===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U= Copyright © for the Polish edition by Dom Wydawniczy PWN Sp. z o.o., 2015 Grupa Wydawnicza PWN ul. Got...
4 downloads
17 Views
2MB Size
===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
Copyright © for the Polish edition by Dom Wydawniczy PWN Sp. z o.o., 2015 Grupa Wydawnicza PWN ul. Gottlieba Daimlera 2 02-460 Warszawa tel. 22 695 45 55 www.dwpwn.pl Menedżer Pionu Wydawniczego: Monika Kalinowska Wydawca: Marcin Kicki Przekład: Magdalena Rabsztyn Redakcja: Renata Bubrowiecka Korekta: Katarzyna Juszyńska, Malwina Łozińska Projekt okładki: Mariusz Banachowicz Zdjęcia na okładce: Andrey Bayda/Shutterstock, Emanuele Colombo/Shutterstock Przygotowanie wersji elektronicznej: Ewa Modlińska Skład wersji elektronicznej na zlecenie Domu Wydawniczego PWN: Marcin Kapusta Tytuł oryginału: Last Bus to Coffeeville Copyright: © J. Paul Henderson, 2014 ISBN 978-83-7705-806-0 (ePub) ISBN 978-83-7705-807-7 (Mobi) Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejsza publikacja ani jej żadna część nie może być kopiowana, zwielokrotniana i rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo. Więcej na www.legalnakultura.pl Polska Izba Książki ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
Spis treści
Prolog Część pierwsza. Podróże w czasie 1. Gene i Nancy 2. Bob 3. Jack 4. Eric Część druga. Podróże w przestrzeni 5. Dwie góry i płaskowyż 6. Nashville 7. Coffeeville Epilog Podziękowania ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
Pamięci Amandy i Stanleya ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
Prolog
– Gene, zaczęło się. Głos był niższy, niż go zapamiętał, i brzmiał starzej, lecz Gene nie miał żadnych wątpliwości, do kogo należy. W jednej chwili zrozumiał także znaczenie wypowiedzianych słów. – Już do ciebie jadę, Nancy – odpowiedział. Dopiero po odłożeniu słuchawki zorientował się, że nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie jest Nancy. Rozmowy liczące osiem słów mają swoje ograniczenia. ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
CZĘŚĆ PIERWSZA PODRÓŻE W CZASIE
===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
1 Gene i Nancy
Urodziny Doktorka Eugene Chaney lub, jak nazywała go większość osób, Doktorek, siedział na tarasie na tyłach swojego domu, pił kawę i zastanawiał się, czy okoliczne ptaki fałszują. Uznał, że tak, i krzyknął do nich: – Zamknijcie te cholerne dzioby! W rzeczywistości ptaki śpiewały tak samo jak zwykle, ani lepiej, ani gorzej. Patrzyły na Doktorka, który poprawił się w fotelu. Przywykły do jego nastrojów, jednak tego dnia wydawał się jakiś inny. I faktycznie: skończył właśnie siedemdziesiąt dwa lata. Eugene Chaney III przeszedł na emeryturę siedem lat wcześniej i bez trudu przestawił się na tryb życia przez jego sąsiadów opisywany jako mizantropijny. Doktorek wzdrygnąłby się przed tym określeniem. Owszem, był nietowarzyski, ale żeby od razu nazywać go mizantropem? Nic podobnego. Po zakończeniu ostatniego dnia pracy Doktorek wyrzucił charakterystyczne dla swojego życia zawodowego garnitury i muszki i zastąpił je koszulami w kratę i sztruksami. Zapuścił włosy i zaczesywał je do tyłu w stylu dziadka Waltona, postaci z serialu telewizyjnego, emitowanego w czasach, kiedy był młodszy. Wyhodował również bujne wąsy na modłę Franka Zappy, muzyka rockowego z okresu swojej młodości, i znowu zaczął palić. Codzienne życie Doktorka nie wymagało już od niego żadnego wysiłku. Budził się rano, schodził do salonu i włączał telewizor. Na ogół coś czytał. Czasami gdzieś szedł lub jechał. Robił coś, żeby zapełnić czas, żeby go zabić. Wieczorem wypijał dwa kieliszki czerwonego wina, niecierpliwie czekając końca dnia, a nocą spał niespokojnie, często się budząc. Był ustawicznie zmęczony. Ale rocznica jego urodzin zawsze wyglądała inaczej. W ten jeden dzień w roku pozwalał sobie spojrzeć na swoje życie i przemyśleć jego wady. Był to groźny, choć konieczny zawór bezpieczeństwa. Doktorka intrygowało, jak człowiek może przebywać na świecie od siedemdziesięciu dwóch lat i ciągle mieszkać nieco ponad piętnaście kilometrów dalej od miejsca, w którym się urodził. Zastanawiał się nad poświęceniem życia na pomaganie innym i jednoczesną niezdolnością do pomocy sobie, a także
analizował przyczynę, dla której koniec końców wybrał samotność. Przede wszystkim zaś rozważał kruchość życia, jego brak sensu i logiki oraz nieznośny ból wywołany utratą bliskich. Eugene Chaney został lekarzem z rozpędu, z braku wyobraźni. Był potomkiem lekarzy. Jego pradziadek, Robert Chaney, nie miał wprawdzie odpowiednich kwalifikacji, ale wyrobił sobie nazwisko i zbił niewielki majątek na sprzedawaniu specyfików będących w gruncie rzeczy cudownym panaceum na wszystkie dolegliwości. Dzięki dochodom z ich sprzedaży dziadek Doktorka, Eugene Chaney, poszedł na studia medyczne i został prawdziwym lekarzem ogólnym, tak samo i jego ojciec, Eugene junior. W miasteczku, w którym mieszkali, nazwisko Eugene Chaney stało się synonimem medycyny i wszyscy spodziewali się, że Eugene Chaney III podąży wydeptaną rodzinną ścieżką. Doktorek ich nie zawiódł. Choć nie przepełniało go gorące pragnienie niesienia ludziom pomocy, chciał przynajmniej utrzymać standard życia, do jakiego był przyzwyczajony, i – szczerze mówiąc – pożądał pozycji społecznej, jaka wiązała się z tytułem lekarza. Ponieważ z łatwością przyswajał wiedzę oraz nie miał innego pomysłu na życie, jesienią 1960 roku zapisał się na Akademię Medyczną przy Uniwersytecie Duke’a. Do Karoliny Północnej pojechał nowiutkim samochodem otrzymanym od rodziców. Wszystko było piękne i mogło być tylko lepsze. Przez jakiś czas zresztą rzeczywiście takie było. Ale tylko do pewnego momentu. Jakżeż to życie czasem jest dalekie od bajki! Jak się okazało, Eugene Chaney, kończąc Akademię Medyczną, w zasadzie nie był zainteresowany ani utrzymaniem dotychczasowego standardu życia, ani osiągnięciem pozycji społecznej, o jakiej niegdyś marzył. Uczelnię opuścił za to z niemal obsesyjną potrzebą mycia rąk oraz – po traumie w postaci sekcji przydzielonych mu zwłok – ze wstrętem do wołowiny, który trwał cztery lata. Ale większym zmartwieniem dla człowieka mającego być lekarzem przez kolejnych czterdzieści lat – a potencjalnie jeszcze większym dla społeczności, której miał służyć – było to, że ukończył studia całkowicie pozbawiony zainteresowania medycyną. Na szczęście tę obojętność równoważyły podstawowe umiejętności Doktorka, jak też świadomość własnych ograniczeń – odczuwał radość, wręcz ulgę, mogąc odesłać pacjentów do specjalistów, kiedy nie był pewien diagnozy. Pacjenci przychodzili do niego w różnych stanach słabości. Doktorek widział części ciała, których wolałby nigdy więcej nie oglądać, a każdego dnia był świadkiem degradacji zdrowych niegdyś ciał, rujnowanych przez choroby i upływający czas. Przytłaczała go władza, jaką miał, oraz ciężar odpowiedzialności, przez który raz za razem cierpiał. Powinien zmieniać życie pacjentów na lepsze, lecz najczęściej musiał
radzić sobie z ich oczekiwaniami, wyjaśniając przewlekłość toczącej ich choroby, a czasem przekazywać najgorsze wieści. W przeciwieństwie do swoich pacjentów Doktorek cenił sobie nieścisłość nauk medycznych i porównywał się do zwykłego małomiasteczkowego mechanika samochodowego, który próbuje rozgryźć awarie elektroniki w luksusowym aucie z importu. Mało tego, nikt nie był tak zaskoczony jak on, gdy któryś z jego pacjentów rzeczywiście wracał do zdrowia. Jego największym i jedynym spełnieniem zawodowym było płukanie uszu zatkanych woskowiną. Chociaż Doktorek na tym etapie życia raczej nie opisałby siebie jako nietowarzyskiego, to nijak nie można go było określić mianem osoby „do ludzi”. Dziwić może więc fakt, że wśród pacjentów cieszył się opinią człowieka życzliwego i uchodził za współczującego lekarza – wszyscy chwalili jego spokojny i krzepiący tembr głosu. To właśnie pacjenci zaczęli nazywać go Doktorkiem – i ten przydomek do niego przylgnął. Pierwszą posadę Doktorek znalazł w małym miasteczku w stanie Maryland, położonym u podnóża gór Catoctin i otoczonym sadami jabłoniowymi. Niezbyt dobrze wróżyło dla poziomu przyszłej konwersacji to, że wszyscy lekarze z tamtejszej przychodni żartowali, iż stan Mary wskazuje już na mary. Miasteczko chełpiło się tym, że na każdego mężczyznę, kobietę i dziecko przypada w nim dziesięciu policjantów. Doktorek nie wiedział, czy slogan ten powinien go cieszyć, czy martwić. Przez wiele lat zastanawiał się nad tym, gdzie było rzeczonych dwudziestu policjantów przypisanych do jego żony i dziecka w dniu ich śmierci. Bo z całą pewnością ich nie chronili. Cztery lata po przyjeździe do Marylandu Doktorek zakochał się drugi raz w życiu. Jak się również okazało, także ostatni. Nazywała się Beth Gordon, miała dwadzieścia pięć lat i prowadziła niedużą kwiaciarnię nieopodal jego gabinetu. Doktorek został zaproszony na kolację przez kolegę lekarza i uznał za stosowne pojawić się z bukietem kwiatów dla jego żony. Nie palił się do tego wieczornego spotkania i z doświadczenia wiedział, jak się potoczy. Lekarze będą rozmawiali na tematy zawodowe i omawiali plany rozwoju, a ich żony wymienią się przepisami na desery jabłkowe i wynajdą odpowiednie partie dla Doktorka. (Doktorek był jedynym lekarzem stanu wolnego i dlatego uważano, że jest do wzięcia). Gdy Doktorek wszedł do kwiaciarni, klientów obsługiwała dwójka pracowników, ale to Beth się do niego odezwała. – Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – spytała. – Szukam kwiatów – odpowiedział Doktorek. – Trafił pan we właściwie miejsce. Tu jest ich pełno. Doktorek poczuł do niej natychmiastową sympatię. Wyjaśnił, na jaką okazję
potrzebuje bukietu, i poprosił, żeby wybrała coś stosownego. Gdy Beth dopasowywała kwiaty, kolory oraz zieleń dekoracyjną, wdali się w pogawędkę – a właściwie w potyczkę słowną bardziej niż w towarzyskie pogaduszki. W końcu Beth owinęła bukiet w celofan i zrobiła kokardę ze wstążki. Doktorek, będąc już w drzwiach, odwrócił się do niej i spytał, czy nie zechciałaby mu towarzyszyć tego wieczoru podczas kolacji. – Czemu nie – zgodziła się. – Dobrze, zatem postaraj się jakoś przyzwoicie wyglądać. Żadnych dżinsów! Przyjadę po ciebie o dziewiętnastej. Dwa lata później byli po ślubie. – Czy nie chciałabyś może wyjść za mąż? – spytał Doktorek. – Czemu nie – odpowiedziała. – A za kogo? Doktorek wsunął na jej palec pierścionek. Następnego dnia wrócili do jubilera i wymienili go na inny, który Beth uznała za odpowiedniejszy. – Nie masz nic przeciwko temu? – Nie mam – odparł. – A przy okazji, zdajesz sobie sprawę, że to ja będę głową rodziny? – Jasne, kochanie, ale bez szyi dużo nie zdziałasz – zripostowała. W ciągu roku Beth zaszła w ciążę, a dziewięć miesięcy później Doktorek został ojcem ważącej trzy kilogramy i trzysta gramów Esther. Nie mógł wyjść ze zdumienia, jak coś tak małego mogło wnieść tyle szczęścia w ich życie. Często, kiedy patrzył na nieruchome ciałko swojej śpiącej córki, miał wrażenie, że serce mu dosłownie pęknie. Brak spełnienia w życiu zawodowym stracił na znaczeniu, gdy Doktorek upajał się życiem rodzinnym. Trwało to jednak tylko rok. Wkrótce po pierwszych urodzinach jego córki Beth i Esther zostały zabite przez gigantyczny pączek z dziurką. Wypadek wydarzył się w pewien jesienny dzień skrojony pod kabriolety. Było ciepło, bezwietrznie i sucho. Niebieską corvettę stingray Chaneyów zazwyczaj prowadził Doktorek, lecz tamtego ranka na prośbę Beth wziął rodzinne kombi – ona miała sprawunki do załatwienia i chciała w pełni wykorzystać pogodę, zanim się zepsuje. Beth podniosła dach samochodu, przymocowała fotelik Esther do siedzenia pasażera i ruszyła do centrum miasteczka. Przyjemnie było czuć ciepło słońca na twarzy i powiew poruszający jej świeżo obciętymi na krótko włosami. Beth jechała tą drogą tysiąc razy i prawdopodobnie mogłaby ją pokonać z zawiązanymi oczyma. Na skrzyżowaniu niedaleko centrum miasta zwolniła, zatrzymała się, spojrzała w lewo, spojrzała w prawo, znowu w lewo i ruszyła. Ani kurs prawa jazdy, ani zebrane doświadczenie nie poddały jej myśli, że powinna była spojrzeć w górę i sprawdzić, czy nie leci jakiś pączek. Gigantyczny pączek mocowany właśnie na wysokim słupie reklamowym koło
ciastkarni wysunął się z dźwigu i bez ostrzeżenia runął na corvettę, miażdżąc ją. Śmierć w przypadku Beth i Esther była natychmiastowa. Doktorek jednak doświadczał jej od ponad czterdziestu lat. Wspomnienia towarzyszyły mu całe życie – tak świeże jak pączek róży i zasuszone jak jesienne liście. Żadne słowa ani odszkodowania nie są w stanie złagodzić takiej straty i w sytuacjach takich jak ta Bóg mądrze odsuwa się w cień – anonimowy obserwator, który ma nadzieję, że nie zostanie zauważony. Wszystko, co było dla Doktorka ważne, odeszło i tego dnia zmarła jego dusza. Tego samego dnia stracił również apetyt na pączki. Maryland oraz związane z nim wspomnienia zaczęły go dusić. Oblewał się zimnym potem za każdym razem, gdy przejeżdżał przez skrzyżowanie, na którym doszło do wypadku, i bezwiednie zaciskał dłonie w pięści na widok przymocowanego do słupa gigantycznego – nowego – pączka. Beth i Esther pojawiały się w zbyt wielu miejscach, by życie mogło płynąć spokojnie, i kiedy ojciec zadzwonił z informacją, że przechodzi na emeryturę, oraz pytaniem, czy syn nie byłby zainteresowany przejęciem jego gabinetu, Doktorek szybko na to przystał. Opuścił więc stan Maryland. Zabrał też z sobą resztki dawnej rodziny: dwie niewielkie urny, jedną mniejszą, drugą większą. Rodzice Doktorka dobrze znosili upływ czasu i cieszył się na myśl o przebywaniu w ich towarzystwie. Ostatni raz widział ich podczas Święta Dziękczynienia rok wcześniej i nadal wyglądali na archetypową starszą parę – taką, którą firma telekomunikacyjna mogłaby zatrudnić, by zachęcić synów i córki do telefonowania do domu rodzinnego, lub którą biuro podróży mogłoby wykorzystać w reklamie w roli emerytów podróżujących w celu odwiedzenia wnuków. Ale gdy Doktorek przyjechał do miasta rodzinnego, żeby przejąć praktykę po ojcu, zdumiał go stan rodziców. Ta zmiana była nagła i nic go na nią nie przygotowało. Rozmowy telefoniczne oraz listy z minionego roku nie zawierały żadnych sygnałów, nie wzbudziły zaniepokojenia. Zastanawiał się, czy symptomy pogorszenia się ich stanu były widoczne podczas Święta Dziękczynienia, ale był zbyt pochłonięty żałobą, żeby to dostrzec. Teraz jednak nie miał wątpliwości, że jego matka była poważnie chora. Świadomi bólu, jaki przeżywał, rodzice nie powiedzieli mu, że matka ma nowotwór. Rak okazał się nieuleczalny i Doktorek wraz z ojcem mogli tylko patrzeć, jak bezlitośnie niszczy i trawi jej ciało. W miarę jak matka niknęła w oczach, gasł duch w jego ojcu. Poczucie humoru, niegdyś tak znamienne, a wręcz definiujące ojca, zniknęło, a on chodził po domu, powłócząc nogami, jak cień dawnego siebie. Trzy lata później matka umarła z powodu wyniszczenia ciała, a pół roku po niej jego ojciec, z powodu wyniszczenia serca. Teraz leżą obok siebie na cmentarzyku za kościołem episkopalnym, do którego oboje należeli – kościołem, w którym wzięli ślub i w którym Eugene został ochrzczony. W ciągu ośmiu lat po przekroczeniu progu dorosłości przez Doktorka doświadczył
on odejścia tylu bliskich osób, że w wypadku większości ludzi nie zdarza się to nawet w ciągu całego życia. Świadomie lub nie wycofał się ze świata w głąb siebie, chroniąc się przed kolejnymi stratami szorstkim sposobem bycia. Przez kolejnych czterdzieści lat nie uronił ani jednej łzy. Gdy w dzień jego siedemdziesiątych drugich urodzin słońce zaczęło wznosić się na niebie, Doktorek przesunął fotel w cień, zrobił sobie kolejną kawę i zapalił papierosa. Rozwinąwszy nici swojego życia, teraz połączył je i zmienił w litanię rad, jakie w jego przekonaniu wszyscy ojcowie powinni przekazać swoim dzieciom. Uważał, że potomstwo powinno być przygotowane na wszystko, co życie może mu wyrządzić. Jego zdaniem należało mówić dzieciom, że ich życie prawdopodobnie się pogorszy, a nie polepszy, że napotkają więcej przeciwności losu niż uśmiechów i że powinny umieć pogodzić się z rozczarowaniami. Trzeba je uświadomić, że znacznie częściej będą ponosiły porażki, niż odnosiły sukcesy, że będą miały szczęście, jeśli znajdą pracę, w której będą mogły się realizować, i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa będą umierać z nudów przez większą część kariery zawodowej. Będą przeżywały rozczarowania sercowe i będą musiały znosić związki, które i tak w końcu zmienią się w stertę gruzu – choć czasami nie będą miały bladego pojęcia, dlaczego tak się stało. Doświadczą przy tym bolesnej straty i żałoby, a przez długie okresy będą po prostu tylko egzystować. A te wszystkie przeżycia nie uczynią ich ani lepszymi, ani gorszymi ludźmi, tylko po prostu innymi. Kiedy zaś dzieci się zestarzeją, powinny porównać swoje zdjęcie z dzieciństwa ze stanem aktualnym. Powinny się skupić na oczach, bo to one zdradzą prawdziwą historię ich życia, a nie zmarszczki czy fałdy luźnej skóry zwisające z podbródka. Z całą pewnością ich oczy będą smutniejsze. Nie zobaczą już w nich błysku, tylko znużenie i zaszczucie. W mniemaniu Doktorka, jeśli dzieci będą wiedziały, że takie kataklizmy w każdej chwili mogą spaść na ich życie, to szczęściarze będą może doceniać opatrzność czuwającą nad ich błogosławionym żywotem, a pechowcy nauczą się rozkoszować krótkimi chwilami dostępnego im szczęścia. W szczególności nakłaniałby również obie grupy do doceniania osób, które dzieliły z nimi radość, a często były jej powodem. „Pamiętajcie o tym, żeby zawsze robić zdjęcia”, radziłby im Doktorek. „Nie zapominajcie o zdjęciach!” I wtedy, pięć lat temu, po blisko czterdziestu pięciu latach niespodziewanie zadzwoniła Nancy i odnowiła ich znajomość, którą prawdopodobnie zakończy ponownie w tym roku, znowu z własnego wyboru.
Niecywilizowane czasy
Gdy zegar wybił północ 31 grudnia 1959 roku, niewiele osób było w stanie przewidzieć, jak trudne lata czekają kraj, czy przepowiedzieć pojawienie się sił, które miały zostać uwolnione. Okres prezydentury Eisenhowera był czasem jednomyślności i ślepego samozadowolenia obywateli. Rodzice Doktorka i ich rówieśnicy nie mieli ochoty na samokrytycyzm. Przeżyli wielki kryzys i uczestniczyli w wojnie światowej, a teraz wreszcie prowadzili wygodne życie. Mieli wszelkie powody do tego, by raczej opiewać, niż krytykować ojczystą Amerykę. Zmiana jednak wisiała w powietrzu, mierzwiąc coraz dłuższe włosy na głowach ich dzieci i stukając do ich sumień. Kiedy Doktorek zapisał się na Akademię Medyczną Uniwersytetu Duke’a, jego pokolenie już zaczęło podawać w wątpliwość narodowe wartości, a zwłaszcza prawa rasowe. Zauważyło, że Murzyni nadal są dyskryminowani niemal we wszystkich środowiskach, a w sklepach, restauracjach i hotelach ciągle panuje segregacja rasowa. Intuicyjnie wyczuwali, że uprzedzenia te są niewłaściwe i przynoszą tylko zgubne skutki. Przed przyjazdem do Durham Doktorek rzadko był świadkiem uprzedzeń, z którymi Murzyni spotykali się na co dzień. Miasto, w którym dorastał, zamieszkiwali głównie biali, wskutek czego nie pojawiały się w nim podziały rasowe. Żył niejako pod kloszem, a sukces licealnej drużyny futbolowej czy znalezienie partnerki na bal maturalny zawsze były ważniejsze od jakichkolwiek ogólnokrajowych kwestii, które mogły budzić poruszenie. Uniwersytet Duke’a to zmienił. Ludzie, z którymi się tam zaprzyjaźnił, cenili inwencję twórczą i oryginalność. Z natury byli bardziej skłonni kwestionować i odrzucać tradycyjne wartości, a Doktorek znalazł się pod ich wpływem. W szczególności dwóch znajomych przyczyniło się do tego, że został działaczem na rzecz praw obywatelskich. Poderwani do działania strajkiem okupacyjnym czarnoskórych studentów w utrzymującej segregację rasową kafeterii w pobliskim Greensboro, przyłączyli się do Kongresu Równości Rasowej i wspólnie z innym studentem, Steve’em Barrentine’em, zaczęli organizować regularne spotkania i działania w kampusie. To na jednym z takich zebrań Doktorek poznał Nancy. Tamtego wieczoru w mieszkaniu Steve’a Barrentine’a zebrało się dwadzieścioro ludzi. Doktorek uczestniczył w nim po raz pierwszy i jedynymi znanymi mu tam osobami była dwójka kolegów, z których żaden nie uznał za istotne poinformować go, że jako nowo przybyły będzie musiał opisać własne doświadczenia związane z dyskryminacją rasową i zaproponować możliwości zwalczania tego skandalicznego stanu rzeczy. W rezultacie Doktorek był całkowicie zaskoczony, gdy go wywołano. Wytrącony z równowagi koniecznością przemówienia do zgromadzonych bez możliwości przemyślenia swojej wypowiedzi, na początek rozsądnie przyznał, że nie ma wielu doświadczeń tego typu, następnie zażartował, że prawdopodobnie zaznajomiłby się z większą liczbą Murzynów, gdyby ci mieli u siebie klimatyzację.
– Wszyscy Murzyni, których znałem, byli biedni – powiedział – a spójrzmy prawdzie w oczy, komu potrzebni biedni znajomi, gdy jest trzydzieści sześć stopni w cieniu? Zapadła pełna osłupienia cisza. Zgromadzeni sapnęli, pokręcili głowami i zaczęli się starannie przyglądać swoim butom. Doktorek zauważył, że tylko jedna osoba stłumiła śmiech – wychudzona dziewczyna, która siedziała po turecku na podłodze i paliła papierosa. Ciszę przerwał – i uratował Doktorka – głośny i głęboki śmiech z kuchni. Do pokoju wszedł dobrze zbudowany Murzyn i wyciągnąwszy rękę, podszedł do Gene’a. – Nie wiem, coś ty za jeden, gościu, ale żeś trafił w punkt. Nie mam klimy i nie mam praw obywatelskich. Nie da się, żeby nie było to ze sobą powiązane. Cholera, gdyby rząd wziął i dał mi i moim braciom trochę klimy, jaką macie wy, biali, już byłoby równiej! Ponieważ mężczyzna, który to powiedział, był jedyną czarnoskórą osobą na spotkaniu, inni zaczęli się uśmiechać i kiwać głowami. – Dobrze ujęte, Bob – stwierdził Steve Barrentine. – Myślę, że powinniśmy omówić tę kwestię na następnym spotkaniu. Doktorek wyobraził sobie, że gdyby błoto zostało kiedykolwiek ożywione, to mówiłoby właśnie takim głosem jak Bob Crenshaw – nigdy nie słyszał tak głębokiego i dźwięcznego tembru. Ujął wyciągniętą dłoń Boba z większym entuzjazmem, niż to miał w zwyczaju, i zanotował sobie w pamięci, żeby nie myć rąk, dopóki nie wróci do siebie. – Miło cię poznać, Bob, i dzięki, że się odezwałeś. Zaczynałem się już czuć jak Jezus na krzyżu. Wygląda na to, że cię tu cenią. – No przecież tylko dlatego, że jestem czarny. – Bob uśmiechnął się i wziął Gene’a na bok. – Powiem byle gówno, a i tak się ze mną zgodzą. A w ogóle to, coś powiedział, to było normalnie głupie, stary. Tu się nie znają na dowcipach. Ci tu nie mają poczucia humoru. Chcą dobrze, ale są stanowczo za bardzo szlachetni. Chcesz się napić i pośmiać tam, gdzie to bezpieczne? – Jasne – powiedział Gene (jak będziemy go nazywać podczas pobytu na Uniwersytecie Duke’a; tak samo jak czarnoskórych lub Afroamerykanów Murzynami – czyli tak, jak ich wtedy określano). – Hej, Nancy! – zawołał Bob do wychudzonej dziewczyny. – Wychodzimy się napić. Idziesz? Nancy skinęła głową i poszła po płaszcz. – Jedźmy do mnie – zaproponowała. Wyszli we trójkę, a Gene, który na spotkanie przyszedł piechotą, wsiadł do starego i wysłużonego samochodu Boba. – Pierwszy raz z czarnym za kółkiem? – spytał Bob. – Pierwszy – odparł Gene – więc jedź ostrożnie. Czeka mnie obiecująca kariera.
Bob ryknął charakterystycznym dla siebie śmiechem. Nancy nie miała mieszkania, ale dom i w przeciwieństwie do większości studentów z nikim go nie dzieliła. Rzuciła płaszcz na fotel i wyjęła z lodówki trzy piwa. Gdy podawała jedną z butelek Gene’owi, przedstawiła się jako Nancy Travis. – Masz naprawdę niezłą chatę, Nancy – zauważył Gene. – Jest wielkości mojego domu rodzinnego! – Nancy to dziana dziewczyna, co nie, Nancy? – droczył się z nią Bob. – Dziana dziewczyna z Missisipi. Co by powiedział twój tatko, gdyby wiedział, że na twojej kanapie siedzi czarny, co, Nance? – Nie miałby z tym problemu – odparła Nancy, ale Gene wyczuł w jej głosie nutę irytacji. – Czarni nieustannie krążą po naszym domu. – Noo, ale założę się, że to pewno służba. – Ale również przyjaciele, a niektórych traktujemy jak rodzinę. Tego właśnie ludzie tu nie rozumieją. Widzą w Missisipi straszak. Ale rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana. – Tylko się z tobą droczę, dziewczyno. Nie ciskaj się. – Kto się ciska? – Wygląda na to, że dobrze się znacie – przerwał im Gene. – Jak się poznaliście? – Na jednym ze spotkań – wyjaśniła Nancy. – Przyprowadziła go jego dziewczyna, a potem rzuciła grupę. My zaś zostaliśmy skazani na jego towarzystwo. Jego zresztą też rzuciła i wcale jej się nie dziwię. Bob przeprosił i wyszedł do łazienki. – Skąd wiesz, że to nie ja ją?! – zawołał. – Ale się przyjaźnicie, tak? – spytał Gene. – Chyba tak – zaśmiała się Nancy. – Czasami jednak doprowadza mnie do szału. Bob wrócił do pokoju i wziął telefon. – Mogę skorzystać, Nance? Nancy skinęła głową. Bob wykręcił jakiś długi numer, burknął coś kilka razy do słuchawki, rozłączył się, po czym oznajmił, że musi wyjść; miał jakąś pilną sprawę do załatwienia. – Wrócisz sam, Gene? Gene spojrzał na Nancy, żeby się upewnić, czy dziewczyna nie ma nic przeciwko temu, żeby został. – Odwiozę go – powiedziała. – Będziesz na następnym spotkaniu? – spytał Gene Boba. – Jasne, że nie – oznajmił Bob, wkładając płaszcz. – Mam lepsze rzeczy do roboty, niż słuchać, co Steve Barrentine będzie ględzić o klimie. A! I, Nance, przestań nosić tę bluzkę. Wygląda jak zrobiona z jakiejś starej maty łazienkowej!
Gene miał rację, sądząc, że Nancy usiłowała stłumić śmiech z jego niestosownych uwag podczas spotkania, lecz po dokładniejszych oględzinach stwierdził, że wcale nie jest tak wychudzona, jak mu się na początku wydawało. Była raczej szczupła niż chuda, dość wysoka i naprawdę ładna. Miała duże zielone oczy, luksusowo wyglądający garnitur zębów i gęste jasnorude włosy. Mówiła, przeciągając samogłoski, co brzmiało bardzo uwodzicielsko, i Gene zdał sobie sprawę, że ta dziewczyna go pociąga. Gdy Nancy zatrzymała samochód przed jego budynkiem, poprosił ją o randkę. Zawahała się, nim się zgodziła, a potem znowu zamilkła na chwilę. – Musisz coś o mnie wiedzieć, Gene – powiedziała w końcu. Czekał na ciąg dalszy, a serce mu zamarło, bo bał się usłyszeć, że woli towarzystwo kobiet lub jest uzależniona od leków. Ale Nancy powiedziała coś innego: – Jestem z delty, Gene. Nigdy nie zdołam ci zrobić nic ponad tosta z serem.
Delta Nancy Travis pochodziła z bogatej rodziny, do której należały spore połacie ziemi w delcie Missisipi. W dniu jej urodzin temperatura powietrza wynosiła trzydzieści osiem stopni – dokładnie tyle samo, co w łonie jej matki – a wysoka wilgotność powietrza sprzyjała łatwemu przyjściu na świat. Pieniądze i uprzywilejowana pozycja rodziców gwarantowały jej, że dalsza droga przez życie będzie równie bezproblemowa. Rodzina Travisów posiadała prawie dwa i pół tysiąca hektarów żyznej ziemi w okręgu Tallahatchie i uprawiała bawełnę na glebie, której warstwa urodzajna miała ponad osiem metrów. Najbliższym od jej posiadłości miasteczkiem było Sumner, a najbliższym dużym miastem – Clarksdale. Travisowie przeprowadzili się tu z Wirginii w 1835 roku, dwa lata po założeniu okręgu oraz rozpoczęciu osadnictwa, i przy pomocy kohorty niewolników przekształcili zdziczałe pustkowia oraz bagna w jeden z najżyźniejszych terenów stanu. W XIX wieku przetrwali malarię, żółtą febrę, wojnę secesyjną, rekonstrukcję i powodzie z lat 1882–1884, a w XX wieku skorzystali z nowych maszyn rolniczych oraz pestycydów i przetrzymali powodzie z 1931 i 1933 roku. Rodzina miała uprzywilejowaną pozycję i prowadziła takie życie, jakie wiąże się z dużymi pieniędzmi. Travisowie wydawali wystawne przyjęcia, latali do Nowego Jorku na premiery i zakupy, spędzali wakacje w Europie i na Karaibach, mieli zarezerwowany apartament w hotelu Peabody w Memphis, a Hilton, ojciec Nancy, był raz na safari w Afryce. Czarnoskórzy kucharze przygotowywali im posiłki, czarnoskóre pokojówki sprzątały dom, a czarnoskórzy ogrodnicy dbali o otoczenie. Nancy była najmłodszym z czworga dzieci, owocem wpadki. Jej matka, Martha Travis, urodziła trójkę przed trzydziestką, Nancy zaś poczęła, gdy miała czterdzieści
trzy lata. (Bob z typową dla siebie delikatnością powiedział Nancy, że miała szczęście, iż ominęło ją uszkodzenie mózgu). Pomiędzy Nancy a drugim najmłodszym dzieckiem było czternaście lat różnicy. Nancy miała jednego brata, Brandona, i dwie siostry, Daisy i Ruby. Znalazła się w centrum uwagi i przez wiele lat była traktowana jak ulubione zwierzątko domowe. Brandon ukończył stanowy college rolniczy w Starkville, a teraz pomagał ojcu w prowadzeniu farmy. Daisy i Ruby wyszły za mąż wcześnie i dobrze – Daisy za dentystę w Memphis, a Ruby, ulubienica Nancy, za innego farmera w sąsiednim okręgu Leflore. Nancy była pierwszą osobą w rodzinie, która poszła na uniwersytet. Martha i Hilton Travisowie chcieli jak najlepiej dla najmłodszej córki. Trójka pozostałych dzieci dorastała w czasach, gdy ważniejsza była aktywność społeczna i kulturalna niż studia akademickie – Brandon uczył się w college’u wyłącznie po to, by zdobyć wiedzę praktyczną. Zdali jednak sobie sprawę, że przyszłość Nancy będzie w dużej mierze zależała od szkół, do jakich pójdzie, i wykształcenia, jakie zdobędzie. Zanim w 1954 roku Sąd Najwyższy zniósł segregację rasową we wszystkich publicznych placówkach edukacyjnych, szkoły w Missisipi już były biedne. Prywatne akademie otwierane w reakcji na to orzeczenie przez Radę Białych Obywateli mogły już tylko pogorszyć poziom wykształcenia w tym stanie. Gdy zatem Nancy miała dwanaście lat, rodzice zapisali ją do prywatnej szkoły dla dziewcząt w Richmond w Wirginii, a w 1960 roku Nancy sama zapisała się na Uniwersytet Duke’a. W tym właśnie miała swoje źródło ambiwalencja, jaką Nancy zdradzała w kwestiach rasy i uprzedzeń rasowych. Nancy była dzieckiem Missisipi, lecz zaczęła się tam czuć obco. Kochała stan, w którym się urodziła, a tym bardziej deltę. A nade wszystko kochała rodzinę. Wiedziała, że rodzice są dobrym ludźmi, i nie pamiętała, żeby do pracujących dla nich Murzynów odnosili się inaczej niż z życzliwością i szacunkiem. Gdy powiedziała Bobowi, że służba w jej domu jest traktowana jak przyjaciele – a nawet jak rodzina – ani trochę nie przesadzała. Ale w szkole i na uniwersytecie znalazła się w innym środowisku. Wielu studentów pochodziło ze stanów północnych, a ich rodziny były bardziej postępowe politycznie lub z natury liberalne. Spoglądali więc na Missisipi jak na miejsce egzotyczne, a Nancy wiecznie przyjmowała na siebie rolę jego rzeczniczki oraz, choć przychodziło jej to z coraz większym trudem, obrończyni. Pierwsza – i najgorsza – z takich sytuacji zdarzyła się ledwie rok po tym, jak Nancy przyjechała do Richmond, kiedy to z rzeki Tallahatchie wyciągnięto mocno zmasakrowane ciało czternastoletniego Murzyna. Jego twarz została okaleczona – miał złamany nos, brakowało prawego oka, a z boku głowy ziała dziura. Chłopiec nazywał się Emmett Till, pochodził z Chicago i przyjechał do krewnych w sąsiadującym z Tallahatchie okręgu. Albo zagwizdał na widok białej kobiety, albo nazwał ją „lalą” – nikt nie miał stuprocentowej pewności. Najwyraźniej jednak niektórzy stwierdzili, że
obraził istotę bliską aniołowi, i trzy noce później – uznany za zadzierającego nosa czarnucha, który nie zna swojego miejca – Till został wyciągnięty z łóżka i brutalnie zamordowany. Jego zabójcy poszli tamtej nocy spać z czystymi sumieniami, a ława przysięgłych, która uniewinniła ich podczas procesu, również śniła spokojnie. Morderstwo Emmetta Tilla przeraziło Nancy i jej rodziców tak samo, jak wzbudziło odrazę w całym państwie. Dziewczyna nie chciała bronić działań osób za to odpowiedzialnych ani usprawiedliwiać ignorancji oraz dogmatyczności, które sprawiły, że zachowały się tak, jak się zachowały. Była przekonana, że są to nietypowe dla mieszkańców Missisipi odstępstwa. Koniec końców, zaczęła się jednak zastanawiać, czy aby na pewno tak właśnie jest. Z upływem czasu Nancy nabierała coraz większego dystansu do romantycznych wspomnień z sielanki, jaką było jej dzieciństwo. Przy okazji kolejnych odwiedzin delty z oczu spadały jej następne łuski: zaczęła dostrzegać nędzę i przepaść, jaka dzieliła życie uprzywilejowanej białej garstki od nieszczęścia czarnej rzeszy. Widziała chatki Murzynów takimi, jakimi były w rzeczywistości: budy odpowiednie raczej dla kur niż ludzi, z przeciekającymi dachami, powybijanymi szybami, łatane kartonem, z podartymi siatkami i bez instalacji wodno-kanalizacyjnej. Zauważyła także głębokie zmarszczki na twarzach Murzynów i wygląd sugerujący, że mają więcej lat niż w rzeczywistości. Zaniepokoiła się jeszcze bardziej, gdy zdała sobie sprawę, że bogactwo jej rodziny zostało zbudowane na takiej właśnie nędzy. Rodzice Nancy mieli do Murzynów stosunek paternalistyczny w najlepszym tego słowa znaczeniu, lecz przecież już w tym słowie zawierała się dychotomia. Relacja między nimi nigdy nie była oparta na równości. W rzeczywistości jej rodzice traktowali Murzynów jak dzieci, do opieki nad którymi są zobowiązani. W zamian za tę opiekę oczekiwali, że Murzyni spełnią swoje powinności: będą zdawać się na ich sądy, nigdy się nie odgryzą, nie sprzeciwią ani, Boże broń, nie napyskują im. W domowym zaciszu jej ojciec krytykował obyczaje Missisipi, lamentował nad tym, że Murzyni nie mogą liczyć na sprawiedliwość ze strony białych ław przysięgłych, i zdawał sobie sprawę z anomalii, że czarnoskórym zabrania się korzystania z demokratycznych praw w rzekomo największej demokracji świata. Przyznawał, że zmiana musi nadejść, ale twierdził, że może tylko nastąpić od środka i że będzie powolna. Najgorszą rzeczą, jaka mogłaby się w jego mniemaniu zdarzyć, byłaby presja wywierana na stan z zewnątrz. Utrzymywał, że ludzie zawsze łatwiej ulegają wpływom, im większy mają do danej sprawy dystans. Pominąwszy jednak wykupienie prenumeraty „Delta Democrat Times”, jedynej liberalnej gazety w stanie, jej ojciec nie zrobił wiele, jeśli w ogóle cokolwiek, by doprowadzić do zmiany. Oprotestował na przykład wyrok wydany w procesie o zabójstwo Emmetta Tilla, ale tylko prywatnie. W rzeczywistości nie chciał pozwolić na to, by okoliczna społeczność białych postrzegała go jako miłośnika czarnuchów. Być może w Ameryce nadeszły lata
sześćdziesiąte, lecz w Missisipi nadal był rok 1890. Na Duke’u Nancy dołączyła do ruchu praw obywatelskich z zastrzeżeniem, że nigdy nie weźmie udziału w żadnych działaniach odbywających się na terenie Missisipi. Mimo głębokiego namysłu i nowych doświadczeń, gdy nadeszła chwila prawdy, okazała się równie niezdolna do przedsięwzięcia jakichkolwiek działań co jej ojciec. Sądziła, że takie akcje byłyby równoznaczne z rzucaniem cegieł w okna rodziców, i potrafiła sobie wyobrazić, że sprawiłaby im tym przykrość i przysporzyła wstydu. Była takim samym więźniem Missisipi jak ojciec, tak samo przykuta do miejsca urodzenia, domu i rodziny.
Jeźdźcy wolności Jakkolwiek mało prawdopodobne mogłoby się to wydawać, Gene i Bob się zaprzyjaźnili. Bob podjeżdżał na kampus swoim wysłużonym samochodem o przeróżnych porach i bez wcześniejszej zapowiedzi. Jeśli Gene akurat nie miał zajęć ani sekcji zwłok do przeprowadzenia, szli coś zjeść lub napić się kawy. Co dziwne w wypadku dwóch osób, które spotkały się z konkretnego powodu, rozmawiali o wszystkim, tylko nie o prawach obywatelskich: o pobycie Boba w Wietnamie, choć o tym kraju większość Amerykanów jeszcze nie słyszała, o zwłokach Gene’a, o środowiskach, z których pochodzili, o marzeniach i o Nancy. Chociaż Bob zawsze zjawiał się niespodziewanie, w końcu Gene nauczył się przewidywać jego przyjazd: tłumik w aucie Boba był tak samo stary jak cały pojazd i słychać go było z odległości co najmniej sześciu przecznic. – Dlaczego nie kupisz sobie nowego samochodu? – spytał kiedyś Gene. – No, weź, stary, jestem czarny i nie mam roboty. Jak no tylko zacznę jeździć el dorado albo inną wypasioną furą, to policja powie, że ją ukradłem albo że jestem alfonsem. Staram się nie rzucać w oczy, stary. Wolę siedzieć cicho. – Jak możesz w ogóle myśleć, że się nie rzucasz w oczy, o byciu cicho nie wspomnę, skoro tym autem robisz tyle hałasu? Niektórzy z moich znajomych z akademii i tak uważają, że sprzedajesz narkotyki, a co gorsza, że ja je od ciebie kupuję! – No czysty rasizm! Widzisz, co ja i moi bracia musimy znosić? – Urwał na moment i spojrzał na Gene’a z ukosa. – Nie jesteś zainteresowany? – Bob, przestań! Nie chcę stąd wylecieć. – Tak tylko pytam. – Znowu zamilkł, po czym na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmiech. – Nancy pali… I to najlepsze zioło. Ode mnie. Ona nie ma problemu z robieniem biznesu z czarnym. – Nancy pali trawę? Nie wiedziałem o tym. – Gene nie był w stanie ukryć zaskoczenia.
– Ile no ze sobą kręcicie? Cztery miesiące? – spytał Bob. – Coś koło tego. – I nigdy nie widziałeś, jak przypala? – Nie. – To dlatego, że nie pali. Jaja sobie robię, człowieku medyku. Ha! – Jezu, Bob! Dlaczego to robisz? Dlaczego zawsze wkręcasz ludzi? – To pewno brzemię czarnego człowieka. Nie mam wyboru, stary. Jak inaczej coś ruszyć? Trzeba zrobić kilka fal albo ten zmęczony dziadek wiosłujący do brzegu nigdy nie stanie na lądzie. – Tylko uważaj, żebyś go nie zatopił – ostrzegł go Gene. – Gadaj se – odpowiedział Bob. – Ludzie ciągle mnie pytają o tę twoją klimę! Gene nie połknął haczyka. Nauczył się od Nancy, że czasami najlepszym sposobem na Boba jest zignorowanie go. – Idę na zajęcia – powiedział. – Widzimy się wieczorem na spotkaniu. Z tego, co słyszałem, ma być coś ważnego. – Masz to jak w banku – zapewnił Bob. – I nie zapomnij zabrać Nance. Będzie miała stracha. Missisipi na tapecie, stary. Ha! Jak zwykle to Steve Barrentine zajął się przebiegiem spotkania. Wyjaśnił obecnej garstce osób (na zebraniach nadal pojawiało się nie więcej niż dwadzieścioro ludzi), że Kongres Równości Rasowej postanowił przetestować skuteczność niedawnego wyroku Sądu Najwyższego, zgodnie z którym stacje autobusowe, na jakich zatrzymują się międzystanowe pojazdy, nie mogą dyskryminować pasażerów podróżujących między stanami – bez względu na miejscowe zwyczaje. Segregacja w poczekalniach, restauracjach i toaletach teoretycznie dobiegła końca. – Ale wszyscy wiemy, czym jest teoria, prawda? – mówił Steve. – Teorią? – podpowiedział Bob. – Dokładnie! – odparł Steve, biorąc uwagę Boba na poważnie. – I jeśli się temu nie sprzeciwimy, to nią pozostanie. Musimy zadbać o to, żeby stała się praktyką. Z tego powodu Kongres organizuje wyprawę autobusową na głębokie Południe. Karolina Południowa, Georgia, Alabama, Missisipi i Luizjana. Autobus wyjeżdża z Waszyngtonu na początku maja i jedzie w stronę Missisipi, zbierając po drodze dodatkowych działaczy. Bez względu na prowokacje odpowiedzią będą jak zawsze pokój i brak przemocy. Poproszono nas o trzech ochotników i teraz z przyjemnością wam ich przedstawię. Bob, Nancy, Gene, przyjmijcie nasze wyrazy podziwu i wdzięczności. Rozległa się burza oklasków. Bob wstał, szczerząc zęby w uśmiechu, i ukłonił się teatralnie. Gene i Nancy tylko spojrzeli po sobie – pierwszy raz usłyszeli o tej inicjatywie. Bob mrugnął do nich.
– Później to wytłumaczę – powiedział bezgłośnie. Gdy spotkanie wreszcie dobiegło końca, Nancy pewnym krokiem podeszła do Boba. – Do mnie. Ale już! Jak mogłeś, Bob?! – krzyknęła na niego, gdy tylko stanął w drzwiach. – Powinieneś był nas najpierw zapytać! I Gene, i ja nadal mamy zajęcia, na których musimy się pojawić, a także prace do złożenia. Nie możemy tak wszystkiego rzucić. I mówiłam ci już wcześniej – nie jadę do Missisipi. – Noo, daj spokój, Nance. Już prawie koniec semestru. Do tego czasu zajęcia i egzaminy się skończą, a jeśli czegoś nie zrobicie, to se załatwicie przedłużenie terminu. To dwa, góra trzy tygodnie. To szansa dla was, dla nas troje, zrobić wreszcie coś pożytecznego, zamiast tylko kłapać dziobem. I będzie fajno. Możesz wysiąść w Alabamie, Nance. Nie musisz jechać do Missisipi. Gene, a twoje trupy nigdzie nie uciekną. Stary, poczekają. Nie żeby brakowało im twojego noża, co nie? Pewno chętnie odpoczną, daj im szansę odzyskać siły! Cała trójka wsiadła do autobusu w Richmond. Przez kilka pierwszych dni nic się nie działo, jedynym zagrożeniem, z jakim musieli się liczyć, były hemoroidy. Wysiadali z autobusu, jedli coś w bufetach, w których nadal obowiązywała segregacja, po czym wracali na pokład. W Karolinie Północnej jednak sytuacja zaczęła się zmieniać. Gdy autobus wjechał do Charlotte, jeden z czarnoskórych pasażerów poszedł do zakładu fryzjerskiego znajdującego się na stacji i poprosił o podcięcie włosów. Odmówiono mu, on z kolei odmówił opuszczenia lokalu, wskutek czego został aresztowany za naruszenie własności. Autobus pojechał dalej bez niego, a w Rock Hill w Karolinie Południowej trójkę pasażerów zaatakował czekający już na nich tłum. W Atlancie jeźdźcy wolności – jak zaczęli siebie nazywać – podzielili się na dwie grupy i ruszyli do Birmingham w Alabamie dwoma autobusami: linii Trailways i Greyhound. Bob, Gene i Nancy weszli na pokład greyhounda, gdzie Bob położył się na tylnym siedzeniu i zapadł w głęboki sen. Gdy niecałe dziesięć kilometrów za Anniston przez okno wleciał kamień, nadal spał. Bomba zapalająca, która wpadła za kamieniem, również nie zdołała go obudzić. Pasażerowie szybko wysiedli. Odpierając ciosy członków Ku-Klux-Klanu, którzy ich otoczyli, Gene zdał sobie sprawę, że Bob ciągle jest w płonącym pojeździe. Sprawdziwszy, że Nancy nie zagraża bezpośrednie niebezpieczeństwo, wyciągnął pokojową i pozbawioną przemocy pięść w stronę najbliższej twarzy i wrócił do greyhounda. Przedarł się przez płomienie i dym do tylnego siedzenia, uderzył Boba w twarz, nawrzeszczał na niego, podciągnął do pozycji siedzącej i ponownie spoliczkował. Bob przebudził się i na szczęście dla nich obu instynktowne odruchy zadziałały. Razem przedarli się do przodu, wyskoczyli i odbiegli dosłownie na sekundy przed wybuchem pojazdu. Nancy wybuchła płaczem, a Gene ją przytulił. – Stary, ostatni raz wziąłem prochy na sen! – powiedział Bob.
Przez Alabamę podróżowała trzeźwiejsza grupa ludzi. Zostali ponownie zaatakowani w Birmingham i trójka z nich musiała zostać hospitalizowana. W Montgomery zrobiło się jeszcze gorzej i tam wycieczka została zakończona. Okręgowy komendant policji odmówił zapewnienia jeźdźcom wolności jakiejkolwiek ochrony i kiedy ci dotarli do miejskiego dworca autobusowego, zostali natychmiast otoczeni przez wrogi tłum, liczący jakieś trzy tysiące osób. Zaczęła się walka na pięści i znowu jeźdźcy byli zmuszeni się bronić. Tym razem do burdy przyłączyły się białe kobiety, wymyślając podróżującym dziewczynom i zamachując się na nie torebkami. Nancy została trafiona, ale nic jej się nie stało, a Gene i Bob zdołali uciec tylko ze skaleczeniami i siniakami. Czarnoskórzy obserwatorzy na dworcu autobusowym mieli mniej szczęścia: niektórym połamano kości, innych podpalono. Następnego ranka pojawiły się służby porządkowe i Gwardia Narodowa, lecz do tego czasu działacze z ruchu praw obywatelskich postanowili już zawiesić akcję. Gene, Nancy i Bob wrócili do domu. Doszli do wniosku, że w Missisipi byłoby jeszcze gorzej. Życie całej trójki wróciło do normy. Znajomi z grupy obwołali ich bohaterami, a szczególne pochwały zebrał Gene, kiedy Bob opowiedział, jak to człowiek medyk uratował mu życie koło Anniston. Na razie jednak odłożyli aktywizm polityczny na później. Bob wrócił do bycia sobą, a Gene i Nancy skupili się na sobie.
Androkles i lwica – Gene, to najkochańsi ludzie, jakich poznałam. Są niewiarygodnie mili. Jesteś pewien, że to twoi rodzice? Nancy i Gene spędzili Święto Dziękczynienia z rodziną Gene’a, a teraz wracali do Durham. – Pamiętam, że codziennie kręcili się po domu, kiedy dorastałem, więc chyba tak – odparł Gene. – A w ogóle to dlaczego zaskakuje cię to, że są mili? Czyżbyś chciała powiedzieć, że ja nie jestem? – Jesteś wystarczająco miły. – Nancy poklepała go po kolanie. – A przynajmniej nie działasz mi na nerwy. Ale twoi rodzice są bardziej towarzyscy niż ty. To musisz przyznać. – To nie jest kwestia towarzyskości. Po prostu nie lubię tych pogaduszek o niczym. Nie jestem w tym dobry i zawsze muszę palnąć coś głupiego. – Jakbym tego nie wiedziała! – zaśmiała się Nancy. – I jedź szybciej, dobrze? Film się skończy, zanim dotrzemy do miasta. – Jadę zgodnie z przepisami, Nancy, i nie zamierzam dostać mandatu tylko dlatego, żeby zdążyć na początek jakiegoś głupiego artystowskiego filmu. Zresztą ślimaki mają szybsze tempo niż te filmy. Możemy pojawić się dziesięć minut przed końcem, a i tak
zorientujemy się w fabule. – Nie chodzi tylko o fabułę, głuptasie, ale o znaczenie i niuanse. Straszny z ciebie filister, Gene. Wiesz o tym? Usiłuję w twoje życie wnieść trochę kultury i proszę, co mnie za to spotyka. – W moim życiu jest już wystarczająco dużo kultury. Nie zapomnij, że się z tobą spotykam. – Och, cicho bądź! Jedynym źródłem kultury w twoim życiu jest telewizor. Gdyby to od ciebie zależało, siedzielibyśmy na okrągło w domu i oglądali te durne teleturnieje. Nie chodzilibyśmy do teatru, muzeów ani galerii sztuki i prawdopodobnie nie chodzilibyśmy nawet na koncerty. Ile razy mam ci powtarzać, że nie możesz spędzić życia na kanapie ani w laboratorium? Jest tyle miejsc do obejrzenia, tyle doznań do przeżycia… – A jak niby ma to pomóc moim pacjentom? Jeśli przyjdą do mnie, a ja nie będę umiał postawić diagnozy, co mam im powiedzieć? „Bardzo mi przykro, pani Forrester, nie jestem do końca pewien, co pani dolega, ale jeśli to panią pocieszy, zawsze mogę opowiedzieć pani o filmie Felliniego, który widziałem wczoraj wieczorem, albo pokazać zdjęcia, które zrobiłem podczas wakacji w Londynie zeszłego lata”? – Po prostu jedź, Gene! Może ciebie nie interesuje życie, ale ja nie mam ochoty zmarnować swojego, siedząc z tobą w samochodzie. – I szturchnęła Gene’a w bok, a on się wzdrygnął. – Na miłość boską, Nancy, nie rób tego, kiedy prowadzę! Spowodujesz wypadek. Nancy zaczęła się śmiać i ponownie dała mu kuksańca. – Ostrzegam cię, zrobisz to jeszcze raz, a zatrzymam samochód i będziesz szła piechotą. Nie żartuję! – Oczywiście, że żartujesz. Nigdy nie zrobiłbyś niczego, żeby mnie skrzywdzić. Za bardzo mnie kochasz. – Musiałem być pijany, kiedy ci to powiedziałem. – Nie musiałeś mi tego mówić. Już to wiedziałam. Znam cię lepiej niż ty siebie i jestem cholernie pewna, że możesz jechać szybciej niż dziewięćdziesiąt na godzinę i nas nie pozabijasz! – Nigdy mi nie powiedziałaś, że mnie kochasz – poskarżył się Gene. – Kochasz mnie? – Może. Powinieneś sam wiedzieć, czy ktoś cię kocha. – Ale czemu tego nie powiesz? – Dlatego – drażniła się Nancy. – Ale dlaczego? – Po prostu dlatego. Uśmiechnęła się, przytuliła do niego i położyła mu głowę na ramieniu. Gene skłonił się ku niej i pocałował ją w czoło.
– Nie wiem, czy kiedykolwiek się pobierzemy, Gene, ale myślę, że zawsze będziesz moim przyjacielem. Zrobiłbyś dla mnie wszystko, prawda? – Nie w tej chwili. Nancy podniosła głowę z jego ramienia, pocałowała go w ucho i przesunęła po jego wnętrzu językiem. – Jesteś pewien? – Nancy, przestań! Dojechali do Durham na czas i zdążyli na film, a po nim pojechali do nowo otwartej restauracji. Została urządzona w stylu rustykalnym, stoły i ławy były z ciętych bali, a serwowane jedzenie przypominało domową kuchnię Południa. – Chcesz porozmawiać o filmie, Gene, czy będzie to dla ciebie kłopotliwy temat? – Kłopotliwe jest tylko to, że za jego obejrzenie wybuliłem pięć dolców! Nie mówię po francusku, Nancy. Jak, do cholery, mam omawiać film, którego nawet nie zrozumiałem? – Ten film miał napisy, Gene. Nie czytałeś ich? – Nie mogłem. Nie miałem przy sobie okularów. – Czemu nic nie powiedziałeś? Wyszlibyśmy z kina. – Ponieważ tobie film się podobał, a ja z przyjemnością zmarnowałem dwie godziny życia dla twojej radości. Pamiętaj o tym, kiedy następnym razem będziesz musiała marnować czas ze mną w samochodzie, dobrze? Nancy uśmiechnęła się i uszczypnęła go w policzek. – Moje ty biedactwo – powiedziała. – Dlaczego ze mną wytrzymujesz? Gdybyś to ty mnie tak traktował, chybabym cię utopiła. Posiłek minął w równie zgodnej niezgodzie, a kiedy dostali rachunek, wzięła go Nancy. – Ja stawiam. Ty zapłaciłeś za film. Wstali, zbierając się do wyjścia, kiedy Nancy nagle krzyknęła: – Boże, Gene! Spójrz na to! – Wyciągnęła palec wskazujący. – Myślisz, że powinnam iść do studenckiego ośrodka zdrowia? Gene uważnie obejrzał jej palec. W ciało wbiła się duża drzazga, a rana krwawiła. – Nie ma takiej potrzeby. Zajmę się tym. Owinął palec Nancy papierową serwetką i pomógł jej wsiąść do samochodu. – To boli, Gene. Naprawdę boli! Nie masz pojęcia jak. Chyba zemdleję. Gene zachował powagę. Kiedy dojechali do jego mieszkania, kazał Nancy położyć się na kanapie. Wyjął pęsetę z walizeczki trzymanej w sypialni i zaczął ostrożnie wyciągać drzazgę. – Au-au-au, Gene! To boli! – Przestań się wiercić, Nancy! Już prawie wyszło. Leż spokojnie, proszę cię! Nancy jednak nie posłuchała. Odsunęła się od niego i drzazga złamała się w pęsecie,
a jej mały kawałek został pod skórą. – Cholera, Nancy! Teraz będę musiał użyć igły. Czy ty choć raz mogłabyś zrobić to, o co cię proszę? Zobaczył, że oczy zaszkliły się jej łzami, i mimowolnie się roześmiał. – Gene, to nie jest śmieszne! – Przepraszam, Nancy. Wiem, że nie. Ale któregoś dnia będziemy się śmiać, kiedy to sobie przypomnimy. – Naprawdę tak myślisz? Boże, czasami straszny z ciebie dupek! A w ogóle ta drzazga to twoja wina. To ty się uparłeś, żebyśmy poszli do tej cholernej restauracji. Dlaczego mnie tam zabrałeś? – Ponieważ w samochodzie powiedziałaś mi, jak bardzo lubisz nowe doświadczenia. Nie sposób cię zadowolić, Nancy. Pomyślałaś kiedyś o tym? Nancy wydęła usta, a Gene poszedł do kuchni, żeby wyjąć igłę z małego zestawu do szycia, który matka kupiła mu przed wyjazdem na uniwersytet. Przy okazji nalał sporą porcję brandy dla Nancy. – Tak się to robiło w dawnych czasach, kiedy nie było znieczulenia – powiedział, podając jej szklaneczkę. – Ludziom odcinano kończyny i wyjmowano kule, a ból uśmierzał jedynie alkohol. Jestem pewien, że szklaneczka brandy wystarczy na małą drzazgę. – Jest tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty drugi rok, do cholery! Gene, nie żyjemy w dawnych czasach! Wiedziałam, że powinnam była pójść do ośrodka zdrowia. Daliby mi jakiś miejscowy środek znieczulający. – Nie daliby ci nawet piwa! A teraz przestań już być takim mięczakiem i wypij to! Zapalił zapałkę i przesunął płomień wzdłuż igły, po czym poczekał, aż ostygnie. Jak tylko Nancy się uspokoiła, chwycił jej palec mocniej i ostrożnie wyciągnął drzazgę. – Nienawidzę cię, Gene. Naprawdę cię nienawidzę – mówiła Nancy niewyraźnie. – Już nigdy nie będę dla ciebie miła. Gene się uśmiechnął. – Zauważę jakąś różnicę? – Wiesz, że tak, ty gamoniu. Gene przetarł rankę środkiem antyseptycznym i zakleił ją plastrem. – Chcesz, żebym cię odwiózł do domu? – Nie, zanocuję u ciebie. Jeśli palec mi odpadnie, ktoś będzie musiał mi go przyszyć. I nawet przez moment nie myśl, że ci wybaczyłam, bo wcale tego nie zrobiłam. Nancy nie rozpakowała swojej torby, tylko umyła zęby szczoteczką Gene’a i położyła się do łóżka. Gene zaraz poszedł w jej ślady i dziewczyna się do niego przytuliła. – Przepraszam, że taka ze mnie sierota, Gene. Kiepsko znoszę ból. I kiedy mówiłam te okropne rzeczy, to wcale tak nie myślałam. Wiesz o tym, prawda? Dziwi mnie, jak
radzisz sobie z moimi nastrojami… Znosisz je tak dobrze. Tak czy inaczej, dziękuję, że mnie dziś ocaliłeś. Zawsze tak będzie, prawda? Jesteś moim Androklesem. – Kto to jest Androkles? Nancy podparła się na łokciu i spojrzała na niego. – Chcesz mi powiedzieć, że nie wiesz, kim jest Androkles? Nigdy nie czytałeś historii Androklesa i lwa? – Nie, nigdy o niej nie słyszałem. – Boże, Gene! To właśnie się dzieje, kiedy całe życie siedzisz na kanapie. – Szturchnęła go w ramię, a potem przewróciła się na plecy. – Powinieneś się wstydzić. I zdecydowanie nie jestem teraz dla ciebie miła! – Nie mogę oczekiwać od pacjentów, żeby byli dla mnie mili, Nancy. To niezgodne z etyką lekarską. Wyrzucono by mnie za to ze szkoły. – W takim razie szykuj się do tego, ponieważ moja etyka nie ma najmniejszego problemu z wdzięcznością! Na świecie są miliardy ludzi, a wiele milionów spośród nich w latach sześćdziesiątych XX wieku zamieszkiwało Stany Zjednoczone. Teoretycznie w miarę upływu czasu Gene i Nancy mogli zakochać się w setkach innych ludzi. Zakochali się jednak w sobie i uważali, że jedno jest dopełnieniem drugiego, igłą odkrytą w pobliskim stogu siana. Rozmawiali o wspólnej przyszłości i o małżeństwie. Jak wszystkie pary kłócili się – może nawet częściej niż one – ale nie było to dla nich powodem do dyskomfortu; powątpiewali w sens związków, w których nie dochodziło do sprzeczek. Zdarzało się wręcz, że różnice zdań były nie do pogodzenia, i często nie rozmawiali z sobą przez wiele dni, dopóki któreś z nich nie przełamało impasu, dzwoniąc i przyjeżdżając do drugiego. Ale powodem dezorientacji i zmartwienia Gene’a były sporadyczne okresy milczenia, gdy się spotykali. Mogli leżeć obok siebie, przytuleni lub w odległości kilku centymetrów, a Gene nagle wyczuwał pomiędzy nimi niezgłębioną i tajemniczą przepaść. Nancy była w swoim świecie, daleka i nieosiągalna, zatopiona w myślach, którymi nigdy się nie dzieliła ani do których się nie przyznawała. „O czym tak myślisz?” – pytał wtedy. „O niczym” – odpowiadała z wymuszonym uśmiechem. „Wiesz, że cię kocham, prawda?” „Oczywiście, że mnie kochasz” – stwierdzała, a potem odsuwała się od niego. Ale latem 1963 roku sprawy między nimi miały się dobrze i Nancy zaprosiła Gene’a, żeby spędził ostatni weekend sierpnia z nią i jej rodziną w delcie.
Kraina Dębów
Gene i Nancy polecieli do Memphis. Na lotnisku czekały na nich siostra Nancy Ruby oraz żar jak z rozgrzanego piekarnika. Podczas gdy Gene usiłował poradzić sobie z walizkami, siostry wpadły sobie w ramiona. Gdy już Gene dołączył do Nancy, wyciągnął dłoń do Ruby, ale ta ją zignorowała i go przytuliła. Powiedziała, że cieszy się, mogąc go wreszcie poznać, bo od dawna tyle o nim słyszała. Droczyła się z Nancy, że nie przywiozła go wcześniej. – Pewnie bała się, że zakochasz się we mnie – powiedziała Ruby. Nieco niższa niż siostra, także miała ciemniejszą karnację i krucze włosy. Dźwigała też więcej ciała niż Nancy, lecz było to ciało tego rodzaju, które Rubens z radością by uwiecznił na płótnie. Kiedy jechali na południe, do stanu Missisipi, Ruby spytała Gene’a, co Nancy powiedziała mu o delcie. – Tylko to, że jest płaska. – Uuu, Nancy. Wstydź się – skarciła siostrę. – Nie powiedziałaś mu, skąd wzięła się ta nazwa? – Nie – odparła Nancy. – Zamierzasz to pewnie zrobić? – Jasne jak słońce, siostrzyczko. Słuchaj, Gene, bo wszyscy twoi znajomi będą tego ciekawi po twoim powrocie. Delta nazywa się tak, ponieważ ma kształt litery D, a delta to grecka nazwa litery D. Wiedziałeś o tym? Gene skinął głową. – W każdym razie rozciąga się na trzysta dwadzieścia dwa kilometry od Memphis na północy do Vicksburga na południu – to tam rozegrała się wielka bitwa wojny secesyjnej – a w najszerszym miejscu ma prawie sto czterdzieści kilometrów. Jeśli więc narysujesz linię prostą między Memphis a Vicksburgiem, potem zaś zakrzywioną między Memphis a Vicksburgiem obejmującą najdalej wysunięty punkt, to wyjdzie ci litera D. Ciekawe, prawda? Mama i papa mieszkają w okręgu Tallahatchie, ale jest jeszcze jedenaście innych. Ja mieszkam w okręgu Leflore, zostaje jeszcze dziesięć. Nancy, powiesz Gene’owi, jak nazywają się pozostałe? – Nie – odpowiedziała Nancy. – Wątpię, żeby go to aż tak ciekawiło. – Ależ na pewno go to ciekawi, prawda, Gene? Twoi znajomi też będą chcieli to wiedzieć. Gene powiedział, że jest ciekaw. – W porządku alfabetycznym – ciągnęła Ruby – są to: Bolivar, Coahoma, Humphreys, Issaquena – ta nazwa podoba mi się najbardziej – Quitman, Sharkey, Sunflower, Tunica, Waszyngton i Yazoo. A wiesz, ile hektarów ma delta? Milion sześćset tysięcy! Wiedziałaś o tym, Nancy? – Nie – odpowiedziała. – Nie rozumiem, dlaczego nie kupisz autobusu i nie zaczniesz oprowadzać wycieczek. – Mogłabym to robić – zaśmiała się Ruby. – Uwielbiam te okolice. Nie mogłabym mieszkać nigdzie indziej na świecie, a byłam w różnych miejscach, Gene. Tutaj umrę
i tu chcę zostać pochowana. Żeby ziemia była jeszcze żyźniejsza. To też może ci się przydać, Gene. Warstwa urodzajna gleby ma tu ponad osiem metrów. To najlepsza gleba w całym, kurczę, kraju! – To dlatego, że Missisipi wyłoniła się z błota jako ostatni stan. – Uuu, Nancy. Nie przywoź nam tu tych wschodnich obyczajów. Przecież też kochasz Missisipi. Powiedz to albo w tej chwili zatrzymam samochód. – Uwielbiam Missisipi – przyznała Nancy. – To właśnie będziesz wkrótce powtarzał, Gene. Uuuwielbiam Missisipi. Uuuwielbiam Missisipi. – Tu Ruby wybuchła śmiechem i śmiała się przez jakieś pięć kilometrów. Nancy przewróciła oczyma, ale było widać, że cieszy się z każdej chwili w towarzystwie siostry. – Nie bierz zbyt poważnie tego, co ona mówi – szepnęła do Gene’a. Ten uśmiechnął się, ale znowu poczuł się niepewnie. – Co u Homera? – spytała Nancy. – Dobrze, lalka. Właściwie to powiedziałabym, że doskonale. Dobrze mnie traktuje i kupuje mi prezenty. Gdyby tylko zrobił coś ze swoim nazwiskiem, życie byłoby idealne. – Nazwisko Homera to Comer – wyjaśniła Nancy Gene’owi. – Dasz wiarę? Homer Comer. Wyszłam za człowieka, który nazywa się Homer Comer, na miłość boską. Kiedyś policja w Memphis zatrzymała go za przejechanie na czerwonym świetle i gdy powiedział, że nazywa się Homer Comer, myśleli, że robi sobie z nich jaja. Homer Comer! No litości. To tak, jakbyś ty, Gene, nazywał się Gene Bean albo Gene Mean. Jaki rodzic robi coś takiego swojemu synowi? I jego żonie. Samochód skręcił z autostrady i jechali już przez deltę. Gene nie był pewien, czego się spodziewał, gdy Nancy powiedziała mu, że delta jest płaska. Ona nie była po prostu płaska, ona się płożyła – niewyobrażalna i ciągnąca się w nieskończoność. Było jednak w tym nieoczekiwane, dziwne piękno: kulki bawełny pokrywające płaskie pola miały barwę najczystszej bieli i połyskiwały w oślepiającym blasku słońca. Nancy i jej siostra przeszły na poważniejsze tematy, gdy Nancy spytała, co u mamy. – Wydaje mi się, że dobrze – odpowiedziała Ruby – ale ciągle jest taka zapominalska. Może nawet bardziej. Przestraszyła mnie w zeszłym tygodniu, kiedy jechałyśmy do Memphis odwiedzić Daisy. Gawędziłyśmy, a ona nagle odwraca się do mnie i pyta, kim jestem. Powiedziałam: „Mamo, to ja, twoja córka Ruby!”. A gdy to powiedziałam, widać było, jak jej ulżyło i jak się cieszy. Mało nie wybuchłam płaczem. To przerażające, Nancy. Zastanawiam się, czy nie będzie taka jak babunia. Papa mówi, że nie i że zadba o to, żeby trafiła do najlepszych specjalistów. Już był z nią u lekarzy w Memphis i Jackson, a teraz wybiera się do jakiegoś w Nowym Jorku. – To takie niesprawiedliwe – powiedziała Nancy. – Ledwo co skończyła
sześćdziesiąt lat. Dałby Bóg, żeby nie stała się taka jak babunia. Przez kolejny kwadrans mówili coraz rzadziej, aż wreszcie w samochodzie zapadła cisza. Wszystkim ulżyło, gdy Ruby pisnęła: – Kraina Dębów! Auto minęło dwa duże ceglane słupy stojące po obu stronach wjazdu. Na jednym wielkie mosiężne litery układały się w napis „Plantacja”, a na drugim „Kraina Dębów”. Wzdłuż podjazdu rosły wysokie drzewa. – Dęby? – spytał Gene. – Uhm – potwierdziła Nancy. – Wyobraźnia zawsze była mocną stroną Travisów. Pamięć mają teraz do dupy, ale wyobraźnia trzyma się mocno. – Nancy! Nie wyrażaj się! – zganiła ją Ruby. – Nie wolno ci tak mówić przy rodzicach. – Przepraszam. Chciałam powiedzieć do d-u-p-y. Gene widywał zdjęcia takich domów w czasopismach, lecz nigdy nie przypuszczał, że będzie gościł w jednym z nich. Sześć olbrzymich doryckich kolumn wznosiło się od parteru po czterospadowy dach. Fasada dwukondygnacyjnego domu była symetryczna, z równo rozmieszczonymi oknami. Sypialnie na piętrze wychodziły na balkon ciągnący się przez całą szerokość domu, a pod balkonem znajdowała się równie szeroka weranda. – O rany, macie tu nie byle dom – powiedział Gene. – Ile ma lat? – Pierwotny budynek został wzniesiony w tysiąc osiemset pięćdziesiątym trzecim roku – wyjaśniła Ruby z ulgą, że może wrócić do roli przewodniczki. – Spalił się w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku od uderzenia piorunu i kiedy dziadunio go odbudował, postanowił użyć cegieł zamiast drewna. Doszedł do wniosku, że gdyby, Boże broń, doszło do kolejnego pożaru, dom będzie się wolniej palił i wozy strażackie będą miały większe szanse dojechać na czas, żeby go ocalić. Drewno pali się w okamgnieniu. Kolumny jednak są oryginalne, nie zrobiono ich z drewna. W Missisipi jest dużo takich wielkich domów jak ten i wszystkie są zbudowane w stylu starożytnej Grecji. Wiesz dlaczego, Gene? Gene wyznał, że nie ma pojęcia. – Ponieważ starożytna Grecja symbolizuje ducha demokracji. A przynajmniej tak wówczas myślano. Gene szukał w twarzy Ruby ironii, lecz nie znalazł nawet śladu. Duch demokracji zestawiony z Missisipi brzmiał jak oksymoron. Dwa psy aportujące wypadły susami zza domu. Podbiegły prosto do Nancy, która kucnęła i się z nimi przywitała, używając ich imion: Jefferson i Franklin. Otworzyły się drzwi do domu i ze środka wyszła starsza czarnoskóra pani w stroju służącej i przepasana dużym białym fartuchem.
– Co wy tu robicie na słońcu? Nancy, chodź no się przywitać i przedstaw mnie swojemu przyjacielowi. Nancy przestała się bawić z psami i podbiegła uściskać czarnoskórą damę, dając znak Gene’owi, że powinien pójść za nią. – Dziewczyno, sama skóra i kości z ciebie, nie ma cię za co trzymać. Nie karmią cię tam? Jak ty masz mieć biodra do dzieci, jeśli nic nie jesz? – Już urosłam tyle, ile miałam, Doro, a moje biodra są w porządku, dziękuję bardzo. I kto powiedział, że chcę mieć dzieci? Kto się tobą zaopiekuje, gdy odejdę i założę rodzinę? – Och, cichaj, dziewczyno. Nie trza się mną opiekować. Myślisz, że po co wyszłam za Ezrę. Bo przystojny? A teraz przedstaw mnie temu swojemu przystojnemu dżentelmenowi. – Gene, to jest Dora. Dora jest z nami od zawsze, ponieważ mama i papa za bardzo się jej boją, żeby ją zwolnić. Uważaj, żebyś jej nie podpadł, bo wbije ci widelec w plecy, kiedy nie będziesz patrzył. Dora zaśmiała się i chwyciła dłoń Gene’a. – Panie Gene, bardzo miło mi pana poznać. Dziwne, że nie jesteś pan przestraszony gadaniną Nancy. A ona dużo gada jak na takiego patyka. Gene uśmiechnął się i przywitał uprzejmie: – Nancy już mi o pani opowiadała, Doro. Podobno gotuje pani najlepiej w całej delcie. – No ba, panie Gene. I już ja się tym zajmę, żeby was utuczyć. Ruby podeszła do Dory, żeby ją uścisnąć. – Nie ignoruj mnie, Doro, tylko dlatego że Nancy wróciła z przyjacielem. Ja nie zostawiam cię na całe miesiące, a poza tym znasz mnie dłużej. A w ogóle to gdzie są wszyscy? Cicho tu jak nie wiem. – Wasz papa, Brandon i Ezra szukają pani Marthy. – Dora spoważniała. – Wyszła dziś rano na spacer i nie wróciła. Nie było jej na obiedzie i w ogóle. Ale zaraz przyjdą, nie ma się co przejmować, tak już było i tak jeszcze będzie. A teraz rozpakujcie się, a ja przygotuję coś do jedzenia i picia. Musicie być padnięci po całym tym podróżowaniu. Ruby i Nancy spojrzały po sobie, a Gene na nie. Żadne nic nie powiedziało. Wzięli bagaże i weszli do środka. Nancy i Gene poszli imponującymi schodami na piętro. Nancy postawiła torbę przed swoim pokojem i zaprowadziła Gene’a do pokoju gościnnego. – Co jest z twoją mamą, Nancy? – zapytał Gene. – Możemy porozmawiać o tym później? – poprosiła. – Wszystko ci powiem. Chcę ci powiedzieć. A kiedy to zrobię, chcę cię również o coś zapytać. Teraz przez te kilka dni dobrze się bawmy. Mamy mnóstwo czasu na inne sprawy.
