Niebo nad Bajkalem - Rozdzial I by ~Vegsiol Niebo nad Bajkałem WARSZAWA - Nie! Do kurwy nędzy, mowy nie ma! – Uderzył pięścią w stół z takim impetem, ...
7 downloads
29 Views
65KB Size
Niebo nad Bajkalem - Rozdzial I by ~Vegsiol
Niebo nad Bajkałem WARSZAWA - Nie! Do kurwy nędzy, mowy nie ma! – Uderzył pięścią w stół z takim impetem, że aż echo poniosło się po pustej sali obrad pałacu prezydenckiego. Wtórował mu odgłos przewracanego i uderzającego w posadzkę krzesła. Alfred ze zdumieniem uniósł wzrok i popatrzył na swego sojusznika. Polska, do tej pory siedzący po drugiej stronie wąskiego stołu, stał teraz pochylony mocno do przodu, całkowicie opierając się na jednej ręce, drugą natomiast zaciskając tak mocno, aż pobielały mu knykcie. Zielone oczy ciskały gromy. Alfred zamrugał zdezorientowany. W jednej chwili rozmawiali spokojnie, omawiając warunki dalszej współpracy, w drugiej natomiast miał już przed sobą czerwonego ze złości Feliksa. Cała sytuacja pozostawała dla niego tym większą niewiadomą, że Polska swoje emocje raczył wyrazić w języku ojczystym. W zasadzie jedynym słowem, które Alfred zdołał zrozumieć było "nie", ze względu na swoje podobieństwo do rosyjskiego "niet". To doprowadziło go do odkrywczego wniosku, że jego sojusznik przeciwko czemuś protestuje. Sięgnął do leżącego na stole opakowania paluszków, czując na swojej ręce ciężki, polski wzrok. - Co się stało? Źle się czujesz? Coś nie tak? – Ciszę, jaka zapadła po słowach Alfreda, wypełnił odgłos gorliwego chrupania. Feliksowi zrobiło się słabo i miał ochotę usiąść na podłodze, choć na poważnie rozważał również umiejscowienie swojej pięści między oczami Amerykanina. Z pewnością idealnie by się tam wpasowała, w to nie wątpił ani przez chwilę. Poprawił krawat, przeczesał palcami włosy i z westchnięciem godnym męczennika schylił się po przewrócone wcześniej krzesło. Chwilę później już siedział, splatając ciasno ręce i wbijając rozdrażnione spojrzenie w swojego gościa. Alfred odchylił się i położył nogi na stole. Jego szczęka poruszała się miarowo, przeżuwając trzeciego z kolei paluszka. Jeśli wyciągnie te swoje łapska po jeszcze jednego, choć jednego… - Nie no, wszystko jest w jak najlepszym porządku – burknął Polak niechętnie po angielsku. Arogancja i całkowita niedomyślność Alfreda nie pierwszy raz zadziałały mu na nerwy. Zresztą, nie tylko jemu. – Poza tym, że bezczelnie żądasz ode mnie kolejnej rzeczy, nie dając mi nic w zamian, to wszystko jest cacy. A to wysłanie kolejnych oddziałów do Afganistanu, a to tarcza antyrakietowa… Naprawdę się dziwię, że moje szefostwo wciąż tak łatwo godzi się na życzenia jaśnie pana. - Jesteśmy sojusznikami i przyjaciółmi, Polsko. Musimy sobie pomagać. – Alfred Jones sięgnął po paluszka. Nie zdążył wyciągnąć ani jednego, bo ręka Feliksa nagle wystrzeliła do przodu i przygwoździła dłoń Amerykanina razem z paczką do blatu. - A wizy mi w końcu zniesiesz? – Na ustach Polaka zagościł krzywy uśmiech. Zmrużonymi oczami wpatrywał się w siedzącego naprzeciwko mężczyznę. Znowu zapadła cisza, a w powietrzu zawisło ledwo wyczuwalne napięcie. Alfred spoważniał, lecz już po chwili wybuchnął głośnym, nerwowym śmiechem. - Ależ oczywiście! Jesteś moim najlepszym przyjacielem, Feliksie, chyba w to
