przedstawić sąsiadom. - Poznałem już pannę Wainright. Przywiozła mnie tu z Attlesham. - Co ci powiedziała? - zapytała Lily. - Tylko tyle, że jest nauczycielką, jej tata rolnikiem oraz że jej brat służy razem z kuzynem Kenem. - Zgadza się - potwierdziła Joyce. - Cieszę się, że są w jednej załodze. Steve opiekuje się nim. Nie zniosłabym tego, gdyby Ken został poparzony, jak ci biedni chłopcy ze szpitala. Aż się człowiek wzdraga na ich widok. - Właśnie panna Wainright wspomniała, że teraz to jest szpital. Chciałbym go zobaczyć. Mama sporo mi opowiadała o tym miejscu. - Naprawdę? A tata? Też o niej wspominał? - zainteresowała się Lily. - Nie za dużo, ale przecież nie mieszkał w posiadłości. Mama mówiła, że bywał tam z kumplami z armii, bo starszy pan, jakiś hrabia, pozwalał im się kąpać i częstował ich herbatą. Mama była zatrudniona w posiadłości i tak się poznali. - To był hrabia Hardingham - powiedziała Lily. - Też tam praco wałam, jako pomoc kuchenna. Wtedy mieli mnóstwo służby: pomoc kuchenną, pokojówki, lokaja i kucharkę, nie wspominając o ludziach pracujących na dworze. Nie ma nikogo ze służby z wyjątkiem Wardów, a i oni się wynieśli, gdy spadła bomba. Trzeba ich było przekonywać, żeby wrócili. Lady Helen mieszkała tam sama, do czasu gdy zamiesz kała z nią ta Laura. To jest zagadkowa sprawa. - Dlaczego? - zapytała Joyce. - Cóż jest tajemniczego w tym, że ktoś pomaga jej prowadzić szpital? Przecież sama by nie potrafiła, prawda? I Laura Drummond nie jest jedyna. Są też inni - kilka pielęgniarek i lekarze. - Owszem, ale tylko Laura jest uderzająco podobna do lady Helen. Wayne patrzył to na jedną, to na drugą. Nie nadążał za ich rozmową, ale był nią zaintrygowany. Panna Wainright twierdziła, że w Beck214
bridge działo się niewiele, wyglądało jednak na to, że wrzało tu od plotek. Nie mógł się już doczekać wycieczki po wiosce i kolejnych rewelacji. Będzie miał o czym napisać do domu.
* * * - Nie uwierzycie, kogo przywiozłam z miasta - powiedziała Jenny do rodziców podczas kolacji. - Kanadyjskiego kapitana... - Przywiozłaś? - upewniła się mama. - Czy to było mądre? - To nie tak. Oblał mnie kawą i nalegał, że kupi mi nową spódnicę i bluzkę. - Zastanawiałam się właśnie, dlaczego nagle zapragnęłaś mieć nowe ubranie. Musisz ostrożniej podchodzić do wydawania talonów na odzież. I wożenia obcych mężczyzn. - Był bardzo uparty. Nie słyszeliście jeszcze najciekawszego. Zapytał mnie, jak ma się dostać do Beckbridge. Okazało się, że to Wayne Donovan, siostrzeniec Joyce Moreton. - Wielkie nieba! - krzyknęła Alice, co wydało się Jenny nieco dziwne. - Dostał urlop. Zawiozłam go do nich. Chce poznać rodzinę i zobaczyć, gdzie spotkali się jego rodzice. - Coś się tu szykuje - skomentowała Alice. - Nie rozumiem, babciu. - Nieważne - odparła wymijająco, patrząc na Kathy, która skon centrowała się na jedzeniu i nie podnosiła wzroku znad talerza. Alice doskonale znała historię sprzed lat. Ciężko się wówczas napracowała, by wytłumaczyć Kathy, że nie powinna pisać do Richarda o jego żonie i Oliverze Donovanie. Podejrzewała, iż Louise wysłała Helen do Szkocji, żeby rozdzielić kochanków. Biedna dziewczyna! Ciotka Martha była tyranką i mieszkała w odosobnieniu w wiosce w górach. Jeśli to miała być kara dla krnąbrnej córki, to z pewnością była surowa. Jak na ironię, Richard zginął, a Oliver wrócił, gdy wojna się skończyła: poślubił Valerie i zabrał ją do Kanady. Alice wątpiła, by odcięta przez rodziców od świata i nieustannie pilnowana Helen cokolwiek o tym wiedziała. Meg i Daphne spojrzały po sobie i wzruszyły ramionami. Atmosfera przy stole zrobiła się tak ciężka, że można by ją kroić nożem. 215
- Idę dzisiaj na potańcówkę - powiedziała Meg, celowo zmieniając temat. - Pójdziesz ze mną, Daphne? - Mogę. - A ty, Jenny? - Powinnam ocenić klasówki, ale mogę to zrobić jutro. Tato, będziemy mogły pożyczyć samochód? - A zostało w nim jeszcze trochę paliwa? - zapytał łagodnie. Pojechałaś już dzisiaj do Attlesham i z powrotem. - Tatku. Przecież możesz zdobyć więcej benzyny, prawda? Chociaż groźba niemieckiej inwazji zmalała, to obrona terytorialna nadal rekrutowała członków i ojciec był zaangażowany w jej działania, dzięki czemu miał dodatkowy przydział paliwa. Wprawdzie często narzekał, ile swego cennego czasu musiał na to poświęcać, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, by spróbować się wycofać. - No dobrze. Nie chciałbym, żebyście wracały pieszo. Na potańcówce spotkały Stellę i Wayne'a, którzy szybko do nich dołączyli. - Gdy jechałem tu dzisiaj rano, nie spodziewałem się, że znajdę się na tańcach w otoczeniu tylu piękności - powiedział Wayne, gdy przedstawiono go Meg i Daphne. Przyjął zaproszenie ciotki, bo uznał, że byłoby niegrzecznie od mówić, ale odstręczały go prymitywne warunki, w jakich mieszkała jego rodzina. Nie mieli prądu ani bieżącej wody, nie mówiąc już o spłukiwanej toalecie. Okazało się, że musiał chodzić za potrzebą do małego domku w ogrodzie, gdzie pod drewnianym siedziskiem z dziurą znajdowało się wiadro. Nawet nie chciał sobie wyobrażać, jak je opróżniano. Dostał czajnik z gorącą wodą i ruszył wąskimi, krętymi schodami do swojego pokoju, gdzie w misce stojącej na marmurowym blacie znalazł dzban z zimną wodą. Pod blatem stał kubeł. Chichocząc, szykował się do kolacji, którą przyrządzano na kuchni opalanej węglem. Jak jego ciotka sobie z tym radziła, nie miał pojęcia, ale przygotowała prawdziwą ucztę: pieczonego kurczaka z warzywami, a na deser brzoskwinie ze śmietaną. Jedzenie było pyszne i szczerze je pochwalił. Dołączyła do nich babcia, która zabawiała ich opowieściami o wiosce i o tym, jak jej się pracowało w wielkim domu; niektóre z tych historii słyszał już od swojej matki. 216
To Stella zaproponowała wyjście na potańcówkę. Była odważną panienką z upudrowaną buzią i ustami pomalowanymi jaskrawoczerwoną szminką. Miała na nogach szpilki, ale nie nosiła pończoch; przyznała się do tego, że miała pomalowane nogi i że „szew" wymalowała jej mama za pomocą kredki do oczu. Na tańce Stella założyła kwiecistą bawełnianą sukienkę, którą ściągnęła w talii szerokim czerwonym paskiem. Strój Jenny był bardziej stonowany. Miała na sobie bluzkę i spódnicę, które jej kupił Wayne, a usta umalowała pomadką w odcieniu różu. Bądź co bądź, starsza od Stelli; poza tym była przecież nauczycielką. Tańczyła dobrze. - Nie podziękowałem należycie za podwiezienie mnie - powiedział, gdy tańczyli fokstrota. - Ależ podziękował pan. Jestem pewna, że ciotka była zaskoczona, widząc pana. - Owszem. Poznałem też moją babkę. Ma niezły charakterek, prawda? - Tak. Jest jedną z najstarszych osób w wiosce. Jeśli ona czegoś nie wie o Beckbridge i tutejszych mieszkańcach, to znaczy, że nie warto się tym zajmować. - Opowiadała o dworze oraz o tym, jak pracowały tam z mamą, gdy mama poznała tatę. Podobno jest jakaś tajemnica związana z damą, do której należy rezydencja i tą drugą kobietą, która prowadzi szpital. - Nie wiem nic o żadnej tajemnicy. Ciocia Helen i matka Laury były przyjaciółkami. Gdy mama Laury umarła, ciocia zaprosiła ją do siebie, żeby pomogła jej prowadzić szpital. Laura jest pielęg niarką. - Ciocia Joyce oprowadzi mnie jutro po wiosce. Zajrzymy też do lady Helen. Jak pani sądzi, czy pani ciotka będzie miała coś przeciwko temu? - Nie sądzę. Niech pan poprosi Joyce, żeby pana do nas przy prowadziła. Mama na pewno chciałaby pana poznać: była trochę zdumiona, gdy ujrzała mnie w tym stroju. Uśmiechnął się. - Ładnie w nim pani. - Na pewno nie wyraziłam swojej wdzięczności w wystarczającym stopniu. 217
- Proszę się tym nie martwić. To pewnie znaczy, że miałem panią poznać. - Nie wątpię, że i tak by mnie pan poznał, skoro zatrzymał się pan w naszej wiosce. Jest mała i wszyscy tu wszystkich znają, jak też wiedzą wiele o innych. W Beckbridge trudno jest zachować sekret. Wzmianka o tajemnicy przypomniała jej komentarz babki, według której pojawienie się Wayne'a oznaczało kłopoty. A teraz i Wayne wspomniał, że Lily Wilson napomknęła coś o jakiejś sprawie. To było bardzo intrygujące. Orkiestra skończyła grać i wrócili do stolika. Wayne zatańczył quickstepa ze Stellą, fokstrota z Daphne i potykał się w tańcu z Meg, po czym wrócił do Jenny, by zatańczyć z nią walca. Pod koniec wieczoru wszyscy wsiedli do forda i Jenny zawiozła ich do domów. Po drodze śpiewali, choć byli tak samo trzeźwi jak na początku wieczoru.
* * * Wioska może i była mała, ale obejście jej zajmowało wieki, ponieważ Joyce przedstawiała Wayne'a każdemu bez wyjątku, a tego dnia wiele osób wracało z kościoła do domu. „To jest mój siostrzeniec z Kanady", mówiła. „Spędza u nas urlop". Wypytywano go o życie w Kanadzie, o to, czy brał już udział w jakiejś akcji, a starsi mieszkańcy wioski, którzy znali jego matkę, pytali też o nią. Cierpliwie odpowiadał na wszystkie pytania, w rezultacie czego przed rezydencją stanął dopiero w południe. - Kiedyś była tu wielka żelazna brama - poinformowała go ciot ka. -Zdemontowano ją, podobnie jak ogrodzenie plebanii i szkolnego boiska, żeby wykorzystać do budowy okrętów i samolotów. Dawniej w domku przy bramie mieszkał stróż, który otwierał bramę, gdy goście zajeżdżali tu powozami. - Pamięta to ciocia? Te powozy? - Nie. Ale twoja babcia pamięta. Może ci opowiedzieć o wystaw nym życiu, jakie tu wiedli jaśnie państwo. Hrabia i hrabina nie żyją od ponad dwudziestu lat. Teraz mieszka tu tylko ich córka. Owdowiała w czasie pierwszej wojny światowej i, jak wszyscy obecnie, stara się jakoś związać koniec z końcem i radzić sobie z reglamentacją. Chodź, przedstawię cię jej. 218
Ruszył za nią. - Nie będzie miała nic przeciwko temu? - Skąd. Na pewno nie, gdy się dowie, kim jesteś. Może będzie nawet pamiętała twojego ojca. Będziecie mieli temat do rozmowy. Mężczyźni w niebieskich strojach z czerwonymi krawatami prze chadzali się po parku lub opalali. Niektórzy poruszali się na wóz kach, inni podpierali się kulami. Jeden był bez ręki, a większość miała blizny na twarzach. Wayne zatrzymał się, by pogawędzić z niektórymi. - Kanadyjczyk? - zapytał ktoś. - Od dawna pan tu jest? - Od kilku miesięcy. - Co pan myśli o starej Anglii? - zainteresował się inny. - Jeszcze nas nie pokonali, co? - Ani trochę. - Wayne jest w połowie Anglikiem - wtrąciła Joyce. - To mój siostrzeniec. Zobaczył Stellę, która szła w ich kierunku, niosąc na rękach dziecko. - Wreszcie przyszliście - powiedziała. - To jest Robby. Przysunął palec do dłoni dziecka, które chwyciło go mocno i pró bowało zbliżyć do różowych usteczek. Stella się zaśmiała. - Wszystko bierze do buzi. - Przystojniak z niego - rzekł Wayne, oswobadzając palec. - Chodź, poznasz jego matkę. Jest tam. Skinęła głową w stronę kobiety w granatowym mundurze i czepku z falbankami, która pochylała się przy pacjencie na wózku i otulała jego nogi kocem. Stella poprowadziła ich do niej. - Siostro Drummond, to jest mój kuzyn z Kanady, o którym mówiłam. Przyszedł się rozejrzeć. Laura wyprostowała się i podała mu rękę. - Jak się pan miewa, kapitanie? Spojrzała w błękitne oczy, które przyglądały się jej z nieukrywanym zachwytem. Przez chwilę poczuła się niepewnie, co było dziwne, zważywszy na to, że pacjenci często tak na nią patrzyli. To jednak nie znaczyło nic więcej poza tym, że była młodą kobietą, która poświęcała im uwagę. - Stella mówiła, że pańscy rodzice poznali się w rezydencji. 219
- Tak, podczas poprzedniej wojny. Mama często o tym opowiadała, więc nie mógłbym wrócić do domu, nie obejrzawszy tego miejsca. - Mieszkam tu od niedawna, kapitanie. Powinien pan porozmawiać z lady Helen. Przypuszczam, że może być w kuchni i pomaga pani Ward. Zaprowadzę pana. Stello, nie noś Robby'ego w ten sposób, jest już na to za ciężki. Włóż go do wózka i zabierz na spacer. Laura zaprowadziła Wayne'a pod drzwi kuchni i zaprosiła go do środka. Kuchnia była ogromna i na tyle wysoka, że pranie suszące się pod sufitem nad ich głowami wisiało poza zasięgiem wzroku. W wielkim kredensie znajdowały się naczynia stołowe, a na długiej półce zawieszo nej na przeciwległej ścianie stały lśniące garnki. W kuchni zastali trzymającą się bardzo prosto kobietę w średnim wieku, która szatkowała kapustę, i drugą w białym fartuchu, mieszającą coś w garnku na kuchni. - Helen, to jest kapitan... - Laura przerwała i odwróciła się do niego. - Przepraszam, Stella nie powiedziała, jak się pan nazywa. - Wayne - odparł. - Wayne Donovan. Helen krzyknęła, bo zacięła się w palec. Usiadła gwałtownie i włożyła palec do ust, próbując ssaniem powstrzymać krwawienie. Patrzyła na Wayne'a i starała się sobie wytłumaczyć, że to niemożliwe, po prostu niemożliwe. Przecież tysiące ludzi nosi nazwisko Donovan, a ten mężczyzna w ogóle nie był podobny do Olivera - choćby dlatego, że miał rude włosy. Oficer wyglądał na nieco zmieszanego. - Nie chciałem pani przestraszyć. Wyjęła palec z ust i owinęła go chusteczką. - Byłam nieuważna. Przecież wiem, że ten nóż jest ostry. Bardzo mi miło. - To jest lady Helen Barstairs - Laura dokończyła prezentację. Mieszka w tym domu od urodzenia, więc może pan ją wypytać o wszystko. Mam poszukać plastra? - zwróciła się do Helen. - Tak, poproszę, zanim zakrwawię całą kuchnię. - Zaczekała, aż Laura znalazła plaster w apteczce i opatrzyła jej palec. Dzięki temu zyskała trochę czasu, by dojść do siebie, choć nadal wstrząsały nią dreszcze. - Powinno być dobrze - oznajmiła Laura. - Zaparzyć panu herbatę? - Proszę się nie kłopotać - powiedział. - Przyszedłem tylko powiedzieć „dzień dobry". 220
- Dzień dobry - powtórzyła Helen. Może i nie wyglądał jak Oliver, ale z pewnością mówił jak on. Przekonywała siebie, że to tylko podobny akcent i usiłowała uspokoić rozkołatane serce. - To mój siostrzeniec - wtrąciła Joyce, która przyszła za nimi do kuchni. - Jego ojciec poślubił moją siostrę Valerie. Pamięta pani Valerie, prawda? Pracowała tu dawno temu razem z moją mamą. - Tak, pamiętam. - To się nie działo naprawdę. Tylko przyśnił się jej jakiś koszmar. Helen starała się mówić normalnie. - Czy nie była jedną z pokojówek? - Zgadza się. Wyszła za Olivera Donovana. Bywał tu w czasie poprzedniej wojny, gdy różni oficerowie przychodzili do państwa na herbatę, kanapki i żeby się wykąpać w ciepłej wodzie. Pamięta go pani? - Owszem, pamiętam - mówiła lekko znużonym głosem. Wiedzia ła, że to ją zaboli, ale musiała się dowiedzieć więcej. - Zdaje się, że miał jechać na front do Francji. - Pojechał - odpowiedział Wayne. - Pod koniec wojny został ranny i wrócił tu. To wtedy postanowił poślubić mamę. A więc wrócił, tylko że nie do niej. Wzięła łyk kawy, którą Laura postawiła przed nią. Ucieszyła się, że siedzi, bo gdyby stała, nogi by się pod nią ugięły. Musiała chwycić filiżankę obiema dłońmi, żeby podnieść ją do ust. - Pobrali się w Beckbridge? - Tak myślę. - Niezupełnie - przerwała Joyce. - W urzędzie stanu cywilnego w Attlesham. To był cichy ślub, bo Oliver nie miał tu żadnych krewnych. Postanowili wziąć ślub kościelny już w Kanadzie. - Tego nie wiedziałem - zdumiał się Wayne. - Jaki ten świat jest mały - skomentowała Laura, zerkając to na Wayne'a, to na Helen. Znała swoją przyjaciółkę na tyle dobrze, by zorientować się, że ta wizyta wytrąciła ją z równowagi. - Czy na długo przyjechał pan do Beckbridge, kapitanie? - Proszę mi mówić Wayne. - Na cały tydzień - oznajmiła triumfalnie Joyce. - A teraz, gdy nas już odnalazł, mam nadzieję, że każdy urlop będzie spędzał z nami. Będzie mógł opowiedzieć o nas Valerie i Oliverowi. 221
Helen zrobiło się słabo. Ileż to razy zastanawiała się, czy Oliver przeżył wojnę? Ile razy zastanawiała się, czy o niej myślał? Ile godzin spędziła w altanie, prowadząc z nim wyimaginowane rozmowy, opowiadając mu o Laurze, wyobrażając sobie jego zawsze pełne uczucia odpowiedzi utwierdzające ją w wierze, że o niej nie zapom niał? A jednak zapomniał. Czy miał romans z tą pokojówką, jeszcze zanim wyjechał do Francji? Miała ochotę płakać i wyć z wściekłości na siebie za to, że uwierzyła w jego zapewnienia o wiecznej miłości. Cioteczna babka Martha miała rację i ta świadomość była gorzka niczym piołun. I teraz znów za to płaci. Oto Laura i syn Olivera, przyrodnie rodzeństwo. Boże, co się teraz stanie? - Nie będę przeszkadzał - Wayne przerwał krępującą ciszę. Cieszę się, że panie poznałem. Wychodził. Nagle zapragnęła go zatrzymać, wypytać, usłyszeć więcej. Jak się miewał Oliver? Co porabiał w życiu? Czy miał inne dzieci? Czy kiedykolwiek o niej wspominał, a jeśli tak, to w jakim kontekście? Czy naprawdę chciała to wszystko wiedzieć? Czy nie powinna go nienawidzić za to, że poślubił inną i to na dodatek jedną ze służących jej ojca? Miała w głowie taki mętlik, że nie mogła spojrzeć na Wayne'a, bo wtedy mógłby się zorientować, że coś było nie tak. Usłyszała swój głos: - Proszę nas jeszcze odwiedzić, kapitanie. Co ją opętało? Czemu to powiedziała? Czy była to zwykła uprzej mość, czy jakaś masochistyczna pobudka? - Dziękuję, proszę pani. Chętnie skorzystam z zaproszenia. Uścisnął rękę jej i Laurze, po czym wyszedł z Joyce. - Helen, jesteś bardzo blada. Skaleczyłaś się tak mocno? - zapytała Laura, gdy goście wyszli. - Nie. Zawsze mi słabo na widok krwi, zwłaszcza własnej. Głupie, prawda? - Chcesz się położyć? - Nie. - Wstała. - Chyba się przejdę. Poradzi sobie pani beze mnie przez kilka minut, pani Ward? Pani Ward, która słyszała i chłonęła każde słowo, oznajmiła, że Helen naturalnie może iść i zaczerpnąć świeżego powietrza. Helen narzuciła żakiet i wymknęła się tylnym wyjściem, zanim ktokolwiek 222
zdążył zapytać, dokąd idzie. Jednak Laura się domyślała. Widywała Helen nad jeziorem w pobliżu nowo wybudowanej altany. Wywnios kowała, że to miejsce miało dla niej jakieś szczególne znaczenie, bo przyjaciółka często tam siadywała i wpatrywała się w zamyśleniu w dal. Laura zamierzała dać jej kilka minut, a następnie pójść po nią. - Pamięta go bardzo dobrze - głos pani Ward wyrwał ją z zadumy. - Kogo, pani Ward? - No, kapitana Donovana. - Wayne'a? - Nie, jego ojca. Swego czasu byli sobie bliscy, ale ona była mężatką i nie powinna oglądać się za innymi. I tak nic by z tego nie było. On wyjechał do Francji, a ją wywieziono do ciotki. Oliver poślubił Valerie pod koniec wojny. - Zatem nie ma o czym mówić, prawda? - Wtedy to nie było tajemnicą - odparła urażona kucharka. - Moim zdaniem powinnyśmy uszanować prywatność lady Helen i nie powracać do tematu - powiedziała poważnie, ale nie byłaby sobą, gdyby nie wzbudziło to jej ciekawości.
Rozdział ósmy
- Jest obłędna, prawda? - rozmarzył się Wayne. - Kto? - zapytała Joyce. - Pani Drummond. Jest dość młoda jak na kogoś, kto prowadzi szpital. - Pewnie tak, ale mamy wojnę, a szpital należy do lotnictwa, więc to chyba nie takie dziwne. Bez wątpienia lady Helen pociągnęła za jakieś sznurki. Pieniądze nadal mają władzę. - To matka i córka, prawda? - Nie. Skąd ten pomysł? - Są do siebie bardzo podobne, a siostra Drummond jest wobec niej taka troskliwa. - O ile mi wiadomo, nie są spokrewnione. Matka Laury zmarła w ubiegłym roku. Według Kathy przyjaźniła się z lady Helen. - No to się pomyliłem. Kim jest Kathy? - To matka Jenny. Za chwilę tam pójdziemy; chyba że masz dość Beckbridge i jego mieszkańców. - Niech ciocia prowadzi. Panna Wainright może na mnie czekać. Zaprowadziła go pod tylne drzwi, bo w ten sposób zawsze wchodziła do domu Wainrightów. Jenny zaciągnęła ich do kuchni, gdzie Kathy podlewała pieczeń, a Alice nakrywała stół do niedzielnego obiadu. William siedział na fotelu przy kominku i chował się za płachtą „Eastern Daily Press". W gazecie pisano o nalocie Luftwaffe na Norwich dwie noce wcześniej - miasto bombardowano i ostrzeliwano 224
z karabinów maszynowych przez ponad godzinę; zniszczeniu uległo wiele domów. Uznano to za zemstę za naloty na niemieckie miasta. William pomyślał o Stevie; choć nie mówił o tym Kathy, modlił się żarliwie o bezpieczeństwo syna. Kapitulacja Singapuru w lutym została uznana za klęskę narodową; była ona szczególnie dotkliwa dla okolicznej ludności, ponieważ wielu żołnierzy służących w pułku Royal Norfolk trafiło do niewoli. Znał niektórych z nich, widział, jak ich rodziny próbowały pogodzić się z perspektywą, że nie ujrzą swoich bliskich przez wiele lat. Wróg nadal zatapiał okręty w niepo kojącym tempie, trwało oblężenie Stalingradu; nadzieję na zmianę sytuacji wiązano z wiosenną odwilżą. Reglamentacja dóbr była coraz bardziej rygorystyczna i obejmowała już węgiel, gaz, elektryczność, a nawet mydło. Również dobra niepodlegające racjonowaniu objęto systemem punktowym, przez co dostępność większości z nich była w jakiś sposób ograniczona. Przed sklepem, do którego przywieziono pończochy, kolejka ustawiała się w ciągu kilku minut. Po pomidory, cebulę, kiełbasę i podroby gospodynie domowe stały nawet po kilka godzin. Czarny rynek osiągnął rozmiary epidemii i w ramach walki z nim zaostrzono prawo karne - wprowadzono karę czternastu lat katorgi. William zastanawiał się, co powie na to Ian Moreton: ten człowiek był tak zachłanny, że pewnie myślał, iż zawsze będzie mu się udawało. Poborem do wojska objęto mężczyzn do czterdziestego piątego roku życia; powoływano też kobiety. William był, na szczęście, za stary dla armii, a poza tym rolnicy byli grupą wyłączoną z poboru, jednak wzmożone powołania do wojska oznaczały, że niebawem z rynku pracy znikną kolejni mężczyźni i trzeba się będzie głowić, jak przeprowadzić żniwa, skoro zabraknie rąk do pracy w polu. - My tylko na chwilkę - oznajmiła Joyce. - Byliśmy w rezydencji i pomyślałam, że zajrzymy do was po drodze. Kathy oderwała się od pracy, by przywitać przybysza. - Mamo, to jest kapitan Wayne Donovan - powiedziała Jenny. - Miło mi, kapitanie. - Kathy wytarła dłonie i podała mu rękę. W ogóle nie był podobny do Olivera, dzięki czemu poczuła ulgę. Rude włosy odziedziczył po Wilsonach. William odłożył gazetę i wstał, żeby się przywitać. 225
- Napije się pan piwa, kapitanie? - Dziękuję. Proszę mi mówić Wayne. William poszedł do spiżarni, w której na kamiennej posadzce stało kilka butelek warzonego w domu piwa. Przyniósł jedną ze sobą. - Od dawna pan tu jest? - zapytał, lejąc bursztynowy płyn do dwóch szklanek, z których jedną podał gościowi. Joyce podziękowała za napój. - Przyjechałem do Anglii kilka miesięcy temu - odpowiedział Wayne. - To była pierwsza okazja, by odwiedzić Beckbridge. - I co pan myśli o naszej wiosce? Wayne wziął łyk piwa i prawie się zakrztusił. Nie spodziewał się, że trunek jest tak mocny. - Jest tu tak, jak mówiła mama. Nie byłem jednak przygotowa ny na to, że wioska jest taka mała. Za to rezydencja jest naprawdę ogromna. - Tak. Jednak nie tak okazała jak niegdyś. - Dawniej to było wspaniałe miejsce - wtrąciła się Alice. - Henry był dziedzicem. Cała wioska należała do niego i wszyscy go szanowali. Jego żona Louise była moją siostrą, wie pan? - Naprawdę? - Tak. Poznał pan Helen i Laurę? - Alice była zdecydowana wydusić z niego wszystkie informacje. - Owszem. Myślałem, że to matka i córka, ale ciocia Joyce mówi, że nie są spokrewnione. - Nie pan pierwszy popełnił ten błąd - stwierdziła Alice. - Musimy już iść - przerwała Joyce. - Nie chcemy przeszkadzać wam podczas posiłku. Wayne będzie u nas cały tydzień, więc pewnie się jeszcze spotkacie. Wayne podał wszystkim rękę i wyszli, zostawiając za sobą nie zręczną ciszę.
* * * - Helen, jest za zimno, żebyś tak tu siedziała. No i lunch jest gotowy. - Właśnie miałam wracać. 226
- Czujesz się już lepiej? - Co masz na myśli? - zapytała ostro, co potwierdziło przeczucie Laury, że coś było nie tak. - Zrobiło ci się słabo. Powiedziałaś, że na widok krwi, co mnie zaskoczyło. Pomagałaś mi nieraz przy zmianie opatrunków, gdy brakowało rąk do pracy. - Ale wówczas to nie była moja krew. - No tak. Tak więc, czy czujesz się już lepiej? - Tak. Jestem głupia, wiem. - Można o tobie powiedzieć różne rzeczy, ale nie to, że jesteś głupia. Ja też nie jestem, więc czy powiesz mi, co się dzieje? - Nic się nie dzieje. - Wstała, żeby to udowodnić. - Wracajmy. Laura szła obok niej. - On wróci. - Kto? - Kapitan Donovan. - Przecież go zaprosiłam. - No tak, ale dlaczego? Nie musiałaś. I widziałam, że jego wizyta wytrąciła cię z równowagi. - Nie wygłupiaj się. Nigdy wcześniej go nie widziałam. - Owszem, ale znałaś jego ojca. - Tak. Był jednym z wielu oficerów, którzy odwiedzali ten dom za życia mojego ojca. - Czy bardzo bym się pomyliła, gdybym pomyślała, że był dla ciebie kimś wyjątkowym? Helen zawahała się na moment. - Nie pomyliłabyś się, ale to było dawno temu. Było, minęło. Nie wiedziałam, że przeżył wojnę ani że poślubił pokojówkę, to wszystko. Nie rozmawiajmy już na ten temat, dobrze? - Przepraszam, nie chciałam być wścibska. Laura wyglądała na dotkniętą i Helen poczuła wyrzuty sumienia. Gdyby tylko mogła wyznać prawdę... Jednak za bardzo się bała. Miniony rok był najszczęśliwszym w jej życiu i nie chciała ryzykować utraty szczęścia, na które czekała tak wiele lat. - To ja powinnam cię przeprosić. Tak bardzo się o mnie troszczysz. Nie zasługuję na to. 227
- To ty jesteś dla mnie dobra i błogosławię dzień, w który mama spotkała cię po latach. Rozchmurz się i wracajmy na lunch. Potem będę musiała sprawdzić, czy porucznik Grant jest przygotowany do jutrzejszej podróży do East Grinstead. W East Grinstead doktor Mclndoe wykonywał operacje przeszczepu skóry i porucznik, któremu niedawno operowano oczy, miał się poddać operacji nosa. Dzięki temu będzie wyglądał nieco mniej upiornie. Jego młodej żonie, choć ją ostrzeżono, zrobiło się słabo, gdy ujrzała go po pierwszej operacji. Wspomnienie młodego, okaleczonego mężczyzny pozwoliło Helen dojść do równowagi. Oprowadzi syna Olivera po domu i ogrodzie, i będzie z nim gawędziła, jakby jego ojciec był tylko przelotnym znajomym. Będzie się przy tym uśmiechać. Przecież nie był niczemu winny, podobnie jak Laura. - No tak - skwitowała. - Wracajmy do pracy.
* * * - Wybieram się do pubu - oznajmił Ian. - Idziesz, Wayne? - Tak, jeśli ciocia nie ma nic przeciwko temu. - Proszę bardzo. Chwycił czapkę i wyszli; pokonali wyboistą dróżkę i skręcili w High Street. - Mam sprawę do załatwienia - poinformował go Ian. - Poradzisz sobie, jeśli zniknę na chwilę? - Tak. Mogę jakoś pomóc? Ian się zaśmiał. - Gdyby ktoś zapytał, możesz powiedzieć, że przez cały czas byliśmy razem. - Ktoś może o to spytać? - Nie sądzę. Mówię tak na wszelki wypadek. - A o co chodzi? Ian potarł nos. - Zajmuję się handlem rzeczami, które trudno zdobyć, rozumiesz? nie 228
Chyba tak. Czy to nie ryzykowne? Niezupełnie. Ludzie nie chcą, żeby źródełko wyschło, więc mnie wydają. Wojna robi przestępców z nas wszystkich, brachu. Rozumiem. Skąd wujek ma towar?
- Różnie bywa. Głównie z lotniska. Przejęli je Jankesi i mają towaru w bród. Moim zdaniem powinni się nim podzielić, więc kupuję co nieco od nich i sprzedaję. Wszyscy są zadowoleni. Masz może coś na zbyciu? - Obawiam się, że nie mogę pomóc. - Nie szkodzi. Zresztą, lepiej cię w to nie mieszać. Joyce wyprałaby mi za to flaki. Weszli do baru, gdzie spotkali kilku starszych miejscowych, którzy przesiadywali tu co wieczór: ślęczeli nad jednym piwem przez dwie godziny. Była też grapa lotników z rezydencji, którzy raczyli się napitkiem i grali w shove halfpenny*, robiąc przy tym sporo gwara. Jeden z nich podniósł wzrok, gdy Ian i Wayne weszli do lokalu. - Witam ponownie - powiedział. Jego twarz była poznaczona różowymi bliznami, miał pozbawione rzęs oczy i brakowało mu czubka nosa. - Witam. - Wayne rozpoznał człowieka, z którym rozmawiał podczas porannej wycieczki. - Widzę, że pana wypuścili. - Cii. Powinienem wypoczywać przed jutrzejszą podróżą. Zrobią mi nowy nos. - Czy mogę postawić panu piwo? - Dzięki. Mam na imię Colin. A to są Charlie i Bertie. Przywitali się i Wayne zapytał, czego się napiją. Odwrócił się w stronę Iana, ale ten zniknął. Wayne wzruszył ramionami i dołączył do lotników. - Udany masz urlop? - zapytał Charlie. Połowa jego twarzy była pomarszczoną różową blizną, zaś draga należała do przystojnego młodzieńca, którym niegdyś był. Jego dłonie przypominały łapy jakiegoś nieokreślonego zwierzęcia, ale jakoś udawało mu się utrzymać oburącz szklankę. - Tak. Moja mama urodziła się w tej wiosce. Poznała tatę w rezy dencji Beckbridge podczas poprzedniej wojny, więc chciałem zobaczyć to miejsce.
* Gra polegająca na trafianiu monetami w rozrysowane pola na planszy (przyp. tłum.).
229
- Trochę się zmieniło, ale mogę sobie wyobrazić, jak było tu kiedyś. Lady Barstairs rządzi twardą ręką, ale w sumie jest w porządku. To, co robimy z jej cudnym domem, na pewno przyprawia ją o łzy, ale włosów z głowy sobie nie rwie. - A pani Drummond? - To cudowna kobieta - stwierdził Colin. - Gdyby nie ona, dawno bym się poddał. - Żaden problem jej nie przerasta - wtrącił Charlie. Obok jego krzesła stały dwie kule. - Jeszcze jedno piwko? - Sięgnął po kule i wstał. - Siedź, przyniosę - zaproponował Wayne, kładąc dłoń na ramieniu mężczyzny. - Niech ten leń je przyniesie - zaoponował Colin. - Tylko siedzi i oczekuje, że inni będą mu usługiwać. - Nieprawda. Kto ci przyniósł herbatę dzisiaj rano? - Wylewając większość na spodek. - Chcesz piwo czy nie? - Chętnie. - Uśmiechnął się i puścił do Wayne'a oko, gdy Charlie, opierając się na kulach, pokuśtykał do baru. - Pomogę mu je przynieść, spokojnie. - Opowiedz nam o sobie - powiedział Charlie, kiedy już siedzieli przy pełnych kuflach. - W jakiej służysz jednostce? Co robiłeś przed wojną? I tak dalej. - Jestem mechanikiem. Mój ojciec jest właścicielem warsztatów samochodowych i pracowałem dla niego, do czasu gdy wstąpiłem do królewskich wojsk inżynieryjnych. Przerzucono mnie tutaj kilka miesięcy temu i od tego czasu nie wąchałem jeszcze prochu. - Nie będzie tak wiecznie - stwierdził Bertie. - Znajdą ci jakieś zajęcie. - Kanadyjczycy wchodzili w skład Brytyjskiego Korpusu Eks pedycyjnego we Francji - zauważył Charlie. - Wiem. Chciałem się zgłosić tuż po wybuchu wojny, ale mama była temu przeciwna. Dopiero tata ją przekonał. - Nie miał nic przeciwko? - Nie, bo brał udział w poprzedniej wojnie. Walczył we Francji i został ranny w udo. Przewieźli go do Anglii, gdzie doszedł do siebie. 230
Potem poznał mamę i się pobrali. To prawdziwy patriota i wcale bym się nie zdziwił, gdyby znalazł jakiś sposób, żeby się tu dostać. Wymieniali się plotkami i wiadomościami, a ponieważ Joe Easter przywiózł tego ranka do pubu dwie beczki piwa, nie mógł odmówić „tym biednym urwisom", jak ich nazywał, gdy przez cały wieczór przychodzili uzupełniać kufle. Kiedy Joe zawołał: „Zamykamy", Ian nadal załatwiał gdzieś swoje ciemne interesy, a wesoła gromadka była w szampańskim nastroju. W takim stanie znalazła ich Laura. - Wstydźcie się, panowie - rzekła. - Poruczniku Grant, czeka pana długa podróż i, o ile dobrze pamiętam, miał się pan wcześnie położyć. A pan, kapitanie - zwróciła się do Wayne'a - nie powinien ich zachęcać. Oni mają dochodzić do siebie, a nie hulać. - Najlepsze dla zdrowia - przerwał jej Charlie, sięgając po kule jest dobre towarzystwo i kufel piwa. - Wypiliście więcej niż jeden, przecież widzę. Dobrze, że się domyśliłam, gdzie jesteście i przyjechałam po was samochodem. Wprawdzie mówiła poważnie, ale nie potrafiła ukryć uśmiechu. Charlie miał rację: w ich kuracji pomocne było to, że akceptowano ich i traktowano jak normalnych ludzi, którymi rzecz jasna byli. - Wsiadajcie do auta. Dobrze. Pan też, kapitanie Donovan. Pod wiozę pana do domu. Był silniejszy i w lepszej kondycji od rekonwalescentów, więc piwo nie podziałało na niego jak na resztę, a gdy pojawiła się Laura, wytrzeźwiał prawie zupełnie. Poszedł grzecznie z nimi, gdy zaganiała ich do samochodu. - Miałem być z łanem - powiedział. - Zniknął na początku wieczoru. Czy powinienem wracać bez niego? Zaśmiała się. - Tak to już z nim jest. Pewnego dnia noga mu się powinie. Proszę się o niego nie martwić, na pewno znajdzie drogę do domu. Zapraszam. Zresztą i tak chciałam z panem porozmawiać. - O la, la! - odezwał się Colin. - Albo dostaniesz burę, albo masz szczęście. Jak to jest, siostro? Nie odpowiedziała, ale wskazała Wayne'owi miejsce obok kierow cy, podczas gdy reszta tłoczyła się z tyłu. Wzięli kule Charliego na kolana. 231
- Przepraszam - zagadnął Wayne, gdy ruszyli. Bał się, że dał plamę. Laura miała w sobie coś frapującego. Nie wiedział, czy chodziło o sposób bycia, wygląd, czy jej uśmiech. Zamierzał się tego dowie dzieć. - To dorośli mężczyźni, a skoro nadzór w szpitalu jest na tyle rozluźniony, że mogą się wymknąć na wieczór do pubu, to chyba nie jest to moja wina, prawda? - Oczywiście, że nie. Wyraziłam się zbyt pochopnie. Proszę mi wybaczyć. - Nie ma czego wybaczać. Czy o tym chciała pani rozmawiać? - Nieważne. To był głupi pomysł. Zamierzała go poprosić, żeby nie przychodził już do rezydencji. Jak to zrobić, nie podając mu przyczyn i nie zdradzając tym samym zaufania Helen? - Jaki pomysł? - Nic takiego. Proszę zapomnieć, że coś takiego mówiłam. Nie ugięła się pod jego presją, a siedząca na tylnym siedzeniu trójka zaczęła śpiewać na tyle głośno, że uniemożliwiła im prowadze nie rozmowy. Gdy dojechali do rezydencji, zatrzymała samochód przed frontowym wejściem. - Jesteśmy w domu, panowie. Ufam, że traficie sami do łóżek. Odpowiedział jej śmiech, gdy gramolili się z samochodu. Zaczekała, aż wszyscy weszli do budynku, po czym zawróciła na podjeździe i ruszyła w kierunku bramy. - Mogę wrócić pieszo - powiedział Wayne, choć bez przekonania. Wiedział, że poradzi sobie bez niego. Nie skręciła w dróżkę prowadzącą do gospodarstwa, tylko za trzymała się przy niej. Nie zamierzał wysiadać. - Proszę opowiedzieć mi o swoim głupim pomyśle - zażądał. - To nic wielkiego. - Zamilkła. - Pańskie nagłe przybycie było zaskoczeniem dla wszystkich. - Owszem. Być może powinienem był wcześniej napisać, ale dzięki temu ciocia Joyce przyjęła mnie iście po królewsku. - Przerwał, zastanawiając się, czy powinien o tym wspominać, ale ciekawość wzięła górę. - Lady Barstairs wydawała się, jak by to ująć, zdumiona, jakby zszokowana. A więc zauważył. 232
- Przypuszczam, że pański widok przypomniał jej poprzednią wojnę, gdy jej rodzice i mąż jeszcze żyli. Jej mąż zmarł we Francji. Może znali się z pańskim ojcem... - Tak pani powiedziała? - Tylko zgaduję. - Co to jest? Czemu wszyscy tutaj tylko rzucają zawoalowane uwagi i bawią się w zgadywanki? - Nie wiem, kapitanie. Mieszkam w Beckbridge zaledwie od roku i wedle tutejszych standardów nadal jestem nowa. Chyba trzeba całego pokolenia, żeby stać się kimś stąd. - O co więc pani prosi? Żebym już nie przychodził? - Oczywiście, że nie. - Uśmiechnęła się lekko. - Tylko pragnę uchronić Helen przed bolesnymi wspomnieniami, ale przecież wszyscy je mamy, prawda? Nie można od nich uciec. - Bardzo ją pani lubi. - Jest mi bliska, tak jak moja matka, syn i... - zawahała się ojciec syna, niech spoczywa w pokoju. Jest mi najdroższą osobą na świecie. - Współczuję straty męża - powiedział. I czekał. Jeśli chciała z nim porozmawiać, wysłucha jej, ale wszystko zależy od niej. - Nie był moim mężem - oznajmiła, zaskakując samą siebie. Dlaczego wyznaje to teraz, skoro wszyscy we wsi zaakceptowali ją jako wdowę? Miała wrażenie, że nie zniosłaby kłamstwa między nimi, czuła, jakby znali się od zawsze i jakby nici ich życia były ze sobą związane. - Został zestrzelony w przeddzień naszego ślubu. - Rany. Tak mi przykro. Nie wiem, co powiedzieć. To musiało być okropne. - Było. Nikt nie wie, że nie byliśmy małżeństwem, z wyjątkiem Helen i Steve'a Wainrighta. Steve miał być drużbą. - Nie pisnę ani słowa, ale czuję się zaszczycony, że mi to pani powiedziała. - Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. - Steve nic nie powie? - Nie. Był najlepszym przyjacielem Boba, a teraz jest moim. Zjawia się zawsze wtedy, gdy go potrzebuję. 233
- Jest pani w nim zakochana? - Jakże bym mogła? Kochałam Boba. - Naturalnie, ale to nie znaczy, że powinna pani nosić żałobę do końca życia. Przecież Bob by tego nie chciał, prawda? - Nie. Może z czasem... - Zaśmiała się. - Na razie jestem zbyt zajęta utrzymywaniem porządku wśród pacjentów. - Miewa pani chwile wolnego? - Kilka godzin od czasu do czasu. - Kiedy? - Chce mnie pan dokądś zaprosić? - Chyba tak. - A o czym pan myślał? - O czymkolwiek. Dostosuję się. - Wtorek po południu. Możemy pójść na spacer. Okolica jest przepiękna. - Zatem jesteśmy umówieni. Zostawił ją i wrócił do domu wujostwa. Iana nadal nie było.
* * * - Uważasz, że to rozsądne? - zapytała Helen, starając się ukryć panikę w głosie. Zwijały bandaże na stole stojącym przy końcu jednej z sal. Jedno czy dwa łóżka były puste, ale z pewnością, niestety, nie bawem to się zmieni. Dzień był ciepły, delikatny wietrzyk poruszał firankami w otwartych na oścież oknach. Z dziedzińca dobiegały przytłumione głosy pielęgniarek rozmawiających z pacjentami na wózkach, których stan pozwalał na to, by wystawić ich na słońce. - A czemu nie? Jest na urlopie, a ja mam wolne popołudnie. - Nic o nim nie wiesz. - Wiem wystarczająco dużo, by wierzyć, że jest dżentelmenem przebywającym daleko od domu. Bycie przyjaznym nic nie kosztu je. - Zamilkła. - Chyba że wiesz coś, o czym ja nie wiem. - Lauro, ja się po prostu o ciebie boję. - Dlaczego? - Może ci się za bardzo spodobać i... 234
- Obawiasz się, że jaki ojciec, taki syn, czy tak? - Laura pochyliła się i dotknęła jej dłoni. - Nie martw się. Nie zakocham się w nim po uszy. - A jeśli on zakocha się w tobie? - Helen, jestem pewna, że taka myśl nigdy nie przyszłaby mu do głowy. - Nagle wybuchnęła śmiechem. - Tak łatwo cię przejrzeć, prawie jak mamę. Boisz się, że wywiezie mnie do Kanady i stracisz mnie oraz Robby'ego. Nie myśl, że nie wiem, jaka jesteś względem niego czuła. Zupełnie jak babcia. - No cóż... Helen nie dokończyła zdania, bowiem dotarło do niej, co powie działa Laura. „Zupełnie jak babcia". Przecież była jego babcią. Och, jak nienawidziła tej tajemnicy! Czy pojawienie się syna Olivera oznaczało, że nie powinna już dłużej milczeć? Bała się tego, jak Laura mogłaby zareagować. Mogła się tego domyślać: w pierwszej chwili pojawi się niedowierzanie, potem zaprzeczenie, wreszcie złość i w rezultacie dojdzie do rozstania. Wtedy Helen straci i ją, i Rob by'ego. Nie wyobrażała sobie, jak mogłaby po czymś takim dalej żyć. Gdybyż tylko istniał właściwy sposób wyjawienia prawdy. Może powinna opowiedzieć o wszystkim Wayne'owi, ostrzec go, zmusić do zachowania sekretu? Lecz jak on by na to zareagował? Domyślała się, że tak samo jak Laura. I skąd może mieć pewność, że nie pobiegłby z tą rewelacją do Joyce, albo, co gorsza, nie powiedziałby swoim rodzicom? Miała wrażenie, że stoi nad tykającą bombą zegarową. - Głupia jestem, prawda? - stwierdziła. - Szukam dziury w całym. - Tak mi się wydaje. Rozchmurz się. Musimy dokończyć tę pracę, jeśli mam mieć wolne. A gdy wrócimy, zaproszę go na herbatę i będziesz mogła pokazać mu dom, jak obiecywałaś. Helen udawała, że jest zadowolona. Zbliżały się kłopoty, czuła to i nie było potrzeby ich specjalnie szukać. Pędziły prosto na nią. *
*
*
Bezchmurne, rozświetlone światłem księżyca niebo było czarne od samolotów. Nikt nie musiał mówić Steve'owi, że to największy nalot w dziejach RAF-u. Generał Harris, nowy szef brytyjskiego lotnictwa, 235
sądził, że nalotami zdoła zmusić wroga do poddania się, że niemiec kie miasta nie przetrwają bombardowań tak mężnie jak Londyn. Steve nie wiedział, czy generał miał rację, niemniej w ustach zrobiło mu się sucho i z trudem opanował drżenie rąk, gdy siadał za sterami samolotu. Po poderwaniu lancastera w powietrze wyrównał lot i dołączył do ogromnego zgrupowania eskadry. Miał wraz z pozo stałymi sześcioma członkami załogi polecieć setki kilometrów w głąb terytorium wroga i zrzucić zabójczy ładunek na Kolonię. Akcja miała trwać dziewięćdziesiąt minut i rozkazano im, aby po tym czasie zawrócili do domu, bez względu na to, czy osiągną cel, czy nie. „Nie chcemy żadnych maruderów nad celem, gdy zrobi się jasno", usłyszeli podczas odprawy. Jego lancaster był w służbie od września, ale już udowodnił swoją wartość. Pilotowanie go różniło się znacznie od prowadzenia hurricane'a lub spitfire'a: był mniej zwrotny, zwłaszcza z pełnym ob ciążeniem. Mimo to Steve lubił nim latać, podobnie jak lubił swych kolegów oraz poczucie, że nie jest osamotniony, choć to on był odpowiedzialny za załogę i resztę dywizjonu. To byli dobrzy kumple. Uśmiechnął się do siebie. Poczuł się wyśmienicie. Lecieli spokojnie nad wschodnią Anglią. Steve musiał jedynie utrzymywać dystans względem sąsiednich samolotów - poza tym mógł się rozluźnić, do czasu gdy dotrą do wybrzeży Holandii. Gdzieś pod sobą miał Beckbridge. Mieszkańcy wioski na pewno słyszeli pomruk silników, a że noc była bezchmurna, to zapewne również mogli je dostrzec na tle nieba. Czy domyślą się, że to on leci ponad ich głowami? Mama się pewnie zmartwi, a tata będzie ją uspokajał, choć na próżno, bo przecież nie mogła nic na to poradzić. Czy Laura pomyśli o nim lub o tym, że pojawią się kolejne ofiary poparzeń, które będą potrzebowały jej opieki? Nie chciał o tym myśleć. Lepiej powspominać poprzedni urlop i ciche porozumienie, jakie osiągnęli. Do niczego się nie zobowiązała, ale Steve miał nadzieję, że dusza Boba osiągnie wreszcie spokój. Oby tylko Wayne Donovan nie zawrócił jej w głowie i w ciągu tygodnia nie osiągnął tego, do czego Steve próbował dojść od ponad roku. Każdy miał o tym człowieku inne zdanie. Mama wspomniała o nim tylko przelotnie. Meg napisała, że wydawał się przyjacielski i dość 236
popularny w wiosce, choć nie była pewna, co myślał o Joyce i Ianie. Jenny miała więcej do powiedzenia. Była z nim na tańcach i w kinie. Wydał się jej fascynujący. Steve miał nadzieję, że Laura będzie innego zdania. Przeżyłby osobistą tragedię, gdyby po blisko dwóch latach zabiegania o jej względy ktoś inny sprzątnął mu ją sprzed nosa. Zobaczył wybrzeże i chwilę później byli już nad Morzem Północ nym. Ponad tysiąc maszyn kłębiło się na niebie niczym chmara szarańczy. - Podobno im nas więcej, tym bezpieczniej - przebił się do jego uszu głos Kena z interkomu. - Miejmy nadzieję, choć nie uda nam się długo pozostać niezau ważonymi. Miejcie oczy szeroko otwarte. Będziemy musieli unikać ognia artylerii przeciwlotniczej. Odepchnął myśli o domu, by skupić się na robieniu uników i równoczesnym baczeniu na sąsiednie samoloty, które robiły to samo. Nie nadlecieli nad Kolonię jako pierwsi. Inne dywizjony zrzuciły bomby na miasto już wcześniej i Steve widział ogień na długo przed tym, zanim dotarli nad cel. Przypomniał mu się widok Londynu podczas ostatniego dużego ataku, który miał miejsce ponad rok temu. Wspomnienie to było barierą przed współczuciem dla tych, którzy teraz znajdowali się na ziemi. Nadeszła pora odwetu. Leciał nad celem i słuchał spokojnego głosu celowniczego, który go naprowadzał. Starał się ignorować strzały z ziemi i serie karabinów maszynowych obsługiwanych przez strzelca w wieżyczce ogonowej lancastera ostrzeliwującego nieprzyjacielskie myśliwce lecące za nimi. - Bomby zrzucone. - Dobra. Wracamy do domu. Po minucie lub dwóch w intercomie rozległ się głos Kena, który podawał kurs. Wrócili szczęśliwie do bazy, choć podczas późniejszych oględzin Steve znalazł kilka dziur w kadłubie. Ponad tysiąc bombow ców zrzuciło na Kolonię blisko półtora tysiąca ton bomb; czterdzieści jeden nie wróciło, z czego dwa zderzyły się w powietrzu. Następnego dnia płomienie pożarów nadal trawiły miasto i gęsty dym uniemożliwił zwiadowcom zrobienie zdjęć; efekty nalotu udało się uwiecznić niedługo potem. Steve, oglądając fotografie, zastanawiał się, czy cokolwiek tam przetrwało; miał wrażenie, że zniszczenia były całkowi237
te. Dwie noce później ich celem było Essen, a pod koniec czerwca baza łodzi podwodnych w Bremie. Za każdym razem wracali do domu i Steve zastanawiał się, jak długo jeszcze będzie mu sprzyjało szczęście. Wreszcie dostał siedem dni wolnego - nigdy dotąd nie cieszył się tak bardzo z urlopu. Pojechał do domu razem z Kenem. - Słyszałem, że ma powstać nowa jednostka - poinformował Steve'a chłopak, gdy zajęli miejsca w pociągu do Attlesham. Pomyślałem, że mógłbym spróbować. - Nowa jednostka? - Tak. Wiesz, jak trudno niekiedy znaleźć cel po ciemku, przez co zrzuca się bomby gdziekolwiek. To potworne marnotrawstwo. Co najwyżej zabija się kilka krów. Że nie wspomnę o maszynach i ludziach, których wystawia się na ryzyko bez osiągnięcia strategicz nego celu. Powstał więc pomysł samolotów naprowadzających bombowce na cel. Będą się nazywały pathfindery. Mają lecieć nisko i szybko nad celem, zrzucać race i materiały wybuchowe, które będą oświetlały drogę chłopcom lecącym za nimi. Potem mają się w po śpiechu stamtąd zabierać. Spodobał mi się ten pomysł. - Będzie mi ciebie brakowało. - Nie musisz tęsknić. Możesz się przenieść ze mną. Moim zdaniem będziemy mieli większe szanse na powrót w jednym kawałku. Steve nie podzielał optymizmu Kena, ale dostrzegł sensowność założeń. Ileż to razy przeklinał fakt, że w ciemną noc nie dawało się zobaczyć na ziemi praktycznie niczego i nie mógł mieć pewności, iż jego bomby spadały na właściwe cele. - Pomyślę o tym. Ta odpowiedź zadowoliła Kena. - Co zamierzasz robić podczas urlopu? - Jeśli mi się uda, to nic. Może pomogę tacie, spotkam się z Laurą, pójdę na tańce. - Laurą? Tą pielęgniarką z rezydencji? To znaczy, twoją dziew czyną? - Tak o niej myślę. - Chyba jest w porządku, chociaż moja babcia wspomina coś o jakiejś tajemnicy, która się z nią wiąże. - Dlaczego? 238
Przypomniało mu się, że jego babcia też mówiła coś podobnego. - Nie wiem. Babcia mówi, że lady Helen żyła przez lata w odosobnieniu, nigdzie nie chodziła, nie przyjmowała gości i wypraszała wioskowe dzieciaki z terenu rezydencji. To prawda. Sam pamiętam, jak mnie kiedyś goniła, bo poszedłem pływać w jeziorze. - Na pewno martwiła się, że obarczano by ją winą, gdybyś się utopił. - Może. W każdym razie po wielu latach bycia taką zrzędą, nagle rozpowiada wszem wobec o starej przyjaciółce, o której nikt nigdy nie słyszał, a która była na tyle bliska, że po śmierci lady Helen wzięła jej córkę wraz z dzieckiem pod swoje skrzydła i otworzyła swój dom dla zgrai rannych lotników. To ogromna zmiana. Babcia mówi, że po dejrzana. Steve udawał, że jest rozbawiony. - Jaka jest teoria twojej babci? - Nic nie mówi, tylko drapie się po nosie i twierdzi, że wszystko się wkrótce wyda. - Niektórzy ludzie lubią robić tajemnicę z niczego. Znałem matkę Laury. Była miłą kobietą i tak zżytą z córką, jak tylko mogą być matka i córka. Dziewczyna wykonuje w szpitalu doskonałą pracę. - To prawda. Mam tylko nadzieję, że nigdy tam nie trafię. - Amen - podsumował Steve z naciskiem. Pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji i Steve patrzył na wsiadających i wysiadających ludzi, po czym ktoś zatrzasnął drzwi, rozległ się gwizdek i znowu ruszyli w drogę. - Poznałeś swojego kanadyjskiego kuzyna? - Nie, ale podobno nieźle namieszał. Mama twierdzi, że matki we wsi zamykały córki w domach. - Naprawdę? Ken się zaśmiał. - Mama ma skrzywienie, a babcia jeszcze większe. To pewnie zwyczajny facet, jakich wielu. Milczeli już, do czasu gdy pociąg wjechał na stację Attlesham. Zabrali swoje worki i wyszli przed dworzec poszukać taksówki. Ken wysiadł przy Beck Lane, a Steve pojechał dalej, do Bridge. 239
Rodzinne gospodarstwo było jego azylem bezpieczeństwa, miej scem, w którym się rozluźniał i zapominał o ryku silników samolotów, reflektorach i ogniu artylerii przeciwlotniczej, głośnych przechwałkach innych lotników, którzy udawali, że wcale nie trzęsą się ze strachu, uczuciu ściśniętego żołądka i suchości w ustach, jak też ciężarze związanym z odpowiedzialnością za dywizjon - za ludzi i maszyny. Mama będzie mogła rozpieszczać go do woli. Będzie chodził po wiosce, pomagał ojcu w gospodarstwie i spotka się z Laurą. Uśmiech nął się na myśl o tej perspektywie, gdy szedł w stronę tylnego wejścia. Laura stawała się dla niego coraz ważniejsza. Po chwili znalazł się w kuchni, w której wszyscy mówili jeden przez drugiego i poczuł, że jest w domu.