– Jasne – odpowiedział. – Kiedy tylko będziesz gotowa. Stali przytuleni w milczeniu, dopóki nie rozległ się dźwięk gongu. – Pora iść na dół – oznajmiła Nancy. – Nie chcesz pierwszego dnia podpaść Dorze. Jest niesamowita, prawda? – Tak. Myślę, że spokojnie można ją tak określić. Na dole Dora wystawiła talerze z kanapkami i dzbanek schłodzonej lemoniady. – To wszystko ma zostać zjedzone – zapowiedziała. – Co do okruszka. I, panie Gene, żadnych spacerów bez butów do sypialni Nancy w nocy. – Doro! – pisnęła Ruby. – Nie możesz tak mówić. Gene jest naszym gościem. – I na pewno będzie się zachowywał, jak na gościa przystało, ale jeśli choć trochę przypomina Ezrę… – A może my już to robimy? – droczyła się Nancy. – Nancy! – pisnęła Ruby. – Może tak, może nie, ale tu się nic nie wydarzy – oświadczyła Dora. – Słyszał mnie? – zwróciła się do Gene’a. Rozległ się dźwięk otwieranych drzwi frontowych i w holu zabrzmiały głosy. Do pokoju wszedł Brandon Travis, przytulił siostry i podał miękką dłoń Gene’owi. – Papa przeprasza, że się z tobą nie przywitał, Gene, ale zobaczy się z tobą w salonie na aperitifie przed kolacją i wtedy oficjalnie cię przywita w Krainie Dębów. – Gdzie jest teraz? – spytała Nancy. – Zabrał mamę na górę, żeby pomóc się jej położyć. – Co się w ogóle stało? Czy ona dobrze się czuje? – Chyba tak. – Brandon wzruszył ramionami. – Znaleźliśmy ją, jak wałęsała się po jednej z dróg gruntowych, jakieś półtora kilometra od domu. Ostatnio wiecznie znika i zaczyna to już się stawać problemem. Nie wiem, czemu papa nie weźmie jej na smycz albo nie zamknie w padoku. – Nie mów tak o mamie – zrugała go Ruby. – Ona nie jest w stanie nic na to poradzić! – Tobie jest łatwo, Ruby, tak samo Nancy. Nigdy was tu nie ma. To nie na wasze życie wpływa jej zachowanie, więc mnie nie pouczaj. Mam ważniejsze sprawy na głowie niż zabawa w chowanego z matką. Miałem dziś pryskać zbiory. Może wy dwie powinnyście częściej tu bywać i trochę nas odciążyć? Zresztą mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia. Do zobaczenia o siódmej. Pięć minut przed siódmą Nancy zapukała do drzwi Gene’a i razem zeszli po schodach. Salon był urządzony kosztownie i uroczyście, z naciskiem na stare meble i nieżywe zwierzęta. Podłogę zaściełały skóry egzotycznych zwierząt, a na ścianach wisiały ich głowy. Gene’a w szczególności zaintrygowały podnóżek zrobiony z dolnej części
słoniowej nogi i gigantyczna niedźwiedzia skóra leżąca przed dużym kominkiem. Zastanawiał się, czy teraz jakiś trzynogi słoń nie kuśtyka po Afryce albo czy gdzieś w Oregonie niedźwiedź nie trzęsie się z zimna. Na przeciwległej ścianie mieściły się półki, na których wyeksponowano ceramiczne i szklane bibeloty oraz wypchane ptaki, a na sąsiedniej stała serwantka wypełniona zabytkowymi okazami broni palnej i sztyletów. Do czytania były tylko lokalne i stanowe gazety oraz magazyny ilustrowane: „Charleston Sun-Sentinel”, „Memphis Commercial Appeal”, „Jackson Clarion Ledger”, „Greenville Delta Democrat Times”, „Harper’s”, „Time”, „Life”, „New Yorker” oraz „Saturday Evening Post”. Gene doszedł do wniosku, że rodzina najwyraźniej dużo czyta, tyle że nie książek. Ruby już była w salonie, a wkrótce dołączyli do nich Brandon i jego żona Becky. Rozmowa i nastrój natychmiast się pogorszyły. Być może właśnie dlatego Ezra pilnie dbał o ich drinki i żadna szklanka długo nie pozostawała pusta. Gene zerknął na zegarek: państwo Travisowie byli kwadrans spóźnieni, a on już wypił dwa dżiny z tonikiem. Miał właśnie ściągnąć wzrokiem Ezrę, żeby poprosić o dolewkę, gdy do salonu wszedł Hilton Travis pod rękę z uśmiechniętą Marthą. W każdym calu wyglądali na parę. Gene pomyślał nawet, że nikt by nie uniósł brwi ze zdziwienia na wieść, że ci dwoje są razem. Hilton był wysoki, szczupły, o bladej, lecz przystojnej twarzy. Miał gęste siwiejące włosy, dłuższe, niż wynosiła norma u mężczyzn w jego wieku, oraz wyraźnie orli nos. Był ubrany w kosztowny lniany garnitur i przywodzący na myśl wojsko krawat w paski. Martha miała ciemną karnację Ruby i tak samo ciemne włosy, w których widać było zaledwie ślady siwizny właściwej dla jesieni życia. Była opalona, lecz stosunkowo niepomarszczona i nosiła oszczędny makijaż. Miała jasną sukienkę w kwiaty i udrapowany szal na ramionach. Nancy i Ruby podeszły prosto do rodziców, objęły ich i ucałowały. Brandon i Becky zachowali dystans. Gene stał zakłopotany, czekając, aż zostanie przedstawiony, i zastanawiając się, czy przypadkiem nie zapomniano o jego obecności. Ezra przyszedł mu na ratunek, podając kolejny dżin z tonikiem. – Mamo, papo, to jest Gene – powiedziała w końcu Nancy. Gene uścisnął im dłonie i z niewiadomych przyczyn skłonił głowę w germańskim stylu. – Bardzo mi miło państwa poznać – przemówił. – Cała przyjemność po naszej stronie, Gene – odparł Hilton Travis z silnym południowym akcentem. – I muszę cię przeprosić, że byłem nieobecny i nie przywitałem cię, kiedy przyjechałeś. Martha postanowiła pójść dziś na spacer i się zgubiła. – Lekko uśmiechnął się do żony. – Ojej – odezwała się Martha. – Nie wiem, co ja sobie myślałam. Chodziłam po tej ziemi całe życie i ani razu się nie zgubiłam. Nie mam pojęcia, dlaczego stało się to akurat dziś, ale kompletnie się zakałapućkałam. Chyba tak się dzieje, gdy człowiek
zaczyna wariować – zaśmiała się. – Ale mówię wam, gdy zobaczyłam Ezrę, nigdy w życiu nie byłam bardziej uradowana na widok drugiego człowieka. Sądziłam, że już zostanę tam na zawsze z wężami i komarami. – Nie wariujesz, mamo – pocieszyła ją Ruby – i musisz przestać tak mówić. Lekarz powiedział, że dzięki odpowiednim lekom wszystko będzie w porządku. Martha uśmiechnęła się do córki. – Jesteś taka słodka, Ruby. I ty również, Nancy. Wiem, że też się o mnie martwisz. Przepraszam, że jestem dla was ciężarem. – Mamo, nie jesteś ciężarem! – zaprotestowała Nancy. – Gdybyś nim była, prawdopodobnie wypuściłabym na ciebie mokasyny błotne i robaki, ale tak się nigdy nie stanie! – Och, bądź już cicho, Nancy – powiedziała Martha z uśmiechem od ucha do ucha. – Czasami mówisz takie bzdury. Gene wyobraził sobie, że Brandon wcale by się nie skarżył, gdyby jego mama na dobre zniknęła pośród mokasynów błotnych i robaków – przynajmniej mógłby wtedy pojeździć na traktorze czy co tam robił na farmie. Ledwie Ezra przygotował dla Hiltona i Marthy drinki, kiedy Dora weszła do salonu i oznajmiła, że obiad jest gotowy. – Daj nam pięć minut, dobrze, Doro? – powiedział Hilton. – Pani Martha i ja dopiero co zeszliśmy do gości. – Tylko psze mnie nie winić, jeśli jedzenie będzie do niczego – oznajmiła Dora. – Nie żebym nie miała nic lepszego do roboty, niż stać i odgrzewać. – Rety, Ezra, ależ zrzędliwą kobietę sobie wziąłeś – stwierdził Hilton. Ezra się uśmiechnął. – Lepiej tam idźcie albo będę miał jeszcze gorzej, proszę pana. Dostanie mi się od Dory, że zrobiłem wam za dużo drinków albo że za wolno je nalewałem. Tak czy inaczej, to mnie się dostanie. – Dobrze, wobec tego weźmy drinki i usiądźmy do stołu – zarządził Hilton. – Nie możemy sobie pozwolić na utratę Ezry. Kiedy już wszyscy zajęli miejsca, Martha zadzwoniła dzwoneczkiem stojącym na stole koło jej nakrycia i zasygnalizowała, że są gotowi. Dora i młoda czarnoskóra dziewczyna, której Gene wcześniej nie widział, weszły do jadalni z talerzami dymiącej zupy. Zgromadzeni zaczęli jeść, tylko Martha wpatrywała się w mnogość srebrnych sztućców otaczających jej talerz. Gene odniósł wrażenie, że nie jest pewna, którego powinna użyć. – Nie jestem światowej sławy ekspertem od sztućców, ale mniemam, że ten będzie najlepiej dostosowany do czekającego go zadania. – I delikatnie włożył łyżkę w jej dłoń. – Może i tracę rozum, Gene, ale nadal wiem, do czego służy łyżka! Zastanawiałam
się, dlaczego na stole nie ma chleba! Ponownie zadzwoniła i powiedziała Dorze, że potrzebują pieczywa. Dora z trzaskiem postawiła na stole koszyk, nie czując się zobowiązana przeprosić za niedopatrzenie. Gene siedział zakłopotany. Chciał się wytłumaczyć, lecz bał się, że tylko pogorszy sytuację. Nancy i Ruby ugryzły się w język, a Brandon skrzywił się z niezadowoleniem. – Nancy mówiła mi, że zamierzasz zostać lekarzem, Gene. Wybrałeś jakąś specjalizację czy interesuje cię medycyna ogólna? – spytał Hilton. – Medycyna ogólna, proszę pana – odparł Gene. – Nie mogę powiedzieć, żeby jakaś konkretna dziedzina interesowała mnie bardziej od innej i nie chcę mieć do czynienia z krojeniem ludzi pod żadną postacią. Chirurgia to obecnie najmniej ulubione przeze mnie zajęcia. Chyba widok krwi budzi we mnie niechęć. – Cóż, może wrócimy do tego tematu po kolacji – zaproponował Hilton. – Nancy, jak twoje studia? Kiedy ostatnim razem rozmawialiśmy, czytałaś z zadowoleniem dziewiętnastowiecznych poetów. Czy to Dryden najbardziej ci się podobał? – Hazlitt – poprawiła go Nancy. – Najbardziej podobał mi się Hazlitt. – Nie rozumiem jednego. Co ty zamierzasz robić po skończeniu studiów? – odezwał się Brandon. – No co można robić po wierszach i książkach? – Pewnie będę pisała wierszyki do kartek okolicznościowych – odparowała Nancy. – Coś w stylu: „Bracie miły, życzę ci rychłej mogiły”. – No, no, bądźcie dla siebie grzeczni – powiedziała Martha. – Zjedzmy w dobrej atmosferze. I nie zapomnijcie, że mamy gościa. – Zwróciła się do Gene’a: – Mówiłeś, że jak masz na imię, mój drogi? – Gene, proszę pani. Gene. Gene zaniepokoił się jeszcze bardziej, kiedy Dora podała danie główne: wyjątkowo krwiste steki. Uświadomił sobie, że Nancy nie uprzedziła ani Dory, ani swoich rodziców, iż od czasu, kiedy musiał wykonać sekcję zwłok, nie jest już w stanie jeść wołowiny, bo dostaje mdłości. Spojrzał na Nancy, szukając pomocy, ale ta powiedziała tylko – i to dość ostro w jego odczuciu: – Zjedz to! Gene zebrał się w sobie i pokroił stek na kawałki, które następnie przesuwał po talerzu, wybierając tylko warzywa i ziemniaki. Gdy podczas konwersacji nikt na niego nie patrzył, ostrożnie chwytał kawałki mięsa palcami i wkładał je do kieszeni marynarki. Czasem wsuwał kawałek mięsa do ust i wypluwał go dyskretnie w serwetkę, udając, że wyciera wargi. Następnie odkażał usta łykiem czerwonego wina. Gdy Dora i jej pomocnica przyszły zebrać naczynia ze stołu, jego talerz był tak samo czysty jak pozostałych uczestników kolacji. – Dobra robota – wyszeptała Nancy. – Zwycięstwo ducha nad materią, prawda? Ruby pożegnała się przed deserem – czekała ją jeszcze jazda do domu i nie chciała,
żeby Homer się martwił. Gdy posiłek dobiegł końca, Hilton zaproponował, by panowie wyszli na werandę na cygaro. – Każdy po jednym czy będziecie palić to samo? – spytała Nancy. – Chyba mogę sobie pozwolić na trzy – uśmiechnął się Hilton. – Gene, ty i Brandon już idźcie. Ja zabiorę panią Marthę na górę. Nancy może mi pomóc. Chyba że wolisz zmywać z Dorą? Nancy skrzywiła się. W głębi ducha Gene również zrobił kwaśną minę. Chociaż obiecał Nancy uczestniczyć w rodzinnych rozmowach, wizja przebywania sam na sam z Brandonem nie wydawała się zbyt atrakcyjna. Byłoby mu jednak może łatwiej, gdyby pozbył się mięsa z kieszeni, zanim wyszedł na werandę, gdzie teraz wylegiwał się Jefferson. Pies, wyczuwszy mięso, podniósł się z podłogi i podszedł do Gene’a. Gdy ten próbował go odepchnąć, zwierzak zaczął szczekać. Uznawszy, że najlepszym sposobem na uniknięcie kolejnego blamażu będzie poczęstowanie psa mięsem, Gene wyjął stek z kieszeni i położył go na werandzie. W tym właśnie momencie pojawił się Brandon. Gene nie miał innego wyjścia, jak tylko wyjaśnić swoją awersję do mięsa i zachowanie przy stole. Zyskali przynajmniej w ten sposób jakiś temat do rozmowy, lecz Gene miał niejasne przeczucie, że to nie koniec tej sprawy. I rzeczywiście na tym się nie skończyło. Następnego dnia Brandon powiedział Dorze, że jej potrawy przypominają Gene’owi martwych ludzi.
Pole bawełny Następne dni były dla Gene’a długie i coraz później się kończyły. Nie chodziło tylko o to, że był właśnie środek lata, ani o to, że w delcie zawsze czas płynął wolniej, ale raczej o stres wynikający z pobytu w Krainie Dębów. Gene obawiał się tej wizyty. Nancy dała mu długą listę wskazówek co do tego, co powinien i czego nie powinien mówić. Miał zwracać się do jej rodziców „proszę pani” i „proszę pana”, nie mógł mówić o prawach obywatelskich, jeśli jej ojciec sam nie zacznie tego tematu, i oczywiście ani słowem wspominać o autobusie, którym dojechali do Birmingham. Minęły dwa lata od tamtego wydarzenia, a Nancy nadal nie przyznała się do tego rodzicom. Najlepiej byłoby też, gdyby nie wspominał, że jego najlepszy przyjaciel na uniwersytecie to bezrobotny Murzyn. Dora traktowała go teraz ozięble, a Ezra, choć był uprzejmy, gdy na siebie wpadali, zachowywał dystans. Rozmowy z Hiltonem Travisem okazały się trudne i pozbawione swobody, a pani Martha chyba nigdy nie miała pewności, kim on właściwie jest. Któregoś razu poskarżyła się na niego Nancy i poprosiła córkę, żeby dowiedziała się, w jakim celu ten młody człowiek przebywa w ich domu.
Gene poznał kilkoro znajomych Nancy, ale nikogo nie polubił, i zastanawiał się, dlaczego w ogóle się z nimi zaprzyjaźniła. Jedyną osobą, do której czuł autentyczną sympatię, była Ruby. W domu zawsze robiło się weselej, gdy przyjeżdżała z wizytą. Potwornie roztrzepana i chętna do zabawy nie mogła się bardziej różnić od Homera, który sprawiał wrażenie kretyna. To właśnie wtedy, gdy Gene i Nancy przebywali w Krainie Dębów, Martin Luther King stanął pod mauzoleum Abrahama Lincolna i powiedział dwustutysięcznemu tłumowi, że ma marzenie. „Ja też, Martin – pomyślał Gene. – Chciałbym się stąd wydostać!” Rodzina siedziała przed telewizorem i oglądała przemawiającego Kinga. Po kilku minutach Brandon wyszedł z pokoju. Hilton nadał wertował gazetę. Dora, która stała za nimi, stwierdziła, że Martin Luther King to wichrzyciel i z takiego podburzania nic dobrego nie wyniknie. Nancy oglądała przemówienie bez słowa, a Gene udawał, że wyciera z twarzy krople potu, gdy od czasu do czasu z oka wypływała mu łza. Dzień przed tym, jak on i Nancy mieli opuścić deltę, wybrali się na długi spacer. Nancy poprowadziła go przez ogród na tyłach domu, koło hikor i orzechów włoskich, na pole bawełny. – To tutaj najpiękniejsza pora roku – powiedziała Gene’owi. – Po zebraniu bawełny jesienią zostają tylko suche łodygi. Znika biel, wszystko robi się bure, monotonne. – Może to rozmowa o cyklu życiowym sprowadziła Nancy na temat jej matki. – Pewnie zauważyłeś, że mama nie czuje się dobrze. – Westchnęła głęboko. – Ma pierwsze objawy alzheimera – ciągnęła – i będzie tylko gorzej. Co wiesz o tej chorobie? Mieliście już ten temat na studiach? – Ogólnie – odparł Gene. – Wiem tylko, że to choroba okrutna i bezlitosna zarówno dla rodziny, jak i cierpiącej na nią osoby. Jesteś pewna, że to alzheimer? Twoja mama wydaje się na to jeszcze trochę za młoda. – Jesteśmy pewni – powiedziała Nancy. – Lekarze w Jackson i Memphis nie mają żadnych wątpliwości, a ten specjalista z Nowego Jorku, o którym mówiła Ruby, ma tylko doradzić terapię. Diagnozę już postawiono. Nie jesteśmy w stanie nic zmienić. Widziałam, jak babcia na to chorowała, i było to przerażające. Zaczęło się od takiej dezorientacji, jaka dotyka mamę. Wtedy to się wydawało zabawne i nawet ona śmiała się z rzeczy, które robiła – podobnie jak mama teraz. Ale potem popadła w przygnębienie, a następnie zrobiła się drażliwa, naprawdę drażliwa. Nie rozumiała, co się z nią dzieje, i była przerażona. W końcu przestała nas poznawać i zaczęła szukać ludzi, którzy nie żyli już całe wieki. Zmienił się również jej charakter. Kiedyś lubiłam ją najbardziej z całej rodziny. Była taka słodka i kochana, ale zrobiła się napastliwa, zaczęła mówić naprawdę nienawistne rzeczy i koszmarnie przeklinać. Nadal nie wiem, skąd w ogóle znała te słowa.
Mieszkała z nami w Krainie Dębów, w tym pokoju, który ty teraz zajmujesz. A mama i papa latami się nią opiekowali. Ale to Dora najbardziej odczuła jej obelżywe zachowanie i mimo jej dziwactw czy okazjonalnej gburowatości nigdy by jej nie zwolnili – właśnie dlatego, że tak się opiekowała babcią. Była dla niej miła i cierpliwa. W końcu babcia straciła kontrolę nad czynnościami fizjologicznymi. Była całkowicie bezradna i wymagała opieki jak noworodek. To już przerosło wszystkich i moi rodzice musieli ją umieścić w domu seniora. Żyła tam jeszcze dwa lata, jeśli to można nazwać życiem, i cieszyłam się, gdy umarła. Nienawidziłam się za to, ale to prawda, cieszyłam się. Zaznała wreszcie spokoju. Skończył się koszmar, który musiała znosić. Skończył się także dla nas. Nie pamiętam za dobrze babci takiej, jaką była kiedyś. Lepiej pamiętam ją z ostatnich lat. To takie trudne, Gene, naprawdę trudne. A to samo czeka moją matkę. Gene słuchał potoku słów wylewających się z ust Nancy, gdy już puściły tamy tłumiące obawy i emocje. – To samo spotkało matkę mojej babci. Nie wiemy nic o wcześniejszych przodkach, ponieważ wtedy ludzie żyli krócej, ale to coś dziedzicznego, ja to po prostu wiem. I prawdopodobnie to samo spotka mnie. – Spojrzała Gene’owi w oczy i nie odrywając wzroku, powiedziała: – Nigdy nie chciałam mieć dzieci, Gene, właśnie z tego powodu. Jeśli odziedziczę tę demencję, chcę, żeby się na mnie skończyła. Nie chcę jej przekazać własnym dzieciom! Gene wziął ją za rękę. – Z tego, co wiem, Nancy, alzheimer nie jest dziedziczny. Nie ma wskazującej na to dokumentacji ani żadnych dowodów. Wiem, że się martwisz, ale myślę, że niepotrzebnie. A nawet gdyby tak się stało, za trzydzieści lat prawdopodobnie będzie już uleczalny, a przynajmniej pojawią się leki pozwalające kontrolować chorobę. Medycyna rozwija się szybko. Jestem pewien, że twoim dzieciom nic nie będzie. – Nie obchodzi mnie, co na to medycyna – powiedziała Nancy – ani jakiekolwiek dowody na to, że mnie to nie spotka. Wiem tylko, że spotyka to osoby w mojej rodzinie – kobiety w mojej rodzinie. Coś jest przekazywane z pokolenia na pokolenie. Musisz mi uwierzyć na słowo. A teraz chcę cię o coś poprosić, o coś, o co chyba nie mogłabym poprosić nikogo innego. – Puściła rękę Gene’a i odsunęła się od niego, odwracając plecami. – Jeśli mnie to spotka, Gene, i dostanę alzheimera… chcę, żebyś doprowadził mnie do końca. – Oczywiście, że się tobą zajmę, Nancy. To się rozumie samo przez się. – Nie rozumiesz, Gene. Ja cię proszę, żebyś doprowadził moje życie do końca. Przedwcześnie. Nie chcę przez to przechodzić i nie chcę, żeby ktoś, kto mnie zna lub kocha, musiał to robić ze mną. Za dużo bólu, za dużo krzywd. Chcę, żeby ludzie pamiętali mnie taką, jaką byłam wcześniej, a nie demonem, jakim się stanę. Obiecasz mi to, Gene? Obiecasz mi, że to zrobisz?
Gene nie odpowiedział od razu. Ustami wyciągnął papierosa z paczki i go zapalił. Wydmuchując dym w górę, zauważył białe chmury kłębiaste płynące wysoko po niebie, wolne od wszelkich trosk. Zapragnął wtedy, żeby on i Nancy byli tymi chmurami. – Ale jeśli to jest dla ciebie tak ważne – spytał w końcu – dlaczego sama nie odbierzesz sobie życia? Dlaczego chcesz, żebym ja to zrobił? Nancy odwróciła do niego twarz. – Ponieważ nie wydaje mi się, żebym była w stanie to zrobić – powiedziała. – Jakaś mała część mnie nadal uważa, że samobójstwo to grzech i że jeśli się zabiję, to pójdę prosto do piekła. A ta większa część mnie sądzi, że nigdy nie zdołam wybrać odpowiedniej chwili – a nie chcę, by moje życie się zakończyło wcześniej niż to absolutnie konieczne. Mogę sobie poradzić z tą początkową dezorientacją, ale gdy choroba się rozwinie, prawdopodobnie nie będę już wiedziała, co chciałam zrobić. Nie będę miała pojęcia, co się dzieje, a jeśli spróbuję i schrzanię, będzie jeszcze gorzej i pewnie skończę w jakimś zakładzie dla psychicznie chorych. A ty będziesz doktorem, Gene. Ty będziesz w stanie stwierdzić, kiedy zacznie się zbliżać ten czas, kiedy nadejdzie odpowiedni moment. I wiem, że zrobisz to tak, żeby mnie nie bolało. Gene się zamyślił. Znał przysięgę Hipokratesa i miał świadomość tego, że ma zostać kimś, kto ratuje, a nie odbiera życie. Ale przedłużanie koszmaru to zupełnie co innego. Kochał Nancy. Zawsze będzie najważniejsza w jego życiu. Nigdy z własnej woli nie pozwoliłby jej cierpieć. – Dobrze, zrobię to, Nancy. Masz moje słowo. Ale nie chcę, żebyś żyła, czekając, aż wydarzy się najgorsze. Bo być może się nie wydarzy. Jeśli jednak do tego dojdzie, zajmę się tym. – Bez względu na to, czy nadal będziemy razem, czy nie? Zrobisz to, nawet jeśli nie będziemy parą? Nadal będę mogła na ciebie liczyć? Na twarzy Gene’a pojawiło się lekkie zdziwienie. – Tak, masz na to moje słowo – obiecał. A po chwili spytał: – Wiesz o czymś, o czym ja nie wiem? – Nie – odpowiedziała Nancy – ale w życiu zdarzają się różne sytuacje. Tamtej nocy Nancy przespacerowała się bez butów do pokoju Gene’a i powiedziała mu, że go kocha. Pięć miesięcy później Gene i Nancy nie byli już parą. Ona nie pojawiła się na uniwersytecie po przerwie bożonarodzeniowej, a kiedy Gene wrócił na studia, czekał na niego lakoniczny list. Najdroższy Gene, uważam, że nie powinniśmy się już spotykać. Te słowa łamią mi serce i wiem, że czytając je, będziesz tak samo cierpiał, ale proszę, nie pytaj mnie
o wyjaśnienie. Mam nadzieję, że Twoje życie będzie wspaniałe, kochany, i mam nadzieję, że moje również. Po prostu uważam, że jeśli zostaniemy razem, wszystko się popsuje. Jeśli to jakakolwiek pociecha, to wiedz, że zawsze Cię kochałam i nigdy nie znikniesz z mojej pamięci. Proszę, nie próbuj się ze mną kontaktować. I tak jest już wystarczająco trudno. Na zawsze Twoja, Nancy List zdumiał Gene’a. Czytał go wielokrotnie, głowił się nad nim całymi dniami, nim w końcu odłożył go do szuflady. Co się, do cholery, stało? Niedawno i – jego zdaniem – wielkodusznie zgodził się zabić Nancy, a teraz ona bez wahania go porzuca? Co to za wdzięczność? Nancy miała rację. Słowa, które przeczytał, złamały mu serce. Miało minąć kolejnych czterdzieści pięć lat, nim je zrozumiał.
Hershey Hershey to miasteczko w Pensylwanii, dwadzieścia kilometrów od stolicy tego stanu, Harrisburga. Otoczone krowami i pastwiskami przycupnęło pomiędzy wzgórzami okręgu Dauphin i stanowi siedzibę noszącej tę samą nazwę firmy produkującej czekoladę. Człowiekiem, którego nazwisko stało się eponimem zarówno miasta, jak i firmy, był Milton Hershey, czołowy gracz w dziewiętnastowiecznym świecie słodyczy. Wedle wielu uważany był za króla karmelków. (Słowa „wedle” w tym rozdziale należy używać ostrożnie, żeby nie powstało skojarzenie z polskim producentem słodyczy, Wedlem). Ale w 1893 roku Milton zrzekł się cukierkowej korony i nawrócił na mleczną czekoladę. W tym właśnie roku posmakował brązowego delikatesu na targach światowych odbywających się w Chicago i stracił zainteresowanie karmelkami – sprzedał firmę w Lancasterze i podjął się misji, która pozwoliłaby kubkom smakowym zwykłych ludzi skosztować luksusu bogaczy. W tym celu wybudował fabrykę w Derry Church. Życie w otoczeniu słodyczy zmieniło nie tylko upodobania kulinarne Miltona, lecz także jego usposobienie. Jako pracodawca stał się życzliwy i wykazywał się prawdziwą wrażliwością społeczną. Uznał, że jego pracownicy powinni prowadzić styl życia klasy średniej, i wybudował dla nich miasto – wedle własnego projektu utopię ze szkołami, z obiektami sportowymi i bazami rekreacyjnymi. W 1906 roku to nowe modelowe miasto połączyło się z Derry Church, które zmieniło nazwę na Hershey. Siedemdziesiąt lat później wiceprezes działu produkcji mleka w firmie
związał się z Nancy Travis, wskutek czego ta została panią Arnoldową Skidmore. W ten oto sposób Nancy zamieniła paternalizm rolniczego Południa na paternalizm przemysłowej Północy, Krainę Dębów na Hershey. Według niej był to jakiś tam postęp. Trzydzieści jeden lat później Eugene Chaney III wjechał do miasta, które reklamowało się jako najsłodsze miejsce na ziemi, i zameldował w hotelu na trzy doby. Choć życie w krajach produkujących kakao było tanie, ceny pokoju w hotelu Hershey już do takich nie należały. Doktorek spał kiepsko tamtej nocy, gorzej niż zwykle: męczyło go inne łóżko i myśli o nadchodzących dniach pełnych niewiadomych. Nie widział Nancy grubo ponad czterdzieści lat, a w tym czasie oboje się zestarzeli, poślubili innych ludzi i owdowieli. To ich łączyło. Ale co z uczuciami, które do siebie żywili? Czy nadal istnieją? Czy wspólna przeszłość wywoła skrępowanie, czy też będą mogli zacząć od nowa – dwójka przyjaciół odnawiających dawną znajomość? Nie miał pojęcia. Chociaż Nancy poprosiła w swoim liście, żeby nie kontaktował się z nią po jej nagłym opuszczeniu uniwersytetu, podjął kilka prób. Dzwonił do domu jej rodziców, próbował rozmawiać z Ruby i pisał listy. Lecz Travisowie zwarli szeregi – mieszkańcy Missisipi nade wszystko znali się na obronie! Odpowiedź była zawsze taka sama: Nancy wyjechała i nie można się z nią skontaktować. Jego listy wracały nieotwarte. Bob okazał się wówczas dobrym przyjacielem. Współczuł Doktorkowi, lecz powiedział mu, że nie powinien liczyć na to, że zrozumie deltę lub jej mieszkańców, a zatem powinien zostawić ten temat. – Daj se spokój, Gene. Z jakiegoś powodu Nancy zniknęła i za cholerę nic z tym nie zrobisz. Myśl, żeby nie stracić godności, człowieku. To moja rada. Kontroluj to, co możesz, i odpuść to, czego nie możesz. Oto moje czarne perły mądrości za friko. Doktorek przypomniał sobie, że wziął wtedy rękę Boba i mocno ją uścisnął, dziękując mu za przyjaźń i rady. Na to Bob spytał Gene’a, czy nie mógłby mu pożyczyć dziesięciu dolarów. Kiedy tamtego ranka w Hershey Doktorek się ubierał, pomyślał o rozmowie, jaką odbyli z Nancy na polu bawełny wiele lat temu. Wówczas naiwnie wierzył, że metoda leczenia alzheimera zostanie już do tego czasu wynaleziona, że będzie dostępny jakiś lek, który albo zlikwiduje tę dolegliwość, albo pozwoli nad nią panować. Specyfiki były coraz skuteczniejsze, lecz wyglądało na to, że w kwestii zapobiegania chorobie nie zrobiono szczególnego postępu. To Nancy miała słuszność: alzheimer może być dziedziczny w jej rodzinie. Chociaż nadal nie doszukano się żadnego wyraźnego wzorca przekazywania choroby, w wyjątkowo małej liczbie rodzin udokumentowano grupy przypadków
i przyznano, że czynniki genetyczne mogą odgrywać tu jakąś rolę. Za czynnik ryzyka uznano gen o nazwie apolipoproteina E zlokalizowany na chromosomie dziewiętnastym, a inne geny i patologiczne mutacje znaleziono także na chromosomach pierwszym, dziewiątym, dziesiątym, jedenastym, czternastym i dwudziestym pierwszym. Nawet Doktorkowi, mającemu wykształcenie medyczne, te ponumerowane chromosomy kojarzyły się raczej z nazwami planet w filmie fantastycznonaukowym niż z rzeczywistym życiem. Wiedział, że nie zdoła zapewnić żadnej medycznej pociechy podczas spotkania z Nancy – które miało się odbyć już za dwie godziny. Skończył się ubierać i zszedł do restauracji na śniadanie. Nancy umówiła się z Doktorkiem w holu o dziesiątej. Powiedziała, że nadal może prowadzić i że choroba jest na początkowym etapie, więc nie przeszkadza jej jeszcze w codziennym życiu. Hol znajdował się poziom wyżej nad wejściem do hotelu i jak się domyślał Doktorek, miał przypominać hiszpański dziedziniec. Wokół pomieszczenia ciągnęła się wsparta na kolumnach galeria, a błękitny sufit pomalowano w białe chmurki. Chcąc zabić czas, Doktorek wziął z najbliższego stolika prospekt reklamowy i zapoznał się z zabiegami dostępnymi w hotelowym spa. Wszystkie bazowały na czekoladzie oraz różach: mógł wybrać kąpiel w kakaowej bitej śmietanie za czterdzieści pięć dolarów, wygładzający zabieg ziarnami kawy za sześćdziesiąt pięć dolarów, okład z mojito za sto piętnaście dolarów lub z czekoladowego fondue za sto dwadzieścia dolarów. Odłożył prospekt i spojrzał na zegarek – za trzy dziesiąta. Wytarł wilgotne dłonie o nogawkę spodni. Był ubrany jak zwykle, czyli w kraciastą koszulę oraz sztruksy, i zaczął się zastanawiać, czy nie jest przypadkiem za mało elegancki na spotkanie z Nancy, zwłaszcza w tak luksusowym miejscu. Doktorek zawsze był zdania, że uroda Nancy będzie rosła z czasem. I tu się nie pomylił. Nikt by nie pomyślał, że ta elegancko ubrana kobieta, która weszła do holu, wcale nie cieszy się dobrym zdrowiem. Jej twarz, tak samo jak twarz jej matki w tym wieku, była stosunkowo gładka, a siwizna tylko nieznacznie przyprószyła jej włosy. Miała oszczędny makijaż, akurat taki, jaki było trzeba, i kosztowny dwuczęściowy szmaragdowy kostium. Doktorek podniósł się niepewnie, gdy podeszła do niego. – Nancy? Jej twarz rozjaśniła się uśmiechem. Objęła go serdecznie. – Gene! Uścisnęli się tak samo, jak uścisnęła się z Ruby wtedy na lotnisku. – Wyglądasz pięknie – powiedział jej. – Zawsze mówiłem, że im starsza, tym będziesz piękniejsza. – A ty, Gene – uśmiechnęła się – wyglądasz jak stary włóczęga, dokładnie tak, jak przewidział to mój ojciec… Żartuję! – dodała, widząc zaskoczenie na twarzy
Doktorka. – Ale skończyłeś studia, prawda? Nie złamałam ci aż tak serca, kiedy cię zostawiłam, żebyś zmarnował całe życie? – Dałem jakoś radę – powiedział. – Skończyłem studia. Zajrzyj do księgi gości, jeśli mi nie wierzysz: doktor Eugene Chaney III. – Wierzę ci na słowo – uśmiechnęła się – chociaż teraz każdy może się tak tytułować. Zamówili kawę w recepcji i poprosili, żeby podano ją na tarasie. Dzień był zbyt piękny, żeby siedzieć w środku, a poza tym z tarasu roztaczał się widok na miasto – domy, parki, silos i kominy fabryczne. Doktorek znalazł bujane krzesła na skraju dachu, z dala od przyciągających pszczoły donic pelargonii i petunii oraz, co ważniejsze, od innych siedzących tam gości hotelowych. Nancy nalała kawę i poprosiła Gene’a, żeby opowiedział jej o swoim życiu – co robił, czy się ożenił, czy miał dzieci, czy był szczęśliwy. Doktorek przedstawił jej w skrócie swoje życie: ostatnie lata w ruchu praw obywatelskich z Bobem, praca w Marylandzie, małżeństwo z Beth, narodziny Esther, śmierć Beth i Esther, przejęcie praktyki po ojcu, śmierć rodziców i przejście na emeryturę. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy powiedział jej o Beth i Esther. Żałowała, że spytała go, czy był szczęśliwy. Jak mógłby być? Teraz przyszła pora na nią, na opowiedzenie Doktorkowi o swoim życiu. Zaczęła od teraźniejszości i stopniowo wracała do przeszłości, do powodu, dla którego opuściła uniwersytet. – Byłam w ciąży, Gene. Z tobą. Opisała panikę, jaka ją ogarnęła, gdy nie dostała okresu, i późniejszą, gdy lekarz potwierdził ciążę. – Nie mogłam na to pozwolić, Gene, po prostu nie mogłam. Powiedziałam ci, dlaczego nie chcę mieć nigdy dzieci, i nadal nie żałuję, że dokonałam aborcji. Zwłaszcza teraz. Zawsze chciałam, żeby alzheimer skończył się na mnie. Pamiętasz, jak ci o tym mówiłam? Doktorek skinął głową. – Ale wiedziałam też, że ty chcesz mieć dzieci. Zawsze mówiłeś o nas, że będziemy mieli rodzinę, i wiedziałam, że gdybym ci powiedziała, że jestem w ciąży, próbowałbyś mnie odwieść od aborcji. Powiedziałbyś mi, że nie zachoruję, a jeśli nawet, to do czasu, gdy nasze dzieci dorosną, alzheimer będzie już należał do przeszłości. I byś się mylił, prawda? Doktorek ponownie potaknął. Wyczuwał, że Nancy przygotowała się do tej rozmowy, starannie przemyślała wypowiadane teraz słowa. Zdawał sobie też sprawę z tego, że mówiła coraz słabszym głosem. – Wiedziałam, kiedy zdecydowałam się na przerwanie ciąży, że gdy już to zrobię, nigdy nie będę w stanie znowu spojrzeć ci w oczy. Gdybyśmy zostali razem, Gene, zawsze miałabym czarny sekret, którego nigdy nie mogłabym ci zdradzić. No bo jak?
Zabiłabym twoje dziecko i miałbyś nadal mnie kochać, gdybyś o tym wiedział? Teraz możesz stwierdzić, że byś kochał, ale nie, tak by nie było. Ta sprawa zawsze by nad nami wisiała i w końcu by nas zniszczyła. Nigdy nie chciałam, żebyś o tym wiedział. Nie chciałam, żeby to, co o mnie myślisz, co do mnie czujesz, było inne od tego, co myślałeś i czułeś, kiedy ostatni raz mnie widziałeś. Chociaż jestem w stanie wybaczyć sobie to, co zrobiłam, wiem, że to, co zrobiłam tobie, było niewybaczalne. Zostawienie cię w taki sposób, w jaki to zrobiłam, było samolubne z mojej strony, ale nigdy nie byłam nieczuła – wiedziałam, że będziesz cierpiał. Nie kłamałam, pisząc, że zawsze będę cię kochać. To nie były puste słowa i myślałam, że umrę, gdy je pisałam. Związek z tobą to najlepsze, co mnie w życiu spotkało. Zostawiłabym dla ciebie Krainę Dębów, Gene, naprawdę. Ale wszystko, co robiłam, uważałam za najlepsze rozwiązanie i mam nadzieję, że zdołasz się z tym pogodzić – nawet po tragedii utraty Esther. Kiedy mi powiedziałeś o Esther, nie byłam pewna, czy powinnam ci mówić o wszystkim, ale moim zdaniem to ważne, żebym rozmawiała z tobą całkowicie szczerze. Byłbyś świetnym ojcem, wiem o tym, i ogromnie mi przykro, że nigdy nie miałeś pełnej szansy nim zostać – a po części stało się tak przeze mnie. Przepraszam cię, Gene, bardzo, bardzo cię przepraszam. Mam nadzieję, że zdołasz mi wybaczyć. To… to dla mnie ważne. Nancy zamilkła i spuściła wzrok na leżące na kolanach dłonie, którymi nerwowo się bawiła. Doktorek ujął je w swoje dłonie. Nie był w stanie mówić. Nawet przez moment nie podejrzewał, że taki był prawdziwy powód odejścia Nancy. Mógł sobie teraz tylko wyobrazić, jak musiało być jej ciężko, przez jak upokarzająco wścibskie procedury musiała przejść i jak przerażona i samotna musiała się czuć. Powinien być wtedy przy niej. W końcu zdołał wyszeptać: – Już dobrze, Nancy, już dobrze. Oboje odczuli ulgę. Teraz mogli się już cieszyć mijającymi dniami, nieskrępowani ciężarem przeszłości. Spacerowali po alejach Czekolady i Kakao pod rękę i zapuszczali się w mniejsze uliczki noszące nazwy odmian ziaren kakaowca. Nancy zwróciła jego uwagę na brązowo-srebrne latarnie uliczne w kształcie pocałunków Hersheya oraz słodko pachnącą mierzwę zrobioną z łupin ziarna kakaowca, która chroniła korzenie miejskich roślin. Wypili kolejną kawę u Fenicciego, odwiedzili miejski teatr na tyłach domu kultury i wskutek nalegań Nancy pojechali do Świata Czekolady, by wybrać się na Wielką Czekoladową Wycieczkę. Weszli do holu budynku i zeszli po ciemnej rampie. Pod czujnym okiem dwójki młodych pracowników ostrożnie wdrapali się do jednego z wagoników i powoli przemieszczali od jednego procesu produkcyjnego do drugiego. Widzieli, jak się czyści, sortuje, praży, rozłupuje i miele ziarna kakaowca, nim do mieszanki doda się
mleka. Trzy mechaniczne krowy, Gabby, Harmony i Olympia, zamachały ogonami i zaśpiewały piosenkę o znaczeniu krów, a poparł je głos komentatora podającego, że fabryki używają blisko milion litrów krowiego mleka dziennie! Na koniec wycieczki każde z nich dostało miniaturowy batonik: Doktorek – hershey milk chocolate, a Nancy – heath bar. Doktorek opuścił Świat Czekolady, właściwie nie pamiętając, jak się robi czekoladę, lecz krowia piosenka na długo utkwiła mu w głowie. Tak naprawdę interesował go świat Nancy i chciał wiedzieć, jak wyglądało jej życie bez niego. Nie musiał długo czekać.
Brakujące lata Aborcja została przeprowadzona przez lekarza w Nowym Jorku i załatwiona przez ojca Nancy. Hilton Travis stanął na wysokości zadania i był jedynym członkiem rodziny, który kiedykolwiek dowiedział się o ciąży oraz o powodach jej przerwania. Początkowo ta wiadomość nim wstrząsnęła, ale nie krzyczał i nie pouczał. Zamiast tego podszedł do sprawy tak, jakby to były jakieś problemy na farmie, i przystąpił do ich rozwiązania w praktyczny sposób. Nancy brakowało tylko kilku kursów do ukończenia studiów i po aborcji postanowiła je uzupełnić na szacownym Uniwersytecie Vanderbilta w Nashville. Następnie przez rok podróżowała po Europie, większość czasu spędzając we Włoszech i ucząc się tamtejszego języka. Opalona i wypoczęta wróciła do Krainy Dębów, gdzie zobaczyła wyraźne pogorszenie się stanu matki, obserwowane przez resztę rodziny na co dzień. Nancy zdobyła dyplom uprawniający ją do nauczania w szkołach podstawowych i po trzech latach zajmowania różnych stanowisk w systemie szkolnym w Memphis postanowiła ubiegać się o pracę w prywatnej szkole w Pensylwanii. Znajoma z czasów pobytu na Uniwersytecie Vanderbilta, teraz mieszkająca w Filadelfii, przesłała jej ogłoszenie w tej sprawie z dopiskiem, że to stanowisko byłoby dla niej idealne. To właśnie szkoła imienia Miltona Hersheya miała wolny etat nauczyciela literatury angielskiej. Nancy została przyjęta i przeprowadziła się do Hershey. Szkoła była sfinansowana przez fundację Miltona i jego żony Catherine. Za sprawą ich hojności i bezdzietności zapewniała dom i wykształcenie dzieciom z rodzin upośledzonych finansowo i społecznie. Misją placówki było wychowywanie ich, kształtowanie ich charakteru i wyposażanie w umiejętności niezbędne do odniesienia sukcesu. Raison d’être szkoły spodobało się Nancy, przemówiło do jej społecznego poczucia winy i złagodziło bezdzietność, którą sobie narzuciła. Okazała się urodzoną nauczycielką. Łatwo nawiązywała dobre stosunki z uczniami, zaszczepiała w nich miłość do słowa pisanego i wspierała inwencję twórczą.
Interesowała się również ich losami poza klasą, życzliwie słuchając, kiedy mówili o swoich problemach, i służąc radą, gdy tylko mogła. Pracowała w tej szkole do emerytury. Dawni uczniowie wpadali do niej do domu, a z częścią z nich po śmierci męża się zaprzyjaźniła. Nancy poznała przyszłego męża w wyniku kolizji. Arnold Skidmore wracał właśnie do domu z jednego z menonickich gospodarstw dostarczających mleko do fabryki. Palił papierosa i w chwili zdarzenia usiłował włożyć taśmę do ośmiościeżkowego magnetofonu, który przedstawiciel handlowy niedawno zainstalował mu w samochodzie. Nie zauważył, że auto przed nim zaczęło hamować, dopóki nie było za późno. Choć zdołał gwałtownie skręcić i uniknąć stłuczki, wjechał na chodnik i zepchnął Nancy dobre pół metra ku drzwiom sklepu, z którego dopiero co wyszła. Kobieta upadła, a on pospieszył jej z pomocą. Arnold Skidmore przede wszystkim zwracał uwagę na mienie i nim spytał Nancy, czy nic się jej nie stało, najpierw pozbierał jej rzeczy – torby z zakupami oraz torebkę – i postawił koło niej. Żadna kość nie była złamana, lecz Nancy była w szoku i Arnold uparł się, że zawiezie ją do szpitala. Położył ją na tylnym siedzeniu samochodu, gdzie musiała słuchać atonalnego brzęczenia muzyki, której nie rozpoznała. Nie był to w każdym razie gatunek, który przyspieszyłby czyjkolwiek powrót do zdrowia. – Co to takiego? – spytała Nancy. – Captain Beefheart – odparł Arnold. – Cóż, to okropne – powiedziała Nancy. – Czy może pan to wyłączyć, proszę? Przyprawia mnie o ból głowy! Wyglądał mi pan raczej na kogoś, kto słucha Lawrence’a Welka i jego orkiestry. Ta sugestia uraziła Arnolda, lecz ustąpił. Nie było to może najbardziej obiecujące z pierwszych spotkań, ale, o dziwo, zaczęli się umawiać. Nancy często się zastanawiała, czy Arnold nie zaprosił jej po wypadku na randkę tylko po to, żeby uniknąć ewentualnej konieczności zapłacenia za szkody – mimo że jechał drogim samochodem, był oszczędny, niemal skąpy, czego Nancy nigdy nie mogła pojąć. Arnold tuszował tę swoją niechęć do wydawania pieniędzy, podpinając się pod jakieś wzniosłe idee, zwłaszcza ochronę zasobów naturalnych. „Pewnego dnia ta planeta będzie mi wdzięczna, Nancy”, powiedział jej. Do ochrony środowiska należało spuszczanie wody w toaletach raz dziennie, wieczorem, jeśli w muszlach był tylko mocz. Kiedy Nancy pierwszy raz odwiedziła Arnolda, była wstrząśnięta widokiem bursztynowego płynu w sedesie na dole, a jeszcze bardziej zszokowana, gdy Arnold zareagował wzburzeniem, kiedy wcisnęła spłuczkę. „Woda, Nancy! Musimy ją oszczędzać!” – krzyknął przez drzwi. Arnold miał na względzie także papier toaletowy. Gdy goście zatrzymywali się w jego domu na noc, zabierał z łazienki rolkę i zostawiał na ich poduszce tylko tyle, ile uważał za wystarczające na czas ich pobytu: ładnie złożone paski, każdy nie dłuższy niż dwa
listki. Kiedy spytała go o powód takiego zachowania, odparł: „Drzewa, Nancy! Musimy je oszczędzać!”. Gdy Nancy wyszła za Arnolda, zadbała o to, by te dziwne zwyczaje dobiegły końca. Do małżeństwa jednak doszło po śmierci rodziców Arnolda, a więc zbyt późno, by mogła zrobić coś z ich pogrzebem – a właściwie jego brakiem. Arnold przekonał oboje rodziców, żeby przekazali ciała instytutom medycznym, mówiąc im, że zamierza zrobić to samo po swojej śmierci. Wyjaśnił, iż w ten sposób mogą przyczynić się do ocalenia życia przyszłym pokoleniom – pokoleniom, do których mogą należeć ich wnuki. Gdy sam już był bliski śmierci i Nancy spytała go, czy chce przekazać ciało studentom medycyny, Arnold zareagował sprzeciwem: „Nie ma mowy, Nancy! Nie chcę, żeby jakiś dzieciak grzebał mi we wnętrznościach!”. Wtedy do niej dotarło, że chciał oszczędzić na pogrzebie rodziców. Nancy powiedziała Doktorkowi, że chociaż Arnold był najbardziej skomplikowanym, niekonsekwentnym, nieracjonalnym i często irytującym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznała, była w nim również wieczna życzliwość. Mimo swoich dziwactw odznaczał się dobrocią i szczerze go kochała. Ponadto był starszy od niej o czternaście lat. Gdy brali ślub, miał pięćdziesiątkę i nie pragnął już zostać ojcem. To również pasowało Nancy i choć w głębi duszy mogła się zastanawiać, czy jego niechęć do ojcostwa nie ma przypadkiem związku z kosztami wychowania dzieci, ani razu nie poruszyła tego tematu. Arnold uwielbiał swoją pracę. Do jego obowiązków w firmie Hershey należało zapewnienie regularnych dostaw mleka do fabryki – bez mleka nie będzie mlecznej czekolady, a więc, jak jej powiedział, jego stanowisko miało zasadnicze znaczenie. Dbałość o jakość surowca była równie ważnym zadaniem Arnolda jak zawieranie umów z farmerami: fabryka Hersheya nie potrzebowała mleka, którego smak był nienaturalnie słodki, aromatyczny lub gorzki. „Mleko, które daje krowa, jest tak dobre jak to, co krowa je – wyjaśnił Nancy podczas kolacji na ich pierwszej oficjalnej randce. – Hodowcy muszą sprawdzać, czy na ich pastwiskach nie ma takich chwastów jak babka lancetowata, ambrozja czy rumian psi, ponieważ te chwasty nadają mleku posmak. Hodowcy muszą również uważać, by bezpośrednio przed udojem nie karmić krów koniczyną, lucerną ani kiszonką sojową. Te pokarmy o wyrazistym smaku również mogą sprawić, że mleko będzie niedobre, jak po chwastach. I, co jasne jak słońce, nie powinni im podawać warzyw – nic nie ma gorszego smaku niż mleko przyprawione kapustą i rzepą!” „A co z ostem mlecznym? – spytała go Nancy. – Czy po nim mleko smakuje dziwnie?” Opowiedziała Doktorkowi o spojrzeniu, jakie rzucił jej Arnold. – Poczułam się jak dziecko specjalnej troski. „Krowy przecież unikają ostów!” – oznajmił. Powiedziałam mu, że jeśli kiedyś jeszcze raz tak na mnie spojrzy, to mu przywalę.
Arnold zmarł w wieku siedemdziesięciu dwóch lat. Nancy czuwała przy jego łóżku. Krótko przed wydaniem ostatniego tchnienia dał do zrozumienia żonie, że chce jej coś powiedzieć. Spodziewając się, że usłyszy, jak bardzo ją kochał, Nancy przysunęła się bliżej. – Kurz, Nancy – wyszeptał. – Skąd się bierze kurz? I pieniądze. Gdzie znikają pieniądze? Pogrzeb zorganizował sobie sam, nie szczędząc wydatków. Wybrał najbardziej wystawny model trumny, jaki dom pogrzebowy miał na stanie, z najlepszego mahoniu – jak na ironię: najbardziej zagrożonego drzewa na ziemi. Muzyka, która miała towarzyszyć jego odejściu z tego świata, okazała się równie ekscentryczna jak życie, które prowadził, i równie zagadkowa jak jego ostatnie słowa. Uroczystość rozpoczęła kolęda bożonarodzeniowa Dobry król Wacław, opowiadająca o królu wychodzącym w śnieżycę, by dać jałmużnę biednemu wieśniakowi, a następnie rozbrzmiał hymn Kiedy matki z Salem. Jak na bezdzietnego mężczyznę, który – jeśli Nancy miała rację – nigdy nie dał ani centa na cele dobroczynne, był to wybór tajemny i nieprzenikniony. Arnold Skidmore na mszę pogrzebową wybrał także dwa współczesne utwory: The Heartache Warrena Zevona, smutną piosenkę o nieodwzajemnionej miłości, oraz Pachuco Cadaver Captaina Beefhearta. Jeśli Nancy zażenowało odejście Arnolda, to tym bardziej uczyniły to te utwory. Każdy, kto słuchał tekstu The Heartache, jak powiedziała Doktorkowi, zyskiwał przekonanie, że prawdziwą miłością życia Arnolda był ktoś inny, z pewnością nie ona. Wspominała, że ludzie, wychodząc z kościoła, składali jej kondolencje, lecz niewielu patrzyło jej w oczy. Nancy zastanawiała się również, czy wybierając utwór Captaina Beefharta – którego nigdy nie pozwalała mu słuchać w domu, gdy w nim przebywała – Arnold nie zagrał jej na odchodne na nosie. Pastor również poczuł się dotknięty muzyką wybraną przez Arnolda na ostatnią drogę życia. Napisany na kartce tytuł utworu Pachuco Cadaver skojarzył się nieświadomym – czyli wszystkim parafianom – z siedemnastowieczną muzyką pogrzebową z Europy, podczas gdy w rzeczywistości był dysharmonijną, liczącą cztery i pół minuty piosenką o Amerykaninie meksykańskiego pochodzenia, ekstrawaganckim playboyu z lat pięćdziesiątych. Już na początku, słuchając powtarzającego się w nieskończoność akordu, pastor uznał, że takiej muzyki nigdy więcej w kościele nie będzie. Życie nie obeszło się dobrze z rodziną Nancy. Martha Travis zmarła pierwsza. Jej stan coraz bardziej się pogarszał, i to w tempie, które zaskoczyło wszystkich – znacznie szybszym niż u babki. Wiadomość o śmierci matki dotarła do Nancy wkrótce po przeprowadzce do Hershey. Nie rozwodziła się nad szczegółami ostatnich lat jej życia, ale powiedziała Doktorkowi, że znalazła pocieszenie w tym, że matka przynajmniej zmarła w Krainie Dębów, a nie w jakimś bezdusznym domu opieki społecznej jako
jego anonimowa pensjonariuszka. Hilton obiecał żonie taki kres jej życia i mimo cierpienia, jakie mu to przysporzyło, dotrzymał słowa. – Wiem, że ty i mój ojciec nie znaleźliście wspólnego języka, ale to był nietuzinkowy człowiek. Nie mogłam mieć lepszego ojca, a moja mama lepszego męża. – Przypuszczam, że on również już nie żyje… – Cóż, jeżeli żyje, to ma ponad sto lat i mieszka w jakimś nieznanym mi miejscu – odparła Nancy. – Tak, nie żyje, podobnie jak Daisy i Ruby. Doktorek nigdy nie poznał Daisy, ale wiadomość o śmierci Ruby zasmuciła go. Oprócz Nancy była to jedyna osoba z rodziny Travisów, którą tak naprawdę polubił. – Co się stało Ruby? – Umarła w połogu, kiedy miała czterdzieści pięć lat – wyjaśniła Nancy, a w jej oczach wezbrały łzy. – Nie powinna była się starać o dziecko w tym wieku. To Homer na to nalegał i papa nigdy mu nie wybaczył śmierci Ruby. Nie było żadnego procesu ani nic takiego, ale wszyscy w zasadzie uznali, że papa go zabił. Ruby i Homer zaczęli starania o dziecko wkrótce po ślubie, lecz przez wiele lat Ruby nie udawało się zajść w ciążę. Gdy to jednak nastąpiło, poród okazał się trudny, a dziecko (dziewczynka) urodziło się martwe. Lekarze ostrzegli i ją, i Homera, że ewentualna przyszła ciąża może zagrozić także życiu Ruby: prócz zaawansowanego wieku miała już pierwsze objawy cukrzycy i wysokie ciśnienie. Homer jednakże, nastawiony na przedłużenie nazwiska Comer, przypomniał Ruby, że jej matka urodziła Nancy już po czterdziestce, i namówił żonę, żeby spróbowali ostatni raz, obiecując jej najlepszą dostępną opiekę medyczną bez względu na koszty. Sprawy jednak nie potoczyły się po myśli Homera i jego żona oraz przyszły dziedzic skończyli na stole sekcyjnym szpitala Baptist Memorial w Memphis. Hilton Travis, ciągle jeszcze opłakujący utratę Marthy, okazał się zupełnie nieprzygotowany na odejście Ruby. Był w stanie zrozumieć śmierć żony, ale nie śmierć córki i nie miał wątpliwości, kto jest za nią odpowiedzialny: Homer P. Comer. (P. pomiędzy imieniem a nazwiskiem nie oznaczało Petera. Homer nie miał drugiego imienia). Ze względu na rodzinę Hilton z heroicznym wysiłkiem starał się ukryć pogardę, jaką teraz żywił dla swojego zięcia, lecz często kończyło się to całkowitą porażką. Podczas jednej z regularnych wizyt w Krainie Dębów – kilka miesięcy po tym, jak ciało Ruby złożono do grobu – Nancy spytała go mimochodem, co tam u Homera. Hilton podniósł wzrok znad czytanej gazety i odpowiedział rzeczowo, że jeśli o niego chodzi, to Homer może wlec się po moście nad Tallahatchie z nożem wbitym w plecy. Niechęć Hiltona do tego człowieka tylko wzrosła, gdy Homer ponownie się ożenił. Nietaktowność tego uczynku zbulwersowała ojca Nancy i sprawiła, że zaczął powątpiewać w szczerość żałoby Homera. Minął jednak kolejny rok, nim zdecydował się zabić swojego zięcia.
Kiedy Hilton zaproponował Homerowi, żeby wybrali się razem na polowanie, by odnowić łączącą ich relację, rodzina i znajomi byli zaskoczeni. Zaskoczenie jednak przerodziło się we wstrząs, gdy Hilton wrócił z wycieczki z ciałem Homera na pace pikapa. „Okropna sprawa – powiedział Hilton dość zdawkowo. – Postrzeliłem go przez pomyłkę”. Tego wieczoru po raz pierwszy od śmierci Marthy i Ruby słychać było, jak Hilton chodzi po domu, pogwizdując. Szybko ustalono, że śmierć Homera była przypadkowa, że zginął od jednego strzału w tył głowy po tym, jak Hilton wziął go za jelenia. Nawet jeśli szeryf uznał, że obrażenia czaszki Homera wskazują na to, że kula została wystrzelona ze znacznie mniejszej odległości niż ta podana przez Hiltona, szybko przyjął do wiadomości jego wersję. W końcu Hilton Travis był jego znajomym, a przede wszystkim osobą, której w dużej mierze zawdzięczał swoje stanowisko. Chociaż Hilton wiedział, że jego działania nie przywrócą Ruby życia, znalazł pociechę w świadomości, że Homer do niej dołączył – pochowany w swoim okręgu, z dala od grobowca Travisów. Hilton, nadal elegancki starszy pan, spotykał się czasami z innymi kobietami, ale zapowiedział dzieciom, że nigdy ponownie się nie ożeni. Zmarł na atak serca w osiemdziesiątym roku życia i został pochowany obok ukochanej żony. – Jezu, Nancy, to ci dopiero historia – powiedział Doktorek. – Nikt nie może zarzucić twojej rodzinie, że jest nudna. – Owszem – odparła Nancy – ale po zastanowieniu wolałabym, żeby taka była. Nudna i zwyczajna. Żadnych wielkich wzlotów, żadnych upadków z wysoka. Żadnych tragedii. Ale nie takie jest życie, prawda? Wiesz o tym tak dobrze jak ja. Doktorek potaknął. – Wiesz, o kim często myślałem? – spytał. – O Dorze. Nigdy nie poznałem nikogo do niej podobnego. Nadal budzi we mnie uśmiech. – Cóż, Gene, ale nigdy nie wybaczyła ci tego, co powiedziałeś o jej kuchni. Ona tak wesoło ciebie nie wspominała. – To robota twojego cholernego brata – wyznał Doktorek. – Mam nadzieję, że szlag go trafił… Przepraszam, Nancy. Tak się tylko mówi. Oczywiście, że tak nie myślę. Co u niego? – Żyje – odpowiedziała Nancy – chociaż niewiele mnie teraz z nim łączy i nawet nie pamiętam, kiedy go ostatni raz widziałam. Może byłoby lepiej, gdyby zmarł… Może wtedy Kraina Dębów nadal należałaby do rodziny. Wiesz, gdzie on teraz mieszka? Doktorek pokręcił głową na znak, że nie ma pojęcia. – W bloku w Clarksdale. Hilton podzielił Krainę Dębów między trójkę żyjących dzieci. Brandon miał zarządzać posiadłością przy założeniu, że wszystkie zyski będą co roku dzielone pomiędzy rodzeństwo. Ani Nancy, ani Daisy nie miały nic przeciwko temu, gdy Brandon przeniósł się z całą rodziną do majątku – miało to praktyczny sens
z gospodarskiego punktu widzenia, a ponieważ obie córki ułożyły sobie życie poza stanem, żadna nie była zainteresowana powrotem do Missisipi. Przez kilka pierwszych lat ustalenia Hiltona były respektowane. Posiadłość prosperowała i dywidendy wpływały na konta Nancy i Daisy. Później jednak sprawy przybrały gorszy obrót. Pomijając jego osobowość, Brandon miał jeszcze jedną słabość: był hazardzistą, a w dodatku pechowym. Za życia ojca jego skłonność do hazardu była trzymana pod kontrolą i ukrywana przed resztą rodziny za sprawą ograniczonej pensji, jaką otrzymywał, i braku rzeczywistych zabezpieczeń. Kiedy jednak przeprowadził się do Krainy Dębów i przejął zarządzanie majątkiem, wszystkie ograniczenia zniknęły. Brandon grał o coraz większe stawki i coraz częściej jeździł do Las Vegas. Wyrobił sobie tam opinię utracjusza i kasyna rywalizowały o niego, oferując mu darmowe przeloty do siebie na pustynię oraz podejmując go w najlepszych apartamentach. Brandon zaś był zbyt głupi, zbyt uzależniony, żeby wyczuć pismo nosem. Czuł tylko zapach pieniędzy, a później własnego potu. – Brandon przepuścił Dęby. Posiadłość musiała zostać sprzedana na spłatę jego długów, zaś tym, co zostało, a było tego niewiele, podzieliłyśmy się z Daisy. Żona zostawiła Brandona i zabrała z sobą dzieci. On znalazł pracę jako zarządca farmy i od tego czasu wynajmuje jakieś mieszkania. Miał się leczyć z uzależnienia, ale nadal słyszę, że załatwia sobie podwózkę do Tuniki albo jedzie autobusem do kasyn nad Zatokę Meksykańską. Niedawno zaczął do mnie dzwonić, pytać o zdrowie i udawać troskę. Czeka, aż stanie się ze mną to, co z mamą, i liczy na spadek po mnie. Ale nic z tego. Nie wie o tym, że już spisałam testament i nie zobaczy ani centa. Wiem, że go podważy – jeżeli będzie jeszcze żył – ale prawnicy powiedzieli mi, że testament jest nie do zakwestionowania, a ja mam również zaświadczenia lekarzy o tym, że w czasie jego sporządzania byłam zdrowa na umyśle. Opowieść Nancy rozłożyła się na dwa dni, które spędzili razem w Hershey. Pierwszego wieczoru jedli w hotelu, w którym zatrzymał się Doktorek. Nancy, świadoma oficjalnego charakteru eleganckiej okrągłej jadalni, przyniosła mu jeden z garniturów Arnolda. Doktorek zgodził się włożyć marynarkę, ale powiedział, że jeśli Nancy nie ma nic przeciwko temu i z całym szacunkiem dla Arnolda, zostanie jednak we własnych spodniach. Drugiego wieczoru, dzień przed zaplanowanym powrotem Doktorka do domu, Nancy przygotowała kolację u siebie. Przeszli po niej do salonu i Nancy nalała brandy do dwóch koniakówek. – To było cholernie smaczne, Nancy – pochwalił ją Doktorek. – Nieźle jak na dziewczynę, która kiedyś umiała zrobić tylko tosta z serem. Nancy się uśmiechnęła. – Sądzisz, że słoniowi też smakowało?
– Jakiemu słoniowi? – Temu tu, w pokoju, którego starasz się nie widzieć. Spędziliśmy wspólnie dwa urocze dni – mówię to szczerze – ale oboje unikamy tego jednego tematu, z którego powodu do ciebie zadzwoniłam. – Chodzi ci, jak przypuszczam, o obietnicę, którą ci złożyłem w Krainie Dębów? – Tak – odpowiedziała Nancy. – Muszę wiedzieć, czy nadal jesteś gotów jej dotrzymać. To była rozmowa, której Doktorek się bał.
Obietnica Podobnie jak w przypadku większości decyzji, jakie Doktorek w życiu podjął, i przy tej kierował się instynktem. Taka metoda na ogół sprawdzała się w jego życiu. Nie miał na tym polu ani mniej, ani więcej dobrych wyborów niż jego bardziej intelektualnie nastawieni rówieśnicy, którzy bez wątpienia odrzuciliby jego postanowienie powzięte po wypaleniu dwóch papierosów jako pospieszne i nieprzemyślane. Doktorek jednak był przekonany o tym, że mógłby stać na tamtym polu bawełny dwa lata, a i tak doszedłby do takiego samego wniosku: wszystkie lektury i późniejszy namysł nad tą kwestią nijak nie wpłynęły na zmianę jego zdania. Doktorek uważał, że śmierć stanowi część biegu życia, naturalną i nieuchronną. Czasami była złą rzeczą, jak w przypadku Beth i Esther, ale czasami mogła być czymś dobrym, błogosławieństwem. Po życiu spędzonym na pielęgnowaniu chorych i umierających trudno mu było myśleć inaczej. Zbyt często widział, jak śmiertelnie chorzy pacjenci powolutku zbliżali się do bolesnej oraz niegodnej śmierci, i nie mógł nie zdawać sobie sprawy z ich cierpienia. Czasami przepisywał im leki zmniejszające ból, chociaż wiedział – a prawdę mówiąc, często miał nadzieję – że to właśnie one przyspieszą ich śmierć. Nie miał poczucia winy. Zdaniem Doktorka każda osoba, która straciła szanse na powrót do zdrowia i musi zaakceptować niższą jakość życia, ma prawo wybrać okoliczności własnej śmierci, zadecydować, kiedy i jak ma ona nadejść. Nie widział powodu, żeby człowiek żył wbrew swojemu pragnieniu i istniał tylko po to, by istnieć. Poza tym Doktorek nie był religijny, więc nie przekonywał go argument, że tylko Bóg może ustalić długość życia człowieka i sposób jego zakończenia. Doktorek wiedział, że Nancy dobrze to przemyślała, zanim poprosiła o śmierć z własnej woli. Nikt na nią nie wpłynął i żadnego z bliskich krewnych, którzy zostali przy życiu, nie dotknie jej przedwczesne odejście. Wiedział również, że czekają ją przyszłość pozbawiona nadziei, niedola i poniżenie. Według tej logiki odpowiedź na pytanie Nancy powinna być prostym „tak”, lecz nie
była. Nigdy nie powinien był się wahać, czy spełnić jej życzenie, ale się zawahał. Kiedy przyszło co do czego, Nancy nie stanowiła jakiejś abstrakcyjnej idei – była żyjącą przyjaciółką. Nie potrafił zaakceptować myśli, że miałby ją znowu stracić. – Jesteś tego pewna? – Tak – odparła. – Na sto procent. Jeśli po dzisiejszym wieczorze powiem coś innego, musisz to zignorować. – A co, jeśli obiecam ci, że zamiast tego się tobą zajmę… Przysięgnę ci, że nigdy nie umieszczę cię w domu opieki? – Nie, Gene, nie chcę tego! Nie chcę tego dla siebie i dla ciebie. Poza tym możesz umrzeć przede mną i co się wtedy stanie ze mną? Doktorek milczał przez chwilę, po czym spojrzał Nancy w oczy. – Dobrze, nadal masz moje słowo. Kiedy uznam, że nadszedł odpowiedni czas, zajmę się tym. Nie będziesz cierpiała. W tamtym momencie szczerze wierzył, że powiedział prawdę. Nancy odetchnęła z ulgą. Martwiła się, że mógł zmienić zdanie i anulować obietnicę, którą złożył jej w Krainie Dębów. Objęła go i zaczęła płakać, a Doktorek stał odrętwiały. Gdy Nancy się opanowała, wróciła do tematu w oficjalny, nieomal obojętny sposób. Powiedziała Doktorkowi, że chciałaby umrzeć w Coffeeville. Doktorek miałby ją tam zawieźć i po jej śmierci skontaktować się z kancelarią adwokacką w Hershey, która wszystkim się zajmie. W testamencie zastrzegła sobie, że ma zostać pochowana w rodzinnym grobowcu blisko Dębów, obok Ruby i jej rodziców. Po uregulowaniu wszystkich należności jej majątek zostanie podzielony równo pomiędzy szkołę imienia Miltona Hersheya a fundację prowadzącą badania nad chorobą alzheimera – to jedyni beneficjenci. – Zanim jednak wyjedziemy z Hershey, chciałabym, żebyś coś sobie wybrał. Cokolwiek, co będzie ci przypominać o mnie, kiedy już odejdę, i, mam nadzieję, budzić czułe wspomnienia. – Zatem nie któryś z garniturów Arnolda? – Ha! Nie powiedziałam ci, że Arnold był republikaninem? Nie? Cóż, był. Wczorajszego wieczoru nosiłeś marynarkę republikanina! Co ty na to? Doktorek się uśmiechnął. – Dlaczego Coffeeville, Nancy, i gdzie to, u diabła, jest? – W Missisipi, ale daleko od delty. Może jakieś sześćdziesiąt pięć kilometrów od Krainy Dębów, ale w innym okręgu – Yalobusha. Jest malutkie, mieszka w nim zaledwie kilkaset osób. Mój ojciec miał na jego peryferiach farmę. Z jakichś powodów, podatkowych czy innych, zostawił ją mnie oraz Daisy, gdy umarł. Farma leży na uboczu i nawet Brandon nie wie, gdzie się znajduje. Teraz jestem jej jedyną właścicielką, a Brandon sądzi, że ją sprzedałam. Owszem, ale Arnoldowi.
Przekształcił ją w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością i wydzierżawił spółce zarządzającej z Memphis, która sprzedaje prawa łowieckie. Dzierżawa wygasa w przyszłym roku. Gdybym miała taką możliwość, chciałabym umrzeć w Dębach, ale to się już nie zdarzy. Tyle lat minęło, a ja nadal jestem dziewczyną z Missisipi. Dasz wiarę? – Uwierzę we wszystko, jeśli chodzi o ciebie i twoją rodzinę, Nancy. Najdziwniejsza banda ludzi, jakich kiedykolwiek poznałem… Wezmę portret, jeśli nie masz nic przeciwko temu. – Arnolda? – spytała nieco zaskoczona. – Nie, twój, ty fujaro. Wisi tu, nad kominkiem. – Jasne, jeśli tego chcesz. Szczerze mówiąc, nigdy nie uważałam go za udany. Ten nos w ogóle nie przypomina mojego. Myślę, że artysta dłużej malował miskę z owocami na stole niż moją twarz. – Moim zdaniem całkiem nieźle cię uchwycił – stwierdził Doktorek. – Ale czy byłabyś tak miła i dała mi go jutro? Doktorek nie bez powodu poprosił o niego teraz. Nie miał pewności, czy po śmierci Nancy będzie potrzebował czegokolwiek, by o niej pamiętać. Następnego dnia Doktorek wrócił do domu z portretem Nancy na tylnym siedzeniu i ciągle chodzącą za nim krowią piosenką. Z jakiegoś powodu jego umysł wracał również do ostatnich słów Arnolda: „Skąd się bierze kurz? I gdzie znikają pieniądze?”.
Wizyta u Doktorka Doktorek jeszcze dwa razy odwiedził Hershey, a potem Nancy przyjechała do niego. Odebrał ją z lotniska. – Jak podróż? – Na razie dobra – odpowiedziała Nancy. – Nie wydaje ci się, że jesteś nieco za blisko tego samochodu przed nami? – Jakiego samochodu? – spytał Doktorek. – Dobry Boże, Gene! Jak bardzo źle widzisz? Nie chcę jeszcze umierać! – Nie umrzesz ze mną za kółkiem, Nancy. Ten samochód ma najlepsze poduszki powietrzne na rynku! Podczas gdy Doktorek niezbyt płynnie manewrował w popołudniowym ruchu, Nancy zerkała na niego nerwowo. Odetchnęła z ulgą, gdy w końcu zjechał na podjazd. – O, cholera – powiedział. – Frisbee jest przed domem. Nie patrz na niego! Dennis Frisbee był sąsiadem Doktorka i ten znielubił go przy pierwszym spotkaniu. Nie chodziło o głupią zaczeskę mężczyzny ani jego obwisłą wargę – choć, prawdę mówiąc, te cechy nie pomagały – ale o to, że Frisbee był skończonym nudziarzem, który
ani nie miał świadomości dyskomfortu, jaki jego chaotyczne monologi wywołują u innych, ani się tym nie przejmował. – Ej, doktorze Chaney! – zawołał do niego. – Przedstawi mnie pan swojej przyjaciółce? – Nie! – odpowiedział Doktorek. – I już panu mówiłem: albo założy pan temu psu kaganiec, albo zadzwonię po straż, żeby go zabrano do uśpienia. Doktorek wyjął torbę Nancy z bagażnika i pospiesznie zaprowadził ją do domu. – To było trochę nieuprzejme z twoje strony, nie sądzisz, Gene? – zauważyła Nancy. – Ten człowiek chciał się tylko przywitać. – Wierz mi, Nancy, to dla twojego dobra. Ten człowiek to prawdziwa zmora, tak samo jak jego pies. To cholerstwo mnie w zeszłym roku ugryzło. – Jakiej rasy jest ten pies? – spytała Nancy. – Po części pitbul, po części west highland terier, ale nie pytaj mnie, która część po kim, bo nie mam pojęcia i Frisbee pewnie też nie. – Zatem nie jest zaproszony na grilla? – uśmiechnęła się Nancy. – A kto przyjdzie? Doktorek spojrzał na nią zdziwiony. – Tylko ty i ja, Nancy. Nie mam kogo zaprosić. Zaniósł torbę Nancy na górę i wskazał jej pokój gościnny. Na prośbę Nancy niechętnie pokazał jej cały dom. – To tylko pokoje, Nancy. Takie same jak w innych domach. – Przestań być taki uparty i po prostu mi pokaż! Gene oprowadził ją i zakończył trasę w salonie. – No, to co myślisz? – Nie mogę się nadziwić, że masz tu tak idealny porządek. Może źle cię pamiętam, ale wydawało mi się, że będziesz raczej flejtuchem, zwłaszcza jeśli spojrzeć na to, jak się teraz ubierasz. – Daj mi spokój, Nancy! Nie ma nic złego w tym, jak się ubieram. Kawy? Przez chwilę stali w kuchni, a potem zanieśli filiżanki do salonu, gdzie uwagę Nancy przyciągnęły oprawione w ramki fotografie ustawione na kredensie. Podeszła do nich i podniosła jedną. – Och, Gene, to piękne zdjęcie! Czy to Beth i Esther? – Tak – potwierdził Doktorek. – Zrobiono je w pierwsze urodziny Esther, na krótko przed wypadkiem. – To musiało być dla ciebie okropne. Jak dowiedziałeś się o wypadku? Czy wolałbyś o tym nie mówić? – Nie, w porządku – zapewnił Doktorek. – Byłem w przychodni, szykowałem się do wizyt domowych. Nie wiem dlaczego, ale miałem wrażenie, że to zła wiadomość, jeszcze zanim cokolwiek usłyszałem. Nie mogłem puścić słuchawki. Inny lekarz musiał odgiąć mi palce, żeby ją wyjąć. Nieomal mi je połamał. Ale wiesz, jak jest, życie
płynie dalej. I płynęło, choć nigdy nie było takie samo i nigdy na to nie liczyłem. Nancy pogłaskała go pocieszająco po plecach, po czym odłożyła fotografię. Sięgnęła po następną, licząc na pogodniejszą opowieść. – Kim są ci ludzie? – Ten stary to Sydney Guravitch, a młody to jego syn i mój chrześniak, Jack. – Czy oni nie mogą przyjść na grilla? – zapytała Nancy. – Jack zbyt daleko mieszka, a Sydney ostatnio nie może się ruszyć z cmentarza. – Jest tam dozorcą? – Nie, mieszkańcem – wyjaśnił Doktorek. – Także był moim przyjacielem. Zmarł na atak serca w tym samym roku, w którym zadzwoniłaś. Szkoda, że się nie poznaliście. Sydney był dwa lata młodszy od Doktorka i nie przejawiał takich akademickich zdolności ani ambicji jak jego przyjaciel. Poszedł w ślady ojca zajmującego się fotografią portretową i przejął po jego śmierci atelier. Jego świat był dosyć mały: został w mieście, w którym się urodził, i pojął za żonę miejscową dziewczynę. Był na miejscu, gdy Doktorek wyjechał na uniwersytet i kiedy skończył studia, był, kiedy Doktorek pojechał pracować do Marylandu i kiedy z niego wrócił. Sydney stanowił właściwie jedyną stałą w życiu Doktorka, który przyznał Nancy, jak bardzo mu go brakuje: tego poczucia spokoju i beztroski, jakie gwarantował swoją obecnością, ich rozmów i całkowitej lojalności. – Przykro mi, Gene. Nie wiedziałam o tym. A Jack? Jesteś z nim blisko czy to zwyczajowa relacja między rodzicem chrzestnym a chrześniakiem? Powiedziałeś, że daleko mieszka. – Tak, w Arizonie, ale nadal utrzymujemy bliskie kontakty. To dobry dzieciak, bardziej znajomy niż chrześniak. Mamy dobre relacje. – Czy mamy odejść od zdjęć? – Tak, zmieńmy temat. Niedobrze jest mówić o tylu zmarłych naraz, bo jeszcze się zmówią przeciwko. – To dziwne. Jesteś na mnie zły, że o nich spytałam? – Nie, oczywiście, że nie jestem na ciebie zły, Nancy. Tak tylko powiedziałem, to nic nie znaczy. Zarezerwowałem stolik na ósmą – zmienił temat – żebyś miała czas na wzięcie prysznica, gdybyś miała ochotę. Nancy poszła do siebie, a gdy Doktorek usłyszał szum wody, wrócił do kredensu i popatrzył na zdjęcia. Zjedli we włoskiej restauracji, małej i hałaśliwej. Podczas posiłku rozmawiali swobodnie, lecz o niczym konkretnym i dopiero gdy zabrano talerzyki po deserze i podano kawę, Doktorek spytał Nancy, czy zauważyła u siebie jakieś zmiany. – Głównie słowa – odpowiedziała. – Widzę przedmioty, które widziałam przez całe życie, i chociaż się staram, nie mogę sobie przypomnieć ich nazwy. To może być coś
tak prostego jak patelnia czy łyżka do lodów. Ciągle odkładam rzeczy w złe miejsca i Bóg jeden wie, ile razy wstukałam zły kod do systemu alarmowego. Zaczynam myśleć, że łatwiej byłoby go po prostu odłączyć. To frustrujące, ale na razie to wszystko. Da się z tym żyć. – Czasami trudno stwierdzić, co jest spowodowane przez alzheimera, a co przez wiek – zauważył Doktorek. – Ja też czasami przez kilka dni nie mogę sobie przypomnieć jakiegoś słowa i nie zliczę, ile razy wszedłem do pokoju i zastanawiałem się, w jakim celu się do niego wybrałem. Na twoim miejscu bym się o to nie martwił. Bierzesz jakieś leki? – Lekarz dał mi coś na receptę, ale nie wiem, czy te pigułki działają. Nie martw się jednak, Gene, czeka mnie kilka lat spokojnego życia. – Mam nadzieję – stwierdził Doktorek. – Miło jest mieć znowu przyjaciela. Nancy uśmiechnęła się i wzięła go za rękę. – Prawda? Dopiero po śmierci Arnolda zdałam sobie sprawę, jak ważne jest dzielenie się przeżyciami z innymi. Gdybym nie była tam z Arnoldem, jestem pewna, że Wielki Kanion byłby tylko wielką dziurą w Kolorado, a Wenecja rozpadającym się i zalanym wodą miastem we Włoszech. – Ładnie powiedziane, Nancy, zupełnie jakbyś studiowała literaturę na uniwersytecie. Nie czytałaś przypadkiem utworów dziewiętnastowiecznych angielskich poetów? – Jeśli nie chcesz mieć posiniaczonych łydek, Gene, radzę ci, żebyś nic już nie mówił! A teraz zapłać rachunek i chodźmy stąd. Wystarczy mi już twojego gadania na dziś! Doktorek uśmiechnął się szeroko i zrobił, jak mu kazała. – Musisz mieć na uwadze, Nancy, że to miasto to nie Hershey. Nie ma tu właściwie niczego i można się tylko po nim wałęsać bez celu. – Zatem powałęsajmy się. Chodźmy na spacer. Mieli właśnie wyjść, kiedy Doktorek zobaczył, że w drzwiach wejściowych swojego domu pojawił się Frisbee. – Jeszcze nie wychodź, Nancy! Poczekajmy, aż ten typ sobie pójdzie. – No naprawdę, Gene! Nie mówi mi, że jesteś więźniem we własnym domu z powodu tego człowieka. A co, jeśli on będzie tam stał? – Nie będzie. Już wsiada do samochodu. Pewnie jedzie do tej swojej nowej dziewczyny. – Jaka ona jest? – spytała Nancy. – Myślę, że wykopał ją na cmentarzu – powiedział z roztargnieniem Doktorek. – Gene! Poszli do małego parku, do którego czasem chodził Doktorek. Spacerowali trochę,
a potem usiedli na jednej z dwóch starych drewnianych ławeczek i przyglądali się, jak dzieci grają w softball. Doktorkowi zamknęły się oczy i przez kilka minut drzemał, po czym nagle obudził go okrzyk któregoś z przyglądających się dzieciom rodziców. Zerknął na Nancy. Siedziała zatopiona w myślach, wpatrując się w odległy horyzont. – O czym tak myślisz? – spytał. Nancy odwróciła się do niego i się uśmiechnęła. – Kiedyś bez przerwy mnie o to pytałeś. Pamiętasz? Szlag mnie od tego trafiał. – Bardzo możliwe, ale z tego, co pamiętam, ani razu nie dałaś mi jasnej odpowiedzi. Zamykałaś się przede mną… Pamiętasz? To mnie powinien był trafiać szlag. – Nie zamykałam się przed tobą świadomie, Gene. Po prostu były pewne tematy, na które nie chciałam rozmawiać. Wystarczająco trudno było mi o nich myśleć. – Ale teraz mi w końcu powiesz, o czym myślałaś? – Myślałam o dzieciach, jeśli już musisz wiedzieć. Pewnie dlatego, że siedzimy tu z tyloma rodzicami patrzącymi na bawiące się pociechy. Wszyscy wydają się tacy szczęśliwi, prawda? Zastanawiałam się, jak by to było być jednym z nim, co by było, gdybyśmy wzięli ślub i mieli dzieci, mogli prowadzić normalne życie jak inni. To niemądre, wiem, ale czasem już tak mam. – Żałujesz, że nie miałaś dzieci? – spytał Doktorek. – Nie żałuję decyzji, żeby ich nie mieć, ale tak, najbardziej w życiu żal mi tego, że nie zostałam matką. Nie ma dnia, żebym o tym nie myślała. Doktorek wziął ją za rękę, a Nancy oparła mu głowę na ramieniu. – Nienawidzisz mnie za to, że zrobiłam aborcję? – spytała cicho. – Oczywiście, że nie. To wcale nie było samolubne. Nie zrobiłaś tego, bo tak ci było wygodniej. Wolałbym jednak, żebyś mi o tym powiedziała, kiedy byłaś w ciąży, a nie nagle zniknęła, tak jak to zrobiłaś. To było tak samo moje dziecko jak twoje i powinniśmy byli to przynajmniej omówić. Najprawdopodobniej usiłowałbym cię przekonać do utrzymania ciąży, ale z powodów zapewne nie mniej samolubnych niż Homer chcący, by Ruby urodziła mu dziecko. Koniec końców jednak przystałbym na twój wybór. To było twoje ciało, więc to zawsze ty miałaś prawo do decyzji. Gdybyś nadal była zdecydowana na przerwanie ciąży po tym, jak już omówilibyśmy tę sprawę, wspierałbym cię w tym postanowieniu. Nigdy nie powinnaś była w to wątpić i nigdy nie powinnaś była przechodzić przez aborcję sama. Nastąpiła chwilowa przerwa w rozmowie, kiedy rozległ się ostrzegawczy okrzyk, gdy ku nim szybowała piłka. Doktorek z refleksem, o jaki by się już nie podejrzewał, złapał piłkę jedną ręką i przy radosnych okrzykach zarówno dzieci, jak i rodziców rzucił ją do najbliższego gracza. – Brawo! – powiedziała z podziwem Nancy. – Miałem do wyboru albo ją złapać, albo dostać w głowę! – odrzekł Doktorek. – Chodźmy, zanim piłka przyleci tak, że nie zdołam jej chwycić. Nie chcę, żebyś wróciła
do Hershey z podbitym okiem! Nancy wzięła go pod ramię i ruszyli przez park. – Mówiłaś, że wzięlibyśmy ślub, gdyby sprawy wyglądały inaczej. Naprawdę tak myślałaś? – Tak, myślę, że byśmy się pobrali – odpowiedziała Nancy. – Nie jestem pewna, czy mój ojciec by to zaaprobował, a już na pewno nie Brandon… Powiedział mi, że jeśli za ciebie wyjdę, to on nie przyjdzie na ślub. Ale to mnie tylko dodatkowo zachęciło do tego, żeby wziąć to pod rozwagę! – Dlaczego twój ojciec nigdy się do mnie nie przekonał? – Mój ojciec nie przekonał się do żadnego z moich chłopaków. Nie jestem pewna, czy polubił Arnolda, jeśli już o tym mówimy, ale wówczas już bardziej martwił się o to, czy w ogóle wyjdę za mąż, nieważne za kogo. A jak wyglądały twoje stosunki z rodzicami Beth? – Tak właściwie to niewiele lepiej. Utrzymywaliśmy kontakt przez jakiś czas po pogrzebie, ale niezbyt długo. Beth i Esther to jedyne, co nas łączyło, a podejrzewam, że w głębi duszy obwiniali mnie za ich śmierć. Matka Beth – to ona rządziła w tej rodzinie – powiedziała mi kiedyś, że to ja powinienem był zginąć. Była pijana, kiedy to mówiła, i później mnie przeprosiła, ale pewnie tak właśnie myślała. Z mojego doświadczenia wynika, że po kilku drinkach ludzie zazwyczaj mówią to, co myślą. Zatrzymali się przed małym kamiennym kościołem i Doktorek pchnął furtkę. Wziął Nancy za rękę i poprowadził ją do leżącego za budynkiem cmentarza, gdzie pochowani zostali jego rodzice i Sydney. – Chyba nigdy wcześniej nie zostałam zabrana na cmentarz podczas randki. Gene, ty to wiesz, jak pokazać dziewczynie, na czym polega dobra zabawa. – Ładnie tu jest. I tak spokojnie. Czasami przynoszę kanapkę i zjadam tu lunch. – Czy Beth i Esther zostały tu pochowane? – Nie, zostały skremowane. Trzymam ich popioły w domu. – Ale chyba nie w tym pokoju, w którym ja śpię? – Nancy była nieco zaniepokojona. – Nie, urny są w garażu. – Nie wydaje ci się, że to nieco makabryczne? – Nie. – Doktorek był nieco speszony tym pytaniem. – Trzymam je obok piętnastocentymetrowych gwoździ. – Ale dlaczego w ogóle miałbyś je trzymać? – dopytywała Nancy. – Ponieważ kiedy umrę, moje ciało również zostanie skremowane i wówczas nasze prochy zostaną rozrzucone na piaskach Parku Narodowego Zion… Tam spędziliśmy miesiąc miodowy. – Nieźle byś wyglądał, gdyby istniał świat duchowy – powiedziała Nancy. – Spotkałbyś tam tylko Pajutów i wątpię, żebyś zrozumiał choć słowo! Tak czy inaczej, chodźmy już. Całe to gadanie o śmierci zaczyna mnie przygnębiać. Możemy iść do kina
na przedpołudniowy seans, gdybyś miał ochotę. Najlepiej na jakąś komedię. Doktorek przespał film, lecz Nancy dobrze się bawiła. Wrócili do domu i Doktorek przygotował obiecanego grilla. – Czy ten pies sąsiada zawsze tyle szczeka? – spytała Nancy. – Tak i gdybym miał broń, tobym go zastrzelił! – Nie mogę sobie nawet wyobrazić ciebie z bronią, Gene – zaśmiała się. – Arnold miał sporą kolekcję. Wszystko oddałam po jego śmierci. – Policji? – Nie, dzieciom w szkole. Oczywiście, że policji! Po posiłku Doktorek przeprosił i wyszedł do łazienki, gdzie wyczyścił zęby nicią dentystyczną. Wrócił do salonu, gdzie Nancy nadal siedziała. – Gdybym był faraonem, zrezygnowałbym z ozdób i skarbów, a zamiast tego nalegałbym na włożenie do mojego sarkofagu pudełka nici dentystycznej. Nie ma nic gorszego niż jedzenie pomiędzy zębami. Nancy się uśmiechnęła. – Nie jesteś jednak faraonem, Gene, a skoro masz zostać skremowany po śmierci, to byłaby strata pieniędzy. A teraz powiedz mi, skąd masz ten obraz nad kominkiem. – Flagę z drutu kolczastego? To prezent od przyjaciela. – Musiał cię dobrze znać. Podejrzewam, że metalowe pręty i drut kolczasty mają przedstawiać oddzielenie i zamknięcie, a to cały ty, Gene. To twoje życie. – Nie sądzę, żeby artysta aż tak głęboko to przemyślał – odparł Gene z uśmiechem. Wytrząsnął papierosa z paczki i ruszył ku drzwiom. – A ty dokąd? – zapytała stanowczo. – Rozmawiam z tobą! I nie myśl, że nie zauważyłam, jak wykorzystujesz papierosy, by uciec od niewygodnych osób i rozmów. A teraz siadaj i słuchaj! Gene usiadł i nalał sobie duży kieliszek czerwonego wina. – A to kolejna rzecz. Zauważyłam też, że pijesz, by przebywać z ludźmi. – Jezu Chryste, Nancy! Piję, żeby przebywać z sobą. O co ci chodzi? Nancy przeniosła się na kanapę koło niego. – Mówię teraz do ciebie jako przyjaciółka, Gene, a nie ktoś, kto próbuje cię skrzywdzić. Któregoś dnia stracę rozum, a kiedy to się stanie, nie powiem nic sensownego. Ale póki to jeszcze jestem w stanie robić, posłuchaj mnie, proszę. Dla większości osób życie jest zbyt krótkie, lecz w twoim wypadku wygląda tak, jakby już było za długie. Nie ma powodu, dla którego twoje życie musi być takie puste i samotne. Nie jesteś pierwszą ani nie ostatnią osobą, która przeżyła tragedię. Ludzie dochodzą do siebie po takich nieszczęściach i nie ma w tym nic złego: to nie jest zdrada tych, którzy nie żyją. Beth chciałaby, żebyś cieszył się życiem, żył jego pełnią! Doktorek słuchał beznamiętnie, nie wierząc, że Nancy nie przyszło do głowy, iż on
już tysiące razy o tym rozmyślał. – Czy nie wydaje ci się dziwne – ciągnęła – że ja nadal jestem w stanie prowadzić życie, które ma sens, jednocześnie wiedząc, że najgorsze dopiero przede mną, a ty zdajesz się prowadzić życie, które straciło sens, po tym, jak najgorsze już się wydarzyło? Doktorek poruszył się z zażenowaniem. – Nie użalam się nad sobą, jeśli tak o mnie myślisz. Poza tym, że myślę, że w DNA Chaneyów jest jakiś samoograniczający się gen. Pamiętam, że mój ojciec po prostu zwiądł po śmierci mojej matki. – Nonsens, Gene, i dobrze o tym wiesz. Jedynym samoograniczającym się genem w twoje rodzinie jesteś ty, Gene! – (Czy może powiedziała Eugene?) – Martwię się o ciebie, wiesz o tym? Martwię się, co się z tobą stanie, gdy mnie już nie będzie. – Dam sobie radę, Nancy. Powałęsam się jeszcze trochę, a potem oślepnę. – O czym ty mówisz? – Mam zwyrodnienie plamki żółtej. Tracę wzrok. – Cóż, to wyjaśnia, czemu tak prowadzisz samochód. Ale nie rozumiem, dlaczego miałoby to odpowiadać za twój pesymizm. Błąkasz się po świecie pełnym akordów molowych. Wiesz o tym? Twoja szklanka jest zawsze do połowy pusta, nigdy do połowy pełna. Doktorek udawał, że się poważnie nad tym zastanawia. – Nie wiem jak ty, Nancy – powiedział w końcu – ale zawsze uważałem, że banał to dobry moment na przerwanie rozmowy. Teraz idę wypalić tego papierosa! – Och, Gene, poddaję się, naprawdę! Doktorek wypalił papierosa i wrócił do salonu, gdzie Nancy siedziała z założonymi rękoma. Pocałował ją w policzek. – Przepraszam cię, Nancy. Dzięki za to, co powiedziałaś. – Wątpię, czy moje słowa cokolwiek dały! – Prawdopodobnie nie – uśmiechnął się. – Ale patrzmy optymistycznie: jutro też jest dzień! Nancy szturchnęła go w ramię. Rozmowa wróciła do mniej kontrowersyjnych tematów i Doktorek dolał im wina. – Gdzie jest ta, hm… kwadratowa rzecz, którą wziąłeś ode mnie? Ta, na której ja jestem? – Twój portret? – Właśnie! Widzisz, o czym mówiłam? Proste słowo, a ja je zapomniałam! Doktorek zaprowadził ją do gabinetu i pokazał portret. Wisiał na tej samej ścianie, co fotografia Martina Luthera Kinga z autografem. – Czy podpisał ją specjalnie dla ciebie? – spytała. – Nie, kupiłem ją w sklepie – odparł.