nie wąt… - Kiedy? Podaj mi konkretną datę! – pełen irytacji głos Polaka przerwał mu tyradę, lecz Amerykanin nie dał się zbić z pantałyku i po chwili kontynuował. - …pisz. Wkrótce, już wkrótce ci je dam. Troszkę cierpliwości. – Błękitne oczy spojrzały na Feliksa pogodnie. Szurnęło krzesło. Polska ze skrzywioną miną wciągnął na siebie marynarkę i skierował się ku wyjściu. - Cierpliwości to ja miałem aż za dużo – powiedział głośno już przy drzwiach. – Pamiętaj o jutrzejszym, oficjalnym spotkaniu. Miłego wieczoru. Wyszedł, mijając po drodze nieruchomych jak posągi, pełniących wartę, żołnierzy. Warszawska ulica przywitała go nieprzyjemną, wywołującą dreszcze mżawką. Był grudzień, a więc śnieg powinien już od dawna leżeć na chodnikach i trawnikach. Ale nie, cholera, nie. Zamiast tego niebo ustawicznie raczyło ludzi niemalże jesiennymi deszczami. Nie to, żeby narzekał na ciepłą zimę, bo zbyt silne mrozy również nie były zbyt dobrą rzeczą. Po prostu całkowity brak śniegu nie pasował do zbliżającego się Bożego Narodzenia, nieco utrudniał nawet wczucie się w świąteczną atmosferę. Ostatnio nic nie szło po myśli Feliksa, więc czemu miałoby być inaczej z pogodą? Nagle poczuł się dziwnie, a po jego plecach przebiegł kolejny dreszcz, tym razem jakby nieco odmienny od tych powodowanych przez siąpiący niemrawo deszcz. Miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. Rozejrzał się, lecz dostrzegł jedynie trzymających wartę żołnierzy oraz własnego kierowcę, nieco nadgorliwie próbującego zaprosić go do wnętrza służbowego samochodu. Polska tylko machnął w jego kierunku ręką i pomaszerował Krakowskim Przedmieściem. Po co mają go podwozić, skoro jego mieszkanie na Książęcej jest tak blisko, że dojście tam na piechotę zajmie mu jakieś 20 minut? Znalazł się wkrótce pod własnym, dosyć nowoczesnym blokiem mieszkalnym. Zanim jednak przekroczył próg klatki schodowej, znowu poczuł na sobie to uważne, ciężkie spojrzenie czyichś oczu. I znowu nie było nikogo podejrzanego w pobliżu – a przynajmniej tak mu się zdawało. Wkrótce zatrzasnął za sobą drzwi apartamentu i oparł się o nie ciężko. Był zniechęcony. Tyle wysiłku włożył w pomoc Ameryce, tyle środków… A ten wciąż żąda więcej. I nawet nie chce mu znieść głupich wiz. A wszystko to ozdobione zwodniczym płaszczykiem sojuszu i wielkiej przyjaźni. Polska czuł się wykorzystywany i to w dosyć perfidny sposób, przy czym miał również niemiłe uczucie déjà vu. - Nic to – westchnął rozdzierająco i nagle się rozpromienił. – Wykąpię się, zjem coś dobrego, obejrzę jakiś film, najlepiej komedię… I świat znów będzie piękny. Ptaszki zaczną śpiewać, słoneczko zaświeci… Gdy jakąś godzinę później komórka rozdzwoniła się radosnym, czeskim „Halo? To sem ja, wasz telefon!" (ustawionym specjalnie na złość Joszce), Feliks dopiero wychodził spod prysznica. Potknął się, przewrócił, zerwał z powrotem i syknął głośno z bólu, gdy wypadając z łazienki rąbnął przypadkowo stopą o stojącą przy drzwiach szafkę. Do telefonu ostatecznie doskoczył na jednej nodze. - …Szlag by to... Halo? - Feliks? Feliksie, gdzie jest Alfred Jones? – To był szef. Jego głos brzmiał dosyć niespokojnie, lecz Polska nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Opadł na łóżko i założył nogę na nogę. - A skąd mam wiedzieć, gdzie się jaśnie pan Ameryka teraz podziewa? –