* * * Ian siedział nad śniadaniem składającym się z bekonu i jajek, gdy Joyce weszła do kuchni, kończąc tym samym swoją codzienną rundę roznoszenia poczty. Chciała napić się herbaty i zjeść kanapkę z beko nem, zanim uda się do sklepu na resztę dnia pracy. - Przyszedł do ciebie list - powiedziała, rzucając brązową kopertę ze stemplem „W służbie Jego Królewskiej Mości". Ian wiedział, co to jest i nie rwał się do otwierania przesyłki. - Śmiało, przecież cię nie ugryzie. Wytarł zatłuszczone palce w sztruksy i rozciął kopertę. Wypadła z niej pojedyncza kartka papieru. To było to: powołanie do wojska. Oczekiwał go, odkąd komisje wojskowe zaczęły wzywać mężczyzn do czterdziestego piątego roku życia. Swego czasu poprosił Billa Wainrighta, by ten poświadczył, że Ian jest pracownikiem rolnym i jego umiejętności są ważne, dzięki czemu uniknąłby służby wojskowej. Zawiódł się jednak srodze, bowiem Bill nie zatrudnił go na stałe. Korzystał z jego usług tylko sporadycznie, gdy bra kowało mu rąk do pracy. Nawet się zaśmiał i powiedział, że wojsko być może dobrze mu zrobi! Do diabła z nim! Gospodarzył na czterystuhektarowym gospodarstwie i mógł sobie pozwolić na drwiny. Nie musiał się starać wyżyć z dwóch i pół hektara ziemi ani nie musiał się stawić na badania lekarskie za niespełna tydzień. 240
Może mógłby symulować jakąś chorobę, która pozwoliłaby mu wymigać się od wojaczki? Płaskostopie? Uporczywy kaszel? Nie chciał walczyć i sama myśl o tym budziła w nim odrazę. No i Joyce nie przejmowała się, że mógłby zginąć. Pewnie by jej to nawet dobrze zrobiło. Poza tym miał całą masę kontrabandy zakopanej pod żłobem w starej szopie, której przecież nie mógł tak zostawić. Będzie musiał poprosić młodego Donny'ego, żeby pomógł mu w pozbyciu się trefnego towaru. Chłopak już się podszkolił i okazał się całkiem przydatny: chodził po wiosce z rękami w kieszeniach, podkolanówkami zrolowanymi przy kostkach, kopał kamienie stopami obutymi w sandały i rozglądał się po świecie, jakby nie miał nic lepszego do roboty; tak naprawdę stał na czatach, podczas gdy Ian załatwiał interesy lub odbierał towar. Dzieciak nie wiedział, skąd pochodziły te rzeczy, a Ian nie zamierzał mu tego zdradzać. Na lotnisku pracował pewien kwatermistrz, który nie miał nic przeciwko zarobieniu dodat kowego grosza. Wszyscy mieli nadzieję, że przybycie Amerykanów będzie punk tem zwrotnym wojny, ale Ian tego tak nie odbierał. Niemniej nie mógł narzekać - ich pojawienie się było dla niego korzystne. Mieli wszystko, także towary, których w Wielkiej Brytanii nie widziano od kilku lat i za które ludzie byli gotowi zapłacić każdą cenę: owoce w puszkach, pomarańcze, pończochy z nylonu, w których nie robiły się oczka od samego patrzenia na nie, kawa, papierosy o ohydnym smaku, do którego można się było jednak przyzwycza ić, morze alkoholu; wyglądało na to, że nadchodzi koniec tego eldorado. - Kiedy wyjeżdżasz? - głos Joyce wyrwał go z zadumy. - Badania mam w następną środę. A potem... - wzruszył ra mionami. - To dobrze. Będziesz mógł spędzić trochę czasu z Kenem. - Leń nadal leży w łóżku, a ja mam robotę. - Wstał. - Obiecałem Wainrightowi, że pomogę mu przy sianokosach. Jednak zamiast do gospodarstwa Bridge udał się w kierunku zamienionej na szpital rezydencji Beckbridge. Miał tam dobrych odbiorców - tym młodym chłopcom dłużył się czas i aż się oblizywali na myśl o drinku; mieli też żony i dziewczyny, które nie odmówią 241
przyjęcia czekolady, perfum lub pończoch. Wrócił już Grant z no wym nosem, dzięki czemu wyglądał już prawie jak człowiek. Spotkali się w pubie kilka dni wcześniej; nie mógł się doczekać, kiedy pojedzie do domu, do żony i synka. Na pewno będzie chciał kupić dla nich jakieś prezenty. Ian będzie musiał unikać lady Barstairs i tej Drummond, ale nie przejmował się nimi zanadto. Spędził pożyteczną godzinę ze swoją teściową, która, chichocząc i gubiąc często wątek, wyjaśniła mu, dlaczego jej zdaniem Laura Drummond była taka podobna do lady Helen. Mamuśka miała dobrą i precyzyjną pamięć do dat. Może były to tylko domysły starej kobiety, niemniej Ian ujrzał heterę w nowym świetle i patrzył na nią niemal z podziwem. Lotnicy, którzy nie byli przykuci do łóżek, większość czasu spędzali na lenistwie lub spacerach; niektórzy poruszali się na wózkach pchanych przez towarzyszy. Ci bardziej aktywni grali w krykieta na trawniku lub we własną odmianę tej gry - jeden pałkarz przeciwko reszcie - w dużej odległości od domu. Nikt go nie zatrzymał, gdy Ian do nich podszedł. Pozałatwiał sprawy szybko i niebawem miał garść zamówień. Powiedział, że zostawi towar w altanie, żeby mogli go sobie odebrać w wolnym czasie. Potem poszedł, już spóźniony, by pomóc Williamowi przy sianokosach, ale dowiedział się, że nie jest potrzebny, bo przyjechał Steve.
* * * - Dzisiaj rano Ian Moreton rozmawiał z naszymi panami - poin formowała Helen Laura. Kobiety siedziały w kuchni i piły kawę po posiłku. Stella poszła ułożyć Robby'ego do drzemki, a pani Ward dostała wolne popołudnie; miała wrócić dopiero przed kolacją, żeby ją przyrządzić. - Nie wiem, czego mógłby od nich chcieć. - A ja wiem. Robi swoje brudne interesy i sprzedaje im czarnorynkowy towar. Zastanawiam się... Nie, chyba nie byłby aż tak bezczelny. - Zamierzasz mu coś powiedzieć, jeśli znowu się zjawi? Jakby nie było, wykorzystuje nas i ktoś mógłby pomyśleć, że ma na to nasze przyzwolenie. Wiedziałaś, że za handel na czarnym rynku można dostać czternaście lat katorgi? 242
- Naprawdę? - Helen była zdumiona: myślała, że kara za to przestępstwo jest surowsza. - Problem w tym, że jeśli on pójdzie do więzienia, ucierpi na tym pani Moreton. Sądzę, że tylko z tego powodu nikt go jeszcze nie wydał. Przerwało im pukanie do drzwi. - Czy ktoś jest w domu? Laura aż podskoczyła i odwróciła się w stronę Steve'a, który wszedł do kuchni. - Steve! Nie wiedziałam, że wróciłeś. Wejdź. Wyciągnął do niej ręce. Chwyciła je, trzymając go na dystans. - Jak się masz? Kiedy przyjechałeś? Na jak długo? Wyglądasz na wykończonego. Zaśmiał się. - Czuję się dobrze, a zmęczony jestem dlatego, że cię nie widzia łem. Witaj, ciociu Helen, co słychać? - Wszystko w porządku. Opowiedz, co porabiałeś, a ja zaparzę herbatę. - To, co zawsze. Latałem samolotami. Nic niezwykłego. - Więc nie będziemy o tym rozmawiać. Mówiłyśmy właśnie o Ianie Moretonie. Zastanawiałyśmy się, co z nim zrobić, jeżeli w ogóle robić cokolwiek. Ten temat też mu się nie podobał, ale był zbyt grzeczny, by to wyjawić. - A co narozrabiał tym razem? - Sprzedaje czarnorynkowy towar naszym lotnikom - oznajmiła Helen. - Nic bym nie mówiła, gdyby robił to poza terenem posiad łości, ale ten arogancki typ przychodzi tu w biały dzień. Nigdy nie wiadomo, kiedy inspektorzy z ministerstwa mogą zechcieć nas skontrolować. - Pogadam z Kenem. Może on coś wymyśli. - Dziękuję. Steve spojrzał znowu na Laurę. - Kiedy się ze mną umówisz? Laura spojrzała na Helen, która się zaśmiała. - Sama wiesz najlepiej, kiedy możesz wyjść. Zaopiekuję się Robbym, jeśli to cię powstrzymuje. - Postawiła filiżankę z herbatą 243
przed Steve'em. - Usiądźcie i napijcie się herbaty. Mam trochę pra cy. - Uśmiechnęła się i wyszła. Odwrócił się do Laury i wyciągnął do niej ramiona. Wtuliła się, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. Pocałował ją. Poczuł smak herbaty na ustach i lekką woń szamponu na włosach. - To za długo - powiedział wreszcie. - Co za długo? - Ta przerwa między pocałunkami. Zaśmiała się. - Nie powiedziałeś, ile masz czasu. - Siedem dni. I mam ochotę spędzić z tobą każdą minutę. - Musisz wracać do domu, żeby się przespać. - To prawda. Czyż nie byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli spać razem? - Głuptas z ciebie. - Tak? No, może tak. Jesteś więc wolna dziś wieczorem? - Obawiam się, że nie, ale jutro mam wolny dzień. - Cały dzień. Dokąd chciałabyś się wybrać? - Ty zdecyduj. - Dobrze. Pomyślę nad tym. Patrzyła, jak sięgnął po herbatę i wypił ją duszkiem. - Odprowadzę cię do bramy, a potem będę musiała wrócić do pracy. Szli, trzymając się za ręce. Słońce paliło im plecy i słyszeli gwizdy niektórych pacjentów, którzy przechadzali się po ogrodzie. - Nadal nie brakuje wam pacjentów - zauważył. - Nie. Niestety jest ich więcej. Przez cały czas się uczymy, a doktor Mclndoe to prawdziwy cudotwórca. - Tęsknisz za Londynem? - Teraz już nie. Był taki czas... - Przerwała, schodząc z podjazdu w kierunku jeziora. Poszedł za nią bez sprzeciwu. - Nic mnie już z nim nie wiąże. Nie mam tam rodziny, bliskich przyjaciół. Teraz to Beckbridge jest moim domem. - Zatem nie wyjedziesz do Kanady? - zmusił się, by zapytać o to lekkim tonem. 244
- Do Kanady? - zdziwiła się. - Tak. Z niejakim kapitanem Donovanem. - Jesteś taki sam jak Helen. Mówiła to samo. Umówiłam się z nim tylko raz i spędziliśmy miłe popołudnie, ale to nie znaczy, że rzucę to wszystko - machnęła ręką w kierunku domu - tylko dlatego że umówił się ze mną jakiś przystojny żołnierz. - A więc jest przystojny? - Owszem. - Zaśmiała się. - Jesteś zazdrosny! - Jestem. - Nie powinieneś. Nie był pewien, co to znaczy, ale zanim zdążył zapytać, stanęli przed altaną i przyglądali się jej uważnie. Odbudowano ją obok miejsca, w którym stała poprzednia; zapewne dlatego, że gruz i ziemia wypełniające lej po bombie nie stanowiły dość solidnego oparcia dla fundamentów. - Jestem pewna, że to miejsce ma dla Helen jakieś znaczenie powiedziała zamyślona. - Dlatego odbudowała altanę na podobieństwo tamtej. - Odwróciła się w jego stronę. - Wiesz coś o tym? Czuł, że celowo zmieniła temat. - Nie. Sądzę jednak, że starsi mieszkańcy wioski mogą coś wie dzieć. Czy to dla ciebie ważne? - Chyba nie. Weszła do środka i podniosła wieko ławy, która okazała się pusta. - Bogu dzięki. - A co spodziewałaś się znaleźć? - Czarnorynkowy towar. - Iana? Na pewno nie jest tak głupi, by spróbować po raz drugi tej samej sztuczki. - Helen się nad tym zastanawiała. Jej poczucie obywatelskiego obowiązku walczyło z niechęcią wyrządzenia krzywdy Joyce. Ucieszy się, że nic nie znalazłam. Wyszli na zewnątrz i przyglądali się wodzie. Pośród sitowia rosnącego na skraju jeziora kwitły żółte kosaćce, a nieco dalej stadko kaczek krzyżówek zanurzało łebki w wodzie, delikatnie marszcząc jej taflę. Objął ją ramieniem, a ona oparła głowę o jego bark. 245
- Aż można by pomyśleć, że nie ma żadnej wojny. Ledwie wypowiedziała te słowa, dywizjon spitfire'ów przeciął niebo, psując nastrój. - No cóż - westchnęła, gdy przysłonili oczy, aby spojrzeć na samoloty. - Wracamy do rzeczywistości. Odwróciła się i Steve ruszył za nią. Doszli razem do końca podjazdu, gdzie niegdyś wjazdu na teren rezydencji broniła żelazna brama. - Do jutra - rzekł, całując ją delikatnie. - Przyjdę po ciebie o dziewiątej. - Będę gotowa. Ruszył, a Laura skierowała się w stronę domu. Donny odetchnął z ulgą. W samą porę zauważył, że idą i zdążył się schować. Wyszedł ze swojej kryjówki w ogródku przy stróżów ce, zarzucił ciężki worek na plecy i ruszył przez trawę w kierunku altany.
* * * Steve pożyczył samochód od ojca i zawiózł Laurę do Cambridge, gdzie wynajął łódź wiosłową. Większość z nich wycofano z użytku, ale nadal można było kilka wypożyczyć. Ponieważ akurat trwały wakacje, więc pod nieobecność studentów korzystali z tej przyjemności żołnierze, głównie Amerykanie pragnący zaznać wszystkiego, co Anglia miała im do zaoferowania, a były to: weekendy w Londynie z odwiedzinami w teatrach i zwiedzaniem ważniejszych miejsc, wizyty w Stratford nad rzeką Avon, wycieczki po górach oraz pływanie po rzekach. Cambridge było położone blisko ich lotnisk, więc często odwiedzali to miejsce. Steve skierował łódź w stronę Ely. Laura, relaksując się na rufie, zostawiła mu całą ciężką pracę i tylko obserwowała jego muskularne ramiona, gdy wywijał wiosłami. - Nie jesteś nowicjuszem, prawda? - Trochę pływałem, gdy tu studiowałem. Przed wojną. - Co studiowałeś? - Historię i anglistykę. Trochę głupie przedmioty jak na syna rolnika, ale w tym byłem najlepszy w szkole. Myślałem sobie, że mogłaby mi się spodobać praca nauczyciela, ale potem zrozumiałem, 246
iż tata byłby bardzo rozczarowany i odłożyłem ten pomysł na półkę. Zresztą i tak wojna podjęła decyzję za mnie. No i to Jenny jest nauczycielką. Pewnego dnia przejmę gospodarstwo po ojcu. - A chcesz tego? - Tak. Swego czasu buntowałem się przeciwko temu - synowie tak mają w pewnym okresie. Teraz jednak bardzo pociąga mnie perspektywa życia na wsi, gdzie rządzą natura i pory roku. - Za trzymał łódź przy brzegu pod wierzbami, wyskoczył z niej i przy wiązał cumę. Podał Laurze rękę, żeby pomóc jej wysiąść, po czym wyciągnął koc i kosz piknikowy. - Uciekliśmy wojnie - oznajmił. Będziemy tu siedzieć, zajadać zimnego kurczaka i pić ciepłe wino, udając, że jej nie ma. Usiedli na kocu i radowali się piknikiem. Steve'owi jednak przez cały czas kołatały się po głowie słowa, które chciał wypowiedzieć, które musiał z siebie wyrzucić. - A wracając do tematu życia na wsi - zagaił, nawijając na palec źdźbło trawy. - Naprawdę czujesz się dobrze z dala od świateł wielkiego miasta? - Tak. Wydaje ci się to dziwne? - Nie, ale chciałem się upewnić. - Zamilkł na chwilę. - Lauro, gdy powiedziałem, że chciałbym, abyśmy spali razem, nie próbowałem, no wiesz... Myślałem o czymś... bardziej stałym. - Wiem. - I co na to powiesz? Wiesz, że cię kocham, więc czy zastanowisz się nad poślubieniem mnie? - Steve, to nie jest właściwy czas. Każde z nas ma swoje zadanie do wykonania i dopóki ta wojna się nie skończy... - Bóg jeden wie, kiedy to się stanie. Poza tym, to nie jest odpowiedź na moje pytanie. - To prawda. - Zamilkła. - Steve, jesteś moją opoką. Obok Robby'ego i Helen najpewniejszą ostoją w moim życiu... - Poważnie? - Tak. Gdy tylko byłam w opałach, zawsze się pojawiałeś i mnie wspierałeś. W dniu śmierci Boba i wtedy, gdy byłam szczególnie przygnębiona, bo musiałam pracować w tej okropnej fabryce i wszyscy 247
mnie unikali oraz w wieczór, gdy urodził się Robby. I gdy przyjechałam do Beckbridge i zaczęłam się zastanawiać, w co się wpakowałam, znowu się pojawiłeś. - Ale? Po takim oświadczeniu musi nastąpić jakieś „ale". - Steve, ja nie mogę myśleć teraz o ślubie, naprawdę. - Czy jest ktoś inny? - Wiesz, że nie. - Poza duchem Boba Rawtona. - To nie tak. Przynajmniej tak mi się wydaje. Po prostu proszę, żebyśmy zaczekali. Westchnął. - Pewnie masz rację. Mogą mnie zestrzelić. Nie byłoby w porządku, gdybym narażał cię na coś takiego po raz drugi. - Steve, proszę cię, nie mów tak. Nie kuś losu. - Pochyliła się, by pocałować go w policzek. - Mieliśmy udawać, że wojny nie ma. - Przecież to niemożliwe, prawda? Nie ma znaczenia, dokąd pójdziemy lub co będziemy mówić, nie uda nam się przed nią ukryć. Możemy zakazać sobie mówić o niej, ale ten zakaz nie będzie dotyczył jej jako takiej. Cholera! Zaśmiała się i przytuliła do niego, kładąc mu głowę na ramieniu. - Jak tu ślicznie. - Tak. - Wsunął Laurze pod brodę kciuk i palec wskazujący, i lekko przechylił jej głowę. - Gdy ta wojna się skończy, nieważne kiedy, przywiozę cię tutaj z powrotem i zadam ci to samo pytanie. - Będziesz czekał tak długo? - zdziwiła się. - Jeśli będzie trzeba, nawet wieczność. A przynajmniej do czasu, gdy poślubisz kogoś innego. - O to nie musisz się bać. - Nawet tego przystojnego Kanadyjczyka? Dała mu pięścią kuksańca w ramię. - Kpiarz! - Usiadła prosto i zaczęła zgarniać rzeczy. - Pora wracać. Westchnął i pomógł jej wstać. Uświadomił sobie, że nie dała bezpośredniej odpowiedzi - ani teraz, ani wcześniej - ale postanowił nie naciskać. Powiosłował w górę rzeki, oddali łódź, wsiedli do samochodu i zawiózł ją do domu. 248
- Jutro? - zapytał, gdy zatrzymał auto przed starymi stajniami. - Będę zajęta przez cały dzień. Musimy przygotować dwóch pacjentów do podróży do East Grinstead i przyjąć jednego stamtąd. Musi się poczuć u nas dobrze. Będę szczęśliwa, jeśli znajdę dla siebie ze dwie minuty. Wprawdzie po południu nie mam zaplano wanej żadnej pracy, ale Stella ma wolne, więc będę się musiała zająć małym. - Nie ma problemu - stwierdził ku własnemu zaskoczeniu. Zabierzemy go ze sobą. W ciągu owego tygodnia udało im się kilkakrotnie spotkać, choć już nie na cały dzień. Brali ze sobą Robby'ego, który miał już szesnaście miesięcy, przez co musieli się co chwilę zatrzymywać, bo sąsiedzi chcieli poznać Laurę i podziwiać jej synka. Chłopczyk był wesoły, nieskory do marudzenia i Steve zaczął myśleć, że mógłby być dla niego tatą. Gdyby tylko Laura zgodziła się za niego wyjść... Uznał, że może mieć rację, sugerując, żeby poczekali, ale to wcale nie ułatwiało mu sprawy. Jeśli wyobrażał sobie, że nikt nie zauważył, jak bardzo jest zako chany w Laurze, bardzo się mylił. Wszyscy dokoła obserwowali ich i czekali. Matka wydawała się zmartwiona, Jenny rozbawiona, a ojciec był powściągliwy, w przeciwieństwie do babki, która jak zwykle dużo mówiła. - To się skończy łzami - oznajmiła pewnego wieczoru, gdy wrócił z Odeonu w Attlesham, gdzie obejrzeli z Laurą Nolla Cowarda w Naszym okręcie. - Dlaczego? - dopytywał się. - Nic o niej nie wiesz. - Wiem tyle, ile powinienem, a na pewno więcej niż ktokolwiek z was. - Nie wierz w to, chłopcze. Wspomnisz moje słowa. Ona nie jest tą, za którą ją uważasz. - Bzdury. Sądził, że babcia się domyśliła, iż Laura nie była mężatką, ale zgodnie ze złożoną obietnicą nie mógł im powiedzieć, że w ogóle się tym nie przejmował. 249
- Nie mamy przed sobą tajemnic. Jeśli pijecie do tego, że umówiła się raz z Wayne'em Donovanem... - No właśnie - przerwała babka. - To już na pewno skończyłoby się łzami. - Wolałbym, żeby babcia przestała robić takie uwagi i powiedziała wprost, o co chodzi - stwierdził ze złością. - To nie należy do mnie - odparła. - Zapytaj matkę. Albo Helen. Wrócił do Scampton niepocieszony.
Rozdział dziewiąty
Słońce już dawno wzeszło, ale nie można się było tego domyślić z powodu bardzo gęstego dymu. Nie było widać okrętów, choć Wayne czuł, że nadal tam są. Skoro nie mógł ich dostrzec, to i one nie mogły prowadzić ostrzału swoich celów. Bezużyteczne były też wspierające okręty samoloty. Wayne nie wiedział, co się działo w samym Dieppe przez wiele godzin słyszał strzały i wybuchy. Czołgi ugrzęzły na plaży. Tylko dziesięć z dwudziestu czterech okrętów desantowych przewożących czołgi zdołało dostarczyć swój ładunek na plażę; reszta zatonęła, zanim dobiła do brzegu. Jeśli biedacy walczący w Dieppe czekali na ich pomoc, to na próżno. Mechanicy Wayne'a robili wszystko, żeby uruchomić tych dwadzieścia kilka czołgów, które ugrzęzły w piachu. Ostrzeliwano ich bezlitośnie, a czołgi, którym udało się ruszyć z miejsca, musiały pokonywać zasieki z drutu kolczastego. Kilka maszyn przedarło się do miasteczka Dieppe, ale Wayne nie miał pojęcia, co się z nimi stało. To miał być prosty desant, szybka akcja mająca na celu przetes towanie niemieckiej obrony i nastraszenie Niemców, ale efekt był odwrotny do zamierzonego. Wayne był przerażony, gdy pociski artyleryjskie i kule karabinowe spadały wszędzie wokół niego. Generał dywizji McNaughton przez wiele miesięcy zabiegał o to, by jego Kanadyjczycy dostali jakieś pożyteczne zadanie i w końcu osiągnął swój cel. Wayne nie był jednak pewien, czy desant, w którym brali udział, miał jakiś sens i był w jakimkolwiek stopniu użyteczny. 251
Przeciwnie - zaczynał myśleć, że ponieśli fiasko. Wyruszyli w dobrych nastrojach. Było ich ponad sześć tysięcy, głównie Kanadyjczyków; oprócz nich w desancie brali udział również brytyjscy komandosi, amerykańscy rangersi oraz kilku francuskich żołnierzy sił specjalnych. Przez kanał La Manche przewiozły ich okręty desantowe, które miały ich wysadzić na plaży, rozciągającej się na blisko osiemnaście kilo metrów. Podczas odprawy usłyszeli, że ich zadaniem było zniszczenie przybrzeżnych baterii artyleryjskich, stacji radiolokacyjnej oraz głów nej kwatery niemieckiej dywizji w miasteczku Dieppe. Z nieba miało ich osłaniać kilka dywizjonów spitfire'ów. Ponadto w stanie gotowości czekało sześćdziesiąt dywizjonów myśliwców i siedem dywizjonów bombowców. Czuli się mocni i niezwyciężeni, co podkreślał jeszcze kryptonim akcji: „Jubilee"*. Śmiechu warte! Problemy zaczęły się, jeszcze zanim ktokolwiek postawił stopę na brzegu. Jedna z grup okrętów desantowych przewożących koman dosów napotkała na swej drodze konwój niemieckich trawlerów i doszło do wymiany ognia, co z pewnością zaalarmowało Niemców w Dieppe. Stracili zatem bardzo ważny element zaskoczenia. A teraz on, Wayne, klęczał na francuskiej plaży, próbował uwolnić gąsienicę czołgu Churchill i marzył o tym, by być gdziekolwiek indziej, najlepiej w Beckbridge. Jeśli dostanie się do niewoli, nie ujrzy wioski ani Laury przez bardzo długi czas. Według planu okręty desantowe miały ich zabrać z plaży, ale nawet ich nie widział, choć słyszał je dość wyraźnie. Podobnie jak krzyki i jęki ludzi wokół niego, którzy padali jak muchy. - Odwrót! Wracajcie do wody! - przekazywano komendę dalej. - A co z czołgami? - Zostawiamy. Dalej, ruszać się! Wracamy na okręty. Większość czołgów była już unieruchomiona, uszkodzili więc pozostałe, aby nie wpadły sprawne w ręce wroga, po czym pobiegli na skraj wody, robiąc uniki przed kulami. Czekało na nich kilka łodzi, których było jednak za mało. Wayne przypomniał sobie opowieści weteranów o Dunkierce. Cóż to musiał być za koszmar! - Szybko! - ponaglał swoich ludzi. * Jubilee (ang.): jubileusz (przyp. tłum.).
252
Kręcił się w tę i z powrotem i pospieszał tych, którzy mogli iść, pomagał nieść rannych, brodził w wodzie po pachy, przerzucając ich przez burty. Wreszcie łodzie były przepełnione. - Nie damy rady po was wrócić, kapitanie - zwrócił się do niego jeden z marynarzy obsługujący najbliższą łódź. - Reszta będzie musiała spróbować swoich sił ze szkopami. - W życiu! - powtórzył słowa, które usłyszał kiedyś od Iana Moretona. Wyskoczył z butów i rzucił się w kierunku najbliższej łodzi. Nie przepłynął daleko, gdy poczuł, że coś szarpnęło go za ramię i zro zumiał, że właśnie oberwał. W rękawie kurtki powstała ładna okrągła dziura. Płynął dalej, ale odkrył, że traci władzę w ramieniu. Przewrócił się więc na plecy i pracował nogami. Wróci do Anglii, choćby miał przebyć całą drogę wpław. Płynąc na wznak, patrzył na brzeg. Na plaży płonęły czołgi, przy brzegu sterczał na wpół zatopiony okręt. Wayne aż bał się myśleć, ile ciał tam zostało. Dym nadal unosił się nad miastem. Widział łodzie, które próbowały podpłynąć na tyle blisko, by zabrać z plaży żołnierzy, którzy wciąż znajdowali się pod morderczym ostrzałem wroga. Zdwoił wysiłki. Był co prawda sierpień, ale woda była lodowata, a mundur utrudniał ruchy. Wayne musiał się co chwila zatrzymywać, żeby odpocząć. Potem znowu płynął. Niszczyciel, który wydawał się być na wyciągnięcie ręki, gdy wskoczył do wody i zaczął płynąć, był jednak bardzo daleko. Poczuł słabość w kończynach, ale jego mózg był wciąż aktywny, choć w całkiem bezużyteczny sposób. Myślał o mamie i tacie, bezpiecznym domu w Kanadzie, o Jenny i Laurze w Beckbridge. Gdy był na urlopie, umówił się z obiema. Jenny była wrażliwa i błyskotliwa - bardzo mu się podobała, budziła w nim opiekuńcze odruchy. Do Laury czuł coś innego. Nie potrafił tego opisać. To było jakieś przyciąganie, powinowactwo umysłów. Była inteligenta i dobra - musiała taka być, skoro wykonywała taką a nie inną pracę - ale była chyba bardziej doświadczona życiowo od Jenny, co przypisywał temu, iż straciła swego partnera i matkę, jak też, że musiała opiekować się rannymi lotnikami, z których niektórzy mieli blizny nie tylko na ciele, ale również na duszy. Wspominał popołudnie, gdy wybrali się na długi spacer. 253
Okolica była pofałdowana. Większą część terenu przeznaczono pod uprawy i podzielono na małe pola; na łąkach pasły się krowy i owce; w ogrodach przed domkami mieniły się rozmaitymi kolorami piękne kwiaty. „Mówi się nam, że powinniśmy wykopać kwiaty i uprawiać warzywa", stwierdziła Laura. „Podobno trzeba tak robić w imię zwycięstwa, ale ludzie na wsi kochają swoje rabatki i nie dadzą się przekonać do tego, żeby je poświęcić. Nawet w domu, to znaczy w Londynie, miałyśmy jedną grządkę roślin ozdobnych, a resztę ogródka przeznaczyłyśmy pod warzywa. Wyrosły rachitycz ne, bo ziemia nie była zbyt żyzna. Większą część ogrodu zajmował schron". Laura skręciła z asfaltowej drogi w porośniętą trawą ścieżkę. Po jednej stronie rósł zagajnik, a z drugiej pszenica. Wayne pomyślał o falujących polach w Kanadzie i poczuł przez moment tęsknotę. Zapytał, czy dom Laury został zbombardowany. „Nie, choć straciłyśmy kilka okien", odparła. Wziął ją za rękę. „Zatem nie z tego powodu przyjechałaś do Beckbridge?". Odpowiedziała, że nie. Gdy tak szli, opowiedziała mu więcej o jej życiu przed wojną, o Bobie i matce oraz o nagłym pojawieniu się lady Barstairs, w chwili gdy przyszłość rysowała się przed nią w ponurych barwach. „Okazała się w porządku". Spytał, czy ma świadomość tego, jak bardzo są do siebie podobne - wyglądają jak matka i córka. Laura się zaśmiała. „Już kilka osób mi to mówiło. Nie jesteśmy spokrewnione. Myślę, że mama by mi o tym powiedziała". Chciał jeszcze wiedzieć, czy lady Barstairs powiedziała coś więcej o tym, dlaczego tak dziwnie zarea gowała na jego widok. Laura odparła, że to nie jej sprawa i dlatego nie prosiła swej przyjaciółki o wyjaśnienia i więcej informacji. Uznała, że Helen powie jej, gdy zechce. „Napisałem do mamy i taty", powiedział jej, „o mojej wizycie w Beckbridge i o ludziach, których tu spotkałem. Minie trochę czasu, zanim dostanę odpowiedź. Może też tu przyjadą, gdy wojna się skończy. Chciałbym, żeby cię poznali". Podczas urlopu wiedział, że po powrocie do bazy zacznie się szykować do akcji pod Dieppe, choć jeszcze nie znał celu tej operacji. Jeżeli ta noc miała się kiedykolwiek skończyć, to walka będzie długa i krwawa. Miał nadzieję, że ten, kto był za to odpowiedzialny, wyciągnie wnioski z fiaska tego desantu. W przeciwnym razie wszyscy 254
ci, którzy tu zginęli, oddaliby swe życie na próżno. Żałował, że oderwał się od wspomnień tego słonecznego dnia w Beckbridge. Zęby mu szczękały, a ręka bolała jak diabli. Na pewno jest już blisko niszczyciela. Zaryzykował i odwrócił się w jego stronę. Był trochę bliżej. Jeszcze odrobina wysiłku i może mu się udać. Rzecz w tym, że brakowało mu już sił. Unosząc się na fali w górę i w dół, pozwolił swoim myślom znowu odpłynąć. Był dzieckiem i pędził ze szkoły do domu, żeby jak najszybciej dołączyć do ojca w warsztacie. Lubił z nim pracować: pomagał mu rozbierać silniki lub regulować je, tak że mruczały jak zadowolone kociaki. W tym czasie tata mówił. Odrobina zachęty wystarczyła, by opowiedział jakąś historię, na przykład o tym, że mógł prześledzić dzieje ich rodziny aż do pokolenia imigrantów z Irlandii, którzy opuścili ojczyznę podczas wielkiego głodu w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku, o potwornych warunkach, jakie panowały na statku, w którego ładowniach tysiące ludzi podróżowały stłoczone niczym bydło. 0'Donovanowie byli robotnikami rolnymi i po dotarciu do Kanady przez pewien czas pracowali dla zamożnego właściciela ziemskiego. O własny kawałek ziemi nie było jednak trudno i dzięki ciężkiej pracy oraz wrodzonej roztropności zaoszczędzili dość pienię dzy, żeby kupić własne gospodarstwo. Zrezygnowali z „O" w nazwis ku, twierdząc, że było ono pozbawioną znaczenia, sentymentalną pamiątką po Europie. Jego pradziadkowie ciężko pracowali, żeby zapewnić synowi dobry start w życiu, więc gdy z kolei dziadek doczekał się potomka, było go stać na posłanie syna na studia inżynierskie. Jego karierę przerwała pierwsza wojna światowa, o której tata nie mówił w zasadzie nic więcej prócz tego, że było to piekło na ziemi. To mama opowiedziała mu o ich spotkaniu w Beckbridge. „Był taki przystojny", wspominała. „Kochały się w nim wszystkie dziewczyny, ale wybrał mnie. Małą mnie. A mógł przecież związać się z kimś z tych wspaniałych ludzi". Czy miała na myśli lady Helen Barstairs? Czy to dlatego ta kobieta zareagowała tak dziwnie, gdy się pojawił? Nie mógł sobie wyobrazić bardziej różniących się od siebie osób niż one. Dwie kobiety, dumał. Mama i lady Barstairs. Jedna otwarta, głośna; jej siwiejące włosy straciły już ostrą rudość z młodości. Druga to arystokratka, chuda jak patyk i oficjalnie sztywna. Podobne 255
do siebie jak dzień i noc - tak ciocia Joyce określiła Laurę Drummond i Jenny Wainright, gdy powiedział jej, że umówił się z obiema. Jenny. Laura. To dziwne. Usłyszał szloch matki i głos Laury: „Pozbieraj się, człowieku! Chcesz, żeby morze wyrzuciło cię z powrotem na plażę? Ruszaj się i wracaj do domu!". Podniósł zdrową rękę i pozwolił jej opaść. Nie było mu już zimno, tylko chciało mu się spać...
* * * Pod badawczymi spojrzeniami bliźniaków Daphne czytała list od Aleka. - I co pisze? - zapytał żądny wieści Donny. Chłopcy mieli na sobie krótkie spodenki i sandały. Wybierali się właśnie na pole, żeby iść za żniwiarką i łapać króliki. Cała wioska będzie ze sobą rywalizowała, bo gulasz z królika był pożądanym wzbogaceniem marnego przydziału mięsa. Byli jednak młodzi, silni i zdeterminowani; wierzyli, że wrócą do domu ze zdobyczą. - Przyjeżdża na urlop - oznajmiła. - Hura! Kiedy? - W weekend. Pyta, czy może przyjechać, Kathy. - Ależ naturalnie. Przecież nie musi nawet pytać. Czytała dalej. - Spotkał Wayne'a. Pisze, że nie może o tym zbyt wiele pisać i że wszystko opowie nam osobiście. Wayne był ranny, ale już wszystko z nim w porządku. - Ranny? - powtórzyła Jenny. - Kiedy? Jak? - Nie wiem. Nie napisał więcej. - To się pewnie stało pod Dieppe - wtrącił William. - Tam byli głównie Kanadyjczycy, prawda? W gazetach pisano o desancie, ale nie informowano dokładnie, co się tam stało. Ta operacja aliantów była porażką; nie udało się stworzyć drugiego frontu, na co wszyscy mieli nadzieję. - Zatem Alec też musiał tam być. Szkoda, że nie wiedziałam westchnęła Daphne. - Dlaczego? To by i tak niczego nie zmieniło. - Myślicie, że Joyce coś o tym wie? - zapytała Jenny, myśląc o Waynie. 256
- Gdyby wiedziała, to czyż nie powiedziałaby nam o tym? - Kathy przyjrzała się córce uważniej. Czy to znaczyło, że ona i Wayne... Och, nie, tylko nie znowu. Odkąd Kanadyjczyk pojawił się w wiosce, wszyscy wokół rozprawiali o tym, jaki to on jest przystojny pomimo tych rudych włosów. No i taki uprzejmy, że nawet stare matrony czują się wyjątkowe, gdy się do nich uśmiecha. A młode kobiety tracą na jego widok rozsądek. Wyglądało na to, że jej córka się do nich zalicza. Tak samo było przed laty z jego ojcem, który również oczarował wszystkich. Ciekawe, jak Helen odebrała pojawienie się jego syna? Kathy nie zadawała pytań, ale Joyce z własnej inicjatywy poinformowała ją, że lady Barstairs wyglądała na wstrząśniętą. To było możliwe. Nagle odkryła, że nie była jedyną dziewczyną mężczyzny, z którym miała romans; jej duma musiała na tym ucierpieć. Kathy prawie zrobiło się jej żal, jednakże w owej chwili całe swoje współczucie skierowała na Jenny, którą chciała uchronić przed powtórzeniem błędu, który przed laty popełniła jej ciotka. - Wpadnę później na pocztę i ją zapytam - oświadczyła Jenny. Czy Alec pisze, gdzie przebywa Wayne? - Nie. Jest mało prawdopodobne, żeby wiedział, dokąd zabrano ofiary i rannych, nie sądzisz? Gdy przyjedzie, niewątpliwie opowie nam wszystko, co wie. Jenny wyszła z domu i skierowała się w stronę wioski, gdzie spotkała Joyce, która po wypełnieniu obowiązków listonosza zmie rzała w stronę Beck Lane. Nie znała wieści o swoim siostrzeńcu. Nie było w tym nic dziwnego - nie była najbliższą rodziną Wayne'a, więc nikt jej oficjalnie nie poinformował; Jenny domyśliła się tego już wcześniej. - Przykro mi to słyszeć - powiedziała Joyce. - Nie wiem, co moglibyśmy zrobić. Znam adres, pod który możemy pisać, ale to jest tylko adres jego bazy. Skoro został ranny, to trafił do szpitala. Pewnie sam skontaktuje się z nami, gdy tylko poczuje się lepiej. Na razie mam inne sprawy na głowie. Aresztowali Iana. - Aresztowali? Za co? Za handel? - Nie. Przyszli po niego z żandarmerii. Miał się zgłosić do jednostki w Wiltshire w ubiegłym tygodniu i nie zrobił tego. 257
- Chyba wiedział, że po niego przyjdą? - Stary dureń chyba myślał, że jeśli nie będzie mieszkał w domu, to go nie znajdą. - Gdzie zatem mieszkał? - W altanie u lady Barstairs. - Niesamowite! - Jenny nie mogła powstrzymać uśmiechu. - Tam musiało mu być chyba bardziej niewygodnie niż w armii. - Nie wyszło mu to na dobre. Ktoś go wydał i Charlie Harris, któremu wojsko kazało go szukać, złożył doniesienie. - Nie można go za to winić. Musiał wypełniać swoje obowiązki. - Wiem. Ale, ale, Jenny. Na twoim miejscu zamieniłabym słowo z Donnym, zanim przyjdzie po niego policja. - Z Donnym? Myślałam, że zdusiliśmy sprawę w zarodku. - Zdaje się, że jednak nie. Jenny wróciła do domu, gdzie spotkała Helen siedzącą w kuchni i pijącą herbatę z Kathy. - Żandarmeria aresztowała Iana Moretona - oznajmiła im. - Nie zgłosił się na wezwanie do jednostki. - Wiem - odparła matka. - Helen właśnie mi powiedziała. Ale to nie wszystko. Znowu wykorzystywał bliźniaków do swoich ciemnych interesów. Posterunkowy Harris twierdzi, że muszą dostać nauczkę i staną przed sądem. Alec ma przyjechać na urlop za kilka dni. Co on sobie o mnie pomyśli? - Mam nadzieję, że będzie miał dość rozsądku, żeby mamy nie winić. Ciociu Helen, od jak dawna ciocia o tym wiedziała? Tak bezpośrednio zadane pytanie wprawiło Helen w zakłopotanie. Przez kilka dni tolerowała fakt, że Moreton zajmował altanę. Przyła pała go na tym, że tam spał. Urządził się jak w domu: miał ze sobą poduszki, koce, kuchenkę benzynową, talerz, paczki z herbatą, cukier i Bóg wie co jeszcze. Na jej wielkie oburzenie i żądanie, żeby się natychmiast wynosił, bo wezwie policję, zareagował śmiechem. „Nie sądzę, że pani to zrobi", odparł z takim spokojem, że aż się zdziwiła. „Przecież nie chciałaby pani prać publicznie swoich brudów, prawda?". „Nie wiem, o czym pan mówi, wstrętny człowieku!", oburzyła się. „Proszę pani, proszę mi nie mówić, że w pani szafie nie ma trupa, którego wolałaby pani nie ujawniać". Zamilkł, żeby przypalić papiero258
sa i aby jego słowa do niej dotarły. „Nie rozumiem, do czego pan zmierza". „Myślę o smutnej historii mężczyzny i kobiety, którzy nie mieli prawa się kochać, ale kochali się, i to zbyt swobodnie. Rozumie pani?", uściślił i podrapał się po nosie. Do jej furii wywołanej tym, że ktoś naruszył jej prywatność i miejsce, które darzyła niemalże czcią, dołączyła świadomość, iż jej tajemnica nie była już bezpieczna i to bynajmniej nie Wayne Donovan jej zagrażał tylko ten obmierzły typ. „Bzdury pan opowiada", oznaj miła. „Doprawdy? To niech pani wzywa policję". „Chętnie, ale to nie byłoby w porządku względem pańskiej żony i córki". „Ani pani córki. Choć sądzę, że pewnie i tak domaga się już swego". Z trudem zdołała powstrzymać okrzyk zdumienia cisnący się jej na usta; miała nadzieję, że Ian nie widział, jak się trzęsła. „O czym pan do licha mówi?". Nie wiedziała, dlaczego nadal z nim rozmawiała, skoro pełne rezerwy milczenie mogłoby być dla niej korzystniejsze, musiała się jednak dowiedzieć, jak dużo ten człowiek wiedział. „Mówię o damie, która zawładnęła rezydencją", odpowiedział. „Strata domu była wysoką ceną za jej milczenie, czyż nie?". Miała ochotę go zabić i gdyby miała pod ręką jakąś broń, pewnie zrealizowałaby ten zamiar. Zamiast tego oznajmiła swoim najbardziej dystyngowanym tonem, że daje mu dwadzieścia cztery godziny na spakowanie rzeczy i wyniesienie się. Jeśli do tego czasu nie zniknie z altany, pośle po posterunkowego. To było kilka dni temu. Nie ośmieliła się zrealizować tej groźby. Uzmysłowiła sobie, że obie kobiety czekają na jej odpowiedź i przyglądają się jej zdziwione. - Podejrzewałam, że znowu chował w altanie towar, ale żeby tam mieszkał... Któż by chciał tak postępować, jeśli ma przyzwoity dom? - Czy to ciocia posłała po posterunkowego? - zapytała Jenny. - Nie. To Laura natknęła się na tego człowieka, gdy gościł się w altanie i wzięła telefon do posterunkowego na siebie. Helen nie była pewna, czy Moreton podzielił się z Laurą swoimi domysłami. Ale gdyby to zrobił, to chyba coś by powiedziała? - Co zrobimy z bliźniakami? - zastanawiała się Kathy. - Błagałam Charliego Harrisa, żeby nie podejmował żadnych działań. Skoro Ian 259
trafił za kratki, to dzieci nie będą miały pokusy, by coś takiego powtórzyć. Nawet mu przyrzekłam, że nic nie zbroją. - Niech mama zostawi to Daphne. Ona potrafi do nich dotrzeć. - Co takiego? - zainteresowała się Daphne, która weszła do kuchni w odpowiedniej chwili, by usłyszeć ostatnie zdanie. - Rozmowę z bliźniakami - odparła Jenny. - Wpakowali się w tarapaty.