– A przy okazji, kiedy odszedłeś z ruchu praw obywatelskich? Po tym jak cię zamknęli w Jackson? – Jakoś tak. Ale nie tyle chodziło o areszt, ile o muzykę. Michael, Row the Boat Ashore było wystarczająco złe, ale nic nie równa się z We Shall Overcome. Znienawidziłem ten utwór, a jeśli chcesz znać prawdę, niedobrze mi się robiło od świętoszkowatości tych, co go śpiewali. Nancy się zaśmiała. – A co stało się z Bobem? Czy on również poróżnił się z ruchem na tle muzycznym? – Zginął w akcji w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym roku – odparł Doktorek w głębi duszy zadowolony z tego, że zdołał zetrzeć uśmiech z twarzy Nancy. – Przy czym – ciągnął wolno i z namysłem – Flagę z drutu kolczastego, którą podziwiałaś, dał mi zaledwie pięć lat temu. Możemy go odwiedzić, jeśli masz ochotę… ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
2 Bob
Missisipi Ostatni raz Doktorek widział się z człowiekiem znanym jako Bob Crenshaw latem 1964 roku, dokładnie rzecz biorąc, w okręgu Hinds w Missisipi. Były to ostatnie dni ich działalności w ruchu na rzecz przestrzegania praw obywatelskich i na Doktorka mówiono jeszcze Gene. Od czasu jeźdźców wolności minęły dwa lata, a ruch przybrał na sile. Uwaga całego kraju była skierowana to na Missisipi, to na Alabamę, na miasta Oksford i Birmingham, na gubernatorów Rossa Barnetta i George’a Wallace’a. Media wydobyły na światło dzienne ciemne i nędzne zakamarki, uchwyciły na taśmie filmowej brutalność metod wykorzystywanych do powstrzymania groźnej fali: elektryczne ościenie do poganiania bydła, pałki, węże z wodą pod ciśnieniem i złe psy. Nagrano zamachy bombowe i podpalenia, wystrzelone kule i rzucone koktajle Mołotowa, zakrytych białymi prześcieradłami członków Ku-Klux-Klanu oraz płonące krzyże. A potem nadeszło lato 1964 roku i brzemienna w skutki decyzja, by zwiększyć rejestrację czarnoskórych wyborców w stanie, w którym procentowo było ich najmniej – w stanie Missisipi. – No dalej, człowieku, ostatnia nasza wyprawa, ostatni raz pomóż czarnemu wejść na drabinę – powiedział Bob do Gene’a. Przyszłego Doktorka nie trzeba było długo namawiać. Zbliżał się do końca studiów i czekała go praca na pełen etat, co skutecznie miało ograniczyć jego wolność. Ale istniała również możliwość, że w Missisipi wpadnie na Nancy. – Dobra. Kiedy jedziemy? – Za dwa tygodnie – oświadczył Bob. – Muszę ogarnąć kilka spraw przed wyjazdem. Weźmiemy mój samochód. Nigdzie tak nie pasuje jak do Missisipi. Oni tam wszyscy są biedni jak myszy. Gene i Bob pojawili się w Missisipi w drugim tygodniu lipca i zgłosili do małego kościoła czarnoskórych na przedmieściach Jackson. Na wieczornym spotkaniu wprowadzającym powiedziano im o trójce działaczy, którzy zaginęli w innej części stanu podczas dochodzenia w sprawie spalenia murzyńskiego kościoła. „Bądźcie ostrożni – ostrzeżono ich. – Nie rozdzielajcie się, zmieniajcie plan dnia i trzymajcie się
z daleka od miejscowej policji”. Nad drinkiem tego wieczoru Bob powiedział do Gene’a: – Gene, mam do ciebie pytę. – Pytę, Bob? Pytę? Pytanie! Nic dziwnego, że biali śmiertelnie boją się ciebie i twoich braci, skoro ciągle mówicie o pycie. Prawdopodobnie myślą, że zamierzacie się zakraść w nocy i zgwałcić ich żony i córki. Czy ty kiedykolwiek pomyślałeś, że może największym wrogiem czarnych jest ich język? – Dobrze, już dobrze – zaśmiał się Bob. – Więc o co mnie chciałeś zapytać? – Teraz nie pytam, obrażam się w imieniu moich braci. – Jak sobie chcesz. Kilka minut później Bob znowu się odezwał: – Mam jednak do ciebie p y t a n i e, Gene. – Jakie? – To samo, co wcześniej chciałem. – Dobra. – Co myślisz o moich włosach? Przez dwa lata Bob zapuszczał afro, które stało się jego dumą i radością. Nieustannie rozczesywał splątane kosmyki i kontrolował symetryczność fryzury za pomocą grzebienia z szeroko rozstawionymi zębami, który trzymał wetknięty we włosy. – Myślę, że są okej – powiedział Gene nieco skonsternowany. – A dlaczego pytasz? – Bo nigdy nic nie powiedziałeś, ani razu. – Cóż, myślę, że ci pasują. Jakie to jest w dotyku? – Zupełnie nie jak druciak, jeśli o tym myślisz! Mam dość tego starego dowcipu. Miękkie i sprężyste, jeśli musisz wiedzieć. – Mogę dotknąć? – Nie lecisz na mnie, co, Gene? Nie widziałem cię z żadną, od kiedy Nancy prysnęła – zaśmiał się i pozwolił Gene’owi dotknąć afro. – Tylko nie popsuj! – Jak mech! – zawołał Gene zaskoczony. – Przyjemne. – No to se to zapamiętaj, bo więcej ich nie dotkniesz. Takie niezgrabne łapy pewno by coś popsuły. Jeśli tak ci się podoba, sam se takie zapuść. Możesz zostać honorowym bratem. Mam się za tobą wstawić? – Dzięki, ale zostanę biały. Takim będzie mi łatwiej żyć. Rejestrowanie czarnych w spisie wyborców przebiegało powoli i często rodziło frustrację. Było lepiej, jeśli ochotnikom spoza stanu towarzyszyli czarnoskórzy aktywiści ze stanu, lecz nawet wtedy traktowano ich podejrzliwie. Jeszcze gorsza była reakcja białych mieszkańców Missisipi, którzy mieli obcym za złe to, że przyjeżdżają do ich stanu, żeby go zmienić. Jak można się było spodziewać, niektórzy z ochotników
padali ofiarą pobicia, a setki z nich aresztowano. Ale wiadomość o tym, że trzej zaginieni działacze zostali zamordowani, była wstrząsem. Trzy ciała odkryto zakopane pod ziemnym wałem niedaleko małego miasta Filadelfia. Dwóch zamordowanych było białych i pochodzili z Nowego Jorku, a trzecim był dwudziestojednoletni miejscowy Murzyn, James Chaney. (Nancy powiedziała później Gene’owi, że nie dosłyszała imienia, gdy po raz pierwszy podano je w wiadomościach, i przez dwie godziny sądziła, że to on nie żyje). W ciałach białych znaleziono po dwie kule, w ciele Chaneya – trzy, ponadto tego ostatniego brutalnie pobito – jak zawsze mieszkańcy Missisipi byli bardziej wspaniałomyślni dla swoich, choć także mniej wyrozumiali. Kraj był zbulwersowany tym aktem przemocy, a rząd wysłał agentów FBI do przeprowadzenia dochodzenia. Prawdopodobnie to ich obecność w Jackson uratowała Boba i Gene’a przed podobnym losem. Było późne popołudnie i jechali na kolację do znajomego. Na drodze było pustawo, a Bob jechał z dozwoloną prędkością. To Gene pierwszy zauważył migające niebieskie światło za nimi. – W mordę – powiedział Bob. – Czego, jak myślisz, chcą? – Bóg jeden wie – odparł Gene. – Pewnie tylko nas straszą. Gdy Bob się nie zatrzymał, radiowóz zrównał się z nimi. Policjant po stronie pasażera odkręcił okno i krzyknął: – Zjedź! Zjedź! – No przecież jadę, człowieku! – odkrzyknął do niego Bob. – Zjedź! – Jeszcze szybciej?! – Jezu Chryste, Bob – zainterweniował Gene. – Nie zadzieraj z nimi. Rób, co każą. Za nami jest jeszcze jeden radiowóz! Bob spojrzał w lusterko wsteczne, żeby sprawdzić, czy Gene mówi prawdę, i mocno nadepnął na hamulec. Jadący za nimi samochód się tego nie spodziewał i wbił im się w tył. Gene doszedł do wniosku, że Bobowi właśnie o to chodziło. Przyjaciel wysiadł z auta i przeszedł na tył, żeby ocenić stopień uszkodzeń. Odwrócił się do kierowcy. – Będzie mi pan musiał to odszkodować, psze pana. To pan wjechał we mnie. Takie w tym kraju jest prawo, wydaje mi się. – Pieprzyć prawo – powiedział policjant. – Złamałeś mi cholerny nos, ty pieprzony czarnuchu! Jeden z mundurowych wyciągnął pałkę i uderzył Boba w potylicę. Bob automatycznie odwrócił się i uderzył policjanta pięścią w szczękę, pozbawiając go przytomności. Kolejni dwaj funkcjonariusze wyciągnęli pistolety i dopiero wtedy przywrócono porządek na drodze. Ponieważ tylko jeden z trzech pojazdów nadawał się do dalszej jazdy, sześciu mężczyzn wcisnęło się do radiowozu – Gene i Bob skuci
kajdankami – i pojechało do centrum Jackson. – Tak no se myślę, że sześć osób w samochodzie jest wbrew prawu. – Ciesz się, że nie wsadziliśmy twojego murzyńskiego zadka do bagażnika – oznajmił policjant ze złamanym nosem. Bob został oskarżony o stawianie oporu podczas aresztowania, napaść na funkcjonariusza (dwóch), niebezpieczną jazdę oraz nieumyślne spowodowanie zagrożenia, a Gene’owi postawiono zarzut współudziału. Procedowano ich sprawę razem, lecz po postawieniu zarzutów zostali rozdzieleni: Boba zabrano do celi zarezerwowanej dla czarnoskórych, a Gene’a do tej dla białych. Co dziwne, obie pomalowano na kolor żółtawozielony. Gene nie ukrywał strachu: został więźniem na obcej ziemi, której język, system sądowy i zwyczaje były dla niego niezrozumiałe. Oddychał głęboko, czekał, aż panika ustąpi, i wycierał wilgotne wnętrza dłoni o spodnie. Co, u diabła, wstąpiło w Boba? Myślał o swoich rodzicach, o Nancy i zastanawiał się, kiedy albo czy w ogóle znowu ich zobaczy. Niepokoił się, że zostanie wysłany do mającego złą sławę więzienia stanowego, i martwił o szanse przetrwania tam – skoro teraz był bliski załamania, to jak, u licha, wytrzyma w więzieniu stanowym? Wątpił, by działacze praw obywatelskich byli tam przyjaźnie przyjmowani zarówno przez strażników, jak i więźniów. Przez jakiś czas chodził tam i z powrotem po małej celi, a potem próbował się oderwać od tych myśli za pomocą pompek i brzuszków. Położył się na wąskim łóżku i zaczął wpatrywać w sufit. Słuchał dźwięków dobiegających z budynku i sporadycznie dochodzącego go stłumionego głosu. W końcu, przygotowany na najgorsze, zapadł w przerywany i niespokojny sen. Gdy następnego ranka drzwi celi się otworzyły, był na nogach, lecz gdy powiedziano mu, że jest wolny, zastanawiał się, czy przypadkiem nadal nie śpi. – Mogę iść? – spytał. – Nie wiem, kim jest ten twój czarnuch albo kim są jego znajomi, ale powiedziano nam, że nie możemy cię trzymać. Nie wiem, ile ci jeszcze szczęścia w życiu zostało, lecz wątpię, żebyś kiedykolwiek miał go tyle, co dziś. A teraz bierz dupę w troki i za mną. – Znacie ustalenia? – zapytał komendant dwóch agentów FBI, którzy przejęli Gene’a. – Albo znajdzie się w najbliższym autobusie wyjeżdżającym ze stanu, albo go aresztujemy. Jasne? Jeden z agentów skinął głową i zabrał Gene’a do czekającego samochodu. – Gdzie jest Bob? – spytał Gene. – Nie powinniśmy na niego poczekać? – Już go tu nie ma – odparł agent. – Prosił, żeby ci przekazać, że ustalenia kosztowały go afro, jeśli wiesz, o co chodzi.
Poniżej radaru Bob Crenshaw urodził się w kochającej rodzinie, tyle że miłość szybko wygasła. Moses i Clarissa Crenshawowie wszystko w swoim życiu robili wcześnie: wcześnie się pobrali, wcześnie zostali rodzicami i wcześnie umarli. Ale marzenia, które ich w końcu rozdzieliły i doprowadziły do rozstania z Bobem, nabrały kształtu dość późno i w dniu składania przysięgi małżeńskiej były tylko niejasnymi pragnieniami. Osiedlili się w Atlancie. Mo poszedł do pracy w rozlewni Coca-Coli, a Clarissa zatrudniła się jako szwaczka. Wiedli wygodne i do czasu narodzin Boba nieskomplikowane życie. To właśnie nieoczekiwane pojawienie się na świecie syna przekształciło ich niejasne pragnienia w konkretne marzenia. Sami ledwie co przestali być dziećmi, a teraz mieli już własne, którym musieli się opiekować, więc Mo i Clarissa zaczęli się czuć uwięzieni. To wówczas Mo zdał sobie sprawę, że zawsze chciał podróżować po świecie, a Clarissa – że zawsze chciała być śpiewaczką jazzową. Okrucieństwo tych wniosków stało się tym bardziej oczywiste, gdy Mo i Clarissa pogodzili się z tym, że swoich marzeń nigdy nie zrealizują. Wówczas jednak Stany Zjednoczone przyłączyły się do wojny przeciwko Niemcom i przynajmniej Mo miał szansę podróżować. Został zabrany pociągiem do Nowego Jorku, a stamtąd statkiem do Liverpoolu w Anglii, skąd przetransportowano go do obozu szkoleniowego na wyspie Wight, gdzie razem z innymi rekrutami szykował się do planowanej inwazji na Europę. Pisał do domu listy, w których donosił o swojej podróży, angielskiej prowincji, klimacie i mieszkańcach tego kraju oraz nowo poznanych znajomych. Pisał Clarissie, że jego zdaniem wkrótce wróci do domu i że kocha ją oraz małego Boba i za nimi tęskni. Nie pisał jednak, że nigdy w życiu tak dobrze się nie bawił. Ani tego, że jego życie zbliża się do końca – choć tego wówczas sam jeszcze nie wiedział. Nadszedł D-Day i kompania Mo wypłynęła ku plaży Normandii oznaczonej kryptonimem „Omaha”. Obiecano im pokaz bombardowania precyzyjnego, które zdziesiątkuje niemiecką obronę i pozwoli na niedzielny spacer po plaży oraz wczesne śniadanie w postaci kawy i croissanta w jednej z miejscowych kawiarni. Jak się okazało, o rzeczonym bombardowaniu precyzyjnym można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że było precyzyjne, ponieważ bomby całkowicie minęły się z celami. Oddziały czekało teraz przejście przez dwieście siedemdziesiąt pięć metrów niczym nieosłoniętego piasku pod intensywnym ostrzałem. Niektórzy uważali to za wyzwanie, inni za okazję, lecz bez względu na to, co myśleli, ich ciała zasłały plażę jak kępy czerwonych wodorostów. Mo żył nie dłużej niż trzydzieści siedem sekund, a jego dusza opuściła nabrzeże o wiele wcześniej, niż ściągnięto z niej jego ciało. Moses Crenshaw leży teraz na cmentarzu z widokiem na morze, pełnym tysięcy innych amerykańskich zwłok.
Clarissa źle przyjęła wiadomość o śmierci Mo. Samotne macierzyństwo już było trudne, a w ten sposób nie tylko straciła męża, którego kochała, lecz także – jak sądziła w coraz wątlejszym stanie umysłu – została skazana na wieczną samotność z Bobem. Nie, żeby nie kochała syna i żeby Bob był trudnym dzieckiem – bo nie był – ale ciągle był obecny, ciągle. Nigdy nie miała przez to czasu dla siebie i w końcu zaczęła mu mieć za złe tę jego stałą, dławiącą obecność. Wiedziała, że ma talent. Kiedy udało się jej namówić rodzinę lub znajomych, żeby wzięli Boba na noc, chodziła do klubów jazzowych w szemranej części miasta i gościnnie występowała z różnymi zespołami. Wszyscy, którzy słyszeli jej głos, jego kadencje i aksamitny ton, byli pod wrażeniem, a co najmniej dwa zespoły zaproponowały jej, żeby ruszyła z nimi w trasę. Ale ona zawsze musiała odmawiać i tłumaczyć, że w domu czeka na nią mały syn. „To zostaw dzieciaka” – powiedział jej kiedyś jeden saksofonista altowy. Z początku myślała, że żartuje, ale potem zdała sobie sprawę, że mówi to całkiem poważnie. Ta myśl zaczęła ją dręczyć i gdy tak żyła z nią dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, w końcu się jej posłuchała: Bob spędził życie w towarzystwie ciotki Seleny. W drugi pechowy dzień lipca według kalendarza egipskiego[1] Clarissa i Bob pojechali autobusem do małego domku ciotki Seleny. Była niedziela rano i Clarissa wiedziała, że Selena będzie w kościele. Niosła walizkę, do której spakowała ubrania Boba i kilka zabawek oraz list z wyjaśnieniami dla siostry. Dom Seleny był zamknięty na klucz i Clarissa powiedziała Bobowi, żeby poczekał na werandzie na ciotkę, aż ta wróci z porannej mszy, i przekazał jej list. Ona ma coś jeszcze do załatwienia, ale wróci mniej więcej za godzinę. Uścisnęła małego Boba i odeszła. Bob patrzył za nią, ale ona ani razu się nie odwróciła. Wtedy po raz ostatni widział matkę. Selena Priddy była starą panną i miała najwyżej sto trzydzieści centymetrów wzrostu. Była o cztery lata starsza od Clarissy i jako dziecko była uważana za ładniejszą z dwu sióstr. Ale gdy miała dziesięć lat, coś poszło nie tak. Kiedy państwo Priddy w końcu zabrali córkę do lekarza, powiedziano im, że ma poważną postać skoliozy, czyli skrzywienia bocznego kręgosłupa. Zarówno rodzina, jak i ówcześnie dostępne możliwości leczenia były ubogie i ciało Seleny zostało zdeformowane. Górna część kręgosłupa nadal rosła w prawo, a żebra i łopatka zaczęły wystawać jak garb. Gdy Selena wróciła z kościoła tamtej niedzieli, była równocześnie zaskoczona i zachwycona widokiem małego Boba siedzącego na stopniach jej werandy. Dziecku zaś na widok ulubionej ciotki rozbłysły oczy. Podbiegł do niej, żeby ją ucałować i podać list napisany przez matkę. Selena wzięła list i otworzyła drzwi do domu. – Jadłeś coś, mały? – spytała. – Nie, psze cioci. Nic od śniadania. – No to usiądź se, a ja zrobię nam po kanapce.
Wiedziała, co zawiera list, jeszcze zanim go przeczytała. Zachowanie siostry było z dnia na dzień coraz dziwniejsze. Całe to gadanie o jazzie i o tym, że Bob jej przeszkadza. Czasem się zastanawiała, czy Clarissa nie łyka jakichś pigułek albo nie wciąga proszku w tych klubach nocnych. W liście pisała, że wróci po Boba za kilka tygodni, ale Selena wiedziała, że to kłamstwo. – Widzi mi się, że zostaliśmy tylko we dwoje, mały – powiedziała pod nosem. W głębi duszy była zadowolona. Selena okazała Bobowi prawdziwą miłość, taką, jaką siedmiolatek powinien otrzymywać od matki. Na początku Bob pytał o mamę, czy go kocha i kiedy wróci do domu, ale wkrótce chyba całkiem o niej zapomniał. Wyglądało na to, że pogodził się z tym, że to ciotka Selena jest teraz jego nową matką, i nie był z tego niezadowolony. Zapoznał się z dziećmi z sąsiedztwa, zaczął u ciotki chodzić do szkoły i u ciotki edukację zakończył. Kiedy Bob był mały, Selena kupowała ubrania dla siebie i dla niego w tym samym dziale domu towarowego, lecz wkrótce siostrzeniec przerósł ciotkę. Stał dumny obok niej, ale nigdy nie widział garbu na jej plecach ani skrzywienia jej drobnego ciała – widział tylko kogoś, kogo kochał najbardziej na świecie. Selena z kolei była zachwycona jego obecnością w swoim życiu. Poza pracą w młynie w ciągu tygodnia oraz uczestnictwem w niedzielnych mszach wiodła stosunkowo samotne życie. Wiedziała, że nie jest atrakcyjna dla mężczyzn i że nie znajdzie męża, ale teraz przynajmniej miała dziecko. Marzyła o tym, żeby Clarissa nigdy nie wróciła. I tak się stało. Clarissa podążała za swoim marzeniem przez dwa lata, a potem zmarła z powodu przedawkowania heroiny. Znalazł ją martwą w tanim hotelu mężczyzna, przez którego zaczęła brać narkotyki, ten sam, który poradził jej, żeby porzuciła syna. Selena zorganizowała pogrzeb siostry, lecz przez wiele lat nie wspomniała o tym Bobowi. Bob był bystrym dzieckiem, dociekliwym i z natury psotnym. Był jednak również leniwy. Panna Priddy w końcu przestała liczyć, który to już raz jest wzywana przez nauczycieli do szkoły. Po powrocie z niej łajała siostrzeńca, ale ten tylko szeroko się uśmiechał. Wyróżniał się jednak na meczach baseballu – miał dobre oko oraz celny rzut i co roku wybierano go na miotacza do szkolnej drużyny. Selena nigdy nie była tak dumna jak wtedy, kiedy mu kibicowała lub gdy pod rękę wracali po meczu do domu. Bob i Selena razem stanowili osobliwy widok. Mający blisko sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu Bob przytłaczał ciotkę i z tyłu trudno było stwierdzić, kto jest dorosłym, a kto dzieckiem. Chłopak zaczął się uważać za obrońcę ciotki. Nie musiał jej ratować z bójek na pięści, ale nie mógł nie zauważyć drwiących spojrzeń, gdy szli przez miasto, ani nie słyszeć okrutnych żartów po jej adresem. Chociaż Selena tłumaczyła mu, by ignorował tych ludzi, bez wahania się im przeciwstawiał, co prowadziło do sprzeczek, a nawet – sporadycznie – do nocy spędzanych za kratkami.
Po jednej z utarczek z białym sklepikarzem Bob miał do wyboru: więzienie lub wojsko. Zarówno on, jak i Selena wybrali tę drugą możliwość. Bob okazał się urodzonym żołnierzem. Był duży, silny, wysportowany i, o dziwo, wyjątkowo zdyscyplinowany. Ponadto dobrze wyglądał w mundurze. Ale uwagę przełożonych zwróciły jego umiejętności strzeleckie. Miał idealny wzrok, wyostrzoną dzięki baseballowi celność, a lata siedzenia cicho na krześle i oglądania w telewizji kreskówek nauczyły go pozostawania w bezruchu i spokoju. Uznali, że Bob jest urodzonym snajperem. Jeśli chodzi o Boba, to był zachwycony swoją nowo odkrytą umiejętnością i elitarnym statusem, jakim się teraz cieszył. Pochwalił się tym ciotce Selenie i to ją pierwszą poinformował, że dostał przydział do Wietnamu, choć żadne z nich nie było pewne, gdzie właściwie leży ten cały Wietnam. Wiedzieli to przez jakiś czas Francuzi, bo do 1954 roku kraj ten był ich drugim domem. Wtedy to ich siły zostały pokonane i wydalone, a to, co kiedyś stanowiło jeden kraj, teraz stało się dwoma, podzielonymi na mocy konferencji genewskiej wzdłuż siedemnastego równoleżnika do czasu przeprowadzenia referendum. Stany Zjednoczone uważały nacjonalistów z północy kraju za komunistów, a Ho Chi Minha za chudszą wersję Mao Tse-tunga. W związku z tym, aby zagwarantować powstanie rządu będącego bastionem przeciwko ekspansji komunistów z północy, wpompowały ogromną pomoc finansową i wojskową w południe. Wysłały tam również swoich ludzi, których nazywano zbiorczo doradcami lub technikami i których obowiązki także nie zostały jasno określone. Jednym z nich był właśnie Bob. Bob przyleciał do Wietnamu w 1958 roku. Komunistyczni organizatorzy rewolucji na południu za cel ataku obrali urzędników państwowych i rolnych, nauczycieli, pracowników służby zdrowia i przywódców wiosek. Celem Boba zaś byli komuniści. Przez następne dwa lata rzadko się poruszał – siedział nieruchomo na drzewach, ziemi lub dachach budynków. Celne strzały przestał liczyć po pięćdziesiątym. Najlepszym przyjacielem Boba był jego karabin. W przeciwieństwie do innych amerykańskich snajperów, którzy woleli nowszy i półautomatyczny karabin M1D, Bob trzymał się springfielda M1903A4. Ważył pół kilograma czy kilogram więcej, ale dzięki temu, że trzeba go było przeładowywać ręcznie po każdym strzale, okazywał się precyzyjniejszy i miał większy zasięg. Po zamocowaniu lunety Stith-Kollmorgen model 4XD Bob był w stanie zlikwidować cel z odległości kilometra. Swojego springfielda nazywał Starym Mo, dla upamiętnienia ojca. Choć Bob miał osobisty stosunek do swojego karabinu, nie dotyczyło to jego ofiar. Zawsze pozostały celami; nigdy nie stały się żywymi ludźmi. Luneta pozwalała na taki dystans. Bo Bob zawsze zabijał na odległość i nigdy nie musiał z bliska oglądać efektów własnego dzieła. Nie miał poczucia winy ani wyrzutów sumienia – w jego mniemaniu zabijanie było zwykłą pracą na etat, sankcjonowaną i opłacaną przez rząd.
Skoro amerykański rząd uznał komunizm za zło, to komunizm był złem. Bob wprawdzie zaznajomił się z innymi doradcami, lecz większość czasu spędzał samotnie – wolał poznawać odmienność kraju, którego miał bronić, zamiast delektować się cipką pięć smaków. Wietnam go wręcz fascynował. Doszedł do wniosku, że byłoby dobrze, gdyby zjawiło się tu więcej ludzi, i w ciągu następnych lat tak się stało – przyjechały setki i tysiące żołnierzy. Niestety, nie o taki rodzaj turystyki chodziło Bobowi. Po dwóch latach w Wietnamie Bob wrócił do kraju i ostatnie miesiące służby odbył w Fort Bragg, bazie wojskowej w Fayetteville w Karolinie Północnej. Na krótko przed zwolnieniem został wezwany do kwatery głównej i przedstawiony pułkownikowi Williamowi B. Fogerty’emu, człowiekowi, który nigdy nie wychodził z cienia. Nawet zapytany wprost Fogerty ani razu nie powiedział Bobowi, dla której agencji czy rządowego oddziału pracuje. – To nie ma znaczenia, synu – tłumaczył. – Sam fakt, że prowadzimy tę rozmowę w bazie, stanowi wystarczający dowód na to, że jestem wiarygodny i że nie chodzi tu tylko o interes wojska, ale interes rządu. Fantastycznie się spisałeś w Wietnamie, Crenshaw. Zabiłeś więcej żółtków niż cała reszta snajperów razem wziętych. Masz dar, dzieciaku. Bóg dał ci talent faszerowania ołowiem ludzi wtedy, kiedy się tego najmniej spodziewają, i zbrodnią byłoby go zmarnować. Mam następującą propozycję… Bob miał pracować dla niego – a zatem również rządu – nieoficjalnie i jako wolny strzelec, bez żadnego kontraktu czy jakiegokolwiek śladu na piśmie. Nie mógł nikomu powiedzieć, co będzie robił ani gdzie. W zamian za to miał otrzymywać miesięczne stałe wynagrodzenie za – jak to ujął Fogerty – siedzenie na tyłku oraz większe sumy po zakończeniu misji. Bob przystał na tę propozycję. I tak nie za bardzo miał pomysł na to, co będzie robić po opuszczeniu wojska, a ta oferta gwarantowała mu kontakt z armią w zakresie, który lubił, bez całej reszty. Poza tym potrzebował pieniędzy: ciotka Selena podupadała na zdrowiu. Stosunkowo krótkie życie wypełnione ciężką pracą oraz fizyczna deformacja dały o sobie znać i przeszła wylew – jej piękna twarz była teraz równie powykrzywiana jak reszta drobnego ciała. Fogerty był zadowolony z jego decyzji. W ciągu trzech następnych lat Bob działał głównie w Ameryce Środkowej: na Haiti, w Gwatemali, Ekwadorze i Republice Dominikańskiej – i raz zdarzył mu się wypad do Laosu. Gdziekolwiek pojechał, zostawiał za sobą ciała. – Co ty robisz, Bobby? – spytała go kiedyś ciotka Selena, siedząc w fotelu w domu spokojnej starości, podparta poduszkami, podczas gdy jej małe nogi sterczały równolegle do podłogi. – Nigdy mi tego tak naprawdę nie mówisz.
Bob się zawahał. – Pracuję dla rządu, ciociu. Rozwiązuję zagraniczne problemy. – Ale czynisz dobro, prawda? Znowu się zawahał. – Myślę, że tak – potwierdził niepewnie. Jej pytanie go zaniepokoiło. Nie mógł powiedzieć ciotce prawdy z powodów oficjalnych, lecz istniały także osobiste. Gdyby wyznał jej, że żyje z zabijania ludzi, byłaby wstrząśnięta bardziej niż nim rozczarowana. A świadomość tego, że nigdy nie będzie mógł jej wyznać prawdy, spowodowała wstrząs i rozczarowanie u niego. Był dumny ze swoich osiągnięć w Wietnamie i rozumiał charakter tamtego zadania, lecz teraz nie miał pojęcia, jaki jest wydźwięk moralny jego działań. Począł więc kwestionować naturę tego, co kazano mu robić, i niechętnie przyznał przed sobą, że wygody i opiekę w domu spokojnej starości zapewnia ciotce ni mniej, ni więcej, tylko honorarium najemnego mordercy. Gdyby ciotka Selena o tym wiedziała, natychmiast by się z tego przybytku zabrała. Decyzję o odrzuceniu swojego powołania ułatwiła mu śmierć ciotki. Ciało Seleny nigdy nie było silne, lecz jej wola i charakter zawsze wydawały się niezłomne. Po jej wylewie Bob zdał sobie sprawę, że czas, jaki pozostał ciotce na ziemi, jest ograniczony, ale i tak był zaskoczony, że umarła tak szybko. Drugi wylew był potężny. Przez dwa dni Selena leżała w śpiączce, drżąc i drgając, gdy jej ciało ogarnęły spazmy, jakby chciały wyprostować zniekształconą formę. A potem umarła. Po pierwszym udarze Bob regularnie odwiedzał ciotkę. I chociaż jej niegdyś piękny uśmiech stał się krzywy, nic nie przyćmiło światła rozjaśniającego jej twarz, gdy śmiała się z jego głupich dowcipów, słuchała jego opowiadań i mówiła mu, że jest dumna z tego, co zrobił ze swoim życiem. – Wszystkie te twoje podróże, Bobby… – powiedziała. – Twój tata byłby zazdrosny. Zawsze chciał tylko podróżować. Pewnie masz to we krwi. – A gdybyś ty miała możliwość, ciociu, wyjechać do dowolnego miejsca na ziemi, gdzie byś no pojechała? Z miejsca odpowiedziała: – Do Chin, Bobby. Pojechałabym do Chin. – Dlaczego akurat do Chin? – zdziwił się. – Bo tam wszyscy mali. Nikt nie zwracałby na mnie uwagi. Nikt by nawet drugi raz na mnie nie spojrzał. Bob był zaskoczony. Pierwszy raz ciotka wyznała, że nie lubi swojego wyglądu i że jej powierzchowność jest dla niej uciążliwa. Ponieważ nigdy się nie skarżyła i wydawało mu się, że pogodziła się z tym, jaka była, niesłusznie przyjął, że nie ma to dla niej znaczenia. Łzy mierzącego sto dziewięćdziesiąt centymetrów mężczyzny nie są większe niż te,
które pojawiają się w oczach kobiety mającej sto trzydzieści centymetrów, i spadają tak samo – tylko o wiele dłużej. Gdy ciotka Selena umierała, Bob trzymał ją za rękę.
Kongo Był teraz rok 1965 i Bob siedział okrakiem na gałęzi we wschodnim Kongu, ostrożnie trzymając na ramieniu springfielda. Minął ponad rok od czasu, kiedy on i Gene zostali zaaresztowani. Nadal pluł sobie w brodę, że do tego doprowadził, i czuł się szczególnie winny z powodu wciągnięcia Gene’a w sprzeczkę z policjantami na drodze. Wiedział, że nie powinien był z nimi zadzierać, lecz kierowało nim coś, nad czym nie miał kontroli. Może chodziło po prostu o to, że człowiek jest w stanie w ciągu życia przyjąć tylko jakąś określoną ilość bzdur i akurat zanim policja kazała mu zjechać, Bob wykorzystał swój przydział. Może. W każdym razie bez względu na powód to przez niego utkwili po same uszy w gównie i nie był w stanie uratować ani siebie, ani Gene’a. Wówczas przypomniał sobie Fogerty’ego i ostatnie słowa pułkownika, gdy powiadomił go o swojej rezygnacji: „Gdybyś kiedykolwiek zmienił zdanie, synu, albo znalazł się w jakimś kłopotliwym położeniu, zadzwoń do mnie pod ten numer. Ostrzegam jednak, że będzie cię to kosztowało, ponieważ życie to nie Monopol. Nie ma czegoś takiego jak darmowa karta zwalniająca z więzienia. Ale o tym pomówimy wtedy”. Zapisał numer telefonu na małej kartce, którą Bob z jakiegoś powodu schował do portfela i nadal w nim trzymał. (Uważał za dziwne, że Fogerty posłużył się właśnie takim wyrażeniem, „darmowa karta zwalniająca z więzienia”. Skąd wiedział?) Gdy więc prowadzono go do celi, zaczął się domagać należnej mu jednej rozmowy telefonicznej. Numer, który Fogerty mu dał, nie odpowiadał i Bob zaczął się denerwować, aż usłyszał trzask słuchawki podnoszonej z widełek i szorstki głos Fogerty’ego: – Wierzysz w Boga, Crenshaw? – Tak, proszę pana, wierzę. – Widziałeś Go kiedyś? – Nie mogę powiedzieć, żebym miał okazję. – Słyszałeś kiedyś Jego głos? – Nie, proszę pana – odpowiedział Bob, zastanawiając się, dokąd zmierza ta rozmowa. – No to słyszysz go teraz, synu, a kiedy mnie zobaczysz, to zobaczysz i Jego. Od tego czasu będziesz miał u mnie dług wdzięczności. Zrozumiałeś? – Tak, proszę pana. – Dobra. Zobaczymy się jutro lub pojutrze. Jak się nazywa ten drugi klaun, którego
mam wydostać? – Chaney, proszę pana. Gene Chaney. Fogerty się rozłączył. Sześć godzin później Bob został przekazany FBI i znalazł się w samolocie lecącym do Waszyngtonu. Kongo uniezależniło się od Belgii w czerwcu 1960 roku. Zniszczona przez okrutne doświadczenia kolonializmu i przeklęta nieprzebranymi bogactwami mineralnymi Demokratyczna Republika Konga wkrótce popadła w chaos. Sytuacji nie ułatwiało uznanie przez Stany Zjednoczone pierwszego premiera za antyzachodniego: każdemu, kto ich słuchał, Amerykanie powtarzali, że Patrice Lumumba to komunista. Większa część bogactw kraju – złoża kobaltu, miedzi, złota i uranu – znajdowała się w prowincji Katanga. Pod przewodnictwem Moise’a Czombego oraz dzięki wsparciu Belgii i Stanów Zjednoczonych Katanga odłączyła się od republiki. Tymczasem Patrice Lumumba został obalony w wojskowym zamachu stanu, inspirowanym przez Stany Zjednoczone, a przeprowadzonym przez Mobutu Sese Seko, i w styczniu 1961 roku zamordowany. Trzy lata później jego ideologiczni spadkobiercy zbuntowali się i Amerykanie wysłali dwustu doradców i techników mających wesprzeć rząd, któremu przewodniczył ich dawny znajomy Czombe. Wśród tych doradców znalazł się Bob. Bob był wdzięczny Fogerty’emu za interwencję w Jackson, lecz teraz czuł się jak w potrzasku. Uciekł przed więzieniem w Missisipi tylko po to, żeby zostać więźniem pułkownika i odsiedzieć nieustalonej długości wyrok w zamorskich celach – Kongo było ostatnią z nich. Zastanawiał się, ile czasu tu spędzi, gdy jego uwagę zwrócił błysk słońca odbitego od szkła lub metalu. Zerknął w lunetę i dostrzegł białego mężczyznę z wycelowanym karabinem. Był to M1D, lecz pozbawiony przypominającego szyszkę tłumika płomieni. Bob szybko wywnioskował, że ten człowiek jest jednym z najemników, na pewno nie Amerykaninem. Podążył lunetą w kierunku, w którym tamten celował, i dostrzegł przykucniętego rozczochranego Latynosa wypróżniającego się właśnie na spieczoną ziemię Konga. Musiał podjąć błyskawiczną decyzję: pozwolić najemnikowi zabić tego mężczyznę czy ocalić go i zabić najemnika? Nie lubił najemników i miał im za złe wzgardę dla Afrykanów, w których kraju działali. Poza tym zastrzelenie kogoś w takiej sytuacji uznał za niesprawiedliwe. Ale to inna myśl, która przebiegła mu przez głowę, ostatecznie przeważyła szanse na korzyść Latynosa. Gdy palec najemnika zaciskał się na spuście, kula ze springfielda trafiła go prosto w skroń i najemnik zwalił się na ziemię. Bob podszedł do Latynosa z rękoma uniesionymi w geście kapitulacji, a ten wycelował w niego swój pistolet. Bob ostrożnie zdjął karabin z ramienia i położył go na ziemi, następnie odwrócił się, by dać mężczyźnie czas na podtarcie się i wciągnięci
spodni. Gdy Latynos skończył, Bob pokazał mu, żeby poszedł za nim. Dotarli do ciała najemnika, który miał mocno wytatuowane ręce. – Miał cię zastrzelić – oznajmił Bob. – Español? – odpowiedział mężczyzna. Na szczęście dla Boba jedyna w całej Atlancie portorykańska rodzina mieszkała po sąsiedzku obok ciotki Seleny. Zaprzyjaźnił się z ich synem i mając dość prób porozumienia się po angielsku, zaczął się uczyć hiszpańskich odpowiedników. W efekcie obaj nauczyli się obcego języka, a Bob mówił po hiszpańsku z nieomal idealnym akcentem. – Miał cię zastrzelić – powtórzył – To najemnik. – Jak się nazywasz? – spytał tamten. – Bob Crenshaw. – Amerykanin? Bob potaknął. – Ernesto Guevara de la Serna. Podałbym ci rękę, lecz w tych okolicznościach wątpię, żeby to było higieniczne. Ciekaw jestem, dlaczego mnie ocaliłeś. Część podanego nazwiska zabrzmiała znajomo i Bob uniósł brwi. – Guevara jak Che Guevara? – spytał. Teraz Che kiwnął głową. – Cóż, nie lubię najemników, Che – powiedział Bob. – Ale miałem również nadzieję, że zdołasz pomóc mi się stąd wydostać. Słyszałem, że w tej okolicy działają Kubańczycy, i doszedłem do wniosku, że jesteś jednym z nich. – Jestem znowu Argentyńczykiem – poprawił go Che. – Niedawno zrzekłem się kubańskiego obywatelstwa. Ale jak miałbym ci pomóc? Bob wytłumaczył mu swój pomysł. Podczas ciągnących się bez końca godzin spędzonych w samotności wymarzył sobie poszczególne elementy planu, lecz ten końcowy znalazł się na swoim miejscu właśnie wtedy, gdy dostrzegł najemnika i Kubańczyka. Zawsze miał zamiar jakoś zniknąć i wrócić do Stanów Zjednoczonych z nową tożsamością, lecz jego plan miał dziury logistyczne wielkości planet. Kiedy jednak Che został jego dłużnikiem, liczył na to, że zlikwiduje przynajmniej jedną z nich i załatwi sobie transport na Kubę, z której było znacznie bliżej do domu niż z Konga. – A jak zamierzasz zniknąć? Tak po prostu wyparujesz? – spytał Che. – Miałem nadzieję, że uznają mnie za martwego – odparł Bob. – To nic nie da. Twoi dowódcy będą chcieli dowodu. Nosicie identyfikatory? – Nie jako takie, ale ten łańcuszek na szyi umożliwiłby dowodzącemu identyfikację, gdybym zginął. – Dobrze, chodź za mną – powiedział Che po chwili namysłu i poprowadził go do obozu Kubańczyków. – Dajcie ciało Raoula! – nakazał dwóm żołnierzom z równie długimi włosami. –
Połóżcie je na noszach, weźcie trochę benzyny i za mną. We czterech wrócili do drzewa, które Bob wybrał sobie tego ranka, odsłonili ciało Raoula i położyli je na ziemi. Bob zobaczył, że Raoul był Afrokubańczykiem mniej więcej tego samego wzrostu i budowy co on. Bez pytania, wiedząc, co trzeba zrobić, zdjął nieśmiertelnik z szyi i założył go Raoulowi. Che kiwnął głową z aprobatą. W to samo miejsce przyniesiono najemnika i oba ciała polano benzyną. – To twoja śmierć – powiedział Che do Boba. – Czyń honory. Bob zapalił zapałkę i rzucił ją na ciała. Słychać było tylko świst, gdy benzyna złapała ogień, i tożsamość Boba zniknęła w płomieniach. – Tak się fałszuje własną śmierć – powiedział Che z satysfakcją na twarzy. Bobowi przez głowę przebiegła pewna myśl. – Jakie Raoul miał zęby? Che spojrzał na niego. – Byłem jego dowódcą, nie dentystą. Skąd mam to, kurwa, wiedzieć? – Chodzi o to, że amerykańska armia bardzo poważnie traktuje zęby. – Dlaczego? Trzeba teraz mieć idealny uśmiech, żeby pójść do wojska? – wykrzywił się szyderczo Che. – Sądziłem, że wy, Amerykanie, potrzebujecie dobrych zębów tylko po to, żeby się ubiegać o stanowiska polityczne lub wygrać konkurs piękności. Na Kubie nie mamy czasu na takie duperele. Nie mamy konkursów piękności i nie mamy wyborów. Ale powiedz mi, seňor Crenshaw, dlaczego potężna amerykańska armia tak się interesuje zębami żołnierzy? – Trzyma rejestry stomatologiczne do identyfikacji. Jeśli znajdą ciało, które od dawna jest martwe, okaleczone lub trudne do rozpoznania, patrzą na zęby. Czekali, aż zgasną ostatnie płomienie liżące kości, a potem grzebali pomiędzy szkieletami Raoula i najemnika. Od razu stało się oczywiste, że zębów Raoula na pewno nie da się wziąć za zęby Boba – brakowało mu czterech siekaczy w górnej szczęce. – Co teraz? – spytał Bob. Che podał mu maczetę trzymaną w skórzanej pochwie przymocowanej do pasa. – Odetnij im obu głowy i weź czaszki. Bob zrobił to, a potem oddał nóż Che i przeciągnął cienką linkę przez oczodoły czaszek, żeby wygodnie je nieść, gdy będzie szedł za Che i pozostałymi dwoma Kubańczykami, którzy ruszyli w kierunku swojego obozu. Jakieś półtora kilometra dalej Che zatrzymał się i nakazał jednemu z Kubańczyków wykopać dół głęboki na ponad metr. – Dlaczego aż taki? – Żeby żadne zwierzę nie wyczuło zapachu – odparł Che. – Myślę, że się ze mną zgodzisz, że będzie najlepiej, jeśli te kości nigdy ponownie nie znajdą się na powierzchni.
Bob zgodził się, a po chwili zmienił kopiącego Kubańczyka i dokończył dół. Położył czaszki na dnie, ubił ziemię wokół nich oraz nad nimi, a na wierzchu rozłożył uschnięte gałęzie i rośliny. – Gratuluję – powiedział do niego Che. – Jesteś martwy. Teraz musimy cię tylko przewieźć na Kubę. Tego dnia Bob i Che rozmawiali do późnej nocy. To naturalne, że dwie osoby, które miały wobec siebie dług wdzięczności, chciały się dowiedzieć o sobie czegoś więcej. Che mówił o dorastaniu w Argentynie, poznaniu Fidela w Meksyku i wyjeździe na Kubę; mówił o pobycie w górach Sierra Maestra i zwalczaniu Batisty oraz, z mniejszym entuzjazmem, o bytności w rządzie. Opowiedział Bobowi o sporach z Fidelem, o tym, że ten człowiek jest głupcem, że ufa Sowietom po tym, jak zdradzili jego kraj podczas kryzysu kubańskiego, oraz o swojej decyzji opuszczenia Kuby i zaoferowania swoich umiejętności rewolucjonistom w Kongu – rewolucjonistom, którzy, jak lamentował, okazali się w gruncie rzeczy trawionymi konfliktami wewnętrznymi frakcjami bez wyraźnego programu politycznego. Zniechęcony ich nieudolnością oraz osłabiony przez astmę i dyzenterię postanowił zostawić Kongo jego mieszkańcom. Teraz z kolei Bob opowiedział o swoim życiu, a Che słuchał uważnie. – Jak na tak młodych ludzi mamy za sobą ciekawe doświadczenia – zauważył Che. – A czekają nas jeszcze równie ciekawe przeżycia. Kiedy nadejdą, powinniśmy pomyśleć o sobie i wspomnieć czas wspólnie spędzony w tej norze. – I dał Bobowi swój beret z naszytą na niego jedną czerwoną gwiazdą komendanta. – Prezent. W zamian za to Bob wręczył mu Starego Mo. – Zawsze wszystko mi się w życiu udawało, Bob. No dobrze, nie dostałem stałej posady jako lekarz i jeśli się nad tym głębiej zastanowić, nie spisałem się najlepiej jako mąż czy ojciec, ale poza tym wszystko mi się udawało. Porażka w roli rewolucjonisty jest sto razy gorsza od niepowodzenia w życiu osobistym. A powrót na Kubę byłby dla mnie taką porażką. Patrzono by na mnie jak na psa z podkulonym ogonem. Nigdy by nie zrozumieli, jak niewykonalny jest mój trud tutaj, jak próżny. – Myślę, że zrozumieją – powiedział Bob. – Przecież zaręczą za ciebie inni. – Nie o to chodzi, Bob – odparł Che. – Nie chcę, żeby ktoś za mnie ręczył! Żegnając się, uścisnęli sobie ręce i się objęli.
Kuba – Nie mogę rozczytać tych gryzmołów! – krzyknął Fidel na widok listu od Che. – Równie dobrze może to być jakaś pieprzona recepta. Musimy poczekać, aż on wróci i potwierdzi twoją historię. – Podszedł na pół metra do Boba i spojrzał mu w oczy. –
Wiesz, kim jestem, prawda? Ale ja nie mam, kurwa, pojęcia, kim ty jesteś, gringo. Rozumiesz? Fidel zostawił Boba samego w pomieszczeniu i krzykiem wydał polecenia urzędnikowi siedzącemu przy biurku tuż za drzwiami. Mężczyzna natychmiast zatelefonował, a pół godziny później wziął Boba pod ramię i sprowadził na dół do czekającego dżipa. – Dokąd jedziemy? – spytał Bob. – Daleko stąd – odpowiedział urzędnik i siadł z tyłu. Daleko stąd okazało się odległą farmą w górach Pinar del Rio zwaną San Andres de Caiguanabo. Opiekowała się nią para staruszków, którzy wskazali Bobowi domek niedaleko głównego budynku. Urzędnik powiedział mu, że ludzie ci zajmą się nim, nakarmią go i opiorą, w zamian za co on powinien odciążyć ich w obowiązkach na farmie. – Na Kubie wszyscy pracują! – rzucił jeszcze. Podczas gdy Che przebywał w Dar es Salaam, a potem w Pradze, Bob pomagał przy zbiorach tytoniu, naprawiał płoty, rąbał drewno na opał i malował dom oraz otaczające go budynki. Smacznie jadł, palił dobre cygara i cieszył się towarzystwem Beba i Hildy. Jak się okazało, polubił również pracę fizyczną. Nieszczególnie tylko cieszyły go odwiedziny Fidela, niekończące się i zawiłe przemowy tego człowieka oraz zadawane przez niego pytania, na które natychmiast sam sobie odpowiadał. – Ile masz wzrostu? – spytał któregoś razu Boba. – Około metra dziewięćdziesięciu. – Nie sądzę, gringo. Ja mam metr dziewięćdziesiąt i myślę, że jestem od ciebie wyższy. Mogłem zostać zawodowym koszykarzem. A ty grałeś kiedyś? Bob pomyślał, że gdyby Fidel zdjął buty, byliby dokładnie tego samego wzrostu, ale odpowiedział tylko: – Trochę grałem. Wolę baseball. W szkole byłem miotaczem. – W szkole? Ha! Ja byłem jednym z lepszych miotaczy w kraju! – odparował Fidel. – Wątpię, żebyś mi dorównał. Mogłem zostać zawodowym baseballistą lub koszykarzem, ale nie, wybrałem coś innego. Odłożyłem na bok swoje ambicje, poświęciłem je i siebie dla dobra kraju, dla Kubańczyków. Zrobiłeś kiedyś coś takiego? Nie sądzę! Wy, jankesi, za bardzo lubicie zarabiać pieniądze. Ale czy dajecie je biednym krajom, takim jak Kuba? Kiedyś napisałem do prezydenta Roosevelta z prośbą o banknot dziesięciodolarowy. Myślisz, że go wysłał? Kurwa, nie! Tyle ma milionów, a szkoda mu dziesięciu dolarów dla małego ucznia z Kuby. Nawet Batista nie był takim kutwą. Przyszedł na mój pierwszy ślub, wiesz? Dał mi i Mircie tysiąc dolarów na miesiąc miodowy. Pewnie wiedział, że któregoś dnia go obalę, i sądził, że może mnie przekupić. Ale ten sukinsyn się mylił. Nikt nie przekupi Fidela – ani Amerykanie, ani Sowieci, ani Chińczycy. Jeśli jakiś człowiek jest panem siebie, to ten
człowiek musi być mną: samym pieprzonym Fidelem Castro. – Są może jakieś wiadomości od Che? Czy niedługo wraca? – Wiesz, co jest śmieszne, gringo? Ludzie myślą, że kumplują się z Guevarą, kiedy mogą mówić do niego Che. Podał ci kiedyś swoje przezwisko, to, którym zwracają się do niego prawdziwi przyjaciele? Nie, tak właśnie myślałem. To byłoby zbyt śmieszne, gdyby ci o tym powiedział. Bo on jest Snajper! Snajper Guevara. Ha! – Był kiedyś snajperem? – spytał Bob. – Nie w twoim znaczeniu tego słowa. Przezwisko wzięło się raczej z jego niewyrobienia towarzyskiego, ze sposobu, w jaki rozmawia z ludźmi: niszczy ich w pół zdania, jeśli uważa, że ich opinia jest gówno warta. – A wkrótce wróci? – ponowił pytanie Bob. – Za miesiąc, góra dwa. Teraz jest w Europie, ale myśli o Ameryce Łacińskiej. Uważa, że kraje są gotowe na rewolucję, tak jak gotowe było Kongo. Za każdym razem się, kurwa, myli. Powinien był mnie częściej słuchać. Czy w Kongu nadal miał długie włosy? Tak? Właśnie tak myślałem. Nie mogę mu wbić do głowy, że nie jest gwiazdą rocka ani jednym z tych pierdolonych hippisów. Broda mi nie przeszkadza, wszyscy takie mamy, ale te jego włosy to coś strasznego. Za bardzo lalusiowate. Zatrzyma się tu, kiedy wróci, i wtedy się z nim spotkasz. Spodoba mu się tutaj. Dobrze się spisałeś z tymi naprawami. Szczególnie płoty wyglądają dobrze. Bob ledwie zdołał mu podziękować za te uwagi, kiedy Fidel rozpoczął temat, który najwyraźniej uważał za powiązany: – Wiesz, jakie są dwie rzeczy, których człowiek w życiu najbardziej potrzebuje? Nie? To ja ci powiem. Tłuczeń i drewno! Nigdy nie ma ich za dużo. Tłuczeń i drewno zawsze się przydadzą. To samo z krajem. Każdemu krajowi zawsze przyda się więcej tłucznia i drewna. To podstawa krajowej ekonomii. Bob nigdy nie zdołał dojść, jak człowiek, który mówi tyle co Fidel, ma jeszcze czas na osiągnięcie czegokolwiek, a co dopiero na rządzenie krajem. Facet gadał godzinami na wszystkie tematy. Znał się absolutnie na wszystkim. Po trzygodzinnym wykładzie w odpowiedzi na proste pytanie o kubańskie cygara Bob nauczył się nigdy o nic Fidela nie pytać. Nie mógł się nadziwić, dlaczego mimo wszystko lubi tego człowieka. Bob stał oparty o ogrodzenie i palił pierwsze tego dnia cygaro, kiedy zauważył smugę pyłu unoszącego się z górskiej drogi prowadzącej na farmę. Pył zawsze oznaczał przybycie gości, zwykle Fidela, i Bob zebrał siły. Było późne czerwcowe popołudnie. Okazało się, że to niewielki konwój: dwa dżipy z przodu, stary amerykański sedan w środku i dwa dżipy z tyłu. Zaintrygowało go to, więc podszedł pod dom, gdzie stali już Bebo i Hilda. – Co się dzieje? – Wrócił do nas comandante Guevara, senior. Ma być naszym gościem –
powiedziała podekscytowana Hilda. – A niech mnie – ucieszył się Bob. – Już prawie straciłem nadzieję. Auta zatrzymały się, zaciągnięto hamulce ręczne i wyłączono silniki. Z dwóch dżipów wyskoczyło szesnastu żołnierzy, a kierowca sedana wysiadł, kręcąc głową. Fidel i Che siedzieli na tylnym siedzeniu, sprzeczając się i zaciekle gestykulując. – Nic się nie zmieniło? – spytał kierowcę Bebo z szerokim uśmiechem. – Nic a nic – odparł wyczerpany kierowca. – Ledwie wyjechaliśmy z Hawany, a oni już swoje: naród czy jednostki, Sowieci czy maoiści, agraryzm czy industrializacja. A potem Fidel przesadził i nazwał go rzadkobrodym, i rozpętało się piekło. Wiesz, jaki jest drażliwy na punkcie swojego zarostu. Nagle drzwi sedana gwałtownie się otworzyły na oścież i z auta wypadło dwóch rewolucjonistów, mocując się i obrzucając wyzwiskami. Nikt nie interweniował i nikt z wyjątkiem Boba nawet nie okazał zdziwienia. Hilda wzruszyła ramionami i oznajmiła, że w środku czeka jedzenie i że powinni do niego usiąść, zanim wystygnie. Wszyscy weszli do domu i usiedli przy długim stole, zostawiając tarzających się w pyle Fidela i Che – na górze był raz jeden raz drugi. Po dziesięciu minutach obaj mężczyźni do nich dołączyli. Weszli do sali objęci i roześmiani. Hilda postawiła przed nimi dwa talerze z jedzeniem i powiedziała, żeby nie mieli do niej pretensji, jeśli jest zimne. Traktowała ich jak zbłąkanych synów. Po jedzeniu Fidel i większość żołnierzy zapalili cygara. Che wyjął z kieszeni fajkę, napełnił ją tytoniem i rozsiadł się wygodnie na krześle, znikając za chmurą dymu. – No, gringo – powiedział Fidel do Boba. – Skończyłeś robić piętrowe łóżka do baraku? Bob powiedział, że tak. – Więc gdzie one są? – O dziwo, wstawiłem je do baraku – odparł Bob. Fidel spojrzał na niego surowo. Przez tych kilka miesięcy, kiedy byli tylko we dwóch, Bob miał prawo rozmawiać z nim poufale. Ta mina oznaczała, że powinien okazywać więcej szacunku, gdy w pobliżu są inne osoby. – Pokaż mi je! – rozkazał Fidel. Poszedł za Bobem do baraku, zatrzymał się w drzwiach i z daleka spojrzał na efekty pracy Boba: dziesięć piętrowych łóżek stojących po pięć po obu stronach pomieszczenia. Następnie przemierzył barak i obejrzał każde łóżko z osobna. – Zadowalające, gringo, ale ja bym zrobił je lepiej. W szkole mówili, że mam talent godny mistrza stolarstwa. Mogłem zostać pieprzonym stolarzem meblowym, wiesz? Takim jak Chippendale albo Hepplewhite. Nikt nie widział takiego kunsztu od dwustu lat. Nazywali mnie wyjątkowym talentem stolarstwa artystycznego! Che, który poszedł z nimi, przerwał Fidelowi: – To dlaczego ta biblioteczka, którą zrobiłeś, cała się chwiała? Sam mi
powiedziałeś, że kołysała się z boku na bok. Śmiałeś się z tego, pamiętasz? – To był sabotaż! Wyraźnie pamiętam, jak powiedziałem ci, że ktoś ją celowo uszkodził. I, na miłość boską, przestań się tak skradać, Guevara. Nie jesteś już w dżungli! Śmiałem się z tego, jak żałosna jest osoba, która to zrobiła, jak płytkie życie prowadzi, jakim podłym i zazdrosnym jest człowiekiem. Ten ktoś – zwrócił się do Boba – zheblował centymetr z jednej strony podstawy biblioteczki. Zakradł się do stolarni w nocy jak złodziej, żeby mnie okraść, żeby podważyć moje umiejętności. Obiecałem Che, że jeśli kiedykolwiek dopadniemy tego szkodnika, pozwolę mu stracić tego sukinsyna. Lubisz egzekucje, Guevara, nie? – Che nie zareagował, więc Fidel mówił dalej: – A teraz wybaczcie mi, panowie, ale muszę wrócić do Hawany, Niestety kraj sam nie będzie się rządził. Do zobaczenia za dwa dni. Objął Che i ruszył do drzwi. Gdy mijał Boba, zwrócił się do niego: – Zacznij się pakować, gringo. Następnym razem wyjedziesz stąd ze mną. Gdy Fidel zniknął, Che wybuchnął śmiechem. – Nie będzie żadnej egzekucji – wyjaśnił Bobowi. – Prawda jest taka, że pomylił się przy wymiarach i dlatego biblioteczka się kołysała. I tyle. Ten człowiek ma dwie lewe ręce. Cholera, gdyby mu dać dwa kawałki drewna i gwóźdź, miałby trudności ze zrobieniem krzyża… Przy okazji, świetne łóżka – dodał. W ciągu następnych dwóch dni do powrotu Fidela Bob widywał Che tylko wieczorami. Comandante i szesnastu jego żołnierzy podnosili się z piętrowych łóżek przed świtem i cały dzień spędzali na wędrówkach po okolicy, do obozu wracali tuż przed kolacją. Che powiedział mu, że szkolą się przed nową wyprawą, która tym razem odbędzie się w Ameryce Łacińskiej. Zdradził mu również, że trwają już przygotowania do wyjazdu Boba z Kuby i nastąpi to wkrótce po jego powrocie z Fidelem do Hawany. Fidel ponownie zjawił się na farmie i został na niej dwa dni. W tym czasie zawieszono szkolenie i zastąpiono je rozmowami, czasami poważnymi, a czasami nic nieznaczącymi. Fidel mówił o Boliwii, o jej historii i geografii, o niedawnych powstaniach robotników i wyjątkowym położeniu tego kraju w środku kontynentu. Poświęcał jednak tyle samo czasu na wyjaśnianie Che, jak się myje zęby, wiąże buty i nalewa piwo z butelki do szklanki. – Guevara, co ty robisz? – spytał któregoś ranka, gdy rewolucjonista płukał usta z pasty do zębów. – Użyj, kurwa, szklanki. Nabieranie wody do ust za pomocą szczoteczki zabiera za dużo czasu, cennego czasu. Jak byś się czuł, gdyby twoja misja poniosła porażkę, bo poświęciłeś zbyt wiele czasu na mycie pieprzonych zębów zamiast na zwalczanie imperialistów? – Zawsze myję zęby w ten sposób – odciął się Che. – Dziesięć miarek wody i płukanie, dziesięć miarek wody i płukanie, dziesięć miarek wody i płukanie. Działa. Nie zabiorę z sobą szklanki do dżungli! Czy ty myślisz, że ja tam jadę na piknik? Na
wakacje? – Jak sobie w cholerę uważasz! – odkrzyknął Fidel. – Ale nie przychodź do mnie, jeśli skrewisz Boliwię. Innym razem Fidel zobaczył, jak Che zmienia domowe buty na te noszone na dworze. – Guevara, co ty robisz? Jesteś bez butów. Co byś zrobił, gdyby żołnierze wroga wpadli do obozu, a ty nie miałbyś akurat, kurwa, butów na nogach? Nie miałbyś jak uciekać, a nawet gdyby, to zniszczyłbyś sobie stopy. Zmień najpierw jeden but na drugi, tak żebyś zawsze miał jakiś na nodze. To zdrowy rozsądek. Zostało ci go jeszcze trochę, Guevara? Gdy podczas pierwszego wieczoru po powrocie Fidela Bebo rozdawał butelki piwa przed kolacją, Che zdjął kapsel i wlał piwo do szklanki. Napój spienił się i Che musiał poczekać, aż opadnie, nim wlał resztę zawartości butelki. – Guevara, co ty robisz? – spytał go Fidel. – Powinieneś trzymać szklankę w lewej ręce i nalewać piwo na ściankę, gdzie widać kciuk. Twój kciuk rozgrzewa szkło i jeśli nalejesz piwo na cieplejsze miejsce, to się nie spieni. Patrz! – Fidel wlał piwo do szklanki bez spienienia go. – Idealnie! – powiedział. Che wstał i zaczął krzyczeć na Fidela: – Nie będę słuchał kogoś, kto na brodę nakłada pieprzoną odżywkę do włosów! Jak myślisz, dlaczego zrzekłem się kubańskiego obywatelstwa? Dla zabawy? Nie! Zrobiłem to, ponieważ rewolucja w tym kraju padła. Jak może działać, kiedy jej tak zwany prezydent nabrał takich burżujskich nawyków? – Och, znowu wracasz do argumentu z brodą, co, Guevara? Jesteś po prostu zły, bo nigdy tak naprawdę nie zaliczałeś się do barbudos[2]. Jak miałbyś się zaliczać, skoro masz taką rzadką brodę? Ja jako czternastolatek miałem gęstszą niż ty! Nauczyciele kazali mi ją golić. Byli zazdrośni, rzecz jasna, ponieważ budziłem zainteresowanie starszych dziewcząt oraz ich własnych sfrustrowanych żon! Postrzegali mnie jako zagrożenie. Zdawali sobie sprawę z mojego już wtedy dużego seksualnego wpływu na kobiety i go się bali. – Następnie zwrócił się do obecnych w sali żołnierzy i wytłumaczył im, że stosowanie odżywki do brody nie było jego pomysłem. To lekarze kazali mu jej używać: niebezpiecznie jest mieć brodę tak gęstą jak jego! Fidel nocował z Che i żołnierzami w baraku przez dwie noce. Rankiem trzeciego dnia powiedział Bobowi, żeby zebrał swoje rzeczy i pożegnał się z Che, Bebą i Hildą. Bob uścisnął całą trójkę, lecz kiedy próbował im podziękować, głos mu się załamał, a Hilda zaczęła płakać. – Zachowaj swoje łzy dla Kubańczyków, stara kobieto – drażnił się z nią Fidel. – To jest gringo. Amerykański gringo. Fidel wyciągnął rękę do Che, a gdy ten chciał ją uścisnąć, cofnął dłoń i dał Che prztyczka w nos. – Ha! Za każdym razem się na to nabierasz, Guevara!
W drodze do Hawany Fidel spytał Boba o Missisipi. – Byłeś tam. Co sądzisz o tamtejszych ludziach? Polubiłeś ich? – Nie białych. To podli ludzie. Wychowali się na nienawiści. Gdyby mnie ktoś pytał, ssali truciznę z mlekiem matki. – Wiesz, jak zareagowali na wiadomość o zabiciu prezydenta Kennedy’ego? – Nie – odparł Bob. – Śmiali się i wiwatowali – powiedział Fidel ponuro. – Ja byłem tym bardziej zasmucony niż oni. Gdyby ten człowiek żył, myślę, że sprawy między naszymi krajami wyglądałyby inaczej, że jakoś nauczylibyśmy się egzystować razem. – Umilkł na chwilę, a potem spytał: – Zdołasz ułożyć sobie tam życie po powrocie? – Mam nadzieję – powiedział Bob. – Czasami myśl o powrocie mnie przeraża, ale tam jest moje miejsce. – Będziesz outsiderem we własnym kraju. Wiesz o tym, prawda? W tym świecie Kubańczycy też są outsiderami, ale przynajmniej mamy własny kraj, w którym możemy nimi być. – Uśmiechnął się. – Może powinniśmy sobie wysyłać pocztówki, gringo? Ha! Pięć dni później Bob pojechał do Mexico City jako attaché tamtejszej kubańskiej ambasady. W następnym tygodniu opuścił Meksyk jako Percy Collins, sprzedawca gumy do żucia z Chicago.
Martwy lub zaginiony w akcji Pułkownik Fogerty czytał raport ze zmarszczonymi brwiami: Crenshaw lub to, co uznano za jego szczątki, został znaleziony martwy. Jego zwęglony i bezgłowy szkielet odkryto obok ciała najemnika, który również został pozbawiony głowy. Jedynym elementem umożliwiającym identyfikację był nieśmiertelnik Boba. Fogerty jeszcze mocniej zmarszczył brwi: zastanawiała go nie tylko brakująca głowa, lecz także to, że ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby spalić ciało, zupełnie jakby nie chciał, żeby zostało rozpoznane. We wschodnim Kongu cały czas znajdowano ciała, czasami w stanie rozkładu, lecz zawsze nienaruszone. Zastanawiał się, czy aby na pewno wszystko jest w porządku w państwie duńskim. Przejrzał akta osobowe Crenshawa i zobaczył, że najbliższym krewnym jest niejaki Eugene Chaney III. Coś mu to nazwisko mówiło. Wczytał się w dokumenty i znalazł przyczynę: Chaney był osobnikiem, z którym Crenshaw został zaaresztowany w Missisipi i o którego zwolnienie poprosił. Nacisnął guzik interkomu. – Znajdźcie mi adres Eugene’a Chaneya III – warknął. – Niedawno skończył Akademię Medyczną w Duke’u, więc możecie sprawdzić najpierw tam. Dwa tygodnie później Fogerty w pełnym umundurowaniu pojechał do stanu Maryland i zapukał do drzwi Gene’a Chaneya. Była ósma wieczorem. Gdy drzwi się
otworzyły, Fogerty zobaczył mężczyznę w dżinsach i podkoszulku, bez butów. – Czy doktor Eugene Chaney III? Gene potwierdził i przez jedną okropną chwilę pomyślał, czy nie został powołany do wojska. Zdenerwowany zaprosił Fogerty’ego do środka i zaproponował mu coś do picia. Fogerty odmówił. – Robert Crenshaw podał pana jako najbliższego krewnego. Moje pytanie jest następujące: czy widział go pan niedawno? – Bob? Bob Crenshaw? Fogerty skinął głową. – Co się z nim stało? Wszystko w porządku, prawda? – Gdyby mógł pan odpowiedzieć na moje pytanie, doktorze Chaney. Czy widział go pan niedawno? – Nie, nie widziałem. Ostatni raz widziałem go ponad dwa lata temu. Spędziliśmy noc w areszcie w Missisipi. Gdy następnego ranka zostałem zwolniony, jego już nie było. Po prostu zniknął. – I od tego czasu nie widział go pan ani nie otrzymał od niego żadnych wiadomości? – Nie. Cały czas liczę na to, że się ze mną skontaktuje, ale do tej pory to nie nastąpiło. Co się stało? Coś mu się przydarzyło? – Coś mu się stało, ale obecnie nie wiemy co. Rozumiem, że to pański przyjaciel, więc nie chciałem przysparzać panu niepotrzebnego cierpienia, ale sądzimy, że albo zmarł, albo zaginął w akcji. Gene uznał, że chociaż sam ma nie najlepsze podejście do chorych, to Fogerty zupełnie nie potrafi przekazywać złych wiadomości. – Nawet nie wiedziałem, że był w wojsku. To znaczy, wiedziałem, że był, ale nie miałem pojęcia, że do niego wrócił. Gdzie zaginął? W jakim kraju? – W Wietnamie – skłamał Fogerty. Podczas krótkiej rozmowy pułkownik cały czas przyglądał się uważnie Gene’owi, szukając jakichś oznak kłamstwa, jakichś śladów oszustwa. – Jak wspomniałem, doktorze Chaney, Crenshaw podał pana jako najbliższego krewnego. Wygląda na to, że nie ma żadnej bliższej rodziny. Śledztwo ciągle trwa, ale gdy już się zakończy, czy chce pan, żebyśmy mu wysłali jego szczątki i rzeczy osobiste? – Tak, chciałbym. Zadbam o należny pochówek – oznajmił Gene. – Jako jego spadkobierca otrzyma pan również czek na dziesięć tysięcy dolarów. To standardowa kwota. Gene nie zareagował. Siedział bez ruchu w fotelu, czując się tak, jakby dostał właśnie olbrzymią dawkę nowokainy. Fogerty wstał i podszedł do niego. Wziął dłoń Gene’a, uścisnął ją i wyszedł z domu. Gene zobaczył niedojedzone jabłko, które położył na kuchennym blacie, kiedy wpuścił Fogerty’ego do domu. Wyrzucił je do kosza. Było to ostatnie jabłko, jakie
kiedykolwiek zjadł. Odtąd sam zapach tego owocu przypominał mu o śmierci i stracie. Wpierw mięso, teraz jabłka. Nie miał pojęcia, że pączki są tuż-tuż, czekając na właściwy moment, żeby dołączyć do wydłużającej się listy.