mruknął, rozcierając obolałą stopę. – Ostatnim razem widziałem go tam, gdzie nas zostawiliście: w sali obrad Pałacu. Ten arogancki idiota znowu próbował mnie spławić w kwestii wiz. Przyjaciel, sojusznik, kurważ jego mać! Siedzi teraz pewnie cały zadowolony z siebie w hotelu, wpierdala te swoje chędożone hamburgery, a... - Nikt nie może go znaleźć. Przetrząśnięto cały Pałac, a wkrótce po tym odkryliśmy, że jedna z kamer zarejestrowała jak wymykał się którymś z tylnych wyjść. Wszyscy ruszyli na miasto, na poszukiwania – nerwowy głos prezydenta RP przerwał polską tyradę. Mężczyzna najwyraźniej nie zauważył w ogóle wiązanki, jaką jeszcze chwilę temu rzuciła personifikacja jego własnego narodu. Zawsze Feliksa za to surowo karcił, upominając go, by w obecności głowy państwa zachowywał się nieco bardziej przyzwoicie. - Toteż mówię, że prawdopodobnie siedzi w Mariocie i się cały cieszy jak głupi, że wszystkich zrobił w bambuko. Może udawać bohatera i obrońcę narodów, ale mentalnie to wciąż pierdolony gówniarz. – Gówniarz, z którym trzeba się liczyć, pomyślał niechętnie Feliks. Stopa już go nie bolała, niemniej jednak wciąż nieświadomie ją macał, bawiąc się dużym palcem. Normalnie świat stanął na głowie. - Pewnie postanowił pozwiedzać nieco Warszawę i na piechotę wrócić do domu. Czegoś takiego akurat można się po nim spodziewać. - Prezydent Stanów Zjednoczonych się o niego martwi. Nie możemy dopuścić, by taki skandal wybuchł w czasie oficjalnej wizyty w naszym kraju… Bardzo cię proszę, przejdź się do Marriota i sprawdź, czy go tam nie ma. Ręka odginająca na wszystkie strony duży palec u stopy znieruchomiała. Feliks pomyślał, że się chyba przesłyszał. - Ale jak to? Ja??? Ale przecież Alfred ma swoich własnych ludzi i to oni powinni się zająć poszukiwaniami, a nie ja! Co ja jestem, chłopiec na posyłki Jego Bohaterskości Alfreda Jonesa? Jego giermek? Przydupas? Święty Antoni Padewski? Magnes na kretyńskich, wpierdzielających hamburgery Amerykanów o przerośniętym ego? Pierdolę, nie robię, a jego zdjęcie możemy zgłosić do "Ktokolwiek widział, ktokolwiek…" - Feliksie Łukasiewiczu, Rzeczpospolita Polsko. – O nie, znał ten moralizatorski ton. – Chyba nie chcesz naszym gościom pokazać jak mało polski naród jest zaangażowany w sprawy międzynarodowe? Wywarłoby to złe wrażenie nie tylko na naszym najbliższym sojuszniku, ale i na reszcie krajów europejskich. A byłoby to bardzo niekorzystne dla naszego państwa w świetle dokonań polskiej prezydencji… Feliks momentalnie zamilkł. Niestety, stary miał rację. Nie może sobie tak po prostu siedzieć w domu i rozkoszować się komedią zapijaną piwem, podczas gdy jego gość, kurwa, honorowy włóczy się po mieście, poszukiwany zarówno przez armię amerykańskich ochroniarzy, jak i jego własnych ludzi. Musi zrobić COKOLWIEK, żeby zademonstrować swoje zaangażowanie, choćby to w gruncie rzeczy miała być najbardziej bezsensowna rzecz na świecie. Ot, taka jak, na przykład, włóczenie się po budynku hotelowym i przeszukiwanie wszystkich kątów. Trzeba będzie ruszyć dupsko i odłożyć oglądanie filmu na czas bliżej nieokreślony. Polska spojrzał tęsknie w kierunku płyty DVD, poniewierającej się na stoliku nocnym, po czym zwrócił się z powrotem do rozmówcy. - Ta jest, szefie. Szeregowy Łukasiewicz odmeldowuje się w celu natychmiastowego podjęcia poszukiwań zaginionego Alfreda Jonesa. Cel: Hotel Marriott – rozłączył się i w zamyśleniu spojrzał raz jeszcze na płytę z filmem.