* * * Donny rozciął tylne łapy dwóch tłustych królików, które zabił i przeciągnął jedną z nich pod ścięgnem drugiej, po czym nasunął zwierzę na kij; podpatrzył ten sposób u dorosłych mężczyzn. Lenny spoglądał na niego ze wstrętem. Trzymał w rękach gruby kij i stał w ciasnym kręgu wraz z pozostałymi, gdy żniwiarka pożerała ostat nie kilka metrów pszenicy. Czekali, by gonić i schwytać uciekające przed maszyną zwierzęta, ale nie miał serca rzucić się na zdobycz i pozwolił, by spory królik przemknął mu między nogami. Josh się wściekł. - Co za fajtłapa! - złajał go. - Dałeś uciec dwóm obiadom. Nigdy nie zrobim z ciebie człeka ze wsi. - Wyciągnął rękę w kierunku Donny'ego. - Zuch chłopok. Daj mi je. Zajme się nimi. - W życiu! - zaprotestował Donny. - Ja je złapałem, to ja za trzymam. Tata przyjeżdża na weekend. Uwielbia mięso królika. Zarzucił kij na ramię i ruszył w stronę domu. Lenny szedł za nim. Po drodze spotkali Daphne. - Świetna robota! - rzuciła. - Ciocia Kathy będzie zadowolona. Ruszyła za nimi. - Albo byłaby, gdyby nie usłyszała złych wiadomości od posterunkowego Harrisa. - A o czym? - Donny poczuł, jak strach zjeżył mu włoski wzdłuż kręgosłupa, ale nie dał tego po sobie poznać. - Dzisiaj rano aresztowano Iana Moretona. - No to co? - Myślę, że dobrze wiecie, co. Donny nie odpowiedział, a Lenny wydawał się stropiony. Daphne drążyła dalej. - To, czym się zajmował, jest nielegalne. 260
- A czym się zajmował? - Zdaniem posterunkowego jesteście wspólnikami pana Moretona. - Co to znaczy? - zapytał Lenny. - Wspólnik to taki ktoś, kto pomaga przestępcy. Uchodzi za prawie tak samo złego jak on sam. Nie chcielibyście zostać aresztowani w przeddzień przyjazdu taty, prawda? - Nic nie zrobiłem - zaprotestował. - Nie jestem spół... jakkolwiek to nazwałaś. - Jeżeli z nim współpracowałeś, powiedz policji wszystko, co wiesz. Może wtedy nie będziesz musiał iść do więzienia - zwróciła się do Donny'ego, bo nawet jeśli Lenny był w to zamieszany, to prawdopodobnie prawdziwym winowajcą był jednak jego brat. - Do więzienia? Tylko się ze mną droczysz. - Mimo nonszalan ckiego tonu Donny wyglądał na zmartwionego. - Ależ nie. - To były tylko rzeczy od jankesów. Mają ich mnóstwo i według pana Moretona to nie jest w porządku, skoro Anglikom wszystkiego brakuje. On tylko... rozdysponowywał te rzeczy. - Jak myślisz, skąd one biorą się w naszym kraju? - Są wysyłane z Ameryki. - Czym? - Nie wiem. Samolotami, okrętami. - Zgadza się. Przewożą je okręty. A kto musi ich strzec i ryzykować życiem, żebyśmy mogli mieć więcej jedzenia? - Tatuś - odpowiedział szybko Lenny. - Tak. Jak byście się czuli, gdyby tata utonął, konwojując okręty przewożące jedzenie do Anglii, podczas gdy ktoś taki jak pan Moreton na nich zarabia? - Ten argument pewnie nie wytrzymałby dokładniej szej analizy, niemniej Daphne spostrzegła, że Donny zaczął się zastanawiać. - A wy mu w tym pomagaliście. - Och, Donny - jęknął Lenny. - Mówiłem, żebyśmy nie... - Cicho bądź! Donny był w kropce. Nie łączył służby wojskowej swojego taty z towarami, które sprzedawał pan Moreton, ale teraz, gdy ten związek stał się widoczny, wiedział, że musi się oczyścić. - Co mam zrobić? 261
- Chodź ze mną do posterunkowego Harrisa. Wyznaj wszystko, to może ci daruje. Pod warunkiem że obiecasz tego nigdy więcej nie robić. Donny rozważał propozycję przez kilka minut. Dochodzili już do bramy gospodarstwa, gdy wreszcie przerwał milczenie. - Pan Moreton na pewno został aresztowany? Nie wypuszczą go? - Na pewno nie przed końcem wojny. Nie musisz się bać. - Nie boję się. Nie ciągnęła już dłużej tego tematu. Po południu udała się z Donnym do domu policjanta, gdzie chłopak opowiedział, jak wpadł w sidła Iana i jak ten groził mu pobiciem, jeżeli Donny nie będzie słuchał jego poleceń. Wyjawił też, gdzie znajduje się skrytka, w której Moreton ukrył większą część towaru. Dzielnie obstawał przy tym, że Lenny nie miał nic wspólnego z całą sprawą. Harris, który wcale nie zamierzał aresztować chłopca, był zadowolony i wypuścił go, udzielając mu na odchodnym surowego ostrzeżenia. Następnie udał się po towar, który nadal znajdował się w ukryciu i zabrał go na lotnisko, gdzie zażądał rozmowy z dowódcą. Nie wiedział, czy cokolwiek zostanie zrobione w tej sprawie, ale w swoim odczuciu wypełnił swą powinność. Poczuł wielką satysfakcję. *
*
*
Alec, jak się tego spodziewał, był mile widziany w gospodarstwie Bridge. Kazano mu się rozgościć, co uczynił z wielką ochotą. Nie miał prawdziwego domu i wiedział, że nie będzie go miał aż do końca wojny, ale w jego głowie zaczął kiełkować pewien pomysł na przy szłość, który wydawał się znacznie ciekawszy niż jego wcześniejsze marzenia. Jeżeli Daphne się zgodzi, rzecz jasna. Niektóre kobiety mogą nie być gotowe na zajęcie się dwoma dorastającymi chłopcami, lecz Alec miał nadzieję, iż Daphne do nich nie należała. Bliźniacy lubili ją i wydawało się, że nawiązali z nią tak dobry kontakt, jakiego nie mieli nawet z własną matką. Gdy tylko zostaną sami, roztoczy przed nią swoje plany. W międzyczasie będzie uprzejmy dla wszystkich i odpowie na ich pytania, z których najpilniejsze - zaraz po tym, jak zapewnił, że jest w świetnej formie - dotyczyło okoliczności jego spotkania z Wayne'em Donovanem. 262
- Wyłowiliśmy go z morza - odparł. - Płynął sam przez wiele godzin i oddalił się od brzegu na kilka kilometrów. Zauważył go marynarz, który był na warcie. W pierwszej chwili myśleliśmy, że to trup unoszony przez fale, ale nagle podniósł rękę, jakby do nas machał. Spuściliśmy szalupę i wciągnęliśmy go na pokład. - Napisałeś w liście, że był ranny - zauważyła Jenny. - Tak, postrzelony w ramię. Był bardzo osłabiony i zziębnięty. Szybko przenieśliśmy go do izby chorych, owinęliśmy kocami i doktor wyciągnął kulę. Nic mu nie będzie. - Bogu dzięki. - Skąd wiedziałeś, kto to jest? - Nie wiedziałem od razu. Podał lekarzowi swoje nazwisko, ale naturalnie nie znaczyło ono nic dla medyków. Dopiero gdy zaczął rozmawiać z Erickiem Marshem, opiekunem izby chorych, o Beckbridge i o tym, że powinien powiadomić ciotkę, że wszystko z nim w porządku, Erickowi przypomniało się, jak mówiłem, że moi chłopcy są w Beckbridge i że tu właśnie spędziłem swój poprzedni urlop. Przyszedł i mi o tym powiedział. Poszedłem zobaczyć się z Wayne'em i długo sobie pogawędziliśmy. Obiecałem poinformować wszystkich, że dobrze się czuje. Pomyślałem, że przekażecie wieści pani Moreton. - Tak zrobiliśmy. Dlaczego nie napisałeś o tym w liście? - Korespondencja wojskowa jest cenzurowana i nie wiedziałem, co mogę napisać. - Wygląda na to, że to było fiasko - odezwał się William. - Miałeś na myśli Dieppe, prawda? - Tak. Zabraliśmy tylu ludzi, ilu się dało, ale wielu naszych chłopaków musieliśmy zostawić. Kapitan Donovan miał szczęście. - Wiesz może, gdzie jest teraz? - zapytała Jenny. - Przykro mi, ale nie. Gdy tylko przybiliśmy do brzegu, wynieśli go na noszach, razem z innymi, których mieliśmy na pokładzie. Nie był ciężko ranny, ucierpiał głównie z powodu wyziębienia. Dochodził już do siebie, gdy weszliśmy do portu, więc na pewno się odezwie. Tak zakończył się ten temat. Po posiłku, jakiego Alec nie jadł od początku wojny, a nawet i wcześniej, zabrał Daphne na spacer i do pubu, gdzie poprosił ją o rękę. 263
- Odejdę z marynarki, gdy tylko wojna się skończy - rzekł. Zamieszkamy tam, gdzie tylko zapragniesz i podejmę pracę na lądzie. - Jesteś pewien, że tego chcesz? To znaczy, rzucić marynarkę? Nie mówisz tak tylko ze względu na mnie? - Nie. Tego właśnie pragnę. Spędzałem z chłopcami za mało czasu, więc są mi praktycznie obcy. Chcę to naprawić. Poza tym kocham cię i chcę z tobą być, a póki co zamierzam spędzać z tobą każdą minutę urlopu. Nie był zbyt wylewny, nie zalewał jej potokiem słów, niemniej jego spokojna niezłomność wystarczyła. Alec nigdy nie zawiedzie Daphne, która przyjęła go z radością. Do tej pory całował ją przyjacielsko w policzki, nigdy namiętnie, ale teraz, w obecności gości w pubie, chwycił ją w ramiona i całował długo i czule przy akompaniamencie sprośnych okrzyków. - Chodźmy obudzić chłopców i powiedzieć im o tym - rzekł. - Myślisz, że nie będą mieli nic przeciwko? - Będą przeszczęśliwi. - Skąd wiesz? - Pytałem ich. Zaśmiała się i pozwoliła zaprowadzić się za rękę do gospodarstwa Bridge, gdzie przyjęli gratulacje.
* * * Wayne przyjechał do wioski pod koniec września, akurat na wesele. Po pobycie w szpitalu, gdzie leczył zranione ramię i powoli odzyskiwał siły, dostał trzy tygodnie urlopu, żeby zupełnie wydobrzał przed powrotem do swojego pułku. Nie mógł wrócić do Kanady, więc pomyślał o Beckbridge. Chciał spotkać się z Laurą i gdy tylko odpowiedział na wszystkie pytania ciotki i wysłuchał kilku wieści, udał się do rezydencji. Pola, na których podczas jego poprzedniej wizyty rosła kukurydza, pokrywało rżysko, a liście na drzewach zaczęły się już przebarwiać, co skojarzyło mu się z domem - tam jesień była najpiękniejszą porą roku. Tęsknił za ojczyzną, ale pocieszał się perspektywą spotkania z Laurą i podzielenia się z nią swoimi przemyśleniami. To jej głos usłyszał, gdy chciał się już poddać, to jej głos na nowo zmusił go do 264
odczuwania chłodu i bólu, co skłoniło go do walki o życie. Gdyby nie ten ostatni wysiłek, nie zauważono by go z pokładu niszczyciela. Gdy skręcił na podjazd i ruszył w stronę rezydencji, spostrzegł, że ktoś posprzątał w ogrodzie przy stróżówce. Większość letnich kwiatów już przekwitła, ale żółte i czerwone dalie, bordowe i białe chryzantemy, fioletoworóżowe marcinki oraz jedna czy dwie różowe róże nadal kwitły. Zerwał jedną, rozkoszując się jej wonią. Do drzwi podszedł prawie tanecznym krokiem. Nacisnął dzwonek. - Czy mogę rozmawiać z siostrą Drummond? - zapytał młodą dziewczynę, która mu otworzyła, ale odpowiedź usłyszał z ust samej Laury, która właśnie wyszła z jednego z pokojów na dole. Szczerzył do niej zęby w uśmiechu niczym wariat i upajał się jej widokiem. Nawet surowe uczesanie i wykrochmalony czepek nie zmniejszyły jej uroku w jego oczach. - Wayne! - A któżby inny? - rzucił czapkę na pobliski stolik i podszedł do niej, by chwycić ją za ręce, pochylić się i pocałować w usta. - Jak dobrze znowu cię widzieć. - Widzę, że doszedłeś do siebie. Dostałeś urlop? - Całe trzy tygodnie. I nie mów mi, że jesteś zbyt zajęta, żeby część tego czasu spędzić ze mną, bo ci nie uwierzę. - Chwilowo mamy spokój. Trzej chłopcy, którzy przez ponad rok jeździli na operacje, wreszcie zostali wypisani i wrócili do swoich rodzin. - Na pewno się z tego cieszysz. - Bardzo. Wszyscy jesteśmy szczęśliwi, gdy możemy przywrócić pacjentowi poczucie godności i odesłać go stąd zadowolonego. - Mam nadzieję, że ja też wyjadę zadowolony - powiedział cicho, po czym dodał: - Nie odsyłaj mnie, nie teraz. Dopiero za trzy tygodnie, gdy już będę musiał wracać. Zaśmiała się, udając, że nie zrozumiała. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Chodź do kuchni. Zaparzę herbatę. Będziesz miał czas, by wszystko mi opowiedzieć.
* * * - Mów - zachęciła go, gdy już siedział przy stole w kuchni, a ona napełniała czajnik wodą. - W liście nie napisałeś wiele, oprócz tego, 265
że zostałeś ranny, o czym Stella mnie i tak poinformowała. Usłyszała to od matki, która dowiedziała się od Jenny, a ta z kolei z listu ojca bliźniaków do Daphne. - Zaśmiała się. - Wieści w tej wiosce rozchodzą się szybciej niż po telegraficznym drucie. - To się stało pod Dieppe - rzekł. - Jakiś szkop chciał ze mnie zrobić sito, gdy próbowałem dopłynąć do jednego z naszych okrętów, które miały nas zabrać. Dostałem w ramię. Albo był to strzelec wyborowy, albo miał niewiarygodne szczęście. A może to ja miałem szczęście? Zależy, jak na to spojrzysz. Zostawiłem na plaży wielu ludzi i to mnie ciągle męczy. Bóg jeden wie, co nasze dowództwo sobie myślało, przygotowując się do tej operacji. To był idiotyczny plan. Po wszystkim stwierdzili, że dostaliśmy cenną lekcję. To akurat jest aż nadto prawdziwe. Wsypała herbatę do imbryka i odwróciła się. Położyła dłoń na jego dłoni. - Nie bądź zgorzkniały. - Nie jestem. Jak to idzie? „Badać co? jak? - nie nam, nasza rzecz - iść w bitew dym"? Czajnik zagwizdał i Laura odwróciła się, by zalać herbatę. Jeszcze zanim postawiła przed nim pełną filiżankę, odzyskał dobry humor. - Niech i ja dowiem się, co u was. Jak się miewasz? Jak tam mały Robby i lady Barstairs? Tak swoją drogą, to gdzie ona teraz jest? - Pojechała na zakupy do Attlesham. Wszystko u niej dobrze, podobnie jak u Robby'ego. Stella zabrała go na spacer do wioski. Miałam sobie zrobić przerwę na lunch. Dołączysz do mnie? - Chętnie, dziękuję. - Słyszałeś o Aleku i Daphne? - zapytała, ubijając w małym rondlu jajko z mlekiem i margaryną. - Tak. Dostałem zaproszenie na ślub. Podobno przyjęcie weselne ma się odbyć w gospodarstwie Wainrightów. - Byłeś tam już? - Nie. Zajrzę w drodze powrotnej. - Jenny ucieszy się na twój widok. Chciała odwiedzić cię w szpitalu, ale nikt nie wiedział, gdzie się znajdowałeś. - Lauro, chyba nie sądzisz... Chyba ona nie sądzi... Zaśmiała się lekko. 266
- Podczas poprzedniego pobytu zarzuciłeś sieci z dużym roz machem i zostawiłeś za sobą sporo złamanych serc. - Ale nie twoje? - Nie. - Bo wiesz, że nigdy bym świadomie nie złamał twojego serca, czy dlatego, że nie ma co łamać? - Myślisz, że jestem bez serca? - Uratowała dwie grzanki, które się przypalały. - Ależ nie. - Więc? - Wiesz, jak to ze mną jest. Co do ciebie czuję. - Nie wiem, co czujesz. Uśmiechnął się. - Jestem zadurzony. - Nie martw się, to minie. - Ale ja nie chcę, by mijało. To wspaniałe uczucie. Czy wiesz, że uratowałaś mi życie? - Na Boga, jak to możliwe? Z coraz większym trudem przychodziło jej utrzymać lekki ton rozmowy w obliczu jego powagi, ale coś - nie wiedziała co, może jakiś wewnętrzny głos - kazało jej mieć się na baczności. - Gdy walczyłem z morzem, zimnem i rozpaczą, prawie się poddałem. Tak łatwo byłoby przestać się starać, zasnąć i pozwolić sobie odpłynąć. Wtedy usłyszałem twój głos, bardzo otrzeźwiający. Kazałaś mi się pozbierać i walczyć dalej. Powiedziałaś: „Wracaj do domu". - To nie byłam ja, tylko twój wewnętrzny głos, twoja wola przeżycia. - Nieważne. W każdym razie jestem w domu. - Twój dom znajduje się w Kanadzie. Przypomniała sobie, jak Steve zapytał, czy kiedykolwiek pojechała by do Kanady i jak ona zaprzeczyła, choć bez przekonania. Czyżby Steve miał dar przewidywania przyszłości? nie,
Dom jest tam, gdzie serce. Wayne, proszę, nie. Dlaczego? Przecież wiesz, że cię kocham, prawda? Mam wraże jakbym wiedział od zawsze, że tu jesteś, jakbyś cały czas była 267
obecna w moim życiu i jakbyśmy tylko czekali, by coś nas połączyło. Szkoda tylko, że to musiała być wojna. Spojrzał na grzankę z jajkiem, którą przed nim postawiła. Jeszcze nigdy tak silnie nie odczuwał głodu. - Wojna - rzekła z nutką goryczy. - Ona rozdziela ludzi i ich łączy. Tak powiedziała Helen. Ktoś inny powiedział mi, żebyśmy spróbowali zapomnieć o niej na kilka godzin. To niemożliwe. Zawsze wraca nieproszona. - Zmieniasz temat. - Chwycił ją za rękę. - Lauro, proszę cię... Nie dokończył zdania, bo w owej chwili do kuchni weszła Helen, zdjęła kapelusz i rzuciła na stół siatkową torbę pełną zakupów. - Słowo daję, że te kolejki z każdym dniem są dłuższe. Dwie godziny stania po kawałek ryby. Witaj, Wayne. Widzę, że wróciłeś. Wstał i podał jej rękę. - Lady Barstairs, jak się pani miewa? - Wyśmienicie - odparła. Wróciła do domu kilka minut wcześniej i już miała wejść do kuchni, gdy rozpoznała męski głos, łudząco podobny do głosu Olivera. Zamarła w bezruchu i słuchała. A to, co dotarło do jej uszu, napełniło ją przerażeniem.
Rozdział dziesiąty
Przez chwilę w kuchni panowała cisza. Helen nie wiedziała, co powiedzieć, by ją przerwać. Udało się jej uniemożliwić Wayne'owi zadanie niepożądanego pytania, ale przecież miał długi urlop i z pew nością znajdzie inną sposobność. Nie mogła się ciągle pojawiać w kulminacyjnych momentach. A jeśliby wpadł na pomysł po dzielenia się swoimi zamiarami wobec Laury ze swoją ciotką lub babką? Na pewno powiedziałyby mu, dlaczego nie może poślubić Laury Drummond. Po konfrontacji z łanem Moretonem Helen nie miała wątpliwości, że te kobiety znały prawdę, choć nie wyglądało na to, by ktoś wyjawił cokolwiek Laurze lub Wayne'owi. Ale jeśli to zrobią? Wayne mógłby w to nie uwierzyć albo udawać, że nie wierzy, niemniej nie ma wątpliwości, że byłby zaniepokojony i poprosiłby Laurę o wyjaśnienia. Myśl, że Laura mogłaby odkryć tajemnicę, przeraziła Helen. - Usmażyłam jajecznicę - powiedziała Laura, przerywając nie zręczne milczenie. - Zjesz trochę? - Nie, dziękuję. Zjadłam coś w restauracji w Attlesham. Za to chętnie napiję się herbaty. Jako taktowna przyjaciółka powinna teraz wyjść i zostawić ich samych, ale nie ośmieliła się tego zrobić. Patrzyła na posilającego się Wayne'a i pragnęła, żeby sobie poszedł. Żałowała, że nie został ciężej ranny i wrócił do Beckbridge - gdy uświadomiła to sobie, od razu poczuła wyrzuty sumienia. Wolałaby, żeby odesłano go do Kanady. 269
Lecz to i tak na nic by się nie zdało, skoro Moretonowie znali prawdę. Zajęła się rozpakowywaniem zakupów i wreszcie Wayne wyszedł, zapowiadając, że wpadnie do Laury następnego ranka. Gdy prze kroczył próg, Laura posprzątała ze stołu i zajęła się zmywaniem naczyń. - Powiedziałaś mi, że nie zamierzasz wyjeżdżać do Kanady zagaiła Helen. - Podsłuchiwałaś pod drzwiami. - Nie. Wchodziłam właśnie do kuchni i usłyszałam ostatnią wypo wiedź kapitana Donovana. To wszystko. - I od razu doszłaś do wniosku, że zamierzam wyjechać z nim do Kanady. - Laura była prawie pewna, że Helen podsłuchiwała ich rozmowę i celowo weszła do kuchni w takim momencie, aby unie możliwić Wayne'owi wypowiedzenie ważnych słów. - Dlaczego to ma dla ciebie tak wielkie znaczenie? - Nie chcę cię tracić. - Helen, nie obiecywałam, że zawsze będę z tobą mieszkała. Jak też, że nie wyjdę za mąż. I nie masz prawa prosić mnie o coś takiego. - Wiem. I nie proszę. Ale nie za Wayne'a! Nie możesz za niego wyjść. - Dlaczego? - Przerwała zmywanie naczyń, wytarła ręce i stanęła nad Helen. - Bo byłaś kiedyś zakochana w jego ojcu i nie możesz zaakceptować faktu, że poślubił inną? To nie ma nic wspólnego ani z Wayne'em, ani ze mną. - Nie o to chodzi. To takie trudne. - Coś cię trapi. Dlaczego mi nie powiesz, co? - Przysunęła krzesło i usiadła naprzeciwko Helen. - Najwyraźniej masz coś przeciwko Wayne'owi, więc powiedz mi, co. Helen milczała i była nieszczęśliwa. Nie potrafiła dobrać słów. Przez te wszystkie lata, gdy mieszkała sama, podczas gdy Anne ukrywała przed nią jej córkę, wyobrażała sobie, co jej powie, jak wyzna jej prawdę. Wiedziała, że będzie to trudne, ale w jej myślach wszystko zawsze dobrze się kończyło. Nie tak jak teraz. Laura już była oburzona, a Helen przecież jeszcze właściwie nic jej nie powie działa. Łzy spływały po jej twarzy. Laura poszła do jadalni i przyniosła trochę brandy, którą postawiła przed nią na stole. 270
- Wypij, to się uspokoisz. - Usiadła z powrotem i patrzyła, jak Helen sączy trunek i obraca w palcach nóżkę kieliszka. Helen zawsze była taka wyprostowana i młodzieńcza; miała więcej energii niż osoby o połowę od niej młodsze. W tej chwili wyglądała na starą i zmęczoną, a jej twarz i oczy zdradzały lęk. - Przecież to nie może być aż tak straszne. - O Boże! Nie wiem jak, ale muszę ci to wreszcie powiedzieć. Nie możesz wyjść za Wayne'a Donovana... - przerwała i wzięła głęboki wdech. - Nie możesz za niego wyjść, bo... bo jest twoim przyrodnim bratem. - Wyrzuciła to z siebie i teraz nie było już odwrotu. Laura pomyślała, że to żart i próbowała się zaśmiać. - Co za bzdura! Nigdy nie słyszałam czegoś dziwaczniejszego. - To prawda. Oliver Donovan jest twoim ojcem. Laura wpatrywała się w nią, niepewna, czy dobrze usłyszała, ale poszarzała twarz Helen i jej zmaltretowane spojrzenie utwierdziły ją, że i owszem. - To niedorzeczne - stwierdziła. - Naprawdę chcesz mi wmówić, że moja matka miała romans z ojcem Wayne'a? A gdzie niby miała go poznać? Tutaj? I co porabiał w tym czasie mój ojciec? Och, no tak, przecież twierdzisz, że to nie jest mój ojciec. To jest monstrualne kłamstwo i nie rozumiem, dlaczego mówisz takie rzeczy. Myślałam, że byłaś przyjaciółką mamy. - Byłam. W końcu. O ile mi wiadomo, Anne była kochającą i wierną żoną, i opiekowała się tobą jak każda matka, ale nią nie była. To ja cię urodziłam. Laura siedziała znieruchomiała i przyglądała się jej z na wpół otwartymi ustami. Nie mogła wydusić z siebie słowa przez dobrą minutę. - Jesteś szalona - oznajmiła wreszcie. - Nie. To prawda. Nie chciałam być zmuszona do tego, żeby ci o tym mówić, lecz nie miałam wyboru. Laura nie mogła tego pojąć. Nie wierzyła w to nawet przez chwilę. Jej mama nie była jej mamą? Nieprawdopodobne. - Mam świadectwo urodzenia... - To Anne cię zarejestrowała. 271
Helen była już spokojna. Poczuła się, jakby rzuciła się w wir i dostała do samego środka, gdzie woda była spokojna. - To oczywiste. Była moją mamą. - Pomyślała, że Helen postradała zmysły. Straciła dziecko zaraz po urodzeniu i jakimś cudem pomieszały się jej osoby i udawała... To na pewno to. Cóż, Laura nie zamierzała jej w tym pomagać. - Straciłaś córkę - powiedziała. - Sama mi o tym mówiłaś. - Nie miałam na myśli tego, że umarła. Zabrano mi ją. - Twierdzisz więc... Nie chcę tego słuchać. Jeśli wyobrażasz sobie... - Niczego sobie nie wyobrażam. Posłuchaj... - Nie! Laura zerwała się i wybiegła z kuchni. Popędziła do swojej części domu, gdzie trzasnęła drzwiami i opadła na fotel przy kominku. Miała wrażenie, że jej świat - wszystko, co znała i kochała, szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa, które podnosiły ją na duchu, odkąd umarła mama - runął w gruzach, tylko dlatego że Helen pragnęła mieć córkę i nie mogła zaakceptować faktu, że jej dziecko umarło. Czy naprawdę wierzyła w to, co mówiła? Laurze prawie zrobiło się jej żal. Wstała i poszła w kierunku sypialni. Wyjedzie stąd, zacznie się natychmiast pakować. Położyła już rękę na klamce, gdy coś kazało jej wrócić. Chodziła po pokoju w tę i z powrotem, w stronę okna, a potem przeciwległej ściany. Dokąd miała się udać? Poza tym był jeszcze Robby, który uwielbiał to miejsce. No i gdzie ona znajdzie pracę i tak dobrą opiekę dla dziecka? I ci biedni lotnicy, którymi się opiekowała: ten, który każdego wieczoru płakał przed zaśnięciem; ten, który miał koszmary i budził się z krzykiem; ten spokojny, który z prawdziwym stoicyzmem znosił wszystkie jej próby niesie nia mu pomocy; żartowniś i ten, który zawsze wtykał swój za krzywiony czerwony nos w książki. Jak mogłaby ich porzucić? Potrzebowali jej, a ona ich. W każdym razie potrzebowała też dobrze płatnej pracy. Wtem pojawił się przed oczami jej wyobraźni nieproszony obraz pieczołowicie zapakowanych dziecięcych ubranek i szal z inicjałami HB. Helen była poruszona, gdy zobaczyła te rzeczy u Robby'ego. Potem matka Kathy zauważyła, jakie są do siebie podobne, a i sam 272
Wayne wziął je za matkę i córkę. Dlaczego nie zainteresowała się tym wcześniej? Musiała poznać trudną prawdę do końca. Opanowała się z trudem, po czym zeszła na dół. Helen siedziała dokładnie w tym samym miejscu, w którym ją zostawiła; jedyną różnicą było to, że trzymała w dłoni kopertę. - Nie jesteś w stanie tego udowodnić. Pod nieobecność Laury Helen poszła do swojego pokoju po list od Anne, gdyż zrozumiała, że będzie go potrzebowała, żeby przekonać Laurę, iż nie zwariowała. - Najpierw to przeczytaj, a potem, jeśli zechcesz, opowiem ci o wszystkim. Laura wzięła od niej list. Rozpoznała charakter pisma i otworzyła kopertę drżącymi dłońmi. Teraz Helen musiała o nią zadbać. Poszła po butelkę z brandy i drugi kieliszek. Nalała trunek dla nich obu. Laura wzięła łyk i zaczęła czytać. Moja najukochańsza Lauro, jesteś i zawsze byłaś centrum mojego istnienia, moją drogą córeczką. A mimo to zataiłam przed Tobą potworny sekret, którego nigdy nie miałam odwagi wyjawić. To nie ja Cię urodziłam. Adoptowałam Cię, gdy miałaś zaledwie jeden dzień i udawałam, że jesteś moim dzieckiem. Nie mogłam mieć własnego dziecka, a tak bardzo go pragnęłam, tak bardzo chciałam tulić je w ramionach i nazywać swoim maleństwem. Położna powiedziała mi o miejscu, w którym matki rodziły niechciane dzieci i oddawały je do adopcji. Myślałam, że dam dom dziewczynce, której nikt nie chce. To nie było prawdą, o czym dowiedziałam się, gdy miałaś trzy latka i poznałam Helen. Aż do tego roku, w którym zachorowałam, nie dopusz czałam jej do nas i zmusiłam do przyrzeczenia, że nie będzie usiłowała kontaktować się z Tobą. Obiecałam jej też, że powiem Ci prawdę, gdy będziesz na tyle duża, że to zrozumiesz. Nie dotrzymałam słowa, kochanie, bo bałam się tego, co mogłabyś powiedzieć. Nie mogę iść do Stwórcy z tak obciążonym sumie niem, ale też nie jestem w stanie Ci tego wyznać. Wiem, że będziesz zła. Masz to tutaj napisane, czarno na białym. Helen 273
przedstawi ci szczegóły. Wysłuchaj jej i postaraj się zrozumieć. I proszę, wybacz mi. Dałaś mi tak wielkie szczęście. Nie mogłabym prosić o lepszą córkę. Atrament był rozmazany od łez. Na dole widniał podpis: Twoja wiecznie Cię kochająca mama Nie mogła tego pojąć. Najważniejszym pytaniem, które przyszło jej do głowy, gdy już przestała szlochać, było dlaczego, mimo że mama nie żyła już od osiemnastu miesięcy, Helen dopiero teraz dała jej ten list. Spojrzała na nią i pożałowała, że nie może jej nienawidzić. Tak bardzo tego pragnęła. To wszystko przez nią. W głowie tłukło się jej tylko jedno: „Dlaczego?". Dlaczego? Dlaczego? Przeczytała list po raz drugi. Pielęgniarka Symonds wsunęła głowę przez drzwi z zamiarem poproszenia Laury o pomoc przy zmianie opatrunków. Helen podniosła wzrok i przyłożyła palec do ust. - Niech pani poprosi, żeby nam nie przeszkadzano, dobrze, siostro? Pielęgniarka wyszła. Laura prawdopodobnie nawet jej nie za uważyła. - Czytałaś ten list? - zapytała wreszcie Laura. - Nie, ale domyślam się, co w nim jest. - Dlaczego zwlekałaś tak długo z oddaniem mi go? - Miałam nadzieję, że nie będę musiała ci go nigdy dawać. Kochałaś Anne i nie chciałam tego niszczyć. - Skoro tak, to dlaczego kazałaś mamie obiecać, że powie mi prawdę, gdy będę dość duża, by to zrozumieć? - Zawsze chciałam, żebyś wiedziała, że to ja cię urodziłam, że cię kochałam i nie oddałam dobrowolnie. Zmieniłam jednak zdanie, gdy Anne zachorowała. Wtedy przestało to mieć znaczenie. Ważniejsze było przygotowanie domu dla ciebie i Robby'ego. Ona tego chciała, wiesz? - Wiem, nie wiedziałam tylko, dlaczego. Miałam wrażenie, że tak niewiele was łączyło. Helen uśmiechnęła się lekko. - Oprócz ciebie. 274
- Moim ojcem jest Oliver Donovan? - Tak. - Jestem więc owocem jakiegoś wstrętnego romansu pozamałżeńskiego, który trzeba było zatuszować. Niedobrze mi się robi na samą myśl o tym. - To nie tak. - A jak byś to opisała inaczej? Jestem bękartem. - Lauro, nie mów tak. Gdybym mogła zachować tę tajemnicę na wieki, zrobiłabym to. Gdyby syn Olivera nie przyjechał do Beckbridge... Nie wiedziałam, że poślubił Valerie Wilson. Ale dzisiaj... Wiedziałam, że sprawa i tak wyjdzie na jaw, bo przecież należało powstrzymać was przed ślubem. - Teraz to rozumiem - stwierdziła gorzko. - Wszyscy się dowiedzą i wezmą nas na języki. Pięknie ci za to dziękuję! - Kocham cię, zawsze kochałam i kocham też małego Robby'ego. Kochałam też twojego ojca, może trochę za bardzo. Tak samo, jak ty kochałaś Boba. - Nie da się tego porównać. Ja nie byłam romansującą mężatką. - Wiem. Niemniej rozumiesz, jak to jest kochać i być kochaną do tego stopnia, że przestaje się liczyć wszystko wokół. Możesz myśleć o mnie jak o zgorzkniałej wdowie w średnim wieku, ale kiedyś byłam młoda i zakochana, jak się okazało później, niezbyt mądrze. To jednak nie musi niczego między nami zmieniać. Nadal możemy zachować tę tajemnicę dla siebie i nikt nie będzie cię obgadywał. - Mam się zachowywać, jakby nic się nie stało? Tak jak ty, odkąd sprowadziłaś mnie do Beckbridge? - Tak. - Nie umiem. To nie leży w mojej naturze. Poza tym i tak będę musiała powiedzieć prawdę Wayne'owi. - To twoja decyzja. Jeśli mu nie powiesz, obawiam się, że zrobi to jego babka. - Zamilkła. - Chciałabym ci to wyjaśnić, opowiedzieć, co się stało. To nie było nic wstrętnego, daję słowo... - Nie chcę wiedzieć. - Dobrze. Nie będę cię do niczego zmuszać. - Chciałabym stąd odejść, wyjechać, ukryć się, zapomnieć, że cokolwiek mi powiedziałaś, że cię poznałam, że spotkałam Wayne'a 275
Donovana. - Zaśmiała się nieprzyjemnie. - A tak przy okazji, nigdy nie zamierzałam za niego wychodzić. Jest miły, ale nie groziło mi zakochanie się w nim. - Lauro, proszę, nie wyjeżdżaj. Potrzebujemy cię tutaj, nie tylko ja... - Wiem o tym i z tego powodu nigdzie się nie wybieram, a przynaj mniej nie w tej chwili. Mam pracę i dopóki jej nie wykonam lub nie zjawi się ktoś na moje miejsce, dopóty zostanę, co nie znaczy, że jestem z tego zadowolona. A teraz przepraszam, ale wrócę do swoich obowiązków. Wstała i wyszła. Helen została sama i patrzyła przed siebie pustym wzrokiem. Wyjawiła ciążącą jej od dawna tajemnicę, a całym sercem pragnęła, by nie było to konieczne. Ten mały szczęśliwy świat, który tworzyła od osiemnastu miesięcy, nagle runął. Nie po raz pierwszy zastanawiała się, dlaczego Oliver wrócił do Beckbridge. Nie dość, że wrócił, to nawet nie zdobył się na to, by przyjść do rezydencji i poinformować ją, że bierze ślub z pokojówką. Helen pamiętała, że była to pospolita kobieta o bardzo hałaśliwym śmiechu. Mama nieraz ją za to ganiła. Czy Oliver ją rozśmieszał? Śmiali się z niej? Nawet po tylu latach paliło ją poczucie upokorzenia. Powrót Stelli z Robbym wyrwał ją z zadumy. Ucałowała dziecko i zapytała, czy spacer mu się podobał. Poczęstowała go herbatnikiem roboty pani Ward. Życie musiało toczyć się dalej.
* * * - Prędzej czy później będziesz musiała z nim porozmawiać. Helen weszła do salonu, gdzie zastała Laurę wyglądającą przez okno. Stanęła za nią, żeby zobaczyć, czemu się przygląda. Z okna roztaczał się widok na trawnik przed domem i podjazd, aż do miejsca, w którym niknął za zakrętem w kierunku wioski. Z lewej strony znajdowała się murawa, po której czasami spacerowali pacjenci i grali w krokieta. W tej chwili nie było tam nikogo, bo nadchodziła jesień i wiał zimny wiatr. Po prawej stronie rósł szereg drzew, za którymi rozciągał się park. Wayne stał wsparty plecami o jedno z drzew, opierając stopę zgiętej w kolanie nogi o pień; palił papierosa. Laura odwróciła się w stronę Helen. Ostatnio rzadko ze sobą rozmawiały, wymieniały tylko niezbędne słowa związane z pracą oraz 276
zachowywaniem pozorów normalności w obecności Robby'ego i per sonelu. Wiedziała, że wina leżała po jej stronie, że gdyby tylko trochę się ugięła, Helen rozmawiałaby z nią z przyjemnością i odnowiłoby to ich przyjaźń, którą cieszyły się, zanim doszło do pamiętnego wyznania. Musiała pogodzić się z faktem, że Helen naprawdę była jej matką, lecz nie oznaczało to bynajmniej, że musiało się jej to podobać. Została okrutnie oszukana, nie tylko przez Helen, ale również przez swoją mamę. Nie potrafiła o niej myśleć inaczej jak o mamie, bez względu na brak genetycznego pokrewieństwa. Gdyby mama wyjaśniła jej, gdy Laura dojrzewała, że została adoptowana, byłaby w stanie zaakceptować ten fakt. Być może nawet byłaby ciekawa, kim jest kobieta, która ją urodziła, ale tylko tyle i nic poza tym. Mama nadal byłaby mamą. Tak wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi: jak mogła zostać zarejestrowana jako córka Anne i Toma Drummondów i jakim cudem, skoro jej mama nie była w ciąży, udawało się jej oszukiwać ludzi, że Laura jest jej dzieckiem. Laura jednak nie mogła zdobyć się na to, by zapytać o to wszystko Helen, bo byłoby to równoznaczne z akceptacją, uznaniem tego, co się wydarzyło, a nie była jeszcze na to gotowa. Nie rozmawiała też z Wayne'em, wynaj dując wymówki, by się z nim nie spotykać - udawała, że była zbyt zajęta albo że na sali był nagły przypadek. Nabrał zwyczaju kręcenia się po terenie rezydencji, w nadziei że ją spotka. - Wiem - skwitowała uwagę Helen. - Dlaczego nie zrobisz tego teraz? - Łatwo ci mówić. Ty już zrobiłaś swoje i zrujnowałaś moje szczęście. Chcesz, żebym kontynuowała twoje dzieło? To jest jak zakaźna choroba, która będzie się rozprzestrzeniała tak długo, aż wszyscy wokół będą nieszczęśliwi. - Lauro, to nie jest w porządku. - Helen nigdy nie podnosiła głosu i mówiła tak łagodnie, że jej słowa były ledwo słyszalne. - Nie mam ochoty być w porządku. W stosunku do mnie nikt nie był. - Próbowałam. - Zamilkła na chwilę. - A skoro o tym mowa, to co z tym młodzieńcem? Czy pozwalanie mu na to, żeby tu przychodził, jest w porządku? Nie zrobił nic złego. - Masz rację. 277
Laura odwróciła się i wyszła z pokoju. Helen nadal wyglądała przez okno aż do chwili, gdy ujrzała Laurę pchającą wózek z Robbym i zmierzającą w kierunku Wayne'a. Wtedy się odwróciła i poszła do kuchni zaparzyć popołudniową herbatę dla pacjentów.
* * * - Wreszcie. - Wyrzucił niedopałek papierosa i oderwał się od drzewa. - Co się stało? Dlaczego mnie unikasz? Uraziłem cię czymś? Przecież wiesz, że nie chciałem powiedzieć czegoś niestosownego, prawda? Nie proponowałem ci sprośnego weekendu. - Wiem. Ruszył za nią, gdy przemierzała podjazd żwawym krokiem. - Więc o co chodzi? Doszli prawie do drogi. Gdyby szła dalej, mogłaby spotkać kogoś znajomego. Wszyscy mieszkańcy wioski przywykli do wi dywania jej z Robbym i zawsze zatrzymywali się, żeby pogadać. Nie uda się jej zrzucić ciężaru z piersi, jeśli ciągle by jej prze rywano. Nagle skręciła i ruszyła przez trawę w kierunku jeziora. Kroczył za nią. Zatrzymała się i ustawiła wózek tak, żeby Robby mógł oglądać kaczki, będąc jednocześnie widocznym z altany. Docisnęła blokadę w wózku i poszła w stronę altany. - Usiądź - powiedziała, wskazując ławę z nowymi poduszkami. To jest długa historia i niekoniecznie budująca. Zrobił, o co prosiła. Usiadła obok niego w sporej odległości. Próbował rozluźnić atmosferę uśmiechem, ale w odpowiedzi otrzymał puste spojrzenie, które go zaniepokoiło. - Nie może być aż tak źle. - Owszem, jest. Pamiętasz, jak kiedyś myślałeś, że jesteśmy z Helen matką i córką? - Tak. Co w związku z tym? - Otóż to prawda. Nie wydawał się zbytnio poruszony tym, co usłyszał. - Właśnie się dowiedziałaś? - Tak. 278
- Rozumiem, że możesz być w szoku, skoro wcześniej o tym nie wiedziałaś, ale to nie tłumaczy tego, że ukrywałaś się przede mną i nie chciałaś się ze mną spotkać. - Nie rozumiesz. Chodzi o to, że Helen powiedziała mi, kto jest moim ojcem. - Wzięła głęboki wdech. - Według niej to Oliver Donovan. Wpatrywał się w nią osłupiały. - Tata? - Tak. - Nie wierzę. - Też jej na początku nie uwierzyłam, ale zapewnia mnie, że to prawda. Bała się, że ty i ja zbliżyliśmy się za bardzo i musiała temu przeszkodzić. Według niej jesteśmy przyrodnim rodzeństwem. - Czy może to udowodnić? - Nie był bardziej skory do zaakcep towania tych wieści niż ona. - Nie wiem. A dlaczego miałaby kłamać? - Potrzebuję czegoś więcej, niż tylko jej słów. To nie musiał być mój ojciec. Mógł to być ktokolwiek. - Jestem pewna, że taka nie była. Szczerze go kochała. To, czy on ją kochał, to już inna sprawa. Była wtedy mężatką, więc, jak sądzę, ich związek był skazany na porażkę od samego po czątku. - Tak ci powiedziała? - Nie. Wyciągnęłam wnioski z jej opowieści. - To nie wystarczy. - Zamilkł. - Kiedy się urodziłaś? - Piątego marca tysiąc dziewięćset osiemnastego roku. Przynaj mniej tak napisano na moim akcie urodzenia. Nie mogę być pewna, czy to prawda. - Kogo wpisano jako rodziców? - Toma i Anne Drummondów. - No więc proszę. Cała ta sytuacja jest wymysłem, od początku do końca. Ona zwariowała. - Bynajmniej. Dała mi list, który moja mama napisała na kilka dni przed śmiercią. Potwierdza w nim wszystko, co powiedziała Helen. - Co takiego? To o moim ojcu też? 279
- Nie, tylko to, że Helen mnie urodziła. O twoim ojcu dowiedziałam się od niej. - Myślisz, że to mogła być jej niespełniona miłość i z tego powodu była zazdrosna o moją mamę? Rodzice zawsze byli sobie oddani i jeśli tata wybrał mamę, Helen nie byłaby zadowolona z tego, że mamy się ku sobie. Nie sądzisz? - Mogło być też inaczej. Twój tata został odrzucony przez Helen, ponieważ była mężatką i szukał pocieszenia w ramionach twojej mamy. Powiedz mi, kiedy się urodziłeś? - We wrześniu tysiąc dziewięćset osiemnastego roku, po tym, jak tata został zwolniony ze służby i wrócił razem z mamą do Kanady. Wydawało mi się, że już ci mówiłem. - Być może, ale nie zapamiętałam. Jesteś zatem młodszy ode mnie o sześć miesięcy, więc wygląda na to, że spotykał się z obiema równocześnie. - Niemożliwe. On taki nie jest. Jest uczciwy i bogobojny... - Nie chcesz w to uwierzyć, prawda? - Nie chcę. A ty? - Też nie chcę, ale chyba muszę. - Nie poddam się tak łatwo. Będę drążył tę sprawę. - Jak? - Zapytam ojca. Napiszę do niego. - A jeśli twoja mama o niczym nie wie, to czy nie zranisz jej w ten sposób? - No to poczekam, aż ta cholerna wojna się skończy, wrócę do domu i zapytam go. - Nie zazdroszczę ci tego zadania. Wstała, żeby podejść do Robby'ego, który zaczął się wiercić. Wayne ruszył za nią. - Tylko tyle masz mi do powiedzenia? - Czy to nie wystarczy? - A co z nami? Wiesz, co do ciebie czuję. Myślałem, że ty... - Z mojej strony nigdy tak nie było. - Podniosła misia, którego Robby zrzucił na ziemię i podała dziecku. - Jednak nie mam nic przeciwko temu, żebyś był moim bratem. Nawet by mi się to podobało. Nie odpowiada mi tylko ta cała tajemniczość. 280
- Co zatem zamierzasz? Oznajmić to wszystkim wokół? - Na pewno nie. Im mniej osób będzie o tym wiedziało, tym lepiej. Mam do wykonania zadanie na tej wojnie i ty zresztą też, tak więc lepiej skoncentrujmy się na tym. Zwolniła blokadę wózka i ruszyła w stronę rezydencji. Rozstali się, gdy doszli do podjazdu. Laura zabrała Robby'ego do domu na herbatę, zaś Wayne został i dreptał w miejscu z frustracji. Czuł się tak, jakby ktoś uderzył go pięścią w żołądek, wycisnął z niego całe powietrze. Nie rozjaśniało mu to bynajmniej umysłu, a przecież musiał sobie przemyśleć to wszystko, o czym się przed chwilą dowiedział. Zamiast iść do wioski, przez wiele godzin spacerował rzadko uczęszczanymi dróżkami, pokonywał przeszkody terenowe, przecinał łąki, snuł się po lesie, gdzie świeżo opadłe liście tworzyły miękki dywan pod jego stopami. Położył się pod bukiem i poprzez jego gałęzie obserwował niebo upstrzone chmurkami. Lato miało się ku końcowi. Jego rodzice w Kanadzie zajmowali się pewnie tym, co zwykle: czytali wiadomości, komentowali fakt, że liście na drzewach zaczęły zmieniać kolor i zastanawiali się, kiedy ich syn wróci do domu. Och, jak bardzo tęsknił za domem! Na wieści zasłyszane od Laury w pierwszym odruchu zareagował niedowierzaniem. Nadal zresztą w to nie wierzył. Nie chodzi o to, iż wątpił, że Laura jest córką Helen; od początku to podejrzewał. Nie mógł tylko pogodzić się z tym, że był w to zamieszany jego ojciec. Chciał się dowiedzieć, dlaczego lady Barstairs powiedziała o tym Laurze. Czy była zazdrosną wiedźmą, która tak długo snuła fantazje o jego ojcu, aż w końcu uwierzyła w swoje wymysły? Bawiła go myśl, by oskarżyć ją o kłamstwo, ale postanowił tego nie robić. Wstał i wrócił do domu wujostwa, ale Joyce była w pracy i dom stał pusty. Przeszedł na drugą stronę drogi, by spotkać się z babką. Zbudowana z cegieł i kamienia chałupka była ostatnią częścią czworaka, który powstał z myślą o ludziach pracujących niegdyś w gospodarstwie. Jeżeli dom jego ciotki był mały, to ten był maleńki. Na dole były dwa niewielkie pomieszczenia, a z tyłu komórka, w której nie można się było wyprostować. Na piętrze znajdowały się dwie sypialnie. Na półkach w kuchni nie wystawiano żadnego serwisu, a gotowanie odbywało się na kuchni węglowej i prymusie. 281
- Przyszedłeś w samą porę. Wyciągniesz mi trochę wody ze stud ni - powitała go babka. - Tylko zamknij dobrze pokrywę. Nie chcę, żeby ktoś tam wpadł. Studnia służyła wszystkim czterem domom. Napełnił wiadro i przyniósł je babce. Za pomocą chochli nalała wodę do czajnika i postawiła go na prymusie. - W domu po drugiej stronie drogi nie ma nikogo - powiedział Wayne, patrząc, jak babka sięga po imbryk i puszkę herbaty stojące w szafce w rogu pomieszczenia. - To normalne. Joyce wraca o osiemnastej. - Czajnik zagwizdał i staruszka zalała herbatę, po czym przyniosła dwie filiżanki ze spodkami i dzbanek z mlekiem. - Napijmy się herbaty. Powiesz mi, co cię gryzie. Bo że coś ci doskwiera, to widzę. Od kilku dni chodzisz jak struty. Pokłóciłeś się z Laurą? - I tak, i nie. Usiadł przy stole naprzeciwko babki. Na stole leżała poplamiona cerata w kratę. - Mów. - Unikała mnie, a gdy wreszcie udało mi się z nią porozmawiać, powiedziała mi coś takiego, w co nie mogę uwierzyć. - Jest córką lady Helen. - Wiedziała babcia? - Nie trzeba być geniuszem, żeby na to wpaść. Jaśnie pani zniknęła na kilka miesięcy, pewnie w tym czasie Laura przyszła na świat. Matka lady Helen mówiła, że jej córka przeniosła się bliżej męża, ale wiem skądinąd, że on w tym czasie stacjonował we Francji. - Nalała herbatę do filiżanek i podała mu jedną. - Wzięto go do niewoli. Były więc powody, żeby sprawę zatuszować. Nie wiedziałam jednak, że utrzymywała kontakt z dziewczyną. Nie powinna jej tu przywozić. - Dlaczego? - Bo wsadziła kij w mrowisko. - Laura dowiedziała się o tym dopiero teraz. Jest tym bardzo zdenerwowana. - To chyba naturalne, nie sądzisz? Nie rozumiem tylko, dlaczego ty się tym tak przejmujesz. - Bo jest coś jeszcze. 282
- Aha - rzekła powściągliwie. - A tak. Lady Barstairs wyjawiła Laurze, że jej ojcem jest mój tata. Dlaczego miałaby to robić? Czy to może być prawdą? Babka wzruszyła ramionami. - A skąd ja mam to wiedzieć? Oliver bywał często w rezydencji, podobnie jak wielu innych. Hrabia otworzył podwoje swego domu przed oficerami. To mógł być każdy. - Problem w tym, że Laura w to wierzy. Twierdzi, że jesteśmy przyrodnim rodzeństwem. Myśli babcia, że jesteśmy? - No przecie nie wiem. - A kto wie? - Może twój tata. Chociaż się starzeje, mógł zapomnieć. Poślubił twoją mamę i wrócił do Kanady w tym samym czasie, kiedy jaśnie pani wróciła stamtąd, dokąd wyjechała. - Ale zamieszanie. Wyciągnęła sękatą dłoń i położyła ją na jego ręce. - Zapomnij o tym, synu. Zostaw to za sobą. Są inne dziewczyny, równie śliczne. I nie muszą jeszcze prać pieluch. Nie warto tego aż tak opłakiwać. To nie była łatwa rada, ale musiał ją przyjąć. Wiedział, że włóczenie się po wiosce nic mu nie da. Nie potrafił jednak przybrać radosnej miny i uśmiechać się szeroko do wszystkich znajomych. Równie dobrze mógł wrócić do jednostki; tam przynajmniej nikt nie wiedział, przez co przechodził. Pójdzie jednak na ślub, chociażby po to, żeby udowodnić, iż nad sobą panuje, a jego babcia miała rację. Po raz kolejny ujrzał Laurę, dopiero gdy wszyscy schodzili się do kościoła. Bliźniacy, ubrani w długie spodnie, szkolne sweterki i nie skazitelnie białe koszule czuli się bardzo ważni, bo prowadzili wszystkich na wyznaczone miejsca. Wayne dostrzegł Laurę siedzącą po drugiej stronie nawy między Helen i Kathy; na jej kolanach wiercił się Robby. Uśmiechnął się do niej, gdy zajmował swoje miejsce między Joyce i Stellą. Alec zaprosił kilku kolegów, którzy podobnie jak on mieli urlop, podczas gdy ich okręt przechodził remont po potyczce z łodzią podwodną, zaś Daphne zaprosiła przyjaciółki z Londynu. Reszta obecnych pochodziła z wioski. Wszyscy postarali się ubrać odświętnie. 283
Laura nie widziała tylu kolorowych sukienek i wymyślnych kapeluszy od początku wojny. Nie było Iana, który w mundurze szeregowca uganiał się na poligonie ćwiczebnym gdzieś na północy Anglii. Zabrakło także Kena i Steve'a, którzy nie dostali urlopów. Przechodzili szkolenie przed jakimś nowym zadaniem i w każdej chwili mogli zostać przeniesieni do jednostki operacyjnej. Pan młody w galowym mundurze wyglądał bardzo elegancko i przystojnie. Obok niego stał drużba, również w uniformie. Panna młoda promieniała, gdy zbliżała się do ołtarza prowadzona przez Williama. Miała na sobie satynową jasnobłękitną suknię i kokieteryjny toczek. Jej druhnami były Jenny i Meg. Wierni wstali i rozpoczęło się nabożeństwo. Laura była bardzo wzruszona - wspominała dzień swojego ślubu, który się nie odbył. Był to najgorszy dzień w jej życiu, równie zły jak ten, w którym dowiedziała się, że nie jest córką swojej mamy i jeszcze gorszy od dnia, w którym zmarł jej tata. Tata odszedł po długiej chorobie, podczas której zmagał się ze strasznym bólem, więc nie mogła samolubnie życzyć sobie, by jego cierpienie trwało dłużej. Wzięła udział w nabożeństwie, obrzuciła szczęśliwą parę confetti i udała się do gospodarstwa Bridge na przyjęcie. Jedzenia było mnóstwo. Życie na wsi miało swoje zalety. Jadła kanapki z szynką, smażone jajka na twardo obtoczone w mięsie i krokiety mięsne, piła bardzo smaczne domowej roboty wino z dzikiego bzu, rozmawiała i śmiała się, droczyła się z bliźniakami, ale przez cały czas chodziła za nią myśl, dręczące pytanie: jak dużo wszyscy wiedzieli? Czy ją obserwowali, obgadywali za plecami? Rozejrzała się. Alec i Daphne, najwyraźniej szczęśliwi, krążyli wśród gości i przyjmowali życzenia. Helen pomagała Kathy roznosić talerze z jedzeniem. Wayne stał między Meg i Jenny i zabawiał je opowieścią o swoim przyjeździe do Anglii; nie patrzył w jej stronę. Joyce śmiała się z czegoś, co opowiadał jej posterunkowy Harris, a Stella otwarcie flirtowała z drużbą Aleka. Lenny, chyba Lenny, bo był spokojny, zajął się Robbym i siedzieli pod stołem, bawiąc się farmą dla dzieci, która pewnie kiedyś należała do Steve'a. Ci ludzie stali się jej przyjaciółmi, przyjęli ją do swoich serc w sposób, w jaki nie zrobił tego nikt z zatłoczonego Londynu. Jeśli znali prawdę na jej 284
temat, to nie okazywali tego. Wciągnęli ją do rozmowy, jakby była jedną z nich. William poprosił o ciszę i wzniósł toast za młodą parę. Pan młody mu odpowiedział i wszyscy się śmiali. Wypito też za zdrowie druhen, a wtedy William zaproponował kolejny toast. - Nie zapominajmy o tych, którzy nie mogą być tu z nami dzisiaj. Wypijmy za nieobecnych przyjaciół. Wszyscy mu zawtórowali i napili się wina. Każdy myślał o kimś, kogo znał, a kto nie mógł być z nimi dlatego, że stracił życie, zaginął, trafił do niewoli, bądź, jak Steve i Ken, był na służbie. Laura, podnosząc kieliszek do ust, napotkała wzrok Helen i dostrzegła niepewny uśmiech, błądzący po jej ustach. Jeśli miała zostać w tej wiosce, choćby na krótko, będzie musiała się z nią dogadać. Po raz pierwszy przyznała sama przed sobą, że nie chce wyjeżdżać, ale zapragnęła poznać szczegóły wydarzeń z przeszłości, które wcześniej z taką furią odrzuciła. Musiała zrozumieć, dowiedzieć się czegoś o swoim ojcu - tym, który dał jej życie, a nie tym, który ją kochał i pielęgnował w dzieciństwie. Później zastanowi się, czy powinna zostać, czy wyjechać. Tego wieczoru, gdy siedziały z Helen w salonie, a między nimi panowało pełne napięcia milczenie, po tym, jak wesele się skończyło i nowożeńcy wyjechali w kilkudniową podróż poślubną, gdy wykonały już wszystkie swoje prace i Robby leżał spokojnie w łóżku, ośmieliła się odezwać. - Helen, powiedziałaś, że mi to wyjaśnisz. - Tak. Gdy będziesz gotowa. - Jestem gotowa. Mam w głowie mnóstwo pytań, głównie doty czących mamy i taty. To znaczy, Toma. Czy znał prawdę? Jak mamie udało się przekonać wszystkich, że byłam jej dzieckiem? Jeśli mnie kochałaś, jak mogłaś mnie oddać? Gdyby ktoś próbował mi zabrać Robby'ego, gryzłabym i drapała, żeby go zatrzymać. Helen uśmiechnęła się, słysząc tę listę. To znaczyło, że Laura dochodzi do siebie, co dawało jej pewną nadzieję. - Opowiem ci całą historię i pewnie uzyskasz odpowiedź na większość swoich pytań. Jeśli będziesz chciała zapytać o coś jeszcze, postaram się odpowiedzieć, gdy skończę. 285
- Dobrze. Przez dobrą minutę milczała, aż Laura zaczęła się zastanawiać, czy kiedykolwiek zacznie mówić. Wstała i rozlała resztkę brandy do kieliszków. Przyszło jej do głowy osobliwe pytanie: skąd wezmą kolejną butelkę? Wsunęła kieliszek w dłoń Helen i usiadła naprze ciwko niej. - Słucham. Helen zastanawiała się, od czego zacząć. Od poznania Olivera? Od ślubu z Richardem? Poronienia Anne? A może Laura chciała wiedzieć tylko, jak to się stało, że Anne ją zabrała i jak jej dwie matki poznały się i umówiły, że nic jej nie powiedzą? Może powinna przekazać jej tylko suche fakty? Zreflektowała się jednak, że nie pozwolą one Laurze w pełni zrozumieć nieszczęsnego położenia Helen. Nagle jej usta rozciągnął uśmiech. - Mam wrażenie, że powinnam zacząć od słów: „Dawno, dawno temu, żyła sobie piękna księżniczka"... - Tata tak rozpoczynał historie, gdy byłam mała. Kochałam go. Zawsze będzie moim tatą, bez względu na to, co powiesz. Tak jak mama zawsze będzie mamą. - Oczywiście. Lecz to nie jest bajka. Nie ma szczęśliwego zakoń czenia. Myślałam, że ma, gdy ty i Robby ze mną zamieszkaliście i tak dobrze się dogadywałyśmy, ale okazało się, że nadzieja jest matką głupich. Chyba muszę ci opowiedzieć o moim życiu w dzieciństwie i okresie dorastania. Nie mogło się chyba bardziej różnić od życia Anne. Znajdowałyśmy się na przeciwnych krańcach drabiny społecz nej, lecz surową dyscyplinę, jaką twoja mama musiała znosić w siero cińcu i potem, gdy poszła do pracy, można chyba porównać z tyranią mojego ojca, która doskwierała wszystkim w rodzinie, zarówno mojej mamie, bratu, jak i mnie. Tak w życiu twojej mamy, jak i w moim brakowało miłości, do czasu gdy ona poznała Toma, a ja Olivera. Słowo mojego ojca było rozkazem i nigdy nie przyszło nam do głowy, że mógłby się mylić. Miałam postępować zgodnie z surowymi zasadami i gdy ojciec stwierdził, że Richard będzie dla mnie od powiednim mężem, uwierzyłam mu. Miałam zaledwie osiemnaście lat. - Gdy zaczęła mówić, cofnęła się w myślach do tych czasów i zaczęła je na nowo przeżywać. Zapomniała o swojej słuchaczce 286
i ciągnęła dalej. - Tak mało wiedziałam o życiu, o czymkolwiek. Do czasu spotkania Olivera nie poznałam, czym jest miłość. Pewnie można by powiedzieć, że później też nie było lepiej... Laura wysłuchała jej do końca i nie przerywała. Nie chciała uwierzyć w to, że życie Helen było tak surowe ani że lady Hardingham tak bardzo bała się męża, że mogłaby przystać na rozdzielenie córki i wnuczki, ale nie mogła wątpić, że tak się stało. Trudno też było zaakceptować fakt, że mama oszukała wszystkich, udając, że była w ciąży, ale też typowe dla jej taty było to, że jej wybaczył i kochał córkę, którą mu podsunięto. On w tej całej historii robił najlepsze wrażenie. Opis tego, jak Helen poszukiwała swojej córki po śmierci rodziców i konfrontacji z Anne, wręcz rozdzierał serce, bo Laura mogła się identyfikować z obiema stronami. - Byłaś szczęśliwym dzieckiem i każdy to widział - stwierdziła Helen. - Okrucieństwem byłoby usiłowanie zabrania cię z domu, mimo że wierzyłam, iż mam prawo walczyć o ciebie, bo to nie była legalnie przeprowadzona adopcja. Dałam Anne słowo i dotrzymałam go, niechętnie, przyznaję, ale zrobiłam to dla twojego dobra. Anne odpłaciła mi się, gdy zachorowała i doprowadziła do naszego spot kania. Tylko ty możesz ocenić, czy postąpiła słusznie. - Nie chcę nikogo oceniać. Chcę tylko zrozumieć. - I rozumiesz? - Tak myślę. Czy widziałaś się jeszcze kiedyś z Oliverem Donovanem? - Nie. Napisałam do niego, gdy tylko zorientowałam się, że jestem w ciąży. Oczekiwałam, że uzna dziecko, nawet jeśli nie zdoła od razu przyjechać, lecz nie dostałam odpowiedzi. O tym, że przeżył wojnę, dowiedziałam się dopiero wtedy, gdy do Beckbridge przyjechał jego syn. Nie wiem, czy Oliver o tobie wie. Co powiedział Wayne, gdy usłyszał te wieści? - Nie chciał dać temu wiary i stwierdził, że poprosi ojca o wyjaś nienia. Odradziłam mu to, żeby nie denerwował swojej matki. Już wystarczająco wiele osób jest z tego powodu nieszczęśliwych. - Czy naprawdę musimy być nieszczęśliwe? Wszyscy starali się jak najlepiej. Nie ma kogo obwiniać. - Czuję się, no nie wiem, oszukana. 287
- A powinnaś? - Helen patrzyła na nią badawczo, w nadziei na pojednanie, ale uznała, że być może jest jeszcze na to za wcześnie; przynajmniej zaczęły ze sobą znowu rozmawiać, a to był krok w dobrym kierunku. - Pomyśl sobie, co by się stało, gdybyś trafiła do kogoś, kto by o ciebie nie dbał i nie potrafił cię kochać. Twoje życie mogłoby wyglądać zupełnie inaczej. - Wiem. Ciągle sobie powtarzam, że powinnam się cieszyć, że miałam dwie kochające matki. Przypuszczam, że w końcu zacznę to doceniać, ale w tej chwili potrafię myśleć tylko o tym, że jestem bękartem, że mój akt urodzenia został sfałszowany i jeśli kiedykolwiek zakocham się i zechcę wyjść za mąż, będę musiała sporo wyjaśnić. No i jest Robby. Co on sobie pomyśli, gdy dorośnie? - A co ma myśleć, oprócz tego, że jesteś jego mamą i go kochasz? Poza tym istnieje znacznie lepsze określenie zamiast „bękarta". To „dziecko miłości". Szkoda, że nie zamieszczają takiej informacji na aktach urodzenia. A jeżeli mężczyzna, którego kobieta kocha, nie jest uczciwy, to i tak nie będzie się przejmował tym, co się stało w prze szłości. - Jak to dobrze, że to nie Wayne. Laura nagle się zaśmiała, gdyż pomyślała o Stevie. Wiedział, że nie była mężatką. Być może wiedział też o niej i o Helen, albo o Helen i Oliverze. Zdawało się, że w wiosce wszyscy znali prawdę. Biedny Steve, nie powinna go tak odtrącać. Gdyby w owej chwili przekroczył próg, rzuciłaby się w jego ramiona. Zawsze się pojawiał, gdy go potrzebowała. Gdzie jest teraz jej opoka? *
*
*
Mijał rok, a wojna wciąż trwała. Stalingrad, Moskwa, północna Afryka, Malta, ataki U-bootów na atlantyckie konwoje, naloty bom bowe. BBC i gazety podawały ludziom wszystkie informacje, jakie były dozwolone przez cenzurę. Codziennie rano w gazetach pisano o kolejnych nalotach na obiekty wroga, o dokonanych zniszczeniach i o tym, jak wiele samolotów sił sprzymierzonych nie wracało z akcji. Dotyczyło to również amerykańskich bombowców B- 17 zwanych latającymi fortecami i liberatorów, które wylatywały z baz we wschod niej Anglii, żeby bombardować cele w ciągu dnia. Mieszkańcy 288
Beckbridge podnosili głowy, gdy bombowce przelatywały nad nimi w drodze do Niemiec i życzyli lotnikom bezpiecznego powrotu. Pod koniec października siły generała Montgomery'ego zadały wojskom feldmarszałka Rommla potężny cios pod El Alamein. Była to pierwsza dobra wiadomość od dłuższego czasu i wszyscy nagle zaczęli się radować. Rząd zezwolił na bicie w kościelne dzwony w następną niedzielę, by uczcić to wydarzenie, chociaż premier Churchill ostrze gał, że to jeszcze nie koniec, a nawet nie początek końca, ale być może koniec początku. Laura zastanawiała się, czy może powiedzieć to samo o swoim życiu. Wyjaśnienia Helen zmusiły ją do pogodzenia się z prawdą i dla dobra wszystkich starała się zachowywać tak jak zawsze. Łatwo przychodziło jej to w pracy, zostawiała wtedy swoje problemy i sku piała się na niesieniu pomocy pacjentom. Ale po pracy, gdy pod koniec długiego dnia mogła się rozluźnić i zająć umysł czymś innym, wszystko do niej wracało, uporczywe myśli kłębiły się w głowie i już nie wiedziała, co ma o tym wszystkim sądzić. Początek miała za sobą - mamę, tatę, Boba, Wayne'a i zapewne także Steve'a. Dopiero teraz mogła sama przed sobą przyznać, że Steve był dla niej kimś więcej niż tylko opoką. Pokochała go, czekała na jego listy, na jego odwiedziny podczas tak rzadkich urlopów, na uśmiech na twarzy i w oczach, dźwięk miękkiego, ciepłego głosu i jego pocałunki, ceniła również to, że przy nim czuła się akceptowana i wyjątkowa. Żałowała tego, że tak go zbywała, gdy prosił ją o rękę, a równocześnie tego nie żałowała. Jakież byłoby to okropne, gdyby zmienił o niej zdanie, a jeszcze straszniejsze, gdyby czuł się zob ligowany do poślubienia jej jedynie dlatego, że poprosił o jej rękę i nie potrafił się wycofać. Tak było lepiej. Koniec początku. Laura nawet nie mogła się domyślać tego, co ją czekało.