Dentysta Bob bez żadnych kłopotów przejechał z Meksyku do Stanów Zjednoczonych. Pogranicznik obejrzał paszport, który dostał do Kubańczyków, bez zainteresowania zadał kilka pytań o handel gumą do żucia, po czym wpuścił go machnięciem ręki. „Dom!” – pomyślał Bob, choć nie miał pojęcia, gdzie ten dom właściwie jest. Kawa w Laredo była niesmaczna i rozczarowująca. Ale jakaż miała być po tym, jak przez sześć miesięcy pił kubańską? W głowie słyszał głos Fidela: „Powąchaj kawę, gringo. Ta w twoim kraju jest niesmaczna i rozczarowująca!”. Uśmiechnął się przelotnie i wyjął z walizki niedużą teczkę z dokumentami. Większość z nich dotyczyła jego rzekomej pracy w roli sprzedawcy gum do żucia, lecz pomiędzy nimi były nazwiska i adresy dwóch osób otrzymane od Amerykanina poznanego w kubańskiej ambasadzie oraz odręcznie napisany list polecający. Jedno z dwóch nazwisk, jak zauważył Bob, było oznaczone gwiazdką. Wziął walizkę, poszedł na dworzec autobusowy i kupił bilet do Charlotte w Karolinie Północnej. „Kim, do cholery, jest Newton Ballard?” – zastanawiał się. Trzy dni później się tego dowiedział. Newton Ballard był białym wziętym dentystą pod sześćdziesiątkę oraz właścicielem nieruchomości i zgodnie z wszelkimi oznakami członkiem establishmentu. Pod tymi jednak pozorami krył się dysydent, którego etyka i świadomość polityczna wykuły się w zagłębiu węglowym Wirginii Zachodniej. Ojciec Newtona – przez kolegów pieszczotliwie zwany Kilofem – był górnikiem w okręgu Logan. Do firmy, w której pracował, należały jego dom i wszystko, co znajdowało się w mieście. Kilof dzierżawił narzędzia oraz sprzęt od firmy, kupował jedzenie po zawyżonych cenach w sklepie firmy i płacił czynsz firmie. Wszystkie transakcje finansowe odbywały się za pośrednictwem bonów, a firma dbała o to, żeby bon, który otrzymywał co tydzień, został zawsze pomniejszony o to, co był jej już winien. Jego rodzina była więźniem firmy i taka sytuacja bardzo firmie odpowiadała. Praca była ciężka. Kilof całe dnie klęczał w wodzie i oddychał niedobrym powietrzem. Płace zaś były niskie – niższe od średniej w przemyśle górniczym – a warunki złe. Żył w strachu przed zawaleniem się stropu oraz wybuchem gazu, przy czym ryzyko śmierci w jego zawodzie było większe niż w przypadku amerykańskiego żołnierza walczącego w drugiej wojnie światowej. Kilof uważał, że górnicy powinni
wstąpić do reprezentującego ich interesy związku zawodowego, a Związek Górników Amerykańskich chciał przyjąć Kilofa oraz podobnie do niego myślących i w 1921 roku trzynaście tysięcy górników przemaszerowało przez okręg Logan, by siłą uzwiązkowić kopalnie. Przy górze Blair czekała na nich dobrze uzbrojona armia licząca dwa tysiące ludzi: siły porządkowe kopalni, detektywów zwalczających związki, policję stanową i żołnierzy. Z pozycji, jaką zajęli na grani, wystrzelili do górników, spodziewając się, że ci zawrócą. Kiedy jednak górnicy nie tylko nie oddali pola, lecz także zdołali zyskać nowe, tamci poprosili rząd o pomoc. Rząd był tak dobry, że na górników zrzucił bomby. Chociaż górnicy byli bez wątpienia zaskoczeni obrotem sprawy, o dziwo ich to nie zraziło: zachowali dyscyplinę i przez trzy kolejne dni kontynuowali atak, dopóki nie przybyły wojska federalne. Dopiero wtedy – żeby uniknąć większych strat w ludziach – przywódcy zaapelowali o wycofanie się. Bitwa trwała tydzień i zginęły w niej setki robotników. Było to największe powstanie w Stanach Zjednoczonych od czasu wojny secesyjnej. Właściciele triumfowali, a życie górników Wirginii Zachodniej wróciło do normy – feudalnego okrucieństwa. Kilof Ballard walczył wraz z innymi górnikami na górze Blair, lecz nie został ranny ani pojmany. Wrócił do kopalni, a jego nadzieje się rozwiały, potwierdzając jego bezradność. Trzy lata później zginął w wybuchu gazu. Jego ciała nigdy nie znaleziono, a szyb górniczy, w którym doszło do zapłonu metanu, zamknięto. Bella Ballard została eksmitowana z domu stanowiącego własność firmy i wraz z trójką dzieci przeprowadziła się do Raleigh w Karolinie Północnej. Tam poznała i poślubiła Henry’ego Perkinsa, właściciela sklepu ogólnospożywczego. Henry pokochał swoją nową rodzinę, ale szczególne miejsce w jego sercu zajął Newton. Zachęcał swego adoptowanego syna do tego, by mierzył wysoko, i kiedy Newton postanowił zostać dentystą, z radością opłacił mu studia. Mimo nowego, lepszego życia Newton nigdy nie zapomniał o starym – ani o tym, jakie prowadził jego ojciec. Pamiętał, jak ciężko doświadczył ich los i jak niekorzystnie odbiło się to na rodzinie. Kilof miał trzydzieści siedem lat, gdy zginął, lecz wyglądał wówczas na sześćdziesięciolatka. Newton szczególnie dobrze pamiętał to, co ojciec mówił przy stole podczas kolacji, jak pomstował na właścicieli kopalni, na wyzyskiwanie górników, dzięki którym się wzbogacili, i na ich bezwzględne lekceważenie każdego życia poza własnym. Ojciec jednak wyraźnie zaznaczał, że nie poważa rządów. Czy stanowy, czy krajowy – jego zdaniem zawsze stanie po stronie właścicieli, czyli osób z tej samej klasy społecznej. Zamiast przyznać, że panujący system dopuszcza do nadużyć, władze ochoczo przymykały oko i prawdopodobnie dostawały za to pieniądze. Nie dbały o dobro biednych czy bezbronnych – napychały tylko własne kieszenie dolarami i powiększały saldo na koncie. Żaden biedak czy człowiek pracujący nie mógł nigdy liczyć na sprawiedliwość w ich sądach. Biedni czy
wywłaszczeni sami musieli się o siebie troszczyć, a jeśli trzeba – działać poza prawem. (Jak można się było spodziewać, Kilof tylko utwierdził się w swej opinii po tym, jak rząd spuścił na niego bombę). Niezrażony świeżo zdobytym statusem wykwalifikowanego dentysty Newton nadal uważał się za wywłaszczonego górnika i wskutek tego stał po stronie biednych i bezradnych. Dla ich sprawy przyłączył się do Amerykańskiej Partii Socjalistycznej i pozostał jej aktywnym członkiem do czasu, kiedy Norman Thomas uznał, że dalsza działalność wyborcza jest bezcelowa. Zaangażowanie społeczne Newtona przez jakiś czas nie miało więc ujścia, ale obudziło się do życia wraz z pojawieniem się ruchu na rzecz praw obywatelskich. Od identyfikowania się z czarnymi twarzami górników z Wirginii Zachodniej był tylko krok do identyfikowania się z czarnymi twarzami ludzi, którzy taki kolor mieli z natury. Newton postawił więc znak równości między łamaniem ich praw obywatelskich a łamaniem praw górników i nie widział różnicy między stosunkiem właścicieli firmy do robotników a traktowaniem Murzynów przez segregacjonistów. Jak zwykle rządy stanowe i federalne wolały stanąć po stronie silnych i na straży praw, które zdaniem Newtona były nie tylko niemoralne, lecz także niewarte szacunku. W rezultacie Newton nie przejmował się, gdy zachodziła potrzeba działania niezgodnego z prawem, a gdy w jego drzwiach pojawił się potrzebujący pomocy Bob Crenshaw, nie wahał się jej udzielić. Newton mieszkał sam i mężczyźni rozmawiali do świtu. Wysłuchał uważnie opowieści Boba, paląc jednego papierosa za drugim i sącząc bourbona ze szklaneczki, którą od czasu do czasu ponownie napełniał. Uważnie obejrzał podrobione dokumenty, które Bob dostał, i cichutko gwizdnął. – Znam człowieka, który chętnie by je zobaczył – powiedział. – Bardzo chętnie. Są dobre – jedne z lepszych, jakie widziałem – ale na wszelki wypadek powinniśmy znaleźć ci nową tożsamość. Zacznę nad tym pracować jutro z samego rana, jak tylko zorganizujemy ci miejsce pobytu. – Nie mam wiele pieniędzy, panie Ballard, więc musi to być coś taniego. – Nie martw się o pieniądze, Bob. I już ci mówiłem, mam na imię Newton. Jestem właścicielem pensjonatu niedaleko centrum i zatrzymasz się tam jako mój gość. Nikt nie będzie cię niepokoił i przekonasz się, że panna Lettie świetnie gotuje. – Spojrzał na zegarek. – Proponuję, żebyśmy zakończyli na dziś. Zawołam cię koło siódmej. Śpij dobrze, Bob, i – jeśli jeszcze tego nie powiedziałem – witaj w domu! Pensjonat okazał się starym drewnianym budynkiem w dobrym stanie. Newton zapukał do drzwi i wszedł do środka. – Lettie?! – zawołał. – Lettie?! Mamy gościa! Do sali wpadła duża czarna kobieta z serdecznym uśmiechem na twarzy. Netwon
przedstawił Boba jako Percy’ego i przeprosił, że nie może dłużej zostać. – Leczenie kanałowe – wyjaśnił, po czym zapewnił Boba, że zjawi się koło dziewiętnastej. – Proszę nakryć i dla mnie, panno Lettie. Zjem kolację tutaj. Na piętrze pensjonatu znajdowało się sześć pokoi. Panna Lettie Williams wręczyła Bobowi klucz do pierwszego z nich. Wskazała łazienkę oraz toaletę na końcu korytarza, po czym zaprowadziła go z powrotem na dół i pokazała salon oraz jadalnię. W salonie stał telewizor, który można było oglądać o dowolnej porze do dwudziestej trzeciej. Śniadanie podawano o wpół do ósmej, a kolację o dziewiętnastej, ale kilka minut w tę czy w tamtą jej nie przeszkadzało. Powiedziała, że mieszka na końcu korytarza na piętrze i gdyby czegoś potrzebował, to niech krzyczy – ale nie po dwudziestej trzeciej. Bob rozpakował walizkę i schował większość ubrań w starej komodzie, a garnitur, ufundowany przez kubański rząd, powiesił na wieszaku. Położył się na łóżku i się odprężył – wyglądało na to, że sprawy zaczynają się układać. Po jakiejś godzinie wstał i ochlapał twarz zimną wodą. Spojrzał w lustro i się uśmiechnął. – Robercie Crenshaw – przemówił do siebie. – Kim zostaniesz? Odpowiedź na to pytanie nadeszła dwa tygodnie później, kiedy Newton przyniósł mu nowe dokumenty: Lucius Tribble. Nie było to imię, na jakie Bob liczył, i Newton wyczuł jego rozczarowanie. – Nie możemy wybrać sobie rodziców, Bob, a przez to nie możemy wybrać sobie imienia. Gdybym miał jakiś wpływ na te kwestie, to sądzisz, że chciałbym się nazywać jak rolada figowa? Bob spojrzał pytająco. – Newton od roladek marki Fig Newton. Moi rodzice zastanawiali się nad imieniem dla mnie i matka zauważyła otwartą paczkę ciastek na stole. Uznała, że to nieźle brzmi, i z niezrozumiałych dla mnie powodów ojciec się z nią zgodził. Obawiam się, że jesteś skazany na Tribble’a, ale przecież nie musisz używać imienia Lucius, jeśli nie chcesz. Ono zostanie w twoich papierach i tego nie zmienisz, ale możesz wybrać sobie przezwisko i ludzie zaczną się tak do ciebie zwracać. Bobowi poprawił się humor. Był to jakiś plan, a przecież to właśnie o planach on i Newton mieli cały dzień rozmawiać. – Tak sobie myślę, Bob, że dobrze by było, gdybyś na jakiś czas wyniósł się z Karoliny Północnej. Tu się roi od wojskowych i chociaż nie mają bazy w Charlotte, to Fayetteville jest trochę za blisko. Armia nadal uważa cię za zaginionego w akcji. Dopóki nie uznają cię za zmarłego i nie dostaniesz pieniędzy od tego swojego znajomego, obawiam się, że będziesz w stanie zawieszenia. Mam swoje kontakty i dowiem się, czy i kiedy twój status się zmieni, ale przypuszczalnie to trochę potrwa. W Paśmie Błękitnym jest miasteczko, do którego sugeruję ci pojechać. Crawford to takie miejsce, w którym nie zadaje się pytań – zrozumiesz dlaczego, kiedy się tam
znajdziesz. Znam tam kogoś, kto jest w podobnym położeniu co ty i komu można zaufać. Remontuje dom i wiem, że przydałaby mu się pomoc. Już z nim rozmawiałem i w zamian za pracę chętnie zapewni ci wikt i opierunek. Oczywiście jak tylko dowiem się czegokolwiek o twoim statusie, dam ci znać. Jak się pan na to zapatruje, panie Tribble? Lucius Tribble odpowiedział, że brzmi to całkiem nieźle. Tego wieczoru panna Lettie na kolację przyrządziła Bobowi stek z kością, czyli Tbone. Bob popatrzył na niego z podziwem, posmakował i nazwał się na jego cześć. Lucius Tribble, zwany T-Bone Tribble.
Crawford Miasteczko Crawford leżało na płaskowyżu. Było odizolowane od świata i małe, naprawdę małe – miało tylko jedne światła stopu i mniej niż czterystu mieszkańców. Było głównym miastem okręgu Crawford, a w miejscu przecięcia się dwóch dróg stał pomnik upamiętniający konfederatów, którzy tam zginęli. Z powodu ukształtowania terenu wszystkie rzeki i strumienie wypływały z okręgu, a od końca lat pięćdziesiątych, w poszukiwaniu lepszego życia, to samo robili jego mieszkańcy. Ceny ziemi i nieruchomości gwałtownie spadły i do miasteczka wprowadzili się hippisi. Nowi mieszkańcy Crawford nosili długie włosy, dżinsowe ogrodniczki oraz nierównomiernie barwione bawełniane koszulki. Z ich domów na ulice wydostawały się słodkie aromaty kadzideł i marihuany, a pomnik ku czci poległych konfederatów stał się miejscem spotkań polegujących hippisów. Newton zatrzymał samochód przed starym drewnianym domem stojącym sto metrów od centrum miasta, ale już leżącym na jego peryferiach. Wysoki i chudy jak tyczka mężczyzna pchnął drzwi z siatką przeciw owadom i wyszedł na werandę. Stał tam w milczeniu, czekając, aż Newton i jego pasażer wysiądą z auta, i odezwał się dopiero, gdy obaj weszli po schodkach. Goście ruszyli za gospodarzem do środka. – Merritt – zagaił Newton. – To jest człowiek, o którym ci mówiłem. Mężczyzna wyciągnął dłoń i powiedział, że nazywa się Merritt Crow. Bob przedstawił się jako T-Bone Tribble. Merritt wyjął trzy piwa z lodówki i zdjął kapsle. Podał jedno Newtonowi i drugie Bobowi. – Za nowe początki – wzniósł toast. – Za nowe początki! – odpowiedzieli jednogłośnie Bob oraz Newton i wszyscy trzej stuknęli się butelkami. Newton został wystarczająco długo, żeby obaj obcy sobie mężczyźni poczuli się swobodnie w swoim towarzystwie, po czym ruszył z powrotem do Charlotte. Bob i Merritt wypili jeszcze trochę piwa i Merritt zrobił im kanapki. Przeprosił Boba za
brak gorącego posiłku, ale wyjaśnił, że nie ma jeszcze kuchenki. Gdy jedli, Merritt spytał Boba, czy kiedykolwiek jadł babeczki rumowe. – Nie wydaje mie się, Merritt. Co to takiego? Merritt odstawił talerz. – Babeczki rumowe są podobne do drożdżówek, ale znacznie bardziej lepkie. Wydaje mi się, że są robione z ciasta i cukru cynamonowego, a potem na to idzie i polewa, i lukier. Z tego, co ludzie mówią, sekret tkwi w polewie i rodzaju użytego rumu. To jedyny powód, dla którego brakuje mi Waszyngtonu. Podawali je w restauracjach serwujących owoce morza na południowo-zachodnim nadbrzeżu – zawsze gorące i zawsze przed posiłkiem. Restauracja Hogate miała własną piekarnię i ich babeczki rumowe były najlepsze. Jeśli kiedykolwiek zdołasz rozgryźć przepis, daję słowo, będę ci dozgonnie wdzięczny. Merritt Crow, którego prawdziwe nazwisko brzmiało John Driscoll, był niegdyś analitykiem w CIA. Został zwerbowany na ostatnim roku studiów w Princeton i zaraz po jego skończeniu zaczął pracować w Agencji. Jego głównym kierunkiem były stosunki międzynarodowe i uważano go za najbystrzejszego studenta na roku – przez cztery lata pobytu na uniwersytecie utrzymał maksymalną średnią. Ojciec Merritta był wiceadmirałem marynarki Stanów Zjednoczonych, a CIA takie pochodzenie zaliczyło na plus. Merritt powiedział Bobowi, że przez wiele lat lubił swoją pracę. Była ambitna i stymulująca, a on okazał się zdolnym analitykiem. W ciągu siedmiu lat przesiewania informacji awansowano go trzy razy i kiedy odchodził z pracy, miał pod sobą sześciu podwładnych. Sam postanowił pracować w terenie. Nie miał żony i chciał przeżyć przygodę, mieć możliwość zrobienia czegoś, a nie czytania o tym, co robią inni, oraz zastosować w praktyce posunięcia, o których mógł tylko teoretyzować. Jego pierwszym (i jedynym) zleceniem był Wietnam. – Jako analityk, T-Bone, pracowałem w biurze. Byłem hermetycznie odizolowany od rzeczywistego świata. Wszystko było abstrakcyjne, a streszczenia jednoznaczne. Było czarne i było białe, słuszne i niesłuszne, dobro i zło. My to ci dobrzy, a nasi wrogowie ci źli. Takie to było proste. A w terenie wszystko się zatarło – nie było czerni i nie było bieli. Na miejscu wszystko okazało się szare. Wszędzie były i dobro, i zło, a żadna ze stron nie miała monopolu. Po naszej stronie znajdowało się tyle samo zła co po ich. Ja też robiłem w Wietnamie rzeczy, które były złe i nie miały żadnego usprawiedliwienia. – Merritt urwał i spuścił wzrok na podłogę. – Tkwiłem jednak w tym zbyt głęboko, żeby tak po prostu zrezygnować. Za dużo wiedziałem, a oni wiedzieli, że za dużo wiem. Nie mówię, że wpakowaliby mi kulkę w głowę, ale nie miałem wtedy pewności, że tego nie zrobią. Zostałem przeniesiony do Stanów, gdzie dali mi byle zajęcie. Pojawiły się subtelne groźby – nie wobec mnie, ale wobec mojej
rodziny. Któregoś razu wróciłem do domu i okazało się, że było włamanie. Zginęły tylko dzienniki, które pisałem, oraz kilka dokumentów, które bez upoważnienia skserowałem. Tamtego wieczoru wyszedłem z domu i nigdy do niego nie wróciłem. A teraz jestem tu. Bogu dzięki za takich ludzi jak Newton Ballard. – Za Newtona! – powiedział Bob, podnosząc piwo. Dom Merritta był ruiną. Dach przeciekał, a tylna część konstrukcji się zawaliła. Pół roku zajęło im doprowadzenie go do odpowiedniego stanu i wyposażenie do takiego poziomu komfortu, jaki obaj uznali za odpowiedni. W celu uczczenia zakończenia remontu urządzili przyjęcie, na które zaprosili całe miasto. Merritt upiekł prosię, a goście przynieśli miski z sałatkami, warzywnymi dodatkami oraz deserami. Bob napełnił lodem starą wannę w ogrodzie i poupychał w niej wino i piwo. Z głośników dudniła muzyka psychodelicznych zespołów z Zachodniego Wybrzeża, a ludzie tańczyli, dzielili się skrętami i śmiali. Podjechał szeryf, wypił piwo i wziął kilka buchów. Bob uznał, że Crawford jest dobrym miejscem, jeśli w życiu trzeba coś przeczekać – siedzenie tu przypominało pobyt na wakacjach. Następnego dnia Bob i Merritt zebrali śmieci oraz pomyli naczynia. Potem Merritt wybrał się na spacer, a Bob siadł przed telewizorem, czekając na wieczorne wiadomości. Doniesienie o śmierci Che pojawiło się w czarno-białym telewizorze Merritta, lecz uderzyło Boba w technikolorze. Jego znajomy, jak powiedział prezenter wiadomości, został pojmany przez siły specjalne niedaleko wioski La Higuera w południowo-wschodniej Boliwii i następnego dnia stracony, postrzelony dziewięć razy przez żołnierza, który następnie zabrał na pamiątkę jego fajkę. Pozbawione rąk ciało Che zostało przewiezione łodzią do Vallegrande, gdzie wystawiono je na widok publiczny, a amputowane dłonie zawieziono do Buenos Aires w celu identyfikacji. Bob był jedną z nielicznych osób w Stanach Zjednoczonych, które ta wiadomość zasmuciła. Poszedł do swojego pokoju i usiadł zamyślony. Pomyślał o Fidelu i o tym, jak będzie załamany śmiercią Che; a także zirytowany – Che nie miał butów w momencie, gdy został pojmany! Bob przypomniał sobie beret sprezentowany przez Che i wyjął go z plastikowej torby, którą chował za komodą. Pomyślał, że Che zasługiwał na lepszy koniec albo na żaden – przynajmniej nie teraz. Włożył beret tak, jak nosił go Guevara. Stał dłuższy czas przed lustrem, a potem zasalutował dawnemu znajomemu. Był 9 października 1967 roku. Śmierć Che zlikwidowała zator podejrzeń, które otaczały zniknięcie Boba i zmusiły go do życia w zawieszeniu. Wśród przedmiotów znalezionych u partyzantów był karabin springfield M1903A4 z przymocowaną do niego lunetą Stith-Kollmorgen model 4XD i Fogerty czuł, że należał on do Crenshawa. Pułkownik wiedział również, że broń była
zbyt ważna dla jestestwa snajpera, żeby Crenshaw rozstał się z nią dobrowolnie. Uznał, że Robert Crenshaw został zabity przez Kubańczyków, kiedy służył krajowi w Kongu. Fogerty zamknął sprawę i odesłał znalezione szczątki do Eugene’a Chaneya III. Newton osobiście przekazał Bobowi tę wiadomość. Powiedział mu, że ma mieć pochówek wojskowy z honorami 22 grudnia – jak na ironię był to również pechowy dzień według kalendarza egipskiego. Bob został pochowany w Atlancie, niedaleko ciotki Seleny. Sześciu żołnierzy niosło lżejszą niż zazwyczaj trumnę, a gdy składano ją do ziemi, salwa strzałów przerwała popołudniową ciszę. Minister, Fogerty, żołnierze i garstka żałobników, którzy przyszli na pogrzeb – trener Boba, kilku znajomych, którym udało się nie trafić do więzienia, oraz trzy starsze panie, znajome Seleny Priddy – nie zostali długo i powoli szli do wyjścia z cmentarza. Przy grobie zostały trzy osoby: Gene, który trzymał flagę przekazaną mu przez jednego z żołnierzy, oraz jego rodzice. Czwarta postać stała w oddali, poza zasięgiem wzroku. „Najwyższa pora”, doszedł do wniosku Bob i uśmiechnął się na myśl o tym, że pułkownik Fogerty właśnie pochował z honorami wojskowymi kubańskiego partyzanta imieniem Raoul. Nigdy nie poznał nazwiska Raoula. Na początku lutego następnego roku Bob odwiedził starego znajomego. – Mam nadzieję, żeś nie wydał moich pieniędzy, Gene – usłyszał Doktorek głos z zaświatów, mimowolnie krzyknął i wjechał prosto w hydrant przeciwpożarowy. – Dlaczego, na Boga, nie zapukałeś po prostu do drzwi? – spytał, odwracając się. – No, człowieku, muszę być ostrożny. Nie zdziwiłbym się, gdyby stary Fogerty nadal miał na mnie oko. A nigdy nie wiadomo, gdzie to oko patrzy. Gdybym tak podszedł do twoich drzwi i zapukał, kto wie, kto by mnie zobaczył. Stali w zamkniętym garażu Doktorka, patrząc na zniszczony przedni zderzak. Doktorek spojrzał na Boba i pokręcił głową, nie mogąc podjąć decyzji, czy uderzyć go pięścią w twarz, czy wziąć w ramiona. – Bob, ty cholerny skurczybyku! – krzyknął. – Czy ty wiesz, co ja przez ciebie przeszedłem? Gość w mundurze przychodzi do mnie do domu i mówi mi, że zaginąłeś w akcji, a potem, pół roku później, że nie żyjesz, i zaleca, żeby nie otwierać trumny. Dopiero co cię pochowałem, na litość boską! Bob uśmiechnął się szeroko. – Patrz na to jak na cud, człowieku, ciesz się, że mie się udało. Nikt nie miał pretensji do Łazarza, kiedy wrócił do żywych. – Łazarz nie wrócił do żywych na tylnym siedzeniu jadącego samochodu, ty półgłówku! Mogłeś nas obu zabić! To by dopiero była prawdziwa ironia losu. Dlaczego się ze mną nie skontaktowałeś, nie powiedziałeś, że żyjesz, tylko pozwoliłeś mi wierzyć, że jesteś martwy? Sądziłeś, że cię wydam, czy co?
– Oczywiście, że nie, Gene. Człowieku, ty jesteś moim najlepszym przyjacielem, ale cholernie beznadziejny z ciebie aktor. Fogerty czytałby z twojej twarzy jak z książeczki dla dzieci i wsadziłby nas obu do paki. Musiało tak być, no nie mogło być nijak inaczej. Ale wiesz co, żeby ci wynagrodzić ten wstrząs emocjonalny, jakiś przeze mnie przeszedł, możesz zatrzymać flagę, którą ci dali na moim pogrzebie. Możesz se ją wywieszać czwartego lipca i świętować moją niepodległość! Doktorek zacisnął szczęki i je rozluźnił, zacisnął dłonie w pięści i też je rozluźnił, po czym bez ostrzeżenia zarzucił Bobowi ręce na szyję i przyciągnął go do siebie. Następnie zadziwił ich obu, wybuchając płaczem. – Człowieku, no, będę miał mokrą koszulkę – powiedział Bob. – I od tego płaczu chce mi się pić. Masz no tu jakieś piwo w tym domu? Chociaż Doktorek często się zastanawiał, co Bob robił, kiedy znikał z Durham, nie miał pojęcia, że jest snajperem. Słuchał, gdy Bob opowiadał mu o swoich przygodach, szczególnie o Kongu oraz znajomości z Che i Fidelem, i doszedł do wniosku, że były zbyt naciągane, żeby sam je wymyślił. Doktorek widział ból w oczach przyjaciela, kiedy ten mówił o dniu, w którym dowiedział się o egzekucji Che. Na szczęście dla Boba pieniądze, które Doktorek otrzymał od rządu, leżały nieruszone, lecz pozostała jeszcze kwestia tego, jak przetransferować je do wskrzeszonego przyjaciela. Bob powiedział mu, że skontaktuje się z nim człowiek z Charlotte i zajmie tym, żeby pieniądze wyszły z konta Doktorka, nie budząc podejrzeń – będzie to jakiś plan inwestycyjny. Następnego ranka podczas śniadania Bob ostrzegł przyjaciela, że w najbliższej przyszłości kontakty pomiędzy nimi będą utrudnione i prawdopodobnie niezbyt bezpieczne. Powiedział też, żeby czekał na pocztówki podpisane inicjałami T.T. Doktorek wyjechał z garażu z Bobem leżącym na tylnym siedzeniu. Dwie przecznice przed gabinetem Doktorka Bob otworzył drzwi i wyskoczył. – Jeśli jeszcze raz zrobisz taki numer, Bob, to sam cię zabiję – zapowiedział mu Gene. Bob się zaśmiał. Nikt nie widział, jak wysiada, i do samochodu zaparkowanego przy pobliskiej ulicy podszedł z nonszalancją. Silnik zaskoczył za trzecim razem. Bob ruszył w drogę do Crawford. Miesiąc później opuścił Crawford ponownie – tym razem na dobre. Miał dziesięć tysięcy dolarów w kieszeni i świat stał przed nim otworem. Dlatego Merritt zdziwił się, kiedy usłyszał, że jego przyjaciel postanowił pracować w pralni chemicznej w Seattle.
Właściciel pralni chemicznej Chociaż to Bob postanowił przeprowadzić się do Seattle, pierwotna sugestia
pochodziła od Newtona. Podczas któregoś ze spotkań spytał Boba, czy pamięta, jak wspomniał mu o znajomym, który bardzo chętnie obejrzałby dokumenty wystawione Bobowi przez Kubańczyków. Bob skinął głową. – Chodzi o to, T-Bone, że Morris starzeje się i przydałby mu się pomocnik. To od niego dostałem nową tożsamość dla ciebie. Spytał, czy mógłbym mu kogoś polecić, i natychmiast pomyślałem o tobie. Osoba, która zajmuje się tym, czym on, potrzebuje kogoś, komu będzie w stanie zaufać, a nie muszę ci mówić, że osoba w twoim położeniu potrzebuje tego samego. Dobrze by ci płacił i byłbyś tam tak samo bezpieczny jak tutaj. Interesowałoby cię to? Bob odpowiedział, że mogłoby interesować, ale poprosił o kilka dni na przemyślenie decyzji. Ostateczna odpowiedź również była twierdząca. Znalazł się w takiej samej sytuacji, w jakiej był, kiedy miał odejść z wojska – nie wiedział, co będzie dalej. Wierzył jednak w opatrzność losu i niespodziewane szanse od życia – jeśli coś się w jego życiu pojawiło, pewnie nie stało się to bez powodu. Uznał, że Seattle może być miejscem przeznaczenia, które przygotowało dla niego samo przeznaczenie. Ballard zadzwonił do Morrisa i przygotował, co trzeba. Dwa tygodnie później Bob znalazł się na pokładzie samolotu do Seattle – pierwszy raz leciał samolotem cywilnym i był zaskoczony brakiem spadochronów. Autobusem pojechał do centrum miasta. Zignorował mżawkę i postanowił przejść kilka przecznic pod podany adres. Gospodarka Seattle przechodziła okresowe trudności i dzielnica, w której znajdowała się pralnia, również podupadła. Lokale po obu jej stronach były zabite deskami, a mijani na ulicy ludzie wyglądali na zaniedbanych. Gdy Bob pchnął drzwi, rozległ się dźwięk dzwonka. Z zaplecza wyszedł mężczyzna i uśmiechnął się łagodnie. – Dzień dobry panu. W czym mogę pomóc? – Nazywam się T-Bone Tribble. Szukam Morrisa Fowlera. – Znalazłeś go, T-Bone. Ja jestem tym, którego szukasz. Ujął dłoń Boba i mocno ją uścisnął. Następnie podszedł do drzwi i odwrócił wywieszkę „OTWARTE” na stronę z „ZAMKNIĘTE”. Bob poszedł za nim za kontuar i na zaplecze. Morris Fowler zbliżał się do osiemdziesiątki. Nosił czarne stare traperki i luźne dżinsy połatane na kolanach. Nad nimi tkwiły gruba wełniana koszula i powyciągany kardigan. W zsuwających się z nosa szylkretowych oprawkach znajdowały się grube przyciemnione szkła. Morris mierzył blisko sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i ważył jakieś dziewięćdziesiąt kilo. Miał szerokie bary i rozbudowane przedramiona, co by sugerowało, że jego wcześniejsza praca wymagała siły. Był nieogolony i trzydniowa siwa szczecina kontrastowała z gładkością łysej głowy. Wyraźnie utykał. Fowler nalał Bobowi kawy i spytał go o Newtona: jak się czuje i czy wyjaśnił
Bobowi charakter jego pracy w Seattle? Poprosił także Boba o możliwość obejrzenia kubańskich dokumentów. Przyjrzał się im uważnie, ale bez słowa komentarza. Zapytał, czy mógłby je trochę potrzymać, a Bob się zgodził. Pralnia chemiczna była przykrywką, a Morris Fowler okazał się nie tylko fałszerzem, lecz także magikiem. Ludzie przychodzili do niego głównie po nowe dokumenty i nową tożsamość, ale też po pomoc w załatwieniu spraw nie do załatwienia. Wyglądało to następująco: chociaż firma miała sprzęt do prania chemicznego, żaden z nich nie działał, a ubrania w plastikowych torbach wisiały na wieszakach jedynie w celu zachowania pozorów. W tych rzadkich przypadkach, kiedy jakiś klient zostawiał coś do czyszczenia, zanoszono to do innej pralni i przynoszono na miejsce. Za takie transakcje wystawiano białe paragony. Ale to transakcje na różowych paragonach były podstawą działania tego punktu usługowego. Każda osoba robiąca prawdziwe interesy z Morrisem wiedziała, że trzeba poprosić o różowy paragon – taki był kod. Te osoby przynosiły do punktu ubrania, zazwyczaj jedną marynarkę lub kurtkę, w której kieszeni znajdowały się informacja, co jest potrzebne, a także zapłata. Tydzień, a czasem nawet – w zależności od prośby – miesiąc później klient wracał do punktu z różowym paragonem i otrzymywał z powrotem ubrania z opłaconymi dokumentami lub przedmiotami w kieszeni. Morris dostarczał pełen przekrój dokumentów, od paszportów i praw jazdy po metryki, karty ubezpieczeń społecznych, świadectwa licealne i dyplomy ukończenia studiów. Na nie ceny ustalał sam. W przypadku towarów, które dostarczał tylko jako pośrednik – broni palnej, materiałów wybuchowych, farmaceutyków, obrabiarek, duplikatów kluczy i niedyskretnych zdjęć – doliczał trzydzieści procent do ceny wyjściowej. Był to rynek, na którym nigdy nie zadawano pytań, nie zostawiano śladu w postaci dokumentów, a jedynym środkiem płatniczym była gotówka. Bob pracował od frontu, przyjmując ubrania od klientów i je zwracając oraz wydając i odbierając różowe paragony. Co jakiś czas wystawiał biały kwit i zanosił ciuchy do prawdziwej pralni chemicznej – nawet na tych transakcjach punkt odnotowywał zyski. Czasami Morris wysyłał Boba na cmentarze przykościelne oraz komunalne, nie tylko w Waszyngtonie, lecz także w sąsiednich stanach: Oregonie, Kalifornii, Idaho i Nevadzie. Tę część swojej pracy Bob lubił najbardziej – jazda po pustych drogach przez nowe okolice oraz zwiedzanie miast i miasteczek, w których nigdy wcześniej nie był. Celem takich podróży było zbieranie nazwisk dzieci, które nigdy nie miały szansy dorosnąć. Bob dostawał listę wymagań: białe dzieci, czarne dzieci, latynoskie i chińskie, dzieci o nazwiskach polskich, norweskich, niemieckich i dzieci, które urodziły się z prawdziwymi anglosaskimi nazwiskami. Następnie musiał odwiedzać biblioteki i przeglądać stare wydania gazet, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o tych pechowych maluchach, a także o ich równie pechowych rodzinach, by w końcu Morris na podstawie zgromadzonych przez niego informacji mógł wykorzystać dziury w systemie i przywrócić je do życia – dać nowe tożsamości tym, którzy chcieli
uciec od starych. Morris miał duże mieszkanie nad sklepem, a Bob zajął podobne na drugim piętrze. Większość wieczorów spędzali wspólnie. Czasami to Morris gotował, a czasami Bob, choć żadnego z nich nie dałoby się nazwać dobrym kucharzem. Morris zaczął traktować Boba jak syna, którego nigdy nie miał, a Bob – patrzeć na Morrisa jak na ojca, którego nigdy nie poznał. Pewnego wieczoru, gdy obaj zjedli, a naczynia zostały umyte, Bob spytał Morrisa, jak zaczął się zajmować tym, co robi. Morris nalał sobie dużą porcję bourbona ze stojącej pomiędzy nimi butelki. – To długa historia – zaczął. – Jesteś pewien, że wytrzymasz? – Jasne – odparł Bob. – Od pewnego czasu chciałem o to zapytać. – No dobrze. – Morris przerwał dla nabrania oddechu. – Słyszałeś kiedykolwiek o Robotnikach Przemysłowych Świata, IWW? – Nie, nie wydaje mi się. – W takim razie pewnie nie wiesz również o istnieniu Centralii. Stamtąd właśnie pochodzę. To małe miasto w okręgu Lewis, takie, które człowiek odwiedza tylko wtedy, gdy ma tam znajomych. Kiedy skończyłem dwadzieścia dziewięć lat, zostałem tam aresztowany i oskarżony o morderstwo drugiego stopnia. Uniewinniono mnie, ale przede wszystkim długo trwało, zanim przyznano, że w ogóle nic nie zrobiłem. Nawet teraz mam niesmak w ustach, kiedy o tym myślę. Moim najlepszym przyjacielem był wówczas niejaki Wesley Everest. Urodziliśmy się w tym samym roku, tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym, razem chodziliśmy do szkoły, razem pracowaliśmy jako drwale i razem walczyliśmy w pierwszej wojnie światowej. Obaj mieliśmy na tyle dużo szczęścia, że wróciliśmy cali i zdrowi, po czym znowu zajęliśmy się wyrębem. Było to ciężkie zajęcie, ale to nam nie przeszkadzało. Problem stanowiła firma, dla której pracowaliśmy. Teraz nie jest tak źle, lecz wtedy firmy działały według własnych zasad. I były bezwzględne. Pracownicy nie mieli żadnych praw, zarobki były kiepskie, a wypadki zdarzały się często. Jeśli nie kończyły się śmiercią, to ich ofiary nierzadko były okaleczone na tyle, żeby żałować, że nie zginęły na miejscu. Nie wypłacano żadnych odszkodowań. Ja i Wes uznaliśmy to za niesłuszne, więc przyłączyliśmy się do IWW, Robotników Przemysłowych Świata. Członków tego związku nazywano wobblies. Nie pytaj mnie, skąd taka nazwa. Przypuszczam, że miało to jakiś związek z tymi literami W w nazwie. Tak czy inaczej, jeśli potrzebowałeś pomocy, nie mogłeś mieć lepszych sojuszników niż wobblies. Jeżeli anioły bały się w niektóre miejsca zapuszczać, wobblies nie lękali się niczego – podwijali tylko rękawy i szli w sam środek. Walczyli z łamistrajkami, stawali przeciwko policji i żaden nie czuł obaw przed pójściem do więzienia. Byli nieustraszeni i przez to tak znienawidzeni. Nienawidziły ich nie tylko firmy handlujące tarcicą – wdawali się w konflikty ze wszystkimi fabrykantami. A w tamtych czasach
ten, kto zadzierał z dyrekcją, narażał się także lokalnym politykom i gazetom. Ci ludzie zawsze się ze sobą kumplowali. Gdy IWW sprzeciwili się udziałowi Stanów Zjednoczonych w pierwszej wojnie światowej, zainteresował się nimi także rząd w Waszyngtonie i usiłował rozbić związek. Aresztowano działaczy na prawo i lewo, a niektórych wtrącano do więzienia. Rząd oskarżył ich o brak uczuć patriotycznych i działania przeciwko ojczyźnie, a po wojnie także o bolszewizm. Podburzano przeciwko nim opinię publiczną. Motłoch ze straży obywatelskiej wyszedł na ulice i zaatakował sale należące do związku, a każdego napotkanego w nich członka wyciągano na ulicę i bito na miazgę. – Morris przerwał, żeby dolać sobie alkoholu, i zaczął opowiadać wydarzenia z 11 listopada 1919 roku: – Tego dnia odbywała się parada z okazji pierwszej rocznicy zakończenia pierwszej wojny światowej. Wobblies wiedzieli, że oznacza to dla nich kłopoty, ponieważ podczas poprzedniej parady w Centralii zaatakowano ich salę spotkań i pobito tych, którzy byli w środku. Tym razem postanowili się zabezpieczyć i uzbroili w broń palną. Nie szukali kłopotów, ale dopiero co wznieśli nową siedzibę i nie chcieli, żeby została zniszczona. Ja i Wes poszliśmy im pomóc i w razie potrzeby mieliśmy bronić miejsca. – Byłeś uzbrojony? – spytał Bob. – Nie. Ale Wes tak. Gdyby nie to, być może nadal by żył… Tak czy inaczej, zaczęła się parada i ruszyła przez miasto: weterani wojenni z Legionu Amerykańskiego, cywile i bandy zbirów wynajętych przez firmy handlujące tarcicą. Zatrzymali się przed salą IWW – choć nigdzie wcześniej nie przystawali – i zaczęła się strzelanina. Nie wiem, kto strzelił pierwszy, ale jeśli był to jeden z nas, to w samoobronie. Rozpętało się piekło i następne, co pamiętam, to rozwalone kopniakami drzwi i rzucających się na nas mężczyzn. Zobaczyłem, że Wes wystrzelił i kogoś trafił, ale to ostatnie, co pamiętam. Dostałem pałką, straciłem przytomność i ocknąłem się w policyjnej celi. Dowiedziałem się później, że Wes zabił dwie osoby, a kilka innych ranił, ale musiał się bać o życie, skoro to zrobił. Nie był agresywnym człowiekiem. Nie licząc wojny, ani razu nie widziałem, żeby kogoś uderzył. Do cholery, ten człowiek nawet nie przeklinał! Przyprowadzono go do tego samego więzienia, w którym byłem, ale nie został tam długo i go nie spotkałem. Strażnicy oddali go w ręce motłochu, który zgromadził się pod więzieniem… – Morris urwał, żeby zebrać się w sobie, nim zaczął opowiadać dalej. – Motłoch wybił mu zęby kolbą karabinu. Połamał. Następnie go wykastrowali. Potem zabrali na most przy Mellon Street, założyli sznur na szyję i zrzucili z balustrady. Nie raz, nie dwa razy. Trzy razy. Za ostatnim razem skręcili mu kark, zostawili go, a dyndające ciało potraktowali jako cel do ćwiczenia strzelania. Kiedy go już odcięli, jego szyja tak się wyciągnęła, że miała trzydzieści pięć centymetrów. A wiesz, jaka była przyczyna śmierci zdaniem koronera? Samobójstwo! Powiedział, że Wesley Everest poniósł śmierć z własnej ręki. Morris przestał mówić i Bob czekał, aż będzie gotowy skończyć opowieść.
– Naszą dwunastkę postawiono przez sądem za morderstwo drugiego stopnia. Wycofano oskarżenie przeciwko dwóm, mnie i jeszcze jednego uniewinniono, ale pozostałych ośmiu uznano za winnych i skazano na dwadzieścia pięć do czterdziestu lat. Każdy poza członkiem IWW dostałby normalny wyrok, jaki wtedy obowiązywał: dziesięć lat! Morris wyjaśnił, że po uniewinnieniu nie był w stanie znaleźć pracy w Centralii ani jej okolicach. Przeprowadził się z żoną do Seattle i dzięki IWW dostał robotę przy przeładunkach. Przepracował w dokach trzy lata, aż skrzynia z częściami maszyny wysunęła się z łoża dokowego i zmiażdżyła mu kość w nodze. Został bez zajęcia. I wówczas szczęście się do niego uśmiechnęło. Szedł któregoś dnia na targ, kiedy usłyszał, jak ktoś woła go po imieniu. Okazało się, że to człowiek, z którym siedział w jednej celi, kiedy czekał na proces. Morris przyznał, że facet był skończonym cwaniakiem, ale sympatycznym. – Zawsze był pod wrażeniem rysunków, które robiłem, żeby zabić jakoś czas, i uwielbiał, jak podrabiałem jego podpis. Powiedział, że mam wrodzony talent do kopiowania. A ja rzeczywiście zawsze byłem w tym dobry. Zarabiałem w szkole, oszczędzając kolegom kłopotów, bo podrabiałem podpisy ich rodziców. Nie sądziłem jednak, że mógłbym w ten sposób zarabiać na życie. Przyprowadził mnie tutaj, do tej samej pralni chemicznej. Działała mniej więcej na tych samych zasadach co dziś, lecz wtedy upłynnialiśmy znacznie więcej towarów. Przypadłem do serca człowiekowi, który nią kierował, i wziął mnie pod swoje skrzydła. Zostałem jego uczniem i wraz z żoną wprowadziliśmy się do mieszkania, które ty teraz zajmujesz. Kiedy zmarł, interes przeszedł na mnie. Idzie przyzwoicie. Wiem, że to, co robimy, jest nielegalne, ale to, co robią rządy, też często takie jest – bez skrupułów łamią prawo wtedy, kiedy im to pasuje. Nie darzymy się ciepłymi uczuciami. Powiem szczerze, T-Bone, wołałbym uścisnąć rękę Ho Chi Minhowi niż Richardowi Nixonowi i jemu podobnym. Bob przepracował w pralni dwanaście lat. Po powrocie z trwającej tydzień wycieczki po cmentarzach Dakoty Północnej zobaczył, że drzwi do mieszczącego się w piwnicy warsztatu są otwarte na oścież. Zajrzał do środka, a tam było pusto. Poszedł do mieszkania Morrisa. Ten czekał na niego w drzwiach. Uśmiechnął się do Boba. – Idę na emeryturę, T-Bone, zawieszam działalność. Mam dziewięćdziesiąt lat i wrażenie, że już przepracowałem dwa razy tyle co inni. Odłożyłem więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek będę w stanie wydać, i przez resztę czasu mam zamiar wygodnie siedzieć i odpoczywać. Zauważył zaskoczenie na twarzy Boba. – Zamknąłem wszystko, T-Bone, ale nie zapomniałem o tobie. – Podał Bobowi stare pudełko po butach. – Znajdziesz tu dziesięć pełnych tożsamości, w razie gdybyś kiedykolwiek potrzebował nowej, oraz akt własności tego budynku. Teraz należy do
ciebie. No i jeszcze pięćdziesiąt tysięcy dolarów gotówką. Możesz to uznać za odprawę, emeryturę czy jak tam sobie chcesz, ale należą do ciebie i możesz z nimi zrobić wszystko. Nie chcę tylko słyszeć żadnego ale. Na dziś wieczór zarezerwowałem nam stolik w najlepszej restauracji w mieście, a jutro lecę na Florydę. Mam nadzieję, że będziesz mnie tam odwiedzał. Bob zjadł ostatni posiłek z Morrisem w Hunt Club w hotelu Sorrento. Miesiąc później poleciał do Jacksonville, wynajął tam samochód i pojechał do Ponte Vedra Beach, gdzie złożył Morrisa na wieczny odpoczynek. Spędziwszy większość życia w piwnicy w Seattle, Morris Fowler nie zaznajomił się zbyt blisko ze słońcem – był nieświadomy jego mocy i nie wiedział o istnieniu filtrów przeciwsłonecznych. Krótko po przyjeździe na Florydę zmarł z powodu hipertermii. Słońce, którego nigdy nie znał, go spaliło, a syn, którego nigdy nie miał, go pochował.
Flaga z drutu kolczastego Kiedy Bob wrócił do Seattle, budynek, którego był teraz właścicielem, wystawił na sprzedaż. Zaczynały się lata osiemdziesiąte i okolica zyskiwała na popularności. Nieruchomość szybko znalazła nabywcę i choć Bob nie był bogaty, to z pewnością dobrze sytuowany. Wprowadził się do loftu przy Pioneer Square i kupił domek letniskowy w górach Klamath w Kalifornii. Pieniądze nie mogły mu starczyć do końca życia, ale na razie nie musiał szukać pracy. Zamiast tego poświęcał czas na czytanie, naukę malowania i zbieranie kawałków drutu kolczastego. Bob nigdy nie był typem mola książkowego. Jego młodość i wczesny okres dorosłości upłynęły pod znakiem wysiłku raczej fizycznego niż intelektualnego, kiedy to grał w baseball i zabijał wrogów państwa. Książki kojarzyły mu się z przymusową nauką i ani razu nie pomyślał, że mogą być źródłem przyjemności czy powodem radości same w sobie. Jedyną książką, jaką kiedykolwiek posiadał, była Biblia sprezentowana mu przez ciotkę Selenę w dniu, w którym poszedł do wojska. I choć nadal miał ten egzemplarz, to nawet go nie przekartkował. Lecz teraz Bob miał czas, domek letniskowy, w którym nie było telewizji, oraz nową dziewczynę, która pracowała w księgarni. Pierwsze wrażenie, jakie Bob zrobił na Marshy Hancock, nie było korzystne. Właściwie to uznała, że jest równie tępy jak pędzel. Zauważyła, że wchodził do księgarni tylko wtedy, kiedy padało, i nawet nie udawał, iż czegoś tu szuka. Dziwnie nieruchomo siedział w jednym z głębokich foteli i poruszał się tylko po to, żeby sprawdzić, czy deszcz już nie słabł. Któregoś więc dnia Marsha stanęła przed nim i spytała, dlaczego po prostu nie kupi sobie cholernej parasolki. Bob błędnie zinterpretował jej pytanie jako oznakę zainteresowania uczuciowego i natychmiast
zaprosił ją na randkę. Prychnęła pogardliwie i powiedziała, żeby ją zaprosił ponownie, jak przeczyta Wojnę i pokój, co w jej mniemaniu było tym samym, co powiedzenie: „Jak mi tu kaktus wyrośnie, stary!”. Bob jednak kupił egzemplarz rzeczonej książki, co Marshę zarówno zaskoczyło, jak i zaniepokoiło. Boba z kolei zaskoczył rozmiar tej powieści. Gdyby wiedział, że na tych stronach czeka go pięćset osiemdziesiąt postaci do poznania, wątpliwe, iż dokonałby zakupu i przypieczętował tym samym wspólną przyszłość z Marshą. Do księgarni wrócił po sześciu tygodniach, co źle Marshy wróżyło, bo niebo tego dnia było błękitne i świeciło słońce. Bob podszedł do niej z parasolem w jednej ręce i mocno sfatygowanym egzemplarzem Wojny i pokoju w drugiej. – Jesteś mi winna co najmniej jedną randkę za przeczytanie tej cegły. Wbrew rozsądkowi Marsha się zgodziła – ale tylko na jedną randkę, jak zapowiedziała. Jedna randka doprowadziła do kolejnej i przelotna znajomość zamieniła się w bliską. Marsha Hancock miała trzydzieści jeden lat, dziesięć mniej niż Bob, i była szczęśliwą dwukrotną rozwódką. Jej ojciec był dyrektorem średniego szczebla w fabryce Boeinga, a matka nauczycielką w szkole publicznej. Miała dwie starsze siostry i młodszego brata. Przez cztery lata studiowała w Instytucie Sztuki w San Francisco, ale nie zdołała utrzymać się jako artystka. Krytycy opisywali jej prace jako dobre, lecz wtórne, i stąd właśnie wzięła się w księgarni. – A co z tymi dwoma, coś się z nimi rozwiodła? Szczęśliwi? – spytał Bob. – Mam nadzieję, że nie! – odparła. – I to wszystko, co mam do powiedzenia w tym temacie. Co było, to było. Skup się na teraźniejszości i dziękuj Bogu, że masz randkę z najpiękniejszą dziewczyną, bo z piękniejszą się już nie spotkasz. Bob zaśmiał się głośno. Marsha miała rację – była najpiękniejszą dziewczyną, z jaką się kiedykolwiek umówił. Miała posągowe ciało i uderzająco piękne rysy, włosy krótko ostrzyżone, a kości policzkowe wysokie i wyraziste. Tołstoj lub, jak go nazwał Bob, T-man nie był najłatwiejszym wprowadzeniem do czytelniczego świata, tak samo jak kolejna lektura zalecona mu przez Marshę: Zbrodnia i kara niejakiego D-mana (lub Dostojewskiego, jak nazywali go Rosjanie i reszta świata). Melville i Hawthorne, choć Amerykanie, okazali się jeszcze gorsi. Pewnej nocy, kiedy leżeli w łóżku, Bob zebrał się na odwagę i wygłosił oświadczenie: – Nie czytam więcej książek wydanych wcześniej, niż urodzili się moi rodzice, i – z wyjątkiem Biblii – nie czytam żadnych książek nienapisanych przez Amerykanów. I sam będę sobie wybierał lektury. Dobrze, Marsha? – Kiedy urodzili się twoi rodzice? – spytała sennie. – Nie jestem pewien, ale jakoś w tysiąc dziewięćset dwudziestym. – W porządku – odpowiedziała. Obróciła się na bok i zasnęła. Bob nie mógł uwierzyć w swoje szczęście – tak łatwo się poddała. Tego wieczoru
się w niej zakochał, a następnego dnia zaczął czytać dla przyjemności. Bob nie był wyrobionym czytelnikiem, ale pochłaniał jedną książkę za drugą. Przykładał taką samą wagę do artykułów zawartych w pisemkach „National Enquirer” i „People Weekly” co do powieści Ernesta Hemingwaya czy Williama Faulknera. Kupował beletrystykę i poważną literaturę faktu w księgarniach oraz dziwactwa, błahostki i plotki wykładane przy kasach w supermarketach. Prawdopodobnie wskutek przeczytania epopei Tołstoja zawsze najpierw sprawdzał liczbę stron. Jeśli książka miała ich więcej niż trzysta dwadzieścia, odkładał ją na półkę i sięgał po inną. Jedyny wyjątek od tej reguły uczynił dla Biblii. Po dwudziestu latach otworzył prezent od ciotki Seleny i przeczytał go od deski do deski, od Księgi Rodzaju po Apokalipsę, od „Na początku” po „Amen”. Uznał, że jest to ukoronowanie wszystkich jego dotychczasowych lektur – Wojna i pokój oraz „National Enquirer” w jednym – i zastanawiał się, czemu Biblii nie sprzedaje się przy sklepowych kasach. Marsha zaprzestała malowania abstrakcji na długo, zanim poznała Boba, lecz w głębi duszy nadal pragnęła być artystką. Postanowiła zatem wypróbować inne medium i zapisała się na wieczorowy kurs sitodruku. Pewnego popołudnia Bob wrócił do domu, w którym zamieszkali razem, i zobaczył, że przy śmietniku stoją pudła z jej starymi pędzlami, paletami oraz farbami olejnymi. Wniósł je z powrotem i poczekał na Marshę. – Nie masz no nic przeciwko, żebym ich spróbował? – spytał. – Nie, oczywiście, że nie, kochanie. Ale czy mógłbyś je zabrać do domku i tam pracować? Muszę mieć miejsce na maszynę do sitodruku. Bob się zgodził. W domku trzymał już rosnącą kolekcję drutu kolczastego. Domek letniskowy Boba i Marshy znajdował się w odległym i postrzępionym krajobrazie okręgu Siskiyou. Mieszkało w nim niewiele osób i większe było prawdopodobieństwo spotkania tam baribala lub pumy niż innego człowieka. Jeździli tam wspólnie latem, kiedy było ciepło i bezdeszczowo, a Bob dodatkowo samotnie zimą, gdy ziemię przykrywała gruba warstwa śniegu. Bob nie łudził się, że ma konwencjonalne umiejętności artystyczne. Nie potrafił rysować postaci ani oddać krajobrazu, zachowując perspektywę. Miał jednak cierpliwość i pewną rękę, które to cechy uczyniły z niego nieocenionego i śmiertelnie skutecznego snajpera. Pociągała go farba olejna. Lubił jej gęstość i fakturę, jej plastyczność. Nauczył się, jak mieszać kolory i jak robić plamki, żeby uwydatnić i zmienić cały efekt końcowy. Na kawałkach drewna, a później płótna malował grube pasy zestawionych z sobą chropowatych kolorów, czasem poziome, czasem ukośne, a czasem pionowe. To właśnie poziome pasy dały mu asumpt do wykonania Flagi z drutu kolczastego.
Zainteresowanie Boba drutem kolczastym zaczęło się wówczas, kiedy pracował dla Morrisa w terenie, szukając przykościelnych i komunalnych cmentarzy. Chociaż znał zasieki z czasów służby wojskowej, nigdy wcześniej nie widział zrobionego z nich płotu, dopóki nie zahaczył o nie spodniami i nie rozdarł sobie skóry. Gdy ból już osłabł, spojrzał na drut uważniej i zafascynował go jego wzór. Podczas kolejnych wypraw zauważył, że są ogromne różnice w kształtach ostrych kolców, i doszedł do wniosku, że istnieją różne sposoby jego wykonania. Postanowił zacząć gromadzić drut kolczasty, a później, kiedy już zaczął czytać dla przyjemności, kupował poświęcone temu tematowi książki i jeździł na targi oraz do handlarzy, żeby powiększyć swoją kolekcję. Niemal dwa miesiące pracy w ciągu pół roku zajęło Bobowi udoskonalenie prototypu Flagi z drutu kolczastego. Gdy już był zadowolony, owinął ją w gruby wełniany koc i starannie przymocował do dachu samochodu. W Seattle umieścił ją na sztalugach w warsztacie Marshy i ponownie zakrył kocem. Nic nie powiedział, kiedy dziewczyna wróciła z księgarni, ale po kolacji wziął ją za rękę i zaprowadził do pracowni. – Chcę ci coś pokazać. Coś, nad czym pracowałem. A teraz zamknij no oczy i otwórz je dopiero, jak ci powiem. Marsha uśmiechnęła się i zrobiła, o co poprosił. – Dobra, już możesz otworzyć. Kiedy zobaczyła dzieło Boba, oszołomiona nie mogła wykrztusić ani słowa. Znajdujące się przed nią płótno miało sto dwadzieścia centymetrów na dziewięćdziesiąt i było oprawione w grube, podniszczone deski z ogrodzenia. Przedstawiało flagę Stanów Zjednoczonych, jej trzynaście na przemian czerwonych i białych pasów namalowanych grubą warstwą chropowatej farby olejnej i rozdzielonych dwunastoma kawałkami pordzewiałego drutu kolczastego (model wstążkowy Brinkerhoffa, jak jej później wyjaśnił Bob). Prostokąt, który miałby mieścić pięćdziesiąt gwiazd, został podzielony na pięciocentymetrowe paski przez sześć metalowych prętów z więziennego okna, a za nimi znajdowało się ziarniste zdjęcie Boba podbarwione na niebiesko i usiane białymi plamkami. – Co o tym myślisz, Marsha? Nazywam to Flagą z drutu kolczastego. – Myślę, że to najsmutniejsza i najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam – powiedziała cicho. – Wiesz, co zrobiłeś? Bob był zdziwiony. – Zrobiłem sobie flagę z drutu kolczastego. Tylko tyle. Marsha chciała zabrać obraz do galerii znajomego, ale Bob miał opory: zbyt wiele osób zobaczyłoby jego twarz. Chociaż Fogerty już nie żył, Bob nadal paranoicznie się bał, że zostanie zdemaskowany. Powiedział jej, że ta Flaga z drutu kolczastego jest
tylko dla nich i że powiesi ją w domku. Mogą jednak zrobić inne, a ona pomoże przy ich tworzeniu. Za więziennymi prętami mogą mieścić się różne ikony – wizerunki, których on nigdy nie narysuje, ale ona może przygotować techniką sitodruku. Wspólnie przygotowali listę obrazów, jakie chcieliby pokazać w oknie, i postanowili, że każdy z nich zostanie powielony pięćdziesiąt razy, ponieważ tyle właśnie jest gwiazdek na fladze Stanów Zjednoczonych. Każdy koncept będzie liczył tylko dziesięć obrazów, a w każdym wykorzystają inny rodzaj drutu kolczastego. Na pierwszy obraz wybrali Indianina. Bob powiedział Marshy, że Indianie nazywali drut kolczasty sznurem diabła, ponieważ uniemożliwiał im wstęp na ich tradycyjne tereny łowieckie. – Skąd to wiesz? – spytała Marsha. – Przeczytałem o tym w książce – odparł. Następnym obrazem był bizon, kolejny rdzenny mieszkaniec Ameryki nieomal całkowicie wytępiony przez jej agresywne zasiedlanie. – Skąd ty wiesz takie rzeczy? – zdziwiła się Marsha. – Gdzieś o tym przeczytałem. Powinnaś czasem coś sama poczytać – odparł. Wśród pozostałych obrazów znaleźli się się czarny niewolnik, grzyb atomowy, Che Guevara, wirginijski górnik w kasku, sęp, ofiara przedawkowania narkotyków i łuk McDonalda. (Marsha chciała również umieścić banany, puszki z zupą i metalowe zmywaki, lecz Bob sprzeciwił się im, twierdząc, że to będzie naśladowcze. „Skąd o tym wiesz?” – zdziwiła się Marsha. „Widziałem je w książkach – powiedział Bob. – Książkach z twoich półek!”) Marsha zostawiła Bobowi decyzję co do rodzaju drutu kolczastego, jaki wezmą do flag. Po przejrzeniu swoich zbiorów Bob wybrał pojedynczy drut nośny z dwoma zwisającymi kolcami Gliddena, duży kwadratowy drut nośny z czterema kolcami Gliddena, płaski pojedynczy drut nośny z trzema płaskimi kolcami Knickerbockera, pojedynczy drut nośny owijany poczwórnymi kolcami Merrilla, podwójny nośny z podwójnymi ostrzami Kelly’ego, podwójny nośny z kolczastymi kółkami z ostrogi Hodge’a, łańcuch ogniw owiniętych kolcami Cady’ego, podwójny drut nośny ze zblokowanymi klamrami i drewienkiem Jayne’a i Hilla oraz płaski pojedynczy drut nośny z podwójnym lancetowatym ostrzem Brinkerhoffa. Utworzyli spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością o nazwie Trampki na Deszcz, na którą brali rachunki i przyjmowali opłaty. Postanowili, że swoje prace będą sygnować jako TT Hancock, a twarzą firmy i sztuki zostanie Marsha – Bob jak zawsze schowa się w wygodnym cieniu. Trampki na Deszcz odniosły błyskawiczny sukces i Marsha mogła przestać pracować w księgarni. Po pierwszym wystawieniu Flag z drutu kolczastego w położonym nad Zatoką San Francisco mieście Sausalito galerie sztuki rywalizowały z sobą o to, która będzie prezentowała prace Boba i Marshy. Flagi sprzedawały się za dziesięć tysięcy dolarów każda. Ludzie zapisywali się na listę i czekali cierpliwie na
kupione bez uprzedniego obejrzenia obrazy. Bob i Marsha przenieśli się do większego domu w Seattle i rozbudowali domek letniskowy. Życie było dobre dla nich obojga – a stawało się jeszcze lepsze, kiedy odwiedzał ich Doktorek. Chociaż Marsha miała wyższe wykształcenie, zaskoczyło ją to, że Bob ma tak dobrze wyedukowanych znajomych. Błędnie założyła, że wszyscy oni są raczej absolwentami uniwersytetu życia niż jakiejkolwiek placówki naukowej. A to, że najbliższy przyjaciel Boba okazał się lekarzem medycyny ogólnej, zdziwiło ją najbardziej. Marsha nienawidziła chodzić do lekarzy i była nieco zaniepokojona tym, że odwiedzi ich jeden z nich. Przeżyła jednak miłą niespodziankę, gdy poznała Doktorka. Nie wyglądał na lekarza, nie mówił jak lekarz i był całkowicie bezpretensjonalny. Z Bobem łączyła go przeszłość, lecz starał się, by Marsha była częścią ich wspólnej teraźniejszości. Czuli się dobrze w swoim towarzystwie i Marsha był zadowolona, kiedy Doktorek zaczął jej dokuczać tak samo jak Bobowi. Autentycznie żałowała, że ci dwaj nie są w stanie częściej się spotykać. Doktorek i Bob z konieczności przyjaźnili się na odległość. Komunikowali się wyłącznie za pośrednictwem listów i telefonów, a zaczęli się spotykać dopiero wtedy, gdy Fogerty – nemezis Boba – zmarł. Z początku umawiali się w obcych miastach, lecz z czasem, gdy nabrali pewności siebie, odwiedzali się w swoich domach. To podczas wizyty w ustroniu w górach Klamath Bob sprezentował Doktorkowi Flagę z drutu kolczastego, którą potem podziwiała Nancy. W podzielonym prostokącie było pięćdziesiąt identycznych wizerunków zwłok. Doktorek nadal nie wiedział o jednej wizycie, jaką złożył mu Bob, a mianowicie podczas pogrzebu Beth i Esther. Bob bał się narazić przeżywającego żałobę przyjaciela i siebie na zdemaskowanie, ale wziął udział w ceremonii pogrzebowej tak samo jak we własnym pogrzebie – stojąc w cieniu. Patrzył, jak żałobnicy zapełniają kościół, jak podjeżdżają samochody i pojawiają się Doktorek oraz jego rodzina. Przyglądał się bezradnie, gdy z karawanu wyniesiono dwie trumny i Doktorek, obejmowany przez ojca, wszedł za nimi do świątyni. Widać było, że przyjaciel jest załamany. Bob chciał podbiec do niego, uścisnąć go i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale tego nie zrobił. Nie mógł. Został w miejscu, cichy i nieruchomy, z głową skłonioną w modlitwie. Dopiero kiedy trumny zabrano z kościoła do krematorium, opuścił swoje stanowisko i wrócił do Seattle. – Kim jest Nancy? – spytała Marsha Boba, ponieważ Doktorek zadzwonił, proponując, że odwiedzi ich razem z nią. – Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek o niej wspomniał. – Moja znajoma z czasów jej studiów. Prawie go zabiła, jak go zostawiła, a potem nagle wtem do niego dzwoni. Polubisz ją, Marsha. Nancy też nie była w stanie wytrzymać, jak gadałem głupoty. Ha!
Pogorszenie Doktorek i Nancy nie pojechali do Seattle. Na krótko przed zaplanowaną podróżą Doktorek złapał zapalenie płuc, a potem męczył go niekończący się szereg powikłań. Jednocześnie życie Nancy również się powikłało. Pewne obszary jej mózgu stopniowo się kurczyły, a znajdujące się tam komórki ulegały zniszczeniu. Lekka utrata pamięci zamieniła się w poważną, a pomniejsze pomyłki w znaczące. Choć twarze i przedmioty były jej znajome, uciekły ich imiona i nazwy. Zaczęła zapominać swój adres i numer telefonu, nie wiedziała, gdzie odłożyła rzeczy, i zawsze znajdowała kluczyki samochodowe w kuchence mikrofalowej. Jechała samochodem, nie wiedząc, dlaczego do niego wsiadła, łatwo się gubiła i nie była w stanie poznać dobrze znanych niegdyś punktów orientacyjnych. W końcu przestała jeździć, sprzedała auto i bardzo szybko zapomniała, jak się prowadzi. Pieniądze, jeśli chodzi o ilość i wartość, powodowały u niej dezorientację. Sprzedawcy musieli jej pomóc wyliczyć dolary i centy, które wyjmowała z portfela, oraz z mniejszą lub większą cierpliwością tłumaczyć, że ceny znacznie się zmieniły od 1972 roku. Nancy zaczęła również mylić dzień z nocą i często dzwoniła do Doktorka o czwartej nad ranem; a każdy dzień tygodnia był dla niej niedzielą – martwym dniem, w którym nic się nie dzieje. W miarę jak na znaczeniu zyskiwała przeszłość, niedawne wydarzenia i teraźniejszość je traciły. W tym odmienionym stanie świadomości Nancy do życia wróciła Ruby i wrócili ich rodzice. Szykowała dla nich posiłki i zastanawiała się, dlaczego nigdy nie przychodzą zjeść. Godzinami stała w oknie lub na werandzie, czekając, aż na podjeździe pojawią się ich samochody. Często patrzyła na siebie w lustrze i zastanawiała się, kim jest ta odwzajemniająca jej spojrzenie stara kobieta – z pewnością nie była młodą Nancy Travis, za jaką się miała. Nancy przestała dbać o swój wygląd. Bywało, że się nie czesała lub nie myła zębów. Zniknął gdzieś gust w doborze strojów i kolorów, a w mroźny zimowy dzień mogła włożyć zarówno letnią sukienkę, jak i gruby wełniany sweter. W końcu czuć było od niej moczem, tak samo jak w całym domu. Doktorek zostawał u niej na coraz dłużej, a te pobyty były coraz trudniejsze przez jej niepokój, nerwowe zaplatanie i rozplatanie dłoni, zwyczaj chodzenia po całym domu, sprawdzania klamek i nieustannego schylania się, żeby zebrać urojone kłaczki z dywanu. Łatwo wpadała we wzburzenie, a bywało, że stawała się agresywna. Krzyczała na Doktorka, a nawet wrzeszczała, żeby przestał ją dotykać. Pod koniec jego bytności w Hershey, Nancy wzięła go za włamywacza i uderzyła w głowę kijem baseballowym. Po kilku dniach spędzonych w szpitalu ze szwami na potylicy Doktorek niechętnie doszedł do wniosku, że nadszedł czas podróży do Coffeeville.
Kiedy Doktorek obchodził siedemdziesiąte drugie urodziny, miał już ustalony plan działania. Najchętniej zawiózłby Nancy do Coffeeville samochodem, lecz z racji słabego wzroku tak długa podróż była niemożliwa. Choć obawiał się zabrać ją transportem publicznym, postanowił, że polecą z Harrisburga do Filadelfii, tam przesiądą się w samolot do Memphis, gdzie wynajmą auto do Coffeeville. Kilka dni później jednak musiał porzucić ten pomysł i wymyślić inny: Nancy bowiem znalazła się na oddziale zamkniętym domu spokojnej starości. Okazało się, że któregoś wieczoru wyszła z domu i zostawiła drzwi otwarte na oścież. Niezauważona minęła kolejne ulice, przeszła alejami East Caracas, a potem Para, aż dotarła do autostrady numer czterysta dwadzieścia dwa, jednej z głównych arterii miasta. Zamiast skręcić w lewo, co doprowadziłoby ją do centrum Hershey, ruszyła na wschód, w kierunku Lancaster i Reading. Gdy tak ciężkim i chwiejnym krokiem szła po utwardzonym poboczu, dostrzegł ją policyjny patrol. Radiowóz zjechał na bok i funkcjonariusz wysiadł, na wszelki wypadek odpinając kaburę. Od razu zorientował się, że Nancy jest zrozpaczona, lecz nie był w stanie jej uspokoić. Tak samo jak ona nie potrafiła zrozumieć świata, w którym teraz żyła, tak on nie mógł zrozumieć jej – nie wiedziała, gdzie jest ani gdzie mieszka, jaki jest dzień i która godzina. Potrafiła mu tylko powiedzieć, że nazywa się Nancy Travis i szuka rodziców. Policjant zwabił ją do radiowozu obietnicą pomocy, choć Nancy nie bardzo zrozumiała, dlaczego sądził, że znajdą ich na posterunku. Ponieważ Nancy nie miała przy sobie torebki ani niczego, co umożliwiłoby ustalenie jej tożsamości, a policja nie znalazła w rejestrze żadnej Nancy Travis mieszkającej w Hershey, zatrzymano ją na noc. Dopiero gdy następnego ranka zadzwoniła sąsiadka i zgłosiła otwarte drzwi w domu Nancy, ustalono, kim starsza pani rzeczywiście jest. Prowadzący ją lekarz był wówczas na urlopie, a recepcjonistka powiedziała policji, że według rejestru najbliższym krewnym pani Nancy Skidmore jest Brandon Travis, zamieszkały w Clarksdale w Missisipi. (Nancy nie zdążyła jeszcze wykreślić go z listy i wpisać na nią Doktorka). Brandon, nieświadom tego, że nie jest już spadkobiercą, oczami wyobraźni zobaczył trzy jednakowe owoce w automacie do gier i był przekonany, że wkrótce na tackę posypią się dolary. Powiedział policji, że ponieważ poukładanie spraw w terminarzu oraz zebranie potrzebnej kwoty na autobus do Hershey trochę potrwa, do tego czasu jego siostra powinna przebywać w domu opieki. Ale chociaż Nancy ma pieniądze, nie chce, żeby to był jakiś kosztowny ośrodek. – Dobrze, że facet nie jest moim najbliższym krewnym – powiedział do kolegi policjant, który rozmawiał z Brandonem, a następnie umieścił Nancy na najdroższym oddziale zamkniętym, jaki zdołał znaleźć. Doktorek wiedział, że musi działać szybko. Jak już raz ktoś trafił do systemu opieki, wydostanie go stamtąd nie było prostą sprawą – najbliżsi krewni zaczynali działać
i pełni najlepszych intencji przyjaciele nie mieli już nic do powiedzenia. Przypadkowo tego samego dnia, kiedy dowiedział się o wszystkim od sąsiadki Nancy, zadzwonił również jego syn chrzestny i w głowie Doktorka zaczął nabierać kształtu nowy plan. Następnego dnia poleciał do Pensylwanii i wziął się do szukania Nancy. Sąsiadka, która zgłosiła policji jej zaginięcie, starała się pomóc. Wiedziała, gdzie znajduje się ten dom spokojnej starości, lecz problem polegał na tym, że nie znała jego nazwy. Narysowała więc mapę i poprosiła o przekazanie serdecznych pozdrowień. – Proszę jej powiedzieć, że odwiedzę ją, jak tylko uda mi się znaleźć chwilkę. Doktorek podziękował jej i wsiadł do wynajętego auta. Wskazówki były czytelne i dojechał na miejsce bez problemu. – Dobry Boże! – wykrzyknął na widok nazwy domu dla seniorów: Kraina Dębów! Dom Spokojnej Starości Kraina Dębów istniał od dziesięciu lat i został założony przez grupę lekarzy z pobudek finansowych. Początkowo miał zapewniać samodzielne życie w atmosferze wspólnoty starszym ludziom, którzy byli samotni, słabowici lub zmęczeni codziennymi obowiązkami. Siłą rzeczy klientela musiała być także zamożna, jako że czynsz za jedno- i dwuosobowe pokoje w dwupiętrowym budynku był wysoki i co roku wzrastał. Zamiarem lekarzy było trzymanie płacących klientów – lub dojne krowy, jak ich czasami nazywali – tak długo, jak to tylko możliwe, najlepiej aż do ostatniego dnia ich życia. Okazało się jednak, że mimo wszelkich starań prowadzili z góry przegraną walkę z falami otępienia umysłowego, które uderzały o brzeg podeszłego wieku i rozbijały mózgi rezydentów ośrodka na papkę. Tracili pensjonariuszy za sprawą alzheimera, otępienia naczyniowego, postępującej afazji izolowanej i naczyniowej leukoencefalopatii, a od czasu do czasu otępienia z ciałkami Lewy’ego. Nieuchronny odpływ tak cennych aktywów do zewnętrznych ośrodków specjalistycznych groził osłabieniem modelu biznesowego i wówczas lekarze postanowili otworzyć własną placówkę opieki nad osobami z demencją: Dom Wspomaganego Życia – lub oddział zamknięty, jak zaczęto go nazywać. Plan wypalił: nowy oddział nie tylko zatkał dziurę w finansach ośrodka, lecz także wręcz je poprawił poprzez podłączenie się do nowego, lukratywnego i stale rosnącego rynku. Pensjonariusze z demencją nie byli już przenoszeni do innych instytucji, lecz po prostu przewożeni na wózku – bez zbędnego zamieszania – z jednego budynku do drugiego, gdzie dołączali do pacjentów z innych domów spokojnej starości, które nie były w stanie zapewnić podobnej usługi. W przeciwieństwie do domu spokojnej starości, gdzie pensjonariusze mieli swobodę poruszania się i wyboru, podopieczni Domu Wspomaganego Życia byli pozbawieni jednego i drugiego. Nad drzwiami prowadzącymi do oddziału zamkniętego nie było napisu „Morituri te salutant”, lecz równie dobrze mógłby się tam znaleźć: jak wszystkie tego typu instytucje stał się po prostu przedśmiertną poczekalnią. Ci, którzy przekraczali bramę, opuszczali ją tylko na noszach na kółkach, a przebywając
w środku, mieli niewiele do powiedzenia, jeśli cokolwiek, o swoim życiu. Nancy została umieszczona w zabezpieczonym skrzydle ośrodka, do którego można się było dostać tylko po wstukaniu kodu. Doktorek wpisał się do księgi gości i zastosował do instrukcji podanych przez recepcjonistkę. – Łatwo go zapamiętać – powiedziała. – Kiedy znajdzie się pan przy drzwiach, proszę wpisać jeden, jeden, jeden, jeden. Ten sam kod pozwoli panu wyjść. Nancy stała przy drzwiach w zielonym szpitalnym stroju, wciskając przypadkowe guziki z nadzieją, że dzięki temu zdoła wyjść na świat. Zobaczywszy Doktorka, zarzuciła mu ręce na szyję. – Gene. Kochany Gene. Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę! Zabierz mnie do domu z sobą, Gene. Proszę, Gene! Zabierz mnie z sobą do domu. Doktorek pogłaskał ją po włosach. – Wszystko będzie dobrze, Nancy, będzie dobrze. Ale teraz chodźmy gdzieś, gdzie będziemy mogli porozmawiać. Nancy poprowadziła go do sypialni, którą jej przydzielono, a gdy drzwi zamknęły się za nimi, rozpłakała się. – Hej, jak to się wita starego przyjaciela? Powinnaś się uśmiechać na mój widok, nie płakać. A teraz otrzyj te łzy i uśmiechnij się do mnie. Nancy się uspokoiła i obdarzyła Doktorka największym wymuszonym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widział w życiu. Musiał się roześmiać. – Policjant mnie aresztował, Gene, a jak Boga kocham, nie zrobiłam nic złego. Dlaczego umieszczono mnie w więzieniu? W życiu nie zrobiłam niczego niezgodnego z prawem! – To nie jest więzienie, Nancy, to dom spokojnej starości. Nastąpiło wielkie nieporozumienie, ale ja je wyjaśnię. Może to potrwać kilka dni, więc będziesz musiała być cierpliwa. – Nie możesz im po prostu powiedzieć, że nic nie zrobiłam, i zabrać mnie z sobą do domu? Ciebie posłuchają, Gene. Jesteś lekarzem! A przynajmniej tak mi mówiłeś. Jesteś lekarzem, prawda, Gene? – Tak, Nancy, jestem, ale posłuchaj mnie. Nie mogę cię z sobą zabrać, to po prostu niemożliwe. Ale obiecuję ci, że następnym razem, kiedy mnie zobaczysz, wyjdziemy stąd razem. Nigdy nie będziesz musiała tu wrócić. To co, jak ci to pasuje? Rozumiesz mnie? Nancy skinęła głową, jakby zrozumiała to, co jej mówił, ale potem powiedziała: – Możemy już iść, Gene? Doktorek jeszcze raz wyjaśnił jej całą sytuację, po czym Nancy zadała mu to samo pytanie. Przytulił ją i wyszeptał: – Nancy, moja kochana, kochana Nancy.
Chyba nigdy nie kochał jej bardziej niż w tamtym momencie. Po czym otworzył drzwi, poszedł do recepcji i się wypisał. Nie pojechał prosto na lotnisko, ale najpierw udał się do sąsiadki Nancy, która miała zapasowy klucz do jej domu. Doktorek wypełnił znalezione w sypialni Nancy walizki jej ubraniami, po czym podszedł do apteczki i wyjął wszystkie przepisane jej lekarstwa. Otworzył sejf w szafie na korytarzu, który pokazała mu Nancy, i wyjął pudełko po butach pełne banknotów. Zwrócił klucz sąsiadce i pojechał na lotnisko. Do domu dotarł późnym wieczorem, mając już gotowy nowy plan. Następnego dnia zadzwonił do Boba. – Cześć, Marsha, tu Gene. Jest Bob? – Przepraszam, Gene, nie dosłyszałam. Pytałeś mnie, jak się miewam? – Wiesz, że twoje dobro ma u mnie zawsze pierwszeństwo, Marsha, tyle że rozmowy telefoniczne są kosztowne. – W jakim ty stuleciu żyjesz, Gene? Rozmowy telefoniczne są tanie. A teraz powiedz mi, co ty kombinujesz. – W tej chwili próbuję porozmawiać przez telefon z Bobem, ale pewna diabelna kobieta chyba sądzi, że chcę rozmawiać z nią. To dość pilne, Marsha. Marsha zaśmiała się i poszła szukać Boba. Doktorek patrzył na zegarek, a minuty mijały. W końcu w słuchawce rozległ się głos przyjaciela. – Gene, człowieku! – U diabła, Bob! Już sądziłem, że wpadłeś do kanalizacji. – Siedziałem se na klopie, więc w zasadzie jakaś część mnie tam jest, ale przyszłem najszybciej, jak mogłem. Marsha mi mówi, że to coś pilnego. O co chodzi? – O Nancy, Bob. Zamknęli ją w domu opieki społecznej i potrzebna mi twoja pomoc, żeby ją wydostać. Jak stoisz z czasem? Czy Marsha obejdzie się bez ciebie przez kilka tygodni? – Jasne, że tak. Obeszłaby się beze mnie przez kilka lat, jeśli chcesz znać prawdę! – Zaśmiał się, a potem spoważniał. – Z Nancy jest już tak źle? – Wesoło nie jest, ale nie aż tak źle, żeby znalazła się na oddziale zamkniętym. Zamierzam ją stamtąd wydostać i zabrać do Missisipi. – I chcesz, żebym ci pomógł ją uwolnić? – Nie, zrobi to mój syn chrzestny. Chciałbym jednak, żebyś załatwił trochę leków i samochód – ale nie z wypożyczalni – w którym zmieszczą się cztery osoby, i z tym wszystkim czekał na mnie w Hershey za tydzień w poniedziałek. Dasz radę to zrobić? Zakładam, że nadal masz swoje kontakty. – Trochę mało czasu, Gene, ale będę. Leki to nie problem, ale z samochodem może być już trudniej. Poczekaj, wezmę długopis… Doktorek przeczytał listę leków, dokładnie literując nazwy każdego z nich, a gdy
wszystkie były już spisane, dodał nonszalancko: – Ach, no i będę potrzebował pistoletu. Wystarczy zwykły, nie musi to być nic wymyślnego. – Pistolet! A po co ci on, człowieku? – Nie planuję go użyć, ale muszę być przygotowany na wszystkie ewentualności: nigdy wcześniej nie napadałem na dom spokojnej starości. – Z pistoletu też nigdy wcześniej nie strzelałeś, Gene. Jak nic odstrzelisz se stopę, próbując go naładować. Stary, spluwa nie jest do zabawy. – Wiem, Bob, i będę ostrożny. Jeśli cię to uspokoi, to kupię sobie jeden z tych poradników dla opornych o tym, jak ładować broń i strzelać do ludzi. A teraz przestań już się martwić. Na tym zakończyli rozmowę, umówiwszy się na spotkanie na parkingu Zjednoczonego Kościoła Metodystycznego w Stoverdale za tydzień w poniedziałek. Broń pojawiła się w domu Doktorka kilka dni później. ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
3 Jack
Mgła Jack Guravitch rozejrzał się za dzwonkiem, ale żadnego nie znalazł. Zastukał więc do drzwi i czekał, ale nic się nie działo. Zapukał ponownie, tym razem głośniej, i nacisnął klamkę. Drzwi były otwarte. Pchnął je i wszedł do środka. Z salonu dobiegały go jakieś głosy, więc poszedł w ich stronę. Jakiś mężczyzna mówił do niejakiej Mary, że docenia jej starania znalezienia mu partnerki na wieczorny bankiet z okazji wręczenia nagród. Naprawdę! Ale czemu umówiła go z kobietą, która ma osiemdziesiąt trzy lata? Jack uśmiechnął się, gdy zdał sobie sprawę, że głosy dobiegają z telewizora i że słyszy powtórkę Mary Tyler Moore Show. To było zupełnie jak szkolne spotkanie po latach. Doktorek spał w fotelu, cicho chrapiąc, a z lewego kącika ust ciekła mu strużka śliny. Jack postanowił go nie budzić i obejrzeć do końca program, który kiedyś przestał już oglądać. Poszedł cicho do kuchni, wyjął piwo z lodówki i paczkę doritos z jednej z szafek. Zdjął kapsel zębami i wrócił do salonu w sam raz na początek kolejnego odcinka: Ted kłócił się z Georgette, swoją wieloletnią dziewczyną. Jack usiadł na kanapie i położył nogi na niskim stoliku. – Powiedz mi, Jack, czy znasz kogoś, kto robi więcej hałasu przy jedzeniu chipsów niż ty? Kawałek dorito wleciał Jackowi w niewłaściwą dziurkę i mężczyzna zaczął gwałtownie kaszleć. Sięgnął po piwo i wziął głęboki łyk. – Jezu Chryste, Doktorku! – wycharczał. – Nieomal mnie zabiłeś. Doktorek uśmiechnął się do swojego syna chrzestnego. – Parę chwil temu jechałem jednokołowym rowerem przez centrum Paryża po chodnikach gładkich jak jedwab, lecz te nagle zamieniły się w żwir, a mój monocykl zaczął się przewracać. Budzę się i widzę ciebie rozwalonego na mojej kanapie, jak z głośnym chrupaniem zjadasz paczkę chipsów. Nie wydaje ci się przypadkiem, że te dwa wydarzenia są z sobą powiązane? – Przy tej ilości śliny wypływającej ci z ust, starcze, równie dobrze mogłeś się obudzić, sądząc, że twój rower wjechał do Sekwany. A teraz wstań, niech cię uścisnę –
powiedział Jack. – I jeszcze jedno, dlaczego przy wejściu nie masz dzwonka? Chociaż Doktorek wolałby po prostu uścisnąć sobie ręce z Jackiem, dał się objąć. Najwyraźniej ludzie tak się teraz witają. – Nie mam dzwonka, ponieważ dzwonki przypominają mi o kościołach, a kościoły o śmierci. Jestem pewien, że już ci to kiedyś tłumaczyłem. Zresztą każdy ma knykcie, a ja nie jestem głuchy. – Do diabła, Doktorku, spałeś tak mocno przy włączonym telewizorze… Każdy mógłby tu wejść i okraść cały dom albo cię zadusić, gdyby tylko zechciał. Masz szczęście, że to tylko ja i straciłeś jedynie piwo oraz paczkę chipsów. A przy okazji, gdybyś w lodówce miał jakiś dip do nich, nie robiłbym tyle hałasu przy jedzeniu, a ty nadal jechałbyś sobie na rowerze po Francji. Doktorek poszedł do kuchni. – Jadłeś? – spytał. – Kilka godzin temu zatrzymałem się przy jakiejś knajpce, dzięki. Przepraszam, że nie dojechałem wcześniej, ale w wypożyczalni był jakiś problem z samochodem. Napiłbym się za to jeszcze piwa. Doktorek wyjął piwo dla Jacka, a sobie nalał kieliszek czerwonego wina. Wziął zestaw serów z lodówki i położył je wraz z nieotwartą paczką krakersów na dużym talerzu, a wszystko to zaniósł na stolik w salonie i usiadł w fotelu. Spoważniał. – To powiedz mi, Jack, co tam u ciebie. Jak teraz wygląda twoja sytuacja? – Jestem nowym człowiekiem – odparł Jack, a po chwili zastanowienia dodał nieco mniej zuchwale: – Tak jakby. Gdyby Walter Guravitch w 1948 roku nie przeprowadził się do rodzinnego miasta Doktorka, to Doktorek nie zostałby ojcem chrzestnym Jacka. A gdyby Walter nie interesował się mgłą, wątpliwe, czy Jack zostałby ulubionym prezenterem pogody pewnego miasta. Gdyby ktoś zadał sobie trud wyrysowania drzewa genealogicznego rodziny Guravitchów, wówczas Walter figurowałby w nim jako pierwszy Amerykanin w drugim pokoleniu. Był produktem żarliwej wiary swoich dziadków w zalety asymilacji, wskutek czego nie wiedział wiele ani o swojej religii, ani kulturze. (Dostawszy się do Stanów Zjednoczonych, jego dziadkowie poprzysięgli sobie nigdy więcej nie wspominać o przeszłości i żyć tylko teraźniejszością. Często mawiali, że korzenie to nie wszystko – jeśli oczywiście nie chodzi o warzywa). Walter ogólnikowo wiedział, że Paschę świętuje się w kwietniu, a Jom Kippur w październiku, lecz miałby trudności z wyjaśnieniem ich znaczenia. Równie mało wiedział o pochodzeniu swojej rodziny. Wydawało mu się, choć pewności nie miał, że rodzina wywodziła się z mołdawskiej części Rosji i wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych, by uniknąć carskich pogromów lub następstw ubogich plonów.