No nic, do pracy, rodacy. Wstał i ubrał się, a kierując się ku drzwiom zgarnął do kieszeni kurtki klucze do domu i samochodu, portfel oraz telefon komórkowy. Wychodząc, ostatni raz rzucił okiem na wypełniające przedpokój meble. Pstryknęło światło, a mieszkanie w bloku przy ulicy Książęcej pogrążyło się w ciemności. Tylko kolorowe lampki na choince w salonie mrugały radośnie, jakby na złość cieniom, które wypełzły z kątów. Gdy zajechał samochodem pod Hotel Marriot wciąż mżyło. Feliks zatrzasnął drzwiczki, pod wpływem nagłego chłodu wzdrygnął się, skulił w sobie i ruszył truchtem w kierunku drzwi wejściowych. Tam przystanął i wyciągnąwszy gdzieś z kieszeni spodni paczkę papierosów, zapalił jednego. Lepiej, o wiele lepiej. Zaciągnął się głęboko dymem i odgarnął z oczu nieposłuszne, wilgotne włosy. Stojący w pobliżu pracownik hotelu spojrzał na niego z głęboką dezaprobatą. - Tu nie wolno palić. Feliks spojrzał na niego jak na idiotę. - Jesteśmy na zewnątrz, a nie w środku, człowieku – powiedział tonem, jakim zazwyczaj zwracają się dorośli do dzieci. - Wiem. Ale tu nie wolno palić. Blondyn westchnął potępieńczo i zamachał mężczyźnie przed nosem ręką trzymającą używkę. - Panie, widzisz gdzieś tu jakiś znak? Bo ja nie. Dajże mi pan święty spokój. Zaraz skończę, pójdę sobie i wszyscy będą szczęśliwi. - Nie wolno palić ze względów porządkowych. Prezydenta Stanów Zjednoczonych mamy w hotelu, tam na górze – oświadczył mu wyniośle mężczyzna. Poprawił śnieżnobiałe rękawiczki na swych dłoniach. – Jakby to wyglądało, jakby jakiś menel palił papierosy praktycznie pod jego nosem? Feliks w osłupieniu spojrzał najpierw na niego, potem zaś na siebie. Rozpięta do połowy kurtka, szalik zawiązany niedbale na szyi, dżinsy i zwykły t-shirt, którymi po wzięciu prysznica zastąpił garnitur wraz krawatem i koszulą. Przeczesał palcami potargane włosy. Może i nie wygląda jakby szedł na rozmowę o pracę lub konferencję, ale żeby od razu menel?! - A, i wejść do środka, to pan nie wejdzie. Nie możemy wpuszczać byle ludzi z ulicy. To zbyt ważna wizyta… Polska aż jęknął głośno. Wysupłał z portfela swój oficjalny identyfikator i niemalże wcisnął go mężczyźnie w twarz. Gdy ten w oszołomieniu studiował trzymaną w ręku kartę, Feliks rzucił na chodnik papierosa i go przydeptał. Następnie wyrwał pracownikowi hotelu swoją własność i niczym triumfator wkroczył do środka budynku. Wjechawszy na najwyższe piętro z apartamentem prezydenckim, rozpoczął żmudne poszukiwania, schodząc coraz bardziej w dół. Przeszukał bar, restaurację, dwie sale konferencyjne, a nawet saunę i basen. Większość pomieszczeń oraz korytarzy była pusta. Tak nienaturalnie pusta, że Feliks czuł