* * * Urządzenie nawigacyjne, które wykorzystywało sygnały radiowe wysyłane przez dwie stacje naziemne w Anglii do lecących samolotów, nazywano „obojem". Zmierzenie czasu potrzebnego na dotarcie fal do samolotu i z powrotem pozwalało określić jego pozycję oraz wysłać sygnał informujący pilota, że znajduje się dokładnie nad celem. Steve 289
nie miał do tego przekonania, ale dane zbierane podczas rekonesansów po nalotach zdawały się potwierdzać, że dokładność bombardowania istotnie wzrosła. Po szkoleniu na pathfinderach Steve i Ken zostali wysłani do Marham i przydzielono im samolot mosquito, który według Kena wyglądał jak ciężarna kaczka, bo w jego wydatnym brzuchu miało się zmieścić tysiąc osiemset kilogramów bomb. Samoloty te nie były uzbrojone i trzeba było polegać na ich szybkości, by wyprowadzić je z tarapatów, a także na tym, że mogły wzbić się wyżej niż myśliwce wroga. Owej nocy pathfindery wyznaczyły cel za pomocą kolorowych rac, w chwili gdy główne siły znajdowały się tuż ponad nim. - Świetne wyczucie czasu - skomentował Steve, chwaląc swojego nawigatora, kiedy zawrócili w stronę domu. Artyleria przeciwlotnicza postawiła na niebie ścianę ognia i po twornie trudno było się przez nią przedrzeć. Lecieli nisko i starali się o to, by znaleźć się poniżej toru pocisków. Gdy już dotrą nad Morze Północne, zwiększą wysokość. - Szefie, nie chcę cię martwić - powiedział lakonicznie Ken - ale zaciągniemy ze sobą do domu połowę tych niemieckich lasów. Możemy wejść trochę wyżej? Steve uśmiechnął się i posłusznie podniósł odrobinę nos samolotu. Zostawili Niemcy za sobą i przelatywali już nad Holandią. To był ich ostatni lot bojowy przed jakże wyczekiwanym urlopem. Na Gwiazdkę będzie w domu. Mama cieszyła się z tego powodu jak dziecko. Dało się to wyczuć w entuzjazmie bijącym z jej listów i planów, które robiła. Pisała, że zrobią świąteczny pudding i wszyscy pomyślą swoje życzenie, i o tym, jak szuka składników na ciasto, i o tuczeniu gęsi zabiciu wieprza. Zaczynał się pomału wczuwać w tę atmosferę. Święta w domu - jakże pięknie to brzmi, gdy się wypowie te słowa na głos. Ken, który pochylał się nad mapami tuż za nim, usłyszał go i uśmiechnął się. - Przed nami belgijskie wybrzeże i znacznie silniejszy ogień artylerii - poinformował. Steve poczuł ulgę, gdy zostawili ląd za sobą i znaleźli się nad morzem, które lśniło w świetle księżyca niczym grafit. Teraz mógł wejść trochę wyżej. Nie zdążył jednak tego zrobić. Zostali zauważeni 290
przez samotny myśliwiec wroga, który zanurkował, by ich zaatakować. Steve próbował robić uniki, ale mosquito nagle zaczął spadać. - Drań nas trafił! - krzyknął Ken, gdy zatrzymał się prawy silnik i na skrzydle pojawiły się języki ognia. Lecieli zbyt nisko, żeby móc się bezpiecznie katapultować. Musiał się wzbić wyżej. Mógł lecieć na jednym silniku, ale jeśli ogień się rozprzestrzeni i stracą skrzydło, znajdą się w poważnych opałach. - Nie wiem, czy dotrzemy do domu - powiedział. - Jak uda mi się wejść wyżej, możesz skakać. - Co to znaczy: „możesz"? A ty co zamierzasz? - Zostać. Postaram się dolecieć do angielskiego wybrzeża. Jeśli mi się nie uda, wyskoczę jak najbliżej brzegu i będę miał nadzieję, że ratownicy mnie znajdą - wyrzucił z siebie urywanym głosem, bo starał się zapanować nad lotem samolotu. - I spodziewasz się, że ja wyskoczę i cię zostawię? W życiu. Zostaję. - To podaj kurs na najbliższy kawałek Anglii. Jeśli tylko uda mi się wejść wyżej, będę mógł trochę się pokołysać i spróbuję zdusić ten cholerny ogień. Gdyby udało mu się utrzymać w powietrzu przez kolejne pół godziny, mogliby dotrzeć do lądu. Żaden z nich nie miał wiele do powiedzenia. Steve był zbyt zajęty prowadzeniem uszkodzonego samolotu, a Ken zastanawiał się, czy zrobił mądrze, postanawiając z nim zostać. Szanse na to, że dolecą do domu, były bardzo niewielkie. Jeśli ogień dotrze do kadłuba, będzie po nich. - Udało się! - krzyknął radośnie. - Mamy pod sobą bagna Essex. - W samą porę. Wyskakuj. Podam naszą pozycję i skaczę za tobą. Patrzył, jak Ken wyskoczył i jego spadochron się otworzył. Podał bazie pozycję i zaczął szukać odpowiedniego miejsca do lądowania. Nie mógł po prostu skoczyć i porzucić maszyny, która spadłaby na domy lub szkołę. Poza tym gwałtownie tracił wysokość i był już za nisko na to, żeby jego spadochron zdążył się otworzyć. Przygotował się na uderzenie.
* * * Ken wylądował niezdarnie, ale dziękował Bogu, że był w jednym kawałku. Odwrócił się, żeby poszukać Steve'a i zorientował się, że 291
ten nie wyskoczył. Chyba ten dureń nie próbuje lądować? Samolot płonął. Chłopak patrzył, jak maszyna o włos mija kościelną wieżę i znika za grupą drzew. Miał wrażenie, że minęła cała wieczność, gdy usłyszał wybuch i ujrzał słup ognia strzelający ku niebu. Zrobiło mu się słabo. Wyplątał się z uprzęży i pokuśtykał przez pole na spotkanie trzech ludzi, którzy biegli w jego stronę. On był bezpieczny, ale Steve? Wpadł w ramiona najbliższego człowieka. - Mój pilot - wymamrotał. - Znajdźcie mojego pilota.
* * * Joyce, która z racji wykonywanego zawodu zawsze dostarczała wiadomości, zaniosła żółtą kopertę do gospodarstwa Bridge. - To nie zawsze są złe wieści - powiedziała nieśmiało do Kathy, która trzymała kopertę w zdrętwiałych palcach i nie była w stanie jej otworzyć. Jak zwykle znajdowały się w kuchni. Na stole stały brudne talerze i inne naczynia. Połówka chleba i okruchy leżały na desce do krojenia. Z rondla wypełnionego domowej roboty marmoladą wystawała łyżecz ka. Pies węszył pod stołem i czekał, aż jego pan wstanie i zajmie się swoją codzienną pracą. Jenny pakowała stertę zeszytów do teczki. Chłopcy zarzucili już torby na ramiona i spakowali buty do gry w piłkę, gotowi iść do szkoły. Meg i Josh krzątali się po podwórku. To był dzień jak każdy inny. William wyjął jej kopertę z rąk, otworzył ją i zaczął czytać. - Żyje - oznajmił, wydając długie westchnienie ulgi. - Został ranny podczas akcji. - Dzięki Bogu za tę łaskę - odetchnęła z ulgą Kathy, opadając na krzesło. - Napisali coś o obrażeniach albo o tym, gdzie jest? - Nie. - Spojrzał na Joyce. - Czy Ken z nim leciał? - Tak. Zadzwonił do mnie na pocztę. Stąd wiedziałam, że wieści nie są najgorsze, a przynajmniej nie tak złe, jakby mogły być. Nad kanałem La Manche zaatakował ich niemiecki myśliwiec, ale Steve upierał się, by lecieć do domu. Dotarli aż do Essex. Wtedy Ken wyskoczył. Steve miał zrobić to samo, ale nie zdążył. Ken widział, jak samolot spadł na ziemię. - Przerwała. - Nie wiem, na ile poważnie jest ranny. Zabrano go do szpitala w Hammersmith. 292
- Czy to nie tam pracowała Laura? - Kathy zapytała Williama. - Zdaje się, że tak. - Zadzwońmy tam i dowiedzmy się, co się stało. William zniknął w przedpokoju, w którym stał telefon. Cała reszta czekała w milczeniu. Wrócił po pięciu minutach. - Byli nieco podejrzliwi. Ma złamaną rękę i poparzoną twarz oraz dłonie. Jego życie nie jest zagrożone. - Oparzenia. O nie! Williamie, musimy natychmiast do niego jechać. Pozwolą nam się z nim zobaczyć? - Tak powiedzieli. Pojedziemy jutro. - Rezydencja - oznajmiła nagle Kathy. - Przeniesiemy go do rezydencji. Laura się nim zaopiekuje i będziemy mogli widywać się z nim codziennie, aż wydobrzeje. Uchwyciła się tej myśli i William nie chciał jej mówić, że jego zdaniem nie będą mogli decydować o tym, gdzie i jak ich syn ma być leczony.
* * * Steve wybudził się ze śpiączki farmakologicznej i od razu tego pożałował. Miał taki cudowny sen. Był środek lata i leciał, ale jego samolot nie wydawał żadnego dźwięku, szybował bezgłośnie i sunął po niebie niczym ptak. Poniżej znajdowało się gospodarstwo ojca. Na podwórku stali jego rodzice, siostra, stary Josh i Laura, która miała na sobie strój pielęgniarki. Patrzyli w jego stronę i machali do niego. Słyszał, jak go wołają. A po przebudzeniu czuł przejmujący ból i nie mógł przestać jęczeć, zupełnie jak dziecko. - Steve, słyszysz mnie? To był głos mamy. Próbował otworzyć oczy, ale miał je tak zaklejone, że nie widział dobrze. Zamiast tego starał się podnieść rękę. Też się nie udało. Jęknął i wybełkotał: - Mamo, co ty tutaj robisz? - Nie rozumiem go - powiedziała Kathy do Williama. Po policz kach spływały jej łzy. Jej syn, jej kochany chłopiec, był nie do poznania. Twarz miał zakrytą opatrunkiem z małym otworem na usta i oczy, a jego dłonie tkwiły w wielkich rękawicach. Do jednej ręki miał podłączoną kroplówkę, druga była w gipsie aż do nadgarstka. 293
- Słyszałeś, co powiedział? - Nie zrozumiałem. - Szkoda, że właściwie go nie widzimy i nie możemy go dotknąć. Myśli pani, że wie o naszej obecności? - zwróciła się do pielęgniarki, która przyprowadziła ich do łóżka Steve'a. - Może pani dotknąć jego nóg. Na pewno się zorientuje, że to pani. Dostał sporą dawkę morfiny, więc w tej chwili nie jest zbyt przytomny. Stali i patrzyli na niego. Kathy położyła dłoń na jego kolanie. - Kochanie, czy możesz poruszać palcami stóp? Znowu coś wybełkotał, ale jego palce zatańczyły. - Słyszy nas. Steve, nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Zorientuję się, czy można cię przenieść do rezydencji Beckbridge... Ta wiadomość wywołała u niego silne pobudzenie i dalszy potok bełkotu. Nie chciał jechać do Beckbridge. Wiedział, że wygląda pewnie groteskowo i wszyscy będą się od niego odwracać ze wstrętem. Chciał zobaczyć, jak rozległe są poparzenia, ale nie pozwolono mu spojrzeć w lustro. Widział swoje dłonie podczas zmiany opatrunku. Jedno ramię było w gipsie, ale drugą rękę pokrywały sączące się bąble i obie dłonie, od nadgarstków po czubki palców, były czarne jak smoła. Powiedziano mu, że to tylko kwas taninowy. „To jest koagulant, który tworzy coś w rodzaju tymczasowej skóry, podczas gdy pańska prawdziwa skóra się goi", wytłumaczono mu. Czy jego twarz też tak wyglądała? Nie powinien się tak upierać przy tym, żeby nie opuszczać samolotu. Gdyby wyskoczył, mógłby uniknąć tego cierpienia. Może wyłowiłby go jakiś holenderski trawler i przewiózł do domu? Tym czasem naraził na niebezpieczeństwo życie swoje i Kena oraz pastora i jednego z parafian, którzy byli na przykościelnym cmentarzu i rzucili się, aby go wyciągać z samolotu chwilę przed eksplozją. Przez większość czasu był nieprzytomny, co było dobre, bo gdy odzyskiwał przytomność, kiedy karetka wiozła go z zawrotną prędkością do najbliższego szpitala, na każdym wyboju jego ciało przeszywały rozgrzane do czerwoności igły bólu i wtedy znowu mdlał. W szpitalu podano mu morfinę, obmyto solą fizjologiczną, żeby usunąć fragmenty odzieży z ran, opatrzono go gazą nasączoną parafiną i olejem z wątroby halibuta, i odesłano do szpitala Royal Masonie. Od tego czasu na 294
przemian tracił i odzyskiwał przytomność. Zdecydowanie wolał stan śpiączki; chwile na jawie były piekłem. - Jest bardzo zmęczony - poinformowała rodziców pielęgniarka. Może mogliby państwo przyjechać innego dnia. - Czy możemy zobaczyć się z lekarzem? - zapytał William. Pielęgniarka wyprowadziła ich z sali, a wówczas siostra oddziałowa przyszła zmienić opatrunki. Steve musiał się gryźć w język, żeby nie krzyczeć i, co gorsza, nie kląć szpetnie. Starał się nad sobą panować; myślał o Laurze. Nie może krzyczeć. Mama i tata byli na korytarzu i nie chciał, żeby go usłyszeli.
* * * Kathy i Williama zaproszono do gabinetu, gdzie po chwili dołączył do nich lekarz w średnim wieku. - Państwo Wainright? - Podał rękę obojgu. - Doktor Gibbs. - Proszę nam powiedzieć, co się stanie z naszym synem - zwróciła się do niego Kathy. - Jak źle z nim jest? Wszystko będzie dobrze, prawda? - W końcu tak. - Ileż to już razy musiał to mówić przelęknionym krewnym rannych żołnierzy? Wiele zależało od tego, jak ktoś rozumiał owo „dobrze". - Możecie państwo w to nie wierzyć, ale mogło być znacznie gorzej. - Mógł zginąć. - To też, aczkolwiek miałem na myśli obrażenia. Miał na głowie hełm, ale nie miał maski na twarzy, dlatego też najbardziej ucierpiały oczy, nos i policzki. Dłonie są również mocno poparzone, mimo że miał rękawiczki. - Nie powiedział im, że namęczyli się piekielnie, żeby usunąć z pokrytej pęcherzami skóry Steve'a ich spalone pozo stałości. - Na szczęście podczas tej wojny wiele się nauczyliśmy o leczeniu poparzeń, a doktor Mclndoe jest prawdziwym cudotwórcą... - Doktor Mclndoe? - przerwała mu Kathy. - Słyszałam, jak Laura o nim wspominała. Dość często przyjeżdża do rezydencji Beckbridge. Przekształcono ją na szpital dla ofiar poparzeń. Pracuje tam siostra Laura Drummond. - Siostra Drummond? Znam ją. Zastanawiałem się, co się z nią stało po tym, jak... - przerwał, bo nie miał pojęcia, jak wiele ci ludzie wiedzieli o jej przeszłości. 295
- Mieliśmy nadzieję, że można by go przenieść do Beckbridge. Czy to w ogóle możliwe? - To nie zależy ode mnie, pani Wainright. Zdecyduje o tym doktor Mclndoe, gdy obejrzy majora w East Grinstead. Wtedy będzie mógł powiedzieć więcej. Niemniej nie dopełniłbym swojej powinności, gdybym państwa nie poinformował, że syna czeka długa i bolesna droga. - Czy będzie miał dużo blizn? - Obawiam się, że tak. Części z nich będzie się można pozbyć dzięki przeszczepom, pozostała część zniknie z czasem. Najważniejsze jest, byście państwo pamiętali, że to nadal jest wasz syn, ten sam mężczyzna, którym był przed poparzeniem. On będzie pewnie mówił coś innego. Ma przed sobą trudne dni, a państwo będziecie po trzebowali całej swej cierpliwości, na jaką tylko możecie się zdobyć. Dojdzie jednak do siebie i musicie o tym przez cały czas pamiętać. - Kiedy zostanie przeniesiony? - Gdy będzie w stanie znieść podróż. Dam państwu znać, jeśli zostawią państwo swój numer telefonu. Podziękowali mu i wyszli ze szpitala oszołomieni. - Zaraz po powrocie pójdę do Laury - oznajmiła Kathy, gdy William wziął ją pod rękę i prowadził ulicą w kierunku stacji metra. Byli tak pochłonięci swoimi troskami, że nawet nie spostrzegli, jak bardzo Londyn był zniszczony. Leje między budynkami wypełniała woda, a w wielu domach okna zabito deskami. - Powie nam, co się dzieje i czy uda się jej ściągnąć go do rezydencji.
* * * Laura wyobrażała sobie, że wszyscy w wiosce znali prawdę i nie potrafiła zmusić się do tego, by spotkać się z kimkolwiek. Łatwo jej było pozostawać na terenie szpitala i udawać, że nie ma czasu na nic innego oprócz pracy. Z tego powodu od czasu pamiętnej rozmowy z Helen nie widziała Joyce Moreton; nie wiedziała, co Wayne powiedział ciotce i nie chciała się tego dowiadywać. Wystarczyło jej to, że musiała przyjąć do świadomości fakt, iż miała nową matkę, która żyła i miewała się świetnie. Nie potrzebowała do szczęścia zajmowania się jeszcze przyrodnim bratem. Nie była więc w żaden 296
sposób przygotowana na wieści przyniesione przez Kathy. Podziałały one na nią w taki sposób, że zapomniała o własnych problemach i skupiła się wyłącznie na Stevie. Biedny chłopak. - Czy może tu przyjechać? - zapytała Kathy, kończąc opowieść, za którą trudno było nadążyć, choć jej istota była wystarczająco jasna. - Opiekowałabyś się nim, prawda? - Oczywiście, że tak, ale to od lekarzy zależy, jak będzie leczony. - Lauro, muszę coś zrobić. Czułam się potwornie, widząc go w takim stanie. Jestem pewna, że wydobrzeje szybciej blisko domu. Mogłabym do niego przychodzić... Lauro! Nie wiem, gdzie się podziać. Mój syn, mój kochany synek... - Łzy wielkie jak groch toczyły się po jej policzkach; szukała w kieszeniach chusteczki. - To nadal jest twój syn, Kathy. Musisz o tym zawsze pamiętać. Co powiedzieli o jego obrażeniach? Bardzo starała się zachować spokój i pragmatyzm, ale sama czuła się trochę jak Kathy. Rozpaczała nad tym, że ktoś, kogo kochała, kto był jej tak drogi, został ranny i cierpiał z powodu bólu. Wiedziała aż nazbyt dobrze, przez co przechodzą ofiary poparzeń. - Niewiele - odparła Kathy. - Musi jechać do East Grinstead, gdy będzie się nadawał do podróży. - Trafi tam w dobre ręce. - Pojedziesz się z nim spotkać? - Ależ naturalnie! - Żadna siła by jej nie powstrzymała.
Rozdział jedenasty
Krocząc przez długą salę do łóżka Steve'a, Laura cofnęła się w czasie. Znowu była młodą pielęgniarką w lśniącym białym fartuchu i czepku tak wykrochmalonych, że aż szeleściły, gdy szła. To były czasy, gdy horror tej wojny i jej ofiary nie zalały jeszcze szpitali, gdy mogła się śmiać i droczyć z pacjentami. Wtedy też była po raz pierwszy zakochana. Bob krążył po szpitalu, gdy nie był na służbie i czekał, aż ona skończy dyżur. Żyła też jej mama, która ją kocha ła i którą ona kochała. Czy od tamtych szczęśliwych dni naprawdę minęły zaledwie dwa lata? Miała wrażenie, że upłynęły wieki, tak wiele się wydarzyło - nie tylko w jej życiu, ale na całym świecie. Pozbierała się, gdy doszła do łóżka Steve'a. Pielęgniarka pomagała mu pić przez słomkę, wsuniętą delikatnie między spalone usta. Twarz Steve'a była opuchnięta niemal do podwój nych rozmiarów i choć opatrunek zasłaniał ją prawie całą, doświadczenie podpowiadało Laurze, jak wyglądała. Oczy, małe szparki w zabandażo wanej twarzy, były przymknięte, jakby Steve nie chciał patrzeć na świat, z którym nie czuł już więzi. W milczeniu przejęła szklankę od pielęgniarki i przysiadła na skraju łóżka. Poczuł ruch, otworzył oczy i wypluł słomkę. - Laura! Co ty tutaj robisz? - Przyszłam do ciebie, naturalnie. - Mama cię przysłała? - Nie musiała mnie przysyłać, Steve. Myślałeś, że nie przyjadę? Chyba znasz mnie lepiej, czyż nie? 298
- Wolałbym, żebyś nie przyjeżdżała. Jestem upiorem. - Bzdura! Jesteś Steve'em Wainrightem, moją opoką. Chciał się zaśmiać, ale tylko jęknął z bólu. - Ładna ze mnie opoka. Nie mógłbym nawet kiwnąć palcem, żeby ci pomóc. - Uniósł zagipsowane ramię, po czym opuścił je na kołdrę. - Owszem, mógłbyś i nawet na to liczę. A tymczasem to ja będę twoją opoką. Rozumiesz? - Dlaczego mam wrażenie, że prawisz mi morały? - To żadne morały. Tylko cię delikatnie napominam. Jeśli mnie zawiedziesz, wtedy dam ci wycisk. - To na nic. - Co na nic? - Nie przyjadę do Beckbridge, gdzie wszyscy będą mnie oglądać jak jakiś okaz muzealny. „Biedny Steve! Już nigdy nie będzie taki sam. Nie pozwalajcie dzieciom podchodzić do niego, żeby nie śniły się im koszmary". - Teraz to mnie wkurzyłeś. Zacznijmy od tego, że nie przyjedziesz do Beckbridge przed pobytem w East Grinstead, a i to dopiero wtedy, gdy doktor Mclndoe cię tam skieruje. Poza tym, czy sądzisz, że pozwoliłabym, żeby wszyscy cię oglądali? Pewnie chodziło ci o twoich rodziców, siostrę i innych ludzi, którzy cię kochają? - Nie od powiedział, więc wsunęła mu słomkę między usta. - Pij. Posłuchał jej, ale się skrzywił. Pewnie trzeba było podać mu kolejną dawkę morfiny, bez której ból byłby nie do zniesienia. Widziała, jak zbliża się do nich doktor Gibbs. - Idzie lekarz. Będę musiała wyjść, ale wrócę. - Nie pozwalaj mamie przychodzić, dobrze? Nie mogę znieść wyrazu jej twarzy. - Mówił z trudem, bo ból był aż tak przejmujący. - Po prostu była w szoku. Okrucieństwem byłoby nie pozwalać jej przychodzić do ciebie, ale zaproponuję, żeby się wstrzymała do czasu twojego pobytu u doktora Mclndoe'a i gdy sprawy przybiorą trochę lepszy obrót. - Miała na myśli jego okaleczoną twarz i wewnętrzną walkę o pogodzenie się z tym, co się stało. - Siostra Drummond! Cóż za zbieg okoliczności! - Doktor Gibbs wydawał się szczuplejszy niż w czasach, gdy z nim pracowała; miał 299
też zmęczoną twarz, ale uśmiechał się szeroko na jej widok. - Jak się pani miewa? Co pani porabia? - Miewam się dobrze i jestem zapracowana. - Opowiedziała mu o swojej pracy. - Major Wainright jest moim starym przy jacielem. - No, trochę narozrabiał, ale niebawem zrobimy z nim porządek. Słowa te zostały wypowiedziane radosnym tonem, przez co Steve aż stęknął ze złości. Porządek! Jak można zrobić z nim porządek, skoro cały jego świat runął? Laura była wprawdzie przyzwyczajona do widoku poparzonych twarzy, ale to bynajmniej nie znaczyło, że chciałaby wyjść za właściciela jednej z nich. On zresztą też by tego nie chciał, mając świadomość, że to nie miłość każe jej trwać przy nim, a litość. Nie takiej miłości pragnął. No i jest jeszcze Wayne Donovan, ten przystojniak, który odwiedza wioskę... Poczuł ukłucie igły i wiedział, że niedługo odczuje odrobinę ulgi, nie tylko od bólu, ale też gorzkich myśli. * *
*
- Co u niego? - zapytała Kathy. Laura, zgodnie z obietnicą, poszła do gospodarstwa Bridge zaraz po powrocie z Londynu. - Czuje się na tyle dobrze, na ile może się czuć człowiek, który odniósł takie obrażenia. To są pierwsze dni po wypadku i nadal nie jest w stanie tego zaakceptować. Będzie potrzebował czasu, żeby się dostosować. - Doktor Gibbs ostrzegał nas przed tym. - Trudno się temu dziwić, prawda? Młody przystojny mężczyzna nagle przestaje być atrakcyjny. Czuje się tak, jakby stracił tożsamość. Zmienia się jego postrzeganie samego siebie i wyobraża sobie, że inni ludzie też zmieniają swój stosunek do niego. Myśli, że jest odrażający, co czyni go pełnym urazy. Często będzie odrzucał proponowaną mu pomoc... - To cię jednak nie zniechęci, prawda? Laura przyjrzała się jej uważnie, zastanawiając się, czy to pytanie miało głębszy sens, niż pozornie się wydawało. - Naturalnie, że nie. Was również nie, prawda? 300
- Nie. Miałam tylko nadzieję, że gdy przyjedzie do Beckbridge, wszyscy będziemy mogli mu pomóc. Doktor Gibbs mówił, że ostatecz na decyzja należy do doktora McIndoe'a, więc może mogłabyś z nim porozmawiać... - Zrobię, co będę mogła, Kathy, bo też bym chciała, żeby tu był. Poczekam jednak do czasu, gdy pojedzie na konsultację do East Grinstead. Wiem, że się o niego lękasz, ale postaraj się zachować spokój. W tej chwili musi się pogodzić z tym, co się wydarzyło i tę bitwę musi stoczyć sam. - Mówisz mi, że mam do niego nie jeździć? - Wstrzymaj się z wizytami do jego spotkania z doktorem McIndoe'em. On potrafi tchnąć w człowieka pozytywne nastawienie, wspiera swoich pacjentów, wszystko im wyjaśnia, dzięki czemu zaczynają rozumieć, że to, co się z nimi dzieje nie jest końcem świata. Jemu jest łatwiej zachować obiektywizm, ponieważ nie jest tak mocno zaangażowany emocjonalnie jak krewni pacjenta. - A ty? Czy potrafisz być obiektywna? - Będę się starała. - Nie porzucisz go, prawda? - Nie, Kathy, nie porzucę go. - Wiedziała już, że za nic nie wyjedzie z Beckbridge.
* * * Chłopcy czekali na Gwiazdkę od wielu tygodni. Rozmawiali o niej, dawali wszystkim do zrozumienia, że mimo iż są już za duzi, aby wierzyć w Świętego Mikołaja, to i tak liczą na to, że znajdą to i owo w skarpetach. Kathy, która do niedawna nie mogła się doczekać przyjazdu Steve'a, nagle straciła wszelką werwę, jakby nic już nie miało dla niej znaczenia. Jak mogli świętować, jeść, pić i bawić się, gdy jej ukochany syn leżał na szpitalnym łóżku i walczył o życie? I na dodatek nie chciał jej widzieć. Czuła się winna, że pokazała po sobie, jak bardzo przeraził ją widok jego oszpeconej twarzy. Była w szoku, to wszystko. Następnym razem będzie się lepiej kontrolowała. Pisała do niego codziennie, ale ktoś musiał czytać mu jej listy, ponieważ on nie mógł wziąć ich do ręki i nie widział wyraźnie, więc trochę się w nich ograniczała. Nie był też w stanie jej odpisać; mógł jedynie 301
podyktować parę słów pielęgniarce lub salowej. A to jej nie zadowa lało. Jak zatem mogła myśleć o świętach? - Wiem, że wujek Steve jest chory - powiedział do niej Donny ale on na pewno by nie chciał, żebyśmy byli nieszczęśliwi, prawda? Pozbierała się. - Oczywiście, że by nie chciał.
* * * Doktor Archibald Mclndoe pochodził z Nowej Zelandii i był po czterdziestce. Nosił okulary w rogowej oprawie, przez które zdawał się patrzeć na świat z radosnym i zaraźliwym optymizmem. - Zacznijmy od początku - powiedział, gdy obejrzał obrażenia Steve'a dzień po tym, jak ten przyjechał do Queen Victoria Hospital w East Grinstead. Najpierw zajmiemy się powiekami, żeby mógł pan mrugać jak należy i znowu oglądać świat. Steve sam nie wiedział, czego chciał; z jednej strony widział rozmazany obraz, ale z drugiej - przynajmniej nie musiał oglądać w lustrze potwora, jakim stał się Steve Wainright. Od wypadku minął miesiąc - miesiąc mąk przerywanych wywoływanym przez narkotyk snem, miesiąc, podczas którego odbywał szaleńczą przejażdżkę kolejką górską po krainie emocji, w górę i w dół - raz cieszył się, że żył, a raz chciał umrzeć. Czuł ulgę, że matka nie przyszła go znowu odwiedzić, to znowu miał jej za złe, że nie przejęła się na tyle, by przyjść, albo chciał się ukryć przed wszystkimi, a równocześnie chciał wracać do domu. I przez cały czas odczuwał ból. Nie potrafił jednak powstrzymać reakcji na uśmiech chirurga, mimo że uśmiechanie się też było trudne. - I co zobaczę? - Mamy tu kilka ładnych pielęgniarek i ogólnie nie jest to najbrzydsze miejsce. Potem zrobimy coś z pańskimi rękami. Krok za krokiem, dobrze? - A ile tych kroków przede mną? - Sporo. Lekarz bynajmniej nie przesadzał. Jak poinformowano Steve'a, żar ognia spowodował skurczenie się skóry wokół oczu do tego stopnia, że powieki nie stykały się ze sobą. Doktor Mclndoe zaproponował, by zrekonstruować powieki Steve'a z wykorzystaniem skóry spod pachy. 302
Operację przeprowadzono tydzień później. Gdy usunięto opatrunki, Steve odkrył, że może, z pewnym wysiłkiem, który jednak był z dnia na dzień mniejszy, otwierać i zamykać oczy - nie musiał patrzeć na to, na co nie chciał. Jego twarz wróciła do normalnych rozmiarów i, mimo że skóra na nosie i policzkach nadal była różowa i pełna blizn, goiła się. Z dłońmi było gorzej. Przeszedł już tortury polegające na usuwaniu warstwy kwasu taninowego za pomocą moczenia ich w soli fizjo logicznej. Gdy tylko powietrze zetknęło się z odsłoniętą, nową skórą, zakończenia nerwowe były wciąż podrażniane. Ból był nie do wy trzymania. Nawet lekko powiewająca zasłonka powodowała wystar czający ruch powietrza, by cierpiał katusze. Pewną ulgę przyniosło mu włożenie dłoni w specjalne osłonki. Skóra goiła się stopniowo, na tyle wolno, że nie wierzył, by dzień, w którym opatrunki okażą się niepotrzebne, kiedykolwiek nadszedł. Problem polegał na tym, że skóra na jego dłoniach stwardniała niczym na bawole i skurczyła się tak, iż czubki palców dotykały wnętrza dłoni i nie mógł ich rozpros tować. Oznaczało to konieczność przeprowadzenia kolejnych operacji, między którymi mógł przechadzać się po pięknie utrzymanym terenie wokół szpitala, a nawet wybrać się do miejscowego pubu, co okazało się być totalną katastrofą. Czuł, że budził u wszystkich odrazę, zwłaszcza gdy upuścił szklankę, którą starał się przytrzymać swoimi powykręcanymi dłońmi. Zapewniono go wprawdzie, że nic się nie stało, ale miał tego dość i uciekł. Nie miał wyboru i musiał poddać się temu, co robiono z nim w szpitalu. Poza tym czytał gazety i słuchał radia, sfrustrowany, że wojna toczyła się bez jego udziału. Bombardowania nabierały roz machu: zwycięstwo aliantów w bitwie pod El Alamein ugruntowało ich przewagę w Afryce Północnej, a Niemcy byli zmuszeni przerwać oblężenie Stalingradu. Jego niezłomni mieszkańcy odnieśli zwycięstwo w tej kluczowej dla losów wojny bitwie. Odwiedzili go rodzice, którzy zapewnili go, że wyglądał o niebo lepiej, co pewnie było prawdą, aczkolwiek starannie unikali rozmowy o jego obrażeniach, a zamiast tego gawędzili o tym, co się działo w Beckbridge: o wiosennym zasiewie, o sześciu młodych jagniętach, z których jedno babcia karmiła z butelki, o tym, że Ian Moreton 303
przyjechał na urlop i wygląda na to, że poprawił mu się charakter. Stella musiała podjąć pracę w zakładach zbrojeniowych i wybrała fabrykę w Northampton, w której produkowano balony zaporowe, odeszła więc z rezydencji i teraz to Helen zajmowała się Robbym przez prawie cały czas, czym była zachwycona. Jankesi byli wszędzie i dziewczęta poszły na tańce do amerykańskiej bazy wojskowej, żeby uczcić Nowy Rok. Bliźniacy jak zwykle coś psocili, ale bardzo dobrze radzili sobie w liceum. I wszyscy nie mogli się doczekać, kiedy wróci do domu. Dom! Miał do niego ambiwalentny stosunek. Denerwował się tym, jak ludzie na niego zareagują, burzył się na myśl, że mogliby się nad nim litować, a jeszcze bardziej mierziło go to, że mogliby unikać patrzenia mu w twarz. Z drugiej strony nie chciał, żeby na niego patrzyli. Widział się w lustrze, więc miał świadomość tego, że wyglądał odrażająco. - Nie sądzę, by to miało się stać niebawem - stwierdził, unosząc zmasakrowane dłonie. - Najpierw trzeba coś zrobić z tym. Mama przyjęła tę półprawdę za dobrą monetę i ucałowała go na do widzenia, przez co poczuł się paskudnie. Nie mógł jednak spotkać się z rodziną i przyjaciółmi: z Jenny, Meg i Daphne, z Moretonami, z Joem Easterem, z ciocią Helen, która pewnie przywykła już do widoku poparzonych lotników. I zdecydowanie nie mógł się widzieć z Wayne'em Donovanem, który według wszystkich był taki przystojny i czarujący. Czy Laura nadal utrzymywała z nim kontakt? Nigdy o nim nie wspominała, a on za nic pierwszy nie poruszy tego tematu. Odwiedzała go tak często, jak pozwalały jej na to obowiązki, ale nie było łatwo podróżować. Najczęściej przyjeżdżała przy okazji, gdy przywożono jakiegoś pacjenta z Beckbridge na operację lub zabierano do rezydencji na czas rekonwalescencji. Dużo czasu poświęcała na wypytywanie go o to, jak się czuł. Nie wiedział. Był zły i sfrustrowany w związku z przepełniającym go wewnętrznym chaosem i tęsknił za swoim dywizjonem. I nie zamierzał słuchać o pobycie w rezydencji Beckbridge. - A czemu nie? - dopytywała. Siedzieli w gabinecie doktora McIndoe'a, który pozwolił Laurze z niego skorzystać. - Mogłabym się tobą zajmować do czasu, aż byś tu wrócił na operację dłoni. 304
- Nie chcę, żebyś się mną opiekowała. - Bardzo ci dziękuję. Nie będę się więc przejmować. - Wstała i wyszła. Zawołał za nią, ale bez skutku - nie dała znaku, że go usłyszała. Dopiero wtedy dotarło do niego, że mogłaby przestać do niego przyjeżdżać, a przecież tak bardzo czekał na jej wizyty. Nawet gdy był w najgorszym stanie, potrafiła podnieść go na duchu. Poszedł na salę i przekonał swego kumpla Johnny'ego, żeby wybrali się do pubu. Johnny wyglądał nawet gorzej od Steve'a, ale zawsze się uśmiechał i żartował. Steve nie wiedział, jak dużo z tego było udawaniem. Upili się potwornie, i hałasując, wrócili do szpitala, gdy wszyscy już spali. Dyżurująca pielęgniarka umieściła ich w innej sali, żeby wytrzeźwieli. Następnego ranka doktor McIndoe wezwał Steve'a i porządnie go złajał: nie za to, że się upił, ale za to, iż przeszkadzał innym w nocy. - Przyda się panu zmiana miejsca - zakończył. - Co by pan powiedział na przenosiny do rezydencji Beckbridge, do czasu gdy będę gotów zacząć pracować nad pańskimi dłońmi? Czas spędzony z rodziną i przyjaciółmi mógłby panu dobrze zrobić. - Tam też się skompromitowałem. Nie mógłby pan zająć się moimi dłońmi, żebym mógł wrócić od razu do swojej roboty? - Myśli pan, że łatam pana po to, żeby pan zniszczył moją pracę? - A do czego innego się nadaję? - Do wielu rzeczy, ale nie mam czasu, by je wszystkie wymieniać. Będzie pan musiał sam je odkryć. Steve wrócił na salę i kopnął w nogę łóżka, co niestety nie zmieniło jego nastroju, a jedynie wywołało ból. - Dostałeś burę? - zapytał Johnny. - Tak. Odsyłają mnie do Beckbridge. - Hej! To nie jest kara tylko nagroda. Steve zmusił się do śmiechu.
* * * Wrócił do Beckbridge w Wielki Piątek dwudziestego trzeciego kwietnia. Steve nie wiedział, kto podjął ostateczną decyzję, w każdym razie dostał bilet kolejowy i musiał odbyć samotną podróż pociągiem. Po raz pierwszy od chwili wypadku był zdany tylko na siebie i było to 305
wysoce stresujące. Wyobrażał sobie, że wszyscy będą mu się przy glądali i z odrazą odwracali od ohydnej twarzy. Cieszył się, że było zimno i mógł mieć na sobie płaszcz i czapkę oraz wełniane rękawiczki z jednym palcem; nie udało mu się wsunąć dłoni w pięciopalczaste. Rękawiczki wprawdzie ukrywały przypominające szpony palce, ale zarazem jeszcze bardziej utrudniały chwytanie i przenoszenie rzeczy. Gdy ludzie widzieli, że ma kłopoty, spieszyli mu z pomocą, przez co nie czuł się ani trochę lepiej. Dziękował im i próbował się uśmiechać, ale uśmiech nie poprawiał jego wyglądu, o czym wiedział, bo ćwiczył przed lustrem. Napisał do Laury żałosne przeprosiny i dołączył przekaz pocztowy, żeby kupiła coś Robby'emu na drugie urodziny. W odpowiedzi otrzymał podziękowanie i stwierdzenie, że zostało mu wybaczone. Laura napisała też, że nie wolno mu odrzucać oferowanej w dobrej wierze pomocy i chociaż ona rozumiała jego frustrację, to inni mogą jej nie zrozumieć. Wyraziła nadzieję, że przemyśli kwestię przyjazdu do Beckbridge, co było największym marzeniem jego matki. „Po trzebuję też swojej opoki", wyznała. Zastanawiał się, dlaczego. Czy praca, polegająca na opiekowaniu się takimi jak on, okazała się dla niej zbyt wymagająca? A może chodziło o Wayne'a Donovana? Czyżby chciała się go poradzić w sprawie swoich uczuć do Kanadyj czyka? Nigdy nie widział tego człowieka, a już go nie lubił. A może chodziło tylko o to, żeby się dobrze zachowywał i poczuł się potrzeb ny? Takie pytania nękały go od chwili, gdy przyjechała do niego do Hammersmith i powiedziała, że go potrzebuje. Pociąg ze stacji Liverpool Street do Attlesham jechał bardzo powoli. Nie dość, że zatrzymywał się na każdej stacji, to jeszcze kilka razy został skierowany na bocznicę, żeby ustąpić drogi długie mu składowi towarowemu z wagonami przykrytymi brezentem. Steve zauważył, że był to transport wojskowy; przewoził broń, części samolotów, jakieś pojazdy. Ta wojna toczyła się już bez niego. Gdy dotarł na miejsce, dostrzegł czekającą na niego Laurę. Wyglądała tak promiennie i świeżo w swoim uniformie. Talię miała jeszcze szczuplejszą niż zwykle - mógł przysiąc - i podkreślał ją jeszcze granatowy pas ze srebrną sprzączką. Na ramiona zarzuciła niedbale granatową pelerynę. 306
Bał się, czy nie wzbudzi w niej odrazy, dlatego nie wiedział, czy ją pocałować, czy nie. Laura rozwiązała jego dylemat, obejmując go i całując w poorany bliznami policzek, po czym wzięła go za rękę. - Przyjechałam samochodem - poinformowała, prowadząc go do miejsca, gdzie zaparkowała humbera. - Udało mi się przekonać ludzi we wsi, żeby nie organizowali komitetu powitalnego z flagami i orkiestrą dętą. - Wielkie nieba! Chyba nie chcieli czegoś takiego zrobić? - Dyskutowali taką możliwość. - Kto? - Przede wszystkim bliźniacy i Joyce. Joyce uważa, że uratowałeś Kenowi życie. - To nieprawda. W rzeczywistości prawie go zabiłem. Ale dzięki, że im przeszkodziłaś. Nie musiał pytać, skąd się dowiedzieli, że wraca do domu. Jego mama nie zdołałaby dochować takiej tajemnicy. Laura otworzyła przed nim drzwi po stronie pasażera, upewniła się, że usiadł wygodnie, po czym przeszła na stronę kierowcy. - To nie znaczy, że uda ci się unikać spotkań z nimi - zauważyła. - Wiem. Ale nie dzisiaj. Jestem potwornie zmęczony. - Spodziewałam się tego, czterogodzinny wypoczynek. ograniczona liczba gości, a i prawda? - Uruchomiła silnik
więc zaordynowałam ci dwudziesto Potem będzie mogła cię odwiedzać to na krótko. Poradzisz sobie z tym, i wyjechała z parkingu.