Ojciec Waltera, teraz zwany raczej George niż Georgij, poszedł w ślady swojego ojca i zajął się rodzinnym interesem krawieckim w nowojorskiej dzielnicy Lower East Side. Sądzono, że Walter uczyni podobnie, jednakże jego interesowało zupełnie co innego. Pasją Waltera była sztuka. W wolnym czasie odwiedzał miejskie muzea i przez okna zaglądał do galerii, na wejście do których nie było go stać. Kupował książki i sam się uczył. Z czasem nabrał biegłości w malowaniu olejami, a później także w fotografii. Jego ulubionym nurtem w malarstwie był impresjonizm, a najwyżej cenionym malarzem – Monet. Walter szczególnie podziwiał sposób, w jaki ten artysta malował mgłę. Na obrazach przedstawiających most Waterloo, most Charing Cross i budynek Parlamentu Monet uchwycił zmieniającą się naturę światła jak nikt wcześniej. Ukazana na nich mgła tak samo mocno zauroczyła Waltera, jak lata później zmąciła umysł Nancy. Po śmierci rodziców Walter ruszył na poszukiwanie mgły. Sprzedał rodzinny interes i przeprowadził się wraz z żoną do doliny Monongahela, gdzie rzeczne mgły w jego przekonaniu wyglądały jak te z londyńskich obrazów Moneta. On i Hannah osiedlili się w Donorze, a Walter otworzył pierwsze w mieście studio fotografii portretowej. W przeciwieństwie do żony nigdy nie zauważył brutalizmu nowego otoczenia. Widział tylko mgłę i tylko ją przenosił na płótno. Walter zamalowywał jedno płótno za drugim pejzażami Donory i jej okolic. Z jakiegoś powodu używał tylko brązów, szarości i czerni, żeby przedstawić budynki i łodzie wyłaniające się z nienaturalnej chmury lub w niej znikające. Czasem dodawał też jasne plamy koloru, żeby oddać dziwaczną naturę mgły, gdy poprzez opary przeświecało słońce: purpurę, pomarańcze, żółcie, róże, błękity i fiolety. To były ulubione obrazy Waltera. Czasem jakiś sprzedawał, ale nigdy mieszkańcom Donory. Ci nie podzielali jego entuzjazmu dla zjawisk natury. Żyli z mgłą, ponieważ musieli. Ich zdaniem utrudniała ona tylko im życie, a nie wzbudzała zachwyt. Ostatnie, na co mieli ochotę po całym dniu ciężkiej pracy, to wrócić do domu i zobaczyć na ścianie obraz przedstawiający mgłę. Miłość Waltera do pary wodnej została gwałtownie przerwana po tym, jak jesienią 1948 roku na Donorę opadła mgła śmierci. Z natury mgła jest niewinna: romantyczna, tajemnicza, nawet piękna i nie bardziej groźna niż chmura. Jeśli jednak znajdzie się w niewłaściwym towarzystwie, na przykład cząsteczek sadzy lub chemikaliów, wówczas jej charakter się zmienia – Jekyll staje się Hyde’em, a Doktor Mgła niemiłym Panem Smogiem. Tak właśnie zadziałało pojawienie się przemysłu ciężkiego w dolinie rzeki Monongahela. W 1948 roku gospodarkę Donory zdominowały korporacje American Steel & Wire Company oraz Donora Zinc Works[3]. Pieniądze płynęły przez żyły miasta, a dym i inne wyziewy biły w miejscowe niebo. Trzynaście i pół tysiąca mieszkańców uznało zanieczyszczenie środowiska za konieczny kompromis i składnik tutejszego życia.
Kiedy zatem 26 października miasto zasnuła kolejna mgła, nikt nie przykładał do niej większej wagi i zaplanowana na piątkowy wieczór parada z okazji Halloween ruszyła zgodnie z planem. Przez noc mgła przybrała na sile i gdy następnego popołudnia licealna drużyna futbolowa wyszła na boisko, gracze nie widzieli piłki, a widzowie graczy. Tego wieczoru Donora zniknęła pod zasłoną grubej wonnej mgły. Ludzie nie byli w stanie prowadzić aut, nie widzieli nawet trzymanych przed twarzą dłoni. Szukali drogi po omacku niczym ślepcy czytający mapy Braille’a. Świat Donory został wywrócony do góry nogami przez niezwykle długą inwersję temperatury. Powłoka ciepłego powietrza uwięziła warstwę zimnego pod sobą i w efekcie nałożyła pokrywkę na miasto. Zanieczyszczenia z zakładów koksowniczych i wielkich pieców nie mogły się unosić do atmosfery i miasto zamieniło się w laboratorium chemika z półkami uginającymi się od dwutlenku siarki, czadu, fluorków i ciężkich pyłów zawierających ołów i kadm. Powietrze stanęło, a tlen znikał. Mgła grasowała po mieście niczym nieuchwytny zabójca, wpełzając do domów przez okna i drzwi. Rośliny więdły, a domowe zwierzęta zdychały. Ścisnęła też gardła donorańczyków, usiłowała ich zdławić i sparaliżować im układ oddechowy. Przyprawiła o rozdzierające czaszkę migreny, wypaliła oczy i zmusiła do wymiotów. Przez cztery dni, kiedy więziła miasto, dwadzieścia osób kasłało i z trudem łapało ostatnie tchnienie, siedem tysięcy zostało hospitalizowanych i setki wyszły z mocno nadszarpniętym zdrowiem. Dopiero kiedy piątego dnia spadł deszcz, mgła wreszcie się podniosła. Tego samego dnia podniosła się także mgła, która zaślepiała Waltera, i po raz pierwszy powiązał wczesne objawy astmy swojego syna z zanieczyszczeniem powietrza. Natychmiast wyjechał z Donory i przeprowadził się do miasta, w którym powietrze było czyste, a lekarz miał na nazwisko Chaney. Tam jego ośmioletni syn Sydney zaprzyjaźnił się z dziesięcioletnim Doktorkiem.
Pogoda Chociaż dziadek niestrudzenie opisywał piękno i niebezpieczeństwo mgły swojemu wnukowi, w istocie rzeczy to chmury w stanie czystym przyciągnęły Jacka do meteorologii. Wpatrywał się w nie jak porażony i już w liceum znał nie tylko dziesięć ich podstawowych rodzajów, lecz także ich gatunki, odmiany oraz formy specjalne i zjawiska im towarzyszące. Pokazywał znajomym różnice pomiędzy warstwowymi stratusami, spiętrzonymi cumulusami i przypominającymi faliste włosy cirrusami i ostrzegał ich, że spadnie deszcz, gdy na niebie pojawiały się przygnębiające nimbusy. Wskazywał na chmury w kształcie meduzy, brody świętego Mikołaja, zaczesanych
włosów, palców, na negatywne smugi kondensacyjne, przypominające cygaro prześwity poopadowe, wiry podkowiaste, słońca poboczne i łuki okołozenitalne. Nikogo to zatem nie zaskoczyło, kiedy Jack oznajmił rodzicom, że zamierza zostać meteorologiem. Zrobił licencjat z geografii, po czym wziął się do specjalizacji z meteorologii. Zdobył wzorowe umiejętności komputerowe i matematyczne, po czym je wyszlifował do perfekcji. Porzucenie tworzenia modeli prognozujących pogodę było konsekwencją mgły śmierci i występu w lokalnej telewizji. Miasto, w którym znajdował się uniwersytet Jacka, miało niewielki problem ze smogiem, wywołany raczej przez spaliny niż przemysł ciężki. Ale w 1998 roku wypadała pięćdziesiąta rocznica mgły śmierci w Donorze i choć leżała ona w zupełnie innym stanie i niewielu o niej słyszało, stacja telewizyjna postanowiła wykazać podobieństwa do tamtej katastrofy i, co ważniejsze, zapełnić pięć minut czasu antenowego. Osoba odpowiedzialna za zebranie danych do tego materiału, która skontaktowała się z wydziałem meteorologicznym uniwersytetu, otrzymała namiar na Jacka jako osoby mogącej opowiedzieć o smogu i przyczynach jego powstawania. Gdy Jack przyznał, że jego dziadek mieszkał w Donorze w czasie mgły śmierci, został natychmiast wzięty do tego projektu. Po wyemitowaniu materiału największe wrażenie na kierownictwie stacji zrobiła nie wiedza, jaką Jack posiadał, lecz jego swoboda przed kamerą. Uznali go za urodzony talent telewizyjny, wyposażony we wszystkie niezbędne atrybuty: był przystojny i fotogeniczny, miał białe i silne zęby oraz pełno włosów na głowie. Zaproponowali mu posadę prezentera pogody w wieczornych wiadomościach, a Jack ją przyjął: pensja była więcej niż spora, a opieka zdrowotna i dentystyczna równie szczodre. Minęły jednak dwa miesiące, zanim Jack mógł zacząć karierę telewizyjną. Musiał najpierw skończyć i obronić dysertację, a stacja potrzebowała czasu, aby zakończyć kontrakt z dotychczasowym prezenterem pogody, który popełnił ten błąd, że się zestarzał i był już łysy jak kolano. Pierwszego dnia Jack został oprowadzony przez Eda Billingsa, dyrektora stacji. Billings był wielki jak niedźwiedź, miał nadwagę, a znad kołnierzyka wystawały mu włosy porastające klatkę piersiową i plecy. Był obcesowy oraz rzeczowy i sprawnie prowadził Jacka od jednej osoby do drugiej. Jack został ciepło przyjęty. Witały go uśmiechy oraz wiele mocnych uścisków dłoni i kilka przyjaznych klepnięć w plecy. Ludzie gratulowali mu dołączenia do odnoszącej największe sukcesy i przyszłościowo myślącej lokalnej stacji telewizyjnej w Ameryce oraz zapewniali, że jeśli dobrze to rozegra, może również zostać zauważony przez którąś z ogólnokrajowych telewizji. W końcu Billings zostawił Jacka w rękach kadr i powiedział, że spotkają się w recepcji w południe, kiedy to zapozna go z osobami prowadzącymi wieczorne wiadomości: Philem Wonnacottem i Mary Margaret Jennings. Do tego czasu Jack
wypełniał konieczne formularze, oglądał filmy dotyczące zdrowia i bezpieczeństwa pracy oraz pił kawę. – Phil, Mary Margaret, to jest Jack. Idźcie na lunch i się poznajcie – powiedział Billings, po czym wrócił do swojego gabinetu. Wonnacott i Jennings mieli po trzydzieści kilka lat – Phil nieco więcej niż Mary Margaret, miał też swobodę, której jej brakowało. Podczas gdy Phil osiągnął status gospodarza programu, Mary Margaret nadal była tylko współprowadzącą i w przeciwieństwie do niego, zadowolonego z pracy w lokalnych wiadomościach i pozycji grubej ryby w małym stawie, pragnęła znaleźć się na scenie krajowej. Phil charakteryzował się opalenizną oraz zębami wielkości pobielonych nagrobków. Był atletycznie zbudowany i miał na sobie szorty oraz koszulkę polo – brakowało mu tylko rakiety tenisowej. Z kolei Mary Margaret była biała niczym świeży śnieg i przerażona przyspieszającym starzenie działaniem słońca tak samo jak każdym posiłkiem mającym więcej niż czterysta kalorii. Podkreślone ciemnym tuszem oczy kryły się za dużymi okularami przeciwsłonecznymi, usta miała pomalowane jasnoczerwoną szminką, a uzyskane za pomocą chemii blond włosy były spięte złotą gumką. Nim Phil Wonnacott przyszedł do telewizji, pracował jako reporter dla kilku małych kalifornijskich gazet. Z racji dziennikarskich kwalifikacji często zmieniał materiały dostarczone mu przez redaktorów stacji na lepsze. Jego baryton nadawał ciężaru poważniejszym wiadomościom dnia, a widzowie czuli się bezpiecznie, wiedząc, że żadna krzywda ich nie spotka, póki Phil Wonnacott czyta im wiadomości. Choć pierwsza żona Phila mogłaby opowiedzieć im inną historię: o zdradach, podbitych oczach i posiniaczonych żebrach. Ponieważ jednak nadal mieszkała w Sacramento, nikt nie słyszał jej głosu – a już na pewno nie druga żona Phila, Bonnie, lub ich dwie córki. – Można by się spodziewać, że Billings zrobi coś z tymi swoimi włosami – powiedziała Mary Margaret. – Przysięgam na Boga, Jack, raz widziałam, jak na pikniku firmowym zdjął koszulę i wyglądał, jakby miał pod nią moherowy sweter. Jestem zdziwiona, że żona nic z tym nie zrobiła. – Właśnie go zostawiła – oznajmił Phil. – Nie wiedziałam o tym – przyznała Mary Margaret. – Dlaczego ja nic o tym nie wiem? Phil wzruszył ramionami. – Gdzie chcesz zjeść, Jack? Za rogiem dają niezłe steki, jeśli ci to pasuje. – Dobrze, może być – powiedział Jack, który do tej pory na lunch jadał tylko kanapki. We trójkę poszli do restauracji i zamówili jedzenie. Czekając na nie, Phil i Jack pili piwo, a Mary Margaret szprycera. – To jak ci się podoba Billings? – spytała Jacka. – Konkretny jest – odparł.
– Ciepły i przyjazny to on zdecydowanie nie jest – uśmiechnął się Phil – ale można na nim polegać. Jeśli mamy jakiś problem, idziemy do niego. Mam rację, Mary Margaret? Mary Margaret skinęła głową i dodała: – Tak właściwie to jest łagodny jak baranek. Więcej szczeka, niż gryzie. Jack zerknął na Phila, żeby sprawdzić, czy ten również zauważył, że Mary Margaret pomieszała dwie metafory, ale uznawszy, że nie, rozsądnie zdecydował się nie poruszać tego tematu. Podano jedzenie i panowie zabrali się do steków. Mary Margeret bawiła się zamówioną sałatką, ale z rzadka podnosiła widelec do ust. – To jakie masz doświadczenia telewizyjne, Jack? – spytała. – Tylko ten zeszłoroczny występ dla stacji o fotochemicznym smogu – odparł. – Och, pamiętam to – powiedziała. – To było o człowieku imieniem Donald, który zgubił się we mgle i zmarł, prawda? – Nie całkiem – odrzekł Jack. – To było o mieście Donora, ale masz rację, rzeczywiście umierali tam ludzie. Phil podniósł wzrok znad talerza. – Gdzie leży Donora? – W Pensylwanii. Nieco ponad trzydzieści kilometrów na południe od Pittsburgha. – A niech mnie – powiedział Phil. – Z jakiegoś powodu byłem pewien, że to w Szwecji. Ciekawe czemu. – Prawdopodobnie dlatego, że materiał poszedł mniej więcej w tym samym czasie, kiedy ten Szwed miał próbne zdjęcia na prezentera pogody – zasugerowała Mary Margaret. – Pamiętasz go? Wysoki jak drzewo? – Ach, no tak, teraz pamiętam. Dlaczego, u licha, chcieliśmy zatrudnić Szweda? – A czemu nie Szweda? – spytała go Mary Margaret. Phil odłożył widelec i poświęcił odpowiedzi całą uwagę. – Skoro pytasz, to ci odpowiem, Mary Margaret. Wszyscy wiemy, co Niemcy robili podczas drugiej wojny światowej. Ale co, do cholery, robiła Szwecja? Ano problem polega na tym, że nic! Siedziała sobie na tyłku i czekała, aż wojna się skończy. Powiem ci szczerze jak na spowiedzi, wolałbym raczej pracować z Niemcem niż ze Szwedem. Z nimi przynajmniej wiadomo, na czym się stoi, no i mają charakter. Czasami mam wrażenie, że Stany Zjednoczone mają więcej wspólnego z Niemcami niż z jakimkolwiek innym krajem. A jeśli się nad tym zastanowić, to jesteśmy jedynym krajem od czasu Niemiec, który miał dość jaj, żeby kogoś zaatakować. Masz w tej kwestii jakieś przemyślenia, Jack? Jack miał: uznał, że Phil jest kompletnie stuknięty! Ale zamiast to powiedzieć, odniósł się do wcześniejszych słów kobiety: – Mary Margaret powiedziała, że ten Szwed był wysoki. Wiecie, że Norwegowie i Holendrzy są jeszcze wyżsi? Właściwie to prawdopodobnie są najwyższymi ludźmi
na świecie. – Muszę wyznać, że o tym nie wiedziałem – stwierdził Phil dość sarkastycznie. – Masz jeszcze jakieś inne ciekawostki? – Finowie mają matematykę na najwyższym poziomie – zaryzykował Jack. – W Duńczyków uwierzę – wtrąciła się Mary Margaret. – Byłam tam kiedyś i są ogromni. Z początku sądziłam, że to tylko złudzenie optyczne, ponieważ dopiero co byliśmy w Belgii i tam wszyscy są jak karły. Ale nie. Naprawdę są wysocy. A ten język! Czy kiedykolwiek rozmawiałeś z Duńczykiem? Coś okropnego, absolutnie okropnego! Już samo brzmienie jest straszne, ale co gorsza, kiedy Duńczycy mówią, pryskają ci śliną w twarz. Przez cały pobyt w tym kraju musiałam nosić z sobą chusteczki antybakteryjne. Ohyda! – A jak myślisz, co Dania robiła podczas drugiej wojny światowej? – spytał Phil, który koniecznie chciał wrócić do poprzedniego tematu. – Ich kraj był zajęty przez nazistów – powiedział Jack. – Zajęty! – prychnął Phil. – Nasi żołnierze byli zajęci, usiłując przedostać się przez całą Europę i uwolnić ludzi. A oni byli zajęci siedzeniem w domu, jedzeniem sera i braniem narkotyków. Ubolewam, naprawdę ubolewam. Czasami mam wrażenie, że pozwoliliśmy reszcie świata zupełnie się z nami nie liczyć. Ktoś w naszej telewizji powinien o tym mówić, ale nikt tego nie zrobi. Boją się własnego cienia, gdyby mnie ktoś pytał. Trudno było ocenić, czy Phil i Mary Margaret są przyjaciółmi, czy tylko współpracownikami. Podczas lunchu gawędzili swobodnie, ale pomiędzy nimi nie było serdeczności, a już na pewno nie tego koleżeństwa, które prezentowali na wizji. – Uważaj na Mary Margaret – szepnął Phil do Jacka, gdy wychodzili z restauracji. – Nie pozwól, żeby wbiła w ciebie te swoje szpony. – Uważaj na Phila – szepnęła Mary Margaret do Jacka, gdy byli już w budynku stacji. – Jak tylko się odwrócisz… Jack zastanawiał się nad tymi radami, dopóki Billings nie odebrał go z recepcji. – Wonnacott rozmawiał z tobą o polityce? – spytał Billings. – Coś w tym rodzaju – przyznał Jack. – Jezu! Ten facet nikomu nie przepuści. Ciągle mnie pyta, czy mógłby dostać dwie ostatnie minuty każdego programu na komentarz redakcyjny, jak kiedyś Eric Sevareid miał w CBS. Momentalnie zniknęlibyśmy z anteny, gdyby tak się stało. Powiedziałem mu, że jeśli chce upubliczniać swoje poglądy, to powinien zostać jednym z tych radiowych świrów. Gdy Billings przestał mówić, Jack spytał go, gdzie są komputery do przygotowywania prognoz. Dyrektor stacji spojrzał na niego z niedowierzaniem. – Nie musisz się o to martwić, dzieciaku. Dostajemy prognozy od Krajowej Służby Pogodowej i lokalnej prywatnej. Zresztą i tak nie ma tu zbyt wiele do prognozowania.
Albo będzie gorąco, albo ciepło, czasami pada, ale na ogół nie. Ty masz tylko zaprezentować pogodę. Nie mówili ci o tym? – Szczerze mówiąc, nic takiego nie pamiętam, Ed. Pewnie po prostu założyłem, że będę również przygotowywał prognozy prócz ich prezentowania. A tu mam robić tylko połowę tego. – No, ale tylko pomyśl, o ile więcej pieniędzy będziesz dostawał za tę połowę. Będzie mnóstwo innych rzeczy, które będziesz mógł robić, żeby wypełnić czas… Przy okazji, powiedzieli ci, że będziesz się teraz nazywał Jack Green? – Nie! – Ciągle tak robimy. Ważne, żeby widzowie cię szybko polubili, a większość z nich nigdy nie zapamięta nazwiska Guravitch, nie wspominając już o jego pisowni. Jack Green jest łatwy do zapamiętania, no i dobrze brzmi. Nie musisz zmieniać nic w papierach, czeki będą wystawianie na Jacka Guravitcha. A to najważniejsze, nie, dzieciaku? – powiedział, klepiąc się po kieszeni z portfelem. – A teraz chodź, zajmiemy się szkoleniem na prezentera pogody. Pierwsze wejście na antenę masz za tydzień. Jack miał dobre relacje z kolegami ze stacji i szybko podbił serca widzów. Billboardy reklamowały nowy skład wieczornych wiadomości i uśmiechnięte twarze Phila, Mary Margaret i Jacka spoglądały z góry na miasto – troje szczęśliwych przyjaciół patrzyło zapraszająco na każdego, komu chciało się podnieść wzrok, choć w rzeczywistości byli to tylko współpracownicy. Rzadko spotykali się prywatnie, po programie każde wolało iść w swoją stronę: Jack do znajomych z uniwersytetu, Mary Margaret do kota lub faworyzowanego w danym momencie wielbiciela, a Phil – tak przynajmniej sądził Jack – do żony i córek. To, że Phil nie zawsze wraca do domu po pracy, stało się oczywiste, gdy któregoś wieczoru gospodarz programu niespodziewanie zaprosił Jacka na drinka. Jack dopiero po wejściu do lokalu zorientował się, że to śródmiejski bar dla singli. Kupili drinki i usiedli przy stoliku. Gdy skończyli plotkować i nastąpiła przerwa w rozmowie, Phil nachylił się konspiracyjnie do Jacka. – Wiesz, kiedy atrakcyjna kobieta jest piękna, Jack? – zagadnął. Jack natychmiast pojął, że na takie pytanie jest tylko jedna prawidłowa odpowiedź i już czeka w głowie Phila. – Powiedz mi. – Niska samoocena. – Phil spojrzał chytrze, po czym się roześmiał. – To dar od Boga dla mężczyzn. Spójrz na te dwie tam. Nie odrywają od nas oczu. Mówię ci, ze wszystkich dodatkowych korzyści, jakie daje status telewizyjnej sławy, żadna nie jest słodsza od tej. Kupmy im drinki i zobaczymy, co z tego wyniknie. Jack uznał ten pomysł za obrzydliwy.
– Jesteś żonaty, Phil – powiedział. – Co by na to powiedziała twoja żona? – A co małżeństwo ma z tym wspólnego? Oczywiście, że jestem żonaty. W dodatku kocham moją żonę. Nie zamierzam jednak żenić się z żadną z tych dziewczyn przy barze, a czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. To normalna męska rzecz, Jack, odrobina odpoczynku i przyjemności dla żywiciela rodziny. To jak, idziesz ze mną czy mam iść sam? – Obawiam się, że musisz iść sam, Phil. Właśnie zacząłem się z kimś spotykać i nie zamierzam tego zepsuć. – Jak uważasz. Ale któregoś dnia zrozumiesz, że życie jest zbyt krótkie na takie zasady moralne – szczególnie w telewizji. Do jutra, matołku. Phil zostawił Jacka przy stoliku i nonszalanckim krokiem podszedł do baru, a potem do dwóch czekających dziewczyn. Jack szybko dopił drinka i wyszedł. Okłamał Phila. Nie miał dziewczyny, ale z całą pewnością nie chciał jej znaleźć w takim miejscu. Następnego dnia Phil słowem nie odniósł się do poprzedniego wieczoru, a i Jack go o nic nie pytał. Zupełnie jakby ten czas, który spędzili razem, został wyretuszowany z ich życia. Na szczęście dla Jacka, gdyby kiedykolwiek jeszcze raz Phil postanowił zaprosić go na kolejnego drinka, prezenter pogody poznał swoją zmyśloną dziewczynę na sympozjum na temat muchówek.
Muchówki Pierwszy dzień konferencji poświęcony był komarom, drugi bąkom i meszkom, a trzeci kuczmanom. Organizatorzy konferencji zaprosili Neila Murraya, czołowego eksperta od kuczmana szkockiego, żeby ostatniego dnia wygłosił przemówienie programowe. Był to kontrowersyjny wybór, lecz pozycja Murraya w społeczności muchologów oraz opinia dzikusa szkockiej entomologii gwarantowały to, że sala będzie wypełniona do ostatniego miejsca, gdy on wkroczy na podium. Dla wielu delegatów, którzy nigdy wcześniej nie widzieli Murraya, jego powierzchowność okazała się olbrzymim rozczarowaniem. Mylnie przyjęli, że szkocki dzikus i ekspert od kuczmanów szkockich będzie przynajmniej wyglądał jak Szkot i mówił ze szkockim akcentem. Chociaż nikt się do tego nie przyznał, liczyli na to, że w piątkowe popołudnie na podium wejdzie postać pokroju Rob Roya ubrana w kilt, ze sporranem oraz z dudami niedbale przerzuconymi przez ramię. Murray nie włożył żadnego z tych elementów, nie rzucił nawet widowni ochłapu w postaci marynarki Harris Tweed. Ale braki w wyglądzie z nawiązką nadrabiał osobowością – jego entuzjazm dla kuczmanów był niepohamowany, gorący i potajemnie wzmacniany przez pociąganie łyków z piersiówki zawierającej piętnastoletnią jednosłodówkę. Kiedy już szkocki entomolog zajął podium, rozpoczęło się przedstawienie. Najpierw
chodził po podwyższeniu wolnym i statecznym krokiem, lecz potem zwiększył tempo i się ożywił. Bez ostrzeżenia zeskoczył z podwyższenia, pognał przejściem po prawej stronie sali, wypadł tylnym wyjściem i szybko wrócił drugim na widownię, po czym znów wskoczył na podium. Zrobił tak kilka razy w ciągu półtorej godziny, równocześnie perorując na temat kuczmanów. Czasami gwałtownie zatrzymywał się przed jakimś delegatem lub obok niego i przez całą minutę pouczał go czy ją na zasadzie zajęć indywidualnych; a czasami po prostu milczał, oddając im hołd. Murray machał rękoma, by opisać żuwaczki kuczmana przebijające skórę ofiary, teatralnie upadł na podłogę i leżał na plecach, wykonując nogami tę samą, przypominającą działanie nożyczek akcję, po czym nagle przetoczył się na bok, aby uniknąć wyimaginowanej krwi tryskającej z przerwanego naczynka włosowatego. W celu przedstawienia przewodu pokarmowego kuczmana zwinął program dnia w wąską rurkę, włożył ją sobie do ust i udawał, że wysysa krew z ręki lub głowy jakiegoś delegata. Następnie naśladował kuczmana niepozwalającego na to, by nowe źródło krwi skrzepło, wypluwając mnóstwo śliny w powietrze. Widzowie byli zahipnotyzowani, wytrąceni z równowagi, a niektórzy także mokrzy. Murray powiedział swoim jeńcom, że ze wszystkich kuczmanów świata te najbardziej agresywne żyją w Szkocji, a z trzydziestu czterech żyjących tam odmian kuczman szkocki, czyli Culicoides impunctatus, jest najbardziej bezlitosny. W jego głosie słychać było wręcz dumę, gdy mówił, że ten owad spowodował prawdopodobnie więcej niewygody i bólu niż jakikolwiek inny kuczman w historii ludzkości – a tym samym uchronił swoje środowisko od spustoszenia czynionego przez człowieka. Murray argumentował, że z tego powodu kuczmanowi należy się wdzięczność, i tu zachęcił delegatów do tego, by wstali i trzykrotnie zawiwatowali na cześć małej muchówki, co też delegaci posłusznie uczynili. Murray podziękował widzom i oznajmił, że nie może się doczekać porozmawiania z nimi na wieczornym przyjęciu, po czym usiadł. Na przyjęciu Murrayowi towarzyszyła urzędniczka średniego szczebla z Wydziału Nauk Ścisłych, Laura Yandell. Nie interesowała się muchówkami. Jej obecność służyła organizatorom do zrównoważenia w dużej mierze męskiego charakteru konferencji oraz dodania odrobiny splendoru wieczornym wydarzeniom. Laura Yandell miała opinię osoby będącej w stanie rozmawiać z każdym i udawać zainteresowanie wszystkim. Bez trudu zasypywała każdą przepaść społeczną oraz edukacyjną i łatwo się śmiała – choć czasami nieco za szybko. Z tego powodu została przedstawiona Neilowi Murrayowi i poproszona o utrzymanie go w trzeźwości, dopóki nie nadejdzie pora zajęcia miejsc przy stole. – Żałuję, ale nie mogłam przyjść na pańskie przemówienie, profesorze Murray, słyszałam jednak, że zostało dobrze odebrane.
– Tak, poszło całkiem nieźle, dziękuję. Ale zważywszy na to, że poprzednim mówcą był Nikaraguańczyk paplający o moskitach w swoim drugim języku, może pani z łatwością wywnioskować, że wszystko przemawiało na moją korzyść. Laura zaśmiała się i oskarżyła go o zbytnią skromność. – Nie będzie pan miał nic przeciwko, żebym powiedziała coś o kuczmanach, profesorze? Profesor przyzwolił jej ruchem głowy. – To ich gryzienie mnie odstręcza. Dlaczego one muszą gryźć ludzi? Neilowi Murrayowi, który wziął niedorzeczne i mające tylko zapełnić czas pytanie Laury za oznakę autentycznego zainteresowania, rozbłysły oczy. – Gryzą tylko samice, Lauro, i nie gryzą dla zabawy. Robią to dla dobra swojego nienarodzonego potomstwa. Jeśli ich jaja nie zostaną odżywione krwią, zginą, a jeśli stanie się tak rok po roku, zginie również cały gatunek. To jedyny dostępny im sposób przetrwania. No i przecież nie wysysają krwi do ostatniej kropli – biorą co najwyżej jedną dziesięciomilionową część litra. Myślę, że możemy im tyle darować, nie sądzi pani? Czym jest taka ilość wobec pięciu i sześciu dziesiątych litra chlupiących w całym ciele? Kropla w oceanie, moja droga! – Jeśli tak na to spojrzeć… Ale dlaczego ich ukąszenia powodują takie puchnięcie i swędzenie? Czy one są jadowite? – Nie, nie są jadowite! – zaśmiał się Murray. – To tylko… Cholera! Ten kelner roznoszący drinki znowu mnie zignorował. Zupełnie jakby robił to celowo. Widziała pani? Jeśli pani zobaczy, że na nas spojrzał, to proszę dać mi znać albo go po prostu przywołać. Nie mogę pić więcej tych winogronowych szczyn, bo dostanę zgagi. – Dobrze – skłamała Laura. – Ale miał mi pan właśnie powiedzieć, dlaczego kuczmany nie są jadowite. – Nie są, Lauro. Przyczyną problemów jest przesadna reakcja ludzkiego ciała na ukąszenie. Wyobraź sobie, proszę, co by się działo, gdyby Departament Bezpieczeństwa Krajowego ogłaszał wyższy poziom zagrożenia terrorystycznego za każdym razem, kiedy jedna z kamer zarejestrowała, jak mały chłopiec upuszcza śmieci na ulicy. To dokładnie tak samo. Odrobina nieszkodliwej śliny kuczmana… – W tym momencie Murray przerwał rozmowę i z oburzonym chrząknięciem rzucił się za kelnerem, który go znowu zignorował. Laura rozejrzała się po sali. Wiedziała, że tylko kwestią czasu jest to, czy dołączy do niej inna osoba, niewątpliwie płci męskiej, ale nie chciała na to czekać. W mężczyźnie stojącym po przekątnej rozpoznała Jacka Greena i postanowiła się przedstawić. – Cześć, jestem Laura Yandell – powiedziała, gdy do niego podeszła. – Możesz mnie nie pamiętać, ale znałam cię w czasach, kiedy nazywałeś się jeszcze Jack Guravitch. – Jasne, że cię pamiętam – uśmiechnął się Jack.
A przynajmniej pamiętał jej włosy.
Włosy Choć główną pasją Jacka była meteorologia, tuż za nią plasowały się włosy – a także strach przed ich utratą. Tego zainteresowania nie dzielił z nikim. Nie miało korzeni w jego rodzinie i to również było powodem jego strachu. Dopóki nie pojawił się Jack, mężczyźni z rodu Guravitchów mieli w nosie to, jak wyglądają ich włosy albo czy w ogóle je mają. Na głowie bowiem mieli inne sprawy – jak to, czy jest co położyć na talerzu. Trudno wskazać, kiedy dokładnie włosy stały się dla Jacka tak ważne. W dzieciństwie jeszcze nie były, lecz w którymś momencie okresu dojrzewania nabrały kluczowego znaczenia. Znielubił strzyżenie maszynką przez ojca i upierał się przy chodzeniu do jednego z fryzjerów w mieście. Z czasem wędrował od jednego zakładu do drugiego, bezowocnie poszukując kogoś, kto by zrozumiał specyfikę jego problemów. Zadręczał się, czy powinien zostawić przedziałek po lewej, przenieść go na środek, czy w ogóle z niego zrezygnować. Martwił się, czy zaczesywać włosy do tyłu, do przodu, czy też pozwolić im się układać tak, jak chcą. Przez chwilę nosił krótkie i nastroszone, później dłuższe, a nawet długie. Sporadycznie fryzura zależała od sytuacji. Na ogół raczej od jego zachcianki. W soboty zachodził do aptek i salonów fryzjerskich w poszukiwaniu szamponów, odżywek, żeli, pomad, mgiełek i lakierów, które pojawiły się na rynku od czasu jego ostatniej wizyty. Za pomocą szkła powiększającego czytał listę składników wydrukowaną na boku plastikowych butelek, lecz niewiele z niej rozumiał. Przebiegał wzrokiem skomplikowane nazwy kwasów, chlorków, fosforanów, protein oraz siarczanów, aż docierał do ciekawszych nazw roślin i kwiatów wykorzystanych przez producenta: aloes, awokado, orzech brazylijski, kokos, grejpfrut, lawenda, cytryna, jojoba, olej z nasion afrykańskiej moringi, rozmaryn i pszenica. Czasami producent podawał źródło pochodzenia konkretnego składnika – peruwiańskie lasy deszczowe na przykład – lecz zazwyczaj tego nie robił. Na urodziny i gwiazdkę rodzice kupowali mu wybrane podczas takich wizyt produkty. Jack traktował włosy jak pogranicze ludzkości, a salony fryzjerskie jak nowy Dziki Zachód. Był przekonany, że ludzie mogą wyrazić siebie lepiej za pośrednictwem włosów niż jakiejkolwiek innej części ciała: konformizm, bunt, posłuszeństwo, indywidualizm – cały ten kram. Włosy umożliwiały wyróżnienie się z tłumu lub bezproblemowe wtopienie weń, dawały także sposobność zmiany życia bez konieczności wsiadania do wozu osadników. Ale ta teoria sprawdzała się jedynie wtedy, gdy ktoś miał włosy. Dla Jacka więc utrata ich byłaby równoznaczna z utratą
jestestwa, a diagnoza łysienia androgenowego – odpowiednikiem wyroku śmierci. W rezultacie Jack martwił się tym i od osiemnastego roku życia regularnie sprawdzał, czy nie ma oznak przedwczesnego łysienia. Stawał przed lustrem i trzymał drugie za głową, oglądając ją dokładnie. Tuż przed dwudziestymi pierwszymi urodzinami, po wyjątkowo niezadowalającym strzyżeniu, Jack odkrył, że bez względu na to, jak szczotkuje czy czesze włosy, te na potylicy cały czas sterczą. Obejrzawszy swoje odbicie, dostrzegł dwa małe łyse miejsca. To odkrycie dosłownie ścięło go z nóg i upadł na podłogę, uderzając czołem o umywalkę. Leżał tam przez jakieś dwadzieścia minut, krwawiąc i usiłując się uspokoić, po czym chwiejnym krokiem poszedł do Doktorka. Gdy Doktorek otworzył drzwi, zobaczył poszarzałego Jacka z zaschniętą krwią na czole i skrzepłymi strużkami na prawym policzku. – Na Boga, co się stało, Jack? – spytał. – Doktorku, to pilne! Potrzebuję twojej opinii w pewnej sprawie. Doktorek obejrzał tył głowy Jacka. – Nie widzę żadnych objawów łysienia – oznajmił. – Problem, jeśli w ogóle można to tak nazwać, polega na tym, że masz dwa wiry włosów zamiast jednego. To nic niezwykłego, nie musisz się martwić. Jack odetchnął z ulgą. Następnie wyjął z kieszeni zdjęcie i pokazał je Doktorkowi. – Kto to jest? – spytał ten. – To dziadek mojej matki. Zastanawiałem się, czy można zrobić prześwietlenie zdjęcia i sprawdzić, jakie włosy ma pod tym kapeluszem. Doktorek roześmiał się głośno. – Oczywiście, że nie można. A właściwie to dlaczego cię interesuje, co on ma pod kapeluszem? – Miałbym wyobrażenie, jakie włosy ja będę miał, gdy dożyję jego wieku. Moja mama nawet nie pamięta, jak on wyglądał bez kapelusza, więc pomysł z prześwietleniem był moją ostatnią nadzieją. Wiesz, że mężczyzna dziedziczy łysienie po dziadku ze strony matki, prawda? – Może tak być – odparł Doktorek. – Ale nawet jeśli twój pradziadek był łysy, nadal istnieje tylko pięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że odziedziczyłeś ten gen po nim. Drugie pięćdziesiąt procent zależy od twoich rodziców, a oni oboje mają dużo włosów. Jack wolnym krokiem wracał do domu uspokojony, że przynajmniej na razie nie łysieje. Myśl, że jednak kiedyś zacznie, była krzyżem, który musiał dźwigać sam – manią, której nikt nie rozumiał. Doskonale wiedział, że na świecie są ważniejsze problemy – głód, bieda, choroby i wojny, żeby wymienić tylko kilka – ale dla niego nie miały one znaczenia. Zastanawiał się, czy pod tym względem był wyjątkiem pozbawionym wrażliwości społecznej, czy tylko potrafił się uczciwie przyznać do
egocentryzmu. Bolało go jednak twierdzenie ojca, że jest próżny, oraz jego nieustanne strofowanie, że Adonisa od lalusia dzieli cieniutka granica. Jeśli Jacka ogromnie ciągnęło do kobiet z gęstymi i lśniącymi włosami, a niewątpliwie tak właśnie było, to kobiety, które ciągnęło do niego, brały leki lub chodziły na terapię. Laura Yandell była właśnie jedną z nich. Po pięciu latach terapii stała już na własnych nogach i z wyjątkiem bezterminowej recepty na małe żółte pigułki samodzielnie stawiała czoło światu. Właściwie Laura nie miała większych problemów z życiem niż jakakolwiek inna kobieta z jej pokolenia i mimo zapewnień, że jest inaczej, nie była ani bardziej skomplikowana, ani szalona. Mówiąc wprost, Laura Yandell była kolejnym rozpuszczonym dzieciakiem swojego kraju, który traktował psychoterapię jako modny dodatek. W istocie jedynym problemem mającym jakiekolwiek znaczenie, który ujawnił się podczas pięciu lat terapii – i który najwyraźniej tłumaczył odsunięcie się przez nią od rodziców – było to, że Laura wstydziła się rodzinnego bogactwa, ale raczej jego źródła niż wielkości. Laura wyznała psychoterapeutce, że wolałaby, aby rodzinna fortuna pochodziła raczej z wyzysku niewolników niż puszkowanego spaghetti. To psychoterapeutka zasugerowała, żeby Laura przestała do niej przychodzić. Tak ją poprowadziła, by Laura uwierzyła, że jej podróż dobiegła końca i kolejne spotkania są już niepotrzebne. W rzeczywistości terapeutka była śmiertelnie znudzona jęczeniem Laury i nieustannym analizowaniem spraw mających zerowe znaczenie dla czyjegokolwiek życia, a co dopiero jej własnego. Ale szczególnie uraziło ją stwierdzenie Laury, że terapeutka ją gwałci[4]. – To musi być coś więcej niż przypadek! – powiedziała Laura. – Owszem. To greka! – odparła terapeutka i życzyła Laurze powodzenia. Wypisała jeszcze receptę na valium na sporadyczne „trudne dni”, które mogłyby ją czekać, i wyprowadziła się do Sedony. Jack został zaproszony na przyjęcie z tego samego powodu co Laura – żeby wnieść nieco kolorytu do skądinąd nudnego wieczoru. Absolwent uniwersytetu, a teraz miejscowa sława, został przedstawiony delegatom jako ulubiony prezenter pogody miasta. Uścisnął wyciągniętą przez Laurę rękę. Jak przez mgłę pamiętał, że pracowała jako sekretarka na Wydziale Geografii po tym, jak on przeszedł do Wydziału Meteorologii, ale nigdy nie znał jej imienia. Dobrze jednak zapamiętał jej długie ciemne włosy z grubymi naturalnymi falami i ucieszył się, że do niego podeszła. Jack i Laura gawędzili swobodnie, a Laura śmiała się z żartów, których Jack nie powiedział. Miał jednak świadomość, że tego dnia nie był w najlepszej formie, i zaczął się martwić, czy jego oddech przypadkiem nie stał się nieświeży. Spytał Laurę, czy ma może gumę do żucia, a ona odparła twierdząco. Miała ją właśnie wyjąć
z torebki, gdy organizator konferencji wziął ją pod ramię i poprosił na słówko. Odeszła z nim na bok, ale zostawiła otwartą torebkę w dłoniach Jacka. – Proszę, gdzieś tu są, poszukaj sobie – powiedziała. Jackowi schlebiła możliwość zajrzenia do jej torebki bez nadzoru – coś takiego zwykle zdarzało się tylko w związkach. Znalazł gumę i już miał wziąć listek, gdy dostrzegł pudełko tic taców i uznał, że będą lepsze. Uniósł kciukiem wieczko i wysypał na dłoń dwa cukierki. Zauważył ich nieco inny kolor i przygotował się na nowe doznanie, mimo to był zaskoczony nieco metalicznym posmakiem. Nie zastanawiając się nad tym dłużej, spłukał go porządnym łykiem białego wina. Gdy Laura wróciła, delegaci już zaczynali zasiadać do kolacji. Musiała zająć miejsce koło Neila Murraya przy stole organizatora, lecz spytała Jacka, czy mogliby zjeść jutro razem kolację. Ochoczo przystał na tę propozycję. Oczy same mu się już zamykały, a co gorsza, nie mógł się powstrzymać od ziewania. Ziewnięcia były przeciągłe, hałaśliwe i niemożliwe do ukrycia, co pozostali goście odebrali jako sygnał, że Jack uważa ich oraz prowadzone przy stole rozmowy za nudne. Jack usiłował się wytłumaczyć, ale w końcu uznał, że najlepiej będzie, jak wstanie od stolika, znajdzie łazienkę i ochlapie twarz zimną wodą. Nie potrafił wytłumaczyć tego nagłego zmęczenia. Zimna woda jednak nie zdołała go odświeżyć, a pokusa zdrzemnięcia się w jednej z kabin okazała się zbyt silna. Zamknął zasuwkę, powiesił marynarkę na haczyku i usiadł na klapie od sedesu. Zasnął głęboko w ciągu kilku sekund. Został obudzony o wpół do dziesiątej następnego ranka przez sprzątającego woźnego, który pukał do drzwi kabiny i groził wezwaniem policji. Ulubiony prezenter pogody miasta nie miał pojęcia, gdzie jest. Ależ się uśmiali tego wieczoru! Laura wyjaśniła, że pudełko po tic tacach zawierało pigułki na receptę. Trzyma je w nim częściowo z powodu mechanizmu umożliwiającego łatwe wysypywanie pigułek, ale głównie po to, by je ukryć przed innymi. Na osoby do nich nieprzyzwyczajone działają nasennie, a że zgodnie z ostrzeżeniem producenta podczas ich przyjmowania należy unikać alkoholu, tym mocniej zadziałały na Jacka. Laurze łatwo było rozmawiać z Jackiem o tych sprawach i błędnie przypisała mu siłę, której sama nie miała. Opowiedziała mu historię swojego życia, o śmierci rodziców w wypadku samochodowym i o pracy w Wydziale Nauk Ścisłych. Chociaż ukończyła studia z zarządzania, wyznała, iż jej prawdziwą pasją jest pisanie i ma nadzieję, że któregoś dnia będzie mogła się z tego utrzymywać. Jack, już zakochany w jej włosach, teraz zakochał się w jej głosie i, stopniowo, w niej całej. Współczuł Laurze, uznał, że życie potraktowało ją okrutnie, i poczuł się w obowiązku podrzucić jej parę asów. Jack Guravitch został wrobiony.
Laura pozwoliła mu przeczytać dwa ze swoich opowiadań. Ślad ślimaka opowiadał o prywatnym detektywie, który lubił rośliny, a Mężczyzna, który zepsuł Internet – o mężczyźnie, który odegrał czwartą część IX Symfonii Beethovena na klawiaturze komputerowej i przypadkowo zepsuł sieć. Choć Jackowi podobały się tytuły opowiadań, nie mógł ich rozgryźć, nie miał pojęcia, czy w ogóle jest w nich coś do rozgryzienia. Uznał jednak, że styl Laury jest i tak lepszy niż cokolwiek, co wychodzi z redakcji stacji telewizyjnej, i kiedy pojawił się wakat, zaproponował jej, żeby ubiegała się o to stanowisko. Laura dostała pracę, a Ed Billings zapałał do niej sympatią. Pół roku później mianował ją reporterką w terenie – powiedział wszystkim, że jej dykcja i uroda marnują się w redakcji i pora, żeby przeszła przed kamerę. Wkrótce po tym, jak Laura zaczęła pracę w stacji, ona i Jack zamieszkali razem. Jak większość par zakochali się w sobie, słuchając tylko najlepszych utworów na metaforycznym albumie życia tego drugiego, ale mieszkając z sobą, musieli słuchać też pozostałych, a większość z nich im się nie podobała. Laura pierwsza zakwestionowała ich dopasowanie. Zaczęła dogłębnie analizować ich związek i wciągać Jacka w długie i męczące dyskusje: czy to jest odpowiednie dla niej, czy to jest odpowiednie dla niego, czy to jest odpowiednie dla nich obojga… Rozbierała ich związek na części niczym mechanik samochodowy silnik i układała je na gazecie na kuchennym stole. Niektóre z nich czyściła, inne odrzucała, a po każdym ponownym złożeniu silnika na blacie zawsze zostawały jakieś elementy mechanizmu i urządzenie pracowało coraz gorzej. Prędzej czy później musiało przestać działać zupełnie. Zmieniły się również prowadzone przez nich rozmowy. Kiedyś beztroskie i spontaniczne, teraz przekształciły się w uprzednio zaprogramowane fragmenty dialogów, łatwe do znalezienia na półkach każdego sklepu wielobranżowego i do użycia wobec kogokolwiek. Chociaż Jack i Laura mieszkali w tym samym domu, zaczęli prowadzić rozmowy zamiejscowe, a na linii rozlegały się trzaski. Czasem nie słyszeli jakiegoś wyrazu, czasem umykało im całe zdanie i rzadko rozumieli to, co drugie chciało przekazać. „Coś ci po…” – zaczął któregoś razu Jack, ale nie zdołał skończyć, bo Laura wyszła z pokoju przekonana, że Jack właśnie ją nazwał cipą. „Straszny z ciebie nieudacznik!” – krzyknęła kiedyś za nim Laura, gdy wychodził z mieszkania. „Może i tak – odparł. – Ale przynajmniej jestem w czymś najlepszy!” Dopiero gdy drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem, dotarł do niego durny charakter tej odpowiedzi. Chcąc zamienić jej ciasto w zakalec, niechcący tylko dołożył wisienkę na torcie. Ta obfitość metafor również budziła jego niepokój. Laura zaczęła spędzać czas z dala od Jacka. Uparła się, że na ślub dawnego kolegi ze szkoły pojedzie sama, a w weekendy opiekowała się chorymi na nowotwór znajomymi albo rozmawiała z innymi, którzy przechodzili trudny okres w związku. Co ciekawe, Jack zdał sobie sprawę, że nie obchodzi go to i czuje nieomal ulgę, mając weekendy dla siebie. Dotarło również do niego, że Laura wcale nie ma tak gęstych
włosów, jak mu się kiedyś zdawało, że to było tylko złudzenie. Zrozumiał, że Laura Yandell ma dużą głowę. To podczas przeglądania albumu ze wspólnymi zdjęciami Jack podjął decyzję o zakończeniu tego związku. Zauważył mianowicie, że wszystkie fotografie przedstawiają jego i Laurę uśmiechniętych, robiących głupie miny, trzymających się za ręce lub objętych. Pokazywały szczęśliwe, lecz – z czego Jack zdał sobie sprawę – wybiórcze chwile. Z oczywistych powodów nie było zdjęć ukazujących to, co się działo pomiędzy nimi – nieszczęśliwych momentów, okresów wzajemnego rozczarowania. A Jack wiedział, że tych drugich było o wiele więcej niż pierwszych. Usłyszał dźwięk otwieranych drzwi i przygotował się na rozmowę, którą po prostu musieli odbyć. Podniósł wzrok na wchodzącą do pokoju Laurę. Rzuciła torebkę na kanapę, po czym niespodziewanie padła mu w ramiona. – Jestem w ciąży, kochanie. Zostaniesz tatusiem! Uroczystość ślubna była mała i skromna, tylko dla przyjaciół i rodzin. Jacka czekała nieoczekiwana przyjemność w postaci poznania nieżyjących rodziców Laury. – W razie czego nie bierzemy jej z powrotem – szepnęła mu jej matka.
Rogacz Jeśli wiadomość o ciąży Laury była zaskoczeniem dla niej samej, to z pewnością dla Jacka, który na przedostatnim roku college’u zaraził się świnką, była szokiem. Niefortunny efekt uboczny działania wirusa stanowiło zmniejszenie się jego jąder i choć Jack nigdy nie został formalnie uznany za bezpłodnego, wiedział, że w klubie mężczyzn o obniżonej płodności przyjmą go z otwartymi ramionami. Nawet kiedy Laura przybrała rozmiary niewielkiego domu, do Jacka nadal nie docierało to, że zostanie rodzicem – ojcostwo pozostawało dla niego abstrakcyjną ideą. Miał więc nadzieję, że kiedy już dziecko się urodzi, w naturalny sposób pojawi się więź między nim a potomkiem. Laura urodziła zdrowego chłopca, a Jack nie poczuł niczego. Trzymał dziecko w ramionach i nadal nic nie czuł. Gdy Conrad dorastał, Jack zorientował się, że wręcz go nie lubi. Któregoś wieczoru, gdy Laura pracowała do późna w nocy, usiadł w pokoju, patrząc na syna i kota Laury, Perseusza. Panowała cisza. Dziecko bawiło się zabawkami na podłodze i co jakiś czas podnosiło gniewny wzrok na Jacka. Perseusz, który zdaniem Jacka był odpowiedzialny za większość przypadków rozboju z użyciem noża w okolicy, przyglądał mu się z innego kąta. Jack przenosił wzrok z Conrada na Perseusza i z powrotem na Conrada, usiłując zdecydować, który z nich jest bardziej odrażający. Jak ojciec może w ogóle myśleć o takich rzeczach?
Laura jednak też nigdy nie zachęciła Jacka, żeby mógł poczuć cokolwiek innego. Zmonopolizowała relacje z synem. To ona wybrała mu imię, to ona go karmiła i to ona upierała się przy zmianie pieluszki. Wszędzie go z sobą zabierała i utrudniała kontakty pomiędzy nim a ojcem. Prowadzili potajemne rozmowy, które urywały się gwałtownie, kiedy tylko Jack wchodził do pokoju. W swoje piąte urodziny Conrad podszedł do Jacka i powiedział mu, że nigdy więcej się do niego nie odezwie – nawet jeśli dożyje dwunastego roku życia! Laura się tylko zaśmiała. Jack czuł, że tkwi w pułapce, z której nie ma wyjścia – nie tylko w małżeństwie, lecz także w pracy. Prezentowanie pogody okazało się zawodowym rozczarowaniem. Kierownictwo stacji nie tylko nie poinformowało go, że będzie jedynie zapowiadał pogodę i jego nazwisko zostanie zmienione na Green, lecz także zapomniało wspomnieć, że jako prezenter pogody stanie się również obiektem wszystkich głupawych żartów, jakie wypluwali z siebie Phil i Mary Margaret. Była to ta sama wyświechtana formuła stosowana przez wszystkie lokalne stacje telewizyjne w Ameryce, a prawdopodobnie i na całym świecie. Szczególnie jednak Jack czuł się urażony tym, że stał się celem drwin Troya Robicheaux, sprawozdawcy sportowego stacji, a według niego najgłupszej osoby, z jaką miał kiedykolwiek do czynienia. Mimo wszystko Jack przyjął reguły tej gry – od wymuszonych uśmiechów bolała go szczęka i zachowywał się jak dobry stary kumpel, który ze swoją paczką bawi się tak dobrze jak nigdy w życiu. Ed Billings nakłaniał również Jacka do udziału w teleturniejach oraz do gościnnych występów w porannych programach kulinarnych i lifestyle’owych. Zawsze przedstawiano go tam jako ulubionego prezentera pogody miasta i Jack zdawał już sobie teraz sprawę, że to szyfr oznaczający największego błazna w okolicy. W miarę jak jego popularność i saldo na koncie rosły, godność Jacka spływała do ścieków. Gdy Laura oznajmiała mu o swojej ciąży, Jack był już u kresu wytrzymałości i bliski złożenia rezygnacji. Nowina jednak zmieniła sytuację i satysfakcja zawodowa raz jeszcze ustąpiła miejsca pieniądzom. Wyglądało na to, że Jack będzie prezenterem pogody dopóty, dopóki Conrad nie skończy studiów. Nic więc dziwnego, że dzień, w którym Jack odkrył, że Conrad nie jest jego dzieckiem, był jednym z najszczęśliwszych w jego życiu. Sekwencję wydarzeń, która doprowadziła do tego odkrycia, zaczęła dzienna powtórka popularnego medycznego serialu telewizyjnego, którego główna postać – w przeciwieństwie do Doktorka – naprawdę była mizantropem. Ów telewizyjny lekarz z uzdrawiania pacjentów z mało znanych chorób czerpał satysfakcję, lecz nigdy radość. Tę ostatnią dawało mu przekazywanie pacjentom lub ich rodzinom wiadomości, że oni lub osoby, które kochają, wkrótce umrą. Był nieszczęśliwym człowiekiem, który czerpał otuchę z bólu i smutku innych ludzi. O dziwo, widzowie go kochali.
Jack był tego dnia w domu, jadł lunch i przeglądał wyciągi bankowe. Słuchał jednym uchem, aż coś przyciągnęło jego uwagę – lekarz zaczął mówić o podbródku z dołkiem. Chłopiec cierpiący na tajemniczą chorobę, jak tłumaczył doktor nadskakującym mu kolegom, nie może być synem człowieka, który mieni się jego ojcem, ponieważ ów syn ma dołek w podbródku, a domniemany ojciec nie. – Cholera! – wykrzyknął Jack. – Conrad ma dołek w podbródku! Conrad rzeczywiście miał dołek w podbródku, i to bardzo wyraźny. Jack zażartował nawet kiedyś do Laury, że bardziej przypomina Kirka Douglasa niż którekolwiek z nich. A co mu Laura na to odpowiedziała? „Nie bądź tak cholernie głupi, Jack!” Wówczas uznał jej reakcję za niczym nieusprawiedliwioną, lecz przypomniawszy ją sobie teraz, dostrzegł jej sens. Laura nie miała dołka w podbródku, on też nie, nie mieli go również ani rodzice Laury, ani jego. Właściwie jedyną osobą, którą znał i która miała dołek w podbródku, był… – Cholera! – wykrzyknął Jack po raz drugi. – Phil Wonnacott ma dołek na brodzie! Jack odłożył napoczętą kanapkę i podszedł do laptopa. Wpisał „dołek w podbródku i ojcostwo”, po czym kliknął przycisk wyszukiwania. Jak można się było spodziewać, w internecie nie brakowało informacji na ten temat, lecz Jack był rozczarowany brakiem jednoznacznego stwierdzenia na wzór telewizyjnego doktora. Przeczytał, że dołek w podbródku jest raczej dziedziczony po ojcu lub dziadku, niż powstaje samoistnie – ale może się tak zdarzyć. Uznał jednak – a już na pewno taką miał nadzieję – że prawdopodobieństwo wskazuje na geny, i zaczął przeglądać książkę telefoniczną w poszukiwaniu numeru prywatnego detektywa, z którego usług Ed Billings korzystał podczas rozwodu. Telefon odebrała sekretarka i Jack umówił się na spotkanie. Detektyw nazywał się Tommy Terpstra, a jego biuro mieściło się trzy piętra nad pralnią samoobsługową w centrum miasta. Tommy był kiedyś policjantem, lecz przypominał raczej księgowego. Miał lekką budowę ciała i nieco seplenił, jakby język ledwo mieścił mu się w ustach, a jego maniery były nazbyt przesadne. Chwycił dłoń Jacka i mocno ją uścisnął, zamaszystym gestem drugiej ręki wskazując mu miejsce. – Jak mogę panu pomóc, Jack? – spytał. Jack wyłuszczył powody, dla których podejrzewał, że Conrad nie jest jego synem; zaczął od świnki, a skończył na dołku w podbródku. Następnie nadmienił, że Phil Wonnacott ma dołek w podbródku, a w miesiącach przed ciążą Laura spędzała weekendy poza domem. Terpstra słuchał uważnie i robił notatki staromodnym grafitowym ołówkiem, mocno pogryzionym z drugiego końca. Gdy Jack skończył mówić, detektyw rozparł się na krześle i postukał ołówkiem o policzek. – Najdziwniejsze w tych dołkach w podbródku jest to, że mają tak pozytywną opinię. Mężczyźni płacą chirurgom plastycznym spore pieniądze, żeby je uzyskać. Myślą, że dzięki temu ich rysy wyglądają na bardziej wyrzeźbione, mocne, podczas gdy dołek
w podbródku to błąd natury. Obie części żuchwy powinny się zrosnąć o tu. – Postukał ołówkiem w środek brody. – Gdy tak się nie dzieje, powstaje wgłębienie, dołek. Jedyny znany mi przykład sytuacji, kiedy człowiek wychwala fuszerkę. Tak czy inaczej, istnieje niezawodny sposób na sprawdzenie, czy ma pan rację. W dodatku szybki. Oszczędzi mi czarnej roboty, a panu pieniędzy. – Badania DNA? – spytał Jack. Terpstra kiwnął głową. – Będę potrzebował próbek od pana, Conrada i Wonnacotta. Z panem będzie łatwo. Patyczkiem kosmetycznym pobiorę wymaz z wewnętrznej strony policzka, kiedy przyniesie mi pan próbki Conrada i Wonnacotta. Równocześnie poślemy je do laboratorium i wyniki powinny przyjść w ciągu trzech dni. Radziłbym wziąć szczoteczkę do zębów Conrada, ale proszę zastąpić ją identyczną – nie ma powodu budzić jakichkolwiek podejrzeń. Próbka od Wonnacotta może być trudniejsza, ale pewnie ma pan dostęp do jego garderoby w stacji. Włosy albo używana maszynka do golenia mogą być, a szczoteczka do zębów byłaby idealna. Da pan radę? Jack przyniósł próbki dwa dni później. Terpstra potarł wacikiem jego policzek od wewnętrznej strony i zadzwonił po firmę kurierską, żeby zawiozła próbki do laboratorium. Następnie wyjął z szafy butelkę bourbona oraz dwie szklaneczki i nalał do obu po jednej miarce. Podał naczynie Jackowi. – Wygląda pan, jakby tego potrzebował – powiedział. – Co pan zrobi, jeśli Wonnacott okaże się ojcem Conrada? – Na pewno rozwiodę się z Laurą. Prawdopodobnie odejdę również z telewizji. Coś panu powiem, Tommy. Po raz pierwszy od lat jestem dobrej myśli, jakbym znowu miał odzyskać swoje życie. Rozumie mnie pan? Weekend z okazji Dnia Pracy nadszedł i minął. Jack spędził go z Laurą i Conradem, świadom tego, że to ich ostatnie wspólne wolne dni. Od tygodnia wiedział, że Phil Wonnacott jest ojcem Conrada, ale nie powiedział tego Laurze. Nie był w stanie tego sobie wyjaśnić. Wiadomości telewizyjne tamtego środowego wieczoru były niezwykłe tylko pod tym względem, że działo się mniej niż zazwyczaj, a więc konieczne były zaimprowizowane rozmowy prezenterów, które wypełniłyby lukę. Po dyskusji w studiu na temat anorektycznych zwierząt domowych oraz rozmowie z osiemdziesięcioczteroletnim ciężarowcem Phil zapowiedział końcowy temat wieczoru. Był to dłuższy niż zwykle materiał nagrany wcześniej w ciągu tygodnia przez Mary Margaret o tym, co stanowiło fundament ich stacji – wielkiej tragedii na lokalną skalę. Jackie i Ferris Wheelerowie byli tym typem młodej pary, który napawa ludzi dumą z powodu tego, że są Amerykanami. Mieszkali na zamkniętym osiedlu w dużym domu z sześcioma sypialniami i mieli pięcioletniego syna imieniem Skip. Ferris prowadził
firmę produkującą małą elektronikę, a Jackie zajmowała się Skipem i grała w golfa. Pewnego czwartkowego popołudnia Jackie stała na początku czwartego dołka, czekając, aż jej przyjaciółka i partnerka z pola Kristy Birdsong wybije piłeczkę. Kristy uderzyła z boku i zaklęła. Mimo migreny Jackie nie mogła powstrzymać uśmiechu z powodu jej reakcji. Następnie starannie umieściła swoją piłkę na kołeczku i spojrzała w stronę odległego dołka, gdzie na łagodnej bryzie powiewała flaga. Ustawiła stopy, poprawiła chwyt i zrobiła zamach kijem. Trafiła piłkę w sam środek, po czym padła na trawę martwa. Piłeczka golfowa, nieświadoma tego, że już nigdy nie zostanie uderzona przez Jackie, nadal leciała do celu i wpadła prosto do dołka. Początkowo relacje ze śmierci Jackie Wheeler koncentrowały się na dziwacznej naturze jej okoliczności i brzmiały mniej więcej tak: „Nieboszczka jednym uderzeniem wbija piłkę do dołka”. Ale Mary Margaret dostrzegła w tym możliwość opowiedzenia innej historii – historii młodego wdowca, który musi poradzić sobie z żałobą i stara się samotnie wychowywać dziecko. Wkrótce po pogrzebie – i po okresie, który w stacji telewizyjnej uchodził za ochronny – Mary Margaret umówiła się na wywiad z Ferrisem. Materiałowi Mary Margaret towarzyszyła odpowiednio melancholijna muzyka mająca poruszać czułe struny w sercach widzów, a także przedstawić ją i stację w troskliwym świetle. A po zakończeniu reportażu kamera w studiu pokazała smutne twarze Phila i Mary Margaret, w magiczny sposób portretując Mary Margaret ocierającą łzę z oka. Ponieważ zostały jeszcze trzy minuty czasu antenowego do wypełnienia, Mary Margaret i Phil rozpoczęli obowiązkową pogawędkę o przedstawionym materiale: – Mary Margaret, to naprawdę smutna historia. Z całego serca współczuję Ferrisowi i Skipowi i jestem pewien, że to samo czują wszyscy nasi widzowie. Zdaję sobie sprawę, że oklaski nie są odpowiednie w takiej chwili, i żałuję, że nie istnieje ich adekwatny ekwiwalent. – Masz rację, Phil. Wiem dokładnie, co masz na myśli. Dla mnie najbardziej przejmujące w tej historii było to, jak Ferris tłumaczył sytuację małemu Skipowi. Kiedy się z nimi spotkałam, Skip spytał tatusia, gdzie jest mamusia, a Ferris musiał mu raz jeszcze wyjaśnić, że mamusia odeszła, że nie żyje. A gdy Skip spytał, co znaczy „nie żyje”, Ferris odpowiedział w najsłodszy sposób: „To znaczy, że będziemy musieli zacząć sobie gotować, synku”. – O kurczę, to naprawdę wszystko wyjaśnia, Mary Margaret – powiedział Phil. – „Będziemy musieli zacząć sobie gotować, synku”. Hm. Mary Margaret kiwnęła zgodnie głową. – A to, co jest najdziwniejsze w śmierci Jackie, Phil, to jej symetria. Zaczyna się uderzeniem w piłeczkę i kończy trafieniem do dołka jednym uderzeniem. Co za ironia! – Chyba chciałaś powiedzieć iron – poprawił ją Phil. – Prawdopodobnie iron
numer trzy. Takiego kija użyłaby na tym dołku moja żona[5]. Kiedy okazało się, że spojrzenie, które Mary Margaret rzuciła Philowi, wyglądało tak, jakby i on miał paść trupem, producent programu pospiesznie kazał im wciągnąć Jacka w rozmowę. Ten z niedowierzaniem słuchał wymiany zdań pomiędzy kolegami i mimo powagi zaprezentowanego materiału nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Gdy kamera obróciła się do niego, wyglądał, niezbyt stosownie, jak najszczęśliwszy człowiek na ziemi. Jack podczas wielu wieczorów skutecznie zapełniał czas. Mówił o tsunami, efekcie El Niño, globalnym ociepleniu, zamieciach śnieżnych czy różnicach pomiędzy trąbami powietrznymi a cyklonami. Najbardziej jednak lubił mówić o mgle i chmurach, choć rzadko miał ku temu okazję i było to już stałym powodem do żartów w stacji. Przez słuchawkę powiadamiano go, że ma dwie minuty na mówienie o mgle, i może po czterech słowach na ten temat Phil przerywał mu, oświadczając, że skończył się czas. Mary Margaret się śmiała, a Jack musiał stać, szczerząc zęby, i udawać, że ten żart go cieszy. „Ach, wy. – Kręcił głową. – Znowu mnie nabraliście!” Tym razem jednak zostało naprawdę dużo czasu i Mary Margaret podrzuciła mu świetny temat. Czy mógłby wyjaśnić widzom różnice pomiędzy chmurami warstwowo-deszczowymi a pierzasto-warstwowymi? Jack połknął przynętę. Mówił zaledwie przez dwadzieścia sekund, gdy dobiegły go chichoty ze studia. Spojrzał na monitor pokazujący obraz, jaki aktualnie mieli widzowie na ekranach telewizorów, a tam Phil i Mary Margaret udawali, że mocno śpią, znudzeni jak mopsy pełnymi entuzjazmu wyjaśnieniami prezentera pogody. Jack urwał w pół zdania. Cienka granica dzieli człowieka, który właśnie postradał rozum, od tego, który właśnie go odzyskał, i jej dokładne umiejscowienie można różnie interpretować. To, co wiele osób opisywało potem jako załamanie nerwowe Jacka, Tommy Terpstra słusznie odebrał jako opamiętanie się. – Pieprzę to! – powiedział. – I pieprzę ciebie, Phil. Dzięki za pieprzenie mojej pieprzonej żony! Odpiął mikrofon od klapy marynarki i wyszedł z budynku, by już nigdy nie wrócić do telewizji.
Całkiem inny człowiek Nawet jeśli Jack nie narodził się na nowo, to gdy przybył do Doktorka, nie było najmniejszych wątpliwości, że jest całkiem innym człowiekiem. Rezygnacja na antenie zarówno z pracy, jak i rodziny okazała się oczyszczająca i wyzwalająca, a długo tłumione emocje wydostały się na wierzch i dzięki nim widział wszystko niespotykanie klarownie. Choć jego początkowe słowa niezbyt wiernie oddały zdrowy charakter tej
reformy, powiedzenie „pieprzę to” stanowiło jednak wyraźną oznakę głębi zmiany, jaka w nim zaszła. Dni, gdy zachowywał się jak człowiek, któremu wiara w siebie pozwala pisać jedynie ołówkiem, miał już za sobą. W przyszłości będzie mówił to, co myśli, stawiał czoło problemom i jeśli okaże się to konieczne, denerwował innych i się tym nie przejmował. Kiedy Jack wyszedł ze studia, nie zwolnił kroku. Nie zatrzymał się, żeby zabrać rzeczy osobiste ze swojego biura, ale poszedł prosto do windy i zdecydowanym gestem wdusił przycisk holu. Przeszedł do drzwi, opuścił budynek i nadal szedł. Nie miał zamiaru wracać do domu – nie miał już domu, do którego mógłby wrócić. Zdarł z siebie marynarkę stacji, którą wkładał na czas programu, wepchnął ją do kosza na śmieci i nadal szedł. Dziesięć przecznic od stacji telewizyjnej zameldował się w małym, ale przyjemnym hotelu i zadzwonił do Tommy’ego Terpstry. – Tommy, potrzebuję prawnika zajmującego się rozwodami. Dobrego. Możesz mi kogoś polecić? Mógł: swoją córkę Tinę. – Jesteśmy spokrewnieni, Jack, nie zamierzam tego przed panem ukrywać, ale ona jest cholernie dobra i specjalizuje się w prawie rodzinnym. Co więcej, jest kobietą, a kobiety zawsze są lepsze w sprawach takich jak ta. Proszę spytać Billingsa, jeśli nadal rozmawiacie. Jack przystał na propozycję Terpstry i detektyw umówił go ze swoją córką na następny dzień. Tina Terpstra była młodszą wspólniczką w dużej kancelarii znajdującej się przecznicę od hotelu, w którym zatrzymał się Jack. Miał spotkanie z nią o jedenastej, lecz źle ocenił czas potrzebny na dotarcie tam i pojawił się za wcześnie. Poproszono go, żeby usiadł w poczekalni, i podano kawę. Odczuwał tępy ból głowy i żałował, że nie zjadł śniadania. Obejrzał wystrój wnętrza i uznał, że jest kosztowny oraz gustowny. Zaczął się więc zastanawiać, ile będzie go kosztowała ta wizyta. Chwilę po jedenastej przyszła po niego recepcjonistka. Zaprowadziła go do gabinetu na samym końcu długiego korytarza, zapukała do drzwi i weszła. – Tino, pan Jack Guravitch – powiedziała i wyszła. Tina wstała zza wielkiego mahoniowego biurka i wyciągnęła do Jacka rękę na powitanie. Jack odwzajemnił uścisk, zaskoczony jego rzeczowością, po czym zajął wskazany fotel. Tina była ubrana w prążkowany kostium ze spodniami i choć wyglądała mniej więcej na rówieśniczkę Jacka, włosy już miała przyprószone siwizną. Delikatny, jeśli jakikolwiek, makijaż sprawiał, że z daleka z łatwością można ją było wziąć za mężczyznę. Jack dostrzegł również brak obrączki. W odmienionym stanie umysłu przeszedł od razu do rzeczy: – Jest pani lesbijką? – spytał. (Jack po przejściu epifanii miał coś na kształt łagodnej postaci zespołu
Tourette’a i trochę trwało, zanim zdał sobie sprawę, że wolność słowa nie jest przyzwoleniem na nietaktowne lub nieeleganckie zachowanie: że niesie z sobą również odpowiedzialność. Musiał okiełznać tę nowo nabytą swobodę i zrozumieć, że wierność samemu sobie niekoniecznie musi oznaczać walenia drugiej osoby w głowę młotkiem. Jeśli chciał wpływać na otoczenie słowami, a teraz chciał, to ludzie musieli się czuć dobrze w jego towarzystwie – w przeciwnym razie niewiele by zyskał). – Tak. Czy to dla pana jakiś problem? – spytała Tina. – Bynajmniej, pani Tino. Tak mi to przeszło przez głowę, więc pomyślałem, że panią spytam. Tina spojrzała na niego z powątpiewaniem. – Może i nie umawiam się z mężczyznami, ale też ich nie nienawidzę. Jeśli zgodzę się pana reprezentować, to będę reprezentowała pana, a nie pana żonę. Nie potraktuję jej łagodnie tylko dlatego, że jest kobietą, jeśli to pana martwi. Rozumie to pan? Jack przeprosił za nieporozumienie, jakie mogło wywołać jego pytanie. Nie mógł jednak powstrzymać myśli, że Tina jest deczko przewrażliwiona jak na lezbę. Tina dokładnie przepytała Jacka o osobiste i finansowe aspekty małżeństwa, o Laurę, Conrada i Phila Wonnacotta, o dom, konta oszczędnościowe i plany emerytalne. Poprosiła recepcjonistkę o kolejne kawy i coś do jedzenia dla Jacka, który już nie był w stanie opanować burczenia w brzuchu. I podczas gdy on zjadał kanapkę z serem, wyjęła dwie przypominające encyklopedię książki z półki i przestudiowała je, robiąc notatki. – No dobrze, Jack, ma pan następujące możliwości – powiedziała w końcu. – Może pan złożyć papiery rozwodowe, zakładając, że Conrad jest pańskim dzieckiem… – Ale nie jest – przerwał jej Jack. – Proszę mnie wysłuchać – powiedziała Tina. – Ja tylko wymieniam dostępne opcje. Może pan złożyć papiery rozwodowe, zakładając, że Conrad jest pańskim dzieckiem. To będzie najszybszy sposób uzyskania rozwodu, który pozostawi również panu prawo do opieki i odwiedzin, gdyby był pan nimi zainteresowany. Minus jednak polega na tym, że gdy już raz przed sądem przyzna się pan do ojcostwa Conrada, nigdy nie będzie mógł tego pan zakwestionować – nawet jeśli okaże się pan nie być ojcem chłopca – a także będzie pan musiał płacić alimenty. Jeśli jednak postanowi pan zakwestionować ojcostwo Conrada, to trzeba to zrobić teraz. Z testów, które już pan zrobił, wynika, że nie jest pan ojcem Conrada, więc możemy śmiało zakładać, że jakiekolwiek kolejne testy dadzą taki sam wynik. A jeśli okazał się pan nie być ojcem dziecka, to nie musi pan płacić alimentów, lecz najprawdopodobniej straci pan prawo widywania Conrada. Chyba znam pańską odpowiedź, Jack, ale muszę ją od pana usłyszeć. Jakie jest pana zdanie? – Opcja numer dwa – powiedział Jack natychmiast. – Nie jestem ojcem Conrada i chcę, żeby to było wiadome. Nie mam wobec niego żadnych powinności. Nie mam
zamiaru wydać ani centa na tego niewdzięcznego dzieciaka. Teraz Wonnacott będzie musiał pogrzebać w kieszeni. I chętnie przekażę mu prawa widywania dziecka! Mam jednak pytanie, Tino. Buliłem kasę na Conrada od chwili, kiedy się urodził. Zostałem do tego zmuszony podstępem – tak w zasadzie to Laura mnie okradła. Czy mogę odzyskać te pieniądze? – Te, które wydał pan na Conrada? – Właśnie! – Hm. To trudne. Rozumiem pański punkt widzenia, Jack, ale nie ma na to precedensu sądowego. Z prawniczego punktu widzenia byłaby to niezła zabawa, ale może to potrwać lata i będzie pana kosztowało majątek, a nie ma gwarancji, że się uda. Radziłabym panu pozostać przy drugiej opcji. Nie będzie pan musiał już łożyć na rzecz Conrada, a własność małżeńska – wartość domu, emerytura, rachunki bankowe i akcje – zostaną podzielone na pół pomiędzy pana a Laurę, jak tylko ugoda zostanie sfinalizowana. Jack zastanowił się nad tym przez chwilę. – Dobrze, zróbmy tak – powiedział w końcu. – Będę w mieście jeszcze tydzień, ale potem muszę wyjechać z ojcem chrzestnym i nie wiem, jak długo to potrwa. – Wydarł kartkę z notatnika, który przy sobie nosił, i zaczął pisać. – Tu jest mój numer telefonu komórkowego, a tu mój adres e-mail. W każdej chwili może mnie pani pod nimi złapać. Uścisnęli sobie dłonie – mocno. Wbrew oczekiwaniom Laura zgodziła się na warunki rozwodu przygotowane przez Tinę. Ani nie zakwestionowała twierdzenia, że Jack nie jest ojcem Conrada, ani nie spierała się o proponowany podział majątku. Nie było żadnych przeprosin. Jack nie przejmował się jej milczeniem – był więcej niż szczęśliwy, że nie musi już nigdy jej oglądać, a wyjątkowo cieszył go fakt, że już nigdy więcej nie zobaczy Conrada. Jack tylko raz poszedł do ich dawnego domu, upewniwszy się, że nikogo w nim nie zastanie. Nie tracił czasu, metodycznie przechodził z pokoju do pokoju i zapełniał walizki ubraniami oraz rzeczami osobistymi: płytami kompaktowymi, książkami, zdjęciami, listami i dokumentami. Tamtego wieczoru zadzwonił też do Billingsa i spytał, czy może zaprosić go na drinka. Billings się roześmiał. Spotkali się następnego wieczoru w barze niedaleko hotelu Jacka. Billings był w zaskakująco dobrym nastroju i dał Jackowi przyjacielskiego kuksańca w ramię. – Sprawiłeś mi sporo radości, Green – powiedział. Przyznał Jackowi otwarcie, że jego kariera telewizyjna właściwie leży i kwiczy, ale pogratulował mu zakończenia jej w tak świetnym stylu. Dla niego wybuch byłego prezentera pogody stanowił nieoczekiwane ukoronowanie nudnej i monotonnej pracy w mediach. Zdradził Jackowi, że ogarnęła go radość na widok skrajnego przerażenia,
jakie odmalowało się na twarzy Wonnacotta, gdy Jack oskarżył go o sypianie z jego żoną, i wybuchnął śmiechem na samo wspomnienie tego jeszcze świeżego obrazu. – Wonnacott to pompatyczny osioł, Jack, i wszyscy w telewizji o tym wiedzą. Zawsze zachowywał się wobec kobiet niczym drapieżnik i u nikogo nie może liczyć na współczucie – wszyscy są po twojej stronie. Ale wierchuszka patrzy na to inaczej. Stacja ma etos rodzinnej, a Wonnacott jest jej najcenniejszym skarbem i będą go chronić, wieszając na tobie psy. Szykują już przeprosiny za twój wybuch i będą go tłumaczyć załamaniem nerwowym. Nie wiem, czy chciałbyś wiedzieć, ale nawet teraz, kiedy tak sobie rozmawiamy, stacja zapewnia ci najlepsze leczenie. – To znaczy piwo? – spytał Jack. – I to by było na tyle – uśmiechnął się Billings. – Publicznie będą mówić, że Wonnacott jest niewinny i stał się przypadkową ofiarą ataku. Będą też twierdzić, że chociaż został oszkalowany, przebacza swojemu staremu kumplowi od pogody i życzy mu szybkiego powrotu do zdrowia. Dusza człowiek, nie? Wznieśmy szklanki i napijmy się: twoje zdrowie, Jack Green, oby twoje nowe pastwiska były jeszcze zieleńsze! Mężczyźni stuknęli się szklankami. – A właściwie co zamierzasz robić? – spytał Billings. – Zastanawiam się, czy nie zostać fryzjerem – odparł Jack.