się dosyć nieswojo przemierzając je wzdłuż i wszerz i nie spotykając po drodze ani jednej żywej duszy. Gdzie się podziała ta cała obstawa Ameryki i jego prezydenta? Czyżby wszyscy poszli przeczesywać miasto? Było również upiornie cicho. Dlatego, gdy w końcu na 40 piętrze jego uszu dobiegły odgłosy rozmowy, Feliks z wyraźną ulgą i bez chwili wahania skierował się w ich kierunku. - Alfred, chędożony hamburgerojadzie, to ty? – mruknął pod nosem i zajrzał
ukradkiem przez uchylone drzwi do pomieszczenia, z którego dochodziły głosy. Apartament był niewielki, połowę przestrzeni zajmowało ogromne łoże. I to właśnie przy nim, na podłodze, oparty plecami o jego brzeg, siedział Alfred. Związany i zakneblowany. Stojący w pobliżu mężczyźni, w liczbie trzech, rozmawiali po rosyjsku, choć Feliks tylko w dwóch z nich potrafił rozpoznać rodowitych Rosjan. Trzeci wypowiadał się z silnym akcentem, przywodzącym na myśl Bliski Wschód… Lub też jego bliskie okolice... - Póki co wszystko poszło gładko, choć od samego początku byliśmy gotowi na poważne trudności. Na szczęście ten amerykański głupek ułatwił nam sprawę, uparcie robiąc wszystko, by jego właśni ludzie go nie znaleźli… Prywatnego spaceru się chłopaczkowi zachciało, bez jakiejkolwiek obstawy. – W pokoju rozbrzmiał pogardliwy, chrapliwy śmiech. Po chwili dołączył do niego drugi, piskliwy. - O ile nie wystąpią żadne komplikacje, za około dwa tygodnie znajdzie się w Jekaterynburgu i będzie gotowy na przerzut przez granicę kazachską. - W twoim interesie leży, by komplikacje nie wystąpiły. Inaczej z pieniędzy nici. – To był ten trzeci, z charakterystycznym akcentem. - Nie muszę też chyba mówić, że i mój szef nie będzie zachwycony... A gdy on nie jest zachwycony… - Nie szczekaj mi tu, afgański psie. Twój szef nic mnie nie obchodzi. Będziesz miał swojego więźnia, o ile ja dostanę moją forsę. W tym momencie Feliks uświadomił sobie, że chyba najwyższy czas działać. Zaczął się cofać, powoli, bardzo powoli. Starał się stawiać stopy najciszej jak tylko mógł. Jeszcze trochę, jeszcze parę kroków… Już prawie dotarł do zakrętu korytarza. Zadzwonić. Muszę zadzwonić. Muszę stąd wyjść i jak najszybciej skontaktować się z szefem. Odwrócił się gwałtownie, po to tylko, by nagle zderzyć się z niewiele wyższym od niego, śniadym, czarnowłosym mężczyzną. Ten zatoczył się do tyłu, w ostatniej chwili odzyskując równowagę i spojrzał na niego z zaskoczeniem, bijącym z brązowych oczu. Już po chwili jednak otrząsnął się i uśmiechnął, ukazując rząd śnieżnobiałych, zdrowych zębów. - Witaj, Polsko – powiedział cicho po angielsku. Wyciągnął zza poły płaszcza pistolet i wymierzył go prosto w znieruchomiałego blondyna.