- Jesteś aniołem. - Wolałabym, żebyś tak nie mówił. Daleko mi do bycia aniołem. Prawdę powiedziawszy, ostatnio urządziłam wszystkim piekło. - Też wyglądasz na zmęczoną. - Owszem. To choroba tego narodu. - Jest coś jeszcze? - To może zaczekać. W tej chwili moim zadaniem jest przygoto wanie cię pod względem fizycznym i psychicznym do kolejnej operacji. - Jestem gotów w tej chwili i wysłucham cię zawsze, kiedykolwiek będziesz gotowa mówić. Mogę mieć tylko problem, jeśli mnie po prosisz, żebym przydzwonił komuś w nos. 307
- No nie wiem - odparła, śmiejąc się. - Zdaje się, że masz pięści jak z żelaza. Uśmiechnął się. Naprawdę potrafiła sprawić, że czuł się normalnie, nawet jeśli mówiła o jego niepełnosprawności. - Naprawdę mam komuś spuścić lanie? - Oczywiście, że nie. - Myślałem, że może Wayne'owi Donovanowi. Utkwiła wzrok w drodze przed sobą. Zapadał już zmierzch, a reflektory samochodu oświetlały drogę tylko na kilka metrów przed autem. - Skąd przyszedł ci do głowy ten pomysł? - Nie wiem. Chyba dlatego, że sprawiłoby mi to przyjemność. - Będziesz musiał poczekać, bo pojechał do swojej jednostki. - Ale jeszcze tu wróci? - Nie mam pojęcia. Steve pochylił się do przodu, gdy mijali zjazd w stronę jego gospodarstwa, ale na dworze nikt na nich nie czekał. Opadł z po wrotem na siedzenie, czując zarówno ulgę, jak i rozczarowanie. Targały nim sprzeczne emocje. Gospodarstwo Bridge było jego domem, więc jak mógł nie chcieć tam wrócić? Mama przyjęłaby go spokojnie, bo przecież widziała go w szpitalu i wiedziała, czego się spodziewać, ale Jenny, Meg i Daphne, która nadal pracowała u jego rodziców, mimo że była już żoną Aleka, nie miały pojęcia, jak ohydnie wyglądał. No i byli jeszcze bliźniacy, a także stary Josh i jego żona. Steve nie mógł znieść swych myśli. A jednak tęsknił za ciepłem starej kuchni, spokojem własnego pokoju, w którym otaczały by go kije do krykieta, rakiety tenisowe, kije golfowe, zniszczone tenisówki, modele samolotów i książki o lataniu. No i nie miałby nic przeciwko kuchni mamy. - Powiedziałam twoim rodzicom, żeby zabrali ze sobą Jenny jutro po południu - powiedziała Laura, jakby czytając w jego myślach. Reszta może poczekać. - To konieczne? - Owszem - skręciła na podjazd i podjechała pod frontowe drzwi. - Jesteśmy na miejscu. Zaprosiła go do środka i zaprowadziła do jednoosobowego pokoju. 308
- Połóż się - poradziła, gdy sanitariusz przyniósł jego torbę i położył ją na stole stojącym przy nogach łóżka. - Poproszę, żeby przyniesiono ci kolację do pokoju. Sięgnął po jej dłoń. - Dziękuję ci Lauro. - Ale to tylko dzisiaj, pamiętaj - odparła, udając, że go nie zrozumiała. - Jutro zejdziesz do jadalni i będziesz jadł posiłki ze wszystkimi. Puścił jej rękę, a ona odwróciła się. Postanowiła zachowywać się profesjonalnie, pomagać mu tylko wtedy, gdy to konieczne i nie rozpieszczać go. Było to trudne, bo ogromnie mu współczuła i bardzo pragnęła pomóc mu się rozebrać, ułożyć w łóżku i karmić go, gdyż nie mógł samodzielnie władać nożem i widelcem. Jednak nie było jej wolno tego robić. Musiał się nauczyć zajmować sobą, odzyskać niezależność i poczucie własnej wartości, a każde zadanie, które udawało mu się wykonać, przybliżało go o krok do celu, jakim było wyzdrowienie. Wiedziała doskonale, że po operacji dłoni praktycznie wróci do punktu wyjścia, bo znowu będzie musiał znosić ból i nie będzie mógł zrobić niczego sam. Miała świadomość, z czym wiązała się ta operacja i że nie jest to nic łatwego. Najpierw zoperują mu prawą dłoń i gdy się wygoi, zajmą się lewą. Laura miała nadzieję, że do tego czasu Steve podbuduje się psychicznie i dzięki temu będzie szybciej dochodził do siebie. To po części zależało też od niej i jego rodziny.
* * * Nie sądził, że mu się to uda, ale spał do południa następnego dnia. Obudził się, gdy sanitariusz przyniósł mu ciepłą wodę do mycia, po czym wyszedł. Steve był w stanie samodzielnie się myć. Zrobił to więc, a następnie ubrał się powoli, gdyż czynność ta sprawiała mu ból i gdy nadawał się już do tego, by pokazać się ludziom, zszedł do jadalni, w której rozstawiono czteroosobowe stoły. Laura chodziła między nimi i zamieniała słowo z każdym pacjentem. Gestem wskazała mu miejsce przy jednym ze stołów i przedstawiła go porucznikowi Benowi Savage'owi i sierżantowi Wilcoxowi, który, jak się okazało, nigdy w życiu nie siedział w samolocie, o czym radośnie poinformował Steve'a. Pracował w obsłudze naziemnej lotniska i odniósł obrażenia 309
podczas nalotu, gdy próbował przesunąć płonącego spitfire'a w bez pieczne miejsce. Pośród innych, którzy zostali dotknięci równie boleśnie, jeśli nie bardziej niż on, Steve czuł się lepiej i niebawem wszyscy zaczęli wymieniać uwagi i żartować ze swojego leczenia. Dobrze go to nastroiło przed spotkaniem z rodzicami i Jenny, które miało się odbyć po południu. Laura oddała do ich dyspozycji odosobniony pokój i zostawiła samych. Stał, gdy weszli i nie wiedział, co powiedzieć. Mama nie miała z tym problemu. - O, wstałeś i ubrałeś się - stwierdziła, rzucając się w jego stronę, by ucałować go w policzek. - Wyglądasz znacznie lepiej, prawda Williamie? Jeśli czuła wobec niego odrazę, to skrzętnie ją ukryła, podobnie jak Jenny, która ucałowała go w oba policzki i chwyciła za ręce. - Jakie biedne masz dłonie. - Nie ma się czym martwić. Coś z nimi zrobią i będą jak nowe. - Przyjdziesz do domu na niedzielny lunch, prawda? - zapytała Kathy, siadając na kanapie i przyciągając go do siebie. William i Jenny znaleźli sobie jakieś miejsca i również spoczęli. - Laura nie ma nic przeciwko temu. Chciałabym, żebyś był w domu przez cały czas, ale według niej nie jest to w tej chwili najlepszy pomysł. - Nie powinienem się pokazywać ludziom. - Nie widzę w tym problemu. Kto by się przejmował kilkoma bliznami? Wcale nie wyglądają tak źle, jak sobie wyobrażasz. Prawie ich nie widać. Obiecaj, że przyjdziesz. - Mam nadzieję, że nie zaprosiła mama całej wioski. - Naturalnie, że nie. Chcę mieć cię tylko dla siebie. Rzecz jasna będzie babcia, bliźniacy, Meg i Daphne. Przecież nie mogłabym ich nigdzie wysłać, prawda? - Przerwała, gdy dostrzegła konsternację w jego oczach. - Odeślę ich, jeśli będziesz nalegał... Pozbierał się. - Ależ nie. To jest też ich dom. Poza tym chciałbym, żeby były też Laura i ciocia Helen. Wyglądała na zdziwioną. Zastanawiała się, czy potrzebował sojusz ników, którzy będą go chronić przed jego własną rodziną. Laura będzie mile widziana, zawsze była, odkąd tak bardzo im pomogła. Ale Helen? Jednak nie mogła jej pominąć... 310
- Jasne. Robby też będzie. Pojawiła się Laura z herbatą. - Pomyślałam sobie, że chętnie się napijecie - stwierdziła. - Potem Steve będzie musiał odpocząć. Może się wydawać, że jest już silny i zdrowy, zwłaszcza w tym mundurze, ale to tylko pozory. - Rozmawialiśmy o niedzielnym lunchu - poinformowała ją Kathy. Laura podawała wszystkim herbatę i zerknęła przelotnie na Steve'a. Miała nadzieję, że nie odmówił matce. Uśmiechał się. To był dziwny, krzywy uśmiech, ale dostrzegła w nim to, co najważniejsze: potwier dzenie, że Steve czuł się dobrze. - Jestem pewna, że Steve nie może się już doczekać - zauważyła. - Chcielibyśmy zaprosić też ciebie i Helen - oznajmił jej Steve. - Mam tego dnia dyżur. - Na pewno nie przez cały dzień. Nie możecie wpaść na herbatę? I wziąć ze sobą Robby'ego? - Zaśmiał się. - Będziesz mogła przypilnować, żebym się dobrze sprawował i poszedł spać o rozsądnej porze. Kathy spostrzegła z lekką urazą, że szukał wsparcia. Chciała się nim opiekować, robić dla niego wszystko, karmić go, matkować mu. Laura ją przed tym przestrzegała, ale przecież nie stanie się nic złego, jeśli go trochę rozpieści. *
*
*
Robby był przyzwyczajony do widoku zdeformowanych lotników i nie uważał, by w nowym przybyszu było coś szczególnego; no, może z wyjątkiem tego, iż miał wrażenie, że go znał. Poza tym gość zapuszczał się do tych części domu, gdzie inni panowie nie mieli wstępu: na przykład dzisiaj, gdy wszedł do salonu, w którym przebywały mamusia i ciocia Helen, kiedy miały chwilę czasu. Nowo przybyły zwracał się do cioci per „ciociu", więc młody umysł dziecka uznał, że to ktoś z rodziny. Pociągnął go za rękę i podał mu drewniany klocek. Steve próbował go od niego wziąć, ale bez powodzenia. - Dziulawe łapki - powiedział maluch, podnosząc go i znowu podając Steve'owi. 311
Steve się zaśmiał i podjął kolejną próbę, tym razem zwieńczoną sukcesem. - Co mam z nim zrobić? - zapytał. Robby wpełzł na kolanach pod stół i wyciągnął stamtąd ciężarówkę załadowaną klockami. Steve przykucnął i dorzucił swój klocek, a wtedy Robby wyrzucił je wszystkie na podłogę i zaczął budować wieżę. Steve przyglądał mu się, aż chłopiec podał mu kolejny klocek. Steve położył go na konstrukcji tak niezgrabnie, że całość się zawaliła. Nie potrafił nawet bawić się z dzieckiem, tak żeby wszystkiego nie zepsuć. Robby jednak chichotał, najwyraźniej rozbawiony tą sytuacją. Zbudował drugą wieżę i celowo ją przewrócił. Zdaje się, że o to chodziło w tej zabawie: trzeba budować wieże, a następnie je burzyć. Steve przyłączył się do igraszek i niebawem robili sporo hałasu, gdy do pokoju weszła Laura. W pierwszej chwili jej nie zauważyli, a ona stała i przyglądała im się z uśmiechem błąkającym się na ustach. Może dziecku uda się osiągnąć to, czego nie potrafili dokonać dorośli? Steve dostrzegł ją i wstał. - Umie już mówić - zauważył. - Owszem, a jego ulubione słowa to: „nie", „bawić się" i „chcieć". Mówi też: „mama" i „ciocia". Trzeba go będzie nauczyć mówić „Steve". - Wzięła malca na ręce, ale musiała postawić go z powrotem na podłodze, bo zaczął się wiercić. - Czy wiesz, kto to jest? - zapytała synka, wskazując na Steve'a. - Tatuś. - Wielkie nieba! - zdumiał się Steve. - Dlaczego on to powiedział? - Nigdy wcześniej tego nie mówił - odpowiedziała, prawie tak samo zszokowana jak Steve. - To pewnie przez mundur. Czasami pokazuję mu zdjęcie Boba i mówię, że to jest tatuś. - Dlaczego wybrał mnie? Przecież tu są dziesiątki mężczyzn w mundurach. - Nie wiem. Pewnie dostrzega, że jesteś wyjątkowy. - A jestem? - Wiesz bardzo dobrze, że tak. Chcę go zabrać na spacer. Do łączysz do nas? - Dokąd idziecie? - zapytał z rezerwą. - Do parku we wsi, potem przez las i z powrotem do domu. 312
Poczuł, że może się bezpiecznie zgodzić. Było mało prawdopodob ne, by kogoś spotkali, a każda chwila spędzona sam na sam z Laurą była dla niego bezcenna. Zapomniał, że dzieci miały ferie wielkanocne i gdy przechodzili przez park, Boy dopadł do niego, szczekając w radosnym podnieceniu. Steve pochylił się i uściskał psa, który polizał go po twarzy. - Skąd tyś się tu wziął? - zapytał. Szybko uzyskał odpowiedź w postaci bliźniaków, którzy dołączyli do psiska. - Wujek Steve! Wyprostował się, by na nich spojrzeć i czekał na wyraz przerażenia na ich buziach, ale niczego takiego nie dostrzegł. Lenny patrzył na niego z przechyloną w bok głową. - Ciocia Kathy mówiła, że wujka zestrzelili. - Tak, ale nie ma się czym chwalić. - Ależ jest! - zaprzeczył Donny. - Dostanie wujek medal? Uśmiechnął się. - Raczej nie sądzę. - A powinni wujkowi dać. Przyszedł wujek spotkać się z nami? Pójdziemy razem do domu? - Nie, muszę mieszkać w rezydencji, ale przyjdę jutro na cały dzień. - To dobrze. Czy dzięki pani Drummond poczuje się wujek lepiej, jak i inni? Posłał Laurze uśmiech. - Mam nadzieję.
* * * Następnego ranka obudził go dźwięk kościelnych dzwonów i przez chwilę miał wrażenie, że leży we własnym łóżku. Za minutę pewnie przyjdzie mama i powie mu, że jeśli się nie ruszy, to spóźni się na nabożeństwo. Wstanie, trochę przy tym pozrzędzi i nie zje śniadania, żeby tylko pójść z rodziną do kościoła. Mąż jego babki był pastorem i rodzina nigdy nie opuszczała porannej mszy. Siedział z nogami spuszczonymi z łóżka, gdy dotarło do niego, gdzie się znajdował. Wywołało to cierpki uśmiech na jego ustach. Spojrzał na drzwi, które właśnie się otworzyły; do pokoju zajrzała Laura. 313
- Obudziły cię dzwony? - Zdaje się, że tak. W jakiej to intencji? Kolejnego zwycięstwa? - Zniesiono zakaz bicia w dzwony w niedziele i z wyjątkowych okazji. To pewnie znaczy, że sprawy mają się coraz lepiej, nie sądzisz? Może wojna niebawem się skończy? - Naprawdę tak myślisz? - A któż może to wiedzieć? Możemy mieć jedynie nadzieję.
* * * Steve udał się do gospodarstwa i pojawił się tam w momencie, gdy jego rodzina wracała z kościoła. Został serdecznie wyściskany i wciąg nięto go do znajomej kuchni, którą wypełniała woń pieczonego kurczaka. Usiadł przy stole i patrzył, jak matka zdejmuje kapelusz i płaszcz, po czym siada naprzeciwko niego, bierze jego poranione dłonie w swoje i spogląda mu uważnie w twarz. - Wszystko w porządku, synku? - Tak. Niech mama się ze mną nie cacka. - Nie cackam się. - Cofnęła ręce i wyglądała na strapioną, przez co poczuł się koszmarnie. - To było tylko proste pytanie, być może trochę głupie. To oczywiste, że wszystko jest w porządku, a przynaj mniej niebawem będzie. Usiądziesz w pokoju z resztą, a ja dokończę szykować lunch? - Nie. Zostanę tutaj, żeby rozmawiać z mamą. Będzie mi mogła mama przekazać różne wieści. - Nie ma wiele do opowiadania. Jakoś sobie radzimy. A co u ciebie? Laura to równa babka, prawda? - Owszem. - Wiedział, że chce go wybadać. - Jakieś inne nowości? - Niech pomyślę. Josh niebawem odejdzie na emeryturę. Nigdy jakoś o tym nie pomyśleliśmy! Ma dziewięćdziesiąt trzy lata i jest bardziej kłótliwy niż kiedykolwiek wcześniej. - Dostanie emeryturę? - Tak, skromną. Tata powiedział mu, że może mieszkać w domku tak długo, jak będzie chciał. - I tak będzie tu pracował, na emeryturze czy nie - oświadczył Steve, zadowolony ze zmiany tematu. - Nie wytrzyma ani dnia bez gospodarstwa. 314
- Przypuszczam, że masz rację. Czy słyszałeś o tym, że gdy wojna się skończy, nikt nie będzie musiał pracować do późnego wieku, żeby powiązać koniec z końcem? Wprowadzą emeryturę w wysokości dwóch funtów tygodniowo, zasiłek dla bezrobotnych, zasiłek rodzinny oraz stworzą narodową służbę zdrowia, z której będzie można korzys tać w razie choroby. - Trzeba będzie to jakoś opłacać. - Podobno będą cotygodniowe potrącenia od pensji. - Uwierzę, gdy zobaczę to na własne oczy. Do kuchni wszedł ojciec i usiadł na krześle, żeby zdjąć ciężkie buty. - Po poprzedniej wojnie obiecywano nam ziemię dla bohaterów, a co dostaliśmy? Depresję i bezrobocie, gospodarstwa popadające w ruinę, marnujące się grunty. Miejsca takie jak rezydencja Beckbridge były wystawiane na licytację, żeby właściciele mogli spłacić podatki. Dziwię się, że Helen udało się utrzymać posiadłość. - Steve nie chce o tym słuchać - przerwała mu matka. - Pomówmy o radośniej szych rzeczach. Nalej wszystkim po kieliszku wina, a ja dokończę robić jedzenie. Wino było wyborne, a obiad przepyszny. Steve miał problem z posługiwaniem się nożem i widelcem, i Kathy po prostu nie mogła patrzeć na jego męki. Przejęła sztućce od niego, żeby go wyręczyć. - Muszę się tego nauczyć, mamo - zaprotestował. - Wiem, ale nie dzisiaj. Dziś mam ochotę cię porozpieszczać. Laura, Helen i Robby przyszli po południu i zostali na herbatę. Od początku wojny nie widziano takiego podwieczorku: na stole pojawiła się szynka i sałatka, jajka zapiekane w mięsie, duszona wieprzowina i kurczak na zimno, domowego wypieku chleb - a nie obrzydliwy, szary chleb „państwowy" - oraz trzy różne ciasta, które aż ociekały śmietaną. Steve nie wiedział, jakim cudem mama przyrządziła tę furę pyszności. Na pewno przeczesywała wszystkie sklepy w okolicy, by znaleźć składniki. Rozmowa toczyła się lekko i z pominięciem kontrowersyjnych tematów. Steve miał wrażenie, że wszyscy czuli się tak, jakby stąpali po grząskim gruncie i starali się go nie denerwować. Poczuł ulgę, gdy 315
Laura weszła w rolę odpowiedzialnej za niego pielęgniarki i oznajmiła, że ma już dość wrażeń na dziś i zaproponowała, że zabierze go do rezydencji.
* * * - Nie było tak źle, prawda? - zapytała go, gdy siedzieli naprzeciwko siebie przy stole w salonie i popijali kakao. Helen zabrała głośno protestującego Robby'ego, żeby ułożyć go do snu. - Chyba nie. Jednak nikt nie zachowywał się naturalnie, zgodzisz się ze mną? - A ty? - A jak mogłem? - Pamiętam Steve'a, który miał poczucie humoru, który opowiadał dowcipy i się śmiał, który interesował się problemami innych ludzi. - To znaczy twoimi? - Nie. Myślałam o twoich rodzicach, którzy muszą sobie radzić na gospodarstwie i o Daphne, której mąż pływa gdzieś na północnym Atlantyku. I o Joyce martwiącej się o Kena... - Strasznie mi suszysz głowę, wiesz? - Wcale nie chcę. Pragnę tylko odzyskać dawnego Steve'a. - Jak? Nigdy już nie będę dawnym Steve'em. Tylko na mnie spójrz. Chociaż nie, wolałbym, żebyś nie patrzyła. - A czemu nie? - Spojrzała mu prosto w twarz; nie dostrzegł w jej oczach odrazy ani nawet litości. - Wcale nie jest tak źle, jak ci się wydaje. Nadal jesteś Steve'em Wainrightem, moją opoką... - przerwała nagle. - A właśnie. Mówiłaś, że mnie potrzebujesz. Do czego? - To nic konkretnego. - Kiepski z ciebie łgarz. Wiem, że coś cię gnębi. Jeżeli zastanawiasz się, jak mi powiedzieć, że za mnie nie wyjdziesz, to się nie martw. Cofam oświadczyny. - Bardzo ci dziękuję - odparła cierpko. - Już ty umiesz sprawić, żeby dziewczyna czuła się chciana. - O Boże! Nie o to mi chodziło! - Sięgnął po jej dłoń, ale okazało się to dla niego za trudne i w rezultacie przygwoździł swoją ręką jej rękę. - Nie jestem sobą i to był tego dowód. Lepiej ci będzie beze mnie. 316
- Pozwól, że ja to osądzę. - Więc? - Ślub to ostatnia rzecz, o której myślę. - W przypadku każdego mężczyzny? Nawet tego przystojnego Kanadyjczyka? - Tak. Zwłaszcza jego. Serce zabiło mu lżej, ale po chwili znowu się zacisnęło. Czy to cokolwiek znaczyło? Nie mógł jej poślubić. - A powiesz mi, dlaczego? - Mam zbyt dużo na głowie, żeby myśleć o małżeństwie. Już ci to wcześniej tłumaczyłam. - No, owszem. Ale wtedy nie rozmawialiśmy o Waynie Donovanie. - To bez znaczenia. - Zamierzasz tak lawirować przez całą noc, czy też wreszcie przejdziesz do rzeczy? - Naprawdę chcesz tego słuchać? - Lauro Drummond, jesteś najbardziej nieznośną osobą, jaką dane mi było poznać. Przed chwilą stwierdziłaś, że powinienem myśleć o problemach innych ludzi, a gdy proszę, żebyś opowiedziała o swoich, zamykasz się w sobie. Czy to ma jakiś związek ze mną? Z moimi obrażeniami? Jeśli chcesz mnie trzymać na dystans, proszę bardzo. - Oczywiście, że nie. Przestań być taki drażliwy. - Wstała i zebrała puste kubki; jej ciało zdradzało, że czuła się pokonana. Przecież on i tak miał dość na głowie, nie musiał słuchać o jej problemach, a poza tym wycofał prośbę o jej rękę, więc teraz to już nie miało znaczenia. Chyba położę się dzisiaj wcześniej niż zwykle. Idź do siebie. Jeśli będziesz potrzebował pomocy, zwróć się do którejś z pielęgniarek. Patrzył, jak wychodziła z pokoju i tak bardzo chciał ją pocieszyć. Bał się jednak własnych emocji, bał się, że puszczą mu wszelkie hamulce, a gdyby to się stało, zawodziłby jak dziecko. Laura z trudem dotarła do bezpiecznego azylu swojego pokoju, po czym zalała się łzami. Rzuciła się twarzą na łóżko i szlochała: nad sobą, nad Steve'em, który był zbyt zajęty próbą zanegowania swoich uczuć, nad własną miłością, którą musiała odrzucać nie ze względu na jego obrażenia, które nie były dla niej żadną przeszkodą, lecz ze 317
względu na swoją przeszłość, wreszcie nad nieporozumieniami i bra kiem zaufania. Płakała nad Kathy i Helen, nad małym Robbym, nawet nad Wayne'em, który został zraniony tak samo jak ona, aczkolwiek z innych przyczyn. Płakała nad swoją mamą, którą znała i kochała, i nad tatą, który jak się okazało, nie był jej prawdziwym ojcem. A wreszcie nie wiedziała już, dlaczego płakała. Laura miała wrażenie, że gdzieś głęboko w niej pękła jakaś zapora, a ona nie potrafiła zatrzymać powodzi.
* * * Steve pojechał do East Grinstead w maju, dzień po tym, jak bombowce RAF-u zniszczyły wielkie tamy Mohne i Eder, a miliony ton wody zalały Zagłębie Ruhry, niszcząc drogi i tory kolejowe, mosty i domy. Steve przeczytał o tym w gazecie, którą kupił na stoisku na dworcu w Attlesham. Lancastery wystartowały z jego dawnej bazy w Scampton. Nalot wykonano z nadzwyczaj niskiego pułapu, z wykorzystaniem nowego typu bomb, które wybuchały w wodzie. Tak bardzo zatęsknił za tym, żeby znowu mieć na sobie ekwipunek lotnika i robić swoje. Postanowił, że wróci do latania. Zniesie to wszystko, co zgotują dla niego medycy, a potem wróci. A to, co lekarze proponowali, wydawało się być torturą. Dzień po przybyciu Steve'a do szpitala doktor Mclndoe wyjaśnił mu plan leczenia, nie ukrywając przed nim, że będzie ono bolesne. Zgrubiała skóra z wnętrza dłoni zostanie zerwana, a na jej miejsce przyszyją mu płat cienkiej skóry z uda. Przeszczep zostanie przymocowany za pomocą dziesiątków szwów, ale to nie wystarczy, żeby się przyjął. Do dłoni zostanie przyłożony odpowiednio przycięty kawałek suchej gąbki, przez którą będą przewleczone i zawiązane dłuższe końcówki szwów. Potem gąbka będzie moczona, dzięki czemu spuchnie i dociśnie przeszczep do pozostałych tkanek, wspomagając tym samym proces ich zrastania. Całość zostanie owinięta bandażem. Steve'owi wytłumaczono, że nacisk będzie wywoływał niemiłe odczucia do czasu, gdy nadejdzie pora, żeby usunąć gąbkę i szwy. Dopiero wtedy będzie wiadomo, czy operacja się powiodła. Steve raczej nie użyłby słowa „niemiłe" dla opisania niebywałych mąk, jakie musiał znosić w pierwszych dniach tuż po operacji. Wrócił 318
do punktu wyjścia, potrzebował ogromnych ilości morfiny, żeby uśmierzyć ból, no i w ogóle nie mógł posługiwać się prawą dłonią. Zatracił zupełnie poczucie czasu, gdy tak leżał w łóżku, z ręką wspartą na specjalnej poduszce, podczas gdy niewidzialny kowal przybijał hufnalami skórę do jego dłoni. Gdy, jak mu się zdawało, minęły wieki, które tak naprawdę mogły być zaledwie kilkoma dniami, usunięto bandaż i przecięto szwy, żeby zmniejszyć siłę nacisku. Spojrzał na swoją dłoń; myślał, że wiedział, czego się spodziewać, ale nie był przygotowany na potworność, którą ujrzał na poduszce. Poczuł mdłości. - Dobrze - zauważył doktor Mclndoe. - Przeszczep się przyjął. Steve musiał mu uwierzyć na słowo. Tymczasem wróciły tortury codziennych zmian opatrunków. W następnym tygodniu odwiedziła go Laura, która przyjechała po innego pacjenta. Była radosna i optymistycznie nastawiona. Przywiozła wieści z wioski. Zacho wywała jednak pewien dystans: weszła w rolę pielęgniarki roz mawiającej z pacjentem. Brakowało mu ich normalnej zażyłości, dzielenia się myślami. Laura nie sprawiała wrażenia, że potrzebuje opoki, ba, nie sprawiała wrażenia, że go w ogóle kiedykolwiek potrzebowała. Po raz pierwszy jej wizyta nie dała Steve'owi pocie szenia. Po tygodniu wstał z łóżka i zaczął przechadzki po szpitalu, roz mawiał z innymi pacjentami, droczył się z personelem - z wyjątkiem tych chwil, gdy zmieniano mu opatrunki, bo wtedy klął jak szewc. Zaproponowano mu, że mógłby pojechać do Beckbridge, zanim lekarze zajmą się jego lewą dłonią, ale odmówił. Im szybciej będzie miał to za sobą, tym szybciej będzie mógł wrócić do latania i wniesie swój wkład w wygranie tej wojny.
* * * Sycylia to niewielka, acz górzysta wyspa. W niższych partiach uprawia się tam winogrona i sadzi w równych rządkach pomidory. Rosną tam też pomarańcze i cytryny, i praktycznie z każdego zakątka wyspy widać dymiący wulkan - Etnę. Wayne siedział obok swojego kierowcy i zajadał się winogronami. Jechali drogą do Andrano. Ta kampania nie przypominała w niczym desantu pod Dieppe: inwazja 319
na Sycylię była dobrze zaplanowana, nie brakowało niczego, co było potrzebne. Była to operacja stanowiąca część działań mających na celu zmuszenie Włoch do wycofania się z wojny. Wayne przypuszczał, że Niemcy zamierzali ewakuować ludzi z wyspy, ale utrudniali aliantom życie jak tylko mogli i Kanadyjczycy musieli walczyć praktycznie o każdą wychodnię skalną. 1. Kanadyjska Dywizja Piechoty i 1. Kanadyjska Brygada Pancerna nie za bardzo miały co robić w Wielkiej Brytanii, dlatego wysłano je do Szkocji na ćwiczenia. Żołnierze nie wiedzieli wprawdzie, co ich czeka, ale byli chętni wziąć wreszcie udział w działaniach wojennych. Nikt nie cieszył się bardziej od Wayne'a, że nareszcie będzie mógł zrobić coś pożytecznego. Może to go oderwie od ciągłego rozmyślania o rewelacjach, które Laura przekazała mu podczas jego ostatniego pobytu w Beckbridge? Od tamtej chwili wciąż wracał myślami do okresu dzieciństwa i szukał czegoś, co mogłoby mu pomóc stwierdzić, czy mówiła prawdę, czy nie. Nie chciał w to uwierzyć i nie wierzył. W pierwszym odruchu zamierzał napisać do ojca i zażądać, żeby wszystkiemu zaprzeczył, wiedział jednak, że rodzice czytają sobie nawzajem swoje listy, więc gdyby ojciec próbował zataić ten jeden przed matką, z pewnością obudziło by to jej czujność. Nie mógł tak ryzykować, więc musiał czekać, aż spotka się z ojcem twarzą w twarz, a wtedy będzie już za późno Laura niemal na pewno znajdzie sobie kogoś innego. Poza tym, choć wydawało mu się to nieprawdopodobne, to jednak mogło przecież być prawdą. Podczas wojny działy się różne dziwne rzeczy, a wcześ niejszy konflikt pod tym względem nie różnił się w niczym od obecnego. Nie martwił się tym, że jego ojciec miał kiedyś romans, ale niepokoiło go to, że Laura mogła być jego przyrodnią siostrą. Był pewien, że gdyby to było prawda, wówczas jego uczucia względem niej byłyby inne. Jakiś instynkt, coś w ich sposobie odnoszenia się do siebie podpowiedziałoby mu, że postępują niewłaściwie. Nadal tak myślał. Wyglądało jednak na to, że Laura zaakceptowała tę sytuację. Wayne starał się wyobrazić sobie Helen Barstairs jako młodą kobietę, zakochaną, oddającą się rozkoszom pozamałżeńskiego romansu, ale nie potrafił. Przypuszczał, że w młodości musiała być równie piękna 320
jak obecnie Laura, ale czy były również do siebie podobne pod innymi względami? Lady Barstairs zawsze wydawała mu się chłodna i dystyngowana, spokojna i świadoma swojej pozycji pani na włoś ciach, podczas gdy Laura była ciepła i troskliwa, była kimś, kto potrafił dać się ponieść, jeśli sprzyjała temu sytuacja. Chciał z nią porozmawiać podczas wesela, ale nie miał okazji. Gawędziła i śmiała się ze wszystkimi, jak gdyby nic się nie stało, a potem wyszła wcześnie, tłumacząc to koniecznością położenia synka do łóżka. Wayne nie widział jej od tamtej pory. Wrócił do swojej jednostki, pojechał z nią do Szkocji, a po odzyskaniu pełni sił został przywrócony do czynnej służby i w ten oto sposób trafił na pokład jednego z okrętów zmierzających na Sycylię. Morze wokół wyspy było wzburzone i wielu żołnierzy cierpiało na chorobę morską; wcale nie poczuli się lepiej, gdy wsiedli do szalup, podskakujących na falach jak korkowe łódeczki. Na szczęście, co ich oczywiście uradowało, nie napotkali silnego oporu obrońców: ograniczył się on do kilku strzałów oddanych na chybił trafił w ich kierunku. Szybko utworzyli przyczółek, z którego ruszyli w głąb wyspy; skłoniło to pewnego starszego sierżanta do zadania Wayne'owi pytania: „Myśli pan, że przejdziemy przez całą wyspę bez walki, sir?". Nie zdołał nic odpowiedzieć, bowiem droga przed nimi nagle eksplodowała, rozrzucając wokół kurz i gruz. Wayne zeskoczył z ciężarówki i dołączył do swoich ludzi, którzy wskoczyli do przy drożnego rowu. „Zna już pan odpowiedź, sierżancie", stwierdził. Od tej pory musieli walczyć o każdy centymetr gęsto zaminowanych górskich dróg, a Niemcy ostrzeliwali ich z położonych na wzgórzu wiosek. Grammichele, Piazza Arerina i Valguarnera poddawały się jedna za drugą i niebawem Kanadyjczycy stanęli u podnóża stromych zboczy wzgórza, na którym położone było miasteczko Assoro. Wayne'owi przypomniała się opowieść o żołnierzach armii generała Wolfe'a wspinających się na klify Quebecu, gdyż ich dowódcy uznali, że jedynym sposobem zdobycia twierdzy jest wdrapanie się po skarpie. Oświetlani niepokojąco jasnym światłem księżyca, uzbrojeni, oprócz zwykłych karabinów, wyłącznie w lekkie karabiny maszynowe typu Bren, weszli na szczyt gęsiego po ledwie widocznej ścieżce wydeptanej 321
przez kozy. Pokonali zaciekły opór i zdobyli miasto. Następnie przyszła kolej na miasteczka Leonforte i Agira, które broniły się dłużej - opór ich obrońców udało się złamać dopiero po tym, jak po pięciu dniach zaciętych walk dotarły do nich posiłki. Z Brytyjczykami po lewej stronie i Amerykanami po prawej Kanadyjczycy posuwali się dalej, aż zepchnęli Niemców na niewielki skrawek terenu wokół Etny, gdzie kolejne dwie małe miejscowości o bardzo długich nazwach skapitulowały przed ich oddziałami. Planowano już szturm na miasto Andrano, gdy niespodziewanie został obalony Mussolini. Włosi, zamiast strzelać, witali dotychczasowych najeźdźców z otwar tymi ramionami. Wayne otrzymał wiadomość, że jego żołnierze mają się wycofać i odpocząć. Dopiero wtedy miał czas, by usiąść i napisać do rodziców. W liście informował ich, że brał udział w kilku potyczkach, ale wyszedł z nich bez szwanku i właśnie siedzi na plaży i się opala. Pytał ich, jak idą interesy i czy żniwa były udane. Pisał o przyjaciołach, których zostawił w kraju i nowych, których poznał po drugiej stronie Atlantyku. Zdał relację o Ianie i Joyce, napomknął o Daphne i Aleku. Nie wspomniał ani słowem o Laurze, co mogło im się wydać dziwne, tym bardziej że w poprzednim liście najwięcej miejsca poświęcił właśnie jej. Jednak gdy trzymał pióro nad kartką i próbował coś napisać, nie potrafił znaleźć niczego, co nie odzwierciedlałoby chaosu, który przepełniał jego serce. Uznał, iż lepiej będzie nie poruszać tego tematu. List do Laury był nieco trudniejszym zadaniem i po kilku próbach opisania jej tego, co czuł, Wayne się poddał. Przy odrobinie szczęścia zostaną wysłani do Anglii na urlop i wtedy będzie mógł się z nią spotkać.
* * * Laura siedziała przy łóżku Steve'a w East Grinstead. Obiecała Kathy, że go nie zostawi i nie zamierzała tego robić, choć wystawiał jej cierpliwość na dużą próbę. Wiedziała, że cierpiał, ale przecież dostawał lekarstwa uśmierzające ból i naprawdę nie musiał być aż tak nerwowy. Wszyscy wokół starali się z całych sił, a operacje do tej pory przebiegały pomyślnie: powieki wyglądały prawie normalnie, 322
twarz, choć nadal lekko różowa i błyszcząca, nie była już odrażająca, mógł zginać palce prawej dłoni, która niebawem powinna być w pełni sprawna. A już za kilka dni okaże się, czy operacja lewej również zakończyła się powodzeniem. - Za tydzień lub dwa przyjedziesz do Beckbridge - poinformowała go. - Reszta zależy od ciebie. - Wrócę do mojego dywizjonu. Trwa wojna. - Tak, rozumiem. Jeżeli tylko w ten sposób potrafił wyobrażać sobie przyszłość, nie będzie go od tego odwodzić, ale bała się o tę swoją opokę. Kochała go i potrzebowała, ale on zrobił się wobec niej oziębły. Czy ktoś mu powiedział, że była córką Helen? Czyniło go to jej dalekim krewnym, z którym nie utrzymywała niegdyś kontaktów. Czy wie dział też, że jej ojcem był Oliver Donovan? Jeśli tak, to nie zdradził się ani słowem, niemniej te informacje wystarczyłyby, żeby coś się między nimi popsuło. Pamiętała, w jakim był szoku, gdy dowie dział się o jej ciąży. Wydawało się, że już sobie z tym poradził, zaakceptował to, co się stało i naprawdę polubił jej synka. A jeśli mimo wszystko tego nie zrobił, jeśli był zbyt uprzedzony, by być zdolnym do zaakceptowania takich rzeczy? Laura nie była jedyną samotną matką. W gazetach pisano, że od początku wojny liczba nieślubnych dzieci gwałtownie wzrosła. Jak można było w tak okrutnych czasach winić pary za to, że pragnęły odrobiny miłości, gdy nadarzała się ku temu okazja? Laura ani przez chwilę nie żałowała, że w jej życiu pojawił się Robby i nie miało znaczenia, jak wielu ludzi ją potępiało. - Zobaczmy, jak to wygląda, dobrze? Nie mógł jej wyjaśnić, że to nie fizyczny ból go męczył - z tym radził sobie dobrze. Cieszył się, kiedy odkrył, że może poruszać palcami prawej dłoni, a dzięki zabiegom fizjoterapeutycznym ich sprawność poprawiała się z dnia na dzień. To znaczyło, że nie był już tak niezdarny jak jeszcze do niedawna, i jeżeli lewa dłoń będzie się goiła równie dobrze jak prawa, to już niebawem wróci do swojego dywizjonu. A przynajmniej tak wszystkim mówił, choć w środku żywił bardzo silne obawy, związane nie tyle z lataniem, ile z perspek tywą ponownego zestrzelenia i uwięźnięcia w płonącym samolocie. 323
Alternatywą był powrót do Beckbridge, do domu. Nie mógł jednak wyobrazić sobie, jak odnajdzie się w takiej sytuacji: wraca do domu z Laurą, uzdrowicielką, chłodną profesjonalistką, której uśmiech zrobił się jakby lekko wymuszony; wraca do cackającej się z nim matki i do innych ludzi, takich jak Daphne, Meg i Jenny, którzy wiedli pracowite życie i próbowaliby udawać, że wszystko z nim w porządku, podczas gdy on znalazłby się na bocznicy i obdarzał wszystkich tym swoim makabrycznym uśmiechem i marzyłby... marzył...
* * * Wrócił do rezydencji Beckbridge w dniu, w którym alianci zaatako wali czubek włoskiego buta. Zniecierpliwiony bezczynnością do chodził do zdrowia, gdy Włosi poddali się i Niemcy zostali na placu boju sami. Pod koniec października wrócił do East Grinstead na „kosmetyczne" operacje, a potem znowu do Beckbridge na okres rekonwalescencji. Mógł robić wszystko, co chciał, naturalnie w grani cach rozsądku, więc przechadzał się po terenie posiadłości i po wiosce, czasami w towarzystwie innych lotników, a kiedy indziej sam. Niekiedy w czasie swoich wypadów spotykał bliźniaków. Wyrośli na silnych chłopców i uwypukliły się różnice między nimi. Każdy ujawniał indywidualne cechy i większość osób, które ich znały, potrafiła ich odróżnić. Donny nadal próbował dominować nad bratem, ale Lenny stał się bardziej niezależny. Steve lubił ich towarzystwo. Przynajmniej oni nie pytali go ciągle, jak się czuje. Nie wiedział, jak się czuje i wolałby, żeby ludzie przestali go nagabywać. Laura należała do nielicznych, którzy nie zadawali tego pytania. Zachowywała się w pełni profesjonalnie i traktowała go z taką samą troską jak innych pacjentów. Nie winił jej za to. To on zachował się jak drań. Próbował ją przeprosić, ale zbyła go tylko stwierdzeniem: „Nie myśl o tym". Z tego powodu najbardziej lubił przebywać z bliźniakami i od powiadać na ich dobroduszne wypytywanie o to, jak to jest latać samolotami, zrzucać bomby i zostać zestrzelonym. - Ile samolotów wroga wujek zestrzelił? - zapytał go pewnego dnia Lenny. 324
To była pierwsza niedziela listopada i chodzili po wioskowym parku z Boyem przy nodze. Wybrali się na spacer, by zebrać drewno na wielkie ognisko, które tradycyjnie palono piątego listopada w rocz nicę spisku prochowego*. Donny ciągnął wielką suchą gałąź, a Lenny pchał taczkę wyładowaną małymi kawałkami drewna i kory. Steve ubezpieczał taczkę ręką w rękawiczce. - Nie wiem - odparł Steve. - Dopóki nie widzi się, jak któryś spada, nie można być pewnym, że się udało go zestrzelić, a jeśli jeden samolot jest ostrzeliwany przez kilka innych, nie sposób powiedzieć, komu należy przypisać zasługi. A odkąd latam bombowcami, to chyba nie strąciłem żadnego. - A wróci wujek do tego? - dopytywał się Donny. - Tak myślę. - Przecież wujek nie musi, prawda? No, zrobił już wujek swoje. Tak mówi ciocia Kathy. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie swoją matkę wygłaszającą te słowa. - Mam tam niedokończone sprawy. - Chce się wujek zemścić na szkopach? - Można tak powiedzieć. - Czuje się już wujek dobrze? - zapytał Lenny. - A czy wyglądam lepiej? - Według mnie, w porządku. Zaśmiał się. - Dziękuję za miłe słowa, Lenny, ale Clark Gable to ze mnie nie jest, prawda? - Nigdy nie był wujek do niego podobny - zauważył szczerze Donny. - Ale dlaczego chciałby wujek wyglądać jak on? Podoba mi się wujek taki. Przynajmniej wszyscy widzą, że był wujek na wojnie. Nie jak ten pan Moreton. - Chyba się już z nim nie spotykacie? - Oczywiście, że nie. Przyjechał do domu na urlop, ale schodzę mu z drogi. Wie, że to ja go wydałem. * M o w a o nieudanym zamachu na króla Anglii i Szkocji Jakuba I zorganizowanym 5 listopada 1605 roku przez Guya Fawkesa (przyp. tłum.).
325
- Postąpiłeś słusznie, Donny. A poza tym nikt nie pozwoli mu cię skrzywdzić. Opiekują się wami ciocia Kathy i wujek William, no i Daphne. - I tata - dorzucił Lenny. - Powiedział, że być może dostanie urlop na Gwiazdkę. - Miejmy taką nadzieję - stwierdził Steve. - Zawsze mieszka w pokoju wujka, gdy przyjeżdża. Ciocia Kathy mówiła, że teraz ten pokój może się wujkowi przydać. Zaśmiał się. - To dlatego mnie wypytywaliście, czy wracam na front? - Wcale nie. Szczerze. - Nie musicie się martwić. Jeśli tu nadal będę, to pewnie w re zydencji. Doszli do położonego najbliżej drogi zakątku parku, gdzie zebrali się już inni mieszkańcy, żeby ułożyć stos na ognisko. Gdy dorzucono drewno przyniesione przez bliźniaków, stos urósł do naprawdę ogromnych rozmiarów. Steve'owi przypomniały się ogniska i fajer werki rozpalane w noc piątego listopada przed wojną. Od tego czasu jedynymi efektami świetlnymi, jakie oglądał, były race zrzucane nad Niemcami i okupowaną Europą, pożary na ziemi oraz ogień artylerii przeciwlotniczej. A on był wystarczająco głupi, żeby chcieć tam wracać! Ognisko było gotowe. Na jego szczycie umieszczono kukłę przedstawiającą Hitlera. Steve zaprowadził chłopców do domu i został na obiad. Gdy skończyli jeść, założyli ciepłe swetry i kalosze, i udali się do parku, żeby popatrzeć na płonące ognisko; gdy dotarli na miejsce, paliło się już na dobre. Donny i Lenny przynieśli ziemniaki i za pomocą długich kijów umieścili je w rozgrzanym popiele. Steve patrzył, jak blisko podeszli do płomieni, które rozjaśniały ich twarze pomarańczową poświatą, widział iskry, wzniecane przez potrącane płonące drwa i lądujące na czapkach i ramionach chłopców. Wtem znowu znalazł się w pochłoniętym przez ogień kokpicie samolotu. Rzucił się w ich stronę i odciągnął ich od ognia. - Wy głupole! - krzyknął. - Chcecie skończyć jak ja? Spojrzeli na niego, jakby zwariował. Wszyscy się na niego gapili. Puścił chłopców. Matka podeszła do niego, ale odepchnął ją i odszedł, 326
mijając stojące na uboczu Helen i Laurę, nawet ich nie dostrzegając. Robby siedział Laurze na barana i obejmował ją pulchnymi rączkami. Laura podeszła do Kathy, która była gotowa pobiec za synem. - Zostaw go, Kathy. Poczuł się głupio i najlepiej pozwolić mu, żeby ochłonął. Trudno zrozumieć taki strach przed ogniem. - Myślisz, że nie wiem? Nie powinnam była go namawiać, żeby tutaj z nami przychodził. - Owszem, powinnaś. Musi się nauczyć przebywać w towarzystwie dużej liczby ludzi. Nie możesz go przez cały czas chronić. Jest o wiele silniejszy, niż ci się wydaje. - Skąd wiesz, że jest twardy? Nie widziałaś, jak dorastał, nie smarowałaś maścią jego skaleczeń, nie musiałaś go pocieszać, gdy zdechł jego pierwszy pies, nie siedziałaś przy jego łóżku, kiedy miał odrę... - Zgadza się, nie było mnie przy nim, gdy dorastał, ale teraz jest dorosły i spędziłam przy jego łóżku wiele godzin, więcej niż przy łóżkach innych pacjentów. Widziałam, przez jakie męki musiał przechodzić po operacjach i jaką wykazywał się odwagą. Widziałam jego oczy, gdy spojrzał w lusterko i znienawidził to, co zobaczył. Byłam przy nim zarówno w czasie napadów złości, jak i w okresach dobrego samopoczucia. Mam wrażenie, że znam go bardzo dobrze powiedziała cicho, aby nie usłyszał tego nikt inny. - A więc jest dla ciebie tylko kolejnym pacjentem? - Dobrze wiesz, że nie tylko. - To co się z wami stało? Myślałam, że... Sama już nie wiem, co myślałam. Pokłóciliście się? - Niezupełnie. - Co to za odpowiedź? - Zapytaj Steve'a. Może ci odpowie, a wtedy będziesz mogła przekazać tę odpowiedź mnie. Chyba powinnam za nim iść. Kathy, nie martw się, on z tego wyjdzie. Pomyślała, że te słowa brzmią strasznie głupio. Oddała Robby'ego Helen i pobiegła za Steve'em. Dogoniła go na drodze do rezydencji i zrównała się z nim. Szli razem w milczeniu. Ostatnie liście spadły już z drzew, a wiatr uformował z nich zgrabne kopczyki. Ciężkie od mgły pajęczyny dekorowały uschnięte badyle trybuli leśnej. Kuleczki 327
dzikiej róży były napęczniałe i prawie czerwone - dzieci niedługo zaczną je zbierać. Kasztanowiec zrzucił owoce, które połyskiwały wśród liści. - W parku rośnie kasztan jadalny - powiedziała Laura. - Lubisz pieczone kasztany? - Tak. Zawsze piekliśmy je w Boże Narodzenie. - Może pójdziemy je pozbierać? - Teraz? - A czemu nie? Wzięła go za rękę i poprowadziła przez bramę, i dalej w kierunku jeziora oraz altany. Drzewo, o którym mówiła, było duże. Aż dziw, że przetrwało wybuch bomby, która zniszczyła stojący obok niego budynek. Nie od razu zajęli się zbieraniem błyszczących kasztanów leżących pod drzewem - niektóre nadal tkwiły w zielonych kolczastych osłonkach. Najpierw skierowali kroki do odbudowanej altany i usiedli na ławie, patrząc przez otwarte drzwi na jezioro. - Jak tu pięknie - zauważyła. - Nie dziwię się Helen, że chciała odbudować tę altanę. Pamiętasz ją z dzieciństwa? - Niezupełnie. Wiedzieliśmy, że tu stoi, ale ciocia wiodła samot niczy tryb życia i zawsze nas przeganiała, kiedy zapuściliśmy się na teren posiadłości. Niektóre z wioskowych dzieci wierzyły, że była czarownicą. Zakładała czarną pelerynę i stary filcowy kapelusz. Dzieciaki się jej bały. - Znałeś ją chyba lepiej? Przecież jest kuzynką twojej mamy. - Rzadko ją widywałem. Nie dogadywały się z mamą. - Wiesz, dlaczego? - Nie mam pojęcia. Mama nigdy o tym nie mówiła. Trzeba było dopiero tej wojny, żeby znowu zaczęły ze sobą rozmawiać. Babcia naturalnie wie, ale nic nie powie. - Czy Helen zrobiła coś, co zdenerwowało twoją mamę? - Nie wiem. Mama nie jest człowiekiem, który chowa w sobie urazę przez długi czas, więc domyślam się, że nie o to chodziło. - Nie jesteś ciekaw? - Niespecjalnie. A dlaczego pytasz? - Bez powodu. Byłam tylko ciekawa, czy to miało jakiś związek z Oliverem Donovanem. 328
- Kim jest Oliver Donovan? Miała ochotę powiedzieć mu, że jej ojcem, ale zamiast tego roześmiała się. - Ojcem Wayne'a. - Aha. A skąd ten pomysł? Ciocia Helen coś ci mówiła? - Nie. Podobnie jak twoja mama, nigdy o tym nie mówi. Musiał o niego zapytać, skoro o nim wspomniała. - A gdzie jest teraz Wayne? - Mój Boże, czy my w tych czasach wiemy, gdzie ktoś przebywa? Sądzę, że gdzieś walczy. - Miałaś od niego jakieś wieści? - Ostatnio nie, ale nie ma w tym chyba nic dziwnego, prawda? - Pewnie nie. Wyjdziesz za niego? - Czy powinno cię to interesować, skoro wycofałeś swoje oświad czyny? - Nie. Przepraszam. Pragnę tylko, żebyś była szczęśliwa. - Będę szczęśliwa, gdy zobaczę cię takiego jak dawniej, zadowo lonego z życia. - No to będziesz musiała długo poczekać. Nie będę zadowolony, dopóki nie skończy się ta głupia wojna. I gdy doktor Mclndoe mnie wyleczy, zrobię wszystko, by się do jej zakończenia przyczynić. Nie zamierzam siedzieć na tyłku i pozwalać, by inni, tacy jak Wayne Donovan, wykonywali za mnie robotę. - Aż rwiesz się do walki. - Można tak powiedzieć. - To skieruj swój gniew na szkopów, a nie na swoją rodzinę i na mnie. Wstała i wyszła z altany. Zaczęła zbierać kasztany. Poszedł za nią. - Lauro, przepraszam. - Nie musisz mnie przepraszać. Schowaj je do kieszeni. Wziął od niej kasztany, po czym ujął jej dłonie w swoje. - Swego czasu powiedziałaś, prawie rok temu, że potrzebujesz swojej opoki. Czy nadal jej potrzebujesz? - Bardziej niż kiedykolwiek. - W związku z czymś konkretnym? - Nie. To nie jest nic konkretnego. Wrócimy do ogniska? Poddał się i razem wrócili do tłumu zgromadzonego wokół ogniska. 329
- Zrobiłem z siebie głupka, prawda? - wymamrotał, patrząc na bliźniaków i ich kolegów wyławiających upieczone ziemniaki spośród węgli. - Odciągnąłem chłopców od ognia. - Postępowali lekkomyślnie i ryzykowali. Dostrzegłeś niebez pieczeństwo. - Jak mogę wracać do latania, skoro jestem tak przerażony? - Wszyscy się boją, Steve. Ale ty nie uciekłeś, tylko ruszyłeś im na pomoc. Pamiętaj o tym. Nagle wybuchnął śmiechem. - I kto tu jest dla kogo opoką?