Plan – Żebym ja cię dobrze zrozumiał, Doktorku. Mamy uwolnić twoją dawną dziewczynę z domu spokojnej starości, a potem spierdalamente furioso molto presto? Doktorek kiwnął głową. – A ona jest trochę zbzikowana? Doktorek znowu kiwnął. – A ja mam być twoją żoną? Doktorek jeszcze raz potaknął. – Jezu! – powiedział Jack. Doktorek jednakże był zadowolony ze swojego planu, którego logistyka stała się jasna po odbyciu przez niego jeszcze jednej wycieczki do Hershey. Tym razem nie odwiedził Nancy. Pamiętał o złożonej jej obietnicy, że przy następnym spotkaniu wyjdą razem, i nie chciał sprawiać jej bólu. Zamiast tego jeździł po Hershey i okolicach, aż ustalił trasę i miejsce, w którym spotkają się z Bobem. Plan był następujący. Zamiast lecieć do Harrisburga, pojadą do Hershey samochodem wynajętym i prowadzonym przez Jacka. W wieczór poprzedzający porwanie zameldują się w motelu pod miastem, a następnego ranka Jack zamieni się w żonę Doktorka. Doktorek przejmie kierownicę na ostatnim odcinku trasy – na
szczęście krótkim – i pojedzie do domu seniora. Po zaparkowaniu samochodu pomoże Jackowi przesiąść się na wózek inwalidzki i zawiezie go do domu seniora. Wpisze ich do księgi jako doktora i panią Chaney, po czym pojadą szukać Nancy. Jeśli nie będzie przebywała w swoim pokoju, znajdą ją i do niego zabiorą. Następnie Jack zdejmie damskie ubrania i Nancy włoży je na swoje. Poczekają w pokoju jakieś pół godziny i wyjadą. Nancy usiądzie na wózku, a Doktorek zawiezie ją do samochodu, zatrzymując się tylko przy recepcji, żeby się wypisać. Po krótkiej przerwie Jack wyjdzie za nimi i zawiezie ich do wcześniej ustalonego miejsca, w którym Bob – przyjaciel Doktorka – będzie już czekał. Doktorek i Nancy przesiądą się do kampera Boba, a Jack dołączy do nich, zwróciwszy wypożyczony samochód na lotnisku w Harrisburgu. Następnie wszyscy wyjadą z Hershey, miasta znanego z czekolady, i pojadą do Coffeeville, miasta niesłynącego z kawy. – Co jest nie tak z jej nosem? – spytał Jack. Gdy Doktorek tłumaczył mu szczegóły planu, Jack wpatrywał się w wiszący na ścianie portret Nancy. – Nic. Nie wyszedł malarzowi. – To jak udało mu się zrobić owoce? Jabłka i gruszki wyglądają na wystarczająco rzeczywiste, żebym mógł je zjeść. – Nie wiem – powiedział Doktorek z rozdrażnieniem. – Wkrótce sam ją zobaczysz. – Czy wy dwoje to robicie? Doktorek spojrzał na niego z niedowierzaniem. – Pytasz mnie, czy uprawiamy seks? – Tak – odparł Jack ani trochę niespeszony swoim pytaniem. – Nie zdenerwowałem cię, mam nadzieję? Doktorek nie był świadomy ubocznych efektów epifanii Jacka, więc nie rozumiał, dlaczego ten zadaje mu tak natarczywe pytania dotyczące sfery osobistej. – Nie, nie uprawiamy seksu! Uprawialiśmy go, kiedy mieliśmy dwadzieścia kilka lat, ale nie teraz. Jeśli się z kimś nie starzejesz, najprawdopodobniej nie zechcesz z nim uprawiać seksu po czterdziestu latach od ostatniego spotkania. Ty wiesz, jak twoje ciało się w tym czasie zmieniło – i już z tym wystarczająco trudno jest się pogodzić – więc dlaczego miałbyś chcieć je pokazywać komuś innemu? I dlaczego miałbyś chcieć, żeby ktoś inny pokazywał tobie swoje zniszczone ciało? Krótko mówiąc, Jack: nie. Cieszę się, że Nancy jest teraz moją przyjaciółką, i cieszę się, że kiedyś uprawialiśmy seks. Jackowi przyszło do głowy inne pytanie. – Czy powinienem spróbować wczuć się w Nancy, zanim pojedziemy? Wybrać ubrania, jakie ona by włożyła? – Ty nie masz być Nancy, Jack. Ty masz być moją żoną. Wierz mi, nie chcesz się wczuć w Nancy. Nie byłoby to wcale nic fajnego. Wybierz kogoś innego, jeśli w ogóle
musisz. – Dobra. Zatem Mary Tyler Moore. Wybierzemy takie ubrania, jakie Mary by kupiła. – Wymyślimy coś na miejscu. Wątpię, żebyśmy mogli wydać na to tyle, co ona. Zaczęli od zakupu wózka inwalidzkiego. Wypróbowali kilka modeli – Jack siedział, Doktorek pchał – zanim zdecydowali się na raczej sztywny niż składany. Miał mniej części ruchomych i złącza były zespawane na stałe. Okazał się za to lżejszy i wymagał mniej siły do pchania oraz, co równie ważne, można go było szybko zdemontować. Następnie kupili przybory do makijażu, po czym zabrali się do peruki i odpowiedniego ubrania. Jack szybko wskazał perukę, lecz przy ubraniach zatrzymał się dłużej, ponieważ wczuwał się w Mary. Koniec końców kupili gruby czerwony golf, ciemne spodnie – żeby nie musiał golić nóg – damskie tenisówki i białe skarpety oraz duży kaszmirowy szal. Doktorek miał już zakwestionować konieczność kupowania tak kosztownej tkaniny, kiedy Jack uniósł dłoń i dał mu znać, żeby się wstrzymał. – Mary ma klasę, Doktorku, i jest teraz żoną lekarza. Inaczej się nie da. Musimy to zagrać przekonująco. Na koniec zatrzymali się pod bankiem. Jack został w samochodzie, a Doktorek zginął w środku na dobre pół godziny. – Nie widziałem, żeby ktoś wychodził – powiedział Jack, gdy w końcu Doktorek się zjawił. – Jak długa była kolejka? – Nie było kolejki – odparł Doktorek. – Byłem jedynym klientem. Następnego ranka obaj przygotowali się do wyjazdu do Hershey. Wstawili wózek inwalidzki oraz walizkę z ubraniami Nancy do bagażnika, a swoje torby położyli na tylnym siedzeniu. Doktorek powiedział Jackowi, żeby uruchomił silnik, a on jeszcze raz sprawdzi dom i włączy alarm. Jack patrzył na zegarek. Ile czasu zajmuje mężczyźnie po siedemdziesiątce sprawdzenie domu? Wepchnął płytę kompaktową do odtwarzacza i w tej właśnie chwili ciszy, zanim rozbrzmiała muzyka, usłyszał ostry trzask. Podniósł wzrok i zobaczył pospiesznie idącego podjazdem Doktorka. – Jezu Chryste! Doktorek wsiadł do samochodu i zatrzasnął za sobą drzwi. W aucie rozszedł się smród prochu strzelniczego. – Jedź, Jack! Szybko! Jack nacisnął pedał gazu i auto szybko oddaliło się od domu. – Coś ty właśnie, kurwa, zrobił? Chyba nie zastrzeliłeś Frisbeego? Doktorek odwrócił się do niego i uśmiechnął drwiąco. – Tylko jego psa – powiedział i zamilkł.
Mężczyźni z niebieskimi oczyma
Podróż do Hershey była długa, lecz spokojna. Jack prowadził, a Doktorek drzemał, uśpiony ruchem pojazdu i panującym w jego wnętrzu ciepłem. Jack sporadycznie odrywał wzrok od drogi i zerkał na swojego pasażera. Chociaż od śmierci Sydneya często rozmawiali przez telefon, Jack nie widział Doktorka od czasu pogrzebu ojca. Siedzący koło niego człowiek wyglądał teraz staro – starzej, niżby wskazywała na to jego metryka. Jego oczy okalały ciemne i trwałe obwódki, zmarszczki, które kiedyś znaczyły twarz, pogłębiły się w bruzdy, a niegdyś pełne policzki wyraźnie się zapadły, jakby wybrane łyżką. Ten obraz starości zaskoczył Jacka, ale większy niepokój budziło towarzyszące mu wymizerowanie. Doktorek, gdy się nie pilnował, wyglądał na nie tylko zmęczonego, lecz także udręczonego. Jack wiedział, że nie powinien o tym wspominać ojcu chrzestnemu. Jako nastolatek spytał kiedyś Doktorka, czy jest szczęśliwy, i nadal pamiętał to miażdżące spojrzenie tamtego. Było przelotne, ale pytanie zawisło w powietrzu i nigdy nie doczekało się odpowiedzi – Doktorek po prostu zmienił temat. Jack wspomniał o tym ojcu. – Prawdopodobnie jestem jego najbliższym przyjacielem, Jack, a nawet ja nie zadałbym mu takiego pytania – odparł Sydney. – On nie należy do osób, w których twarzy można czytać jak w otwartej księdze, i myślę, że nie mógłby sobie na to pozwolić. Widać tylko okładkę bez tytułu. Jest taki od powrotu z Marylandu. Ten człowiek ma uczucia, ale ich nie uzewnętrznia i nigdy o nich nie mówi. Taki już jest i ja to szanuję. Inna sprawa, że mu to nie służy. – Czy on mnie lubi? – spytał Jack. – Czasami trudno to stwierdzić. Ojciec się roześmiał. – Jasne, że cię lubi, może nawet kocha, ale nie licz na to, że ci o tym powie. Doktorek nawiązuje więzi emocjonalne z niewieloma osobami, ponieważ większości nie lubi, ale gdy już zostanie twoim przyjacielem, będzie nim do końca życia i zawsze będziesz mógł na niego liczyć. Jak myślisz, dlaczego poprosiłem go, by został twoim chrzestnym? Jack był zadowolony z odpowiedzi ojca. Lubił Doktorka i mimo różnicy wieku zawsze traktował go raczej jak przyjaciela niż znajomego. Kiedy Jack przyjeżdżał w odwiedziny do rodziców, spotykali się we dwóch, żeby coś zjeść, wyjść i się napić lub po prostu posiedzieć na tarasie u Doktorka, a ich przyjaźń się umacniała. Jack chętnie opowiadał wtedy o swoich przemyśleniach i emocjach, otwarcie omawiając swoje problemy. Doktorek zaś słuchał uważnie chrześniaka, udzielał porad i dochowywał tajemnic, jeśli Jack sobie tego życzył. Doktorek jednak nigdy się nie zwierzał i Jack nauczył się, żeby nie dopytywać się o uczucia starszego przyjaciela. Z tego, co powiedział ojciec, wyraźnie wynikało, że Doktorek nie jest człowiekiem, któremu serce krwawiłoby publicznie. Kiedy jednak teraz Jack patrzył na swojego ojca chrzestnego, śpiącego na siedzeniu pasażera w samochodzie z wypożyczalni, widział jasno, że ten miał krwotok wewnętrzny przez większość życia.
– Już blisko? Głos Doktorka zaskoczył Jacka. – Już myślałem, że mi tu umarłeś, starcze – odparł. – Jesteśmy blisko, więc możesz już zacząć wycierać tę ślinę z brody. Zupełnie jakbyś w gardle miał studnię artezyjską. Doktorek wyciągnął chusteczkę z kieszeni spodni i potarł nią podbródek. – Też cię to kiedyś spotka, dzieciaku. Wiek nie oszczędza nikogo ani też nie ma swoich faworytów. Narzuca swoje żałosne towarzystwo każdemu. Kiedy skończysz sześćdziesiąt lat, twój rytmiczny krok zacznie się łamać, po siedemdziesiątce będziesz miał dwadzieścia pięć procent mniej kości, a pięć lat później będziesz niższy o ponad sześć centymetrów. Ślinienie się to najmniejszy problem. – Prawdziwy z ciebie wesołek. Wiesz co, jednak… – Hej, miniesz go! To nasz zjazd, Jack. Włącz kierunkowskaz! Jack nie zdążył zasygnalizować skrętu. Mocno zahamował, skręcił koła w prawo, ale i tak zaczepił o trawiaste pobocze od strony pasażera. Gdy odzyskał już panowanie nad samochodem, zauważył, że to nie był zjazd do Hershey. – Wiem o tym – odparł Doktorek. – Nocujemy w Lebanonie. Do Hershey pojedziemy rano. To tylko pół godziny jazdy stąd. Znaleźli mały motel na przedmieściach miasteczka, blisko autostrady numer czterysta dwadzieścia dwa. Doktorek zapłacił gotówką za dwa sąsiednie pokoje, do których wchodziło się z parkingu, a Jack zaparkował auto. – Nie miałbym nic przeciwko wspólnemu pokojowi, Doktorku. Zaoszczędziłbyś trochę pieniędzy. – Bez urazy, ale nie mogę spać z kimś w jednym pokoju, a co dopiero w łóżku. Nie pytaj mnie dlaczego, ponieważ naprawdę nie mam pojęcia. Pewnie zbyt dużo czasu spędziłem sam. Wyładowali bagaże, wnieśli je do pokoi i poszli do pobliskiej knajpki. Było już późno, zbliżała się godzina zamknięcia i w środku siedziało tylko kilku klientów. Zajęli boks i przejrzeli menu, które przyniosła im kelnerka w wieku zbliżonym do Doktorka. – Uwielbiam tego rodzaju kuchnię – powiedział Doktorek. – Gdyby to ode mnie zależało, wolałbym chodzić do takich knajpek niż do eleganckich restauracji. Tylko spójrz: stek z kostką, befsztyk, schab z grilla, smażona wędzona szynka, pieczona szynka, krewetki w panierce, pieczony pstrąg i kurczak w panierce. A najdroższe danie kosztuje tylko piętnaście dolarów! Wiesz, co zrobiłem, gdy zamknąłem gabinet? Poszedłem do baru z burgerami i kupiłem największego burgera, jakiego mieli, i największe frytki, jakie podawali. Następnego dnia poszedłem do pizzerii, a potem do knajpy, w której serwowali smażone kurczaki, i tak dalej. W ciągu tygodnia przytyłem ponad dwa kilogramy! – Dlaczego tak zrobiłeś? – zdziwił się Jack. – Ponieważ już nie byłem lekarzem. Nie musiałem już dawać przykładu. Przez całe
życie zawodowe mówiłem ludziom, żeby ograniczyli śmieciowe jedzenie, sprawdzali sobie cholesterol, jedli więcej warzyw, więcej owoców, ograniczyli alkohol, więcej ćwiczyli… Kto by słuchał faceta wielkości sterowca? Emerytura dała mi wolność, Jack. Po raz pierwszy od lat poczułem, że mogę jeść, co chcę, i to moja prywatna sprawa, nikomu nic do tego. Jestem teraz jak wszyscy. Znowu jestem jednym z was! Pojawienie się kelnerki przerwało Doktorkowi przemowę. Wybrał schabowy i purée ziemniaczane, a Jack polędwicę wołową i frytki. Postanowili się podzielić porcją mizerii w geście dobrej woli wobec zdrowej kuchni i przypieczętowali to dwoma piwami. Jack skończył jeść pierwszy i złożył sztućce na talerzu. Rozejrzał się po lokalu. Byli ostatnimi klientami, a kelnerka i kucharz siedzieli przy barze i pili kawę, bez wątpienia czekając na to, aż wyjdą. – Dobrze, że tylko jeden z nas ma niebieskie oczy, Doktorku. Mieszkańcy Lebanonu są podejrzliwi wobec skupisk niebieskookich mężczyzn. Do tego stopnia podejrzliwi, że ich wieszają. – O czym ty mówisz? – Nigdy nie słyszałeś o Szóstce Niebieskookich? – Nie, tylko o brązowookiej dziewczynie. To taka piosenka z lat sześćdziesiątych – dodał, widząc konsternację malującą się na twarzy Jacka. – Kim byli? – Sześciu mężczyzn wykupiło polisę ubezpieczeniową na życie bezdomnego. Miała to być jedna z tych sytuacji, w której wszyscy wygrywają: póki żyje, to się nim opiekują, ubierają go, karmią i tak dalej, a po jego śmierci dostają pieniądze z polisy. Był tylko jeden drobiazg, który zepsuł im całą przyjemność: facet zmarł w ciągu roku. Ponoć spadł z kładki i utopił się w strumieniu. Z początku jego śmierć uznano za wypadek, ale potem pojawił się zięć jednego z tych sześciu mężczyzn i powiedział, że widział, jak tego człowieka utopiono. Choć tylko dwaj z nich rzekomo dokonali zabójstwa, cała szóstka została oskarżona o morderstwo z premedytacją. Na proces przyjechali reporterzy z całego świata, a jeden z nich zauważył, że wszyscy oskarżeni mają przenikliwie niebieskie oczy – stąd Szóstka Niebieskookich. Widocznie w tysiąc osiemset siedemdziesiątym dziewiątym roku niewiele się działo. Jack, najwyraźniej zadowolony z tego wyjaśnienia, zakończył swoją opowieść. Doktorek jednak czekał na ciąg dalszy. – I co się zdarzyło? Uznano ich za winnych? – Tak, i chociaż podczas procesu okazało się, że ten zięć jest dezerterem i przyłapał swoją żonę na romansie z jednym z oskarżonych, ława przysięgłych i tak uznała ich za winnych. Pięciu powieszono, a szósty dostał możliwość odwołania się od wyroku, po czym został uniewinniony na podstawie dokładnie tych samych dowodów, które posłużyły do skazania jego przyjaciół. Dziwny jest ten świat, nie? – Skąd o tym wiesz? – spytał Doktorek.
– W stacji pracował taki koleś, który był ogromnym wielbicielem Arthura Conan Doyle’a. Czasami jedliśmy razem lunch i któregoś razu okazało się, że opowiadanie o Sherlocku Holmesie Liga Rudzielców zostało zainspirowane procesem w Stanach. Kiedy go spytałem o ów proces, opowiedział mi historię Szóstki Niebieskookich. Nigdy jednak nie sądziłem, że będę nocował w tym właśnie miejscu. Przypomnij mi rano, żebym mu wysłał pocztówkę z Lebanonu, dobrze? Będzie miał frajdę. – Żadnych pocztówek – powiedział Doktorek. – Najlepiej, żeby nikt nie wiedział, że tu jesteśmy. – Odliczył dwa banknoty dwudziestodolarowe i położył je na stole. – Pora się zbierać. Jutro czeka nas wielki dzień. Doktorek obudził się nagle, pokryty potem i z trudem łapiąc oddech. Leżał wyczerpany, żołądek mu podchodził do gardła, a serce łomotało. Spojrzał na zegarek stojący na stoliku nocnym i jęknął, gdy w ciemności pokoju zobaczył połyskujące na czerwono cyfry 04:30. Zrezygnowany pogodził się z tym, że tej nocy już nie zaśnie, włączył telewizor i nastawił go na kanał z wiadomościami. O wpół do ósmej wstał bardziej zmęczony, niż się położył. Poszedł do łazienki i stał pod prysznicem dobry kwadrans, podczas którego zbierał myśli, po czym ogolił się i ubrał. Poszedł do knajpki, wypił trzy kubki kawy i zamówił na wynos dwie duże kawy, kiełbaski i bułeczki. Także i tym razem zapłacił gotówką – żadnych śladów. Było wpół do dziewiątej, gdy zapukał do drzwi Jacka – trzy razy, dokładnie rzecz biorąc. W końcu Jack otworzył mu, rozczochrany i nadal w bokserkach oraz podkoszulku, w których spał. – Która godzina, Doktorku? – spytał półprzytomnie. – Minęło wpół do dziewiątej. – Doktorek spojrzał na zegarek. – Nie ma jeszcze pośpiechu, ale musisz zacząć się szykować. Tu masz śniadanie – powiedział, wręczając Jackowi torbę z knajpki. – Musimy wyjechać przed dziesiątą. Nie będę zamykał drzwi na klucz, zapukaj, kiedy będziesz gotowy. Jack skinął głową, a Doktorek wrócił do swojego pokoju. Doktorek siedział na sedesie, gdy Jack pojawił się u niego. – Jeszcze chwila! – krzyknął przez drzwi łazienki. Jack usiadł na łóżku i czekał, aż Doktorek wyjdzie i zacznie podziwiać jego przeobrażenie. Usłyszał dźwięk spłuczki, a potem odkręcanej nad umywalką wody. Po chwili Doktorek wyszedł, wycierając dłonie w mały ręcznik. Na widok Jacka szczęka mu opadła. – Do stu diabłów, synu! – wykrzyknął. – Wyglądasz jak mocno podstarzała dziwka! – Dziwka?! A to niby dlaczego? Moim zdaniem wyglądam jak kobitka z klasą, nie chwaląc się. Doktorek nic nie powiedział, tylko następnych dziesięć minut spędził na poprawianiu wkładek, jakie Jack wepchnął sobie do stanika, tonowaniu cieni do oczu
oraz szminki i nakładaniu kolejnej porcji podkładu, żeby zakryć cień zarostu. Następnie zrobił krok do tyłu i przypatrzył się swojemu dziełu. – Już lepiej. Wątpię, żeby ktoś chciał z tobą iść na randkę, ale jeśli pochylisz głowę i włożysz okulary przeciwsłoneczne, będzie dobrze. Zbierajmy się. Doktorek wniósł bagaże do samochodu, a gdy nikogo nie było widać, zawołał Jacka, przypominając mu, żeby wsiadł od strony pasażera. Następnie sam siadł za kierownicą i szybko wyjechał z terenu motelu, nieomal ocierając się o dwie duże ozdobne donice. Jack spojrzał na niego z ukosa. – Na pewno dasz radę prowadzić? – Jasne – odparł Doktorek. – Jedno oko mam gorsze niż drugie, ale widzenie centralne jeszcze jakoś tam u mnie działa. Szczegóły są problematyczne, lecz zazwyczaj widzę samochody przed sobą. Przynajmniej przez pół godziny dam sobie radę. Możesz krzyczeć, jeśli będzie wyglądało na to, że w kogoś wjadę. – Dobra, Doktorku, ale może byś nieco zwolnił. Jedziesz sto dziesięć na godzinę. Wiesz o tym? – Nie, nie mogę odczytać zegarów. Należą do kategorii szczegółów. Mam nadzieję, że poznam Nancy, kiedy ją zobaczę. Mimo nieobliczalnego korzystania z pedału gazu oraz wątpliwego trzymania się swojego pasa udało im się dotrzeć do domu spokojnej starości. Doktorek zaparkował na pustym miejscu daleko od głównego wyjścia, potarł oczy i uśmiechnął się do Jacka. – Dobra, synu. Do roboty! Jack poczekał w samochodzie, podczas gdy Doktorek wyjął wózek z bagażnika, złożył go i podjechał nim do drzwiczek pasażera. Udawał, że pomaga Jackowi przesiąść się na wózek, po czym wolno przepchnął go do głównego wejścia. Poczuł ulgę, widząc, że tego dnia pracuje inna recepcjonistka niż ta, która wpisała go do księgi gości poprzednim razem, i z miejsca postanowił użyć pseudonimu. Recepcjonistka rozmawiała ze starszym mężczyzną narzekającym na akwarium w holu i chyba się ucieszyła, że ktoś mu przerwał. Doktorek powiedział, że nazywa się Homer Comer i że on oraz jego żona przyjechali odwiedzić Nancy Skidmore na oddziale zamkniętym. Recepcjonistka uśmiechnęła się uprzejmie i poprosiła, żeby wpisał się do księgi gości, w kolumnie obok nazwiska podając godzinę wizyty. Następnie zanotowała cztery cyfry na karteczce, którą podała Doktorkowi. – Musi pan wpisać ten kod, żeby otworzyć drzwi. Doktorek podziękował jej. Obrócił wózek w kierunku drzwi do oddziału zamkniętego i spokojnie wjechał na korytarz. Wymamrotał pod nosem coś, czego Jack nie dosłyszał, po czym wstukał dokładnie te same cyfry, co podczas poprzedniej wizyty: jeden, jeden, jeden, jeden. Drzwi się otworzyły.
Akwarium Na początku było Słowo, a potem Słowo – wszystkie słowa – stały się niezrozumiałe. Nancy Skidmore, która teraz przebywała na oddziale zamkniętym Domu Spokojnej Starości Kraina Dębów, była zupełnie inna od prawdziwej siebie. Porosty i mchy pokryły jej umysł niczym bardzo stary nagrobek, a drzwi do jej pamięci, które miały być zaryglowane od drugiej strony, zamykały się bardzo szybko. Gdyby szaleństwo było stanem, którego nie była świadoma i który wzięłaby za dobrą monetę, wówczas jej życie okazałoby się łatwiejsze, a z pewnością lepsze od tego, jakie teraz prowadziła. Zdarzały się bowiem chwile, w których mgła spowijająca jej umysł unosiła się, a wówczas Nancy orientowała się, że patrzy w bezchmurne niebieskie niebo i wie, co się z nią dzieje. A co było jeszcze gorsze, zdawała sobie sprawę z tego, co ją czeka. To wówczas stawała się niespokojna. Bycie szalonym i ś w i a d o m o ś ć s z a l e ń s t w a to najbardziej przerażające z piekieł. Nancy całe dnie spędzała przy szklanych drzwiach oddziału, patrząc na świat, który jej odebrano. Godzinami stała w jednym miejscu, bez ustanku wstukując w klawiaturę liczby, które zwolnią zamek i pozwolą jej uciec. Jeśli już w końcu drzwi zostały otwarte z drugiej strony przez pracowników lub gości, prześlizgiwała się przez szparę jak błyskawica tylko po to, żeby zaraz łagodna, lecz stanowcza dłoń ją zawróciła i najczęściej odprowadziła do sali wypoczynkowej. Tam Nancy chodziła w koło pomieszczenia lub siedziała niespokojnie w jednym z wysokich foteli stojących pod ścianami. Wybierała miejsce jak najbardziej odsunięte od innych mieszkańców ośrodka i nie wdawała się z nimi w rozmowy, jeśli nie było to konieczne. Nigdy nie zagadywała pierwsza, rzadko też rozumiała, co do niej mówili, i denerwowała się ich mamrotaniem oraz sporadycznymi krzykami. Nie pojmowała, z jakiego powodu umieszczono ją z ludźmi, którzy ewidentnie mieli nie po kolei w głowie, i dlaczego nie może wrócić do siebie. Co chwila błagała pielęgniarki, żeby pozwoliły jej odejść do domu, ale równie dobrze mogłaby mówić do ściany – traktowały ją jak sześcioletnie dziecko. Nancy próbowała sobie przypomnieć, jak się tu znalazła, ale przypomnienie sobie czegokolwiek stawało się z dnia na dzień coraz trudniejsze. Mgliście pamiętała, że szła poboczem, a potem podwiózł ją jakiś uczynny policjant, lecz potem nic. Było jeszcze niejasne wspomnienie, że ktoś ma po nią przyjść, ale nie była pewna, kim jest ten ktoś – czy to jej mąż, rodzice, Ruby, czy może ten miły chłopak, z którym spotykała się w college’u? Naprawdę nie miała pojęcia, zresztą nikt nigdy nie przychodził. Straciła rachubę dni, nie miała pewności, czy przebywa tu jeden dzień, czy dziesięć, i zaczęła się martwić, że już zawsze tu będzie. Zatem tego ranka, gdy Doktorek wszedł do sali, ogarnęła ją ogromna ulga – mimo że pchał wózek inwalidzki z siedzącą na nim najbrzydszą kobietą na świecie.
– Gene! Gene! Tu jestem! – zawołała Nancy. Podniosła się z krzesła, na którym siedziała, i ruszyła do niego tak szybko, na ile pozwalały je sześćdziesięciosiedmioletnie nogi. Doktorek objął ją i przytulił. – Musisz mówić do mnie Homer, Nancy – szepnął. – To ważne! – Dlaczego. Przecież nie masz na imię… – Po prostu tak rób – przerwał jej. – Gdzie jest twój pokój? Wzięła go za rękę i poprowadziła kawałek, zerkając na kobietę na wózku inwalidzkim. – Wydawało mi się, że mówiłeś, że twoja żona nie żyje, Gene – wyszeptała. – Okłamywałeś mnie? Gdy już znaleźli się w jej pokoju, Doktorek zamknął drzwi i zablokował je, podpierając klamkę krzesłem. Pozwolił Nancy jeszcze raz się do siebie przytulić, po czym delikatnie ją odsunął. – Pamiętasz, jak ci powiedziałem, że kiedy następnym razem mnie zobaczysz, to wyjdziemy stąd razem? Nancy skinęła głową. – Dziś jest ten dzień. Przy okazji, to jest mój syn chrzestny. Pomoże nam się stąd wydostać. Jack wyciągnął rękę w rękawiczce do Nancy. – Miło mi panią poznać, pani Skidmore. Wygląda pani znacznie lepiej niż na tym portrecie, który ma Doktorek. – Gene, o czym on mówi? – Stara się być miły – odparł Doktorek, rzucając Jackowi błagalne spojrzenie, żeby nie komplikował sytuacji. – Dobrze, Nancy, teraz posłuchaj mnie uważnie. Oto, co zrobimy… Podczas gdy Doktorek mówił, Jack zdjął perukę, okulary przeciwsłoneczne oraz ubrania maskujące jego prawdziwą tożsamość i stanął przed Nancy jako Jack Guravitch – w ciemnoniebieskich dżinsach i swetrze. – Kto to jest? – spytała Nancy. – Mówiłem ci, Nancy, to mój syn chrzestny. Bez niego nic by się nam nie udało. Następnie pomógł Nancy włożyć ubrania, które Jack z siebie zdjął, i podał jej perukę. – Ja tego nie założę! – sprzeciwiła się Nancy. – Ten człowiek miał to na głowie, a nie wiadomo, czy nie ma wszy. – Wierz mi, Nancy, Jack tak bardzo dba o włosy, że byłby ostatnią osobą na ziemi, która mogłaby mieć wszy. – Właściwie to raz je miałem – powiedział Jack. – Zaraziłem się od Conrada. – Kim jest Conrad? – zdziwiła się Nancy. – Moim synem, a raczej chłopakiem, którego uważałem za swojego syna.
– Gene, o czym on mówi? Doktorek wziął Jacka pod ramię i poprowadził go do małej łazienki przylegającej do pokoju. – Przepraszam cię na chwilę, Nancy. Co ty, do cholery, wyczyniasz, Jack? Nie widzisz, że mieszasz jej w głowie? Nie komplikuj sytuacji. Po prostu przytakuj wszystkiemu, co powiem. Dobrze? – Dobrze… Przepraszam, Doktorku. Czasami tak mi się samo coś powie. – Tak, zauważyłem – stwierdził Doktorek. Wrócili do pokoju. – Sprawdziłem jego włosy i są w porządku. Żadnych wszy! Nancy niechętnie naciągnęła perukę, a Doktorek podał jej okulary przeciwsłoneczne. Spojrzał na zegarek. Minęło dwadzieścia minut od czasu wpisania się do księgi gości. – Jeszcze za wcześnie, żeby stąd wyjść. Poczekamy z dziesięć minut. – Idziemy już? – spytała Nancy. – Zaraz, Nancy, zaraz. Doktorek poświęcił ten czas na przejrzenie pokoju w poszukiwaniu rzeczy, których Nancy mogłaby potrzebować w podróży, cierpliwie odpowiadając, gdy raz za razem zadawała mu to samo pytanie: „Gene, idziemy już? Gene, idziemy już? Gene, idziemy już?”. Ponownie spojrzał na zegarek – minęło trzydzieści minut. Powiedział Nancy, żeby usiadła na wózku, i poprawił zauszniki okularów przeciwsłonecznych, żeby zachodziły jej za uszy. Następnie ukląkł i położył dłonie na jej policzkach. – Nancy, dopóki się stąd nie wydostaniemy, nie mów ani słowa, nawet jeśli ktoś się do ciebie odezwie. Rozumiesz? Potaknęła. Pocałował ją w policzek i wypchnął wózek z pokoju. Jack został w środku. Miał wyjść dziesięć minut później i gdyby ktoś w recepcji go o to pytał, podpisać się za jakiegoś innego odwiedzającego. Opłukał twarz zimną wodą, wytarł ją ręcznikiem do rąk wiszącym z boku umywalki, po czym spojrzał w lustro. To, co zobaczył, zaniepokoiło go, bo choć podkład i szminka się zmyły, to tusz do rzęs nie, przez co wyglądał jak Alex z Mechanicznej pomarańczy. Zaklął pod nosem i skarcił się za zakup tuszu wodoodpornego zamiast zwykłego. Mógł tylko wyjść z pochyloną głową i liczyć na to, że na nikogo nie wpadnie. Opuścił pokój Nancy i przeszedł stremowany do drzwi oddziału zamkniętego. Nikt go nie zatrzymał, nikt na niego nie spojrzał. Wstukał kod i ruszył długim korytarzem do holu. „Na razie jest dobrze”, pomyślał. I wtedy usłyszał wystrzał z broni, a potem dźwięk rozbijającego się szkła i krzyki. – Jezus! Doktorku! – wykrzyknął. – Coś ty zrobił, ty stary głupcze?! I ruszył biegiem z podniesioną głową.
William Hoopes był emerytowanym policjantem z okręgu Berks w Pensylwanii i człowiekiem przyzwyczajonym do tego, że stawia na swoim. Jako stróż prawa był służbistą i ani razu nikomu nie odpuścił choćby na jotę. Prawo było święte tak samo jak – w jego mniemaniu – jego z góry przyjęte opinie. Przez całe życie był przyzwyczajony do sprawowania władzy i cieszył go strach w oczach ludzi, gdy po nią sięgał. Miał niewielu znajomych, lecz uważał się za powszechnie szanowanego człowieka. Dlatego też przeżył zaskoczenie, gdy na pierwszym po zakończeniu pracy zjeździe szkolnym został wybuczany. Emerytura, jak się okazało, pozbawiła go władzy, a to, co uważał za respekt, okazało się strachem. Najbardziej jednak irytowały go nieustanne kpiny, czy będzie jeszcze startował w wyborach prezydenckich, bo może tym razem dostanie więcej głosów. Niech szlag trafi tego typa, który musi nosić takie samo nazwisko! Nie był spokrewniony z tym człowiekiem z Reading, o którego im chodziło, nie był nawet z tego samego pokolenia. A już na pewno nie był socjalistą! W swojej książce Darlington Hoopes tylko wichrzył i gdyby to zależało od Williama, to w 1956 roku chętnie powiesiłby tego kandydata na prezydenta na latarni. I chociaż cieszył go fakt, że ten stary prawnik zebrał tylko dwa tysiące sto dziewięćdziesiąt dwa głosy – ledwie o trzysta sześćdziesiąt trzy więcej niż jakiś hodowca świń z New Jersey, który startował jako kandydat niezależny – to nie mógł przeboleć, że ludzie łączą go z takim nieudacznikiem. William Hoopes miał dość drwin i postanowił się wynieść z okręgu Berks do miasta, w którym nikt go nie znał. Pewnego ranka wszedł do kuchni i oznajmił żonie, że sprzedają dom, żeby zamieszkać w ośrodku dla emerytów w Hershey. Z początku dobrze się czuł w Krainie Dębów. Miał nowych znajomych, brał udział w wielu tamtejszych działaniach, lecz problemem stało się dla niego akwarium. Znajdowało się w holu. Było duże i pływały w nim różne morskie ryby tropikalne. Przyciągało wzrok każdego, kto odwiedzał dom spokojnej starości, i emanowało spokojem. W efekcie mieszkańcy chętnie siedzieli w holu, żeby zabić czas. Podczas przerw w rozmowie zwracali oczy ku wielobarwnym rybom i najczęściej zasypiali. Wszyscy z wyjątkiem Williama Hoopesa, który musiał nieustannie wychodzić do toalety. Okazało się, że dźwięk płynącej wody zdecydowanie nie sprzyja mężczyźnie z przerośniętą prostatą. Hoopes mówił o tym recepcjonistkom, podnosił tę kwestię na spotkaniach, pisał listy do właścicieli ośrodka. Jako człowiek rozsądny był gotów pójść na kompromis – niech akwarium zostanie, gdzie jest, ale podczas dnia należy wyłączać pompę. Gdy powiedziano mu, że taki tryb postępowania spowoduje, że ryby zginą, autorytatywne skłonności Hoopesa podniosły brzydki łeb i człowiek, który mienił się rozsądnym, przeobraził się w jakiś pieprzony koszmar, jak go teraz opisywali zarządcy ośrodka. Gdyby on i jego żona nie zajmowali kosztownego mieszkania z dwiema sypialniami, z całą pewnością zostaliby wyproszeni.
To właśnie William Hoopes rozmawiał z recepcjonistką, gdy Doktorek i Jack przyjechali tego ranka do Krainy Dębów. Nie wiedzieli o tym, że właśnie stawiał jej ultimatum: albo zgodzi się na usunięcie akwarium z holu, albo on weźmie sprawy w swoje ręce! Recepcjonistka dała mu jasno do zrozumienia – jak to czyniła już wiele razy – że administracja nie ma zamiaru spełnić tego żądania, a potem, niezbyt zgodnie z etyką zawodową, zaproponowała mu, żeby zawiązał wacusia na supełek. Na te słowa Hoopes dostał apopleksji i wymaszerował z holu. Chwilę po tym, jak Doktorek z Nancy opuścili budynek, Hoopes wpadł z powrotem do holu, wymachując coltem pythonem. – Może tu zawiążesz supełek?! – krzyknął do recepcjonistki, następnie wycelował w akwarium i wystrzelił w nie nabój .357 magnum. Zbiornik momentalnie pękł, a woda wylała się kaskadami na podłogę. Bezdomne ryby, łapiąc powietrze, trzepotały się pomiędzy kawałkami szkła, a recepcjonistka schowała się za biurkiem w obawie o własne życie. Niektórzy z siedzących w holu mieszkańców ośrodka wrzasnęli, dwie kobiety zemdlały, a jeden mężczyzna złapał się za serce. Hoopes stał w tym samym miejscu i z wolna docierało do niego, co zrobił. Puścił kurczowo trzymany rewolwer i broń upadła na podłogę. Ze wszystkich kierunków nadbiegli pracownicy i w pandemonium, jakie nastąpiło, żaden z nich nie zauważył mężczyzny o wyjątkowo ciemnej oprawie oczu, który okrążył szczątki akwarium i wyszedł na parking do czekającego samochodu.
Spotkanie po latach Jack usiadł za kierownicą, podczas gdy Doktorek trzymał z tyłu Nancy za rękę. Spojrzał na ich odbicie w lusterku i się uśmiechnął. – Hej, wy! Nie migdalić mi się tam. Samochód dopiero co wrócił z czyszczenia. – Jack, prowadź! – warknął Doktorek. – I uważaj, żebyś nie przegapił skrętu. Jack zjechał w Governor Road i skierował się na zachód. Minął Centrum Medyczne, skręcił w lewo w Bullfrog Valley Road, a potem znowu w lewo w Wood Road. Przy skrzyżowaniu Wood i Middletown Road zjechał na parking Zjednoczonego Kościoła Metodystycznego w Stoverdale, na którym stał tylko dwunastometrowy autokar. – Co to, do cholery, tutaj robi? – zdziwił się Doktorek. Przyjechali dwadzieścia minut przed czasem i Doktorek martwił się, że jego starannie przygotowany plan już zaczyna się obracać wniwecz. Wybrał to właśnie miejsce z powodu jego odosobnienia, żeby spotkanie z Bobem nie zostało zauważone, a tu Bóg jeden wie, ile par wścibskich oczu zerka na nich zza przyciemnionych okien wielkiego pojazdu. Wkrótce się tego dowiedział: dwie. Jedna należąca do Boba, a druga – do małego
chłopca w kasku rowerowym. – A niech mnie! – zakrzyknął Doktorek, gdy zobaczył, jak ci dwaj wysiadają z autokaru. – Nancy, pamiętasz go? – zwrócił się do swojej towarzyszki. – To Bob, Bob Crenshaw! Kiedyś jeździliśmy z nim autobusami. Wygląda na to, że teraz znowu się razem przejedziemy. – Pamiętam Boba – odparła Nancy – ale ten człowiek jest stary. Bob nie był stary. – Wszyscy jesteśmy teraz starzy, Nancy. Postarzał się tak samo jak my. – Ojej – powiedziała. – Boże drogi. Sądziłam, że on już nie żyje. Mężczyźni uścisnęli się, a potem Bob przytulił Nancy. – Cześć, Nance. Ta uroda nie przemija! – Och, sza, Bob. Bzdury wygadujesz jak zawsze. – Nie mówię o tobie, Nance, mówię o sobie! – Zaśmiał się głośno i Nancy też się roześmiała, po raz pierwszy od długiego czasu. Jack i chłopiec stali na uboczu i przyglądali się trójce starych przyjaciół. Jack podszedł do chłopca i się przestawił: – Cześć, jestem Jack. Jak masz na imię? – Eric, proszę pana, Eric Gole. Uścisnęli sobie ręce. – Dopiero co wyszedłeś spod prysznica? – spytał go Jack. – Nie, proszę pana, moje ręce zawsze są mokre. Bardzo się pocą. Co się stało z pana oczyma? – To długa historia, Ericu, ale kiedy pójdę kupić coś, żeby je umyć, zabiorę cię z sobą i znajdziemy coś na twoje dłonie. Miałem ten problem, kiedy byłem w twoim wieku. Mogłem hodować na nich rzeżuchę! Prostoduszność chłopca zaintrygowała Jacka. Zupełnie jakby poznał dziecko, które dorastało na farmie choinek. Dlaczego Conrad nie mógł być właśnie taki? Wzdrygnął się na myśl o swoim byłym potomku. – Co to za dzieciak? – spytał Doktorek Boba. – I co on tu robi? – Wyjaśnię ci to w autobusie, Gene, ale uwierz mi, jest tu z ważnego powodu… Ericu, chodź, poznaj Gene’a i Nancy. Przeniesiono bagaże i wózek inwalidzki z samochodu do większego pojazdu i wszyscy z wyjątkiem Jacka wsiedli do autokaru. – Będziemy jechali za tobą, Jack – powiedział do niego Doktorek. – Wiesz, co masz teraz zrobić? Jack potaknął. – I włóż okulary przeciwsłoneczne, na Boga, bo wyglądasz naprawdę dziwnie. Zostawili za sobą Hershey, przejechali przez Middletown – miasto, które lepsze dni miało dawno za sobą – i skierowali się ku pióropuszom pary wodnej unoszącym się z kominów chłodzących elektrowni jądrowej Three Mile Island. Bob zjechał na
parking dużej apteki naprzeciwko Międzynarodowego Lotniska w Harrisburgu, podczas gdy Jack skierował się na lotnisko, gdzie zostawił samochód w wypożyczalni aut, przeszedł spokojnie przez parking krótkoterminowy na drugą stronę lotniskowej drogi i wspiął się na nasyp kolejowy. Upewniwszy się, że nie jedzie żaden pociąg, przeszedł przez tory i ostrożnie zszedł na drugą stronę nasypu, a potem przez autostradę numer dwieście trzydzieści do czekającego na niego autobusu. – Doktorku, daj mi chwilę, dobrze? Muszę iść do apteki. Ericu, chcesz iść ze mną? Wrócili po kilku minutach ze środkiem do demakijażu dla Jacka oraz parą czerwonych rękawiczek kuchennych dla Erica. – To jedyny kolor, jaki mieli – wyjaśnił pozostałym. Bob włączył silnik i wyjechał z parkingu. Rozpoczęła się podróż do Coffeeville. Przejechali przez Harrisburg, pokonali most nad rzeką Susquehanna i skierowali się na południe autostradą międzystanową numer osiemdziesiąt jeden. Zostawili za sobą wiejski krajobraz Pensylwanii i przekroczyli linię Masona i Dixona, wjeżdżając do Marylandu. Gdy zbliżali się do rzeki Potomac, Bob zwolnił i podał pistolet Doktorka Jackowi. – Rzuć go, człowieku, jak najdalej. Przejechali wąską w tym miejscu wschodnią część Wirginii Zachodniej i sunęli dalej doliną Shenandoah do Wirginii. Na wschodzie widzieli Pasmo Błękitne, a na zachodzie – Appalachy. Doktorek i Nancy siedzieli razem, a Eric z Jackiem. Bob nucił. – Czy tu lata pszczoła? – spytała Nancy. – Nie. Bob nuci coś pod nosem. Co to za piosenka, Bob? – Nie ma żadnej piosenki. – No to co takiego nucisz? – Nic nie nucę. – A ja nie jestem lekarzem – powiedział Doktorek. – No nie jesteś. Przeszłeś na emeryturę. Doktorek uśmiechnął się do Nancy. – Nic się nie zmienił, prawda? – Nie, nic – zaśmiała się Nancy. – A kto to? – To Bob, Nancy. Pamiętasz go? Byliśmy razem na Uniwersytecie Duke’a. – Och, no tak, oczywiście. Tak, teraz go pamiętam. To ten twój murzyński przyjaciel, tak? Ten, którego podejrzewaliśmy o sprzedaż narkotyków? Musisz mi wybaczyć, Gene, ciągle czegoś teraz zapominam. Właśnie, dokąd jedziemy? – Jedziemy do Coffeeville, Nancy. Spojrzał na nią niespokojnie, wziął za rękę i delikatnie ścisnął. Uśmiech na twarzy Nancy zamarł. Odwzajemniła uścisk i zwróciła ku niemu twarz. – Rozumiem – powiedziała. – Dziękuję ci, Gene, dziękuję. – Pocałowała go w policzek. – Nie ma jednak pośpiechu, prawda? Mamy jeszcze czas?
– Jasne, że tak, Nancy. Zrobimy sobie wakacje. – Widziała pani moje rękawiczki, pani Skidmore? – przerwał im rozmowę Eric. – Ojej, ależ ładne – odpowiedziała Nancy. – To prezent od Jacka. Proszę mi uścisnąć rękę, pani Skidmore. No dalej, proszę. Nancy ujęła wyciągniętą dłoń Erica. – Pan też, doktorze Chaney. Doktorek również to zrobił. – I co państwo myślą? – Myślę, że Jack jest bezgranicznie wspaniałomyślnym człowiekiem, Ericu, i bardzo mi się podoba twój uścisk – stanowczy i suchy. Uśmiech na twarzy Erica stał się jeszcze bardziej promienny i chłopiec już chciał wstać, żeby uścisnąć rękę Bobowi. – Myślę, że lepiej nie przeszkadzać Bobowi, kiedy prowadzi, Ericu – poradził chłopcu Doktorek. – Poza tym nuci jakąś melodię i nie chcę, żeby się zgubił i musiał zacząć od nowa. – Już ci mówiłem, człowieku, nie nucę. Pewno brzęczy ci w uszach albo coś takiego. Zresztą nie powinieneś męczyć kierowcy. Jak moja koncentracja zrobi pff – machnął ręką – to wy też! Zatrzymali się na następnym parkingu, a Doktorek uznał, że będzie bezpieczniej, jeśli Nancy zostanie w autokarze, żeby nikt jej nie widział, on z Bobem jej popilnują, a Jack, który miał już normalne oczy, pójdzie z Erikiem do automatów. – Idę zapalić. Będę tuż przy autobusie – oświadczył Nancy. Bob się do niego przyłączył. – Myślałem, że już nie palisz. – Normalnie nie, zwłaszcza jak jest Marsha. Ale wiesz, jednego, co jakiś czas. Wytrząsnął papierosa z otwartej paczki i podpalił go, korzystając z zapalniczki Doktorka. – Myślę, że musimy zjechać z międzystanowej i znaleźć jakieś spokojne miejsce na noc – powiedział Doktorek. – Pewnie już się zorientowali, że Nancy zniknęła, i chociaż nie wiedzą, jak to się stało ani dokąd jedzie, lepiej działać ostrożnie. Znasz te okolice lepiej ode mnie. Jakieś pomysły? Bob zastanawiał się przez chwilę. – Niedaleko stąd jest Góra o Trzech Szczytach. Możemy zanocować przy przeciwpożarowej wieży obserwacyjnej. Nikt nas tam nie zobaczy. Doktorkowi spodobał się ten pomysł. Zaciągnął się jeszcze raz i zdeptał niedopałek. – Przy okazji, co to za dzieciak? Mówiłeś, że jest tu z ważnego powodu. ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
4 Eric
Migreny Rodzice Erica Gole’a nie żyli. Oto, co się zdarzyło. Ojciec Erica, Daniel, uważał życie za doskonałe pod każdym względem z wyjątkiem jednej rzeczy – cierpiał na migreny, nadzwyczajne i silne. Nadchodziły bez ostrzeżenia i nie wywoływał ich żaden dający się określić czynnik. Rokrocznie miał takich ataków siedem, nie mniej, nie więcej, a każdy z nich trwał dokładnie siedem dni. Żadne środki nie łagodziły bólu ani towarzyszących mu mdłości, a Daniel mógł tylko wycofać się na ten czas z życia. Przenosił się do wolnej sypialni, spuszczał żaluzje, zaciągał zasłony i kładł do łóżka, chowając się w kokonie ciemności, nie mogąc ani pracować, ani jeść. Czynił to z obojętnym stoicyzmem, imponującym każdemu, kto go znał. Stoicyzm Daniela nie obejmował jednak martwienia się o te migreny ani poszukiwania na nie lekarstwa. Frustrował się tym, że podczas gdy rok innych osób ma pięćdziesiąt dwa tygodnie, to jego tylko czterdzieści pięć. Miał wrażenie, że zawsze będzie musiał pędzić, by nadrobić stracony czas, zwłaszcza w pracy. I tym samym dręczyło go poczucie winy z powodu najkrótszego nawet urlopu. Ale to nie krótszy rok pracy, lecz ból popychał Daniela do szukania lekarstwa. Z początku porównywał ten ból do człowieczka drążącego młotem pneumatycznym tunele w jego głowie, lecz gdy nabrał przekonania, że odbywa się tam katastrofa naturalna gigantycznych rozmiarów, jego opisy przybrały na dramatyzmie. W zależności od wiadomości dnia opisywał swoje objawy lekarzom jako tsunami bólu lub wulkaniczny wybuch bólu; czasami był to piekący ból błyskawicy lub sejsmiczne trzęsienie ziemi powodujące pęknięcie czaszki na dwie części. Mimo obrazowości tychże opisów oraz potoku testów, jakim go poddano w ciągu dwóch lat, lekarze byli bezradni. Nie mogli znaleźć żadnej dostrzegalnej przyczyny, a z pewnością żadnego objawu świadczącego o obecności guza mózgu, którego Daniel tak bardzo się obawiał. Za każdym razem po stanowczym uścisku dłoni albo pocieszającym dotknięciu ramienia zostawiano go samemu sobie. To wówczas Daniel zaczął szukać pomocy w Kościele. Od urodzenia był człowiekiem wierzącym – wierzył w Boga Ojca, Boga Syna
i Boga Ducha Świętego, a przy pierwszej nadarzającej się okazji uwierzyłby także w wujków, ciotki, kuzynów lub innych członków wielopokoleniowej rodziny, jakich Bóg zdecydowałby się przedstawić światu. Daniel już jako bardzo młody człowiek żywił przekonanie, że gdyby więcej osób było mu podobnych, to ten świat byłby lepszym miejscem, i chociaż w głębi ducha uważał, że jest jedną z tych nielicznych jednostek, które w momencie fizycznego porodu przyszły na ten świat ponownie, to miał dość zmysłu politycznego, by zdawać sobie sprawę z konieczności oddania się Jezusowi jako swojemu zbawcy na bardziej publicznym forum. Postanowił to zrobić po opanowaniu matematyki na pierwszym roku college’u – czuł, że nigdy by tego nie osiągnął bez boskiej interwencji. Kościół, do którego należał Daniel, był szczęśliwą wspólnotą pełną życia, gwaru i dramatyzmu – Kościołem, w którym ludzie regularnie upadali na ziemię owładnięci przez Ducha działającego poprzez święte błyskawice emanujące z dłoni wielebnego Pete’a, specjalnego wysłannika Boga w Santa Cruz. W tej świątyni skaczących chrześcijan Daniel wyróżniał się jako orędownik religijnej ekspresji. Gdy grano hymny i odmawiano modlitwy, albo skakał, albo kołysał się z boku na bok z rękoma wysoko nad głową, skierowanymi wnętrzami dłoni do góry oraz z bezmyślnym uśmiechem na twarzy. Gdyby głos Boga był cichym głosem spokoju, można by się zastanawiać, czy miałby jakiekolwiek szanse zostać usłyszany w tym akurat kościele. Nawet Eric był zawstydzony zachowaniem ojca, ponieważ te dalekie od powściągliwości ruchy kojarzyły mu się bardziej z cyrkowymi wygłupami niż Domem Bożym. Kościół jednakże, tak samo jak lekarze, nie poradził sobie z wyleczeniem Daniela z migren. Modlitwy jego i całego zgromadzenia wiernych wznoszone w jego imieniu pozostały bez odpowiedzi. Podobnie na nic się zdało nakładanie rąk, a błyskawice z dłoni wielebnego Pete’a okazały się całkowitą porażką. Danielowi znowu zaoferowano stanowczy uścisk dłoni albo wspierającą dłoń na ramieniu i zostawiono go samemu sobie. Wielebny Pete zasugerował, że to Bóg zsyła Danielowi migreny, chcąc sprawdzić jego lojalność, tak samo jak testował Abrahama. „Bylebym tylko nie musiał złożyć Erica w ofierze na pustyni Mojave” – powiedział Daniel nieco zaniepokojony uwagą wielebnego. Wreszcie Danielowi trafiło się koło ratunkowe – jak się potem miało okazać, ołowiane – w postaci przypadkowego spotkania na sympozjum poświęconym datowaniu metodą węglową. Jak na ironię, Daniel, który piastował stanowisko profesora nadzwyczajnego egiptologii na Uniwersytecie w Santa Cruz, udał się na nie bardzo niechętnie, wydelegowany przez kolegów z Wydziału Archeologii podczas swojej nieobecności. Popołudniem pierwszego dnia sympozjum człowiek w garniturze z zielonego tweedu i muszce w grochy wszedł po kilku schodkach na podium. Profesor Mitchell Bennett był nieskrępowanym kreacjonistą, a w referacie, który wygłosił przed zgromadzonymi
delegatami, dowodził, że węgiel-14 nie tylko podał w wątpliwość powszechnie przyjęte założenie, że ziemia jest prastara, lecz także dowiódł tego, że Ziemia ma niewiele ponad sześć tysięcy lat. Bennett argumentował, że skoro węgiel-14 jest w stanie przetrwać tylko pięć tysięcy siedemset trzydzieści lat, to jak można go znajdować w skałach i skamienielinach uprzednio szacowanych na setki milionów lat? Co więcej, testy laboratoryjne niedawno przeprowadzone przez niego na próbkach węgla i diamentów potwierdziły tę tezę. Po ukończeniu referatu profesor Bennett zszedł z podium do wtóru czyjegoś pokasływania oraz, jak to później opisał życzliwie nastawionym znajomym, naukowej ciszy entuzjastycznych rozmiarów. Drugiego dnia konferencji, podczas przerwy na kawę, Daniel podszedł do Bennetta, żeby pogratulować mu wystąpienia. Wyznał, że on również jest kreacjonistą, lecz z uwagi na instynkt samozachowawczy nie zdradził się jeszcze przed kolegami z Santa Cruz, a zatem nie mógł publicznie bić brawa. Ale to właśnie jego kaszel słyszał Bennett. Bez żadnego konkretnego powodu oprócz tego, że mężczyźni wyczerpali już tematy zawodowe, Daniel wspomniał Mitchellowi o problemie z nawracającymi i niewyjaśnionymi migrenami. Choć Bennett nie miał porównywalnych doświadczeń osobistych, słyszał o zielarzu, który wyleczył jego znajomego z reumatoidalnego zapalenia stawów – kiedy medycyna konwencjonalna tak samo jak w przypadku Daniela złożyła broń. Traf chciał, że rzeczony zielarz, niejaki Arthur Annandale, mieszkał w Santa Cruz. Arthur Annandale niedawno skończył sześćdziesiąt lat. Był szczupłej budowy ciała i łysy. Miał łagodne oczy, radośnie patrzące zza grubych soczewek okularów oraz młotkowate palce u nóg. Słuchał uważnie, kiedy Daniel opisywał mu swoje migreny i rozmaite badania, jakie przeprowadzili lekarze. Jego uwagę przyciągnęła sekwencja czasowa ataków: siedem rocznie i każda długości dokładnie siedmiu dni. Wypytał szczegółowo Daniela o tę kwestię i kiedy już zyskał pewność, że nie występowały inne sekwencje, przeprosił pacjenta i wyszedł do swojego laboratorium. Ciężkie kroki Annandale’a zwróciły uwagę Daniela na jego stopy. Zaskoczyło go, że Arthur nosi coś, co wygląda na dwa duże kopyta albo dwa małe pudełka. Po jakichś piętnastu minutach Arthur wrócił do gabinetu z dwiema butelkami z brązowego szkła i oświadczył Danielowi, że ma pewność, iż może mu pomóc. Lekarstwa nie zadziałają natychmiast, lecz z czasem skrócą migreny, a ostatecznie je zwalczą. Jedna butelka (opisana jako „Butelka 1”) zawierała płynną mieszankę ziół, którą Daniel miał przyjmować na początku każdej migreny – początkowa dawka wielkości dziesięciu mililitrów, a po niej kolejne po pięć mililitrów co sześć godzin, dopóki atak nie minie. Płyn w drugiej butelce (opisanej jako „Butelka 2”) miał służyć do przygotowywania gorącego okładu na czoło. Annandale podkreślił, że nie należy
stosować więcej niż dwóch okładów w ciągu dwudziestu czterech godzin, obie butelki należy trzymać w lodówce, a ich zawartość wylać po trzech miesiącach od otwarcia. Butelki jednak należy zwrócić zielarzowi do powtórnego wykorzystania. Na koniec Daniel został poinstruowany, żeby umówił się na kolejną wizytę po zakończeniu następnej migreny, która, jak zapewnił go Annandale, z pewnością wystąpi. Spodziewana migrena nadeszła dwa tygodnie później, zapowiadana przez znajome świetlne zygzaki i spadek ostrości widzenia. Daniel wypił lekarstwo, przygotował okład i położył się do łóżka w pokoju ze spuszczonymi żaluzjami i zaciągniętymi zasłonami. Jego żona Sarah w ciągu następnych dni odmierzała i podawała mu kolejne dawki – miała właśnie nalać następne pięć mililitrów na początku siódmego i ostatniego dnia migreny, kiedy Daniel ostrożnym krokiem wszedł do kuchni i oznajmił, że ból zniknął! Czas trwania każdego następnego ataku się skracał, czasami o pełny dzień jak za pierwszym razem, lecz częściej o pół dnia. W ciągu osiemnastu miesięcy i po dziesięciu wizytach u zielarza migreny zniknęły całkiem i Daniel przeszedł na tryb zapobiegawczy w postaci pięciu mililitrów zawartości „Butelki 1” co dwa miesiące.
Brytyjscy Izraelici Pomiędzy Danielem a Arthurem Annandale’em nawiązała się przyjaźń. Daniel szukał towarzystwa Arthura nie tylko z poczucia wdzięczności – autentycznie polubił tego człowieka. I podobnie Arthura do Daniela przyciągnęła nie tylko prawdziwa sympatia, która skłoniła go do podzielenia się z Danielem żywionym od dawna przekonaniem, że zarazek trądu mieści się w czarnych końcówkach banana. Co istotniejsze, Arthur widział w Danielu osobę, która została mu zesłana przez Boga w określonym celu, a celem tym było propagowanie sprawy brytyjskiego izraelityzmu. Wkrótce po tym, jak Arthur zauważył, że Daniel odgryza koniec banana i wkłada go do pojemnika na odpady, uznał, że nadeszła odpowiednia pora, by podzielić się z Danielem ideami brytyjskiego izraelityzmu oraz wiedzą o jego osobistej roli, jego zdaniem przypisanej mu przez Boga do odegrania w tym względzie. Zaczął od pożyczenia Danielowi kilku starannie wybranych książek – mocno sfatygowanych wydań w twardej oprawie, opublikowanych na początku poprzedniego stulecia, a noszących takie tytuły jak Lud, którego nikt nie znał, Nasze pochodzenie z Izraela, Izrael i ortodoksja, Imperium w rozsypce oraz Stany Zjednoczone i Brytyjska Wspólnota Narodów w proroctwie. W różnych formach i ze zróżnicowanym naciskiem książki owe opowiadały tę samą historię: że ludy Wielkiej Brytanii oraz Stanów Zjednoczonych są w linii prostej
potomkami Domu Izraela. Królestwo Izraela początkowo składało się z dwunastu plemion, a w całej swej historii miało tylko trzech królów: Saula, Dawida i Salomona. Kiedy Salomon zmarł, dziesięć północnych plemion zbuntowało się i utworzyło własne królestwo: Dom Izraela lub Dziesięć Plemion. Plemiona te zostały wzięte do niewoli przez króla Asyrii Sargona II, a po uwolnieniu wygnano je do leżącej nad Morzem Czarnym Scytii, gdzie pożeniły się z już żyjącymi tam ludami, wskutek czego zatraciły tożsamość hebrajską i odeszły w zapomnienie: dziesięć z a g i n i o n y c h plemion Izraela. Zamiarem Boga zawsze było zapewnienie tym plemionom życia w ich własnym bezpiecznym schronieniu – na grupie wysp położonych na północny zachód od Jerozolimy – i dominacji nad światem. W ciągu kolejnych wieków i mileniów Bóg prowadził dziesięć plemion ze Scytii przez Europę na Wyspy Brytyjskie. Przybywały tam pod różnymi nazwami: Walijczycy, Anglowie, Danowie, Sasi, Normanowie, Walonowie, Szkoci, Irlandczycy, Celtowie i Gaelowie. Pozostało tylko przeniesienie na te właśnie wyspy dynastii Dawidowej (utrzymanej przez Dom Judy lub dwa plemiona). Po tym, jak dwa plemiona również zostały pojmane i wzięte do Babilonu, ocalała członkini rodu Dawidowego, młoda dziewczyna imieniem Tea Tephi, uciekła do Irlandii Północnej. Towarzyszył jej Jeremiasz, który przywiózł z sobą podłużny kamień służący Jakubowi jako poduszka. Kamień Przeznaczenia zaczął symbolizować bezpośrednie pochodzenie królewskiego rodu Wielkiej Brytanii od królewskiego rodu Dawida i koronowano na nim wszystkich brytyjskich monarchów. Wielka Brytania rosła w dobrobyt i siłę, umacniała swą władzę w Starym Świecie i sięgnęła po Nowy. Brytyjczycy założyli i zasiedlili kolonie w Ameryce Północnej, a te kolonie rosły i przekształciły się w Stany Zjednoczone. Tak jak Bóg z góry przeznaczył, ta niegdysiejsza córka Wielkiej Brytanii i w prostej linii potomkini Domu Izraela stała się największym i najbogatszym krajem w ziemskiej historii – a także ojczyzną Arthura Annandale’a. Daniel przeczytał pierwszą książkę z pobieżnym zainteresowaniem, równie zaciekawiony powodem, dla którego historia Domu Izraela jest pełna nazw tak wielu butelek szampana, jak jego faktyczną migracją na Wyspy Brytyjskie. (Nic na to nie mógł poradzić, ale pamiętał, że jeroboam to butelka cztery razy większa od standardowej butelki wina musującego, rehoboam – sześć razy większa, a nabuchodonozor – dwadzieścia razy większa). Daniel zauważył również, że wszystkie książki, które pożyczył mu Arthur, mają siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat, a jeśli przesłanie w nich zawarte jest tak ważne, to dlaczego nie pojawiły się żadne nowsze publikacje? Tu jednak zmitygował się i przypomniał sobie, że sama Biblia ma ponad dwa tysiące lat! No i pozostawał jeszcze fakt, że to Arthur dał mu je do przeczytania – człowiek, który wyleczył go z migren, gdy medycyna zawiodła. Jeśli Arthur miał rację
co do dokuczających mu bólów głowy, to prawdopodobnie nie mylił się i w tej kwestii. Z takim nowym nastawieniem Daniel czytał dalej i zorientował się, że coraz silniej przyciąga go przekaz tego zbioru. Skończył ostatnią stronę ostatniej książki i poczuł, jak Duch go natchnął. Ostrożnie odłożył lekturę na stolik, padł na kolana i ogłosił się brytyjskim Izraelitą. Nawrócenie nastąpiło w czwartek, we wczesnych godzinach porannych, ledwie tydzień po tym, jak Daniel otrzymał książki. Wrócił do sypialni, uważając, żeby nie obudzić Sarah, lecz zbyt podekscytowany, by mocno zasnąć. Nie mógł się doczekać dnia i rozmowy z Arthurem. Przy śniadaniu nie powiedział nic Sarah o świeżo odkrytych wierzeniach i zatelefonował do Arthura, jak tylko znalazł się w swoim gabinecie na kampusie. Zamiast do restauracyjki skrzyżowanej z kawiarnią, w której zazwyczaj się spotykali, Arthur zaprosił Daniela na wieczór do siebie do domu – dużego dwupiętrowego budynku na jednym z zamożniejszych przedmieść. Rzeczą, która uderzała każdego, kto pierwszy raz odwiedzał Annandale’a, była liczba książek stojących rzędami wzdłuż ścian salonu i przedpokoju: książki historyczne dotyczące Asyrii, Babilonii, Brytanii, Egiptu, Izraela i Stanów Zjednoczonych; książki na temat astronomii, etnologii, gematrii, genealogii, hieroglifów, lingwistyki, numerologii i filologii; książki o chrześcijaństwie, judaizmie i islamie; książki na temat greki, hebrajskiego i łaciny; i, naturalnie, książki o ziołolecznictwie, ziołach, medycynie i farmacji. Drugą rzeczą, która uderzała osobę pierwszy raz goszczącą w tym domu, był równy rządek ręcznie robionych kopytek skrzyżowanych z pudełkami, które służyły Arthurowi za buty. Tego konkretnego wieczoru Arthur był bez skarpetek i w sandałach. Daniel wyraźnie widział jego młotkowate palce u stóp i zauważył, że w lewej są tylko cztery. Bardzo się starał nie patrzeć na tę deformację, lecz okazało się to trudne, gdyż pies Arthura zaczął lizać swemu panu nogi. Zanotował więc sobie w pamięci, żeby o tym nie wspominać. Nikt zatem nie był bardziej zaskoczony niż on, gdy – kiedy już wygodnie usadowił się w fotelu – pierwsze słowa, jakie wyszły z jego ust, brzmiały następująco: „Masz imponującą kolekcję palców, Arthurze”. Na twarzy Daniela pojawiło się skrajne przerażenie i jąkając się, zaczął przepraszać gospodarza. Wyjaśnił Arthurowi, że miał na myśli książki i nie ma pojęcia, dlaczego słowa tak mu się pokrzywiły – teraz natychmiast pożałował słowa „pokrzywić”. Arthur przyszedł mu na ratunek i nawet przeprosił, że nosi sandały zamiast zwyczajowych butów. Wyjaśnił, że nierównowaga mięśniowa jest skutkiem płaskostopia, pogorszonego przez noszenie w dzieciństwie źle dopasowanych butów. Niestety, gdy jego rodzice to zauważyli i zabrali go do specjalisty, palce już na stałe zostały w taki sposób zniekształcone.
– I uwierzyłbyś w to, Danielu. To jedyna rzecz, jakiej zioła nie są w stanie wyleczyć! Ale masz rację co do książek – ciągnął. – To dobra kolekcja. Na szczęście moja żona jest wyrozumiała. Nie lubi tego, że musi je odkurzać, ale docenia ich wagę. Zajęli dwa stojące naprzeciw siebie fotele rozdzielone stolikiem o szklanym blacie, na którym czekały dzbanek kawy i talerz ciasteczek. Daniel zaczął entuzjastycznie mówić o książkach, które Arthur mu pożyczył, jak z początku zaczął je czytać z obojętnością, lecz potem zdał sobie sprawę z zawartych w nich prawd. Chciał wiedzieć więcej, znacznie więcej. Na przykład jak Arthur trafił na brytyjski izraelityzm i dlaczego on nigdy wcześniej o tym nie słyszał? A także dlaczego Arthur postanowił się z nim tym podzielić. Uśmiech na twarzy Arthura mówił wszystko. O taką reakcję się modlił. – Mój ojciec w to wierzył, Danielu – powiedział. – W zasadzie to większość książek w tym pokoju należała do niego. Dla mnie była to naturalna kolej rzeczy. Ktoś może czytać Biblię i można mu wybaczyć myślenie, że Bóg odwrócił się od świata dwa tysiące lat temu, ale to po prostu nonsens. Bóg nie przestał być Bogiem i nie stracił zainteresowania ludźmi, których wybrał, aby zaprowadzili jego rządy na ziemi. Dziesięć plemion nie zniknęło i myślę, że jest równie oczywiste, że nie żyją w dzisiejszym Izraelu. Dom Judy żyje w Izraelu. To Dom Judy ukrzyżował Jezusa i wybrał brak wiary – nie dziesięć plemion. Nie jest żadną tajemnicą, że dziesięć plemion miało swoje wady. Odwróciły się od Boga, ale do Niego powróciły i, co ważniejsze, uznały, że Jezus był Jego synem i żyjącym Chrystusem. I trzeba również pamiętać, że dziesięć plemion to nie Żydzi. Nigdy nimi nie byli. Teraz są nami: tobą, mną, Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią. Jesteśmy ludem wybranym, Danielu, i przeto na naszych barkach spoczywa wielka odpowiedzialność. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, wiedziałem, że to nie przypadek. To właśnie częstotliwość występowania i trwania twoich migren obudziła moją czujność. Siedem rocznie, każda trwająca nie dłużej niż siedem dni. Przez lata nauczyłem się, że żadna liczba w Biblii nie została ani razu użyta bez powodu. Każda też znaczy coś innego. Na przykład liczba trzy jest powiązana z kompletnością lub zmartwychwstaniem: Jonasz spędził trzy dni i noce w brzuchu wieloryba, Piotr wyrzekł się Chrystusa trzy razy po jego aresztowaniu, Chrystus został pochowany w grobie na trzy dni, nim zmartwychwstał, a Paweł po nawróceniu się na drodze do Damaszku był ślepy przez trzy dni. To samo z innymi liczbami. Czterdzieści zawsze jest używane na oznaczenie próby lub kuszenia: Jezus spędził czterdzieści dni i nocy na pustkowiu po tym, jak został ochrzczony przez Jana, a po swoim zmartwychwstaniu spędził kolejne czterdzieści dni na ziemi, nim wstąpił do nieba. I nie zapomnij o tym, że kiedy Izraelici uciekli z niewoli w Egipcie, błąkali się po pustyni przez czterdzieści lat. Arthur niesiony tą numeryczną falą wyjaśniał znaczenie następnych liczb. Dwanaście symbolizuje rządową doskonałość, trzydzieści związane jest z krwią, a trzynaście
oznacza apostazję i dezintegrację. Wreszcie, po wielu innych, Arthur doszedł do liczby, od której zaczął – do siódemki. – Nawet dzisiaj, Danielu, liczba siedem uważana jest za szczęśliwą. Pismo Święte używa jej na oznaczenie doskonałości duchowej i kompletności. Bóg stworzył siedmiodniowy tydzień, pamiętaj, idealną jednostkę czasu. A czy wiedziałeś, że Jezus, gdy poznał Marię Magdalenę, wypędził z niej siedem demonów? Kiedy zatem przyszedłeś do mnie z tymi wszystkimi siódemkami w swoim życiu, nie mogłem pozostać obojętny, zwłaszcza że urodziłeś się w lipcu, siódmym miesiącu roku. Wiedziałem wówczas, że zostałeś mi zesłany celowo, a gdybym miał jeszcze jakieś wątpliwości, to rozstrzygnęłoby je twoje imię – Daniel, Daniel Gole. Arthur wyjaśnił, że nazwisko Gole pochodzi z północno-zachodniej Francji, gdzie osiedliło się plemię Rubena. Ale ważne było nie tyle nazwisko, ile imię – Daniel. W migracji dziesięciu plemion przez Europę plemię Dana odegrało kluczową rolę i zostawiło swój ślad na wielu do dziś używanych nazwach: Dan-mark (Dania), Swedan (Szwecja), Lon-dan (Londyn), Dan-zig (Gdańsk) i Dan-ube (Dunaj). Co ważniejsze, to pierwsi osadnicy z plemienia Danitów w Irlandii Północnej przygotowali grunt pod przeszczepienie Domu Dawida na Wyspy Brytyjskie i powitali tam Teę Tephi. Daniel wtrącił się w tym miejscu i powiedział, że uderzyły go inne nazwy: na przykład podobieństwa pomiędzy plemieniem Jutów a Judy oraz to, że nazwa plemienia Sasi brzmi w języku angielskim Saksoni, czyli tak samo jak „synowie Saaka”. Uznał więc, że Saak musiał być spokrewniony z Izaakiem. – Masz rację, Danielu – powiedział Arthur. – Ale nie myśl, że to czyste przypadki. Bo nie! Wiedziałeś na przykład, że „Gael” po hebrajsku oznacza „państwo Boga” i że istnieje ogromne podobieństwo pomiędzy dawnym językiem kornwalijskim a hebrajskim? A słowo „British”, czyli „brytyjski”, pochodzi od dwóch słów hebrajskich: „Bryth”, oznaczającego przymierze, i „ish”, oznaczającego człowieka. Człowiek przymierza! – wykrzyknął. – Dziedzice przymierza, jakie Bóg zawarł z Abrahamem! A na tym nie koniec. Można tak wyliczać dalej w nieskończoność. Kiedy święty Paweł udał się do Brytanii, spotkał się z druidami i znalazł podobieństwa pomiędzy ich wierzeniami a chrześcijaństwem. Uważał również, że praktykowane przez nich obrzędy i rytuały pochodzą od Żydów. A Józef z Arymatei? On także udał się do Brytanii. Wkrótce po ukrzyżowaniu pojechał tam z matką Jezusa i zabrał z sobą święte relikwie, w tym najsłynniejszą z nich, Świętego Graala. Daniel siedział w fotelu zafascynowany faktami, które z taką łatwością wyrzucał z siebie Arthur, i schlebiało mu to, że zielarz postanowił podzielić się tymi informacjami właśnie z nim. Miał jednak jedno pytanie, na które najbardziej chciał usłyszeć odpowiedź: – Dlaczego ja, Arthurze? Dlaczego uważasz, że Bóg zesłał do ciebie mnie? Arthur uśmiechnął się po ojcowsku do Daniela.
– Przyszedłeś do mnie, ponieważ miałeś bóle głowy. Gdybyś ich nie miał, prawdopodobnie byśmy się nie poznali. Ale Bóg dał ci te migreny, żebyśmy się mogli spotkać. Zaplanował to. Chciał, żebym z tobą porozmawiał, ponieważ przewidział dla ciebie rolę. Zanim jednak powiem ci, jaka to rola, to chciałbym, żebyś przeczytał jeszcze jedną książkę. I wręczył Danielowi cienką brązową książkę w twardej oprawie zatytułowaną Wielka piramida – jej konstrukcja, symbolizm i chronologia.
Wielka piramida Daniel znał wielką piramidę w Gizie. Ten typowy przykład architektury Starego Państwa powstał jako grobowiec faraona Cheopsa, a jego budowę zakończono w 2560 roku przed naszą erą. Piramida ma ponad sto czterdzieści sześć metrów wysokości i składa się z ponad dwóch milionów bloków z piaskowca, przy czym każdy z nich waży dwie i pół tony. Szacuje się, że wznosiło ją przez dwadzieścia lat sto tysięcy robotników, i dziś jest jedynym z siedmiu cudów świata, który przetrwał. To, co Daniel przeczytał w otrzymanej od Arthura książce, było dla niego zaskoczeniem. Już pierwszy rozdział kategorycznie stwierdzał, że wielka piramida n i e powstała jako królewski grobowiec. Skrzynia w komorze królewskiej nie była sarkofagiem, jedynie pozbawionym wieka kamiennym naczyniem, służącym jako miara pojemności – dokładnie rzecz biorąc, cztery brytyjskie ćwierci cetnara pszenicy. Co więcej, chociaż wielka piramida została wzniesiona w Egipcie, za jej budową nie stali Egipcjanie – udział faraona Cheopsa oraz jego poddanych był czysto logistyczny: mieli dostarczyć niezbędnej siły roboczej. Piramida została z kolei zbudowana przez członków zupełnie innej cywilizacji, przez naród budowniczych zwany Baratami lub Brytami, których symbolem było celtyckie koło wyobrażające rok. Koło owo miało obwód długości 9277,15 centymetrów i nie było znane Egipcjanom, ale w późniejszych latach pojawiło się ponownie jako matematyczna podstawa budowy Stonehenge. Równie obce były im inne jednostki miary zastosowane przy konstrukcji piramidy: cal polarny (nieomal identyczny z calem anglosaskim) oraz łokieć hebrajski, zwany świętym (dwadzieścia pięć cali anglosaskich). Skoro piramida nie została zbudowana jako grobowiec faraona ani nie została wzniesiona przez Egipcjan, to dlaczego zatem powstała? Dla autora tej książki odpowiedź była oczywista: piramidę postawiono pod boskim przewodem dla celów chronologii proroczej. Nie miał wątpliwości, że owa piramida jest właśnie tym z n a k i e m i ś w i a d e c t w e m P a n a Z a s t ę p ó w w z i e m i e g i p s k i e j opisanym w Księdze Izajasza. Boskie pochodzenie piramidy tłumaczyło również stłumienie pogaństwa w Egipcie w czasie, gdy powstawała, oraz kompletny brak
hieroglifów i malowideł na samej budowli. Autor wywodził dalej, że kluczem do rozszyfrowania chronologii proroczej zawartej w piramidzie jest zrozumienie jej geometrii i wymiarów. Wewnętrzna konstrukcja była wyjątkowa. Żadna inna piramida nie zawierała podobnych korytarzy ani komór, a zatem można przypuszczać, iż to w nich zostały zamknięte dane chronologiczne, a zmiany strukturalne definiowały główne wydarzenia w historii ludzkości. Po przeczytaniu książki Daniel podsumował jej kluczowe argumenty w dzienniku: (1) wielka piramida powstała ponad cztery i pół tysiąca lat temu; (2) zawierała wiadomość, że Chrystus jest Zbawcą i Odkupicielem ludzkości oraz wyszczególniała okoliczności jego powrotu; (3) stanowiła historię ludzkości od Adama poprzez czasy biblijne aż do dzisiejszej Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych – krajów, w których teraz mieszkał lud wybrany przez Boga. Trzy dni po skończeniu książki Daniel wrócił do domu Arthura. Gospodarz zaprosił jeszcze dwie inne osoby: Donalda Bakera, baptystycznego pastora, oraz Teda Snellgrove’a, dewelopera. Wszyscy trzej byli zainteresowani wrażeniami Daniela wyniesionymi z lektury i ewentualnymi pytaniami. – Naprawdę byłem poruszony – powiedział Daniel – i w pełni doceniam argumenty autora. Mam jednak kilka pytań. Pierwsze ma związek z użytymi skalami pomiarów. Nie rozumiem, dlaczego skala nagle skacze z jednego cala piramidowego, reprezentującego rok słoneczny, do tego samego cala reprezentującego tylko jeden miesiąc. – To od Wielkiej Galerii i po ukrzyżowaniu Jezusa, tak? – spytał Snellgrove. Daniel potaknął. – Projekt piramidy – ciągnął Snellgrove – miał zawierać więcej szczegółów o czasach nam współczesnych, ponieważ przekaz piramidy jest adresowany specjalnie do nas, zwłaszcza do narodów brytyjskich. Nikt wcześniej nie miał rozszyfrować znaczenia piramidy. – To odpowiada na moje pierwsze pytanie – powiedział Daniel. – Ale dlaczego chronologia kończy się na roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim? Myślę, że to sprawia mi najwięcej kłopotów. – Na dwudziestym sierpnia – uściślił Arthur – tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku. Przypadkowym zbiegiem okoliczności tego samego dnia ZSRR ogłosił pozytywny wynik testów bomby wodorowej. – Przypuszczamy, że tego dnia odpowiedzialność miała zostać odebrana z rąk ludzkości i należeć wyłącznie do Boga – wyjaśnił Snellgrove. – Ale rzeczywistym punktem końcowym chronologii piramidy jest rok dwa tysiące pierwszy i jak wiele osób sądziliśmy, że będzie on początkiem tysiącletniego panowania Chrystusa na ziemi. Nie muszę ci mówić, że nie był, więc fakt, że od tego roku wielka piramida milczy, jest
osobliwy. Teraz Baker zabrał głos: – Zgadzamy się zatem, Danielu, że czegoś brakuje, ponieważ rzeczywiście czegoś brakuje. Uważamy teraz, że wielka piramida nigdy nie miała opowiedzieć całej historii i że brakujący element układanki jest gdzie indziej, być może w jakiejś innej budowli. Mamy wszelkie powody przypuszczać, że znajdziemy go w Egipcie, lecz, szczerze mówiąc, nie jesteśmy pewni, czego szukamy. Mamy pieniądze na to, by przez jakiś czas finansować poszukiwania, lecz do dzisiejszego wieczora nie mieliśmy osoby, która by je poprowadziła. Wierzymy, że ty jesteś tą osobą, Danielu. Jesteś archeologiem, egiptologiem, chrześcijaninem we wszystkich znaczeniach tego słowa, a teraz także brytyjskim Izraelitą. Nie mogliśmy trafić na nikogo bardziej odpowiedniego do tego zadania. Baker powiedział prawdę – Daniel miał stosowne kwalifikacje. Nie powiedział mu jednak, choć dał do zrozumienia, że władze egipskie nigdy nie udzieliłyby zgody takiej organizacji jak brytyjscy Izraelici na przeprowadzenie tej ekspedycji. Było zrozumiałe, że nie wykażą zrozumienia wobec twierdzeń, jakoby ich największa atrakcja turystyczna została zbudowana przez Izraelitów pod przewodem Boga z myślą o Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii i nie miała de facto zupełnie nic wspólnego z Egiptem. Przed końcem wieczoru ustalono, że Daniel poprowadzi ekspedycję w poszukiwaniu brakujących części chronologii i proroctw. Spotkanie zakończyli modlitwą i prośbą do Boga, by pobłogosławił ich wyprawę, a w szczególności Daniela. Minęło pięć lat, nim wyprawa doszła do skutku. Badania Daniela pozwoliły mu na przypuszczenia, że brakujące wiadomości mogą znajdować się w niedawno odkrytej piramidzie znajdującej się osiem kilometrów na północ od Gizy, w Abu Roasz. Do tej pory władze wojskowe broniły wstępu na ten obszar Egiptu i nigdy nie stał się on częścią szlaku turystycznego. Egiptolodzy zasadniczo uważali tę budowlę za grobowiec faraona Dżedefre z IV dynastii, syna Cheopsa. W swoich czasach mogła być imponująca i gdy stała na górze wznoszącej się nad równiną Gizy, możliwe, że była odrobinę wyższa od wielkiej piramidy. Teraz zostało z niej niewiele. Pocięte kamienne bloki rozgrabili Rzymianie i użyli do swoich celów, lecz ocalał jeszcze szyb prowadzący w głąb góry, a Daniel domniemywał, że od niego mogą odchodzić także inne korytarze. Zadecydował, że tam rozpocznie poszukiwania. Przez cały czas Daniela wspierała entuzjastycznie nastawiona żona. Jeśli Sarah miała jakieś wady charakteru, to były nimi całkowity brak krytycyzmu wobec męża i ślepa lojalność. Gdy zatem Daniela zaciekawił brytyjski izraelityzm, to ją również; gdy mąż zaczął się interesować wielką piramidą, ona też; a gdy Daniel zdecydował się przyjąć propozycję poprowadzenia ekspedycji do Egiptu, Sarah zgodziła się z nim pojechać. Taka miłość jest niebezpieczna. Doprowadziła do śmierci obojga.