Rozdział dwunasty
Rok po tym, jak został zestrzelony, Steve wrócił do East Grinstead, tym razem nie na operację, lecz na badania mające na celu stwierdzenie, że jest zdrowy i może zostać wypisany ze szpitala. - To już koniec leczenia - powiedział doktor Mclndoe, upew niwszy się, że nie może już nic więcej zrobić dla swojego pa cjenta. Steve swobodnie posługiwał się dłońmi i prawie nie było na nich śladów po bliznach; potworny ból był już tylko wspomnieniem, acz nie na tyle odległym, by mógł o nim zupełnie zapomnieć. Już nigdy nie będzie tak przystojny jak niegdyś, niemniej to, co doktor Mclndoe zrobił z jego oczami i nosem, można było nazwać cudem. Steve nie był zadowolony z widoku, który oglądał codziennie rano w lustrze, ale przyzwyczaił się do niego i przypuszczał, że jego najbliżsi też nie mieli wyboru. Często wspominał słowa Donny'ego: „Przynajmniej wszyscy widzą, że był wujek na wojnie". Będzie się bardzo mocno starał, by nosić blizny z godnością. - Chcę wrócić do latania. Mam pewne niedokończone sprawy do załatwienia. Doktor Mclndoe westchnął ciężko; już nieraz to słyszał. - Rozumiem, ale to nie mnie musi pan przekonać, tylko komisję lekarską. - W porządku. Kiedy? 331
- Najpierw niech się pan nacieszy świętami. Proszę jechać do domu na urlop. Poinformuję ich o pańskich zamiarach i przyślą panu wezwanie. Naprawdę nie mógł oczekiwać niczego więcej, więc wstał i wyciąg nął rękę: - Jestem panu bardzo wdzięczny. Dziękuję za to, że dokonał pan cudu. Wiem, że nie byłem najłatwiejszym pacjentem. Doktor podał mu rękę i uścisnął mocno jego dłoń. Był taki czas, w którym tego rodzaju gest zmusiłby Steve'a do krzyku z bólu; tym razem czuł pokrzepienie. - Nie był pan bynajmniej najgorszy i niczego bym nie osiągnął, gdyby pan ze mną nie współpracował, jak również gdyby nie pomógł mi cały zespół, z siostrą Drummond i personelem z Beckbridge włącznie. - Wiem. Steve wziął czapkę, nałożył ją zawadiacko i poszedł do taksówki, która miała go zawieźć na dworzec.
* * * Joyce patrzyła, jak drzwi domu otwierają się i do środka wpada jakaś pulchna kobieta. Z jej postawy biła pewność siebie, zupełnie jakby była u siebie. Miała na sobie gruby tweedowy płaszcz z koł nierzem z lisa, jej włosy w jaskrawym odcieniu marchewki były ułożone w schludne loki, przykryte beżowym filcowym kapeluszem z długim zielonym piórkiem. Joyce wałkowała właśnie ciasto na placki z mięsem i wpatrywała się w tę zjawę przez dobrych kilka sekund, zanim wykrzyknęła: - Val! To niemożliwe! - No, to chciałabym wiedzieć, któż inny mógłby to być - powie działa, wypowiadając słowa z akcentem będącym mieszaniną akcentu z Norfolk i Kanady. Joyce opadła na krzesło i oniemiała patrzyła na siostrę, nie mogąc uwierzyć w to, co widziała. - Skąd się tutaj wzięłaś? Valerie przeszła w głąb pomieszczenia i ucałowała siostrę w poli czek, roztaczając woń drogich perfum. 332
- Jak nam zaparzysz herbaty, to ci opowiem. Oliver właśnie płaci za taksówkę. - Oliver też tu jest? - Aha. Zdjęła płaszcz i zawiesiła go na oparciu krzesła, odsłaniając brzoskwiniowego koloru sukienkę z cienkiej wełny, na widok której każda wymęczona wojenną reglamentacją towarów Angielka musiała zzielenieć z zazdrości. Gruba warstwa makijażu wypełniała praw dopodobnie znajdujące się na twarzy kobiety zmarszczki, ale nie zdołała ukryć kilku podbródków. Podkreślał je jeszcze ciężki dia mentowy naszyjnik i dobrane stosownie do niego kolczyki. Valerie usiadła przy kuchennym stole, gdy drzwi otworzyły się ponownie i w progu stanął Oliver Donovan. Miał na sobie mundur majora, był nieco starszy i odrobinę tęższy, ale nadal przystojny i łatwy do rozpoznania. - Wejdź, Ollie i zamknij drzwi - powiedziała do niego Val. Wpuszczasz zimne powietrze. Wprawiliśmy moją siostrę w lekki szok. - Możesz to powtórzyć. - Joyce wstała i poszła do komórki przy kuchni, żeby nabrać wody z wiadra przyniesionego ze studni w ogrodzie. W drodze powrotnej zdjęła fajerkę z kuchni i po stawiła na niej czajnik, żeby zagotować wodę. - A teraz opowiedz cie, jak tu dotarliście. I dlaczego Oliver ma na sobie mundur? Otworzyła drzwiczki kuchni i za pomocą pogrzebacza roznieciła większy ogień. - Przypłynęliśmy przerobionym liniowcem - zachichotała Valerie, co przypomniało Joyce, jaka była jej siostra za młodu: pełna życia i wiecznie roześmiana. - Było na nim mnóstwo mężczyzn i tylko garstka kobiet. Bawiliśmy się doskonale. - Ale dlaczego? - Patrzyła to na jedno, to na drugie. - Chciałem mieć jakiś wkład w tę wojnę - odparł Oliver. - Nie jestem na to za stary, więc nękałem władze tak długo, aż dano mi mundur i robotę. Póki co, to tajemnica. - Wreszcie drugi front? Podrapał się w nos, ale nie odpowiedział. Joyce odwróciła się w stronę gwiżdżącego czajnika i zabrała się do parzenia herbaty. - A ty, Val? Chyba nie dostałaś żadnej roboty? 333
- Nie, ja nie. Ale chciałam przyjechać i Ollie załatwił mi bilet, więc jestem. Na jakiś czas. Ollie ma kilka dni wolnego, zanim będzie musiał zgłosić się do służby. Zatrzymamy się w Jolly Brewers. - Możecie zostać tutaj. Mieszkam tu na razie sama, choć miałam nadzieję, że Ken przyjedzie do domu na święta. Ian jest za granicą, naturalnie nie wiem, gdzie... Nalewała mleko i herbatę do filiżanek i rozstawiała je na stole. - A gdzie Stella? - Pracuje w fabryce w Northampton i mieszka w wynajętym pokoju. Być może przyjedzie na święta. - Nie czujesz się samotna? - Nie mam na to czasu. Pracuję na poczcie i nie narzekam na brak zajęć. - Wróciła do swojego ciasta. - Muszę zrobić te placki, chociaż zastanawiałam się, po co, skoro miałyśmy je zjeść same z mamą. Ale teraz jesteście wy... Zostaniecie na święta? - Chętnie, jeśli nas przyjmiesz. - Też mi coś! Jestem przeszczęśliwa. - Jak tam mama? - Jak zawsze. Tęskni za Stellą i Kenem, ale radzi sobie bardzo dobrze. Pójdę po nią, gdy wsunę placki do pieca. - Mówiąc to, układała ciasto na blasze. - Ja mogę po nią pójść - zaproponował Oliver. - Widziałaś ostatnio Wayne'a? - zapytała Valerie, gdy Oliver zamknął za sobą drzwi. - Ostatnio na początku lata. A czemu pytasz? - Martwię się o niego. Był ranny i według mnie wrócił do służby za wcześnie. Jego ostatni list był jakiś dziwny. - Co to znaczy? - Nie umiem dokładnie powiedzieć. Po prostu nie był w jego stylu. Był taki sztywny, jakby chodziło mu coś po głowie, ale nie mógł powiedzieć, co. - Jego listy podlegają cenzurze, więc... - Tak, ale zazwyczaj sobie w nich żartuje albo opowiada coś o którymś ze swoich ludzi. Zawsze pisze też o Beckbridge i o tym, co się tutaj dzieje. A tym razem ani słowa. O tej Laurze też, a przecież zwykle tyle o niej pisał. Myślisz, że się pokłócili? 334
- Nie wiem. Bez wątpienia ją poznasz. Być może ona ci to wyjaśni. - Nadal pracuje w rezydencji? - Tak. Posiadłość nie wygląda już jak dawniej. Z całej służby zostali tam tylko państwo Wardowie. Poza tym jest personel szpitala. Wayne na pewno wam pisał, że stworzono tam szpital dla poparzonych lotników, prawda? Lady Helen pomaga go prowadzić. Steve Wainright był tam pacjentem. Służy w RAF-ie, a przynajmniej służył do czasu, gdy go zestrzelili. Był potwornie poparzony. Na początku trudno było na niego patrzeć, ale teraz nie wygląda źle. Domyślam się, że spotkasz też jego i Jenny, no i Kathy. Tylne drzwi się otworzyły i Oliver zaprosił Lily do środka. Przebieg ła przez kuchnię jak strzała i rzuciła się na Valerie. - Dlaczego nie dałaś nam znać, że przyjedziecie? W życiu nie byłam w takim szoku jak teraz, gdy Oliver wszedł do mojej kuchni. Odstąpiła od Valerie na krok, żeby się jej przyjrzeć. - Niewiele się zmieniłaś. Trochę przytyłaś, ale przecież wy tam nie macie reglamen tacji jak my. I ani jednego siwego włoska, ale to pewnie kolor z butelki, co? - Mamo, mama to umie wprawić dziewczynę w dobry nastrój. - Mówię, co myślę. Oliver nie zestarzał się ani o jeden dzień, odkąd widziałam go ostatnio. No, może jest nieco bardziej dystyn gowany. Z tymi siwymi bokobrodami jest mu do twarzy. - Dziękuję, mamo - rzekł. - Trzeba to będzie uczcić. Chodźmy do pubu coś zjeść albo potańczyć. Joe coś dla nas wytrzaśnie, gdy się zorientuje, że to specjalna okazja. Zgodzili się, że to dobry pomysł i gdy wypili herbatę i skosztowali świeżo upieczonych placków z mięsem, Oliver i Valerie rozpakowali torby podróżne w sypialni Joyce, a ta przeniosła swoje rzeczy do pokoju Kena, po czym wszyscy udali się do Jolly Brewers. Joyce i Valerie praktycznie nie zamykały się buzie i gdy dotarli do pubu, Valerie była na bieżąco ze wszystkimi wydarzeniami w Beckbridge, które miały miejsce w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat. Wprawdzie Joyce pisała jej o tym w listach, ale to nie to samo, co bezpośrednia rozmowa, roztrząsanie tematów i wygłaszanie opinii. Joyce z kolei wysłuchała opowieści Valerie ojej życiu w Kanadzie i poczuła ukłucie zazdrości. 335
- Każdy mi mówił, że to się nie uda - mówiła Valerie. - Ten ślub z Kanadyjczykiem. Rodzice twierdzili, że jadę w nieznane i że jeżeli coś się nie powiedzie, będę sama w obcym kraju, a nawet jeśli mimo wszystko zostaniemy razem, to będę traktowana gorzej niż pomywaczka. Można było wtedy pomyśleć, że wychodzę za jakiegoś dzikusa i będę mieszkała w głuszy. - Zaśmiała się swoim głośnym, miłym śmiechem. - Nic takiego się nie wydarzyło i wiedziałam, że Oliver mnie nie zawiedzie. Musieliśmy harować jak Murzyni, żeby zbudować naszą firmę, ale udało nam się razem. Prawda, Ollie? - Mąż przytaknął, a ona ciągnęła opowieść. - Teraz mamy sześć warsztatów, w których sprzedajemy samochody i prowadzimy naprawy. We wszystkich zatrudniamy dobrych kierowników, więc Ollie praktycznie nie musi chodzić do pracy. To dlatego tak bardzo chciał przyjechać. A gdy mi powiedział, że jego wyjazd jest już pewny, nie zgodziłabym się zostać w Kanadzie. - Nie baliście się torped? - Pomyślałam o tym, ale przecież żyje się raz. Poza tym U-booty zostały zniszczone, prawda? - Tak? - zdziwiła się Joyce. Dostrzegła Steve'a wchodzącego do Jolly Brewers. Miał na sobie mundur lotnika i Joyce zastanawiała się dlaczego. Często widywało się go w wiosce, ale zazwyczaj był ubrany w gruby sweter i sztruksy wepchnięte w kalosze, bo kiedy nie przebywał w rezydencji, pomagał ojcu w gospodarstwie. - W każdym razie jestem tu, a Ollie, zanim zacznie służbę, postara się ustalić, gdzie jest Wayne. Czyż nie byłoby wspaniale, gdyby mógł dostać urlop i do nas dołączyć? Weszli do pubu. Uważnie zamknęli zewnętrzne drzwi, zanim otworzyli wewnętrzne; klienci nabrali takiego zwyczaju, odkąd wpro wadzono zaciemnienie. W barze było ciepło i unosił się dym. Stali goście siedzieli przy piwie na swoich miejscach, grali w domino, rzutki lub shove halfpenny. Steve właśnie odebrał swój kufel i chciał usiąść w rogu. - Jesteś sam, Steve? - zapytała Joyce. - Możemy dołączyć? - Bardzo proszę. - To jest moja siostra Valerie i jej mąż Oliver. A to jest Steve Wainright, syn Kathy. 336
Steve wstał i podał im rękę na przywitanie, a jego umysł za rejestrował fakt, że nieznajomi są zapewne rodzicami Wayne'a Donovana. - Pamiętam Kathy - zauważyła Valerie, unikając patrzenia na jego twarz. - I Williama. Zdaje się, że to on prowadzi teraz gospodarstwo? - Tak. Dziadkowie Wainright zmarli kilka lat temu. - Pewnie i pan kiedyś przejmie gospodarstwo po ojcu? - Tak, ale jeszcze nie teraz. Tata jest w znakomitej formie, a ja muszę wrócić na wojnę. - Myślałam, że z tym skończyłeś - zdziwiła się Joyce. - Chyba nie chcą, żebyś wrócił? - A czemu nie? Nadal mogę latać. Naszego kraju nie stać na rezygnowanie z doświadczonych pilotów. Joyce zwróciła się do swojej siostry: - Steve i Ken latali razem, gdy ich trafili. Ken zdążył wyskoczyć. Steve próbował wylądować, ale samolot się rozbił i dlatego uległ poparzeniu. Lekarze odwalili kawał dobrej roboty, prawda Steve? Między operacjami przebywał w Beckbridge, więc Kathy często się z nim widywała. Opiekowała się nim Laura. - Laura? - włączył się Oliver. - Czy to nie za nią szalał Wayne? - Owszem - potwierdziła Valerie. - Chciałbym ją poznać. Nadal tam pracuje? Steve nie słyszał odpowiedzi Joyce. Nie chciał słuchać dalszej części rozmowy, ale nie mógł wyjść, nie przepychając się przed nimi, więc był zmuszony, by siedzieć na miejscu. Sączył piwo i słuchał, jak rozmawiali o ich synu i Laurze, aż miał ochotę krzyczeć z frustracji. Lecz w jakimś akcie samoumartwiania się chciał też poznać najgorsze; zamierzał się upewnić, że nie ma dla niego nadziei. - Wybierasz się do rezydencji? - zapytała Olivera Lily, przechylając głowę na bok. - A czy jest jakiś powód, dla którego nie powinienem? - odparł zaczepnie. - Przypuszczam, że nie. To jest teraz szpital, a nie okazała posiadom, jak niegdyś. Leczy się tam mnóstwo lotników takich jak Steve, z pomocą lekarzy, pielęgniarek i sanitariuszy. 337
- Wiem. Wayne o tym pisał. - Hrabia i jego żona od dawna już nie żyją. - Znowu spojrzała na niego badawczo. - Podobnie jak kapitan Barstairs. Nigdy nie wrócił z Francji. Skoro Barstairs nie wrócił, to znaczy, że hrabia go okłamał. Oliver znowu zaczął się zastanawiać, dlaczego Helen nie odpowiadała na jego listy. - A co z lady Helen? - Nadal tam mieszka. Po co miałbyś się z nią spotykać? Steve wyczuł jakieś podteksty w rozmowie, których wcześniej nie było. Miał wrażenie, że pani Wilson radziła majorowi Donovanowi, żeby nie odwiedzał rezydencji i zastanawiał się dlaczego. Valerie i Joyce przyglądały mu się z lekkim rozbawieniem. - Nie mówiłem, że chcę się z nią spotykać. Chciałem poznać tę Laurę. - Zawsze jest bardzo zajęta, prawda, Steve? Pracuje w dziwnych godzinach. - Owszem - potwierdził Steve. Oliver nagle zorientował się, że coś jest nie tak i zaniepokoił się. - Czy coś się jej stało? - zapytał. - Nic - odparła Joyce. - Jak chcesz, to idź. Jeśli trafisz na jej dyżur, powie ci, kiedy będzie wolna. Zaprosimy ją do nas. Może na obiad świąteczny, jeśli będzie mogła. - Och! Czyż nie byłoby wspaniale, gdyby Wayne przyjechał na święta? - zakrzyknęła Valerie. - I Ken, Ian i Stella. Mielibyśmy rodzinną Gwiazdkę. - W środku wojny? - wtrąciła Lily sceptycznie. - Próżne nadzieje. - Muszę już iść - odezwał się Steve. - Wpadłem tylko na małe piwo. - Wstał i przeszedł obok nich. - Miło mi było państwa poznać. Pani Donovan, majorze. - Uścisnął im ręce, po czym wy mknął się z pubu. Nastała zimna, mroźna noc. Niebo było czyste, a na drogę i zarośla padało delikatne księżycowe światło. Spojrzał na niebo. Księżyc i gwiazdy jaśniały na nim jak zawsze. Nie było widać żadnego samolotu, ani alianckiego, ani wrogiego. Luftwaffe zostało pokonane, brytyjska marynarka znowu kontrolowała morza i Steve nie wątpił, że drugi front, 338
o którym mówiono od miesięcy, zostanie wreszcie utworzony. Jego też tam nie zabraknie. Był zaangażowany w tę wojnę od początku i chciał brać w niej udział aż do końca. Postara się nie myśleć o Laurze ani o Waynie Donovanie. Ani o niczym innym tylko o swoim zadaniu. Miał wrócić do rezydencji, ale obiecał matce, że po drodze wstąpi do domu, by przekazać jej, co powiedział doktor McIndoe, więc skręcił w bramę gospodarstwa. Meg i Daphne szły właśnie do swoich pokoi. Zatrzymał się, żeby życzyć im dobrej nocy. - I jak poszło? - zapytała Meg. - Dobrze - odparł. - Już mnie tam nie chcą. Najwyraźniej jestem wyleczony. - Wypuścili cię? - Nie. Muszę stanąć przed komisją lekarską i to oni zadecydują, czy nadaję się do służby. - Powiedział to prawie z żalem w głosie; postanowił nie mówić matce, że zamierza zrobić wszystko, co w jego mocy, by przekonać komisję. Oznaczało to konieczność oszukiwania wszystkich, którzy mogliby zdradzić go przed Kathy. - Ale to dopiero po Nowym Roku. - To dobrze, że będziesz z nami na święta - stwierdziła Meg. Twoja mama będzie zadowolona. Czeka na ciebie. - Tak. Pójdę przekazać jej dobre wieści. Dobranoc, dziewczyny. Zostawił je i wszedł do kuchni. Mama i babcia robiły świąteczne wypieki i powietrze w pomieszczeniu wydawało się gorące w po równaniu z zimnem panującym na zewnątrz. Zdjął czapkę i płaszcz, położył je na oparciu kanapy, po czym poszedł ucałować obydwie panie. - Wróciłem, cały i zdrowy. - I jak było? - Dostałem urlop do czasu wezwania przed komisję lekarską. - A oni postanowią, że zrobiłeś już swoje i możesz spędzić resztę wojny w domu, pomagając w gospodarstwie. Oby. - Nie wiem. Może. - Usiadł przy stole i chwycił jeden ze świeżo upieczonych placków z mięsem, które stygły na kratce. - Uważaj, gorące - przestrzegła go Kathy. - Którym pociągiem przyjechałeś? - Dojechałem do Attlesham około dziewiętnastej i złapałem autobus. 339
- Dlaczego nie zadzwoniłeś? Ktoś by po ciebie wyjechał. - Było za zimno, żeby czekać. Po drodze wpadłem do Jolly Brewers na piwko. Nie zgadniecie, kogo tam spotkałem. - Mów. - Valerie Donovan, siostrę Joyce, i jej męża. Przyjechali z Kanady. - Żartujesz? Jak tu dotarli? - Najwyraźniej wojskowym okrętem. Pan Donovan był w mun durze. Według Joyce dostał jakąś tajną misję na drugim froncie, a Valerie udało się zdobyć bilet i przypłynęła razem z nim. - Jak długo tu będą? - zapytała babka. - Nie wiem. Zdaje się, że na święta. - Nie ma to, jak wsadzić kij w mrowisko... - Nie rozumiem. - Było, minęło - wtrąciła się Kathy, zwracając się do matki. - Nie ma po co do tego wracać. - Co było, minęło? - chciał wiedzieć Steve. - Przeszłość - odpowiedziała Kathy. - W końcu zawsze człowieka dopadnie - skonstatowała Alice. Zdaje się, że Helen się o tym przekona. - O czym wy mówicie? - Steve patrzył to na jedną, to na drugą. - To było dawno temu - poinformowała go mama znużonym głosem. - Podczas poprzedniej wojny wuj Henry otworzył drzwi rezydencji przed oficerami i jednym z nich był Oliver Donovan. Zalecał się do Helen. - I? - Uśmiechał się. Zdaje się, że ciocia Helen miała jakieś mroczne tajemnice, ale nie widział w tym niczego, czym należałoby się podniecać. - Czy ona też umizgiwała się do niego? - Wątpię, żeby go pamiętała - oznajmiła mama oschle. - Skończmy ten temat. Jadłeś coś? - Kanapkę na dworcu Liverpool Street. Okropny szary chleb z margaryną i wyschniętym serem. Te placki są wyborne. - Nie zjadaj ich więcej, są na święta. Zdobyłam tylko jeden garnek mielonego mięsa. Chcesz jajko? - W porządku. Kathy zajęła się gotowaniem jajka dla syna, krojeniem chleba i szykowaniem masła, więc temat Olivera Donovana i lady Helen 340
ucichł, ale Steve był ciekaw, czy Laura cokolwiek o tym wiedziała. Zjadł kolację, pożegnał się ze wszystkimi i udał się do rezydencji. To miała być jego ostatnia noc w tym miejscu. Następnego dnia zostanie wypisany i wróci do domu, gdzie będzie czekał na wezwanie przed komisję lekarską. Nie był pewien, co w związku z tym czuł. Mieszkanie w szpitalu, gdzie tak wielu ludzi znajdowało się w tej samej sytuacji co on, dawało mu poczucie bezpieczeństwa; to był kokon chroniący go przed światem zewnętrznym. Z drugiej strony, dzięki doktorowi McIndoe i Laurze był zdrów i w pełni sprawny, więc jeżeli miał wrócić do latania, to im szybciej opuści tę szklaną kulę, tym lepiej. A już na pewno nie chciał być świadkiem spotkania Laury z rodzicami Wayne'a. Nie mógł jednak wyzbyć się ciekawości dotyczącej wydarzeń z przeszłości. Czy ciocia Helen naprawdę miała romans z Oliverem Donovanem? Akurat, sztywna lady Barstairs i romans? Nie mógł w to uwierzyć. Ale jeśli było to prawdą, to jego babcia miała rację. Ktoś wsadził kij w mrowisko.
*
* *
Oliver doszedł do zakrętu podjazdu, zatrzymał się i obrzucił spojrzeniem dom. Zauważył, że z zewnątrz prawie się nie zmienił. Porośnięte pnączami ściany i rzędy okien wyglądały tak samo jak przed laty. Dym nadal unosił się z kominów, a wielkie dębowe drzwi broniły dostępu przed niepożądanymi gośćmi. Trzeba było zadzwonić, to pamiętał, i stać na schodach, czekając, aż zostanie się wpuszczonym do środka przez lokaja w liberii, który następnie szedł oznajmić państwu, że ktoś przyszedł. Wówczas na powitanie wychodził sam hrabia i prosił, żeby się rozgościć, pytał, czy gość ma ochotę na herbatę lub kąpiel. Szło się do salonu, gdzie siedziała już spora grupka oficerów, popijających herbatę i gawędzących w oczekiwaniu na swoją kolej do kąpieli. Tak było na początku, zanim zakochał się w Helen i zaczęli się potajemnie spotykać. Helen nie chciała, by ktokolwiek dowiedział się o ich romansie, dopóki nie powiadomi o nim Richarda. Chciała poinformować męża osobiście, tak mówiła. Przystał na to i wyjechał na front do Francji, zostawiając ją zalaną łzami; zastanawiał się, czy kiedykolwiek ją jeszcze ujrzy. Pisał do niej tak często, jak pozwalały 341
mu na to obowiązki. Dostał od niej tylko jeden list, na krótko przed wyjazdem z Anglii. A potem nic. Na listy, w których błagał o wyjaś nienie jej milczenia, nie otrzymał już odpowiedzi. Nie chciał uwierzyć, że ich miłość nie zdołała przetrwać rozłąki i zrzucał winę na opiesza łość poczty. Wrócił do Anglii w styczniu tysiąc dziewięćset osiemnastego roku na noszach. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, gdy uznano, że jest zdrów i przyznano mu urlop, było udanie się do rezydencji Beckbridge. Znowu ujrzał ten majestatyczny budynek, ale nie było w nim już oficerów popijających herbatę i zażywających kąpieli. Zatrzymał się w połowie podjazdu, żeby przyjrzeć się domowi, tak jak czynił to w tej chwili, i zastanawiał się, czy Helen go widzi. Wyobrażał sobie, że stała przy którymś z okien i starał się przewidzieć, jak zareaguje na jego przybycie. Jednak nie dostrzegł żadnego znaku jej obecności i nikt nie wyszedł z domu, wziął więc głęboki wdech i ruszył w stronę drzwi. Wpuścił go znany mu lokaj, który oznajmił wyniośle, że sprawdzi, czy jaśnie pan jest w domu. Oliver oświadczył, że nie przyszedł na spotkanie z hrabią, lecz z Helen, ale lokaj zignorował tę informację. Sposób, w jaki jaśnie pan go przywitał, powinien był dać mu do myślenia. - Co pan tutaj robi? - Chciałbym zobaczyć się z lady Helen. - Nie ma jej tutaj i będę wdzięczny, jeśli się pan stąd wyniesie. Nie trzeba było być jasnowidzem, żeby dostrzec, że hrabia był wściekły i tylko jego wychowanie powstrzymywało go przed podniesieniem głosu. - Nadużył pan mojej gościnności, uprzykrzył pan życie mnie i mojej córce, wiedząc, że jest mężatką, a teraz ma pan czelność pojawiać się znowu nieproszony. - Pan nic nie rozumie. To nie było tak. - Och, rozumiem wszystko. To pan nie pojmuje. Moja córka nie chce pana oglądać. - Nie wierzę w to. Proszę pozwolić mi się z nią zobaczyć. Chcę to usłyszeć od niej. - Helen tu nie ma. Wyjechała, by dołączyć do swojego męża. Bez wątpienia będą szukali domu dla siebie, gdy wojna się skończy. Proszę teraz odejść albo będę musiał kazać pana wyrzucić. 342
Oliver udał się do pubu Jolly Brewers, gdzie pił na umór. Nic dziwnego, że wkrótce był pijany w sztok. Od barmanki Valerie, którą znał, gdyż niegdyś pracowała jako służąca w rezydencji, dowiedział się, że Helen rzeczywiście wyjechała. „Mam tu lepsze zarobki i więcej uciechy", stwierdziła, śmiejąc się. W pubie nie było wielu gości i dlatego długo ze sobą rozmawiali, choć on był zbyt pijany, żeby wyrażać się spójnie i nie pamiętał nic z tego, co jej powiedział. Następnego ranka obudził się na sianie w jakiejś stodole z Valerie u boku; oboje byli nagusieńcy jak w dniu narodzin. Nie pamiętał ani jak się tam znalazł, ani też żadnych innych szczegółów z minionego wieczoru, ale było oczywiste, co między nimi zaszło. I oto znowu stał na podjeździe, patrząc na dom. Była inna wojna, więc miał na sobie inny mundur i zastanawiał się, po co tu właściwie przyszedł. Czy naprawdę chciał rozdrapywać stare rany? Lecz czy one kiedykolwiek się zagoiły? Helen z pewnością mogła odpisać mu na listy, choćby tylko po to, żeby potwierdzić słowa jej ojca: że nie chce go już nigdy więcej widzieć. Zresztą - było, minęło. Poślubił Valerie, bo powiedziała mu, że jest w ciąży i od tej pory robił wszystko, żeby jego małżeństwo było udane. I przypuszczał, że było. Nie powinien zatem nawet myśleć o Helen: to był tylko wojenny romans, który musiał zakończyć się łzami którejś ze stron. Zamierzał się spotkać z Laurą, aby ustrzec swego syna przed powtórzeniem własnego błędu z młodości. Nie chciał, żeby Wayne został skrzyw dzony, ale jego ostatni list dał mu sporo do myślenia. Dostali go przed wieloma miesiącami i od tamtej pory nie mieli żadnych wieści od syna. Jeżeli dziewczyna odesłała Wayne'a z kwitkiem, jak niegdyś został potraktowany on sam, to jego chłopak nie był we właściwym nastroju, żeby walczyć. Czy dlatego się nie odzywał? Syn był dla Olivera wszystkim. Wyrzucił niedopałek papierosa i ruszył w stronę domu.
* * * Helen włożyła pluszowego pieska do pudełka i wypchała przestrzeń wokół bibułą, po czym zamknęła przykrywką i owinęła prezent krepiną, uśmiechając się na myśl o minie Robby'ego, gdy otworzy go pierwszego dnia świąt. 343
Tak wiele wydarzyło się od śmierci Anne, a mimo to nic się nie zmieniło. Życie toczyło się dalej i Laura dawała jej mnóstwo radości, chociaż prawda o jej pochodzeniu wywołała między nimi tak silne napięcie, że obie poczuły się nieszczęśliwe. Sprawy przyjęły jednak korzystny obrót i Helen miała nadzieję, że być może w czasie świąt odzyskają spokój, którego zaznawały przed pojawieniem się w ich życiu Wayne'a. W odzyskaniu równowagi pomagał im mały Robby obie go ubóstwiały. Nie był jeszcze na tyle duży, by opowiedzieć mu o łączących ich więzach krwi. To od Laury zależało, kiedy, i czy w ogóle, mu o tym powie. Wprawdzie chłopiec nie odziedziczy tytułu hrabiowskiego, ale był jej potomkiem i później, gdy ta potworna wojna się skończy i Robby dorośnie, Helen uwzględni go w swoim testamencie. Jeśli Robby postanowi zatrzymać rezydencję, wypadałoby wziąć to pod uwagę, ale zastanawiała się, czy będzie to możliwe, zważywszy na wysokie koszty jej utrzymania i brak służby. Westchnęła i pomyślała, jak inaczej by wszystko wyglądało, gdyby nie poznała i nie poślubiła Richarda albo gdyby Laura była jego córką; gdyby jej rodzice żyli dłużej i Anne nie umarłaby w tym czasie, w którym odeszła; gdyby Oliver dowiedział się, że Helen jest w ciąży, zanim wyjechał. Gdyby tylko odpisał na jej listy. Rozumiała, że któryś mógł się zawieruszyć, ale przecież nie wszystkie. Często zastanawiała się, co by sobie powiedzieli, gdyby się znowu spotkali. W pierwszych latach po wojnie często sobie wyobrażała, że padają sobie w ramiona i zapewniają się o swej miłości. Marzyła o tym za dnia, wypełniając pustkę swojego życia wyimaginowanym śmiechem i szczęściem. Upływające lata stępiły wszystko: ich namiętność, swo bodę w swoim towarzystwie, wspólną radość, miłość, którą się darzyli. A przecież była ona taka silna. Minęło dwadzieścia pięć lat, a Helen wciąż nie mogła o niej zapomnieć i od czasu do czasu musiała odświeżać przeszłość, sprawdzić, czy jakaś iskierka nadal się w niej tliła. Śmiała się ze swojej naiwności, gdy rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych. Wiedziała, że ktoś inny powinien otworzyć, więc dalej pakowała prezent. Wysłała już wszystkie kartki, które z powodu niedostatku papieru wyglądały koszmarnie. Połowa papierni produko wała inne artykuły, a drukarze byli zajęci przy rządowych plakatach 344
i ulotkach dotyczących takiego czy owego rozporządzenia. Wszyscy cieszyli się, że w ogóle drukowano jakiekolwiek karty świąteczne. Laura, która ładnie rysowała, zrobiła własne kartki - były bardzo udane. Problemy dotyczyły również prezentów, gdyż ich wybór był ograniczony. Helen postanowiła jednak, że Robby musi mieć praw dziwe święta i kupiła mu kilka zabawek, a także poszukała kolejnych na strychu - pacjenci, którzy potrzebowali terapii manualnej, zreperowali je i odmalowali. Zrobiła na drutach sweterek, rękawiczki i szalik ze zniszczonego swetra po ojcu. Tak trzeba było teraz postępować: znajdować jakieś zastosowanie dla używanych rzeczy. Rozległo się pukanie do drzwi, które otworzyła młoda kobieta z WAAF-u, pracująca w charakterze recepcjonistki. - Ktoś do pani. Przesunęła się i wpuściła do pokoju stojącego za nią oficera. Helen nie słyszała dźwięku zamykanych drzwi, nie poruszyła się, gdyż nie mogła. To jej się śniło. To musiał być jakiś wytwór jej nostalgicznej wędrówki po przeszłości. To nie mogło się dziać naprawdę. - Helen - głos brzmiał realnie, był donośny i nieco rozproszył mętlik panujący w jej głowie. Z powodu ogarniającego ją chaosu pobudziły się wszystkie zakoń czenia jej nerwów. To był on, nieco starszy, odrobinę zaokrąglony w talii, ale przecież Oliver, jakiego znała i kochała. Czy ich miłość przetrwała lata potrzebne na wychowanie nowego pokolenia? No i przecież on poślubił inną. Doszła do siebie z widocznym trudem. - Oliver Donovan, nie spodziewałam się - odezwała się szorstkim głosem, starając się nad nim zapanować. - Jak widzę, nadal w mundurze. - Nadarzyła się okazja, by wziąć udział w tej wojnie. Helen była chuda jak patyk i miała mocno posiwiałe włosy, chociaż była rówieśniczką Valerie. Mimo to nadal była atrakcyjną kobietą. - Usiądź, proszę. Pakowałam właśnie prezenty świąteczne. Usiadł na skraju kanapy i rozejrzał się. Podłogę przykrywał gruby dywan, na którym stały dwie kanapy i para foteli. Egzemplarze „The Timesa" i „Gazette" leżały starannie złożone na stoliku obok innych czasopism. Na innym stoliku stała kompozycja kwiatowa, a na półce we wnęce przy kominku znajdowały się bibeloty, jak się Oliver 345
domyślał, zapewne cenne. Ozdobny zegar na półce nad kominkiem głośno tykał, obok niego stały fotografie w ramkach, a na ścianach wisiało kilka interesujących obrazów. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak wtedy, gdy był tu po raz ostatni. Wyjątkiem była krepina do pakowania prezentów i zabawki. Najwyraźniej w domu było dziecko; nikt mu nie mówił o żadnym dziecku. - Słucham więc - odezwała się Helen, skoro on milczał. - Co mogę dla ciebie zrobić? - Miałem nadzieję, że będę mógł porozmawiać z Laurą - odparł, wyczuwając chłód w jej głosie. - Z Laurą? Usiadła ciężko na kanapie naprzeciwko niego, a w głowie jej szumiało. Przez cały czas wiedział o ich córce? Przybywał, żeby rościć sobie do niej jakieś prawa? - Tak. Wayne tak dużo o niej pisał. Pomyślałem, że chciałbym ją poznać. - Aha. - Nie przyszedł, by się z nią spotkać, ale też zdawał się nie wiedzieć, że był ojcem Laury. - Obawiam się, że wyszła. Zabrała Robby'ego do Attlesham, żeby kupić mu nowe buciki. Rośnie szybko i prawie wszystkie kartki na odzież przeznaczamy na jego obuwie. - Kim jest Robby? - To synek Laury. - Miała ochotę dorzucić, że to jego wnuk, ale postanowiła nie utrudniać spraw jeszcze bardziej. - Pomyślałam, że w czasie, kiedy ich nie będzie, zapakuję prezenty dla niego. Wayne nie pisał ci, że Laura ma syna? - Jest mężatką? Wielkie nieba! To chyba nie jest powtórka? - Co to znaczy „powtórka"? Czy Wayne... - Nie chodziło niej. - Wiesz, co świetnie i zatraca „Dziękuję za fajne Była zła.
mi o Wayne'a. - Wstał, żeby stanąć naprzeciwko mam na myśli. Czy jest taka jak ty? Bawi się do czasu, gdy jej mąż wróci, a wtedy mówi: wspomnienia?".
- Nie masz prawa tak mówić, nie masz najmniejszego prawa. Mój mąż nie wrócił z wojny, a Laura też jest wdową. Jej mąż był pilotem spitfire'a. Został zestrzelony i zginął. 346
Spojrzał na nią z góry. Miała ochotę wstać, żeby rozmawiać z nim z tego samego poziomu, ale obawiała się, że nogi odmówią jej posłuszeństwa. Trzęsła się bardzo, a nie chciała, by było to widać. - Przepraszam - odparł. - Nie powinienem sądzić, że jedna jest warta drugiej. Dlaczego jednak nie odpisywałaś na moje listy? - Nie dostałam żadnego listu od ciebie, ani jednego. Sama pisałam do ciebie nie wiem, ile razy. Napisałam, że... - przerwała, bo nie chciała mu mówić o Laurze, choć przypuszczała, iż pewnego dnia będzie musiał się dowiedzieć - że cię potrzebowałam. Gdy moi rodzice się dowiedzieli... moje życie trochę się skomplikowało. - Cóż to było za niedopowiedzenie. - Ty pisałaś i ja pisałem - stwierdził zgryźliwie, siadając ciężko. Przechwytywali nasze listy. - Oni? - Twoi rodzice. Nie przyszło ci to nigdy do głowy? - Nie. Przyjęłam, że nie życzyłeś sobie otrzymywać wiadomości ode mnie. Ciotka powiedziała, że się dobrze zabawiłeś i tylko o to ci chodziło. - Ciotka? - Tak. Przez jakiś czas mieszkałam u niej. - I uwierzyłaś jej? - Na początku nie, ale gdy nie miałam wiadomości od ciebie... Wzruszyła ramionami. - Teraz to i tak bez znaczenia, prawda? Było, minęło. Nie traciłeś czasu i ożeniłeś się z inną. - Uważasz, że możesz mnie za to winić? Wróciłem. Gdy tylko nadarzyła się sposobność, wróciłem do ciebie. Twój ojciec powiedział, że nie chcesz mnie widzieć, że pojechałaś do swojego męża i że będziecie szukali domu dla siebie, kiedy wojna się skończy. To mnie dobiło. Nie mogłem w to uwierzyć. - Ale uwierzyłeś. - Tak. Musiałem. Potwierdzał to każdy, z kim rozmawiałem. Ze wstydem muszę przyznać, że poślubienie Valerie było przypadkiem. - Kłamca! Wayne urodził się sześć miesięcy po tym, jak... Zamilkła, bo dotarło do niej, do czego zmierza. - Papa skłamał - dodała cicho. - Po tym, jak mój mąż wyjechał do Francji, już go nie widziałam. Został wzięty do niewoli i zmarł. 347
- Dowiedziałem się o tym dopiero wczoraj. Joyce mi powiedziała. I dla twojej informacji: Wayne jest wcześniakiem. Urodził się w siód mym miesiącu ciąży. - Och! - Tak. Niezłe zamieszanie. Nie zrozum mnie źle: Valerie jest dla mnie dobrą żoną, przyjmuje rzeczy takimi, jakimi są. I oboje kochamy naszego syna. Dlatego nie chcę, żeby został zraniony. - A czy coś na to wskazuje? - Nie, ale z jego ostatniego listu wywnioskowałem, że dzieje się coś złego. To było kilka miesięcy temu. Od tej pory nie mamy od niego wieści i pomyśleliśmy, że być może Laura mogłaby nam co nieco wyjaśnić. - Jak już mówiłam, nie ma jej w domu. - A kiedy się jej spodziewasz? Wzruszyła ramionami. - Nie wiem. To zależy od autobusów. Wieczorem ma jednak dyżur. - To wtedy wrócę. Mogę? - Jeśli chcesz. Ostatnie słowa wypowiedziała zniecierpliwionym głosem. Była wyczerpana i pragnęła tylko zostać sama, żeby opłakiwać to, co mogło być, a nigdy się nie wydarzyło, swoje niespełnione marzenia i nieuchronne zdenerwowanie córki, które nastąpi przed końcem dnia. Wstała i odprowadziła go do drzwi wejściowych, bojąc się, że ujrzą na podjeździe Laurę. Nie było jej tam jednak. Oliver nie dotknął jej, nie próbował uścisnąć dłoni. Patrzyła z wysokości schodów, jak się oddalał. Zaczynał prószyć śnieg i białe płatki lądowały na jego ramionach, po czym znikały, roztapiając się. Odwróciła się powoli i wróciła do pakowania prezentów, zbyt odrętwiała, by szlochać.
* * * W drodze do Attlesham Laurze i Robby'emu towarzyszył Steve. Chciał, żeby Laura pomogła mu kupić prezenty dla rodziny i chłopców oraz dla Meg i Daphne. Wybór był ograniczony, ale udało mu się znaleźć coś dla każdego. Niektóre sprzedawczynie patrzyły na niego trochę dziwnie, ale uczył się, by się tym nie przejmować. Zakupy dobiegły końca. Przed powrotem do domu wstąpili jeszcze do British Restaurant na herbatę i drożdżówkę. Rozmawiali o rzeczach mało 348
osobistych, głównie o zakupach i planach świątecznych. Laura or ganizowała przyjęcie w drugi dzień świąt dla tych ze swych pa cjentów, którzy byli na siłach, by w nim uczestniczyć i zamierzała zaprosić wszystkie wolne dziewczęta, żeby im towarzyszyły. - Zaprosiłam Meg i Jenny. Daphne też, choć nie jest już wolna powiedziała, gdy nalewała herbatę. - To poprawi chłopcom nastrój. Zawsze nazywała pacjentów swoimi „chłopcami". - Też przyjdziesz, prawda? Zaśmiał się. - Nie jestem wolną dziewczyną. - Nie, ale jeszcze dzisiaj rano byłeś naszym pacjentem. Poza tym chciałabym, żebyś przyszedł. Steve zastanawiał się, czy Laura wiedziała o wizycie majora Donovana i jego żony w wiosce. Miał dziwne przeczucie, że ich przybycie okaże się istotnym zdarzeniem. - No to przyjdę. - Chcę zaprosić twoich rodziców. I Joyce, rzecz jasna. Na pewno jeszcze o nich nie wiedziała. Zastanawiał się, czy ma jej powiedzieć, ale postanowił nie psuć im miłych chwil, a taka informacja bez wątpienia popsułaby nastrój. - Zaprosisz połowę wioski. - A czemu nie? Mogą się wprawdzie pojawić problemy z jedzeniem i piciem, ale damy sobie radę. Jestem pewna, że wszyscy jakoś pomogą. Gdy przyjechał autobus, Steve podniósł torby z zakupami, zaś Laura złożyła spacerówkę Robby'ego i umieściła ją w schowku, zanim weszła do środka pojazdu, by szukać wolnych miejsc. W auto busie było mnóstwo ludzi wracających z zakupów. Niektórzy narzekali na kolejki, które wydawały się być coraz dłuższe, inni żartowali, śmiali się radośnie, przekonani, że karta się odwróciła i długo oczekiwany drugi front powstanie lada dzień. Jeszcze inni rozmawiali o krewnych i przyjaciołach, którzy będą spędzali święta daleko od domu. Byli też tacy, którzy siedzieli w milczeniu i spoglądali przez zaparowane okna na zimowy wiejski krajobraz. - Minął kolejny rok - powiedziała Laura, gdy Robby siedział już u niej na kolanach. - Nie mogę uwierzyć, jak szybko mija czas. 349
- Pod pewnymi względami pewnie tak, ale pod innymi ciągnął się potwornie - stwierdził Steve. - Czy zrobiliśmy jakikolwiek postęp? - Ależ oczywiście. Jesteś zdrowy i odzyskałeś siły, a to jest najważniejsze. I, jak Bóg da, pokonamy Hitlera. - Wracam tam - rzekł cicho. - Wiem. Jeśli tego chcesz... - Zamilkła. Tak bardzo chciała go prosić, żeby nie jechał, powiedzieć mu, że go kocha i potrzebuje, ale zrzucanie na niego takiego brzemienia nie byłoby w porządku. Przecież nie wiedział o niej tak wielu rzeczy, które mogłyby mu się nie spodobać. - Musisz robić to, co wydaje ci się słuszne, Steve. Zapadło między nimi milczenie. Chciał ją zapytać, czy potrafiłaby nie dostrzegać jego blizn i wyjść za niego, ale nie potrafił. Nie blizny go powstrzymywały, już nie, ale świadomość, że następnym razem może nie mieć tyle szczęścia. Żadna kobieta nie zasługiwała na to, żeby owdowieć dwukrotnie podczas wojny. No i nie mógł ignorować faktu, że gdzieś tam kręcił się Wayne Donovan. Wprawdzie Laura nigdy o nim nie mówiła, ale to nie znaczyło, że o nim nie myślała. Gdzie on się podziewał? Jeśli był w Anglii, na pewno zjawi się, gdy tylko będzie mógł, zwłaszcza jeśli wiedział o przyjeździe rodziców. Padał śnieg, gdy autobus zatrzymał się przed Jolly Brewers. Wysiedli, zabrali swoje rzeczy i resztę drogi odbyli pieszo. Pokonali zaledwie kilka metrów, gdy dogonili ich bliźniacy, którzy mieli przerwę świąteczną i okropnie się nudzili. Szli po bokach Laury i Steve'a, skutecznie uniemożliwiając im prowadzenie prywatnej rozmowy. Od drogi prowa dzącej do gospodarstwa Wainrightów Laura podążała do rezydencji sama. Pchając wózek, skręciła na podjazd prowadzący do domu i natknęła się na wysokiego mężczyznę w kanadyjskim mundurze. W pierwszej chwili pomyślała, że przywiózł jakieś wieści o Waynie i serce podskoczyło jej do gardła. Zastanawiała się, czy Wayne został ranny albo czy wydarzyło się coś jeszcze gorszego. - Dobry wieczór - powiedziała. Mężczyzna zatrzymał się i patrzył na nią, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom. - Szuka pan kogoś? Pozbierał się. - Zapewne pani Laura? - Tak. Czym mogę panu służyć? Przywiózł pan jakieś wieści o Waynie? 350
- Nie i to jest właśnie problem. Czy jest jakieś miejsce, w którym moglibyśmy spokojnie porozmawiać? - Zapraszam do domu. - Wolałbym nie tam. Nie w tej chwili. - Jaki pan tajemniczy. Nie możemy tu stać, bo zamarzniemy. Chodźmy więc do altany. Ruszyła przed siebie, nie czekając na jego odpowiedź. Zawahał się, ale ponieważ się nie odwróciła, ruszył za nią. Odbyli ten krótki spacer w milczeniu. Oliverowi szumiało w głowie po spotkaniu z Helen, które nie przebiegało tak jak oczekiwał - chociaż nie wiedział właściwie, czego mógł się spodziewać. Przez lata wyobrażał sobie Helen u boku męża, wiodącą życie, w którym nie było miejsca na wspomnienia o nim. Widok tej młodej kobiety, zbliżającej się do niego w chwili, gdy głowę wypełniały mu zdarzenia sprzed ćwierci wieku, porządnie nim wstrząsnął. Oto miał przed sobą dawną Helen, tę z jego najwspanialszych wspomnień, tę, którą kochał i która wyznawała mu swoją miłość. Te same lśniące ciemne włosy z za kolami, wyrazisty podbródek i oczy. Starał się sobie wytłumaczyć, że wzrok go mami, ale bez skutku. Ta kobieta była prawdziwa, z krwi i kości. Aż miał ochotę jej dotknąć, by się o tym przekonać. A oto i altana, w której spotykali się z Helen, w której się kochali, i w której w końcu rozstali się pośród łez. - Och, Helen - westchnął. Jeśli nawet Laura go usłyszała, to nie dała tego po sobie poznać, gdy otwierała drzwi i wprowadzała wózek do altany. Wszedł za nią. - Nie jest tu zbyt ciepło - zauważyła, zamykając drzwi. Po chyliła się, żeby wyjąć synka z wózka i pozwolić mu biegać po domku. - Nie zabiorę pani dużo czasu. - Usiadł na ławie i spojrzał na Laurę. - Jest pani niewiarygodnie wręcz podobna do Helen. - Zna ją pan? - Tak. Poznaliśmy się dawno temu. Kobieta nagle usiadła. - Pan Oliver Donovan? Stał oto przed nią jej ojciec, człowiek, który dał jej życie, którego Helen kochała, który ją porzucił i nigdy nie uznał dziecka. Nie była 351
pewna swoich uczuć, ale bynajmniej nie była to miłość córki do ojca. Raczej obojętność. - Tak - odpowiedział. - Widział się pan z Helen? - Tak. O czym rozmawiali? Czy powiedział Helen, dlaczego porzucił ją, w chwili gdy go potrzebowała i zainteresował się siostrą Joyce? Czy Helen opowiedziała mu o sobie? To by tłumaczyło, dlaczego tak dziwnie się jej przyglądał. - Co panu powiedziała? Robby próbował wdrapać się na ławę obok niej, żeby wyjrzeć przez okno na jezioro. Podtrzymała go. - Że wyszła pani na zakupy i mogę wrócić później, żeby z panią porozmawiać. Martwimy się o Wayne'a, jego matka i ja. Nie odzywał się od kilku miesięcy i pomyśleliśmy, że być może pani wie, gdzie się znajduje. - Przykro mi, ale nie wiem. - Przecież chyba pisał do pani? Może nie mógł poinformować, gdzie przebywa, ale przynajmniej dał znać, że wszystko u niego dobrze. - Nie pisał do mnie od czasu swego poprzedniego urlopu. Oliver nie wiedział, że jest jego córką - wywnioskowała to z jego pytań. Nie do niej należało informowanie go o tym. Jeśli Helen będzie chciała, żeby się dowiedział, będzie musiała mu to powiedzieć. - Pokłóciliście się? W poprzednich listach tak dużo o pani pisał, a także o swoich nadziejach, że zgodzi się pani go poślubić. Martwił się wyłącznie tym, że może pani nie chcieć wyjechać do Kanady. Nie stanęlibyśmy mu na drodze, gdyby postanowił zamieszkać w Anglii, aczkolwiek pewnie nie bylibyśmy uszczęśliwieni jako rodzice. Jest naszym jedynym dzieckiem i to dla niego żyjemy. Chciałem zapytać, czy to o to chodziło, a jeśli tak, chciałbym panią przekonać do zmiany zdania i wyrażenia zgody na zamieszkanie bliżej nas. Byłaby pani mile widziana. W Kanadzie żyje się dobrze, Valerie może to po twierdzić. - Pani Donovan też przyjechała? - Tak. Pojechała do Norwich z Joyce. Odwiedza starych przyjaciół, patrzy, co się zmieniło. Nadarzyła nam się okazja, żeby przyjechać 352
i poznać panią. Jeśli wieści okazałyby się złe, chciałem je przekazać żonie osobiście. - Przecież gdyby Wayne ucierpiał, na pewno zostaliby państwo poinformowani, prawda? Jeśli chodzi o mój wyjazd do Kanady, ten temat nigdy nie powstał. Nie myślimy z Wayne'em o małżeństwie. - Odrzuciła pani jego oświadczyny? - Tak. - To wszystko tłumaczy. - Co takiego? - Dlaczego jego ostatni list był taki dziwny. Ani razu o pani nie wspomniał. Zdaje się, że bardzo go pani unieszczęśliwiła. - Przykro mi, majorze, ale to po prostu nie miało sensu. - Zaakceptował to? - Jestem pewna, że tak. Ustaliliśmy, że będziemy przyjaciółmi. Wstał. - Zatem nie ma już o czym rozmawiać. Przepraszam, że panią niepokoiłem. - Mnie też jest przykro, bardziej, niż jestem to w stanie wyrazić. Wsadziła synka z powrotem do wózka. - Muszę już iść. Dziś wieczorem mam dyżur, a muszę jeszcze zdążyć podać Robby'emu herbatę. Otworzył przed nią drzwi, żeby mogła wyjechać wózkiem. - Jeśli pani pozwoli, chciałbym tu chwilę posiedzieć. - Oczywiście. Jak długo pan sobie życzy. Zostawiła go i poszła pospiesznie w stronę domu. Padał już śnieg z deszczem, który szczypał ją w twarz.
* * * Oliver znowu usiadł na ławie. Ileż to razy marzył o tym miejscu, o spotkaniu z Helen, o rozmowach na wszystkie możliwe tematy pod słońcem, o ich wzajemnej miłości i planach na przyszłość? Okazało się, że to nie Helen pogrzebała to wszystko, lecz jej ojciec. Oliver przetrwał bitwę pod Passchendale tylko dzięki perspektywie powrotu do ukochanej, tylko ta wizja trzymała go przy życiu, gdy został ranny. Pamiętał tę pełną jadu rozmowę z hrabią, jakby odbyła się wczoraj. Dlaczego mu wtedy uwierzył, dlaczego nie miał do niej więcej 353
zaufania? Dlaczego, na Boga, upił się tak bardzo, że padł w ramiona pierwszej kobiety, która okazała mu współczucie i zrobił jej dziecko? Początkowo odbierał to jako karę i uznał, że poślubienie jej będzie czymś, co ukoi jego sumienie, lecz gdy mijały lata i wspomnienia stopniowo blakły, byli razem szczęśliwi - on i Val. Ciężko pracowali, wiedli pełne sukcesów życie i ubóstwiali Wayne'a. Każdą krzywdę syna odbierał jak własną. I teraz czuł się tak, jakby to on został po raz drugi odrzucony. Wstał i wyszedł przed altanę, by spojrzeć na jezioro. O tej porze roku woda była lodowata, a samo jezioro nie wyglądało zachęcająco. Trzciny zbrązowiały, ale po wodzie jeszcze pływały kaczki. Stary hangar na łodzie nadal stał na swoim miejscu, choć był bardziej podniszczony niż kiedyś. Wydało mu się dziwne, że on się rozpadał, a altana nie. Spojrzał na nią raz jeszcze i zauważył, że została przeniesiona, stała teraz o kilka metrów dalej od wody niż przed laty. W miejscu, na którym kiedyś się znajdowała, teraz był nierówny trawnik, pożółkły o tej porze roku. Z drzewa, które niegdyś ocieniało budynek, został tylko sczerniały pień. Altana uległa zniszczeniu i została odbudowana. Ale przez kogo i dlaczego? Kim właściwie była Laura? Była tak podobna do Helen, że doznał szoku, gdy ją ujrzał. Czy były ze sobą spokrewnione? Mało wiedział o krewnych Helen z wyjątkiem hrabiego i hrabiny oraz Kathy, kuzynki Helen. To ona poślubiła rolnika i była matką tego poparzonego lotnika, Steve'a. Życie toczyło się dalej. - O co w tym wszystkim chodzi? - rzucił pytanie mroźnej ciszy i ruszył w stronę drogi do wsi.
* * * - Spotkałam mojego ojca - oznajmiła Laura beznamiętnie. Robby wypił herbatę i leżał już w łóżku. Laura i Helen nakrywały stół. - Och! - Helen ściskała w dłoni sztućce i patrzyła na Laurę. - I co powiedział? - Pytał, czy wiem, gdzie znajduje się Wayne i czy, gdybym go poślubiła, wzięłabym pod uwagę przeprowadzkę do Kanady. Od powiedziałam, że nie wiem, gdzie przebywa obecnie jego syn oraz że 354
nie zamierzam go poślubić. Poczułam się, no nie wiem, podle. Zdaje się, że Wayne jest całym jego światem. - Nie powiedziałaś mu... - Nie. Nie widziałam powodu, żeby to robić. Jeśli uważasz, że powinien się dowiedzieć, to mu powiedz. - Liczy się nie to, czego ja chcę, lecz to, czego ty pragniesz. Jak to odczuwasz, mając na względzie fakt, że to niczego nie zmieni w naszym życiu? A z drugiej strony, mogłoby być dobrze, gdybyś miała na świecie kogoś oprócz mnie. - Dobrze? Miałam ojca, którego ubóstwiałam i nie potrzebuję następnego. I, jak sama powiedziałaś, to niczego nie zmieni. Chyba zadowolę się posiadaniem dwóch matek. - Gdy to powiedziała, uśmiechnęła się i dostrzegła wyraz ulgi na twarzy Helen. - Naturalnie, może się tego dowiedzieć. Zauważył, jak bardzo jestem do ciebie podobna. - Jak wielu innych ludzi. Będziemy musiały zachowywać się jak gdyby nigdy nic. - Wayne może mu powiedzieć. - Przecież go tu nie ma, prawda? I może nie powie, jeśli stwierdzi, że to mogłoby zdenerwować jego matkę. - Miejmy nadzieję. Jest jednak coś jeszcze... Spotkanie z ojcem nie wstrząsnęło nią tak jak oczekiwała. W rzeczy wistości ten człowiek nie wzbudził w niej żadnych ciepłych uczuć, ale zdziwiła się, dostrzegając niewielkie podobieństwo jego i jej syna. Tuż po urodzeniu Robby miał ciemne włosy, jak Bob, ale gdy rósł, pojawił się na nich kasztanowy połysk. Zawsze sądziła, że dziecko odziedziczy ło tę cechę po niej. A tymczasem ona również miała odcień włosów po ojcu, co zauważyła, przyglądając się majorowi Donovanowi. - Jest jeszcze Robby - ciągnęła. - No tak, ale on jest za mały, żeby to zrozumieć. Tylko od ciebie zależy, co mu powiesz, gdy podrośnie. - Czuję się jak konspiratorka. Czy miałyście z mamą takie samo wrażenie, kiedy decydowałyście o moim życiu za moimi plecami? - Nie planowałam tego w ten sposób, ale po co do tego wracać? Tego nie możemy już zmienić. Musimy skupić się na teraźniejszości i patrzeć w przyszłość. 355
Laura opanowała się i starała się być pragmatyczna. - Tak. Porozmawiajmy o świętach i o tym, co będziemy porabiały. Urządzam małe co nieco dla pacjentów i personelu... - przerwała, żeby pójść do kuchni po zapiekankę, w której było wprawdzie bardzo mało mięsa, ale jego brak rekompensował bardzo smaczny sos cebulowy. Helen poszła za nią po warzywa. Pani Ward i dwie pomocnice ze wsi zmywały naczynia po wieczornym posiłku pa cjentów. - Chłopcy przez większą część dnia robili łańcuchy z papieru z obrazków wyciętych z czasopism i opakowań po cieście na maka ron - poinformowała ją Helen, gdy zasiadły już do posiłku. - Są kolorowe. Pan Ward przyniósł już choinkę. - Obiecałam Robby'emu, że będzie mógł pomagać przy jej ubieraniu. - A co z przyjęciem? - Prawie zapięte na ostatni guzik. Będę potrzebowała kilku silnych mężczyzn, którzy pomogą wynieść dywan z sali balowej, żebyśmy mogli potańczyć. I przyda się więcej krzeseł. - Salę balową prze kształcono w pokój dzienny: w jednej jego części leżał dywan, na którym stały fotele. Było tam też radio i półki z książkami. W drugim końcu stały stół do ping-ponga oraz plansza do gry w rzutki. Przeniosę porucznika Bowyera i sierżanta Newnesa do małego pokoju na tyłach zachodniego skrzydła. Raczej nie są w nastroju zabawowym, a tam będą mieli ciszę i spokój. - W czasach gdy byłam dziewczynką, mieściła się tam szwalnia. Mama zatrudniała krawcową i kobietę, która zajmowała się tylko naprawami ubrań. Zawsze miały mnóstwo pracy. - Zaśmiała się. Były też praczka, mleczarki i pomywaczki, że już nie wspomnę o kucharkach, pomocach kuchennych, pokojówkach, osobach podają cych do stołu, kamerdynerze i lokajach. Większa część tych ludzi odeszła podczas poprzedniej wojny, a ci, którzy zostali, potem po kolei rezygnowali z pracy. Wyjątkiem są państwo Wardowie. Pomijając okres tuż po wybuchu bomby, nie pamiętam chwili, żeby ich tutaj nie było. Zawsze zaspokajali nasze potrzeby. Mogą pewnie sporo opo wiedzieć. - O tobie i o mnie? 356
- Być może. Nie wiem. Zawsze udawali, że wierzą w tę historię, którą ojciec wszystkim opowiadał. A że Richard nigdy nie wrócił... Przerwała. - Dość tej nostalgii. Opowiadałaś mi o przyjęciu. Kogo zaprosiłaś? - Prawie wszystkich. Ludzi z gospodarstwa Bridge, pastora i jego żonę oraz córki, doktora z żoną, nauczycielki ze szkoły, no i Joyce. Powiedziałam jej, że jeżeli ktoś z jej rodziny dojedzie na święta, to też może czuć się zaproszony. Wtedy nie wiedziałam jeszcze o majorze Donovanie i jego żonie. Teraz jestem w kropce. Mam ich pominąć? - Nie możemy tego zrobić. - Nie chcę, żeby cię zdenerwowali. - Nie obawiaj się. - Na pewno? - Jak najbardziej. Udam, że cieszę się na widok znajomego sprzed lat i będę wobec nich przyjacielska, tak jak moja matka była dla służących oraz podwładnych. Jakby nie było, Valerie była tu swego czasu poko jówką. A jeśli ktoś powie, że jesteś do mnie podobna, oznajmię, że już to słyszałam. Miałyśmy wspólną praprababkę albo coś w tym rodzaju. - Będziesz z tego powodu spięta, a tak bardzo chciałam, żeby wszyscy byli zrelaksowani i świetnie się bawili. - Jestem dobrą aktorką, Lauro, i przez lata pracowałam nad byciem sztywną. Dokładnie dwadzieścia pięć lat. Nie martw się o mnie, zatroszcz się raczej o siebie. - Będę zbyt zajęta, żeby się nimi przejmować. Poza tym, kiedy spotkałam Olivera, spojrzałam na niego i pomyślałam: „To jest mój ojciec. W moich żyłach płynie jego krew". I nic nie poczułam. - A zatem za święta. - Helen podniosła szklankę z wodą. - Oby ostatnie w czasie wojny. - Amen.
* * * - Wesołych świąt dla wszystkich! - zakrzyknął Steve, który dotarł na świąteczne śniadanie jako ostatni. Kathy i bliźniacy nie spali już od wielu godzin. Kathy wstawiła do piekarnika indyka, którego specjalnie tuczyli na tę okazję, a chłopcy byli zbyt podekscytowani, żeby zasnąć. Na długo przed świtem znaleźli 357
pudełka farb, układanki i nowe skarpetki, które pewnie ciocia Kathy sama wydziergała oraz jabłka koksy, które leżały w spiżarni już od października. Najbardziej jednak zachwycił ich przyjazd taty, który dotarł do gospodarstwa, gdy właśnie kładli się spać. „Nie przeszkadzajcie mu", zwróciła się do nich Kathy, gdy tylko pojawili się w kuchni. „Jeśli nie możecie wyleżeć w łóżkach, znajdźcie sobie jakieś ciche zajęcie do czasu, gdy inni wstaną", poradziła im. Mówiąc to, uśmiechała się, bo przypomniało jej się żywiołowe powitanie, jakie Daphne zgotowała mężowi, gdy zobaczyła go na progu domu. Rzuciła się na niego, oplotła nogami jego talię i całowała go bez końca, aż ten musiał rzec: „Spokojnie, mała. Daj mi wejść do środka". Równocześnie szczerzył się w uśmiechu od ucha do ucha. Daphne wciągnęła go do domu i Alec przywitał się ze wszystkimi. Od tego momentu zaczęły się święta. Wydobyto z piwniczki domowej roboty piwo, wino z dzikiego bzu oraz butelkę whisky, którą William przezornie ukrył. Steve był w domu, zatem potrzebował łóżka, tak więc Daphne i Alec spali w mieszkanku nad stajnią. Meg wyjechała do domu. Stopniowo do kuchni schodziły się na śniadanie kolejne osoby. William przyszedł po bliźniakach, gdyż musiał zajrzeć do zwierząt i wydoić krowy, zanim mógł usiąść do stołu. Potem zjawili się Daphne i Alec, promieniejący miłością, ale dbający przy tym o to, by nie zaniedbywać bliźniaków. Później pojawiła się Jenny, żeby pomóc matce przy szykowaniu śniadania, zaś Alice wzięła się za nakrywanie do stołu. Gdy skończyła, z iście dziecięcą ciekawością zajęła się jeszcze zapakowanymi prezentami pod choinką: starała się zgadnąć, co, kto i komu podarował. Wreszcie przyszedł też Steve, umyty, ubrany i ogolony. - Wesołych świąt - powiedziała do niego Kathy, przekładając smażone jajka na jeden talerz, a bekon na drugi. - Jesteśmy już wszyscy. - Wczoraj wieczorem spotkałem Kena Moretona przy Liverpool Street - powiedział Alec, gdy już wszyscy siedzieli przy stole. Przyjechaliśmy tu razem. - Jakie to miłe - stwierdziła Kathy. - Joyce pewnie niezmiernie się cieszy. 358
- Po kościele zajrzę do pubu - oznajmił Steve. - Pogadam z Kenem, dowiem się, co się działo w dywizjonie pod moją nieobecność. Na pewno tam będzie.
* * * Wierni wypełniali już kościół, kiedy Kathy i William zaprowa dzili swoją gromadkę do tej ławki, co zwykle. Organista grał cicho, a ludzie rozglądali się wokół, uśmiechali się do siebie i szeptem składali sobie świąteczne życzenia. Steve zdziwił się, widząc Moretonów siedzących po drugiej stronie nawy. Nie uczęszczali regu larnie do kościoła, ale Steve przypuszczał, że zrobili wyjątek na Boże Narodzenie, zwłaszcza z uwagi na gości - zapewne chcieli się nimi pochwalić. Dostrzegł Joyce i jej matkę oraz jakąś inną kobietę w futrze i kapeluszu, który skojarzył mu się z obrazkami z książki o Robin Hoodzie. Była też Stella, która prezentowała się już bardzo dojrzale i Ken w mundurze. Obok nich siedział major Donovan w towarzystwie innego, młodszego mężczyzny, również ubranego w mundur. - To Wayne - szepnęła Jenny. - Do kompletu brakuje tylko Iana. Steve natychmiast spojrzał w kierunku Laury. Siedziała z przodu w ławce Hardinghamów, tuż przy Helen. Robby wiercił się na jej kolanach. Była zwrócona plecami do wszystkich. Jeśli nie wiedziała o obecności Wayne'a, to zobaczy go dopiero na koniec mszy. Nawą główną przeszedł pastor, a za nim chór, w którego skład wchodzili też nie do końca zadowoleni z tego faktu bliźniacy, i nabożeństwo się rozpoczęło. Steve nie spuszczał wzroku z tyłu ciemnowłosej głowy Laury. Gromko śpiewali tradycyjne pieśni, modlili się żarliwie o kres rozlewu krwi, o wybaczenie i tolerancję, wspominali tych, którzy oddali za ojczyznę życie lub odnieśli rany oraz tych, którzy nie mogli być z rodzinami. W długim kazaniu pastor przypomniał, za co walczyli. Laura nie spojrzała za siebie ani razu. Po zakończonej mszy Helen i Laura niosąca synka wyszły z kościoła jako pierwsze, tuż za pastorem i chórem. Steve przyglądał się twarzy Laury, która po drodze życzyła wszystkim wesołych świąt. Laura najpierw ujrzała Olivera, a chwilę potem Wayne'a i przez moment miała wrażenie, że świat wokół niej zawirował. Poczuła 359
na ramieniu rękę Helen i usłyszała cicho wypowiedziane słowo: „Spokojnie". Wzięła głęboki wdech i szła dalej, mijając Kathy i Steve'a. Bogu dzięki, Steve nie znał nawet połowy prawdy, ale był tutaj, był jej opoką, jak zawsze. Już na tyłach kościoła, mimo że zimny wiatr zwiastował kolejne opady deszczu ze śniegiem, a może nawet śniegu, każdy przestępował z nogi na nogę i ogrzewał od dechem dłonie, gdy dokonywano prezentacji i składano sobie życze nia. Laura minęła wszystkich i zatrzymała się przed Wayne'em. Pocałowała go w policzek. - Jak dobrze cię widzieć, Wayne. Dostałeś urlop? - Tylko tydzień. Czy wszystko u ciebie dobrze? - Tak, dziękuję. Pewnie się zdziwiłeś, spotykając tu swoich ro dziców? - O, tak. To dopiero prezent. Poznałaś już mamę i tatę? - Odwrócił się do Olivera i Valerie. - To jest Laura. Oliver uśmiechnął się do niej. - Poznaliśmy się już. Wesołych świąt, Lauro. - A więc to jest ta osławiona Laura - powiedziała Valerie, taksując ją spojrzeniem. - Teraz już rozumiem, dlaczego Wayne oszalał na pani punkcie. - Przyjaźnimy się - odparła Laura, po czym zwróciła się bezpo średnio do Wayne'a: - Zobaczymy się później. Mam nadzieję, że przyjdziecie jutro do rezydencji. - Za nic w świecie bym tego nie przegapiła - wtrąciła Valerie. Witam, jaśnie pani. Pamięta mnie pani? Pracowałam w rezydencji podczas poprzedniej wojny. Miło będzie zobaczyć, co się tam zmieniło. - Oczywiście, że panią pamiętam. Zauważy pani na pewno mnóst wo zmian. Lauro, jest zbyt zimno, by tak stać. Robby się trzęsie. Chodźmy do domu ogrzać się przy ogniu. - To powiedziawszy, ruszyła ścieżką w kierunku drogi, gdzie stał zaparkowany humber. Laura poszła za nią. - Zawsze była nadętą zdzirą - Valerie podsumowała Helen, gdy już nie mogły jej słyszeć. - Kto idzie do pubu na szybkie piwko przed lunchem? Tłum podzielił się na tych, którzy pędzili do domu do garnków i tych, którzy mieli chwilę wolnego na drinka. 360
- Co słychać? - Steve zapytał Kena w drodze do pubu. - To, co zwykle. Uciekamy artylerii, zrzucamy race i pędzimy do domu. Brakuje mi ciebie. - Już niedługo. Zaraz po Nowym Roku staję przed komisją, która z pewnością uzna mnie za sprawnego i przywróci do służby. - Na pewno tego chcesz? - Owszem. - Wayne był we Włoszech. Na razie nie ma tam zbyt ożywionych działań, więc postanowili wysłać niektórych ludzi do domu na Boże Narodzenie. Nie jest pewien, czy będzie wracał do Włoch, czy też zostanie tutaj na ćwiczenia przed inwazją. A więc tam się podziewał. - A kiedy ona ma nastąpić? Ken wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Wayne, wiesz może, kiedy ruszy drugi front? - Nie - odparł. - A może wujek Ollie wie? - ciągnął Ken. - A dlaczego ktoś miałby mi o tym mówić? - zapytał ze zdziwie niem w głosie Oliver. - Myślałem, że przyjechał wujek, by w tym pomóc. - Przecież nigdy tak nie mówiłem, prawda? Ken się zaśmiał. - No dobra, niech wujek nie mówi. Nie będę już pytał, chociaż zdaje się, że wszyscy rozmawiają tylko o tym. - Idziecie na przyjęcie do pani Drummond? - Stella dogoniła ich i szła obok swojego przystojnego kuzyna z Kanady. - Idziemy wszyscy. - To nie jest przyjęcie Laury - wtrącił Steve. - Organizuje je dla pacjentów w ramach oswajania ich z przebywaniem z innymi ludźmi, jak też reszty społeczeństwa z widokiem tych lotników. - Siostra Drummond zawsze tak działała - stwierdziła Stella. Pacjenci przychodzili do pubu i pili z naszym tatą i siostra musiała potem po nich przyjeżdżać. Wayne wybuchnął śmiechem. - Pamiętam, jak kiedyś wzięła mnie na dywanik, bo ich ponoć do tego zachęcałem. Nie trzeba ich było długo namawiać, ręczę wam. 361
Pewnie dobrze się czułeś, gdy opiekowano się tobą tak blisko domu, co, Steve? - Owszem. - Miałeś pecha, że cię zestrzelili. - Ano miałem. Zezowate szczęście, jak to się mówi. Może właśnie dlatego nazywają mnie „Szczęśliwym Wainrightem" - powiedział Steve bez cienia uśmiechu, chociaż chciał zażartować. Dowcipkowanie nie przychodzi łatwo, gdy człowiekowi jest smutno. Steve dużo słyszał o Waynie, o tym jaki był przystojny i czarujący, i pragnął mocno, żeby to okazało się nieprawdą. A jednak. W lustrze nad barem zobaczył swoje odbicie obok Wayne'a. Natychmiast pożałował, że spojrzał w tamtą stronę. W tym porównaniu wypadał ohydnie. Jego nastrój pogorszył się jeszcze bardziej, kiedy zorientował się, że Kanadyjczycy są zamożni i nie muszą liczyć tylko na żołd, aby przeżyć. Oliver stawiał drinka wszystkim w pubie, a Valerie niebawem wdała się w rozmowę z Joem Easterem, który pamiętał ją sprzed lat. Steve przez większość czasu rozmawiał z Kenem i po drugim kuflu piwa oznajmił, że musi już iść. Poszedł po płaszcz i kapelusz. - Do zobaczenia jutro. - Do jutra! - zawołali chórem. Zostawił ich i udał się do domu.
Rozdział trzynasty
Wszystko było gotowe. Pokój został wysprzątany z pomocą pacjen tów, którzy mogli wstawać z łóżek. Dywan zdjęto i ustawiono krzesła pod ścianami. W jednym kącie stał gramofon i leżała sterta płyt - miał się nimi zajmować ktoś, kto nie tańczył. Wszędzie wisiały papierowe łańcuchy oraz dzwonki z krepiny, które Helen znalazła w pudle na strychu. Choinkę ozdobiono domowego wypieku piernikowymi lu dzikami, malutkimi paczuszkami i świeczkami, również pochodzącymi ze strychu. Na drzewku wisiały też długie paski folii aluminiowej zrzucanej przez samoloty w celu zmylenia radarów wroga. Bliźniacy znaleźli ją zaplątaną w zaroślach w parku we wsi. Nikt nie wiedział, w jaki sposób folia się tam znalazła. Stół w głównej jadalni uginał się pod ciężarem jedzenia, którego większość przysłali wcześniej za proszeni goście. W jednym rogu pokoju ustawiono bar z kolekcją przeróżnych butelek: z whisky i ginem, porto i sherry, z domowej roboty winem z czarnego bzu i jabłek. Stała tam też mała beczka piwa dostarczona przez Joego, który zapowiedział, że być może wpadnie po zamknięciu pubu. Steve przyniósł jedzenie i picie z gospodarstwa, i został, żeby pomóc w przygotowaniach. - Gotowe - oznajmiła Laura, rozglądając się po pokoju. - Chodź, napijesz się, zanim pójdziesz. Poszedł za nią do salonu na tyłach wschodniego skrzydła, blisko kuchni i rodzinnej jadalni, i opadł na fotel. Podała mu szklaneczkę z sherry. 363
- Czy mieliście udane święta? - zapytała. - Bardzo. Nie wiem, jak mamie udało się zrobić to wszystko w czasie wojny. To była prawdziwa uczta. Dla bliźniaków i Daphne ta Gwiazdka była wyjątkowa, bo przyjechał Alec. A jak u ciebie? - Robby nas uszczęśliwiał. Jest za mały, żeby rozumieć, co się dzieje na świecie, ale był niesamowicie podekscytowany, gdy roz pakowywał prezenty. - Czy Wayne się pojawił? Uśmiechnęła się ze zrozumieniem. - Nie. Dlaczego miałby przychodzić? Święta spędza się z rodziną. - Niemniej... - Nic z tych rzeczy. - Usiadła na podłokietniku jego fotela. Wyjaśnijmy to sobie, Stevie Wainrighcie. Nie biorę pod uwagę poślubienia Wayne'a Donovana. I nigdy nie wezmę. Uczucie ulgi zakłóciło nieco niedowierzanie. - Widziałem twoją twarz, kiedy zobaczyłaś go w kościele. Byłaś w szoku. - Byłam raczej zaskoczona, nie zszokowana. - Co myślisz o jego rodzicach? „Uwaga", szepnął jej wewnętrzny głos. - Wydają się mili. - Muszą mieć mnóstwo forsy. Wnoszę to po tym, jak major trwonił pieniądze wczoraj w pubie. - Na pewno cieszy się, że spędza święta z synem, zwłaszcza że martwił się o niego. Przez chwilę milczeli, po czym Steve przerwał ciszę. - Pamiętasz, jak leżałem w szpitalu w Hammersmith? Powiedziałaś, że potrzebujesz swojej opoki i powtarzałaś to też później, ale nigdy nie wyjaśniłaś mi, dlaczego. - To potrzebny jest jakiś powód? - Tak. Nie mówiłabyś tego tak sobie. Jestem już zdrowy i silny, dzięki tobie... - Nie tylko dzięki mnie. - Nie przerywaj mi, proszę. Jestem zdrowy i silny i niebawem wrócę do swojej jednostki. Powiedz mi więc, o co chodzi, gdy masz jeszcze okazję. 364
- Teraz już o nic. - Ale wtedy o coś chodziło. - Może, ale poradziłam sobie z tym. Wszystko w porządku. Chciał nalegać dalej, lecz pojawiła się Helen i rozmowa zeszła na tematy organizacji przyjęcia oraz spekulacje, ile osób się na nim pojawi i czy wystarczy jedzenia. Po półgodzinie Laura delikatnie odesłała go do domu. - Muszę sprawdzić opatrunki, podać pacjentom lekarstwa i zadbać o to, by ci, którzy nie mogą przyjść, znajdowali się daleko od hałasów. Potem dam Robby'emu herbatę i położę go spać. Obiecałam też sobie chwilę lenistwa w wannie, zanim ubiorę się na wieczór. Do zobaczenia później. Patrzyła, jak odchodził i zastanawiała się, dlaczego nie skorzystała z okazji zrzucenia na niego części swojego ciężaru. Tak bardzo przywykła do roli pielęgniarki i pocieszycielki, że maska spokoju, którą przywdziewała, by móc funkcjonować, chyba przyrosła do niej na stałe. Gdy tylko pozwalała sobie ją zrzucić, natychmiast się rozklejała. Steve postępował zresztą tak samo, żeby radzić sobie ze swymi bliznami. W jego mniemaniu były one bardzo wyraźne i tak bardzo rzucały się w oczy, że gdy ktoś na niego patrzył, widział wyłącznie jego szpetotę. A ona prawie ich nie zauważała. Wyróż niającymi cechami Steve'a były jego szczere, błękitne oczy i mocno zarysowana szczęka, a gdy już się go dobrze poznało, to jego łagodny, troskliwy charakter sprawiał, że człowiek zapominał o drobnych mankamentach urody tego młodego mężczyzny. Dlaczego nie mogła mu powiedzieć, jak bardzo go kochała? Może uda się jej to tego wieczoru, jeśli wszystko pójdzie dobrze i nadarzy się sposobność. Zabrała się ochoczo do realizacji swoich zadań. Helen zapropono wała, że położy Robby'ego do łóżka, więc Laura miała więcej czasu dla siebie. Wiedziała, że wszystkie panie będą się starały wyglądać wspaniale i specjalnie na tę okazję przerobiły suknie, których nie zakładały od lat. Helen podarowała Laurze zieloną jedwabną suknię, którą znalazła w garderobie, a która była już na nią za mała. „Troszkę przytyłam", stwierdziła. „Na ciebie na pewno będzie dobra". Suknia była skrojona ze skosu i obciskała biust oraz biodra, a u dołu była rozkloszowana. Rękawy były obcisłe do łokcia, po czym rozszerzały 365
się do dołu. Dekolt w serek zdobiły sztuczne szmaragdy, które Laura nabyła podczas niedawnych zakupów w Attlesham. - Ślicznie wyglądasz - stwierdziła Helen, gdy Laura zawirowała przed nią. - Jestem z ciebie dumna. Laura pod wpływem impulsu ucałowała ją. - A ja jestem dumna z ciebie. - Daj spokój, bo jeszcze się rozpłaczę. Helen pobiegła się szykować, żeby naprawdę nie zalać się łzami. Do czasu, gdy mieszkańcy wioski zaczęli przybywać, pacjenci uruchomili już gramofon i zapraszali do tańca pielęgniarki. Nastąpiła chwila przerwy, kiedy przybyli goście weszli do pokoju, niektórzy nieco niepewnie, ale panowie ośmieleni odrobiną alkoholu i towarzys twem innych, którzy znaleźli się w podobnych okolicznościach, zaciągnęli ich na parkiet. Przyszli wszyscy z gospodarstwa Bridge. William i Alec wdali się w dyskusję z wracającymi do zdrowia pacjentami. Rozmawiali o drugim froncie, gdzie się uformuje i kiedy. Ktoś rzucił propozycję stawiania zakładów. Wybór dotyczył północnej Francji, zapewne departamentu Pas-de-Calais, który znajdował się najbliżej, południa Francji, Belgii lub Holandii, a z najodleglejszych miejsc - Norwegii. - To zbyt daleka podróż morska - zauważył Alec. - Nie uda się zachować dyskrecji. To samo dotyczy południa Francji. Stawiam na Calais. Laura stała w progu i obserwowała tę scenę, zadowolona, że wszystko zdawało się przebiegać zgodnie z planem. Odwróciła się i natknęła się na Wayne'a. Wzięła głęboki wdech i przywdziała swoją maskę. - Wayne, cieszę się, że przyszedłeś. - Niewiele brakowało, a bym nie przyszedł. - Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy jego rodzice weszli na salę balową przed nim. - Byłem przekonany, że nie chciałaś, abym przychodził. - Ależ chciałam. Dlaczego miałabym nie chcieć? - Poznałaś tatę? - Tak. - Powiedziałaś mu? - Nie. 366
- Dlaczego nie? Przecież chcesz znać prawdę, czyż nie? - Wayne, ja znam prawdę. Musisz to zaakceptować. I proszę, nie denerwuj swojej mamy. - Nie rozumiem, jak możesz podchodzić do tego tak spokojnie. - Przecież nie ma po co się tak gorączkować, prawda? To i tak niczego nie zmieni. - Jesteś bezduszną, zimną suką, wiesz? Ledwie wypowiedział te słowa, gdy ktoś chwycił go za ramię i przewrócił na podłogę. Wściekły, podniósł się i rzucił do walki z zaciśniętymi pięściami. Laura stanęła między przeciwnikami. - Proszę, nie bijcie się. Steve, źle go zrozumiałeś. - Bynajmniej. Słyszałem dobrze, jak cię nazwał. - Zdenerwował się. To nic. Poradzę sobie. Podbiegła do nich Valerie, wystrojona w długą satynową suknię w odcieniu różu, koszmarnie dobraną do jej rudych włosów. Tuż za nią przybiegł Oliver. - Co tu się dzieje? - Nic, mamo. Doszło do lekkiego nieporozumienia. Wracajcie na parkiet. Nie zamierzała odpuścić. - A czego dotyczyło? Czy równocześnie spotykała się z tą nędzną namiastką mężczyzny? Steve do tej pory był w radosnym i optymistycznym nastroju, lecz w owej chwili poczuł się jak przekłuty balon. Przez cały rok wyobrażał sobie, że ktoś mógłby powiedzieć coś takiego i zastanawiał się, jak by sobie z tym poradził. A teraz, gdy to się wydarzyło, pragnął jedynie odejść i się schować. Nie mógł jednak zostawić Laury, gdy go potrzebowała. - Cóż za ohydne słowa - powiedziała Laura, kładąc rękę na ramieniu Steve'a, bojąc się bardziej o jego odczucia niż o własną reputację. - Nie zwracaj na nią uwagi, Steve. - Val, przeproś za to, co powiedziałaś. - To był Oliver. Odwrócił się w stronę Steve'a, który wpatrywał się w przestrzeń przed sobą i zaciskał szczęki. - Ona nie chciała, synu. Dołączyła do nich Helen. - Czemu się tak tłoczycie? 367
- Ten, ta... - bełkotała Valerie. - Uważaj, moja droga - ostrzegł ją Oliver i wyciągnął rękę, żeby przytrzymać ją za ramię. Strąciła jego dłoń i wskazała na Laurę. - Ta suka zwodziła mojego syna. Udawała, że jej na nim zależy, a przez cały czas spotykała się z tym... - Wodziła obsypaną klejnotami dłonią tak długo, aż wypatrzyła Steve'a. - Z nim. Muzyka grała dalej. - Laura nigdy go nie zwodziła - powiedziała cicho Helen. - Nie potrafiłaby. - Jej głos brzmiał spokojnie, ale w środku niej wrzało i była zmartwiona. - Jeżeli chce pani nadal cieszyć się naszą gościn nością, proszę cofnąć swe słowa i wrócić do zabawy. Valerie aż zaniosła się ze śmiechu. - Wielkie nieba! Ona mówi jak jej ojciec! Zawsze wydawał polecenia. Wylał mnie z pracy, wiesz? - Nie wiedziałam, ale nie wątpię, że miał ku temu powody. To nie ma nic wspólnego z Laurą ani z pani synem. - Zgadza się, mamo - wtrącił Wayne i pociągnął ją za rękę. Chodźmy. Odprowadzę cię do domu. Wyrwała ramię z jego uścisku. - Nie chcę wracać do domu. Dokończę to, co mam do powiedzenia. - Patrzyła to na Helen, to na Laurę i nagle dostrzegła to, co wszyscy widzieli już od lat. - Boże! Toż to pani córka! - Jej rechotliwy śmiech wypełnił całą salę. Steve patrzył to na jedną, to na drugą. Dostrzegł, jak bardzo Laura była wstrząśnięta i ścisnął ją za rękę. Oliver spojrzał na Valerie, potem na Laurę i wreszcie na Helen. - Czy to prawda? - Tak. - Helen patrzyła na niego wyzywająco. - Kiedy? Jak? Z kim? - Powiem ci, kiedy - wtrąciła jego żona. - Gdy rzekomo była przy swoim mężu pod koniec wojny. Często się nad tym zastanawiałam. Miał być na froncie we Francji i nagle dostał urlop. Jednak nie przyjechał tutaj, gdzie powinien, tylko ona dołączyła do niego. Tak nam powiedziano. A potem wróciła do domu sama. Gdzie pani ukryła dziecko, jaśnie pani? 368
- Nikt mnie nigdy nigdzie nie ukrywał - oświadczyła Laura. I jeżeli mamy kontynuować tę rozmowę, to zapraszam gdzie indziej. - Chyba powinniśmy zakończyć ten temat - rzekł Wayne. - Nie powinniśmy byli przychodzić. To musiało się skończyć łzami. - Czyimi? - dopytywała się jego matka. - Mamy, jeśli mama nie zachowa umiaru. Steve nadal trzymał Laurę za rękę i przypomniało mu się, jak jego babcia użyła takich samych słów. Poczuł lęk o Laurę. - Czy mam ich wyprosić? - Nie. Powiedzmy to wreszcie. - Spojrzała na Helen. - Czy tak? - Nie tutaj. Nie w obecności połowy wioski. - Domyślam się, że chce pani ukryć swój wstyd - ciągnęła niezrażona Valerie. Helen nie odpowiedziała, tylko poszła w kierunku ich prywatnego salonu. Towarzyszyli jej Steve i Laura. Jeśli reszta chciała dołączyć, mogła to zrobić. Valerie podążała pewnym krokiem za nimi, co oznaczało, że Oliver i Wayne nie mieli wyboru. W salonie wszyscy stali. Czuli się zbyt niezręcznie, żeby siadać. Laura odwróciła się twarzą do wszystkich. Jej oblicze było bez barwne, ale w ułożeniu szczęki można było dostrzec determinację, a w oczach stal, co równie dobrze mogło być spowodowane po wstrzymywanymi łzami. - Kto zatem zacznie? Oliver stał obok żony. Wyglądał na zmartwionego i zagubionego. W jego umyśle mieszały się zarówno fakty i daty, jak też wypowiedzi, które pamiętał. Nieobecność Helen, gdy wrócił z Fran cji - podobno pojechała do męża, ale przecież powiedziała mu kilka dni temu, że przebywała u ciotki i nie widziała Richarda od czasu jego wyjazdu z kraju. Richard nie mógł być ojcem Laury, więc kto nim był? I jaki to miało związek z Wayne'em? Elementy układanki powoli trafiły na swoje miejsca i nagle obraz stał się widoczny. Musiał zabrać stąd Valerie. I to czym prędzej. - Val, kochanie, czy nie sądzisz, że sprawy zaszły za daleko? - Nie. Ta kobieta nazywa siebie damą, ale nie jest lepsza od innych. Zawsze patrzyła na mnie z góry, jeśli w ogóle zaszczyciła 369
mnie spojrzeniem. Przez większość czasu byłam dla niej niewidzialna. Byłam tylko pokojówką, która miała ścielić jej łóżko i opróżniać nocnik. Kiedy jej ojciec wywalił mnie z roboty, postanowiłam mu się za to odpłacić. - Moja droga, czy to była wina Helen? - Starał się mówić spokojnie, zachować logikę i czułość, przez co jego słowa zabrzmiały tak, jakby zwracał się do dziecka. Valerie poczuła przypływ nienawi ści do niego za te słowa. Miała ochotę krzyczeć, wrzeszczeć i bić, bo jej kochany syn, dziecko, dla którego poświęciła wszystko, został skrzywdzony. - Gdyby nie wyskoczyła przed kimś z gaci, hrabia nie wyrzuciłby mnie ani nikogo innego, kto mógłby coś wiedzieć. Domyśliłam się, że jest w ciąży, zanim ona się zorientowała... Helen krzyknęła cicho. - Pani zmyśla... - Mamo, to bez znaczenia - wtrącił Wayne, bojąc się o nią. - To naprawdę nieistotne. Zignorowała go. - Gdzie zatem podziewała się pani cenna córcia? - Zostałam adoptowana - odpowiedziała Laura - przez dwoje wspaniałych ludzi, którzy niestety już nie żyją. Tak nasze drogi znowu się zeszły i, o ile mi wiadomo, na tym kończy się ta historia. - Nie, bo dorwałaś w swoje szpony mojego syna, Bóg wie dlaczego. Domyślam się, że się dowiedział, iż jesteś bękartem... - Dzieckiem miłości - mruknęła Helen, ryzykując zerknięcie na Olivera. Ten patrzył na nią dziwnie: smutny, zmartwiony, a równo cześnie promienny, jakby chciał rzec: „Porozmawiamy później". Nie była pewna, czy chce tej rozmowy. - Doprawdy? - Valerie zupełnie nie zwracała uwagi na męża. Przejmowała się wyłącznie synem. - Więc proszę wyświadczyć Wayne'owi przysługę i podać imię ojca swojej córki. - Mamo, ja wiem, kto to jest. Skończmy z tym. - Wiesz? - Spojrzała na syna, na Helen, potem na Laurę i wreszcie na swojego męża, który zaniemówił. - I nie zamierzasz niczego powiedzieć? - Nie. 370
- Nie? - Nagle dotarło do niej, że wpadła we własne sidła i przyłożyła dłoń do ust. - O mój Boże! Co ja narobiłam? - Opadła na fotel. - Czemu się nie zorientowałam? - Szkoda, że pani tego nie zrobiła - stwierdziła Helen ozięble. Bo może wtedy odpuściłaby pani sobie. - Och, synku - zawodziła Valerie, obejmując się ramionami i kołysząc w przód i w tył, podczas gdy łzy rozmywały jej tusz do rzęs. - Ja i ta moja niewyparzona gęba. Tak mi przykro, synu. - To nie jest wina mamy. A Laura już dawno temu powiedziała mi, że jest moją przyrodnią siostrą. Steve nadal trzymał Laurę za rękę i nie mógł uwierzyć własnym uszom. Trudno mu było zaakceptować fakt, że Laura jest córką Helen, ale że jej ojcem był Oliver Donovan... To już zupełnie nie mieściło mu się w głowie. Nic dziwnego, że mówiła, iż nie poślubi Wayne'a. Dlatego potrzebowała oparcia. W jego emocjach zapanował chaos. Jego główny rywal został wykluczony, ale czy to zmieniało cokolwiek między nim i Laurą? Przecież był tylko nędzną namiastką mężczyzny. Valerie Donovan tylko ubrała w słowa to, co myśleli inni, niemniej nie był to właściwy moment, by się nad tym zastanawiać. Laura go potrzebowała. Była zmęczona ciężką pracą, którą wykonywała, zaj mując się poparzonymi lotnikami, takimi jak on i szykowaniem przyjęcia, a minione pół godziny na pewno ją wyczerpało. Nachylił się nad nią. - Masz już dość. Chodźmy stąd. - Chwila. - Valerie chyba się już pozbierała i wytarła rozmazany tusz z twarzy. - Wayne, czy ty nadal kochasz Laurę? Poślubiłbyś ją, gdybyś mógł? - Nie mogę. To moja siostra. Valerie nagle wstała. - Nieprawda. Jeśli chcesz poślubić Laurę, możesz to zrobić. Usłyszała stłumiony okrzyk Olivera, ale zignorowała go. - To jest noc wyznawania tajemnic, więc oto kolejna... - Nie! - krzyknął Oliver. - Zabraniam ci o tym mówić! - A skąd wiesz, co chcę powiedzieć? - Val, proszę, nie. Na miłość, jaką siebie darzymy i na miłość, jaką czujemy do naszego syna, błagam cię, nie mów tego! 371
- Naszego syna? - Tak - odparł dobitnie. - Poświęciłbyś szczęście Wayne'a dla własnego? Ładny z ciebie ojciec. Ja wolę iść do piekła, niż pozwolić mu znosić choć minutę nieszczęścia. 1 jeśli pragnie Laury... - Nikt jak dotąd nie zapytał, czego ja chcę - przerwała jej nagle Laura, bo, jak i pozostali, zorientowała się, do czego zmierza ta wymiana zdań. - Czy Wayne jest moim bratem, czy nie, nie zamierzam za niego wychodzić i nigdy mu tego nie obiecywałam. Nie kocham go. - Mogłaś mi to powiedzieć wcześniej - zauważył. Twarz miał kredowobiałą, usta blade, a oczy zapadły mu się głęboko. Uchwycił się na nowo nadziei i marzeń: wisiały one na włosku tak cienkim, że nie był w stanie ich utrzymać. Opadł na fotel i zakrył twarz dłońmi. - Ależ nie, Wayne, oszukiwałeś sam siebie. Jeśli powiedziałam lub uczyniłam coś, co cię w tym utwierdziło, to przepraszam. Wstał gwałtownie, chwycił matkę za rękę i zmusił ją, by się podniosła. - Wracamy do domu. Opowie mi mama całą resztę, całą prawdę. Tylko od taty zależy, czy zechce tego słuchać. Ciągnął ją za sobą, mimo że protestowała. Gdy otworzył drzwi, dobiegły ich dźwięki muzyki i głośnego śmiechu dobiegające z oddali. Oliver rozłożył ramiona, po czym opuścił je w geście bezradności. - Helen, stwierdzenie, że jest mi przykro, jest całkowicie nieadek watne do sytuacji, wiem, ale naprawdę jest mi przykro. Gdybym wiedział... Co mogę powiedzieć? Co mogę zrobić? Helen była nadzwyczaj spokojna. Zeszło z niej napięcie ostatnich dni. Stanęła twarzą w twarz z przeszłością i wyszła z tej konfrontacji zwycięsko. - Dla mnie nic - odpowiedziała Oliverowi. - Idź do żony. Po trzebuje cię. A gdy będzie gotowa słuchać, możesz jej powiedzieć, że nigdy nie patrzyłam na nią z góry. Wymyśliła to sobie. Oliver spojrzał na Laurę. - Jesteś moją córką. Powinienem coś powiedzieć. - Nie teraz - odparła. - Dzisiaj powiedziano już dość. Może kiedy indziej, gdy wszyscy się trochę uspokoją. 372
- Tak. Masz rację. Dobranoc. Przepraszam, że zepsułem wam przyjęcie. - Nie wydaje mi się - stwierdziła. - Zdaje się, że wszyscy dobrze się bawią. Oliver wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Pod Laurą ugięły się nogi i oparła się o Steve'a, kładąc mu głowę na ramieniu. Objął ją i tulił w ciszy. Był jej opoką. Usłyszał, jak Helen podchodzi do kredensu; zabrzęczały butelki i szklanki. - Daj jej to. Laura podniosła głowę i spojrzała na Helen. - Przeszłaś dzisiaj trudną próbę, gorszą od mojej. Powtarzałam sobie, że jeśli moja mama potrafi zachować spokój, to ja też mogę. To był potworny wysiłek. - Pozwoliła, żeby Steve posadził ją w fotelu i podał jej szklaneczkę z whisky. Pociągnęła łyk i zakasłała. - Mocna! - Dobrze ci zrobi. Laura zerknęła na Steve'a. - Dziękuję. - Za co? - Że przy mnie byłeś. Usiadł na podłokietniku. - Zawsze będę to robił, wiesz o tym. Uśmiechnęła się. - Moja opoka. - Do usług. Przez kilka minut milczeli. Każde przeżywało jeszcze wydarzenia z minionej godziny i próbowało jakoś odnaleźć się w nowej sytuacji. Tajemnice zostały wyjawione. Helen nie obawiała się o siebie, lecz o Laurę. - Co chcesz teraz zrobić? - zapytała. - Mam na myśli przyjęcie. Czy może odbywać się bez nas? - Raczej nie - stwierdziła Laura, dźwigając się na nogi. - Steve, zatańczysz ze mną? Jeśli ktokolwiek zapyta, gdzie byliśmy, możemy uśmiechać się tajemniczo i pozwolić im wyciągnąć własne wnioski. Zaśmiał się i podał jej rękę. - To będzie dla mnie przyjemność i zaszczyt. - Uznał, że poroz mawia z nią później, a na razie będzie się sycił jej towarzystwem. 373
- Chyba zostanę tu jeszcze chwilę - rzekła Helen. - Idźcie. - Na pewno? - spytała Laura. - Tak. Muszę się pozbierać. Steve zaprowadził Laurę do sali balowej. Gdy weszli do pokoju, umilkła muzyka i wszyscy zwrócili się w ich stronę. Ktoś zaczął śpiewać: For she's a jolly good fellow* i reszta podchwyciła refren. Z powodu konfrontacji z Donovanami Laura wylała morze łez, ale to zdarzenie wystarczyło, by popłynęły świeże. Otarła je i podziękowała wszystkim. - Bawcie się dobrze - powiedziała. - Niech to będzie pamiętny wieczór. - Bez wątpienia taki jest - szepnął Steve, porywając ją do tańca, gdy z gramofonu popłynęła melodia I'll be seeing you in all the old familiar places. Nie odstępował jej już do końca wieczoru i kiedy odtańczyli razem ostatniego walca, został nieco z tyłu, podczas gdy ona stała przy drzwiach i po kolei żegnała wszystkich. Kiedy wyszedł ostatni gość, odwróciła się do niego i pocałowała go w pokryty bliznami policzek. - Dzięki, Steve. Dzięki za wszystko. Teraz idź do domu. Zobaczy my się jutro. - Poradzisz sobie? - Tak. Czeka mnie jeszcze obchód. Muszę sprawdzić, czy wszyscy trafili do łóżek. - Ruchem głowy wskazała pacjentów, którzy roz chodzili się po swoich pokojach. - A potem sama się położę. Padam z nóg. - Nie dziwi mnie to. Dobrej nocy. - Pocałował ją delikatnie w czoło i ruszył podjazdem, zastanawiając się, jakie będą konsekwencje wydarzeń tego wieczoru. Laura też o tym rozmyślała, gdy chodziła od pokoju do pokoju i przyjmowała podziękowania za wspaniały wieczór oraz przekoma rzała się z pacjentami na temat Steve'a. Upewniła się, że Robby spał, przytulając nowego pieska, a potem zeszła do kuchni, żeby zrobić sobie kakao. Helen była na dole.
* Popularna piosenka, którą śpiewa się, by pogratulować komuś ważnego osiąg nięcia lub momentu w życiu (przyp. tłum.).
374
- Wszyscy już poszli? - Tak. Pacjenci są już w łóżkach. Usiadły przy stole, żeby wypić kakao. - Co za noc! - westchnęła Helen. - Można tak powiedzieć. - Wszystko wyszło na jaw. Domyślam się, że jutro będzie o tym wiedziała cała wioska. - Może tak, a może nie. - Przejmujesz się tym? Laura zastanawiała się przez chwilę. - Już nie. A ty? - W pewnym sensie jestem z tego nawet zadowolona. Nie ma już tajemnic. - Zamilkła. - Czy to znaczy, że stąd wyjedziesz? - Och, Helen, oczywiście, że nie. Postanowiłyśmy się zachowywać, jakby nic się nie stało, pamiętasz? - Położyła dłoń na ręce Helen. Kochałam mamę i wspomnienia o niej są mi bliskie. Ty też jesteś moją mamą i ciebie również kocham. - Moje dziecko. - Oczy Helen zalśniły od łez. - Jak bardzo pragnęłam, żebyś tak kiedyś powiedziała. - Powinnyśmy się położyć - zasugerowała Laura. - Wydaje mi się, że sen nam się przyda. Mam wrażenie, że to bynajmniej nie jest koniec tej historii.