Postanowiono, że Eric zostanie u państwa Annandale’ów, gdy jego matka będzie podróżowała z Danielem, choć chłopiec niechętnie przyjął ten plan do wiadomości. Wprawdzie Arthur i Alice Annandale’owie stali się bliskimi przyjaciółmi jego rodziców, on sam nigdy ich nie polubił i uważał za nieco dziwnych. Nie pachnieli jak starzy ludzie, ale ich dom pełen był starych i przygnębiających mebli. Ciężko mu się również rozmawiało z Arthurem i podejrzewał, że Arthur w kontaktach z nim ma podobne trudności. Odnośnie nowych ustaleń jego rodzicom na myśl przychodziły słowa „rozsądne” i „najlepsze”, a Ericowi: „O jeny! No kurczę!”. Daniel i Sarah polecieli do Egiptu, gdzie na międzynarodowym lotnisku w Kairze czekał na nich asystent administracji Wydziału Egiptologii Uniwersytetu Amerykańskiego. Zamiast zawieźć ich do małego parterowego domku, jakiego się spodziewali, przetransportował ich do Mena House, hotelu sieci Oberoi. To Arthur sprezentował im dwutygodniowy pobyt tamże w przekonaniu, że obojgu niezbędny jest czas na spokojną aklimatyzację. W wiadomości, którą wręczono im w recepcji, Arthur napisał: „To piękny hotel, ale bądźcie nieufni wobec kostek lodu!”. Hotel rzeczywiście był wspaniały, a jego ogrody piękne, lecz Sarah nie mogła się powstrzymać od niewielkiego rozczarowania, że widok z ich pokoju blokuje piramida – de facto wielka piramida. Na kilka pierwszych dni Daniel i Sarah zamienili się w turystów. Stali w kolejce z ludźmi z całego świata i weszli do wielkiej piramidy; chodzili wokół sfinksa, wybrali się na wycieczki na pustynię, jeździli na wielbłądach i spędzili cały dzień w Muzeum Archeologicznym w Kairze. Piątego dnia Daniel zostawił Sarah przy basenie, a sam wybrał się na spotkanie z brygadzistą wynajętej ekipy. Pojechał z nim do Abu Roasz, gdzie ustalili, z których miejsc należy usunąć gruz. Brygadzista nazywał się Walid El Baradei i powiedział Danielowi, żeby mówił mu Wally. Wally oszacował, że jego ekipie przygotowanie stanowiska do pierwszego wstępnego wykopaliska zajmie sześć dni. Ostatnia taczka gruzu wyjechała ze stanowiska późnym rankiem w piątek, dziesiątego dnia pobytu Daniela w Egipcie. Ustalono, że wszyscy wezmą wolne na resztę dnia i wrócą w poniedziałek. Tego popołudnia Daniel pojawił się na stanowisku z Sarah. Chciał, aby żona doświadczyła intensywnej duchowej ciszy, nim rozpoczną się wykopaliska, i pomodliła się wraz z nim za sukces całego przedsięwzięcia. Chciał również mieć z nią wspólne zdjęcie, więc ustawił aparat na statywie na wprost równiny Giza, a następnie zaprogramował czas wyzwolenia migawki na minutę. Trudno powiedzieć, co wtedy opanowało Daniela. Być może powodem był panujący tego dnia upał, a może emocje wywołane przez tyle piasku wokoło. Niewykluczone też, że duchowy spokój tego miejsca lub ogrom odkrycia, którego miał wkrótce dokonać, a może po prostu zwyczajna i staromodna miłość do Sarah. Niezależnie jednak od tego,
co było głównym czynnikiem motywacyjnym, wszystkie razem sprawiły, że Daniel zaczął skakać w gorączkowej ekstazie religijnej, do czego szybko przyłączyła się Sarah, intonując imię Jezusa jednym głosem, z wyciągniętymi rękoma i dłońmi zwróconymi ku górze. – Je-zus! Je-zus! – skandowali i skakali, w górę i w dół, w górę i w dół. Mijały sekundy, a aparat szykował się do zdjęcia. – Je-zus! Je-zus! – skandowali. W górę i w dół, w górę i w dół. I wówczas, na ułamek sekundy przez otwarciem się migawki, rozległ się niemal niezauważalny trzask pękającego wielowiekowego drewna ukrytego pod wygładzoną powierzchnią, na której tańczyli Daniel i Sarah. Zaraz potem ziemia usunęła się im spod nóg, aparat zrobił zdjęcie, a państwo Gole’owie polecieli w głęboki i czarny jak smoła szyb. Ich ciała odbijały się od jego ścian i siebie nawzajem, nim gwałtownie uderzyły o dno i tam zostały. Było to bardzo długie w dół, ale bez powrotu w górę i już bez żadnej wzmianki o Jezusie. Stara piramida raz jeszcze sprawdziła się jako miejsce spoczynku. Wiadomość o śmierci Daniela i Sarah dotarła do Arthura kilka dni później. Była dla niego podwójnym ciosem: na poziomie osobistym stracił bliskich przyjaciół, a na zawodowym – jakąkolwiek szansę odkrycia w najbliższej przyszłości, a być może i w życiu, brakującej chronologii głosu Boga. Czuł wyrzuty sumienia, ale o dziwo nie miał poczucia winy. „Niezbadane są ścieżki” – przyszło mu natychmiast do głowy i trzymał się tej myśli jak środka przeciwbólowego. Eric dowiedział się o śmierci rodziców wczesnym wieczorem tego samego dnia. Nabrał zwyczaju zostawania po lekcjach w szkole na dodatkowych zajęciach lub spędzania czasu u przyjaciela – robił po prostu wszystko, co tylko mogło opóźnić powrót do domu Annandale’ów, tego muzealnego budynku i jego przypominających kustoszy właścicieli. Nie mógł doczekać się dnia, kiedy matka wróci z Egiptu, a on odzyska swoje dawne życie. Tęsknił za domem i swoim pokojem, za własnym telewizorem i słuchaniem własnej muzyki, ale przede wszystkim brakowało mu kuchni matki. Pani Annandale gotowała fatalnie. Gdy Eric wrócił do domu Annandale’ów, Arthur poprosił go, żeby zajrzał do jego gabinetu. W zachowaniu pana Annandale’a było coś, co zaniepokoiło chłopca, i przygotował się na złą wiadomość. Eric usiadł w fotelu, podczas gdy Arthur nadal stał tyłem do niego, wyglądając przez okno na ogród. Arthur Annandale był człowiekiem nawykłym do radzenia sobie z trudnymi sytuacjami za plecami danej osoby i czuł się nieswojo, przekazując złe wiadomości twarzą w twarz. – Wygląda na to, że róże będą wyjątkowe w tym roku, Ericu – zaczął. – Dlatego przykro mi, że twoja mama i tata ich nie zobaczą. Wiem, że twoja mama szczególnie lubiła róże.
– Co pan chce przez to powiedzieć? – spytał Eric. – Dlaczego ich nie zobaczą? – Ponieważ są martwi, Ericu. Są martwi i zasuszeni jak zioła na tych tu półkach. Wolałbym, żeby było inaczej, synu, naprawdę. Wolałbym móc ci powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale nie będzie. Jesteś teraz sierotą i jak tylko zakończy się pogrzeb, musimy zacząć się zastanawiać, co z tobą zrobić. Ale na to będzie czas – nie musimy teraz o tym myśleć. W tym momencie musimy pamiętać o tym, że twoja mama i tata zmarli w służbie Bogu, wykonując boskie dzieło. Umarli jako męczennicy, Ericu, i jeśli trzeba odejść, to nie ma lepszego sposobu. Naprawdę chciałbym móc znaleźć się na ich miejscu. – Odwrócił się do Erica i ciągnął: – Ty, ja i pani Annandale musimy dalej żyć i myślę, że powinniśmy zacząć od zjedzenia wątróbki z cebulą, które pani Annandale przygotowała specjalnie dla nas na dzisiejszy wieczór. Co powiesz na to, żebyśmy tak zrobili, Ericu? Zrobimy tak? Eric spojrzał na niego z kamiennym niedowierzaniem. Był w stanie powiedzieć tylko jedno: – Nie lubię wątróbki, panie Annandale. Gdy Eric leżał tej nocy w łóżku, odtwarzał w głowie wszystko, co Arthur mu w końcu powiedział: jak rodzice przypadkiem odkryli szyb, jak do niego wpadli i tam zginęli, że teraz jest sierotą, ale żeby się nie martwił, ponieważ wszystko się dobrze ułoży i nie zostawią go samemu sobie. Jego rodzice dołączyli do innych męczenników, którzy zmarli w Biblii, i teraz siedzą z nimi u stóp Boga, przerzucając się opowieściami i żartami. Gdyby dziś nadal spisywano Biblię, jego rodzicom poświęcono by w niej cały rozdział. To w tym momencie Erica zaciekawili ludzie, którzy zmarli w Biblii i są teraz przyjaciółmi jego rodziców. Dzięki wizytom w kościele i szkółce niedzielnej znał już wiele opowieści biblijnych, ale nigdy nie czytał Biblii i nie wiedział, o kim dokładnie mówił Arthur. Stało się dla niego osobliwie istotne, by dowiedzieć się więcej o tych zmarłych ludziach, a przede wszystkim spisać ich imiona. Postanowił wówczas przeczytać Pismo Święte od deski do deski. I policzyć zmarłych.
Oko cyklonu Czas pomiędzy wiadomością o śmierci a ceremoniami związanymi z pożegnaniem zmarłych to dziwny okres, bardzo podobny do życia w oku cyklonu. Niestety Eric podczas tej przerwy nie miał żadnego zajęcia i siedział u siebie w letargu, zobojętniały i niedowierzający w to, co się wydarzyło. To Arthur przejął nad wszystkim kontrolę. Wybrał przedsiębiorcę pogrzebowego i zajął się wszystkimi przygotowaniami, od przewiezienia ciał Daniela i Sarah po
wybór miejsc na cmentarzu. Rozmawiał z wielebnym Pete’em, który przekazał wiadomość o śmierci swojemu zgromadzeniu wiernych, a następnie skontaktował się z głową wydziału archeologii, który z kolei poinformował o wszystkim resztę pracowników. Sam skontaktował się ze Snellgrove’em, Bakerem i innymi członkami środowiska brytyjskich Izraelitów, którzy poznali Daniela i Sarah. Eric nie znał żadnych żyjących bliskich krewnych. Jego dziadkowie zmarli, żadne z rodziców nie miało rodzeństwa, a on widział raz rodzinę praprawnuka brata ciotecznego matki. Zdaniem Arthura pokrewieństwo opisane przez Erica było bliższe zagadkom matematycznym, które zadawano mu w dzieciństwie, niż związkom krwi, które byłby w stanie bez trudu zrozumieć, ale i tak skontaktował się z nimi. Według adresu znalezionego w książce adresowej Daniela Lawrence’owie mieszkali w Nowym Jorku. Osiem dni później, dzień przed pogrzebem, Eric otrzymał list od Jeffa Lawrence’a z adresem zwrotnym „Zakład Karny Lyon Mountain”. Mój Drogi Ericu, wiadomość o śmierci Twoich Rodziców była dla mnie szokiem. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak trudno musi Ci być pojąć tak zupełnie nieoczekiwane i niepotrzebne odejście i jakże to musi być rozdzierająco bolesne. Nie wiem, co się dzieje z człowiekiem, gdy umiera – nigdy nie miałem takiej pewności jak Twój Tata – lecz wiem, że Twoi Rodzice zawsze będą częścią Ciebie. Choć teraz jest Ci trudno, musisz nauczyć się być wdzięcznym za to, że Ich znałeś i się kochaliście, oraz mieć nadzieję, że z upływem czasu Twój smutek zostanie złagodzony przez dobre wspomnienia. Gdy umierali moi przyjaciele lub krewni, zawsze pojawiał się we mnie żal, że nie widywałem się z nimi częściej. Niemądrze i błędnie zakładałem, że zawsze będą. Wydaje się wpisane w ludzką naturę, iż dopiero nieobecność jakiejś osoby pokazuje nam jej znaczenie. Gdyby list na tym się kończył, byłby dobry, lecz Jeff pisał dalej. Bez mocy przekonywania zawartej w pierwszym akapicie zaczął się nieskładnie rozwodzić, przez co czytelnik mógł odnieść wrażenie, że jeśli listu nie napisały dwie osoby, to Jeff Lawrence jest prawdopodobnie psychicznie niezrównoważony. Pisał o kapciach i zamszowych butach, o Księdze Kapłańskiej, garbatych i mężczyznach ze zmiażdżonymi jądrami, a potem przedstawił wydarzenia prowadzące do jego uwięzienia. Być może zauważyłeś po papierze listowym, Ericu, że przebywam obecnie w więzieniu, zatem nie będę mógł przybyć na pogrzeb. Kilka lat temu życie nasze, Lawrence’ów, zaczęło się rozpadać. Susan opuściła dom, żeby podążać za swoimi marzeniami, do których najwyraźniej nie należało ukończenie college’u, a potem pani Lawrence i ja zaczęliśmy się od siebie oddalać,
zwłaszcza gdy powiedziała mi, że nie chce mnie już więcej widzieć. Nie sądzę, by chodziło o coś konkretnego, ale dała mi jasno do zrozumienia, że cholernie ją wkurzam i generalnie działam jej na nerwy, a pozew o Magicznego chłopca był kroplą, która przepełniła czarę goryczy. „No a co ze mną?” – spytałem. „Sądzisz, że z tobą jest łatwo żyć?” Lecz nigdy mi nie odpowiedziała, ponieważ już była za drzwiami z walizką i, jak się okazało, moimi kluczykami do samochodu. I to właściwie jest powód, dla którego mnie tu zamknięto. Pewnej nocy cholernie się upiłem. Było późno. Nikt w barze nie mógł mnie podwieźć, ponieważ byłem tam ostatni, i nie mogłem znaleźć taksówki z braku pieniędzy. I wówczas, gdy mijałem ten samochód, zobaczyłem, że w bagażniku są kluczyki i, czary-mary, nadciągnął pociąg do Zakładu Karnego Lyon Mountain. Oskarżono mnie o prowadzenie pojazdu w stanie nietrzeźwym, nadzwyczaj zuchwałą kradzież i stawianie oporu podczas aresztowania, chociaż to ostatnie to bzdura! Policjantowi, który mnie zatrzymał, powiedziałem tylko „pieprz się”, ale to wynikało raczej z frustracji niż chęci urażenia go. Gdyby za Tobą przez blisko pięć kilometrów jechał samochód z włączonymi długimi światłami, podczas gdy Ty usiłujesz prowadzić auto z ręczną skrzynią biegów, prawdopodobnie zareagowałbyś tak samo. I w dodatku to była toyota camry, na litość Boską, nic specjalnego! Tak czy inaczej, na rok trafiłem za kratki, chociaż akurat tu jest głównie płot, ponieważ uważa się nas za więźniów niskiego ryzyka. Nieczęsto mnie ktoś odwiedza, więc gdybyś kiedykolwiek znalazł się w okolicy… Powodzenia na pogrzebie, Dzieciaku, i mam nadzieję, że któregoś dnia znowu się spotkamy. Trzymaj się, Mały Człowieku! Twój tata zwykł był kończyć listy słowami „Twój w Chrystusie”. Chciałbym móc zrobić to samo. Na razie: Twój w więzieniu, Jeff Eric pamiętał odwiedziny Lawrence’ów w domu rodziców jako krótki, lecz bardzo ekscytujący okres swojego życia, i doskonale sobie przypominał okoliczności ich wyjazdu. To były coroczne wakacje Lawrence’ów. Przylecieli z Nowego Jorku do San Francisco, na lotnisku wynajęli samochód, po czym przyjechali do Santa Cruz. Ostatni raz Daniel i Sarah widzieli ich na własnym ślubie, a to było piętnaście lat wcześniej. Sporadycznie rozmawiali przez telefon i wysyłali sobie kartki świąteczne. Ale to wszystko. Będąc chrześcijaninem, a zatem teoretycznie człowiekiem niezważającym na ponoszony koszt jakichkolwiek swoich działań ani afronty wobec siebie, Daniel nie mógł się pozbyć wrażenia, że wysłał im znacznie więcej kartek, niż od nich otrzymał. Pamiętał również, że Jeff był nietrzeźwy i nieco hałaśliwy na ich weselu. Ale
Lawrence’owie byli jedynymi osobami, które Daniel mógł nazwać rodziną. Ich wizyta miała potrwać tylko tydzień i obiecali kupić dodatkowy bilet na koncert dla Erica. Koncert, na który Lawrence’owie chcieli się wybrać, miał się odbyć w San Francisco, a artystą był nie kto inny jak światowej sławy Paul McCartney. Podczas niechrześcijańskich chwil powątpiewania w bliźnich Danielowi przeszło przez myśl, że Jeff i jego rodzina prawdopodobnie traktują jego dom jako wygodny i tani hotel, ale szybko tę myśl wygonił z głowy. Po koncercie Lawrence’owie mieli pojechać do Los Angeles, gdzie Jeff miał jakieś sprawy zawodowe do załatwienia. Przez pierwsze trzy dni ich wizyty wszystko przebiegało dobrze. Eric polubił Jeffa. Był niepodobny do innych znajomych ojca i nie tak poważny jak on. Dużo żartował, szczególnie kosztem Daniela, zwracał się do niego per Chuckles i ciągle mu powtarzał, żeby się rozchmurzył. Któregoś razu Jeff mało nie pękł ze śmiechu, gdy ojciec wyjaśnił mu swoje zainteresowanie wielką piramidą. Stwierdził, że wątpi, by można było pojąć boskie objawienie dzięki rozciągnięciu cholernego centymetra wzdłuż korytarza budowli. W tym momencie Daniel zmienił temat rozmowy: – A ty co teraz porabiasz, Jeff? – spytał. – Nadal podrzucam, Danielu. Nadal podrzucam. – Piłkę? – spytał Eric. – Nie, dzieciaku, podrzucam pomysły studiom telewizyjnym i wydawnictwom. Mam nadzieję, że w następnym tygodniu zainteresuje się mną jedno studio w Los Angeles. W ogóle nie potrafię pisać, ale mam pomysły. Słyszałeś kiedyś o detektywie karle? – Nie – odparł Eric. – Kto to taki? – No, to detektyw, który jest karłem i specjalizuje się w sprawach na dużej wysokości – powiedział Jeff, teraz wyjątkowo poważny. – Nie rozumiem – zdziwił się Eric. – To proste, naprawdę. To karzeł z głową wielkości arbuza, ale wielki bystrzak. Ma taki umysł jak komputer, który widzi zależności, jakich inni detektywi nie dostrzegają. Jest niezły na poziomie ziemi – na niebezpiecznych ulicach, że tak powiem – ale naprawdę znakomity staje się na dużych wysokościach, jak w Himalajach czy Andach, ponieważ jest mały, krępy i nigdy nie ma choroby wysokościowej jak inni detektywi, którzy są wyżsi. Więc to on jeździ do niezłych miejsc i to się właśnie podoba producentom. Wzięła to jedna z kablówek w Nowym Jorku i rzecz już osiągnęła kultowy status, zwłaszcza pośród krasnoludów. – I powiedz Danielowi, ile za to dostałeś – wtrąciła się żona Jeffa, Anna. Zachowywała się lekceważąco i Eric uznał, że w przeciwieństwie do jego matki nie okazuje swojemu mężowi dużego wsparcia. – Dobra, to było tylko pięć tysięcy dolarów, ale jeśli wezmą to inne sieci, pieniądze zaczną schodzić – oznajmił Jeff. – Co będziesz podrzucał w Los Angeles? – spytała Sarah.
– Dziękuję, że pytasz, Sarah. Jeśli mam być szczery, to myślę, że mój najlepszy na razie pomysł. Prowizorycznie nazywam to serią o magicznym chłopcu. Tym razem rzecz odbywa się w Anglii. Opowiada o osieroconym chłopcu imieniem Barry Cotter, który mieszka na wsi w brutalnie go traktującej rodzinie zastępczej. Chłopak przekonuje się, że ma magiczną moc, gdy odkrywa stary punkt trygonometryczny na wrzosowisku niedaleko miejsca, w którym mieszka. Jeśli obejdzie go trzy razy, zostaje przeniesiony do innego świata, pełnego czarodziejów i czarownic. I to jest prawdziwa historia walki dobra ze złem. Myślę, że ten pomysł zainteresuje raczej studia filmowe niż telewizyjne. – Ale, tato – zaśmiała się Susan. – Właśnie opisałeś cykl o Harrym Potterze. – Kim jest Harry Potter? – spytał Jeff. – Och, daj spokój, tato, wszyscy o nim słyszeli! (To był początek sporu sądowego o Magicznego chłopca, do którego Jeff nawiązał w liście do Erica. Nabrał przekonania, że wydawnictwo lub studio telewizyjne, któremu wspomniał o tym pomyśle, ukradło go i rozwinęło z jakąś kobietą nazwiskiem J.K. Rowling, choć nie miał pewności, czy nie wspomniał o tym także jakieś przypadkowej osobie poznanej w barze. Proces ten kosztował go oszczędności i małżeństwo, które na tym etapie i tak były już dość kruche). Najlepiej z całej wizyty Lawrence’ów Eric zapamiętał Susan. Miał wówczas osiem lat, a ona siedemnaście i wydawała mu się najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział – pachniała olejkiem paczuli i ubierała się zgodnie z zasadą minimalizmu tak, aby nie naruszając prawa, jak najwięcej pokazać. Ericowi podobało się w niej również to, że rozmawiała z nim jak z równym sobie, a nie jakimś dzieckiem – nie miał wątpliwości, że gdy już będzie wystarczająco duży, to się pobiorą. Wszędzie chodzili razem: na plażę, do parku rozrywki i na filmy. Siedzieli w knajpkach i rozmawiali w nieskończoność, Eric nieświadom ukradkowych spojrzeń, jakie Susan rzucali starsi chłopcy i mężczyźni. W zasadzie robili razem wszystko z wyjątkiem brania narkotyków, które Susan rozsądnie zostawiła dla siebie. To właśnie narkotyki były przyczyną wyrzucenia rodziny Lawrence’ów z domu państwa Gole’ów. A dokładniej, zwykła marihuana. Może Daniel potraktowałby to jako nastoletnie odchylenie od normy i wybaczył, gdyby Susan nie użyła dwóch stron z rodzinnego egzemplarza Biblii po tym, jak skończyły się jej bibułki do skrętów. Dla Daniela bowiem czyn ten stanowił świętokradztwo i nie było mowy o kompromisie. Mający załagodzić sytuację argument Jeffa, że strony zostały wydarte tylko z Księgi Kapłańskiej, był dla Daniela zupełnie nieistotny. Następnego ranka Lawrence’owie wynieśli się do hotelu, a Eric miał złamane serce. Dopiero kiedy Sarah wstawiła się u Daniela za synem, ten pozwolił Ericowi towarzyszyć Lawrence’om na koncercie Paula McCartneya. Imię Susan padło w domu dopiero dwa lata później. Eric wszedł do salonu
i usłyszał, jak rodzice o niej mówią i trzymają list od Jeffa. – Co u niej? – spytał chłopak. – Trudno powiedzieć – odparł Daniel. – Według Jeffa rzuciła college i wyjechała do Niemiec. W rzeczywistości Jeff napisał coś innego, że wieczorami ogląda rury. Ale Daniel uznał, że to błąd ortograficzny, że Jeff nie wie, jak się pisze „Ruhry”. Chociaż zdziwiło go, że Susan zainteresowała się przemysłem stalowym Europy Zachodniej. Pomyślał też jednak, że poza sterydami konkretni Niemcy nie będą tolerowali żadnych innych narkotyków, więc może w sumie jest to dobra wiadomość. W dniu pogrzebu Eric obudził się wcześnie. W nocy znad morza napłynęła mgła i nadal się utrzymywała. Chłopiec pomyślał sobie, że przed końcem dnia wszystkie fizyczne dowody istnienia jego rodziców znikną w dziurze, drugiej w ciągu kilku tygodni, w której jego matka i ojciec będą leżeli obok siebie przez wieczność. On zaś pozostanie z dala od nich, na powierzchni. Nadal nie zdecydowano, co się z nim stanie. Arthur Annandale i jego żona, choć przez te kilka tygodni chętnie się chłopcem opiekowali, nie byli w stanie ani go adoptować, ani wziąć na wychowanie, bo oznaczało to, że Eric musiałby z nimi zamieszkać. Arthur wiedział, że ma trudności w nawiązywaniu kontaktów z dziećmi, lecz wytłumaczył swoją decyzję nerwowym usposobieniem pani Annandale i jej słabym sercem. Rodzina Lawrence’ów zaś, jedyni znani Ericowi krewni, najwyraźniej się rozpadła: Jeff rozwiódł się z żoną i przebywał w więzieniu. Arthur przeczytał list od Jeffa i szybko doszedł do wniosku, że co do psychiki Jeffa to ten pociąg już dawno się wykoleił. Na szczęście pieniądze nie stanowiły problemu Erica – rodzice wykupili sobie ogromne polisy na życie, dom nie był obciążony hipoteką, a uniwersytecka renta Daniela dała kolejną okrągłą sumkę. Poza tym zarówno Daniel, jak i Sarah byli jedynakami, wskutek czego odziedziczyli spore majątki swoich rodziców i mieli znaczne oszczędności i portfele akcji. Fundusze te trafiły pod zarząd powierniczy do czasu dwudziestych piątych urodzin Erica, na razie zaś miał otrzymywać miesięczny zasiłek i pieniądze na pokrycie wszystkich kosztów nauki w szkole i college’u. Ustalono, że opiekunem chłopca będzie prawnik jego ojca, a Eric zostanie umieszczony w szkole z internatem w San Francisco. Święta będzie mógł spędzać u Annandale’ów lub u wielebnego Pete’a i jego rodziny. Eric jednak chciał odnaleźć Susan i z nią zamieszkać. Postanowił, że zaraz po pogrzebie uda się do zakładu karnego, w którym przebywa Jeff, i dowie się od niego, gdzie jej szukać. Mimo że Daniel i Sarah mieli niewielkie grono przyjaciół, na pogrzebie pojawiło się sporo osób. Dziwaczna natura ich śmierci przyciągnęła lokalne media i zawładnęła ich
wyobraźnią, a Eric, osierocony syn, był wisienką na torcie tej jedynej w swoim rodzaju historii z życia wziętej. Zamknięte trumny stały obok siebie przed kościołem, a Eric siedział w pierwszej ławce pomiędzy Arthurem a matką jednego z jego znajomych. Obejmujące go ręce zapewniały ciepło jego ramionom w klimatyzowanym kościele, lecz niewiele pociechy. Muzyka była smutna, mowa pogrzebowa wielebnego Pete’a jeszcze smutniejsza, a biedny Eric tylko płakał i płakał, beznadziejnie samotny. Z tego, co kiedyś było rodziną, został tylko on. Stojąc przy grobie i świadom zamiłowania swojego ojca do piasku, Eric rzucił dwie jego garście na trumny. Gdy wielebny Pete zaintonował końcowe modlitwy, ostatnie łzy spłynęły po młodej i ściągniętej bólem twarzy Erica. Gdy wrócił do swojego pokoju w domu Annandale’ów, zastał na łóżku kopertę ze zdjęciami. Fotografie zostały wywołane z filmu z aparatu Daniela znalezionego w Abu Roasz i przesłane Ericowi przez Wally’ego. Znalazły się tam zdjęcia hotelu, w którym zatrzymali się jego rodzice, zdjęcia Kairu, zdjęcia wielkiej piramidy, sfinksa i innych piramid, zdjęcia pustyni i jego rodziców jeżdżących na wielbłądach, zdjęcia Abu Roasz i… Eric zadrżał. Na samym końcu pliku odbitek w formacie dziesięć na piętnaście centymetrów, które trzymał w ręku, widniały głowy jego rodziców z malującymi się na twarzach zaskoczeniem i zdumieniem. Nad głowami znajdował się niezamierzony temat zdjęcia: rozległy ogrom błękitnego nieba.
Nierozgarnięty, ale nie głuchy Akademia Talbota była małą tradycyjną szkołą nastawioną na edukację religijną. Jej nauczanie opierało się na zasadach i wartościach z Pisma Świętego, a po jej uczniach spodziewano się, że swoim życiem będą dawać świadectwo wierze. Placówka krzewiła również umiłowanie wolności oraz amerykański patriotyzm poprzez narzucanie restrykcyjnych przepisów dotyczących wyglądu, w tym mundurków, i tępienie niechlujstwa. Ale uwadze osób odpowiedzialnych za wykształcenie Erica umknął fakt, że Akademia Talbota była szkołą dla głuchych i nauka w niej opierała się na języku migowym. Była to jedna z trzech chrześcijańskich szkół z internatem wybranych przez Arthura Annandale’a wraz z wielebnym Pete’em. I chociaż obaj mężczyźni wiedzieli, że ma dobrą opinię wśród chrześcijan, to żaden z nich nie był świadom jej szczególnego profilu. Listę przekazali Williamowi Streyowi, prawnemu opiekunowi Erica, pozwalając mu dokonać ostatecznego wyboru. Strey zaś nie sprawdził informacji o żadnej ze szkół i wybrał Talbota tylko dlatego, że tak brzmiało nazwisko panieńskie jego żony. Dokumenty konieczne do zapisania Erica przekazał Elizabeth Mills, nowo zatrudnionej sekretarce, która wprawdzie zdawała sobie sprawę, że Akademia Talbota
jest szkołą dla głuchych, lecz jako że nigdy nie spotkała Erica, nie miała powodu sądzić, że chłopak Gole’ów słyszy. Pierwotnie to Arthur Annandale i jego żona mieli zawieźć Erica do Akademii, lecz plan ów został zmieniony, gdy Alice została zabrana do szpitala w związku z bólami brzucha. Wielebny Pete akurat wyjechał z miasta, a Strey musiał być w sądzie, zatem to Elizabeth zabrała Erica do San Francisco. W Akademii czekała na niego pani Isabelle Armitage, zażywna kobieta po pięćdziesiątce, która nosiła buty na płaskim obcasie i się nie malowała. Zwracała się do Erica dziwnym i wyjątkowo donośnym głosem, jednocześnie gestykulując: – DZIEŃ DOBRY, ERICU. WITAJ W AKADEMII TALBOTA. MAM NADZIEJĘ, ŻE BĘDZIESZ SZCZĘŚLIWY, PRZEBYWAJĄC TUTAJ Z NAMI. Eric podziękował jej i powiedział, że z całą pewnością tak właśnie będzie. – ZNAKOMICIE CZYTASZ Z RUCHU WARG, ERICU, MASZ TEŻ DOSKONAŁĄ DYKCJĘ. ALE ROZMAWIAJĄC Z WIĘKSZOŚCIĄ UCZNIÓW TUTAJ, BĘDZIESZ MUSIAŁ UŻYWAĆ JĘZYKA MIGOWEGO. Eric nie miał pojęcia, o co jej chodziło, ale podniósł kciuki, żeby pokazać dobre chęci, na co pani Armitage również podniosła kciuki i uśmiechnęła się szeroko. Po dziesięciu minutach sztywnej rozmowy rozległo się pukanie do drzwi i do środka wszedł chłopiec mniej więcej w wieku Erica. – ERICU, POZNAJ CRAIGA. CRAIG POMOŻE CI SIĘ TUTAJ ZADOMOWIĆ. Craig zaprowadził Erica do internatu znajdującego się dwa budynki dalej od części administracyjnej i zatrzymał się przed drzwiami na pierwszym piętrze. Eric domyślił się, że to będzie jego pokój, ale prawdę mówiąc, to było wszystko, co zrozumiał. Dźwięki wydobywające się z ust Craiga były raczej niezrozumiałe, lecz uznał, że obecność przewodnika po kampusie jest spełnieniem wymogów związanych z otrzymaniem państwowego dofinansowania. Uśmiechnął się więc uprzejmie do Craiga, który w odpowiedzi wykonał tylko jeszcze więcej dziwnych gestów, jakie robiła pani Armitage. Eric pokazał mu podniesione kciuki tak samo jak dyrektorce i Craig odszedł z wypisaną na twarzy konsternacją. Zajęcia w Akademii Talbota zaczęły się dopiero dwa dni później i większość tego czasu Eric spędził albo w swoim pokoju, albo w szkolnej kafeterii. Craig najwyraźniej uznał, że spełnił obowiązek zaopiekowania się nim, i zamigał swoim kolegom, że ten nowy chłopak jest bardzo cichy i małomówny. – POKAZAŁ MI TYLKO PODNIESIONE KCIUKI! – Wzruszył ramionami. – TO BYŁO JAK PRÓBA WYCIŚNIĘCIA KRWI Z KAMIENIA. MYŚLĘ, ŻE GO TU WZIĘLI, ŻEBY SZKOŁA SPEŁNIAŁA JAKIEŚ WYMOGI. Nadszedł pierwszy dzień zajęć i Eric zajął miejsce w głębi sali. Gdy nauczyciel zaczął mówić, Eric zorientował się, że musi bardzo wytężać słuch, żeby wyłapać
poszczególne słowa. Podniósł rękę i spytał, czy może się przesiąść do przodu. – DLACZEGO? – spytał pan Dexter. – Nie słyszę pana. Nie jestem głuchy czy coś takiego, ale mam trudności ze zrozumieniem pańskiego akcentu. – NIKT Z NAS TUTAJ NIE JEST GŁUCHY… – Pan Dexter spojrzał do dziennika – …ERICU. NIE UŻYWAMY JUŻ TEGO SŁOWA. TERAZ MÓWIMY O SOBIE JAKO O OSOBACH NIEDOSŁYSZĄCYCH. NIE WIDZISZ STAMTĄD, JAK MIGAM? NIE JESTEŚ TAKŻE ŚLEPY? PRZEPRASZAM, CHCIAŁEM POWIEDZIEĆ „NIEDOWIDZĄCY”? – Nie, proszę pana, nie jestem ślepy ani niedosłyszący. Jestem normalny. W sali rozległy się ciche sapnięcia, gdy nauczyciel zamigał słowa Erica reszcie klasy. Placówka szczyciła się wyrabianiem pozytywnej tożsamości wśród swoich uczniów i za wszelką cenę unikano słowa „normalny”. Pan Dexter przerwał na chwilę prowadzenie lekcji i zabrał Erica do gabinetu dyrektorki. – PANI ARMITAGE, ON MÓWI, ŻE NIE JEST NIEDOSŁYSZĄCY. – OCZYWIŚCIE, ŻE JESTEŚ NIEDOSŁYSZĄCY, ERICU. Z JAKIEGO INNEGO POWODU RODZICE MIELIBY CIĘ PRZYSŁAĆ DO SZKOŁY DLA TAKICH DZIECI? – Moi rodzice nie żyją, pani Armitage. Myślę, że mój opiekun prawny popełnił błąd. Pani Armitage była zdziwiona. Otworzyła teczkę Erica i znalazła numer kontaktowy. Telefon odebrał William Strey, który potwierdził, że rzeczywiście doszło do okropnej pomyłki. Przyznał, że Eric jest wprawdzie nieco nierozgarnięty, ale z pewnością nie jest głuchy. – CO CHCE PAN PRZEZ TO POWIEDZIEĆ, PANIE STREY? MÓWI PAN, ŻE BYCIE NIEROZGARNIĘTYM I NIEDOSŁYSZĄCYM TO TO SAMO, A MOŻE MÓWI PAN, ŻE BYCIE GŁUCHYM JEST GORSZE OD BYCIA TĘPYM? Strey przeprosił za niefortunny dobór słów i spytał, czy mógłby oddzwonić do niej po południu. Eric był równie niezadowolony z doboru słów swojego opiekuna jak pani Armitage. Kimże jest William Strey, by nazywać go nierozgarniętym? Jak ktoś, kto ma średnią w postaci solidnej oceny dostatecznej, może być uważany za mało pojętnego? Eric i pan Dexter wrócili do sali i po wyjaśnieniu położenia Erica reszcie klasy Dexter zaproponował, żeby wszyscy się po cichu pomodlili. Uczniowie spojrzeli ze współczuciem na Erica i schylili głowy. W tym momencie nikt nie modlił się żarliwiej niż normalny Eric. Po telefonie od pani Armitage Strey sam zaczął telefonować, ale nie był w stanie znaleźć miejsca dla Erica w żadnej innej szkole z internatem – wszystko było zajęte i nic nie miało się zwolnić aż do wiosny. Jako że Eric miał opłacony pobyt
z wyżywieniem w Akademii Talbota, ustalił więc z panią Armitage, że chłopiec spędzi tam resztę pierwszego semestru. Pani Armitage jednak postanowiła pewien warunek: Eric musi przejść przyspieszony kurs amerykańskiego języka migowego. Strey chętnie na to przystał – znowu miał go z głowy. To ustalenie nie miało większego znaczenia dla Erica. Nie zamierzał zostać w szkole, tej czy jakiejkolwiek innej, dłużej niż kilka tygodni. Jego celem od początku była ucieczka oraz znalezienie Susan i z takim założeniem napisał już list do Jeffa. Czekając na odpowiedź, uczył się, czego tylko mógł, i usiłował radzić sobie z językiem migowym, który zagrażał jego modelowo dostatecznej średniej. W wolnym czasie nadal czytał Pismo Święte i spisywał listę wymienionych w nim zmarłych. Zanim trafił do Akademii Talbota, przeczytał już Księgi Rodzaju, Wyjścia i Kapłańską. Nie była to najłatwiejsza z lektur, a pod względem dokładnego zestawienia tych, którzy stracili życie, okazała się trudniejsza, niż się spodziewał. Sporządził listy zmarłych wymienionych z imienia, zmarłych, których liczba została podana, ale imię nie, i zmarłych, którzy zostali nienazwani i nieokreśleni liczebnie. Z trzech tysięcy sześciuset czternastu określonych liczebnie zmarłych tylko dziewięcioro miało imiona: Abel, zamordowany przez swojego brata Kaina w ataku zazdrości, żona Lota, obrócona przez Boga w słup soli za nieposłuszeństwo, Sychem i jego ojciec Chamor, zabici przez Jakuba za zhańbienie przez tego pierwszego jego córki Diny, Er, jeden z potomków Jakuba zabity przez Boga za nikczemność, Onan, brat Era, zabity przez Boga za rozlewanie nasienia na ziemię, król Amalek, zabity przez Jozuego, oraz Nadab i Abihu, synowie arcykapłana Aarona spaleni na popiół przez Boga za niezrozumienie ceremonii składania ofiary. W kategorii „Prawie nazwani, lecz nie do końca” znaleźli się dwaj mężczyźni zabici przez Lamecha, potomka Kaina, za ranienie bądź uderzenie go, główny piekarz faraona Egiptu powieszony z rozkazu faraona, kilka osób, które wpadły do dołów ze smołą ziemną, Egipcjanin zabity przez Mojżesza za pobicie hebrajskiego niewolnika, mężczyzna z matki Izraelitki i ojca Egipcjanina zabity przez Izraelitów za bluźnierstwo, sześciuset egipskich woźniców rydwanów zatopionych w Morzu Czerwonym podczas pościgu za uciekającymi Izraelitami oraz trzy tysiące Izraelitów zabitych przez potomków Lewiego za zbudowanie i czczenie złotego cielca, podczas gdy Mojżesz na górze rozmawiał z Bogiem. W ostatniej kategorii bezimiennych i nieznanych z liczby znalazły się miasta Sodoma i Gomora, mężczyźni zamieszkujący miasto rządzone przez króla Chamora, lud króla Amaleka, świat z czasów Noego zniszczony przez powódź, nieokreślone ofiary wojen, Egipcjanie zabici przez grad zesłany przez Boga, pierworodni synowie Egipcjan zabici przez plagę zesłaną przez Boga, inni członkowie armii faraona w postaci jeźdźców i woźniców rydwanów zatopieni przez Morze Czerwone, gdy usiłowali odzyskać dawnych niewolników.
I wtedy przyszedł list do Jeffa, krótki, ale rzeczowy. Napisał w nim, że bardzo go wizyta Erica ucieszy i że znowu ma kontakt z Susan. Ostrzegł go jednak, by nie występował do władz więzienia w celu uzyskania oficjalnego pozwolenia na spotkanie, ponieważ jako nieletni go nie otrzyma, jeśli nie będzie towarzyszyła mu osoba dorosła. Powinien za to pojawić się przy bramie i spytać o Dużego, strażnika, który jest teraz przyjacielem Jeffa. Na koniec Jeff stwierdził, że odłoży plany ucieczki do czasu odwiedzin Erica i cieszy się, że się ponownie zobaczą. Podpisał się tak samo jak w poprzednim liście: „Twój w więzieniu, Jeff”. Eric miał teraz kłopot, jak dostać się do Zakładu Karnego w Lyon Mountain. Od San Francisco dzieliło go ponad pięć i pół tysiąca kilometrów, a podróż autobusem potrwałaby co najmniej trzy i pół dnia. Problemem było nie dwieście pięćdziesiąt dolarów na bilet, ale nieukończony piętnasty rok życia – przepisy firm autobusowych uniemożliwiały mu podróż bez opiekuna trwającą dłużej niż pięć godzin, a w dodatku mogła się ona odbyć tylko za dnia. Ponadto Eric nie wyglądał nawet na swoje trzynaście lat i prędzej mógłby udawać jedenasto- niż piętnastolatka. Pozostało mu tylko to, przed czym zawsze ostrzegali go rodzice: dać się podwieźć obcym. Eric zdawał sobie sprawę, że jego nieobecność w szkole zostanie zauważona, i wyliczył, że potrzebuje co najmniej dwóch dni przewagi, zanim zostanie wszczęty alarm. Zatem z trzytygodniowym wyprzedzeniem powiadomił szkołę, że wróci do domu na jeden weekend, żeby wziąć udział w nabożeństwie żałobnym za rodziców, i poprosił o pozwolenie, które otrzymał, na opuszczenie placówki po zakończeniu porannych zajęć piątkowych. Skłamał bardzo niechętnie i miał nadzieję, że zarówno Bóg, jak i rodzice mu wybaczą. W dniu planowanego wyjazdu Eric został odebrany ze szkoły przez taksówkę i zawieziony w pobliże Union Square, skąd przeszedł na dworzec autobusów Greyhound przy Mission Street i kupił bilet w jedną stronę do Sacramento. Na stacji w Sacramento kupił bilet do Roseville, osiedla na przedmieściach miasta, blisko autostrady międzystanowej numer osiemdziesiąt, skąd przeszedł do miejsca, w którym droga numer sześćdziesiąt pięć łączyła się z autostradą. Następnie siadł na utwardzonym poboczu, zdjął plecak, położył go przy nogach, odpiął biały kask rowerowy, który zaczął od pewnego czasu nosić, i przymocował go do jednego z pasków plecaka. Ukląkł na asfalcie, zamknął oczy i złożył dłonie. Modlił się, by Bóg nad nim czuwał i go strzegł ode złego, doprowadził do Susan i przywrócił szczęście w życiu. Uznał, że Bóg odpowiedział na jego modlitwy, gdy zawołał go ważący sto dwadzieścia siedem kilogramów anioł z brzuchem jak ciąża w dziewiątym miesiącu. Anioł nazywał się Czerwony Dunbar i prowadził ciężarówkę.
Życzliwość nieznajomych Eric nadal miał mocno zamknięte oczy, gdy osiemnastokołowa ciężarówka z długą maską zatrzymała się z sykiem opon. Otworzył je w tej samej chwili, gdy gwałtownie otworzyły się drzwi od strony pasażera i zobaczył za nimi dużą głowę z obciętymi na jeża włosami. – Dokąd jedziesz, dzieciaku? – Plattsburgh w stanie Nowy Jork, proszę pana – odparł Eric. – Dobra, wskakuj. Tylko szybko, tu nie wolno się zatrzymywać! Eric chwycił plecak i wrzucił go do kabiny. Kierowca przyjrzał się mu uważnie i zdziwił się młodym wiekiem chłopaka. – Ile ty masz lat, synu? – spytał. – Jedenaście? – Nie, proszę pana, trzynaście. Ale wyglądam na mniej. Nazywam się Eric Gole. – Ja jestem Czerwony, Czerwony Dunbar. Powiedz mi, dzieciaku, jak to się stało, że ktoś tak młody jak ty znalazł się tu sam. Czy twoi rodzice wiedzą, gdzie jesteś? I dlaczego jedziesz do Nowego Jorku? Eric powiedział Czerwonemu Dunbarowi prawdę, całą: o śmierci rodziców, o umieszczeniu go w szkole dla głuchych i o poszukiwaniu jedynej rodziny, która mu została – Jeffa w więzieniu i Susan nie wiadomo gdzie. – Kurdebele! – wykrzyknął Czerwony. (Był to jeden z trzech sposobów wyrażania zaskoczenia, jakich kiedykolwiek używał. Pozostałe to „kurdebalans” i, jeśli czas pozwalał, „kurdebalans, kurrr…tyna”). Czerwony Dunbar miał pięćdziesiąt cztery lata. Urodził się w 1956 roku i mieszkał w Yuba City z kobietą, którą poślubił trzydzieści trzy lata wcześniej i która urodziła mu dwoje dzieci: syna, również prowadzącego ciężarówkę, i córkę, doprowadzającą Czerwonego do szału. Czerwony przez całe życie jeździł ciężarówkami: najpierw dla innych, a teraz własną. Swoją pierwszą kupił w 1999 roku i od tego czasu pracował na własny rachunek i opłacał członkostwo w Stowarzyszeniu Niezależnych KierowcówWłaścicieli. Opowieść Erica wzruszyła Czerwonego, w dodatku mógł się utożsamiać z przynajmniej jedną jej częścią – on również stracił rodziców w młodym wieku. Wyraźnie pamiętał dzień, kiedy wrócił do domu od kolegi i zobaczył, że na podjeździe stoi radiowóz, a na podwórku kręcą się sąsiedzi. Młoda policjantka przekazała mu wiadomość, że jego rodzice i młodsza siostra zginęli w wypadku samochodowym. Dodała, że zginęli natychmiast, że nie cierpieli. Czerwony miał wówczas piętnaście lat i cierpienie, którego uniknęli jego rodzice, spadło na niego niczym tona cegieł. Na trzy lata umieszczono go w rodzinie zastępczej, która go karmiła i ubierała, ale okazywała niewiele czułości. Gdy skończył osiemnaście lat, wyjechał, by już nigdy do nich nie wrócić. Nadal uważał, że wychowywali dzieci raczej dla pieniędzy niż z powodów altruistycznych. Gdyby
Czerwony miał wówczas choćby najmniejszą możliwość znalezienia kochających krewnych, jakich teraz szukał Eric, to był pewien, że wyruszyłby w taką samą podróż, a jeśli byłoby trzeba, to i przeszedłby te pięć i pół tysiąca kilometrów na piechotę. – Jadłeś, dzieciaku? – Jadłem śniadanie i kilka cukierków toffi w autobusie. Jest pan głodny? – Wkrótce będę. Co powiesz na to, żebyśmy się zatrzymali na następnym parku pikli i zjedli obiad? – Bardzo chętnie, ale nigdy nie przepadałem za piklami. Jeśli nie będzie tam niczego, co lubię, czy mogę kupić tam sobie jakąś czekoladę? – Park pikli to u kierowców stacja – zaśmiał się Czerwony. – Podają tam różne rodzaje jedzenia. Kiedy dowiozę cię do Chicago, będziesz miał trochę ciała na tych kościach, to ci mogę obiecać. Dwadzieścia minut później Czerwony i Eric siedzieli przy stole w tej części knajpki, która była przeznaczona dla kierowców ciężarówek, a na ich talerzach piętrzyło się jedzenie. Czerwony zamówił serwowane cały dzień śniadanie oraz racuchy z syropem klonowym dla siebie, a dla Erica kurczaka w panierce. – Dasz radę to zjeść, dzieciaku? – spytał chłopca, widząc, że ten zaczyna mieć problemy. – Chyba nie, proszę pana. Nigdy się tak nie najadłem jak dziś. – Nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli za ciebie skończę? Eric podał talerz Czerwonemu, a Czerwony podał mu swój pusty, wylizany do czysta, jakby nigdy nie leżało na nim żadne jedzenie. (Czerwony nie bez powodu ważył sto dwadzieścia siedem kilogramów, a jego brzuch nie pojawił się znienacka). Kilku kierowców podeszło się przywitać. – Czerwony, ten dzieciak uczy cię, jak jeździć, co? – zażartował jeden z nich. – Starzeję się, Pete – odparł Czerwony. – Potrzebna mi każda pomoc, jaką można teraz znaleźć. Kto będzie lepszy niż mój własny wnuk? Eric, to jest Pete, a ten obok niego, sądząc po wyglądzie, to zbiegły skazaniec. Mężczyzna obok Pete’a zaśmiał się i wyciągnął rękę do Erica. – Jestem Dave. Nie zwracaj uwagi na dziadka, synu, na starość ma coraz gorszą pamięć. To ja nauczyłem go wszystkiego, co wie! Zapytał Czerwonego o załadunek. – Jeszcze raz suszone śliwki, Dave. Mieszkańcy Chicago znowu się zakorkowali. Czasami nie wiem, czy jeżdżę dla Czerwonego Krzyża, czy dla Korporacji Kalifornijskie Słońce. W końcu mężczyźni się rozstali – Pete i Dave poszli zamówić jedzenie, a Czerwony i Eric wrócili do ciężarówki. Kiedy szli, Czerwony powiedział Ericowi, że będzie bezpieczniej, jeśli ludzie będą myśleli, że jest jego wnukiem. Eric zgodził się z nim. – Mam do pana mówić „dziadku”?
– Tylko przy innych. Tak możesz do mnie mówić „Czerwony”. To moje imię. – Dobrze, Czerwony. Ile jestem panu winien za jedzenie? – Ani centa, dzieciaku. Póki jedziesz ze mną, jesteś moim gościem. Ale dziękuję, że spytałeś. Niewiele osób teraz to robi. Ponad trzy dni zabrało im dotarcie do Chicago. Liczba godzin, które Czerwony mógł spędzić za kierownicą za dnia, była ograniczona przez prawo do góra jedenastu w ciągu czternastu, a po nich następował obowiązkowy dziesięciogodzinny odpoczynek. Nocami spał w specjalnie do tego przystosowanym przedziale za kabiną, a Eric na siedzeniu przykryty kocem. Myli się w prysznicach na stacjach, gdzie również jedli śniadania i kolacje – na lunch kupione tam kanapki i chipsy, popijane puszkami dr. peppera. Przejechali przez kalifornijskie góry Sierra Nevada i kontynentalny dział wodny w Wyoming. Podróżowali przez jałowe pustkowia północnej Nevady i solną pustynię w Utah, Wielkie Równiny Nebraski i pofałdowane tereny Iowy. Przekroczyli Missouri oraz Missisipi i przeszli z czasu pacyficznego na górski, a potem z górskiego na centralny. Przez cały ten czas rozmawiali. – Kocham ten kraj – powiedział Czerwony Ericowi. – Nie zawsze zgadzam się z jego polityką i niejednemu prezydentowi nie otworzyłbym drzwi, gdyby do nich pukał, ale kocham ten kraj. Jest piękny, dzieciaku, i jeżdżenie po nim nigdy mi się nie znudzi… Słuchanie go, wąchanie… Myślę, że większość ludzi, która w nim mieszka, jest dobra i życzliwa. Nie chciałbym nigdzie indziej żyć. Ani razu nie wyjechałem poza jego granice i nie zamierzam tego robić. – Lubię sport, ale nie jestem w nim dobry – powiedział Eric Czerwonemu. – Nie potrafię złapać tych wszystkich rzucanych do mnie piłek, zwłaszcza jeśli zostały mocno ciśnięte. Ale się staram. Gdy przychodzi do wybierania zespołu, zazwyczaj jestem ostatni, ale nie przeszkadza mi to, póki mogę grać. Nie lubię jednak, jak ludzie na mnie krzyczą, gdy nie złapię piłki albo źle ją uderzę. Nie rozumiem, dlaczego wygrywanie jest takie ważne, a przegrywanie takie złe. – Największym problemem są dla mnie ludzie z tatuażami albo kawałkami metalu w twarzy – powiedział Czerwony Ericowi. – Nie wiem, dlaczego to robią ani dlaczego uważają, że dzięki temu wyglądają atrakcyjniej. I robią to nie tylko młode dzieciaki, które jeszcze nic nie wiedzą, lecz także starzy. Widuję mężczyzn po sześćdziesiątce z brylantowymi kolczykami w uszach i kobiety w tym samym wieku z kawałkami metalu w nosach, wytatuowanymi na łopatkach delfinami i drutem kolczastym na ramieniu. Od razu mnie odrzuca. – Dłonie mi się bardzo pocą – powiedział Eric Czerwonemu. – Nigdy tak nie było, a teraz są cały czas mokre, zwłaszcza w obecności dziewczyn. Nigdy nie czułem się źle w ich towarzystwie, ale teraz tak. Nigdy nie wiem, co im powiedzieć. Mój tata mówił, że to naturalne i to taki etap, przez który przechodzą wszyscy chłopcy. Myśli pan, że
miał rację? Dlaczego tylko ja tak mam, a żaden z moich kolegów nie? – To kierowcy ciężarówek są filarem tego kraju – powiedział Czerwony Ericowi. – I wściekam się, jak słyszę, że FBI mówi wszystkim, że jesteśmy bandą seryjnych morderców. Jeśli ich posłuchać, to wychodzi na to, że jesteśmy odpowiedzialni za setki niewyjaśnionych zgonów: kobiety upadłe, samotni kierowcy, autostopowicze – kogokolwiek wymienisz, to my go niby zabiliśmy. Mówią, że prowadzimy sceny zbrodni na kółkach! Tak teraz nazywają nasze ciężarówki. Dasz wiarę? Mówię ci, gdybym kiedykolwiek znalazł się w tarapatach, to chciałbym mieć po swojej stronie kierowcę ciężarówki, a nie jakiegoś ubranego w garnitur dzieciaka z college’u, który myśli, że pozjadał wszystkie rozumy. Ależ oni mnie wkurzają! – Brakuje panu rodziców?– spytał Eric Czerwonego. – Jasne, że tak. Ale nie tak jak na początku, gdy zginęli. Wtedy nawet myśl o nich bolała. Na szczęście potem było łatwiej. – Czerwony spojrzał na Erica. – Czas leczy, dzieciaku. Pewnie to słyszałeś tysiące razy od tysięcy osób i pewnie nie uwierzyłeś ani jednej, co? Ale to prawda. Możesz mi wierzyć, przeszedłem to sam i wiem. Któregoś dnia będziesz miał własną rodzinę, dzieciaku, i wierz mi, tym bardziej ją docenisz, bo straciłeś własną. Pamiętaj moje słowa: będziesz lepszym mężem i lepszym ojcem niż większość facetów w twoim wieku. Wilgoć z dłoni Erica w magiczny sposób przeniosła się do jego oczu. Przygryzł wargi i drżącym głosem powiedział: – Mam… mam taką nadzieję. – Nie broń się przed tym, dzieciaku – powiedział Czerwony łagodnie. – To nie wstyd płakać… Nie wstyd. W miarę jak zbliżało się Chicago i kres ich wspólnej podróży, Czerwony spędzał coraz więcej czasu na CB radiu: kto jedzie do Nowego Jorku albo Kanady lub zna kogoś, kto tam jedzie? Za każdym razem, kiedy stawali na postój, zostawiał Erica przy stoliku i rozmawiał ze znajomymi kierowcami, a także z tymi, których nie znał, zadając to samo pytanie. W końcu trafił i wrócił do stolika z triumfalną miną. – Załatwiłem ci jazdę z dziewczyną, dzieciaku – promieniał. – Spotkamy się z nią przy South Holland Service Plaza, skąd zabierze cię do Albany. Zadba również o to, żeby ktoś stamtąd zabrał cię do Plattsburgha. Już prawie jesteś na miejscu, dzieciaku. Jeszcze dwa dni i będziesz rozmawiał z wujkiem Jeffem. I rzeczywiście, kobieta imieniem Lily Gomez czekała na nich, gdy wjechali na South Holland Plaza. Stała przy wejściu do restauracji i piła kawę z kartonowego kubka. Uścisnęła Czerwonego i podała rękę Ericowi. – Nie chcę cię popędzać, Czerwony, ale muszę ruszać. Larry Hicks spotka się z nami w Albany i nie chcę, żeby musiał na nas czekać. Zabierze Erica dalej. – Kurdebalans! – powiedział Czerwony. – Myślałem, że stary Larry już nie żyje! Od
co najmniej dziesięciu lat ani widu, ani słychu o nim. Powiedz mu, że jestem jego dłużnikiem, dobrze? – Odwrócił się do Erica i podał mu kartkę papieru. – To jest mój adres i numer telefonu do domu, a także numer komórki. Masz mi dać znać, kiedy znajdziesz Susan, i odezwać się, gdybyś znalazł się w Yuba City. Kapujesz? A teraz chodź tu i uściśnij starego Czerwonego, dzieciaku. Przytulili się i tak jak Czerwony się spodziewał, Eric wybuchnął płaczem. Zaskoczyły go jednak własne łzy spływające po policzkach. – Z Bogiem, Ericu – powiedział cicho do ucha chłopaka. – On się tobą zaopiekuje. A gdybyś kiedyś wpakował się w jakieś kłopoty, nie idź do FBI! Przyjdź do mnie! Czerwony czekał na parkingu, kiedy Eric wsiadł do ciężarówki Lily, i machał, gdy pojazd ruszył i skierował się do wyjazdu na autostradę międzystanową numer dziewięćdziesiąt. Następnie wyjął chusteczkę z kieszeni dżinsów i porządnie wydmuchał nos. Lily była po trzydziestce. Miała oliwkową cerę z lekkimi śladami po trądziku i włosy oraz brwi koloru węgla. Gdy podwinęła rękawy koszuli, na lewym przedramieniu widać było tatuaż przedstawiający ciężarówkę zamkniętą w sercu przebitym strzałą. Eric zastanawiał się, czy Czerwony o tym wie. Lily sporadycznie odwracała twarz do Erica i uśmiechała się, ale poza tym była małomówna. Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach nie lubiła towarzyskich pogaduszek, a chociaż miała dwójkę dzieci, pogaduszek z małymi ludźmi nie lubiła najbardziej. Ciężarówka w ciszy więc wjechała w strefę czasową wschodnią i minęła stany Indiana, Ohio i Pensylwania. Lily i Eric zjedli obiad na stacji niedaleko Cleveland i Lily zapłaciła pieniędzmi otrzymanymi od Czerwonego. Noc spędzili niedaleko Buffalo, Lily w przedziale sypialnym, a Eric ponownie na siedzeniu. Następnego ranka wstali wcześnie. Jeszcze dzień nie zaczął się na dobre, gdy dotarli do Albany, gdzie czekał na nich Larry Hicks. Wyglądał jak człowiek, któremu nie zostało wiele czasu na czekanie, i zdaniem Erica musiał mieć już jakieś sto pięć lat. Lily chyba również wolała nie marnować tych cennych minut, jakie zostały Larry’emu na ziemi, ponieważ po prostu przywitała się z nim uściskiem ręki, przedstawiła Erica i poszła. – Zadzwoń do Czerwonego, jak odstawisz chłopaka! – zawołała jeszcze przez ramię. W rzeczywistości Larry niedawno skończył sześćdziesiąt lat, ale przeżył tyle, że wystarczyłoby tego do zapełnienia życiorysów trzech osób. Jego chuda twarz była pokryta siecią popękanych naczynek i poorana głębokimi bruzdami. Brakowało mu większości zębów, a szczecina nad wargą przybrała żółtą barwę od nikotyny. Miał chrypiący głos i mówił z prędkością pociągu ekspresowego. Przez większość czasu Eric nie miał pojęcia o czym i istniały spore szanse, że Larry również go nie miał. Podróż do Plattsburgha zabrała im dwie i pół godziny, a potem Larry uparł się, że podwiezie Erica dodatkowe dwadzieścia cztery kilometry do miasta Dannemora, gdzie
znajdował się Zakład Karny Lyon Mountain. Przed bramami zakładu znaleźli się o drugiej po południu. Eric podziękował Larry’emu za pomoc i przypomniał mu, żeby zadzwonił do Czerwonego. – Jasna sprawa – odparł Larry, po czym półtora kilometra dalej natychmiast o tym zapomniał.
Włosy w odpływie Eric wszedł do pomieszczenia przy bramie do zakładu i spytał stojącego za ladą mężczyznę o Dużego. Mężczyzna złożył gazetę i spojrzał na niego znad okularów do czytania. – A kto o niego pyta, młody człowieku? Jego większy brat? – Nie, proszę pana. Proszę mu powiedzieć, że przyjechał Eric Gole. Myślę, że będzie wiedział, kim jestem. Mężczyzna wyszedł gdzieś z pomieszczenia, każąc Ericowi poczekać. Minęło niemal pięć minut, nim drzwi ponownie się otworzyły, lecz, co było nietypowe, nikt przez nie nie przeszedł. Zaintrygowało to Erica i podszedł do kontuaru, żeby za niego zajrzeć, gdy niewielki mężczyzna wskoczył na stołek i nieomal przeraził go na śmierć. – Jestem Duży – powiedział przybysz. – Idź za mną. Duży był karłem ze stu dziesięcioma centymetrami wzrostu. Miał dużą kanciastą głowę i wydatny łuk brwiowy, krótkie ręce, jeszcze mniejsze palce i krzywe nogi. Chodził z trudem i widać było, że sprawia mu to ból. Wszystko w Dużym zdawało się nieproporcjonalne, w tym serce, które według Jeffa – którego zastali przy stole piknikowym – było wielkości księżyca. – Myślę, że nie poradziłbym sobie tutaj bez Dużego – powiedział Ericowi. Duży zaśmiał się, słysząc słowa Jeffa. – Jeny, Lawrence, jeśli nie jesteś sobie w stanie poradzić na takim obozie wakacyjnym jak tutaj, niech Bóg cię ma w swojej opiece, gdybyś kiedykolwiek trafił do prawdziwego więzienia. Dałeś sobie radę. Spójrz na siebie: w jednym ręku masz kawę, w drugim pękate cygaro. Co to za męka? Najgorsze, co musisz robić, to zbierać śmieci z pobocza i reperować boiska małej ligi. Każdy by tu sobie poradził. Ja ci tylko dałem papier i ołówki. – Dałeś mi więcej i dobrze o tym wiesz. Dałeś mi inspirację! – Zwrócił się do Erica: – Duży był wielkim fanem Karła detektywa i gdy tylko dowiedział się, że to ja go stworzyłem, zaproponował, żebyśmy napisali coś razem. I to właśnie robimy, i wydaje mi się, że wymyśliliśmy coś wielkiego, coś, co może okazać się przełomową chwilą w historii kina. Chcesz o tym usłyszeć? Eric kiwnął głową.
– Wpadliśmy na świetny pomysł na film. To o człowieku, który został niesłusznie uwięziony za zabicie żony i skazany na dożywocie bez zwolnienia warunkowego. Jest samotnikiem i broni się sam, nie da sobą pomiatać. Biją go, ale nie ugina się i nie zostaje donosicielem. Trafia do więziennego szpitala, jest samotnikiem, ale nigdy się nie poddaje – pozostaje nieugięty. A potem zaprzyjaźnia się z innym więźniem, czarnym, który załatwia szmuglowanie różnych rzeczy spoza krat dla innych osadzonych. Prosi go o załatwienie małego młotka skalnego, rzekomo do rzeźbienia w kamieniu, ale w rzeczywistości planuje wykopać za jego pomocą tunel prowadzący na zewnątrz, chociaż zajmie mu to lata. Tymczasem zaczyna pracować dla naczelnika więzienia, prowadzi mu rachunki i tym podobną czarną robotę, a ten naczelnik to wyjątkowy oszust. Kiedy nasz bohater ucieka, zabiera z sobą wszystkie te numery fałszywych rachunków bankowych – rachunków, na których naczelnik chomikował pieniądze – ściąga z nich forsę i wysyła wszystkie dowody, jakie ma przeciwko naczelnikowi, do gazety. Naczelnik zostaje aresztowany i wszyscy w więzieniu się cieszą. A on jest teraz bogatym człowiekiem, więc jedzie do Meksyku i prowadzi beztroskie życie. Myśleliśmy o Meksyku, tak? Dobrze pamiętałem. Pewnie będzie tam budował łodzie. Ale nie zapomina o starym przyjacielu i mówi mu, że gdyby kiedykolwiek został zwolniony warunkowo, ma pójść w miejsce, gdzie znajdzie puszkę pełną pieniędzy zakopaną pod kamieniem, za które ma przyjechać do niego do Meksyku i razem będą tam budować łodzie. W ostatniej scenie filmu idą ku sobie po plaży i, przysięgam na Boga, Ericu, że gdy światła się zapalą, wszyscy na sali będą mieli mokre oczy. I nie chcemy tylko podrzucić tego pomysłu. Będziemy się upierać przy tym, żeby nas do niego wzięli. Uznaliśmy, że ja zagram tego, który ucieka, a Duży tego, co załatwia różne rzeczy. Co o tym myślisz, niezła historia, nie? – Myślę – zaczął Eric niepewnym głosem – że jest niezła, wujku, ale czy nie przypomina ci trochę Skazanych na Shawshank? – A co to takiego? – zdziwił się wuj. – To film z Timem Robbinsem i Morganem Freemanem. Też byli więźniami. – Słyszałeś o takim filmie, Duży? – Chodzenie do kina to w moim przypadku strata pieniędzy, Lawrence. Ktoś siada przede mną i ten cholerny ekran znika. Więc nie, nigdy nie widziałem tego filmu. W ogóle nie widziałem żadnego filmu. – Ja też nie – powiedział Jeff. – Nie wydaje mi się, żeby jakiś film mógł być podobny do naszego. Eric opowiedział Jeffowi o swojej podróży do Dannemory i o pomocy, jaką otrzymał od Czerwonego, Lily i Larry’ego. Opowiedział też o swoich opiekunach w Santa Cruz i o szkole w San Francisco, o powodach ucieczki i o poszukiwaniu Susan. – Gdybym nie był tu zamknięty, Ericu, sam chętnie bym się tobą zaopiekował.
Jesteśmy rodziną i nic nie jest od tego ważniejsze. Jesteśmy tu po to, żeby sobie pomagać, i wiem, że gdyby coś się stało mnie, twój tata zaopiekowałby się Susan… – Zamilkł na chwilę, jakby coś sobie przypominał. – Wtedy, kiedy przyjechaliśmy cię odwiedzić w Santa Cruz… Pamiętasz? Zawsze miałem z tego powodu wyrzuty sumienia. Tyle zła i śladów, jakie mogło zostawić… Eric mu przerwał: – To już bez znaczenia, wujku. Tata był zirytowany na Susan, że podarła mu Biblię, ale jej wybaczył. Jeff spojrzał na Erica ze zdziwieniem. – Nie mówię o Biblii twojego taty, Ericu. Mówię o zabraniu cię na koncert Paula McCartneya! – Ja w ogóle nie chciałem iść na ten koncert. To był pomysł pani Lawrence, twojej ciotki Anny, która chciała go zobaczyć. Mieliśmy wtedy problemy i pomyślałem, że jeśli się zgodzę, to może to wyprostuje sprawy między nami. Chociaż powinienem był raczej oszczędzać pieniądze. Wróciliśmy do domu, a ona zaczęła mnie porównywać z tym skurwielem – a nie trzeba być Einsteinem, żeby wiedzieć, który wypadł gorzej. Powiedziałem jej, że lepiej by było, gdyby porównywała Paula McCartneya do mojego starego: są w zbliżonym wieku i nie powinna dać się oszukać, że jest inaczej, tylko dlatego że sobie kudły pofarbował. Powiedziałem jej: „Chcesz Paula McCartneya, to go sobie weź. Powodzenia, słonko. Połamania cholernych nóg. Amputuj sobie jedną, jak musisz, dla mnie żadna różnica”. Tak czy inaczej, kupiliśmy bilety i pani Lawrence nalegała, żebyśmy wzięli jeden dla ciebie. Uznała, że Susan będzie miała towarzystwo, i stwierdziła, że jestem przewrażliwiony, gdy powiedziałem, że taki koncert może ci zaszkodzić. Mówiłem jej: „Susan to co innego, Eric co innego”. Susan była wystarczająco duża, żeby sama mogła dokonać oceny. Zawsze była fanką Beatlesów i jej zdaniem koncert Paula McCartneya to możliwość zobaczenia przynajmniej jednego z nich na żywo. Usiłowałem przemówić jej do rozsądku, ale nie chciała mnie słuchać. Nie mogłem jej przekonać, że istnieje ogromna różnica pomiędzy najlepszym, co może być, skoro oni już nie istnieją, a zwykłymi resztkami. Wiesz, jak to jest, kiedy myjesz włosy i jakieś zawsze znajdą się w odpływie? No to tak właśnie się czułem na tym koncercie. Za cholerę nie wyobrażałem sobie tamtego wieczoru, że słucham Beatlesa, i nie jestem nawet pewien, czy widziałem Paula McCartneya. Pamiętam tylko, że ile razy patrzyłem na scenę, widziałem odpływ pełen ufarbowanych henną włosów! McCartney, jak wyjaśnił Jeff Ericowi, napisał kilka jego ulubionych piosenek Beatlesów i Hey Jude pozostaje dla niego utworem wszech czasów. A ostatnią jego dobrą piosenką było Maybe I’m Amazed. Potem zaczął slalomem zjeżdżać do piekła, który to spadek formy zapowiadało The Long and Winding Road, a potwierdziły
Ebony and Ivory oraz The Frog Chorus. Hamujący go wpływ Beatlesów zniknął, tak samo jak jakiekolwiek pozory kontroli jakości. Jego muzyka nadawała się już tylko do wind i supermarketów. – To cholerna tragedia, Ericu, i gdybym kiedykolwiek spotkał tego faceta, solidnie bym nim potrząsnął. Chwyciłbym za te jego tłuste policzki, ścisnął je porządnie, a potem mu przyłożył. I tu nie chodzi tylko o to, że jego muzyka się zmieniła. To on się zmienił: zadowolony z siebie mały drań, który tak strasznie stara się być super i udaje, że jest normalnym facetem. Cóż, niech Bóg pomoże tej osobie, która kiedykolwiek potraktuje go, jakby był normalnym facetem. Nawet nie zauważy, jak znajdzie się przed drzwiami z tyłkiem w kałuży. I jeszcze gada teraz takie pretensjonalne bzdury. Widziałem w telewizji wywiad z nim wkrótce po zamachu na WTC i mówił, jak to zamierza zrobić coś dla mieszkańców Nowego Jorku i reszty kraju, podnieść ich na duchu i sprawić, żeby znowu pokochali życie. Co więc robi? Nagrywa Freedom. Słyszałeś kiedyś tekst? Napisanie go musiało mu zająć góra trzy minuty. A muzyka? Może ze dwie! Powiem ci coś, Ericu, ta piosenka nie sprawiła, że miałem mniej gówniany nastrój! Nie pomyślałem: „Dobra, straciliśmy dwie wieże, ale przynajmniej dzięki tej tragedii mamy nową piosenkę Paula McCartneya”. A wiesz, gdzie ona odniosła największy sukces? W pieprzonej Rumunii! Mówię ci, śmiałem się do rozpuku, gdy skradziono jeden z autokarów jego ekipy koncertowej. Słyszałeś go po tym? Gadał, że w tym autobusie było tyle miłości i że ma nadzieję, iż to uczucie udzieli się tym, którzy go sobie przywłaszczyli. No niech mnie! Skąd on, kurwa, ma wiedzieć, ile miłości było w tym autobusie? Myślisz, że kiedykolwiek do niego wszedł? Ni chu chu: święty Paul porusza się tylko limuzynami i prywatnymi samolotami. – Ale dlaczego martwiłeś się, że ten koncert może mi zaszkodzić, wujku? – spytał Eric. – Podobało mi się. – Bo to była rodzinna rozrywka! Równie dobrze moglibyśmy cię zabrać na nagranie Sonny and Cher Show. Muzyka ma dzielić rodziny, a nie je łączyć. Dzieciaki i rodzice nie powinni słuchać tego samego, powinni nienawidzić tego, czego słucha inne pokolenie, a nie stykać się ramionami na tej samej widowni. A nie ma gorszej publiczności niż ta, którą my się staliśmy tamtego wieczoru! Rodzice i dziadkowie zachowujący się jak osiemnastolatki. Stare kobiety wyginające się sugestywnie i starzy faceci robiący dziwne miny i udający, że grają na gitarze. Mówię ci, Ericu, nie ma nic bardziej żenującego niż banda starych pierdzieli udających, że znowu są młodzi. I powiedz mi, jak bardzo bezmózgą pizdą trzeba być, żeby zabierać z sobą na koncert plakat wysokości metra osiemdziesięciu? Jak, do cholery, siedzący za nim ludzie mają cokolwiek zobaczyć? Przed nami był taki, dopóki go im nie wydarłem. A wiesz, co tam było napisane? „Boże błogosław Johna, George’a i Lindę”. Ja się pytam, czy można wyobrazić sobie Johna albo George’a na tym koncercie? Raczej w grobach się
przewracali! Duży ma ciekawą teorię na temat ich śmierci. Powiedz Ericowi, co myślisz. Duży rozejrzał się wokół, żeby się upewnić, czy nadal są sami, i powiedział konspiracyjnym szeptem: – Myślę, że to McCartney ich zabił. To on pierwszy odszedł z Beatlesów i myślę, że nie mógł się z tym pogodzić. Myślę, że czuł się wypchnięty z tego, co sam tworzył. Myślę, że miał rację, tak myśląc, i myślę tak samo jak twój wujek, że to The Long and Winding Road doprowadziło innych do wyrzucenia go. Myślę… – Duży, już siódmy raz użyłeś czasownika „myśleć”. Mówiłem ci, jeśli chcesz odnieść sukces jako pisarz, musisz zacząć poszerzać słownictwo. – Lawrence, ja nie piszę do Erica, ja do niego mówię. Ja tak mówię, inni ludzie tak mówią. A teraz spadówa! – Znowu zwrócił się do Erica: – McCartney chciał, żeby ludzie myśleli o nim, kiedy myśleli o Beatlesach. Chciał jeździć po świecie i grać piosenki Beatlesów, tak żeby dwaj inni ludzie robiący to samo mu w tym nie przeszkadzali. Wyobraź sobie, jak by to wyglądało, gdyby John i George zjechali do tego samego miasta i zagrali koncerty tego samego wieczoru. To byłoby rynkowe samobójstwo i konkurs popularności, w którym mógłby przegrać. Nie mógł ryzykować. Co zatem robi? Werbuje dwóch szaleńców, jednego w Stanach, a drugiego w Anglii, i prawdopodobnie obiecuje im darmowe bilety na swoje koncerty do końca życia. Musisz pamiętać, że są ludzie wystarczająco szaleni, żeby przyjąć taką propozycję. Jednemu szaleńcowi się udało, drugiemu nie, ale nawet ta nieudana próba sprawiła, że Harrison został odludkiem. No i prawdopodobnie przyczyniła się do jego wczesnej śmierci. Więc kiedy teraz myślimy o Beatlesach, to o kim myślimy? Dokładnie, o Paulu McCartneyu! Pracuję nad znalezieniem dowodów, ale to się okazuje trudne i na razie wolałbym, żebyś o tym nikomu nie wspominał. Przy moich zarobkach nie stać mnie na proces. – A co z Ringo? Dlaczego nikt go nie zabił? – spytał Eric. Zarówno Jeff, jak i Duży wybuchli śmiechem. – Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć zabić Ringo? – odpowiedział Duży. – On nie jest dla nikogo zagrożeniem! Poza tym, gdyby zginęli wszyscy Beatlesi z wyjątkiem McCartneya, byłoby zbyt wiele pytań, na które musiałby odpowiedzieć, zbyt wiele przypadków do wyjaśnienia. – Ja to kupuję, Duży – oświadczył Jeff. Szybkie i entuzjastyczne poparcie Jeffa dla tak niedorzecznej koncepcji uruchomiłoby dzwoneczki alarmowe w umyśle większości racjonalnych osób, ale w przypadku Dużego, człowieka będącego w trakcie pisania Skazanych na Shawshank, nawet nie drgnęły. – Nie chcę was popędzać – powiedział Duży – ale macie trzydzieści minut, zanim skończę zmianę i przyjdzie Balon. Wkurzy się, jak zobaczy tu Erica, a to oznacza
kłopoty dla nas wszystkich. – Jak to się dzieje, że czas płynie tak szybko, gdy się dobrze bawisz, a gdy chcesz, żeby płynął szybko, wlecze się jak trzynogi żółw na barbituranach? – zastanowił się Jeff. – Nie wiem – stwierdził Eric. – Może powinniśmy porozmawiać teraz o Susan? Gdzie ją znaleźć? – W Hershey w Pensylwanii – odparł Jeff.
Czekolada Z ostatnich informacji, jakie Eric miał na temat Susan, wynikało, że ta rzuciła studia i wyjechała do Niemiec. Jeff uśmiechnął się, słysząc, jak Daniel zinterpretował jego słowa, i wyjaśnił wszystko Ericowi. Powiedział mu, że Susan zrezygnowała ze studiów, by poświęcić się alternatywnej karierze zawodowej – zamiast piąć się po konwencjonalnych szczeblach kariery, jego córka postanowiła zarabiać na życie, ześlizgując się po rurze! – Jeśli mam być szczery, Ericu, muszę powiedzieć, że nie zgodziłem się z jej decyzją. Nie mam nic przeciwko chodzeniu do tych klubów raz na jakiś czas, ale za cholerę nie chcę trafić na tańczącą tam córkę. Zdaję sobie sprawę, że to hipokryzja, ale takie jest życie i nie będę udawał kogoś, kim nie jestem. Susan wiedziała, że poruszam się po niepewnym gruncie, i nie ukrywała tego przede mną. Powiedziała, że nie ma nic złego w takiej rozrywce, że chodzi o piękno ludzkiego ciała i nie powinno być ono zakrywane. Argumentowała, że gdyby ludzie zrobili się bardziej otwarci w tej kwestii, na świecie byłoby mniej przestępstw na tle seksualnym, a to, co ona robi, nie jest ani ohydne, ani pornograficzne. Wiedziałem, że ma rację, ale nie zamierzałem jej tego mówić. Wiem, że czasami bywam uparty i nieprzejednany, ale Susan jest taka sama. Pokłóciliśmy się, poszła w swoją stronę i straciliśmy kontakt. I nagle zjawiła się nie wiadomo skąd tu, w zakładzie karnym! Pojednanie nastąpiło na terenie więzienia, niedaleko stołu piknikowego, przy którym Jeff teraz siedział z Erikiem. Podczas rozłąki oburzenie ojca stopniało, a naiwny idealizm córki stracił na sile. Susan była już wówczas popularną tancerką i zarabiała niezłe pieniądze. Do jej niewinnego świata zaczęły się jednakże wdzierać podejrzane elementy, a w wielu niegdyś dobrze prowadzonych lokalach pojawiły się rozprężenie moralne i brak dyscypliny. Spora część nowo przyjętych tancerek otwarcie zażywała narkotyki, a kierownictwo podporządkowało sztukę tańca na rurze niedorzeczności tańca na kolanach klientów. Susan zawsze odmawiała wykonywania takich usług, co zaczęło jej ograniczać możliwości zatrudnienia. Miała jednak kilka własnych pomysłów, a wiązały się one z czekoladą.
Trzy rzeczy, które Susan najbardziej w życiu kochała, to jej ciało, taniec oraz czekolada i zawsze marzyła o tym, żeby je połączyć w jednym występie artystycznym. Olśnienia doznała w Galveston, spacerując po plaży. Był środek gorącego lata i temperatura sięgała trzydziestu pięciu stopni. Towarzyszyła jej przyjaciółka, która wychwalała zalety niebieskich m&ms-ów, dzięki którym sparaliżowane szczury znowu zaczynały chodzić. Położyła dwa cukierki na dłoni Susan i kazała jej je zjeść. – Lepsze niż tran – powiedziała. Susan zaintrygował nie tyle kolor m&ms-ów, ile to, że się nie rozpuszczają. – Szkoda, że nie robią czekolady mlecznej, która nie rozpuszcza się w dłoni – oznajmiła przyjaciółce. – Ależ robią – odrzekła ta. – Od lat czterdziestych. Smakuje jak gówno. – Słyszałeś kiedykolwiek o batonikach pustynnych? Eric pokręcił głową. – To wymyślony przez Hersheya wyrób czekoladowy, który wytrzymywał temperaturę sześćdziesięciu stopni Celsjusza. Został wyprodukowany dla żołnierzy walczących w Zatoce, ale firma zrobiła go za dużo i po wojnie sporo jej zostało. Zapakowała więc nadwyżkę batoników w folię z nadrukiem kamuflażu pustynnego i reklamowała jako czekoladową nowość. Kupiłem jeden i smakował jak wosk. Jedyny cholerny batonik czekoladowy, który musiałem żuć! Tak czy inaczej, gdzieś w Hershey jest podobno zapas tych batoników i Susan pojechała go szukać. Była umówiona z jakimś facetem, który nazywa się Finkel. Któregoś razu próbowałem się do niego dodzwonić, żeby dowiedzieć się, jak Susan sobie radzi, ale w książce telefonicznej nie ma jego numeru. Mam jednak jego adres, a przynajmniej adres, który dała mi Susan. Była tu jakieś trzy miesiące temu i nie mam pewności, czy nadal zastaniesz ją w Hershey, ale możesz zacząć od pogadania z tym Finkelem. – Jeff wyciągnął kilka pomiętych kawałków papieru z kieszeni, wygładził je na stole piknikowym i obejrzał uważnie. – Mam! – powiedział. – Fred Finkel, Gravel Road, Hershey. – Pora ruszać – powiedział Duży. – Musimy zabrać stąd Erica. Mogę go zawieźć do Dannemory, a tam złapie autobus. Dwaj dalecy krewni się pożegnali. Jeff podziękował Ericowi za to, że do niego wpadł, i poprosił, żeby pozdrowił od niego Susan. – Znajdziesz ją, ona się tobą zaopiekuje – zapewnił. – To dobra dziewczyna. Eric pocałował go w policzek i ruszył za Dużym do stojącego na parkingu samochodu dostosowanego do możliwości karła. Duży otworzył auto i polecił Ericowi, żeby wsiadł do środka. – Wrócę za dziesięć minut – powiedział i tak właśnie zrobił. Już w stroju cywilnym uruchomił silnik. Fotelik dziecięcy pozwalał mu patrzeć przez przednią szybę, a duże kawałki drewna przymocowane do pedałów umożliwiały
hamowanie i przyspieszanie. Jechał powoli i bardzo ostrożnie, zerkając w lusterka co pięć sekund. Wyprzedzali ich wszyscy, a chociaż na dworzec dojechali cali i zdrowi, dojechali także zbyt późno, żeby Eric zdążył na autobus. – Lepiej być dziesięć minut spóźnionym w tym życiu niż dziesięć lat za wcześnie w następnym – podsumował radośnie Duży. Eric najchętniej poprzestałby na byciu na czas, ale nie mógł tego powiedzieć. Był jednak wdzięczny i poczuł ulgę, gdy Duży zaproponował, że podwiezie go na najbliższą stację przy autostradzie. – Wygląda na to, że masz szczęście w łapaniu autostopu, Ericu. Może nadal działa. Robiło się ciemno i zaczął padać zimny deszcz. Duży dał Ericowi swoją parasolkę, powiedział mu, żeby się trzymał, i zostawił go samego. Eric rozejrzał się po terenie stacji. Było na niej niewiele samochodów i tylko jeden pojazd, w którym paliło się światło. Autokar wyglądał nieco znajomo, więc Eric postanowił do niego podejść. Bob siedział za kierownicą i czytał instrukcję obsługi autobusu, co powinien był zrobić w Montrealu. Nie miał pewności co do tego, do czego służą wszystkie przełączniki, a jeszcze więcej wątpliwości budziło w nim pochodzenie pojazdu. Dowód rejestracyjny jednak został zawodowo sfałszowany i nie wątpił, że w razie kontroli nic im nie grozi – przejazd przez granicę z Kanadą poszedł gładko. Bawił się przyciskami, przekręcał każdą gałkę i wciskał każdy guzik, aż z zadowoleniem uznał, że już wszystko wie. Obrócił kluczyk w stacyjce i już miał ruszyć, gdy nagle ktoś zapukał do okna. – Cholera! – wrzasnął Bob. Nie dość, że się przestraszył, to na dokładkę zobaczył jakiegoś obcego zaglądającego do środka. Otworzył drzwi i cały się naprężył. Odetchnął z ulgą, gdy za nimi pojawił się mały biały chłopiec w kasku rowerowym o dziwnym kształcie. – Przepraszam, że pana niepokoję – powiedział chłopiec – ale mógłby mnie pan może podwieźć? – Jezus, dzieciaku, mało nie dostałem przez ciebie ataku serca! Myślałem, że to jeden z tych ufoków. Co ty tu robisz? – Odwiedzam wujka, proszę pana. Do rana nie jeżdżą już autobusy, a ja muszę się dostać do Hershey. – Wujek nie może cię podwieźć? – Jest w więzieniu, proszę pana. O tam, po drugiej stronie drogi. – Pokazał wolną ręką, w której nie trzymał czegoś, co Bob uznał za dziewczęcą parasolkę. – Dobra, dzieciaku, wskakuj. Eric wsiadł i zapiął pas. Następnie wyciągnął rękę do Boba i się przedstawił: – Nazywam się Eric Gole, proszę pana. A pan? – Otis Sistrunk – powiedział Bob. – Mów mi Otis.