* * * Oliver wstał następnego ranka z zapuchniętymi oczami. Spędził noc na kanapie w salonie. Miał wrażenie, że jego życie rozpadło się na tysiąc kawałeczków, których nie uda się już poskładać z powrotem. Wayne, którego tak uwielbiał, którego wychował tak, jak kochający ojciec powinien, nie był jego synem. Valerie niecnie go wykorzystała: znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie i był dla niej łatwym celem. Zrobiło mu się niedobrze. Poczuł się jeszcze gorzej, gdy pojął, że jednak ma dziecko, które spłodził - była nim Laura. Helen go nie odrzuciła, przeciwnie, czekała na niego i po trzebowała go. Gdyby tylko wiedział o tym w owym czasie, wyważył by drzwi rezydencji i zażądał informacji o miejscu jej pobytu. Nigdy nie poszedłby do pubu i się nie upił, nie spałby z Valerie ani jej nie 375
poślubił. W tej chwili darzył ją nienawiścią. Wiedziała, że Helen była w ciąży i nie pisnęła o tym ani słówkiem. Wyrzucił jej to poprzedniego wieczoru, gdy wrócili do domu Joyce. Zapytała go, dlaczego niby miałaby o tym myśleć. Wyglądała fatalnie w rozmazanym makijażu, z czerwonymi podpuchniętymi oczami i zmierzwionymi włosami. „Nie miałam pojęcia, że byłeś jej kochankiem. Chociaż powinnam się pewnie tego domyślić. Spędzałeś z nią sporo czasu". Upewnił się, że to nie przez tę wiedzę została zwolniona. Odparła: „Nie, głupolu. To dlatego, że się dowiedzieli, iż jestem w ciąży. Przecież nie mogli pozwolić, żebym deprawowała inne, prawda?". Chciał wiedzieć, kto jest ojcem Wayne'a. Zainteresowała się, po co mu ta wiedza. Oznajmił, że po prostu chce wiedzieć - być może Wayne też. Syn stanowczo zaprzeczył: „Nie chcę dowiadywać się już niczego o waszej brudnej przeszłości. Żałuję, że przyjechałem do Beckbridge. I wyjeżdżam jutro o świcie". „Dokąd?", załkała Valerie, chwytając go za rękę. „Do jednostki. Dostałem przepustkę na czterdzieści osiem godzin. Wojna trwa dalej. Jeśli zginę w walce, nie będziecie już musieli się o mnie martwić". Valerie upomniała go, żeby tak nie mówił: „Jesteś moim całym życiem. Zrobiłam to dla ciebie. Chciałam ci zapewnić dobry dom. Gdybym została w Anglii, wiedlibyśmy potworny żywot, z tru dem wiązalibyśmy koniec z końcem i wszyscy patrzyliby na nas z góry i wyzywaliby nas. Nie mogliśmy zostać w Beckbridge, więc dokąd mieliśmy się udać?". „Nie wiem, nie mogę o tym myśleć. Idę spać". Trzasnął drzwiami i poszedł do babci, u której nocował, odkąd wrócił Ken. Oliver i Valerie zostali sami. „Domyślam się, że gdy tylko nadarzy się okazja, pójdziesz do rezydencji, żeby pogodzić się z jaśnie panią", zauważyła zgryźliwie Valerie. Odrzekł, że nie wie, co zamierza. „Jeśli się zgodzisz, prześpię się na kanapie i zastanowię się jutro". Owo J u t r o " właśnie nastało. Wstał z niewygodnego łóżka i ubrał się. Wyszedł do komórki na tyłach domu, gdzie szybko się umył i ogolił, po czym wrócił do kuchni. Joyce już nie spała i szykowała śniadanie. - Co się stało wczoraj wieczorem? - zapytała. - Byliście ze wszystkimi, aż nagle zniknęliście. - Valerie źle się poczuła. 376
- A co jej jest? Gdy wychodziliśmy, czuła się dobrze. - Lepiej sama ją o to zapytaj. - Pokłóciliście się? Uśmiechnął się cierpko. - Delikatnie mówiąc. - Pogódźcie się. Życie jest za krótkie na to, żeby się kłócić. Idź sprawdzić, czy Wayne już wstał. Wrzucę dla niego jajko na patelnię. Ucieszył się, że może wyjść. Lily miała na sobie szlafrok i wybierała pogrzebaczem popiół na rozłożoną gazetę. - Wayne już wstał? - zapytał Oliver. - Wyjechał. Mówił, że musiał złapać poranny pociąg. - Wiedziałem, że wyjeżdża dzisiaj, ale nie sądziłem, że aż tak wcześnie. Jak się dostał na stację? - Powiedział, że się przejdzie. Był w dziwnym nastroju. - Domyślam się, że był zmęczony. Późno wróciliśmy. Oliver wrócił do domu Moretonów. Joyce i Valerie siedziały przy kuchennym stole i piły herbatę. Joyce nalała kolejną filiżankę i pod sunęła mu ją w milczeniu. Wypił napój na stojąco, po czym sięgnął po płaszcz i czapkę. - Kiedy wrócisz? - zawołała za nim Valerie, gdy dochodził już do drzwi. - Nie wiem.
* * * - Dokąd to poszliście z Laurą wczoraj wieczorem? - spytała Kathy Steve'a. Była w kuchni i szykowała śniadanie. Steve zszedł na dół, gdy tylko usłyszał, że rodzice już się krzątają. Tata był na zewnątrz i doglądał zwierząt. W kuchni, oprócz jego matki, była tylko babcia Alice. - Musieliśmy porozmawiać. - Czy to znaczy, że wy... - Nie, mamo. - Był niewyobrażalnie zmęczony i nie miał nastroju na takie przepytywanki. - Jeśli nie będziesz uważał, to ją stracisz. 377
- Nigdy nie była moja, mamo. - Chodzi o tego Wayne'a? - Nie. - Wyszło szydło z worka - odezwała się nagle Alice. - Wie działam, że tak będzie, jak tylko usłyszałam o przyjeździe Donovanów. Odwrócił się gwałtownie w jej stronę. - Co babcia wie? - Ty mi powiedz. - No właśnie, o co chodzi? - dopytywała się mama. - Laura jest córką cioci Helen - oznajmił. - Wcale mnie to nie dziwi. Gdy Helen wyjechała pod koniec poprzedniej wojny, nie pisała do mnie. Domyślałam się dlaczego. - A domyślałaś się, kto był ojcem? - Poskładałam fakty. - Przerwała na moment. - Wiem, że to szokująca wiadomość, ale to było dawno temu i Laura nie jest niczemu winna. Wiedziała o tym? - Ciocia Helen powiedziała jej jakiś czas temu. Laura nic mi nie mówiła. - A według ciebie powinna? - Miło byłoby wiedzieć. - Nie obwiniaj jej, Steve. Wszyscy mamy swoje tajemnice. Po trafisz jej to wybaczyć, prawda? - Tu nie ma czego wybaczać. Ona jest moim aniołem. Bez niej chyba nie przetrwałbym tego wszystkiego. - No właśnie. Kiedy się jej oświadczysz? - Oświadczyć się? Niech mama nie kpi. Nie mogę jej prosić o rękę. Jestem tylko żałosną namiastką mężczyzny. Zdumiona gwałtownością jego reakcji, Kathy przerwała wykony waną czynność i położyła mu rękę na ramieniu. - Stevenie, jak możesz tak mówić? Nigdy nie słyszałam czegoś tak niedorzecznego. - Usłyszałaby mama, gdyby stała obok mnie wczoraj wieczorem. - Nie uwierzę, że Laura coś takiego powiedziała. - To nie Laura, ona jest zbyt miła, by ranić moje uczucia. Powie dział tak ktoś inny, ale to nie ma znaczenia. Taka jest prawda. 378
- Nic z tych rzeczy. Przestań tak mówić. Na wczorajszym przyjęciu był co najmniej tuzin mężczyzn, którzy prezentowali się dziesięć razy gorzej niż ty. - Wiem. Ale muszę przed samym sobą dowieść swojej wartości i dopóki tego nie zrobię, nie będę mógł prosić nikogo o rękę, a już na pewno nie Laurę. I będę wdzięczny, jeśli nie będzie mama do tego wracała. - Dobrze, nie będę. Zamilkli, zatem ostatnie słowo należało do Alice. - Wiedziałam, że to się skończy łzami.
* * * Laura od rana była zajęta sprzątaniem sali balowej po przyjęciu i nadzorowaniem rozkładania dywanu oraz rozmieszczania mebli. Nie słyszała więc, jak Oliver przyszedł. Helen zaprowadziła go do salonu, gdzie usiedli. W nocy miała czas, żeby pomyśleć. To, czego najbardziej pragnęła przez te wszystkie lata, wreszcie nastąpiło: Laura nazwała ją „mamą" i powiedziała, że ją kocha. Nie mogła prosić o nic więcej, oczekiwanie czegoś ponad to byłoby zachłannością. Prawdę powie dziawszy, jej uczucie do Olivera się wypaliło. Pielęgnowała je tak długo, że nawet nie zauważyła, kiedy zniknęło. Wydarzenia poprzed niego wieczoru zdjęły z jej barków ciężar i zwróciły wolność. Nie musiała już kłamać i strzec swych tajemnic. To było wspaniałe uczucie. - Jest wprawdzie dość wcześnie, ale czy napijesz się czegoś? zapytała, wskazując w kierunku stojących w kredensie butelek, które przyniesiono poprzedniego wieczoru. Większość z nich była pusta. - Nie, dziękuję. Siedziała naprzeciwko niego. Nadal była w jego oczach atrakcyjną kobietą. Miała na sobie schludne i skromne ubranie: tweedową spódnicę i bliźniak. Lśniące włosy nadal były gęste i ciężkie, choć już przyprószone siwizną. Gdyby życie potoczyło się inaczej, mogłaby być jego żoną. - Wiesz - zagaił - że moglibyśmy świętować w tym roku srebrne gody? - Co dobrego przyjdzie nam z rozmawiania o tym, co by było, gdyby? 379
- Przypuszczam, że nic. Chciałem tylko powiedzieć, jak mi przykro. Gdybym wiedział o Laurze, nic na świecie nie powstrzymałoby mnie przed dotarciem do ciebie. - A gdybym ja wiedziała, że nadal mnie kochałeś, mogłabym postarać się jeszcze bardziej, by ją zatrzymać, choć trudno powiedzieć, jak miałabym tego dokonać. Walczyłam z całych sił. Wyrwano mi ją z objęć. - Mój Boże... Nie wiem, co powiedzieć. - Nie możesz nic powiedzieć. Laura trafiła do dobrego domu i miała radosne dzieciństwo. Oboje musimy za to dziękować. Teraz mam przy sobie córkę i wnuka; jesteśmy rodziną. A ty masz swoją. Bez względu na to, co powiedziała twoja żona, nadal nią jest, a Wayne to fantastyczny chłopak. Powinieneś być z niego dumny. - Nie sądzę, bym był w stanie kiedykolwiek jej wybaczyć. Wyko rzystała mnie. - Jak rozumiem, ty też ją wykorzystałeś, więc wracaj do niej, Oliver, i napraw to. Trwa wojna i każdy z nas może zostać wezwany przed oblicze Boga, zanim załatwi swoje ziemskie sprawy. Wstał. - Gdzie jest Laura? Chciałbym się z nią pożegnać. - Jest gdzieś w domu. Poszukam jej. - Zatrzymała się z dłonią na klamce. - Proszę, nie proś o nic i niczego nie obiecuj. Łatwo jest nie dotrzymać obietnicy, a to prowadzi tylko do cierpienia. Poszedł za nią do sali balowej, gdzie Laura zbierała papierowe łańcuchy, które spadły podczas zabawy poprzedniego wieczoru. Robby miał jej pomagać, ale tarzał się w nich i zanosił się śmiechem. - Lauro, Oliver przyszedł się pożegnać. - Och! - Spojrzała na nich. Byli bladzi i lekko spięci, ale wydawali się spokojni. Podała mu rękę, lecz on wziął w swoje dłonie obie jej ręce i przytrzymał. - Bardzo żałuję, że nie widziałem, jak dorastałaś, Lauro, ale twoja mama mówi, że miałaś udane dzieciństwo. - Zgadza się. - Cieszę się, że cię poznałem. I widziałem twojego synka. Uśmiechnął się do dziecka i wyszeptał: - A mojego wnuka. 380
- Będziesz miał kolejne wnuki. Wayne... - Nie jest moim synem. - Ależ jest. Zawsze uważałam Anne za moją mamę i nawet gdy się dowiedziałam, że to nie ona mnie urodziła, nadal nią jest. Jestem pewna, że dla Wayne'a nadal jesteś jego tatą. Nie pozwól, by cokolwiek to zmieniło. - Nie zamierzasz zmienić swojego zdania względem niego? - Nie. Nie zmienię zdania. Przez ponad rok wierzyłam, że jest moim bratem i niech tak zostanie. - Życzę ci z całego serca jak najwięcej szczęścia. - Podniósł jej dłoń do ust i ucałował ją. - Do widzenia, moje dziecko. Gdy ta wojna się skończy i wszyscy wrócimy do siebie, napiszę do ciebie. Odpiszesz mi? - Jak chcesz. - Przysunęła się i pocałowała go w policzek. Powodzenia. Odwrócił się i odszedł. Helen i Laura stały naprzeciwko siebie. - Wszystko w porządku? - zapytała Laura. - Tak. A u ciebie? - Owszem. Posprzątajmy ten bałagan. Potem mam dyżur.
* * * To Ken powiedział Steve'owi, że Donovanowie wyjechali z wio ski. Pili właśnie piwo w Jolly Brewers przed wyjazdem Kena do jednostki i rozmawiali o powrocie Steve'a do latania. Rozmowa zeszła na Donovanów po tym, gdy Ken stwierdził, że jego mama pewnie się dziwnie poczuje, gdy dom znowu opustoszeje. Wayne wrócił już do swojej jednostki, a major i Valerie pojechali do Londynu, gdzie Donovan miał się zgłosić do służby. Stella wróciła do Northampton. Jako ostatni miał wyjechać Ken. Steve uśmiech nął się. - Dołączę do ciebie niebawem. A wtedy to dopiero pokażemy temu Hitlerowi. Słyszałeś jakieś pogłoski o drugim froncie? - Jeszcze nie. Ale spodziewam się, że to już niedługo. Kiedy stajesz przed komisją? - Pojutrze. Wczoraj dostałem wezwanie. Pojadę po południu do Londynu i znajdę jakiś hotel, żeby przenocować. 381
- Zatem powodzenia. Uścisnęli sobie dłonie i rozstali się. Steve poszedł do domu, rozmyślając o swoim dywizjonie i kolegach. Jak wielu jeszcze zostało? Nie było go przez ponad rok, niemniej był zdania, że powrót to bułka z masłem w porównaniu z przeżyciami ostatnich dni. Słowo „doniosłe" bynajmniej nie wystarczało do ich opisania. Zastanawiał się, czy Laura i Wayne widzieli się przed jego wyjazdem. Laura wprawdzie zapewniała, że nie poślubi Kanadyjczyka, ale przecież później okazało się, że formalnie nie ma żadnych przeszkód, aby tak się stało. Chciał się z nią zobaczyć, ale postanowił tego nie robić. Uzależnił wszystko od orzeczenia lekarzy.
* * * Główna Komisja Lekarska urzędowała blisko Middlesex Hospital. Mimo że Steve przyjechał wcześniej, tłoczyli się tam już mężczyźni czekający na swoją kolej i przeglądający czasopisma, które jednakże nie były w stanie oderwać ich myśli od czekającej ich rozmowy. Steve usiadł w poczekalni i zastanawiał się, czy naprawdę chciał wracać na linię ognia. Przecież nie musiał. Mógł poprosić o zwolnienie ze służ by i pracować w gospodarstwie, a nawet gdyby został w wojsku, mógł by wykonywać jakąś pracę przy biurku. Lecz myśl, że miałby siedzieć za biurkiem lub w dyspozytorni, podczas gdy Ken i jego koledzy lataliby na bombardowania bez niego, umocniła go w jego postano wieniu. Jak inaczej miał udowodnić sobie i innym, że nie był nędzną namiastką mężczyzny? Słowa Valerie Donovan wryły się głęboko w jego psychikę, głębiej niż blizny szpecące jego twarz. Wreszcie wywołano jego nazwisko i zaproszono go do gabinetu, gdzie adiutant przejrzał jego kartotekę i zapytał, czy chciałby zostać zwolniony ze służby. - Nie, proszę pana - odparł zdecydowanie. - Chcę wrócić do latania. Człowiek ten spojrzał na niego, jakby Steve postradał zmysły, ale odesłał go do kolejki oczekujących na badanie lekarskie. Było ono przeprowadzone bardzo skrupulatnie: zmierzono mu ciśnienie, pobrano próbkę moczu do analizy, zbadano pojemność płuc i odruchy, obej rzano uszy, nos i gardło, zbadano wzrok, kazano mu chwytać różne 382
przedmioty i chodzić w tę i z powrotem. Oficer w stopniu air Commodore* spotkał się z nim na ostatniej rozmowie, która odbyła się dopiero po tym, jak kazano Steve'owi zjeść jakiś lunch. Przeczytał notatki i wyniki badań, po czym spojrzał wesoło na Steve'a. - I pan chce wracać do latania, majorze? Steve zapewnił go, że latanie to całe jego życie. - Dobrze. Zatem skieruję pana do lotów nieoperacyjnych. Będzie pan musiał przekonać swojego podpułkownika, że nadaje się pan do lotów operacyjnych. Steve nie mógł liczyć na więcej i wiedział, że prawdziwa próba nastąpi, gdy zasiądzie w kokpicie i po raz pierwszy wzbije się w powietrze. Z powodu planowanej inwazji RAF potrzebował do świadczonych pilotów, więc wierzył, że jeśli tylko nie zrobi niczego głupiego, będzie niebawem znowu latał z Kenem. Udał się na stację z mieszanymi uczuciami, wśród których przeważała jednak radość z faktu, że dostał szansę dowiedzenia swojej wartości i już nie będzie musiał się przed nikim tłumaczyć. Samoloty Luftwaffe znowu bom bardowały Londyn. Ludzie ponownie spędzali noce w stacjach metra, owinięci kocami i kołdrami. Walizki, w których znajdowały się ich cenne przedmioty, służyły im jako stoliki pod termosy i filiżanki. Jeśli Steve potrzebował jeszcze jakiegoś argumentu za tym, że postępuje słusznie, to bombardowani londyńczycy go dostarczyli. Laura wyszła po niego na dworzec w Attlesham. Miała na sobie uniform i otulała się peleryną, chroniąc się przed zimnem. Widok jej radosnej twarzy wprawił jego serce w żywszy rytm. - A co ty tutaj robisz? - zapytał ją. - Skąd wiedziałaś, którym pociągiem przyjadę? - Zadzwoniłam do twoich rodziców. - Nie widziała go od owego strasznego wieczoru i zastanawiała się, czy celowo jej unikał. - Twoja mama powiedziała mi, dokąd pojechałeś i domyśliłam się, kiedy wrócisz. - Prowadziła go do humbera zaparkowanego przed dwor cem. - I zanim zapytasz, to tak, miałam coś do załatwienia w Attles ham, więc przyjeżdżając tu, nie złamałam żadnych zasad. * Stopień oficerski RAF-u, który nie ma polskiego odpowiednika. Air Commodore sytuuje się pomiędzy polskim pułkownikiem a generałem brygady (przyp. red.).
383
- Dzięki. - Zajął miejsce pasażera. - I jak poszło? - zapytała, gdy już jechali. - Dobrze. Wracam do lotów nieoperacyjnych. - Bogu dzięki. - Chcesz się mnie pozbyć, tak? - Nie wygłupiaj się. Gdybym miała coś do powiedzenia, w ogóle nie pozwoliłabym ci latać. Cieszę się, że to tylko loty nieoperacyjne. - To tylko do czasu, gdy trochę sobie przypomnę technikę i prze konam podpułkownika, że nadaję się do lotów operacyjnych. Nie potrzebuję na to dużo czasu. - Kiedy wyjeżdżasz? - Pojutrze. Milczeli do chwili, gdy wyjechali z miasta. - Steve - Laura mówiła powoli. - Chcę ci podziękować za tamten wieczór i powiedzieć ci, jak mi przykro, że zostałeś w to wszystko wplątany. - Nic nie zrobiłem, oprócz tego, że straciłem panowanie nad sobą i przyspieszyłem rozwój wydarzeń. To ja powinienem cię przeprosić. - To i tak by nastąpiło, wcześniej czy później. Gdy dowiedziałyśmy się o przyjeździe majora Donovana do wioski, wiedziałyśmy, że coś się wydarzy. - Jak zdołałaś przez cały ten czas trzymać to wszystko w tajemnicy? Przecież mogłaś mi powiedzieć. - Zamierzałam, ale wtedy cię zestrzelili i ważniejsze było, żebyś wydobrzał. Chciałam ci powiedzieć podczas przyjęcia, gdyby udało nam się znaleźć chwilę dla siebie, ale wydarzenia potoczyły się tak nagle... - Co było potem? Między tobą i Wayne'em? Nieźle mu się dostało. - Nic. Nie widzieliśmy się. - Och! - Steve, to niczego nie zmienia. Przecież ci powiedziałam, że nie zamierzam za niego wychodzić. Myślałam tak wtedy i nadal tak myślę. Zatrzymała się przy zjeździe na pole, żeby móc na niego spojrzeć i skupić się na tym, co chciała powiedzieć. Nie mogła pozwolić mu wyjechać bez tego wyznania. 384
- Jest tylko jeden mężczyzna na świecie, którego mogłabym poślubić, ale on nie kwapi się do tego, żeby poprosić mnie o rękę. Zaśmiała się, gdy twarz mu nagle pojaśniała i oczy otworzyły się szerzej. Przyłożyła dłoń do jego policzka. - Stevie Wainrighcie, czy ja muszę cię o to błagać? Wziął jej dłoń między swoje. - Jesteś pewna? - Siebie tak, ale nie wiem, co ty czujesz. - Wiesz, dlaczego z tym zwlekam. Jestem w kiepskim stanie. - No dobrze - stwierdziła wesoło. - Masz zamęt w głowie. Zdajesz się nie rozumieć, że jesteś mężczyzną, którego kocham. I tych kilka blizn, które zdobyłeś w walce, świadczy tylko o tym, kim się stałeś. One są częścią człowieka, którym zawsze byłeś. Ja ich nawet nie widzę. Dostrzegam w tobie tylko moją opokę. - Och, Lauro, dziękuję. - Nadal trzymał jej dłoń i przyłożył ją do ust. - Wiesz, że za tobą szaleję, więc czy jeśli jeszcze raz poproszę cię o rękę, przyjmiesz mnie? - Wreszcie! - zawołała, śmiejąc się. - To znaczy tak czy nie? - Też się śmiał. - Tak, głuptasie. - Kochana. Pochylił się, żeby wziąć ją w ramiona i ucałować, ale było to trudne, bo przeszkadzała im dźwignia zmiany biegów i kierownica. Zachichotali jak uczniaki, a potem, bez słowa, przesiedli się na tylne siedzenie. Przytulali się i Steve po raz pierwszy pocałował ją jak należy. Wcześniej cmokał ją tylko po bratersku w policzek lub muskał jej usta delikatnie i przełomie; teraz wszystkie jego nieszczęścia i frustracje odeszły wraz z pierwszym pocałunkiem kochanków. Dopiero po dłuższej chwili podnieśli wzrok i dostrzegli, że para na szybach samochodu zamarzła. - Zamarzniemy, jeśli tu zostaniemy - zauważyła Laura. - I znajdą dwa ciała... - Będą się zastanawiać, dlaczego siedzieliśmy na tylnym siedzeniu, zamiast jechać do domu i ogrzać się przy ogniu. - Według mnie nikt nie będzie się nad tym głowił, ale pomysł, żebyśmy już jechali, wydaje mi się dobry. Zgodzisz się ze mną? - Tak. Jedźmy i przekażmy rodzinie dobre wieści. 385
Przez kilka minut zdrapywali z okien szron. - Czy pamiętasz - odezwał się Steve, a jego oddech zamieniał się w parę - jak powiedziałem ci, że zabiorę cię do Cambridge, żeby ponownie zadać ci to pytanie? - Pamiętam, ale kiepsko się pływa łodzią w taką pogodę. - Tak samo, jak siedzi w wyziębionym samochodzie. Jedźmy. Dokończyli podróż, śpiewając na całe gardła: Keep the home fires burning*. Wprowadził ją za rękę do kuchni w gospodarstwie Bridge, gdzie właśnie kończono spożywać posiłek. - Chcemy wam coś powiedzieć - oznajmił Steve. - Zamierzamy się pobrać. - To nic nowego - podsumowała Daphne. - Powiedzcie nam coś, czego jeszcze nie wiemy. - A skąd możecie to wiedzieć? Przecież dopiero co poprosiłem Laurę o rękę. - To twoja wina, że tak zwlekałeś. My już od kilku miesięcy wiedzieliśmy, co się święci. - Nie zwracajcie na nią uwagi - wtrąciła Kathy, podchodząc do nich, żeby ich ucałować. - Bardzo się cieszę. Podeszli do ognia, by się ogrzać, podczas gdy wszyscy im gratulowali. - Czy to znaczy, że już nie wrócisz na wojnę? - zapytała Kathy, gdy gwar ucichł. - Nie. Pojutrze jadę do jednostki. Ale nie martwcie się, nie będę brał udziału w lotach operacyjnych, przynajmniej na razie. Czuł się paskudnie, mówiąc te słowa, ale może gdy mama oswoi się z myślą, że syn znowu wyjechał, będzie jej łatwiej zaakceptować fakt, że wrócił na linię frontu. Poza tym zawsze istniało prawdopodobień stwo, że nie dopuszczą go do lotów operacyjnych, więc nie było potrzeby martwić jej na zapas. Spojrzał na Laurę i zauważył, jak powoli kiwnęła głową, dając mu znać, że rozumie. Zawsze się rozumieli. Przez chwilę wspomniał Boba i poczuł smutek, ale przecież przyjaciel chciał, żeby Steve zaopiekował się Laurą i pewnie przewi dział, jaki to przyniesie skutek. Steve miał wrażenie, że jego druh patrzy na nich z góry i uśmiecha się z zadowoleniem. * Niech płoną domowe ogniska (przyp. tłum.).
386
- A kiedy nastąpi ten wielki dzień? - zapytała Alice. - Jeszcze nie zdecydowaliśmy. Może nie... - Ależ tak - przerwała mu Laura. - Przy okazji twojego następnego urlopu. Już mi się nie wywiniesz. - A zatem podczas kolejnego urlopu - zgodził się. - Czy mam iść z tobą, żeby poinformować Helen? - Zostań tu w cieple. Przyjdź jutro do rezydencji. Odprowadził ją do samochodu, ucałował i patrzył, jak odjeżdża. Dopiero wtedy wrócił do środka. Życie jest piękne.
* * * Pomimo złej pogody, która wydawała się nie mieć końca, wraz z woniami wiosny czuło się w powietrzu optymizm. Przejawiał się on w tym, jak ludzie zajmowali się swoimi sprawami, jak rozmawiali w pociągach, w których tłoczyli się żołnierze, i w pubach, w których każdy dorzucał coś od siebie do powtarzanych wciąż przypuszczeń i plotek. Kiedy i gdzie zostanie utworzony drugi front? Nikt nie wiedział tego na pewno. Grube ryby z rządu i dowództwa armii nie ujawniały tajemnicy. „Nieostrożne wypowiedzi mogą kogoś kosz tować życie" - ta maksyma rozbrzmiewała wszędzie od wybuchu wojny. Nawet Stella nie powiedziała swoim rodzicom, że jej fabryka przestawiła się z produkcji balonów zaporowych na gumowe na dmuchiwane atrapy ciężarówek. Wraz z innymi pracownikami mu siała przysiąc dochowanie tajemnicy. Nie potrafiła nawet powie dzieć, do czego mogłyby służyć te atrapy - pewnie, żeby kogoś nabrać. Oliver, który pracował w ambasadzie kanadyjskiej, również udawał, że nic nie wie. Wayne ćwiczył w Hampshire desant na plaży trenował to już na Sycylii. Ken bombardował strategiczne punkty we Francji i w Belgii. Amerykanie przeprowadzali za dnia bombardowania niemieckich miast. Steve latał przy każdej nadarzającej się okazji, przerzucając samoloty z jednej bazy do drugiej i przewożąc ważne osobistości na spotkania. Nikt nie wątpił, że coś się szykuje i Steve nie zamierzał być do końca wojny jedynie powietrznym taksówkarzem. - Jestem gotów do lotów operacyjnych - oznajmił swojemu pod pułkownikowi w dniu, w którym dowiedział się, że oficer zastępujący 387
go w roli dowódcy dywizjonu zakończył pełnienie swoich obowiąz ków. - Zrobię wszystko, tylko dajcie mi szansę. - Dobrze. Przejmujesz dywizjon dzisiaj wieczorem. Odprawa o osiemnastej. Wieczorem dostali rozkaz zrzucenia broni i amunicji dla francus kiego ruchu oporu. Strefy zrzutu będą oznakowane przez krótki czas, więc potrzebna będzie wysoka precyzja, zatem będą lecieć nisko i szybko. Potem ma nastąpić odwrót. - Jakaś odmiana od zrzucania bomb - zauważył Ken, gdy szli do samolotu. - Wygląda na to, że szykują się, żeby do nas dołączyć. Ta zabawa zacznie się chyba niedługo. Dwa tygodnie później, po tym jak latał praktycznie każdej nocy, za każdym razem w inne miejsce, dostał czterdzieści osiem godzin urlopu. „Wykorzystaj go w pełni", usłyszał. „Być może na kolejny urlop będziesz musiał długo czekać". Do kantyny udał się praktycznie biegiem, żeby zadzwonić do rezydencji Beckbridge. - Załatwiaj specjalne pozwolenie, kochana - zwrócił się do Laury. - Będę w domu w przyszły weekend.
* * * W ciągu tygodni, które nastąpiły po wyjeździe Steve'a do jednostki, Laura starała się z wyprzedzeniem zorganizować wszyst ko, co mogła. Wybrała suknię - tym razem nie białą tylko bladobłękitną, przerobioną z sukni balowej Helen. Helen nigdy niczego nie wyrzucała, a że w domu był wielki pokój, w którym można było składować niepotrzebne rzeczy, Laura miała spory wybór. Jenny, Meg i Daphne zgodziły się być jej druhnami, a Robby miał być pazikiem. Kathy upiekła tort, a Laura podejrzewała, że Joyce sprzedała jej więcej suszonych owoców, niż przewidywał przydział. Zostały, rzecz jasna, sprawy do załatwienia na ostatnią chwilę, takie jak przyjęcie i kwiaty. Laura zorganizowała wszystko i pozostało jej tylko czekać na weekend i wyjść po Steve'a na dworzec. Kiedy wszystko było zapięte na ostatni guzik, wpadła w panikę. Dzień jej niedoszłego ślubu, o którym nauczyła się już nie myśleć, ciągle do 388
niej powracał. Początkowo miała wrażenie, że zdradza Boba, ale potem przypomniała sobie jego czuły list, w którym kazał jej być szczęśliwą. Poza tym, czy to nie Bob prosił Steve'a, żeby się nią opiekował? Na pewno pochwalałby ich decyzję. Uporała się z po czuciem winy, nachodziła ją jednak potworna myśl, że w ostatniej chwili Steve'a, tak jak Boba, mogłoby spotkać coś złego. Nigdy nie czuła się szczęśliwsza, jak w chwili gdy wysiadł z pociągu. - Steve! - przebiegła przez peron i rzuciła się w jego ramiona. Bogu dzięki! Aż się zachwiał wskutek jej „napaści". - Co się stało? - Na szczęście nic. Zrozumiał. - Jestem tu, kochanie. Wszystko jest dobrze. Mogę wrócić w po niedziałek rano. A do tego czasu... - Przerwał, żeby pocałować ją na oczach podróżnych, którzy wysiadali i wsiadali do pociągów, i uśmie chali się do nich z pobłażaniem. - Zostaniesz panią Wainright. O ile nie zmieniłaś zdania. Dała mu kuksańca w ramię. - Nic z tego, tym razem się nie wywiniesz, majorze.
* * * O ślubie dowiedziała się cała wioska i nawet jeśli ktoś nie został zaproszony na wesele, to zamierzał stawić się w kościele, który był wypełniony po brzegi. Lenny i Donny prowadzili gości na miejsca i wyglądali bardzo dorosło w długich spodniach, szkolnych marynar kach z liceum i z przyczesanymi włosami. Robby był podniecony i trochę zagubiony, więc Helen, która prowadziła pannę młodą do pana młodego, trzymała go mocno za rękę. Steve miał na sobie mundur, a obok niego stał Ken. Odwrócił się, gdy Laura zmierzała w jego stronę główną nawą. Nigdy nie wyglądała piękniej. Jeżeli nawet kołatała się w jego głowie myśl, że ludzie będą się na nich gapić i zastanawiać, jak taka śliczna dziewczyna mogła zakochać się w kimś takim jak on, to jego mama rozwiała wszelkie wątpliwości, mówiąc: „Jesteś tak samo przystojny jak każdy inny mężczyzna, więc bądź sobą. Nie tylko ty ucierpiałeś na wojnie. Laura powiedziała mi, 389
że wszyscy ich pacjenci, którzy tylko zdołają się ubrać i przyjść do kościoła, będą obecni. Dasz im nadzieję". Miała rację - patrzyli na niego i każdy z nich się uśmiechał. Kilku wyciągnęło pięść z kciukiem zwróconym do góry. Gdy Laura stanęła u jego boku, sięgnął po jej dłoń i nabożeństwo się rozpoczęło. Po mszy stali przed kościołem w pierwszy cieplejszy dzień roku i przyjmowali życzenia oraz gratulacje. Potem udali się do rezydencji na przyjęcie weselne. W jego trakcie ktoś zapytał Laurę, dokąd wybiorą się na miesiąc miodowy. - Chyba będziemy musieli poczekać - odparła. - Ależ nie - sprostował Steve. - Wieczorem wsiadamy do humbera. Nie pytaj, skąd zdobyłem paliwo. - A dokąd jedziemy? - To też tajemnica. Zarezerwował dla nich pokój w University Arms w Cambridge. Przyjęcie przeciągnęło się i dotarli na miejsce późno, ale nikomu to nie przeszkadzało. Poszli prosto do pokoju, wypili szampana, kochali się, troszkę się przespali, znowu się kochali, zjedli śniadanie w łóżku, po czym rzucili się w miłosne objęcia po raz trzeci. Było lepiej, niż którekolwiek z nich śmiało marzyć. - Nie możemy tu zostać przez cały dzień - stwierdziła Laura rozmarzonym głosem. - Nie wiem, dlaczego mielibyśmy tego nie zrobić. Jeśli jednak uważasz, że powinniśmy pokazać się światu, to coś dla nas za planowałem. Usiadła. - Co takiego? Dokąd idziemy? Steve podrapał się po nosie i wstał z łóżka. Zawiązał szlafrok i poszedł do łazienki. Po powrocie czuł pokusę, żeby znowu kochać się z żoną, ale był już wyczerpany i zaspokojony. Nie sądził, by zdołał wykrzesać z siebie dodatkowe siły, a przynajmniej nie przed lunchem. - Ubierz się, kochanie. Załóż coś sportowego. Najlepiej spodnie i sweter, bo może być dość chłodno. Domyśliła się, że idą nad rzekę i rzeczywiście się nie pomyliła. Popłynęli do miejsca, gdzie niegdyś urządzili sobie piknik. Niewiele rozmawiali. Nie musieli, ale często na siebie spoglądali, uśmiechali 390
się i całowali. Było im błogo. Wrócili do hotelu na herbatę, a potem pojechali do Beckbridge. Wieczorem odprowadziła go do pociągu. Gdy dotarł do jednostki, wstrzymano wszystkie urlopy i ograniczono możliwość podróżowania. Steve, który regularnie przelatywał nad drogami prowadzącymi na południe widział, że odbywał się po nich głównie ruch pojazdów wojskowych. Od Wash po Land's End prze wożono wszystko: broń, amunicję, zapasy, sprzęt medyczny oraz ludzi. Żołnierze trenowali to, co im kazano, nie wiedząc, gdzie i kiedy wykorzystają swoje umiejętności. Przygotowano spadochroniarzy i szybowce, a tysiące okrętów gromadziły się wzdłuż wybrzeży kanału La Manche. Nadal jednak nikt nie znał celu. *
*
*
W niedzielę czwartego czerwca siły Stanów Zjednoczonych wkro czyły do Rzymu, a piątego bliźniaków obudził dźwięk przelatujących nad wioską samolotów. Warkot silników nie miał końca. Donny wyskoczył z łóżka, żeby odsłonić okno i spojrzeć w niebo. - Lenny! Zobacz! Są ich setki! Tysiące! Lenny podbiegł do brata. Niebo było aż czarne od samolotów. Gdy przeleciała jedna grupa, zaraz pojawiała się kolejna. - Rety! Inwazja! Nie tylko oni doszli do tego wniosku. William i Kathy też już stali przy oknie. - Boże, proszę, opiekuj się nimi - wyszeptała Kathy. - A w szcze gólności naszym chłopakiem. Odwróciła się do Williama i położyła głowę na jego ramieniu. Objął ją. - Nic mu się nie stanie, kochanie. - Wiem. Już zrobił wszystko, czego można było od niego oczekiwać i przeszedł tak wiele. Bóg chyba nie chce od niego niczego więcej. Przytulił ją mocno. Żałował, że nie przepełnia go takie zaufanie do opatrzności bożej. - Wróćmy do łóżka. Spojrzała na niego. - Williamie, kocham cię. Wiem, że nie mówię ci tego tak często, jak powinnam, ale nie żałuję, że cię poślubiłam. Pocałował ją czule. 391
- Wiem. Ja też cię kocham. Wrócili do łóżka i leżeli przytuleni, słuchając warkotu silników. Tak zasnęli. Laura i Helen oraz prawie każdy pacjent, który mógł wstać z łóżka, stali przy oknach rezydencji. Mężczyźni wiwatowali, gdy przelatywały nad nimi kolejne fale samolotów. Hałas obudził Robby'ego i Laura trzymała synka na rękach, spoglądając na niebo. Gdzieś tam w górze był Steve. Martwiła się o niego, ale równocześnie nie mogła stłumić podniecenia. Wiedziała, że jej mąż wróci. Robby podniósł paluszek w kierunku nieba i powiedział: - Tatuś. - Tak - przyznała. - Tatuś tam jest. Bob otoczy Steve'a opieką i pewnego dnia, gdy Robby będzie już potrafił odróżnić jednego tatę od drugiego, Laura wszystko mu wyjaśni. Nie będzie go trzymała w niewiedzy. Takie tajemnice mogą być przyczyną wielkiego nieszczęścia. Dobrnęła do końca długiej drogi. Wygrała swoje osobiste bitwy, a gdy wojna się skończy, podejmą ze Steve'em decyzję, gdzie zamieszkają. Na razie jej domem była rezydencja. - Chodź, maluchu - powiedziała. - Wracamy do łóżka. Na pewno usłyszymy o wszystkim w porannych wiadomościach. Daphne wstała przed wszystkimi, żeby wydoić krowy. W nocy sporo działo się na niebie i zastanawiała się, czy właśnie ruszył drugi front. Jeśli tak, to Alec na pewno jest zaangażowany w walkę. Modliła się o jego bezpieczeństwo, jak też o bezpieczeństwo wszystkich walczących na wojnie. Nie mogła się doczekać, kiedy ten konflikt wreszcie się zakończy, aby ona, Alec i bliźniacy mogli wreszcie założyć prawdziwą rodzinę. Mieli wspaniałe plany i tylko perspektywa ich realizacji dodawała jej sił.
* * * Alec znajdował się na pokładzie niszczyciela w odległości kilku kilometrów od wybrzeży Normandii. Nigdy nie widział tylu okrętów zgromadzonych obok siebie. Były ich tysiące. Miały różne kształty i rozmiary. W skład armady wchodziły: pancerniki, krążowniki, niszczyciele, okręty dowodzące, transportowce pełne ludzi i desan392
towce o tak niskich burtach, że woda obmywała pokład przy każdej fali. Morze było wzburzone. Atak przesunięto z powodu złych warun ków atmosferycznych, ale teraz, na kilka godzin przed świtem, trzeba było przystąpić do akcji. Alec współczuł żołnierzom zgromadzonym na okrętach z płaskim dnem, którzy wyjdą na brzeg jako pierwsi; pewnie zastanawiali się, czy uda im się w ogóle dotrzeć do brzegu. Żołnierze znajdujący się na większych okrętach nie byli wcale w dużo lepszej sytuacji. Będą musieli zejść do barek desantowych po specjal nych siatkach albo zostaną opuszczeni na wodę za pomocą żurawi. Dla tych, którzy nie są do czegoś takiego przyzwyczajeni, może to okazać się dość niebezpieczne, a przecież będą mieli jeszcze przed sobą zaminowaną plażę i inne zabójcze przeszkody. Alec i jego koledzy artylerzyści postarają się zapewnić im jak najlepszą osłonę. Ich działa były już rozgrzane do czerwoności i obsługa polewała je wodą, żeby trochę ostygły.
Wayne obserwował rosnący w oczach brzeg Normandii i obejrzał się na swoich ludzi. Prawie wszyscy mieli objawy choroby morskiej i pragnęli jak najszybciej stanąć na lądzie, nawet jeśli roiło się na nim od Niemców. Powinien był wrócić po urlopie do Włoch, ale jakimś cudem wciągnięto go do sił przygotowywanych do inwazji na Francję. Nie miałby zresztą jak dostać się do Italii, bo, jak przypuszczał, wszystkie alianckie okręty i samoloty znajdowały się tutaj. To była największa flota inwazyjna, jaką kiedykolwiek zgromadzono w jednym miejscu. Na pięciu odcinkach plaży zamierzano przeprowadzić pięć oddzielnych operacji: dwa skrajne odcinki na zachodzie należały do Amerykanów, potem byli Kanadyjczycy, a Brytyjczycy mieli lądować na dwóch pozostałych częściach plaży. Każda operacja miała inny cel, ale najważniejsze było przedostanie się z plaży w głąb lądu, gdzie żołnierze nie będą aż tak odsłonięci i narażeni na ogień Niemców. Spadochroniarze i szybowce wylądowali za linią frontu w nocy, żeby zabezpieczyć niektóre drogi i mosty; Wayne nie wiedział, z jakim skutkiem. Miał przed sobą plażę, którą oczyściła kolumna czołgów. Widział tak zwane pływające czołgi, które spuszczano na wodę, zanim okręty dotarły do brzegu; czołgi z trałami przeciwminowymi, 393
wyglądającymi jak cepy nawinięte na stalowy walec, które młóciły ziemię przed nimi, detonując miny; czołgi, które rozwijały za sobą dywany z desek, po których mogły jechać kolejne pojazdy. Wayne pomagał przy szykowaniu ich i teraz widział, jak były skuteczne. Aby odwrócić myśli od skręcającego się z mdłości żołądka i od głosów bitwy, pomyślał o swoich rodzicach. Ostatnio często o nich rozmyślał. Mama zrobiła wszystko, żeby zapewnić mu szczęśliwe dzieciństwo i uwolnić go od brzemienia nieślubnego dziecka. Nie powinien mieć do niej o to żalu. A jeśli chodzi o tatę, to był on najlepszym ojcem, o jakim chłopak mógł marzyć. Spotkali się w Lon dynie tuż przed tym, jak wstrzymano urlopy i długo ze sobą roz mawiali. Tata oznajmił, że wybaczył mamie i zamierzali nadal być razem. Były to najwspanialsze wieści, jakie Wayne mógł usłyszeć. Nie chciał wiedzieć, kto był jego prawdziwym ojcem; interesowało go tylko, czy człowiek ten miał żonę i czy Wayne może kiedyś poznać kolejną siostrę. „Nie, synu", poinformowała go matka. „Ten mężczyzna był samotny i zginął na wojnie". Gdy na plaży toczyła się bitwa i Wayne czekał na swoją kolej do wyskoczenia z barki desantowej, pomyślał o domu i Kanadzie, o życiu, jakie wiódł przed wojną i jakie, daj Boże, będzie wiódł po niej. Wspominał przyjaciół, swoją szkołę, współpracowników z warsztatu, a także Jean Carlton, dziewczynę, z którą się spotykał, zanim wstąpił do wojska. Nie myślał o niej od dawna, ale teraz jej obraz stanął mu niespodziewanie przed oczami. Miała na sobie gładką bawełnianą sukienkę, rozwiane na wietrze włosy, a jej uśmiechnięta twarz była zwrócona w jego stronę, bo właśnie ją pocałował. Tym, czego zapragnął najbardziej na świecie, było wrócić do niej i znowu ją pocałować. Barką gwałtownie szarpnęło, gdy uderzyła o brzeg. Opuszczono rampę i ludzie obciążeni sprzętem wylegli na plażę, ponaglani dźwię kiem trąbki. To był początek końca i Wayne zamierzał szczęśliwie wrócić do domu.
* * * Steve wracał po bombardowaniu mającym na celu wspomóc pie chotę walczącą na lądzie; przelatywał właśnie nad lądującymi woj394
skami desantowymi i nie potrafił powstrzymać okrzyku zdumienia na widok rozmachu tej operacji. Z powietrza przypominało to drugą Dunkierkę, tylko że tym razem nie odbywała się ewakuacja, ale desant. Poza tym zaangażowane w operację siły były nieporównanie liczniejsze. Na szczęście jedynymi samolotami wroga, jakie widział na niebie, były dwa samotne myśliwce. Ich piloci albo zwariowali, albo byli bardzo dzielni, gdyż pędzili ku żołnierzom na plaży i opróż niali magazynki swoich karabinów maszynowych. Pomimo huraga nowego ognia, a strzelano do nich ze wszystkiego, od dział na okrętach po pistolety maszynowe, udało im się wpaść między chmury i zniknąć. Steve doleciał do bazy i wylądował. Wypełnił swoje zadanie tego dnia, chociaż wiedział, że będzie musiał lecieć jeszcze następnego i zapewne kolejnego. Pomyślał o Laurze, ale zanim mógł dać jej znać, że jest bezpieczny, musiał iść złożyć meldunek.
* * * - Serwis informacyjny, mówi John Snagge - oznajmił głos, jak zwykle zdecydowany i beznamiętny; była dziewiąta trzydzieści. Prawie wszyscy w Wielkiej Brytanii przykładali ucho do radiood biorników. Słów, które za chwilę popłyną w eter, byli pewni miesz kańcy południa kraju, którzy po przebudzeniu się dostrzegli wojskowe obozy w lasach i na polach, przez ostatnie miesiące świecących pustką. Niezachwianą pewność mieli również mieszkańcy wschodniej Anglii, otoczeni bazami wojskowymi, którym poprzedniej nocy nieprzeliczona armada samolotów przesłoniła Księżyc. - Nadszedł wreszcie ten dzień - ciągnął spiker. - Wczesnym rankiem alianci rozpoczęli akcję w północno-zachodniej części euro pejskiej fortecy Hitlera. Dalej informowano o pierwszych lądowaniach, organizacji i przy gotowaniach do przedsięwzięcia, o niesprzyjającej pogodzie: zimno, chmury i wzburzone morze utrudniały działania. Nie wspomniano ani słowem o ofiarach, chociaż słuchacze Johna Snagge'a musieli zdawać sobie sprawę, że były nieuniknione. Joyce usłyszała wiadomości tuż przed tym, gdy ruszyła rozwozić pocztę. Kiedy skończyła objazd, nikt już nie wątpił w to, że ruszył drugi front. Wiele osób wyszło na ulice i powiewało flagami. Ludzie 395
wiedzieli, że to nie koniec, że przed nimi są jeszcze trudności, wyrzeczenia i kolejne ofiary, ale nareszcie nastąpiło to, na co tak długo czekali. Gdy rozległ się dźwięk kościelnych dzwonów, nikt nie był tym zdziwiony, wszyscy porzucili swoje zajęcia i poszli do kościoła, gdzie odbyło się krótkie nabożeństwo dziękczynne i od mówiono modlitwę.
* * * Steve miał trudności w dodzwonieniu się do Beckbridge, ale nie ustawał w wysiłkach i jego cierpliwość została nagrodzona: usłyszał w słuchawce głos Laury. - Kochanie, u mnie wszystko w porządku. Jak się miewasz? - U mnie również wszystko dobrze. - Słyszałaś wieści? - Tak. To wspaniałe, prawda? Ja też mam dla ciebie wiadomość zawiesiła głos. - Jestem w ciąży. Usłyszała jego okrzyk radości i uśmiechnęła się. - Dbaj o siebie - przykazał jej. - Przyjadę do ciebie, jak tylko będę mógł i będziemy świętować. Laura się zaśmiała, gdy odłożyła słuchawkę i ruszyła w stronę kościoła, pchając przed sobą wózek z Robbym. Miała wiele powodów, by dziękować Bogu.
Epilog 8 maja 1945 roku To był koniec. Potworna rzeź, która szalała w Europie, dobiegła końca i cały kraj oszalał ze szczęścia. Ludzie wylegli na ulice, wiwatowali, tańczyli i śpiewali, wymachiwali flagami, wspinali się na słupy latarni, wchodzili na samochody i próbowali się przedrzeć przez tłum, który zalał ulice. Do tego wszystkiego dołączyły jeszcze dźwięki bicia w kościelne dzwony, gwizdy i klaksony. Wyciągano flagi i rozwieszano je na budynkach instytucji państwowych oraz wywie szano z okien prywatnych domów. Połowa ludzi na ulicy dzierżyła w dłoniach małe flagi Union Jack*, a inni mieli we włosach czerwone, białe i niebieskie wstążki. Ludzie z Beckbridge radowali się z innymi i dziękowali za to, że tak wielu mieszkańców wioski powróciło żywych, choć niektórzy naznaczeni przez wojnę. Steve, Ken, Wayne i Ian przeżyli. Byli też tacy, którzy opłakiwali stratę bliskich i dla nich ten dzień był przyprawiony nutką smutku. Laurę przepełniała wielka wdzięczność i modliła się cicho za Boba oraz tych, którzy stracili życie po obu stronach konfliktu. Miniony rok nie był wolny od trudnych chwil. Nikt nie spodziewał się, że Hitler będzie się bronił tak długo. Po inwazji w czerwcu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku wiele osób oczekiwało, że * Właśc. Union Flag, czyli flaga państwowa Wielkiej Brytanii - jest kombinacją wzorów flag narodowych Anglii (krzyż św. Jerzego), Szkocji (krzyż św. Andrzeja) i Irlandii (krzyż św. Patryka) umieszczonych na niebieskim tle (przyp. red.).
397
wojna się zakończy przed Bożym Narodzeniem - ci srodze się zawiedli. Niemiecki dyktator miał jeszcze kilka asów w rękawie: latające bomby V- I, w istocie będące małymi bezzałogowymi samo lotami wypełnionymi materiałem wybuchowym, napawały mieszkań ców południowego wschodu Anglii przerażeniem, gdyż pojawiały się nieoczekiwanie i siały wielkie spustoszenie. Po nich pojawiły się jeszcze bardziej nieprzewidywalne rakiety V-2. Zupełnie jakby znowu rozpoczęły się naloty, które były tym gorsze, że nie miały konkretnych celów. Tuż przed świętami Niemcy przeprowadzili kontrofensywę i na jakiś czas zdobyli przewagę. Steve przez cały czas bombardował niemieckie miasta i punkty strategiczne. Laura odchodziła od zmysłów, dopóki nie dał jej znać, że wylądował bezpiecznie na ojczystej ziemi. Nie wiedziała, jak udało mu się zdobyć urlop owego pamiętnego dnia, ale oto był, cały i zdrów, i siedział obok niej, gdy słuchali w radiu przemówienia Winstona Churchilla, który zapowiadał krótki okres radości przed zrobieniem porządku z Japonią. Helen siedziała na fotelu po drugiej stronie kominka i robiła na drutach, a czteroletni Robby bawił się klockami przy jej nogach, nieświadomy wagi wydarzeń, które rozgrywały się wokół niego. Thomas, który miał zaledwie trzy miesiące, spoczywał zadowolony w ramionach swojego taty. Steve wpatrywał się w niego z błogim uśmiechem. Nie mógł się opanować; musiał się uśmiechać. To dziecko było takie doskonałe, śliczne. Miało czuprynę jasnych włosów, różowe policzki i błękitne oczy. - Będę się modlił, żeby nigdy nie musiał przeżywać tego, co my oznajmił Steve, obejmując Laurę ramieniem i przyciągając ją do siebie. - Coś takiego nie może się powtórzyć. - Amen - dopowiedziała. - Musimy tego dopilnować. - Co zamierzacie? - zwróciła się do nich Helen. To pytanie nurtowało ją od jakiegoś czasu: „Czy ją zostawią?". Czy, podobnie jak po pierwszej wojnie światowej, będzie się samotnie borykała z problemem utrzymania rezydencji? Na razie nadal była wykorzystywana jako szpital i będzie tak jeszcze przez wiele miesięcy, ale gdy lotnicy dojdą do zdrowia i ministerstwo zwróci jej budynek, to co wtedy? Racja bytu posiadłości jako prywatnej rezydencji dawno już minęła. 398
Laura, która doskonale wiedziała, co miała na myśli Helen, zapew niła ją pospiesznie, że zostaną tu, do czasu gdy sama Helen postanowi, co chce robić. - A ja chciałbym zostać przy lataniu - oświadczył Steve. - W czasie pokoju potrzebni będą piloci cywilni. Mam przeczucie, że samoloty staną się środkiem transportu przyszłości. - Po poprzedniej wojnie stawialiśmy na samochody - stwierdziła Helen ze śmiechem. - A ty, Lauro? Nie będziesz miała nic przeciwko temu? - Nie. Przynajmniej nie będzie mu groziło zestrzelenie, prawda? A chcę, żeby zajmował się czymś, co go uszczęśliwi. Uśmiechnęła się i położyła dłoń na ręce Steve'a, który obejmował ich synka. Robby na ten widok podbiegł do nich i wcisnął się w środek, tak że cała czwórka siedziała blisko siebie. Helen pobiegła po aparat fotograficzny. - To trzeba uwiecznić - powiedziała. - Dzień, w którym skończyła się wojna i cała rodzina jest znowu razem. - Niech ciocia uruchomi wyzwalacz czasowy i do nas dołączy rzucił Steve. Najważniejsze miejsce w albumie rodzinnym zajęło właśnie to zdjęcie przedstawiające Helen z córką i zięciem oraz dwoma wnukami. Przed laty, gdy wyrwano jej córkę z objęć, Helen nie śmiała o czymś takim marzyć. Przyszłość mogła być najeżona niebezpieczeństwami kraj przecież nie wyszedł z potwornej wojny bez szwanku - ale póki Helen będzie miała swoją rodzinę, nie przestanie za to dziękować.