Następnie uruchomił silnik i ruszył do zjazdu na autostradę.
Salon Freda Finkela – Była najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widziałem – powiedział Finkel. – Nikt by jej nie odmówił. Kiedy się urodziłem, Bóg obdarzył mnie inteligencją, ale jeśli chodzi o urodę, nie trafiłem najlepiej. Nigdy jednak mi to nie przeszkadzało, dopóki nie poznałem Susan. To wtedy zacząłem się zastanawiać, jak moje życie mogłoby wyglądać, gdybym był przystojny i spotkał kogoś takiego jak ona trzydzieści lat temu. Nie będę przed wami ukrywał, wytrąciło mnie to z równowagi. Nie zrozumcie mnie źle, nic między nami nie było, ale kiedy wyjechała, poczułem, jakby serce mi pękło. Dziwna sprawa, czyż nie? Bob i Eric siedzieli obok siebie na małej kanapie w salonie Freda Finkela i pili herbatę. Było niedzielne popołudnie i obaj już drugi raz odwiedzili ten dom. Chociaż do Hershey dojechali w sobotę, nie zastali Finkela, który wyjechał z miasta, żeby odwiedzić siostrę. Mężczyzna, który otworzył im drzwi, wyglądał jak bardzo zdenerwowany druciany wieszak. Zbliżał się do siedemdziesiątki, miał jakieś sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i był chudy jak patyk. Zwłaszcza jego głowa była wąska – bardziej jak profil niż en face – i sprawiała wrażenie, jakby został wyciągnięty z dróg rodnych matki przez lekarza, który zbyt mocno ścisnął kleszcze. – Przepraszam, że pana niepokoimy, ale prawdopodobnie jest pan znajomym Susan Lawrence. Susan jest kuzynką tego tu młodego człowieka, który próbuje ją znaleźć. Liczyliśmy na to, że pomoże nam pan ją odszukać. Na dźwięk imienia Susan we Fredzie Finkelu zaszła natychmiastowa zmiana: stracił czujność i jego twarz zadrgała w trwożliwym uśmiechu. Zadziwiająco mocno uścisnął im dłonie i zaprosił do środka. – Właśnie robiłem herbatę – powiedział. – Czy zechcielibyście się do mnie przyłączyć? Zniknął w kuchni i zostawił Boba oraz Erica samych w pomieszczeniu, które z braku lepszego określenia musiało być salonem. – Jak smakuje herbata, Otis? – szepnął Eric. – Nigdy jej nie piłem. – Dobrze – powiedział Bob. – Tylko inaczej. Zasłony w salonie były stare i z ciężkiego aksamitu. Zaciągnięto je szczelnie, żeby światło naturalne nie przedostawało się do wnętrza pokoju, oświetlonego jedynie stojącą lampą. W salonie nie było telewizora, radia ani odtwarzacza CD, a ściany – z wyjątkiem małego okrągłego lustra – były zupełnie puste. W całym pomieszczeniu znajdowały się tylko trzy ozdoby i wszystkie na gzymsie kominka: stary szklany słoik wypełniony guzikami, czarny drewniany słoń, który przysiadł, a z jego wydrążonej
głowy wystawała szczotka do ubrań, oraz mała skrzyneczka na herbatę z palisandru. Finkel wrócił do pokoju z tacą. Postawił ją ostrożnie na jednym ze stolików. – Na wszelki wypadek przyniosłem mleko – powiedział – ale myślę, że przekonacie się, iż smakuje lepiej, jeśli wcisnąć do niej cytrynę. I jeszcze jedna rada: najrozsądniej będzie posłodzić herbatę dopiero, kiedy jej spróbujecie. – Nalał napoju do trzech filiżanek. – Nie wiem, czy piliście już kiedyś Lapsang souchong, ale to szczególny gatunek. Bob wcisnął cytrynę do swojej filiżanki i upił łyk. – Mmmm, dobra jest. Ma jakby trochę dymny posmak, prawda? – Dokładnie! – odparł Finkel. – Zauważyłem, że ma pan starą skrzyneczkę herbacianą na półce, o tam. Trzyma pan w niej herbatę? – Nie, proszę pana. Trzymam tam czepek. – Czepek? Tak daleko od łazienki? Ale dlaczego? – Nie kąpielowy, panie Sistrunk. Czepek noworodka! To fałda skórna, która zakrywa twarz niektórych dzieci, kiedy się rodzą, podobnie jak maska. Rzadko się to zdarza, ale zdarza – na przykład Napoleon Bonaparte urodził się w czepku. W Europie Wschodniej wierzono, że dziecko urodzone w czepku na twarzy zostanie wilkołakiem, lecz w naszej kulturze zawsze interpretowano to jako zapowiedź szczęścia. Legenda głosi, że w czepku urodzony nigdy nie utonie, i zwłaszcza marynarze nadal są za nie skłonni płacić wysokie sumy. To nonsens, zdaję sobie z tego sprawę, ale nieszkodliwy. W każdym razie moja matka kazała mi obiecać, że nigdy go nie wyrzucę. Była przekonana, że jeśli czepek nie zostanie pogrzebany lub skremowany razem ze mną po mojej śmierci, wówczas moja dusza nigdy nie zazna pokoju, a jak wszystkie matki chciała mojego dobra. Tak się zatem po mojej śmierci stanie, a na razie stoi zamknięty w pudełku po herbacie. Bob był zafascynowany opowieścią Finkela, Eric mniej. – Tak… Ta historia o czepku jest bardzo ciekawa, ale czy mógłby mi pan opowiedzieć o mojej kuzynce, o Susan? – Oczywiście, młody człowieku – odrzekł Finkel. Odstawił filiżankę, zamknął oczy i wydawało się, że zasnął. Eric spojrzał niepewnie na Boba i już miał szturchnąć gospodarza, gdy Finkel nagle ożył. – Byłem w fabryce i otrzymałem telefon z naszej poczty, że mają do potwierdzenia odbiór listu adresowanego do osoby, która wymyśliła batonik pustynny, i chcą wiedzieć, czy mają mi go przekazać. Ściśle mówiąc, nie byłem wynalazcą tego batonika, ale prawdopodobnie ostatnią osobą z oryginalnego zespołu wynalazców, która nadal pracowała w fabryce, więc odpowiedziałem twierdząco. Okazało się, że to niezwykły list, napisany ręcznie fioletowym tuszem z sercami zamiast kropek nad i oraz jot i z ekstrawaganckimi pętelkami. Prawdę mówiąc, byłem przekonany, że wysłało go
jakieś dziecko, a ponieważ byłem akurat czymś zajęty, nie przeczytałem go od razu. Wsadziłem tylko do kieszeni i przypomniałem sobie o nim dopiero, gdy wróciłem do domu. Autorka listu przedstawiła się jako Susan Lawrence, artystka zainteresowana wykorzystaniem czekolady, która nie rozpuszcza się w ręku. Chciała wiedzieć, czy mogłaby przyjechać do Hershey, może zaprosić mnie na obiad i się ze mną skonsultować. Byłem zaintrygowany i następnego dnia jej odpisałem, że z chęcią pomogę. Myślę, że gdyby wówczas napisała, iż jest tancerką erotyczną, prawdopodobnie bym tego nie zrobił, ale wtedy jeszcze jej nie znałem, a kiedy poznałem, nie miało to już żadnego znaczenia. Nie otrzymałem kolejnego listu, a potem, jakieś dwa tygodnie później, usłyszałem pukanie do drzwi. Stała za nimi młoda dama, która oznajmiła, że przyszła zabrać mnie na kolację. Dostałem tików nerwowych i nie wiedziałem, co odpowiedzieć, a wtedy ona przechyliła się i pocałowała mnie w policzek, o tu – powiedział, wskazując na lewy policzek. – „No, dalej, proszę się wziąć w garść, panie Finkel – powiedziała. – Jestem Susan, to ja napisałam do pana w sprawie batonika pustynnego”. Właśnie dopiero co otworzyłem puszkę sardynek i umyłem pomidory, ale kompletnie o nich zapomniałem i poszedłem za nią do samochodu potulny jak baranek. Dopiero kiedy wróciłem, zdałem sobie sprawę, że nawet nie zamknąłem za sobą drzwi – nadal były otwarte na oścież, wierzcie lub nie. Zabrała mnie do restauracji Fire Alley przy Cocoa Avenue, spojrzała i powiedziała: „Panie Finkel, panu potrzeba steka! Wygląda pan tak, jakby miał zaraz zginąć w oczach”, więc to właśnie zamówiłem. Ludzie w restauracji ciągle na nas patrzyli, pewnie zastanawiali się, co taka ładna dziewczyna jak ona robi z takim niedołężnym starcem jak ja, i mówię wam, to było fantastyczne. Należała do osób, które lubią dotykać innych, i gdy mówiła, ciągle to robiła, a za każdym razem miałem wrażenie, że prąd przebiega przez moje ciało. Od razu wyjaśniła, że zajmuje się raczej tańcem niż sztukami pięknymi, ale jest to piękny taniec. Uśmiechnęła się, gdy to powiedziała. Nigdy nie widziałem tak pięknego uśmiechu, więc mogłem go tylko odwzajemnić. Dodała, że w gustowny sposób chce wykorzystać czekoladę w swoim występie, i znowu się uśmiechnęła, a ja znowu odwzajemniłem ten uśmiech. Myślę, że to wtedy się w niej zakochałem. Tak czy inaczej, wyjaśniła, że chce pokryć ciało czekoladą, która się nie będzie rozpuszczała podczas smarowania, tylko dopiero potem. Powiedziała mi, że chodzi o „cele instalacji artystycznej z wykorzystaniem ciała”, i chciała wiedzieć, czy batoniki pustynne będą odpowiednie. Odpowiedziałem, że nie mam pojęcia o „instalacjach artystycznych z wykorzystaniem ciała”, ale wiem co nieco o czekoladzie i tak, to byłoby możliwie, ale wpierw należałoby zmodyfikować czekoladę użytą do produkcji tych batoników. Była po prostu zbyt gęsta, żeby dało się ją rozsmarować na ciele, zbyt trudna w obróbce, a czas pomiędzy rozpuszczeniem a ponownym zestaleniem się jej –
zbyt krótki, żeby zdążyć ją nałożyć na ciało bez poparzenia skóry. „To co możemy zrobić?” – spytała, a ja jej powiedziałem, że musimy dodać więcej masła kakaowego do mieszkanki. Wytłumaczyłem jej, że nie mam pewności, ile tego masła będzie potrzeba, dopóki nie zrobię kilku eksperymentów, które mógłbym przeprowadzić we własnej kuchni. Powiedziałem, że jeśli wróci za kilka tygodni, prawdopodobnie będę coś dla niej miał. Ale nie chciała o tym słyszeć. Powiedziała, że chce zostać w Hershey i mi pomóc… Właściwie nalegała na to… I następnego dnia zabraliśmy się do pracy. Ze zlokalizowaniem czekolady, która stanowiła bazę batoników, nie było problemu, ale minęło kilka dni koniecznej biurokracji, żeby jej bloki mogły trafić w ręce wytwórcy. Finkel miał słuszność, sądząc, że cały proces nie potrwa dłużej niż dwa tygodnie. Pracując wieczorami i w weekendy, przy użyciu zwykłych garnków i kuchenki mikrofalowej Finkel i Susan w różnych proporcjach mieszali czekoladę z masłem kakaowym, aż w końcu osiągnęli odpowiednią konsystencję i czekolada łatwo i równo dawała się rozsmarowywać na ręce Susan, nie pękając po stwardnieniu. Choć zadowolony z ostatecznego efektu, Finkel był również przybity odniesionym sukcesem – wiedział, że Susan wkrótce wyjedzie i on nie będzie już częścią jej życia. – Dwa dni później zrobiliśmy wystarczająco dużo porcji, żeby na trochę jej starczyło, załadowaliśmy to na jej samochód i ruszyła do Nashville. Uznała, że najpierw tam wypróbuje nowy występ. Wysłała mi pocztówkę wkrótce po tym, jak tam dotarła, ale od tego czasu nie miałem od niej żadnej wiadomości. Kiedy wyjeżdżała, przytuliła mnie… Pierwszy raz przytuliła się do mnie inna kobieta niż moja matka czy siostra… Czasami, gdy zamykam oczy, nadal czuję zapach jej perfum. Dziwne to, prawda? Wyciągnął kartkę z kieszeni marynarki i im pokazał. Kartka kończyła się słowami „Pozdrawiam i całuję, Susan”, a pod imieniem była linijka narysowanych całusów. Bob wiedział, że Finkel będzie ją trzymał do śmierci, a potem każe ją pogrzebać lub spalić wraz ze swoim czepkiem. Na kartce był jednak adres: „2010 Honey Pot Estate, Nashville” – i Bob go przepisał. – Dziękujemy za poświęcenie nam czasu i za pomoc, której udzielił pan Susan. Jestem pewien, że jest pan bliski jej sercu. – Tak pan myśli? – spytał Finkel podekscytowany. – Naprawdę? – Oczywiście – powiedział Bob. – Nie tak, Ericu? Nakłonił towarzysza do tego, żeby się z nim zgodził, szturchając go łokciem. – Tak, proszę pana. Prawda! – Z tej twojej kuzynki to chyba jest jakaś pożeraczka serc – stwierdził Bob, kiedy wrócili do autobusu. – Nie sądzę, żeby zrobiła to celowo – odparł Eric.
– Jestem pewien, że nie, ale stanowczo biedny stary Fred ma teraz chandrę. – Polubiłeś go? – spytał Eric. – Nie znielubiłem – odparł Bob. – Facet jest samotny, a dopóki w jego życiu nie pojawiła się twoja kuzynka, pewnie nawet o tym nie wiedział. I pewno nigdy nie był zakochany. Przeżył całe życie w ciemności, a tu pojawia się ta twoja Susan i włącza mu światło. Pozbiera się i wróci do dawnego siebie, ale przez jakiś czas nie będzie się zbytnio cieszył życiem. Trudno nie lubić kogoś, kogo ci szkoda. – Ja się go bałem – powiedział Eric. – Ty się wszystkiego boisz, synu. Dlatego chodzisz w tym kretyńskim kasku rowerowym na głowie, chociaż nawet nie masz roweru. Eric zamilkł na dłuższy czas. – Czy mogę zostać z tobą jeszcze jedną noc, a rano wyjadę? Bob nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby puścił chłopaka samego. Do tej pory Eric miał szczęście, ale nikt nie ma go wiecznie. Mogło go spotkać coś złego, a Bob nie chciał mieć tego na sumieniu – było tam już zbyt wiele śmierci. Wiedział, że Gene będzie narzekał, ponieważ gderanie leżało w jego naturze, ale w końcu zmięknie. Bo Bob wiedział, w przeciwieństwie do większości, że ten człowiek ma dobre serce. Istniał jednak jeszcze inny, bardziej wyrachowany powód zabrania z sobą Erica. Chłopak znał pochodzenie autobusu! Bob w głębi duszy wiedział, że Eric nigdy by go nie wydał, ale martwił się, że chłopcu może się kiedyś wypsnąć, że został podwieziony autokarem ekipy koncertowej Paula McCartneya. A ostatnią rzeczą, na jaką Bob miał ochotę, było ściągnięcie na siebie zainteresowania wymiaru sprawiedliwości. Po raz pierwszy Bob nabrał podejrzeń, że autobus, który prowadzi, to ten sam, który podczas trasy koncertowej skradziono Paulowi McCartneyowi, gdy Eric pokazał mu, jak odłączyć nieustannie brzęczącą z głośników muzykę. Od momentu, kiedy Bob odebrał autobus w Montrealu, mógł słuchać wyłącznie utworów Paula McCartneya i miał ich już naprawdę dosyć. Eric powiedział mu, że muzyka pochodzi z iPoda podłączonego do głośników pojazdu, który znajduje się w podłokietniku. Bob nie miał pojęcia, że podłokietnik się w ogóle otwiera, ale kiedy podniósł jego górną część, rzeczywiście zobaczył tam iPoda. Natychmiast go wyłączył, otworzył okienko od strony pasażera i cisnął irytujące urządzenie na pobocze. Drugie podejrzenie pojawiło się wtedy, gdy Eric spytał, czy może skorzystać z toalety. Już miał wytłumaczyć chłopcu, jak do niej trafić, gdy Eric powiedział, że wie, jak ją znaleźć. – Skąd to wszystko wiesz? Byłeś już w tym autobusie czy co? – Chyba tak – odparł chłopiec. – Jeśli nie był to ten autobus, to musiał być taki sam. Ja i Susan zostaliśmy zaproszeni do niego, gdy byliśmy na koncercie w San Francisco. Będę wiedział na pewno, kiedy się zatrzymamy. Na parkingu Eric zaprowadził Boba do łóżek w części sypialnej i powiedział mu, że
jeśli jest to ten sam autobus, to pod górnym materacem trzypiętrowego łóżka po prawej będzie małe serce narysowane fioletowym tuszem. W sercu będą inicjały Susan. Bob wszedł na górę, odgiął materac i rzeczywiście zobaczył małe, wyblakłe serce z wpisanymi literami: „SL = PM”. – No, no, a niech mnie – powiedział. – Więc to ten. Pewno nowi właściciele, którzy kupili autobus, nawet tego nie wiedzieli. Podkreślił słowo „nowi”, żeby Eric miał wrażenie, że autokar został kupiony zgodnie z prawem. – Nowi właściciele nie mają nic przeciwko temu, że tu jestem, prawda? – spytał Eric. – Myślę, że nie, ale na twoim miejscu nikomu bym o tym nie wspominał. Niech to będzie sekret, twój i mój. Lepiej, żeby Susan nie miała z tego powodu żadnych kłopotów. Eric chętnie się z nim zgodził. ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
CZĘŚĆ DRUGA PODRÓŻE W PRZESTRZENI
===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
5 Dwie góry i płaskowyż
Poszukiwani Brandon Travis wszedł do Krainy Dębów akurat w momencie, gdy z domu seniora wyprowadzano zakutego w kajdanki Williama Hoopesa. W holu porozstawiano ostrzeżenia, że podłoga jest mokra, a członek ekipy sprzątającej usuwał pozostałości czegoś, co wyglądało, jakby kiedyś było akwarium. Brandon zwolnił kroku i podszedł ostrożnie do recepcji. – Co tu się dzieje? – spytał. – Nie ma o czym mówić – odparła z niewinną miną recepcjonistka. – Doszło do małego nieporozumienia, ale już wszystko załatwione. W czym mogę pomóc? – Nazywam się Brandon Travis. Przyjechałem zobaczyć się z siostrą, Nancy Skidmore. Jest tu gdzieś zamknięta. Recepcjonistka wpisała podane nazwisko do komputera. – Jest w skrzydle Domu Wspomaganego Życia. Proszę się wpisać do książki gości, a ja powiem panu, jak się tam dostać. Brandon się podpisał, odnotował godzinę i ruszył korytarzem do oddziału zamkniętego. Recepcjonistka odwróciła się do stojącej nieopodal pielęgniarki. – Mój Boże, czułaś, jak on śmierdzi? Chyba od tygodni nie widział mydła! Dziesięć minut później Brandon wrócił do jej biurka zasapany. – Nie ma jej! – krzyknął. – Zniknęła! – Proszę pana, proszę nie podnosić głosu, starczy już emocji na jeden dzień. Co pan ma na myśli, mówiąc, że jej nie ma? A gdzie miałaby być? – Skąd, do cholery, mam to wiedzieć? Dopiero co tu przyjechałem! Wiem tylko, że nie ma jej w pokoju. Nie ma jej w pokoju żadnego z tych innych pomyleńców i nie ma jej w świetlicy. Pani tu pracuje, to niech pani mi powie, gdzie miałaby być. Recepcjonistka poprosiła Brandona, żeby usiadł, a ona w tym czasie zatelefonuje do kilku osób. Nie zrobiła tego ze względu na brata zaginionej pacjentki, lecz na siebie – jego smród był naprawdę wstrętny! Zadzwoniła do przełożonej pielęgniarek oddziału zamkniętego, żeby potwierdzić słowa Brandona, a potem do Howarda Franksa, kierownika dziennej zmiany domu spokojnej starości.
– Panie Franks, mamy problem. Franks posłuchał jej uważnie, położył słuchawkę na widełki, a głowę na dłonie. – Niewiary-kurwa-godne! – powiedział w końcu. To był najgorszy dzień Howarda Franksa od ponad trzydziestu lat w administracji medycznej – najpierw strzelanie do akwarium, a teraz zaginiony klient. Informacja o tym na pewno się rozejdzie, a to oczywiste, że nie będzie sprzyjała interesom. Dla Franksa pierwszeństwo miał wynik końcowy – dolary i centy, zysk i strata. Jeśli nie opanuje sytuacji, Krainę Dębów będzie czekał kosztowny proces. Zaczerpnął głęboko powietrza, opuścił zaciszny gabinet i wyszedł do rozsierdzonego Brandona Travisa. – Pan Travis? Jestem Howard Franks, kierownik dziennej zmiany tego ośrodka. Z tego, co zrozumiałem, Nancy zniknęła. Brandon podniósł się z krzesła, żeby uścisnąć wyciągniętą dłoń Franksa, ale poślizgnął się na wilgotnej podłodze i upadł ciężko na krzesło. – Pomogę panu – powiedział Franks, odruchowo sprawdzając, czy w holu są ostrzeżenia, że podłoga jest mokra. Dzięki Bogu ciągle tu stały, więc przynajmniej nie groził im pozew z tego powodu. Podprowadził mającego nadwagę mężczyznę do swojego gabinetu i przez telefon poprosił, żeby przyniesiono im kawę. – Przyjechał pan z daleka? – Tak – odpowiedział Brandon. – Przyjechałem z Clarksdale w Missisipi, i to autobusem. Zajęło to dwa dni! Dwa dni czekania na dworcach autobusowych z włóczęgami i podróżowania z hołotą mieszkającą w przyczepach samochodowych. Myśli pan, że sprawiło mi to przyjemność? Zrobiłem to dla swojej siostry, proszę pana, z miłości do niej. Nie zostało mi w życiu wiele – z pewnością nie pieniędzy – ale zawsze miałem Nancy. A teraz nie ma nawet i jej, ponieważ żeście ją, kurwa, zgubili, a, do jasnej cholery, dostawaliście niezłe pieniądze za opiekę nad nią. Domagam się wyjaśnień i domagam się rekompensaty za cierpienia psychiczne, przez które teraz przechodzę. Czy wyrażam się jasno? Franks doskonale go zrozumiał. W końcu chodziło o pieniądze. – W ośrodku wydarzył się przykry incydent i niewykluczone, że wskutek zamieszania Nancy wymknęła się niezauważona z Krainy Dębów. Nie mogła jednak odejść daleko. Jestem przekonany, że znajdzie się w swoim łóżku jeszcze tej nocy. Brandon spojrzał na niego sceptycznie. – Jeszcze jedno. To może być przypadek, ale tego ranka pańską siostrę odwiedziło dwoje innych krewnych: Homer i Ruby Comerowie. Zna ich pan? – Znam – odparł Brandon zaskoczony – ale jeśli nie przyszli jej tu nawiedzać, to nie wiem, co mieliby tu robić. – Nie rozumiem…
– Ponieważ oboje nie żyją od trzydziestu lat! Kierownik dziennej zmiany zamówił taksówkę, żeby zawiozła Brandona i jego mały plecak do pobliskiego hotelu, a sam zadzwonił na policję, gdzie zaczęto badać prawdziwą tożsamość Homera i Ruby Comerów. Kilka dni zajęło funkcjonariuszom ustalenie, że interesuje ich niejaki Eugene Chaney III. Według księgi gości niejaki E. Chaney odwiedzał wcześniej Nancy, ale nie podał swojego adresu. Trochę trwało, nim skojarzyli nazwisko w rejestrze ośrodka z osobą doktora Eugene’a Chaneya III, a kawałki zaczęły układać się w całość dopiero, gdy okazało się, że rzeczony Chaney zaginął – zostawiając po sobie martwego psa sąsiada. Pensylwania dopisała do listy zaginionych nową osobę, ale Kalifornia już od kilku dni szukała swojej, niejakiego Erica Gole’a. Gdy Eric nie wrócił do szkoły na poniedziałkowy lunch, pani Armitage zadzwoniła do jego opiekuna. William Strey nic nie wiedział o tym, że Eric miał przyjechać na weekend do rodzinnego miasta, i nie słyszał o żadnej mszy żałobnej za jego rodziców. Zadzwonił zatem do Arthura Annandale’a oraz wielebnego Pete’a, po czym do pani Armitage. Nie było żadnej mszy i nikt nie widział Erica. – Myśli pani, że uciekł? – Na to wygląda, proszę pana. Myślę, że powinnam zadzwonić na policję. Strey od początku miał trudności ze zrozumieniem pani Armitage przez telefon i źle usłyszał. – Dlaczego po pizzę? – spytał. – Co to ma do rzeczy? – Nie pizzę, p o l i c j ę. Strey nadal musiał się wysilić, żeby zrozumieć różnicę, ale w końcu się jej domyślił: – Oczywiście, pani Armitage, to dobry pomysł. Proszę mnie informować, dobrze? I proszę przekazać im moje dane. To niepokojące. Chłopak o tym nie wie, ale jest sporo wart. Mam tylko nadzieję, że nie został porwany. Pani Armitage wzdrygnęła się na samą myśl o tym i jeszcze bardziej zaniepokojona zatelefonowała do wydziału policji San Francisco. Oficer przydzielony do tej sprawy nazywał się John Cooper i doświadczenie mówiło mu, że Eric raczej uciekł, niż – jak sugerował Strey – został porwany. Umówił spotkanie zainteresowanych stron w Akademii Talbota na środę wieczorem. Obecni byli pani Armitage, William Strey, Arthur Annandale i wielebny Pete. – Jest dla mnie jasne, że Eric zaplanował swoje zniknięcie, i to starannie – oświadczył Cooper. – Trzy tygodnie wcześniej zapowiedział, że wyjedzie na weekend, a także wymyślił sprytny powód swojej nieobecności: mszę żałobną za rodziców. Od razu dało mu to trzydniową przewagę nad każdym, kto chciałby go śledzić. Musimy sobie odpowiedzieć na dwa pytania. Pierwsze: dlaczego chciał uciec? Drugie: dokąd planował pojechać? Najpierw jednak prosiłbym, żeby ktoś mi wyjaśnił, dlaczego
chłopiec z normalnym słuchem znalazł się w szkole dla głuchych? Ten aspekt szczególnie mnie zastanawia. Strey i Armitage wyjaśnili niezwykłe okoliczności prowadzące do zapisania Erica do Akademii Talbota oraz pozostania w niej. – Myślą państwo, że był tu szczęśliwy? – spytał Cooper. – Bo moim zdaniem nie był. Zgromadzeni unikali spojrzenia detektywa, ale przyznali, że prawdopodobnie ma rację. – Dobrze – ciągnął Cooper – zatem wiemy, że Eric był nieszczęśliwy. Niedawno stracił rodziców, po czym znalazł się w szkole dla głuchych, gdzie najwyraźniej nie miał nikogo bliskiego. Dobrze myślę, pani Armitage? Dyrektorka skinęła głową. – Postanowił więc uciec i, jeśli mam być szczery, trudno chłopaka winić. Ale dokąd pojechał? Czy ktoś z państwa zna jakichś jego krewnych lub znajomych? – Ma dalekiego wujka w Nowym Jorku – powiedział Annandale – ale to jakieś ladaco i byłbym zdziwiony, gdyby Eric chciał go odszukać. – Co ma pan na myśli, mówiąc „ladaco”? – spytał Cooper. – Nicpoń, obibok – odpowiedział Annandale. – Do diabła, znam znaczenie tego słowa! Chcę wiedzieć, dlaczego pan go tak opisuje. – Cóż, detektywie Cooper, ten człowiek nie mógł przyjechać na pogrzeb rodziców Erica, ponieważ przebywa w więzieniu, a list, który napisał do Erica, był po prostu dziwny, wręcz bezbożny. – Pamięta pan jego nazwisko? Annandale zajrzał do notesu. – Nazywa się Jeff Lawrence, a na kopercie był adres zwrotny Zakładu Karnego Lyon Mountain. Cooper zapisał tę informację. – Musimy rozesłać rysopis Erica. Będę potrzebował wyraźnego zdjęcia, ale proszę mi powiedzieć, jakie są jego cechy charakterystyczne, aby ludzie łatwo go rozpoznali. – Ma trzynaście lat, ale wygląda na dziesięć – powiedział Strey. – I ma niezwykle mokre dłonie. Cooper przerwał pisanie i spojrzał na Streya. – Czy pan naprawdę myśli, że chłopak będzie jeździł po kraju i ściskał wszystkim dłonie? Uważa pan, że udał się w trasę promocyjną? Strey wzruszył ramionami. – Tylko staram się pomóc. Nie wydaje mi się, żeby sarkazm był konieczny. – Warto może wspomnieć, że chłopak może udawać osobę upośledzoną słuchowo – dodała pani Armitage.
– Zapiszę, że może udawać głuchego – powiedział Cooper. – Z całym szacunkiem, pani Armitage, ale jeśli napiszę „upośledzonego słuchowo”, ludzie będą szukać dzieciaka bez uszu. Obawiam się, że przy sporządzaniu rysopisu zawsze trzeba się zwracać do bardzo prostego człowieka. Mimo energii i determinacji Coopera śledztwo w sprawie zniknięcia Erica utknęło w martwym punkcie. Chociaż taksówkarz pamiętał, że podwiózł go w pobliże Union Square, a kasjerzy w San Francisco, że sprzedali bilety w jedną stronę chłopakowi pasującemu do rysopisu Erica, ślad urywał się w Roseville. Wujek, o którym wspomniał Annandale, powiedział wysłanemu do niego policjantowi, że nie widział Erica od czasu, kiedy pięć lat temu zabrał go na koncert Paula McCartneya, a więzienny rejestr gości to potwierdzał. Siedząc przy biurku w poniedziałkowe popołudnie, Cooper doszedł do wniosku, że chłopiec może być wszędzie. To, że Eric zbliża się do Góry o Trzech Szczytach z innym, pięć razy starszym od siebie uciekinierem, nawet nie przyszło mu do głowy.
Przeciwpożarowa wieża obserwacyjna Doktorek miał już zapalić kolejnego papierosa, gdy zobaczył, że Jack i Eric wracają. Wsunął go ostrożnie do paczki i wsiadł do autobusu. – Przy wejściu do punktu usługowego był plakat z rysopisem Erica – powiedział Jack. – Nie jest szczególnie podobny i chłopak nie jest z niego zadowolony. – Wyglądam na nim jak głupek! – oburzył się Eric. – Jezu Chryste! – zaprotestował Doktorek. – To nie zdjęcie do szkolnej księgi pamiątkowej! Dzięki Bogu, że jest mało podobny. Czy ktoś się nim interesował? – Nie. Większość ludzi i tak na takie plakaty nie patrzy, a kask rowerowy zmienia jego rysy twarzy. Myślę jednak, że na wszelki wypadek powinniśmy kupić jakąś farbę do włosów. Ten jego jasny blond jest zbyt charakterystyczny. Nie wiedziałem, że on jest uciekinierem. A ty? – Jeszcze dwie minuty temu też nie miałem o tym pojęcia. Zjechali z autostrady międzystanowej na drogę stanową numer jedenaście i skierowali się do miasteczka o nazwie Edinburgh. Tam zjechali do lasu państwowego imienia George’a Washingtona. Pełna ostrych zakrętów trasa wiła się przez gęsto zadrzewiony teren. Skręcili na mniejszą drogę, a potem na jeszcze mniejszą. Utwardzona nawierzchnia ustąpiła miejsca żwirowi, stopień nachylenia terenu był coraz większy, a zakręty coraz ostrzejsze. – Jesteś pewien, Bob? – zapytał Doktorek powątpiewająco. – Te drogi nie wyglądają na przystosowane do tak dużych pojazdów. – Jasne, że pewien. Trzeba tylko uważać, gdzieniegdzie skręcić na trzy. Będzie
warto. Sam zobaczysz. Doktorek spojrzał na drogomierz, a potem na zegarek. Od zjechania z autostrady pokonali zaledwie trzydzieści pięć kilometrów, a zajęło im to blisko półtorej godziny. – Daleko jeszcze? – spytał. – Jakieś półtora kilometra – odparł Bob. Miał rację, ale minęło kolejnych trzydzieści minut, zanim zatrzymał autokar i zaciągnął hamulec. – Skąd wiedziałeś o tej wieży? – spytał Jack. – Natknąłem się kiedyś na nią. Przez jakiś czas mieszkałem w tych okolicach i razem z kumplem wyjeżdżaliśmy z miasta, kiedy tylko była okazja. – A na czym wyjeżdżaliście? – spytał Doktorek. – Na motorze. Bob pospiesznie wysiadł z autobusu, a Doktorek popatrzył za nim z niedowierzaniem. Ustalono, że Doktorek i Nancy wezmą dolne łóżka z tych dwupoziomowych. Miały więcej miejsca na głowę niż te trzypoziomowe, co zdaniem Doktorka zmniejszy ryzyko wystąpienia u Nancy klaustrofobii. Na prośbę Erica pozwolono mu wziąć górne łóżko jednego z potrójnych, to, nad którym Susan zapisała swoje inicjały. Jack spał dwa łóżka niżej, a Bob zajął miejsce naprzeciwko Jacka. Kiedy już wszystko ustalono, Bob wyjął dwie duże pizze z zamrażarki oraz wymieszał sałatę z pomidorami, polewając je sosem z octu i oliwy. Doktorek przeprosił zgromadzonych i wykorzystał ten czas, żeby obejrzeć leki, o które wystarał się Bob: pigułki i kapsułki o rozmaitych kształtach, rozmiarach i kolorach, małe fiolki z przezroczystym płynem i strzykawki. Starannie przeczytał ulotki, zrobił notatki na bloczku, który nosił przy sobie, i ustalił tryb przyjmowania, który powinien utrzymać Nancy w stanie równowagi. Następnie wrócił do grupy siedzącej w największym pomieszczeniu, przy kuchni. – Niezła larwa z tej twojej żony – powiedział Bob. – Dlaczego wytrzymałeś z nią tak długo? Ja bym prysnął. – Z powodu chłopaka – wyjaśnił Jack. – Chociaż nie byliśmy kumplami, miałem nadzieję, że kiedyś tak się stanie. No wiesz, ojciec i syn idący razem na ryby… Tego typu sprawy. – A stało się tak? – Nie, ponieważ Laura nie chciała, by tak się stało. Robiła wszystko, żebyśmy się do siebie nie zbliżyli. Może z raz wydawało mi się, że dotarłem do Conrada, i wtedy, nie wiadomo jak, dostał pocztówkę od swojego martwego chomika. – O czym ty, człowieku, mówisz? Jak martwy chomik może napisać pocztówkę? – To Laura napisała ją za niego! – Musisz to wytłumaczyć od początku, Jack. Zgubiłem się i inni pewno też. Wiesz
o czym on mówi, Gene? Doktorek pokazał, że nie. – Conrad miał chomika – zaczął Jack – nazywał go Bingo. Zwierzak miał około pół roku, kiedy zdechł, i jak możecie się domyślać, w domu byłem tylko ja, gdy to się stało. Laura i Conrad wyjechali z miasta na weekend, żeby odwiedzić jakąś jej koleżankę, która podobno czuła się samotna. Nie chciałem, żeby chomik zasmrodził dom, i nie chciałem, żeby Conrad zobaczył go nieżywego, więc zrobiłem to, co zrobiłby każdy na moim miejscu: owinąłem go w folię bąbelkową i włożyłem do pojemnika na śmieci sąsiada. – Dlaczego do sąsiada? – spytał Doktorek. – Bo gdybym go włożył do naszego, Conrad by go tam szukał i pewnie próbowałby mu zrobić sztuczne oddychanie. Bóg jeden wie, jaką chorobę by złapał. Więc kiedy wrócili i powiedziałem im, co się stało, oboje się rozpłakali, jakby zmarła jakaś bliska osoba! Mówię wam, gdybym to ja zmarł, pewnie nawet by okiem nie mrugnęli i po prostu żyli sobie dalej. A co gorsza, oboje patrzyli na mnie, jakbym to ja zabił Bingo! Trzy tygodnie później Conrad dostaje pocztówkę i nadal pamiętam ją słowo w słowo: „Drogi Conradzie, to ja, Bingo. Choć już nie żyję, chciałem, byś wiedział, że dobrze mieszkało mi się z tobą i twoją mamą. Nie lubiłem jednak twojego taty i to on mnie zabił. Życzę ci wszystkiego najlepszego, Bingo”. – To podłe – powiedziała Nancy, która jakimś cudem zdołała się nie zgubić w opowieści Jacka. – Jak można było cię oskarżyć o zabicie zwierzątka syna? To okropne. – Właśnie! – ucieszył się Jack. – Nie mogła o tym wiedzieć. – Więc to ty go zabiłeś? Z tego, co powiedziałeś, zrozumiałem, że nie – zdziwił się Bob. – Tylko pośrednio – odparł Jack. – Chryste! – Nie zaczynaj, Doktorku. Do cholery, dopiero co zabiłeś psa, na miłość boską! – Akt eutanazji – powiedział szybko Doktorek, gdy zobaczył, że oczy wszystkich są wpatrzone w niego. – No to co się stało, Jack? – Oczy, jak na to liczył Doktorek, spojrzały na Jacka. – Nie wiesz, jak to było tam mieszkać. Nikt nie wie. Gdy było nas tylko dwoje, żyliśmy mniej więcej w układzie partnerskim. Ale potem pojawia się Conrad i zmienia się hierarchia: najpierw Laura, potem Conrad, a na końcu ja. A potem Laura kupuje kota i hierarchia znowu się zmienia: najpierw Laura, potem Conrad, potem Perseusz, na końcu ja. Już było źle, a wtedy Conrad dostał Bingo i spadłem kolejny szczebel. I choćby nie wiem co, nie zamierzałem być w cieniu chomika! Kiedy wyjechali, otworzyłem drzwi do klatki Bingo, a potem drzwi wejściowe do domu. Pomyślałem, że zabierze ten swój gruby tyłek z chaty i znajdzie sobie gdzieś nową. Ale nie. Podreptał
do kuchni i wlazł do suszarki na ubrania, do której właśnie wstawiłem uprane trampki. Pewnie wziął ją za większą wersję swojego kołowrotka. Wierzcie mi, nie miałem pojęcia, że tam jest, a jeśli wydawał jakieś dźwięki, to stłumiły je suszące się tenisówki. – Ta historia nie kończy się dobrze, prawda? – uśmiechnął się Bob. – Nie – odparł Jack. – Tenisówki były nie do odczyszczenia. Musiałem je wyrzucić. – Wydaje mi się, że Bob miał na myśli chomika. – Jack, czy to konieczne? – spytał Eric. Posiłek się skończył, a Jack nakładał Ericowi czarną farbę. – Jesteś uciekinierem, Ericu, i trzeba przedsięwziąć środki ostrożności. Jeśli ktoś cię rozpozna i uniemożliwi znalezienie Susan, to jak się wtedy będziesz czuł? A teraz nie ruszaj się i zamknij oczy. – A co, jeśli już na zawsze będą miały taki kolor? – Nie będą. Odrosną w swoim normalnym odcieniu. Wiesz, masz dobre włosy, gęste i mocne. Kiedyś je od ciebie pożyczę. Eric się uśmiechnął. – Mówisz śmieszne rzeczy. Nie można pożyczyć od kogoś włosów. Jack wziął ręcznik i owinął nim głowę chłopca. Poszli do salonu i usiedli obok siebie na jednej z kanap. – Lubiłeś zapowiadać pogodę, Jack? – spytał Eric. – Lubię pogodę, ale nie lubiłem jej zapowiadać. Prezenterzy pogody zawsze muszą udawać klaunów. – Boję się klaunów – powiedział Eric. – Jak dorosnę, będę listonoszem. – Dlaczego listonoszem? – Ponieważ codziennie będę przynosił ludziom szczęście: kartki urodzinowe i świąteczne, listy od przyjaciół i prezenty. Jack pomyślał, że Eric najwyraźniej nie ma pojęcia o reszcie korespondencji, którą miałby dostarczać: rachunki za media, mandaty za wykroczenia drogowe, wezwania do sądu, wezwania do zapłacenia podatku, dokumenty rozwodowe i niechciane reklamy. – Niezły pomysł – powiedział. – Może ja też nim zostanę. Niczego jeszcze nie zaplanowałem. Może razem będziemy listonoszami. Eric się uśmiechnął. – Pilnuj Nancy, dobrze, Jack? Jeśli się obudzi, powiedz jej, że poszedłem na spacer z Bobem. Niedługo wracam. Doktorek i Bob wysiedli z autobusu i weszli po metalowych schodach na wieżę obserwacyjną. Już dawno nie było niczego widać, ale dalekie światła i gwiazdy nad głową sprawiły, że warto było się wdrapać na górę. – Szkoda, że nie przyjechaliśmy tu w ciągu dnia, Gene. Widoki stąd są wyjątkowe.
Teraz nic nie widać, ale tam jest dolina Shenandoah, a także siedem zakoli rzeki North Fork. Widać też Appalachy i Pasmo Błękitne. – Może uda się rano – powiedział Doktorek. – Przy okazji, jak tam Marsha? Nie ma nic przeciwko temu, że tu jesteś? – W porządku. Ale jak przyjedziesz do nas następnym razem, to ci zrobi wykład na temat kultury rozmów telefonicznych. Najwyraźniej masz jakieś braki w tym względzie. Doktorek się uśmiechnął. – Powiedziałeś jej, co robimy? – Niezbyt konkretnie. Powiedziałem tylko, że pomagam staremu przyjacielowi. Nie ma powodu jej martwić. Wspólnym mianownikiem początków znajomości Doktorka i Boba była Nancy, ale teraz stanowiła nierozwiązywalną zagadkę i rozmowa zeszła na jej temat. – Nadal piękna, nie? – powiedział Bob. – Trudno uwierzyć, że nie jest zdrowa. Doktorek pokiwał głową. – To oprzewodowanie w głowie jest problemem. Kompletnie się przepaliło. Ona zdaje sobie z tego sprawę – a przynajmniej zdawała – i dlatego chce wrócić do Missisipi. – Cholera, człowieku, musiało się jej pomieszać, skoro chce tam wrócić. To ostatnie miejsce, w którym chciałbym spędzić swoje ostatnie dni. – Ma dobre wspomnienia z dzieciństwa i tam pochowano jej rodzinę. Chce zostać pochowana razem z bliskimi. – Jak myślisz, ile jej zostało? Ile ma czasu, zanim umrze? Doktorek wzruszył ramionami. – Trudno powiedzieć, ale podejrzewam, że niezbyt dużo. – Skąd to wiesz? Wygląda, jakby czekało ją jeszcze kilka lat. A ty co zrobisz? Zostaniesz z nią, dopóki nie odejdzie? Ludzie będą cię szukać. Myślałeś o tym? Doktorek wzruszył ramionami. – Coś przede mną ukrywasz, Gene. Czegoś mi nie mówisz… Doktorek odwrócił wzrok. – Nie ma o czym mówić, Bob. Nancy chce umrzeć w Missisipi. – To nie ma sensu, Gene. Jak zamierzasz się tam ukryć? Złapią cię, człowieku, a wtedy zabiorą ją z powrotem do tego miejsca, a ciebie do więzienia. – Tak się nie stanie, Bob. Nancy tego nie chce. – Bądź ze mną szczery, Gene. Co wy dwoje planujecie? – Dobra, Bob. Ale nie możesz powiedzieć o tym Jackowi i nie rozmawiaj o tym z Nancy. Dobrze? Bob skinął głową. – Nancy przez całe życie bała się alzheimera. Ta choroba od pokoleń występuje w jej rodzinie. Jeszcze w Duke’u poprosiła mnie, żebym zakończył jej życie, zanim
zrobi się naprawdę źle, gdyby okazało się, że ją odziedziczyła. Obiecałem jej wtedy, że to zrobię, i obiecałem to pięć lat temu, gdy znowu mnie o to poprosiła. Nie mam w tej kwestii wyboru. Bob był skonsternowany. – Człowieku, pewno, że masz wybór. I, Gene, jesteś przecież lekarzem. Nie powinieneś robić takich rzeczy. Złożyłeś przysięgę! – Dzisiaj sam mi przypomniałeś, że nie jestem lekarzem, że przeszedłem na emeryturę. Pamiętasz? Nie występuję tu jako doktor, Bob, występuję jako jej przyjaciel. Czy ty naprawdę uważasz, że ta cała sytuacja mnie cieszy? – Ale to zabójstwo, Gene, a zabijanie jest złe! Doktorek, nagle poirytowany, odwrócił się do Boba. – A ilu ludzi ty zabiłeś, Bob? Ludzi, którzy wedle wszelkiego prawdopodobieństwa chcieli żyć? Nancy nie chce żyć, na miłość boską! – To nie fair, Gene, i wiesz o tym. Doktorek natychmiast pożałował swoich słów i przeprosił: – Przykro mi, Bob. Nie chciałem. Chodzi o to, że nie jest to sprawa, o której chciałbym gadać. Myśleć zresztą też nie. Ale pozwól, że cię o coś zapytam. Gdybyś był na polu bitwy i twój przyjaciel został śmiertelnie raniony, co byś zrobił? Pozwoliłbyś mu się wykrwawić w męczarniach czy zakończyłbyś jego cierpienia? Zwłaszcza gdyby cię o to poprosił? – To nie to samo, Gene. To co innego. – Wcale nie, Bob! To dokładnie to samo. Jedyną różnicą jest upływ czasu. Wykrwawienie się zajmie Nancy jakieś pięć lat, a przez ten czas będzie przeżywała najgorsze cierpienia, jakie możesz sobie wyobrazić! – Wiem tylko, że gdyby Marsha mnie o to poprosiła, powiedziałbym: „nie”. Zostałbym z nią, byłbym na każde skinienie, ale nie zabiłbym jej. Jak mógłbym to zrobić? Ona jest miłością mojego życia. – Zrobiłbyś to, ponieważ jest miłością twojego życia – powiedział Doktorek cicho i obaj zamilkli na chwilę. – Więc zamierzasz to zrobić, kiedy dojedziemy do Coffeeville? Gene się przygarbił. Ta rozmowa była dla niego wyczerpująca. – Chciałbym to wiedzieć, Bob. Naprawdę. Prawdopodobnie nie będę tego pewien, dopóki tam nie dojedziemy. To Nancy tego chce, a przynajmniej chciała, kiedy nadal była Nancy. Ale czy ja tego chcę? Nie. Czy mogę to zrobić? Naprawdę nie wiem. – Nie będę już nic na ten temat mówić, Gene, ale kiedy przyjdzie właściwa pora, mam nadzieję, że podejmiesz właściwą decyzję. Właściwą dla Nancy, ale i dla ciebie. Nancy nie powinna była żądać od ciebie czegoś takiego. To nie w porządku. Zamilkli, zatopieni we własnym myślach, wpatrzeni w światełka migające daleko pod nimi.
– Jest jeszcze jedna rzecz, Bob – powiedział w końcu Doktorek. – Nancy chce, żeby ta podróż była jak wakacje. Wiem, co moglibyśmy robić w Nashville i Memphis, ale nie mam pojęcia o miejscach, które miniemy po drodze. Miałbyś jakieś pomysły? Bob zastanawiał się przez chwilę. – Niedaleko stąd jest Walton’s Mountain i… – To miejsce serio istnieje? – Jasne, że tak, w Schuyler. I oczywiście jest jeszcze Crawford. Mam przesyłkę dla starego znajomego, który nadal tam mieszka, więc i tak będziemy tamtędy przejeżdżać. To przyjemne miejsce i spodoba się Nancy. Możemy tam zostać kilka dni, jeśli będziecie chcieli. – Co to za znajomy? – Nazywa się Merritt Crow. Mieszkałem u niego przez jakiś czas, kiedy wróciłem z Kuby. Polubisz go. Doktorek spojrzał na niego. – Ta paczka… Czy coś przede mną ukrywasz? – Nie bardziej niż ty przede mną – uśmiechnął się Bob. – Ale ja będę z tobą szczery, Gene: to marihuana. Wygląda na to, że wszyscy mamy swoje powody, żeby się ukrywać! Doktorek się uśmiechnął. – Dobra, czyli najpierw Walton’s Mountain, a potem przemycimy trochę narkotyków do Crawford. Niezły plan. Eric był już w łóżku i czytał Biblię, kiedy Bob i Doktorek wrócili do autobusu. Skończył już Księgę Liczb, Powtórzonego Prawa, Jozuego, Sędziów, Rut i Samuela, a liczba ofiar śmiertelnych wzrosła do trzystu pięćdziesięciu sześciu tysięcy ośmiuset dwudziestu pięciu. – Gdzie się podział Eric? – spytał Doktorek. – I kim jest ten ciemnowłosy przystojniak na jego łóżku? – To ja, doktorze Gene! – powiedział chłopiec podekscytowany. – Jack ufarbował mi włosy. Nieźle, prawda? – Rzeczywiście jest nieźle. Może jutro namówimy Jacka, żeby ufarbował ci również brwi. Przy okazji, możesz już chyba zdjąć te rękawiczki. Niech ręce trochę przez noc odetchną. – Dobrze, doktorze – odpowiedział Eric. Nancy i Jack siedzieli naprzeciwko siebie w salonie i żadne nic nie mówiło. – Gene, dzięki Bogu, że wróciłeś! – powiedziała Nancy poruszona. – Ten człowiek próbuje mnie zabić. Powiedział, że wsadzi mnie do pralki! – Ja tylko żartowałem – powiedział Jack. – Poza tym tu nie ma pralki. – Jezu, Jack! – skarcił go Doktorek. Podszedł do szafki w części kuchennej i wyjął
dwie pigułki z pojemniczka. Napełnił szklankę wodą i podał Nancy. – Dzięki nim będziesz dobrze dziś spała. Połknęła je jedną po drugiej, patrząc podejrzliwie na Doktorka. – Nie próbujesz mnie chyba zabić? – Oczywiście, że nie – powiedział spokojnie. Dał jej ręcznik i kosmetyczkę, którą sam spakował, po czym przyniósł piżamę. Poczekał, gdy była w łazience, i zaprowadził ją do łóżka. Ostatni lampkę przy łóżku zgasił Eric. To nocą, w ciszy łóżka czuł się najbardziej samotny – wspominał rodziców i czasem płakał. Nadal trudno było mu uwierzyć, że już nigdy ich nie zobaczy, że na zawsze zniknęli z jego życia. W ciągu tygodni po pogrzebie fantazjował, że jego rodzice nadal żyją i padli ofiarą olbrzymiego nieporozumienia. Może pan Annandale zidentyfikował niewłaściwe ciała i wziął dwójkę okropnie zdeformowanych obcych ludzi za jego matkę i ojca. Może jego rodzice nadal są w Egipcie, zgubili się na pustyni i schronili w namiocie przyjaźnie nastawionego Beduina, który mieszka samotnie na środku piaszczystej wydmy i nie ma telefonu. Może stracili pamięć, przyłączyli się do wędrownego cyrku i trenują, żeby występować jako akrobaci. Może zostali porwani przez analfabetów, którzy nie potrafią wysłać listu z żądaniem okupu. A może przeszli na islam i są teraz zbyt zawstydzeni, żeby wrócić do domu i rozczarować pana Annandale’a i wielebnego Pete’a. Ale mimo wymyślania tych wszystkich możliwości nadszedł w końcu dzień, gdy w jego głowie zagościła smutna i wyraźna prawda: jego rodzice nie żyją, teraz i na zawsze. Kiedy już pogodził się z nią, zdał sobie sprawę, że musi zacząć liczyć tylko na siebie, ale, tak na wszelki wypadek, postanowił również swoje niewielkie ciało oddać w ręce kochającego Boga. Skoro Bóg jest świadom niedoli małych wróbelków i zagubionych owiec, to, Eric był tego pewien, wypruje sobie flaki, by pomóc osieroconemu chłopcu znaleźć jego jedyną kuzynkę. Pewien, że tak właśnie wygląda świat, i odizolowany od rzeczywistości przez naiwność, podróżował bezpiecznie i bez strachu po krainach zamieszkanych przez morderców, pedofili, bandytów oraz porywaczy i spotykał się tylko z życzliwością i dobrymi uczynkami. (Jeśli Bóg nie miał Erica w swojej pieczy, to z pewnością miał swój udział w szczęściu, które go spotykało!) Chłopak leżał pogrążony w rozmyślaniach, liczył błogosławieństwa, które go spotkały, oraz zastawiał się, czy Doktorek nie jest współczesnym Mojżeszem prowadzącym ich do Ziemi Obiecanej. I czy on wobec tego nie powinien poprawić swojej osobistej modlitwy. Każdego wieczoru od tak dawna, jak sięgał pamięcią, Eric recytował Modlitwę Pańską, a po niej krótką modlitwę, której nauczyła go matka: Boże, błogosław mamę, tatę, dziadków i babcie, wujków i ciocie,
kuzynów i wszystkich. Proszę, uczyń Erica dobrym chłopcem. Amen. Tej nocy postanowił ją udoskonalić. Nigdy nie poznał swoich dziadków, ale i tak chciał ich zostawić na liście. Miał tylko jednego wujka, jedną kuzynkę i od czasu rozwodu Jeffa żadnej ciotki – zdecydował zatem prosić o błogosławieństwo dla nich z imienia. Uznał także, że wymieni osoby, które pomogły mu od czasu śmierci rodziców: Czerwonego Dunbara, Lily Gomez, Larry’ego Hicksa i Dużego, Otisa Sistrunka, doktora Gene’a, panią Skidmore i Jacka. (Arthura i Alice Annandale’ów, wielebnego Pete’a i Williama Streya jego zdaniem wystarczająco dobrze opisywał termin „wszyscy”). Cieszyło go to, że w tym jego nowym świecie pojawiło się więcej osób. Wypróbował nową modlitwę i spodobała mu się: Boże, błogosław mamę, tatę, dziadków i babcie, wujka Jeffa i kuzynkę Susan, Czerwonego Dunbara i Lily Gomez, Larry’ego Hicksa i Dużego, Otisa Sistrunka i doktora Gene’a, panią Skidmore, Jacka i wszystkich. Proszę, uczyń Erica dobrym chłopcem. Amen.
Wyjazd z Góry o Trzech Szczytach Nocą nad las przesunął się zimny front atmosferyczny, obniżając temperaturę i zakrywając górę mgłą. Obficie padało i na nierównej nawierzchni drogi utworzyły się kałuże. Nancy spała spokojnie, lecz wyglądało na to, że zmiana pogody ją przygnębiła. Doktorek pomógł się jej ubrać i zaprowadził ją do łazienki. Bob był już w kuchni, gdzie robił tosty i kawę. Na blacie szafki postawił karton soku pomarańczowego, a na stole kubki, miski i opakowania płatków śniadaniowych. – Jak ona się czuje, Gene? – Szczerze mówiąc, nie wiem. Spała całkiem dobrze, ale teraz wydaje się zamyślona, jakby przebywała w innym świecie. Mam nadzieję, że po prostu jeszcze się nie obudziła. Dołączyli do nich Jack i Eric.
– Wszyscy dobrze spali? – spytał Doktorek. Wyglądało na to, że wszyscy. Z wyjątkiem niego. Z łazienki dobiegł głos Nancy. Doktorek zebrał w sobie siły, gdy otworzyła drzwi i wypadła przez nie. – Arnold, czy to ty kupiłeś ten papier? – oskarżyła Doktorka. – Straszny z ciebie sknera! Wiesz o tym? Palec mi przeszedł na wylot. Do cholery, dlaczego ja w ogóle za ciebie wyszłam? Doktorek zrobił krok w jej stronę. – Nie dotykaj mnie! Zabieraj te swoje łapy! Gene znieruchomiał. Eric ukrył się za Jackiem, ale Bob udawał, że nie dzieje się nic dziwnego. – Wolisz płatki czy tosty, Nance? – Poproszę tosta, Bob – odpowiedziała Nancy, po czym usiadła przy stole z miną niewiniątka. – Gdzie jest Gene? – spytała. – Chyba powinien był już wstać. Doktorek zaoferował się, że go poszuka. Odczekał w części sypialnej kilka minut i nonszalanckim krokiem wrócił do kuchni. – Dzień dobry, Nancy – powiedział. – Dzień dobry wszystkim. – Najwyższa pora, Gene – powitała go Nancy. – Właśnie siadamy do śniadania! Po jedzeniu posprzątali talerze i zaczęli się szykować do zjazdu z góry. – Jak zamierzasz obrócić autobus? – spytał Boba Doktorek. – Nijak. Zjadę drogą na drugą stronę. – Zjeżdżałeś już kiedyś tędy? – Nie, ale sądzę, że dalej trasa wygląda jak ta, którą przyjechaliśmy. Bob uruchomił silnik i ostrożnie ruszył wąską drogą gruntową, która wcinała się w zbocze. Była bardziej stroma niż wczorajsza i trudniej było się nią poruszać. Zdołał pokonać dwa pierwsze zakręty, lecz gwałtownie zahamował przy następnym – o sto osiemdziesiąt stopni. – Hm. Gene, to nie wygląda najlepiej. Może i zdołałbym tędy przejechać, ale nie wiadomo, ile takich jest dalej. Tego by nam tylko brakowało, gdyby autobus tu utknął. Myślę, że musimy wysłać kogoś na zwiady. – Hej, Jack, możesz przejść kawałek tą drogą i zobaczyć, jak to dalej wygląda? – spytał Doktorek. – Doktorze, mogę iść z Jackiem? – spytał Eric. – Mam parasolkę. – Jak chcesz, to możesz – zgodził się Jack. – Otwórz drzwi, Bob. Bob nacisnął odpowiedni guzik i Jack wyszedł prosto na zbocze… i natychmiast cofnął się do autobusu. – Tędy chyba nie wyjdę – powiedział. – Otwórz tylne drzwi, dobrze? Problem z wydostaniem się przez tylne drzwi był krańcowo odmienny od poprzedniej próby. Choć za nimi nie było niczego, co blokowałoby Jackowi wyjście z pojazdu, nie było również niczego, na czym mógłby postawić stopę. Koła autobusu
stały jeszcze na drodze, ale karoseria zwisała nad pustką. – Bob, będę potrzebował pomocy! – krzyknął Jack. Bob podszedł do niego i stał, drapiąc się w głowę. – Będę musiał cię opuścić – powiedział. – Weź mnie za rękę. Jack chwycił go i podczas gdy Bob powoli go opuszczał, jego stopy szukały oparcia. – Dobra, Bob, mam. Możesz mnie puścić. Bob zwolnił uścisk i Jack ześliznął się po zboczu na drogę poniżej. Przeszedł prawie kilometr, nim zawrócił. Spłoszył kilka jeleni wirginijskich i myszołowów rdzawosternych, ale widok drogi upewnił go, że autobus dalej nie pojedzie. Wspiął się do tylnego wejścia, gdzie czekał Bob. – Za dużo zakosów, Bob. Autobusem po nich nie przejedziesz. Nie było innej możliwości, jak tylko cofnąć autokar w górę do miejsca, z którego ruszyli. Nie wyglądało to na łatwe zadanie. – Potrzebuję kogoś z przodu i z tyłu – oświadczył Bob. – Najpierw opuszczę ciebie, Jack, potem ciebie, Gene. Jack znalazł grunt i czekał, aż na dole znajdzie się Doktorek. – Człowieku! Gene, ważysz chyba tyle samo co cholerny słoń – wydyszał Bob. – Jack, szykuj się, że będziesz go łapał, zaraz nie wytrzymię. Nagle dłoń Gene’a mu się wyślizgnęła i pod ciężarem Doktorka i on, i Jack spadli na zbocze. – W porząsiu?! – krzyknął do nich Bob. – Tego nie jestem pewien – powiedział Jack – ale żyjemy, a Doktorek przechodzi na dietę, jak tylko wrócimy do autobusu! – Jezu, jestem za stary na takie akcje – poskarżył się Gene. – Spójrz na moje spodnie! – Ty idź na przód, a ja wezmę tył. Pomóc ci się tam dostać? – Nie, dam radę. Dlaczego, do cholery, Bob musiał wybrać taką drogę? Ładnie będziemy wyglądać, jeśli autobus tu utknie. Kiedy obaj znaleźli się na stanowiskach, Bob wrzucił wsteczny i delikatnie wcisnął pedał gazu. Przednie koła zabuksowały, w końcu ruszyły i autobus posuwał się do tyłu, aż Jack krzyknął: – Wjeżdżasz na zbocze, Bob! Bob podjechał do przodu i niechcący wcisnął gaz, przez co Doktorek musiał przed nim uciec. – Cholera, Bob, o mało mnie nie zabiłeś! Bob uśmiechnął się, skręcił koła i znowu wrzucił wsteczny. Jeszcze bardziej skupiony na gliniastym zboczu, w które Bob mało nie wjechał, Jack kompletnie zapomniał o urwisku po drugiej stronie drogi i zanim zorientował się, co się dzieje, prawe tylne koło zsunęło się i autobus się przechylił.
– Cholera jasna! – wrzasnął Bob i natychmiast docisnął pedał gazu. Autobus wibrował przez kilka sekund, po czym wystrzelił do przodu, mocno uderzając o zbocze i znowu zmuszając Doktorka do ucieczki. Jack przeszedł do przodu, żeby omówić z Doktorkiem i Bobem strategię. – Może powinniśmy wezwać pomoc? – zaproponował. – Nie w naszej sytuacji! – skrzyczał go Doktorek. – Mamy uprowadzoną i uciekiniera. A autobus jest kradziony! – O tym nie wiedziałem – zdziwił się Jack. – Ja do wczoraj też nie! – Nie miej do mnie pretensji. W tak krótkim czasie nie udało mi się znaleźć niczego innego! Zresztą nie jest trefny. Został skradziony pięć lat temu. Nikt go teraz nie będzie szukał. – Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć? – spytał Jack. – Mam narkotyki dla znajomego, ale to już wszystko. – Jezu Chryste! – wykrzyknął Jack. – Jeśli kiedykolwiek zjedziemy z tej cholernej góry, to ja się ufarbuję! W końcu zdołali tak wymanewrować pojazdem, że znalazł się z powrotem przy wieży obserwacyjnej, ale zajęło to ponad dwie godziny – czasami poruszali się o metr czy dwa, czasami o kilkanaście centymetrów. O dziwo, autobus miał po tym tylko kilka rys i dwa niewielkie wgniecenia. Doktorek i Jack zostali na zewnątrz, podczas gdy Bob wykonał manewr zawracania na sto trzy – Eric skrupulatnie policzył każdy skręt kół. Minęła kolejna godzina. Nancy, która wszystko to przespała, obudziła się, gdy Doktorek wszedł do salonu w mokrych ubraniach i spodniach uwalanych błotem. – Która godzina, Gene? – spytała. – Właśnie minęło południe – odpowiedział. – Długo spałam? – Jakieś trzy godziny, – A gdzie teraz jesteśmy? – Jakieś pół metra od miejsca, w którym byliśmy, kiedy zasnęłaś! – westchnął. Autobus powoli wrócił po własnych śladach na autostradę międzystanową. – Myślałby człowiek, że postawią jakąś informację, że ta droga nie nadaje się dla takich pojazdów – gderał Bob. – Postawili – powiedział Eric. – Wczoraj mijaliśmy znak. Było na nim napisane: „Uwaga! Zakaz wjazdu dla przyczep, pojazdów mieszkalnych i wozów kempingowych”. – Właściwie to rzeczywiście było jakieś ostrzeżenie – zamyślił się Bob. – Musiałem je przegapić.
Następne dwie godziny zajął im dojazd do autostrady, którą podróżowali na południe. – Zjemy późny lunch w Staunton – oznajmił Bob. – Jest tam taka jedna naprawdę dobra knajpka. Przez następne sto kilometrów Doktorek i Nancy drzemali, Jack przeszedł na przód i gawędził z Bobem, a Eric skończył czytać Pierwszą Księgę Królewską i uaktualnił swoje wyliczenia: kolejnych trzysta sześć tysięcy trzystu dziewięćdziesięciu trzech martwych. Dojechali do Staunton i weszli do lokalu. Gdy Doktorek przeglądał menu, zdał sobie sprawę, że to jego wymarzona restauracja, i ślina zaczęła mu wyciekać z kącika ust. Spojrzał na zegarek. – Bądźcie gotowi złożyć zamówienie, kiedy kelnerka podejdzie – powiedział. – Jest już po drugiej, a my musimy dotrzeć do Walton’s Mountain przed zamknięciem. O której, mówiłeś, że zamykają, Bob? – Koło szóstej, tak myślę. – Idzie. Wezmę coś dla ciebie, Nancy. Doktorek zamówił pierwszy: pieczeń rzymska, sos grzybowy i zielona fasola półksiężycowata dla niego, smażony kurczak, purée ziemniaczane i fasolka szparagowa dla Nancy oraz talerz chleba z mąki kukurydzianej dla wszystkich. Bob wybrał smażone małże, sałatkę z liści rzepy i marynowane buraki, a Jack żeberka wieprzowe, bataty i pieczone pomidory. – A ty co zjesz, Ericu? – spytał go Doktorek. – To samo co Jack – odparł chłopak. Gdy wszystko zostało zjedzone, Doktorek przywołał kelnerkę i wszyscy z wyjątkiem Nancy zamówili po kawałku ciasta: z kremem kokosowym, pekanowe, cytrynowe i wiśniowe. Bob zauważył, że Eric wpatruje się w młodą kelnerkę. – Eric, to taki z ciebie pies na baby? Chcesz ją wyrwać? Chłopak zrobił się tak czerwony jak jego rękawice kuchenne i natychmiast zaprzeczył. – Nie ma się czego wstydzić, chłopaku. Ładna jak z obrazka. Gdybym był pięćdziesiąt lat młodszy, tobym się zastanowił, czy nie przenieść się do Staunton i codziennie tu nie jeść. Ha! Podczas gdy pozostali jedli ciasto, Nancy wpatrywała się w mężczyznę siedzącego przy barze. Był ubrany w jasny garnitur i na oko zbliżał się do sześćdziesiątki. – Gene, wydaje mi się, że to mój ojciec – szepnęła. – Dlaczego tu nie podejdzie? – Nancy, twój ojciec nie żyje – powiedział Doktorek łagodnie. – Ten człowiek pewnie ci go przypomina. – Mój ojciec żyje, Gene. Wiem, że nigdy cię nie lubił, ale nie musisz mówić o nim tak podłych rzeczy. To on! Nie pomyliłabym go z nikim innym.
– Spójrz na niego, Nancy. Jest młodszy od ciebie. Jak może być twoim ojcem? – Głuptasie. Nie jest młodszy ode mnie. Ile twoim zdaniem mam lat? – Jesteś cztery lata młodsza ode mnie, Nancy. Niedługo skończysz sześćdziesiąt osiem. Nancy popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Doktorek otworzył jej torebkę, wyjął małe lusterko i podał jej. Nancy spojrzała na swoje odbicie. – Ojej, Gene, jestem stara. Kiedy ja się tak zestarzałam? – Kiedy nie patrzyłaś, Nancy. Tak samo jak my wszyscy. – To moi rodzice nie żyją? – Obawiam się, że tak. Moi rodzice też nie żyją. Tak samo jak rodzice Boba i Jacka. I rodzice Erica także nie żyją. Wszyscy tu jesteśmy sierotami, Nancy. Musimy się sobą opiekować. Obawiając się o reakcję Nancy, dał znak kelnerce, żeby przyniosła już rachunek. Nancy siedziała spokojnie, ale ciągle zerkała na mężczyznę przy barze. – Jak masz na imię, dziecko? – spytał Bob kelnerkę, gdy ta pojawiła się z rachunkiem. – Tak samo jak na plakietce – uśmiechnęła się. – On kiepsko sobie radzi z tabliczkami informacyjnymi – stwierdził Jack. – Proszę mu powiedzieć i mieć spokój. – Camille – odparła dziewczyna. – Ładne imię. Ja jestem Otis i chciałbym cię przedstawić mojemu przyjacielowi. To jest Eric. Eric spojrzał na nią przerażony, ale Camille uśmiechnęła się do niego życzliwie. – Miło mi cię poznać, Ericu – powiedziała, ściskając mu dłoń. – Masz ładne rękawiczki. Chłopakowi głos uwiązł w gardle. – Nie nazywasz się Otis – oznajmiła Nancy. – Nie powinieneś tak kłamać. Zaraz zaczniesz mówić, że jesteś biały! – Dobrze, musimy iść – powiedział szybko Doktorek. – Bob musi wjechać na kolejną górę, a wiecie, ile czasu mu to zajmuje. Zapłacił rachunek gotówką i zostawił Camille hojny napiwek. Gdy wychodzili z restauracji, Nancy zabrała rękę spod jego ramienia i podeszła do siedzącego przy barze mężczyzny. Kiedy znalazła się blisko, zamachnęła się torebką i uderzyła go mocno w plecy. Jasno i wyraźnie powiedziała mu, żeby nigdy więcej nie udawał jej ojca. – To nie jest śmieszne! Doktorek wziął Nancy pod ramię i stanowczo poprowadził ku drzwiom. – Bardzo pana przepraszam. – Obrócił się do mężczyzny. – Nie przepraszaj go, Gene – warknęła Nancy. – Ten człowiek to zło wcielone!
Drzwi zamknęły się za nimi, a mężczyzna przy barze zastanawiał się, co, u licha, właśnie się wydarzyło. Jechali na wschód autostradą numer dwieście pięćdziesiąt. – Ładne miasto – powiedziała Nancy, gdy autobus jechał przez Waynesboro. – Ciekawe, kto tu mieszka. – Podejrzewam, że mieszkańcy Waynesboro – odparł Jack. Wjechali na Pasmo Błękitne, kierując się najpierw na południe autostradą numer sześć, a potem na wschód. Minęli winnice Cardinal Point i pierwsze ślady nieokiełznanego kudzu. Tereny, przez które jechali, były w przeważającej części zalesione, a liście na drzewach właśnie zaczynały zmieniać kolory na czerwone, pomarańczowe, żółte i fioletowe. Zjechali na wiejskie drogi i wkrótce po piątej zjawili się w Walton’s Mountain. Nigdzie nie paliły się światła, a parking był pusty. – Spokojnie tu – stwierdził Doktorek. – Jesteś pewien, że jeszcze czynne? Bob wysiadł z autobusu i przeszedł po nierównej powierzchni parkingu do drzwi mało atrakcyjnego ceglanego budynku. Na tablicy ogłoszeń wywieszono godziny otwarcia: od dziesiątej do szesnastej. – Cholera, zamknięte! – zawołał. – Sprawdź drzwi, Otis! – odkrzyknął Eric. – Waltonowie nigdy nie zamykali drzwi na noc. Bob zaśmiał się z naiwności chłopca, ale nacisnął klamkę. – A niech mnie…! – wykrzyknął. Drzwi się otworzyły.
Walton’s Mountain Serial telewizyjny Rodzina Waltonów był nadawany w latach 1972–1981. Godzinne odcinki opowiadały historię wielopokoleniowej rodziny mieszkającej w Paśmie Błękitnym w Wirginii w czasach wielkiego kryzysu. Opowieść snuł młody John Boy Walton, marzący o zostaniu pisarzem, i to jego głos zapowiadał cotygodniowy odcinek – aczkolwiek był to już głos dorosłego Johna Boya, mieszkającego w Nowym Jorku i wspominającego część życia spędzonego w górach z perspektywy klimatyzowanego wieżowca. Czasy przedstawione w serialu były prostsze i mniej skomplikowane niż te, w których go emitowano, a fabuła każdego odcinka niezmiennie pozytywna: przyjaciele i sąsiedzi działali wspólnie, żeby pokonać trudności osobiste i ekonomiczne. Każdy odcinek kończył się sceną, kiedy Waltonowie kładą się spać i mówią sobie dobranoc: „Dobranoc, Johnie Boyu”, „Dobranoc, Mary Ellen”, „Dobranoc, Jasonie”, „Dobranoc, Ericu”, „Dobranoc…”.
Serial miał wysoką oglądalność, a telewidzowie odkryli, że tęsknią do tej dawno minionej epoki małych społeczności. Pożądali pewności, jaką dawała, i chcieli ponownie wrócić do czasów, w których bano się Boga, wyznawano tradycyjne wartości, a kochające się rodziny były z sobą zżyte. Łaknęli dni, w których wszyscy się znali i z sobą rozmawiali, a samotność była tylko słowem. Marzyli o znalezieniu wehikułu czasu, wejściu do niego i przeniesieniu się do epoki Waltonów. Odwróciliby się plecami od materializmu i udogodnień teraźniejszości i zabrali z sobą tylko to, co absolutnie konieczne, to, co nadal uważali za niezbędne – broń jądrową! Ale te utopijne czasy, jak je sobie wyobrażali, dawno minęły i miały nigdy nie wrócić. To, że były iluzją i istniały tylko na taśmie filmowej, nie miało większego znaczenia dla milionów widzów siadających przed telewizorami. W ich pojęciu one naprawdę kiedyś istniały i co tydzień tak pochłaniało ich życie osób zamieszkujących Walton’s Mountain, że udawali, że nie pamiętają, iż aktor grający dziadka Waltona był kiedyś członkiem Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych. Doktorek stał na parkingu z rękoma na biodrach i patrzył powątpiewająco na otoczenie. – Jesteś pewien, że to Walton’s Mountain? W ogóle niepodobne. – No bo to nie jest miasteczko z serialu – powiedział Bob. – To jest muzeum Walton’s Mountain. Nie to samo, ale lepiej się nie da. Zresztą to jest prawdziwsze niż to prawdziwe Walton’s Mountain. Doktorek czekał na wyjaśnienie. – To prawdziwe to lipa, Gene, tak samo jak góra. Dom i cała reszta jest w Kalifornii, w studiach Warner Bros. A tutaj – wskazał palcem budynek z cegły – Earl Hamner chodził do szkoły. Dorastał w Schuyler. To on napisał Waltonów. To jego historia, człowieku. On jest prawdziwym Johnem Boyem! – Skąd ty to wszystko wiesz? – Czytam brukowce. Kupuję je w supermarkecie. Dołączyli do nich Eric i Nancy. Chłopiec trzymał Nancy za rękę. – Otis, mówiłem, że drzwi będą otwarte – przypomniał z dumą. – Słyszał pan, jak powiedziałem to Otisowi, doktorze? – Tak, Ericu. A gdzie się podział Jack? – Czesze się. Doktorek przewrócił oczyma. Już miał po niego pójść, kiedy zobaczył, że jego syn chrzestny wychodzi ze smutną miną z autobusu, wyciągając włosy z grzebienia. – No chodź, Jack! Nie mamy całego dnia. – Dzień już się skończył, Doktorku. Mamy całą cholerną noc na obejrzenie tego miejsca. Weszli ostrożnie do starej szkoły, gdzie Bob przeszukiwał ściany, świecąc na nie małą latarką.
– Czego szukasz? – spytał Doktorek. – Trza powłanczać światła. Jak inaczej obejrzymy to miejsce? Znalazł długi rząd włączników i sprawdził każdy, aż osiągnął zadowalający poziom jasności. – Człowieku, powinienem robić w teatrze. Mam do tego talent. Okazało się, że stali w dużym szkolnym korytarzu, zasadniczo pustym z wyjątkiem kilku stolików. Prowadzące z niego dawne klasy przekształcono na repliki pomieszczeń z serialu: sypialnia Johna Boya, kuchnia i salon Waltonów, sklep Ike’a Godseya i destylarnię sióstr Baldwin. Chodzili z sali do sali, z początku grupą, potem samotnie i parami. Weszli do sypialni Johna Boya i zobaczyli biurko, przeszli do sklepu Ike’a Godseya i obejrzeli stary telefon na korbkę, zajrzeli do salonu Waltonów, gdzie było radio, oraz do kuchni, gdzie stała deska do prasowania. W końcu dotarli do pokoju sióstr Baldwin, w którym znajdował się aparat destylacyjny do produkcji whisky. – No nieźle, nie? – zaśmiał się Bob. – Nie powiedziałbym – sprzeciwił się Jack. – Wygląda jak coś zrobionego przez dzieci. No przecież nie przez zawodowca, prawda? Raczej entuzjastycznego amatora. Ile sobie za to liczą? – Siedem dolarów – odparł Bob. – Podobało mi się. – Eric był zachwycony. – Widziałem okulary Johna Boya, jego wieczne pióro i maszynę do pisania. Cały czas pisał, wiedzieliście o tym? – Jasne, że tak – odpowiedział Jack. – Kto by zapomniał pana Wzór Wszelkich Cnót. Miałem dość, kiedy rodzice mi powtarzali, że powinienem być do niego bardziej podobny. Byłem zachwycony, kiedy odszedł z serialu. Dołączył do nich nieco zadyszany Doktorek. – Widzieliście Nancy? – Sądziłem, że jest z tobą – odpowiedział Jack. – Była, ale zgubiłem ją, kiedy poszła do łazienki. – No to pewno wróciła do którejś z sal, Gene. Nie przechodziła koło nas. Doktorek poszedł szukać Nancy i znalazł ją przetrząsającą towary w sklepie Godseya. Wpychała koszulki, kubki i magnesy na lodówkę do plastikowej torby. – Weźmiemy je dla dzieci, Gene. Będą żałowały, że tego nie zobaczyły. – Jakich dzieci? Nancy spojrzała na niego, jakby udawał głupiego. – Dla dzieci ze szkoły Miltona Hersheya oczywiście! O jakich innych dzieciach miałabym mówić? Uczę tam. Zapomniałeś? – Nie możemy tego zabrać, Nancy. Nie mamy komu zapłacić. – Nie trzeba za nie płacić, głuptasie. Są darmowe. Leżą tu, żeby je brać. Jej twarz znieruchomiała i odsunęła torbę daleko od Doktorka.
– Dobrze, Nancy, ale musimy już iść. Czekają na nas. Nancy szybko wzięła kilka kartek pocztowych i poszła za Doktorkiem do głównej sali. – Bob, popilnuj Nancy przez chwilę, dobrze? – poprosił Doktorek. Wrócił do sklepu Ike’a Godseya, odliczył dwadzieścia pięć dolarów i położył je na ladzie. Uznał, że nie ma sensu dodawać kradzieży do listy zarzutów, które im już groziły. Tego wieczoru znowu zjedli pizzę, a po posiłku Doktorek poluźnił pasek w spodniach i poszedł do części sypialnej po pudełko z lekami dla Nancy. Eric i Nancy gawędzili radośnie, a chłopiec miał na sobie koszulkę, którą dostał od Nancy. Była jasnofioletowa. Z przodu miała rysunek domu Waltonów (tego z Kalifornii), a pod spodem napis: „Dobranoc, mamo… Dobranoc, tato… Dobranoc, Johnie Boyu”. Nancy opowiadała Ericowi o dzieciach ze swojej klasy i Doktorek wyszedł akurat wtedy, gdy Eric spytał, czy któreś z nich było głuche. Doktorek nadal nie był pewien, czy dawki leków podawane przez niego Nancy są odpowiednie i czy specyfiki, na które się zdecydował, uzupełniają się, czy wzajemnie znoszą. Zauważył już, że huśtawki nastrojów pojawiają się u Nancy nagle i ich nadejście jest trudne do przewidzenia, a przyjaciółka łatwo wpada we wzburzenie. Były to oczywiście objawy alzheimera, mimo to powinien nieco skuteczniej je kontrolować. Usiadł w salonie i zaczął przeglądać ulotki, poprawiać notatki i przeliczać dawki. Ni stąd, ni zowąd Jack spytał Doktorka, co myśli o imieniu Zebulon i czy gdyby miał syna, to mógłby go tak nazwać. – Dlaczego pytasz? – Z ciekawości. Dlaczego nazwałeś swoją córkę Esther? – To był pomysł Beth. Podobało się jej brzmienie tego imienia. I mnie też. Dlaczego pytasz? – Ponieważ czasami żałuję, że moi rodzice nie wymyślili czegoś oryginalniejszego niż Jack. Dość zwyczajne imię, nie? – Ty jesteś zwyczajny. Pasuje ci. A jeśli się głębiej zastanowić, to mogłoby być znacznie gorzej. Twój tata miał na imię Sydney, a dziadek Walter. Już w dniu ich urodzin brzmiało to tak, jakby mieli po osiemdziesiąt lat. Ty się z tego wywinąłeś. Gdybyś zmienił imię na Zebulon Guravitch, każdy, kto by je zobaczył zapisane, pomyślałby, że masz nawet nie osiemdziesiąt, ale sto dziesięć lat. Na twoim miejscu zostałbym przy Jacku. – Chyba masz rację. Muszę jednak przyznać, że Zebulon mi się podoba. Wiesz może, co oznacza? – Nie, ale Bob pewnie będzie wiedział. Wygląda na to, że zna dużo takich bzdur.
Hej, Bob, skąd się wzięło imię Zebulon? – Był jednym z synów Jakuba. Oznacza „stosunek płciowy”. – To może jednak nie Zebulon – stwierdził Jack. Doktorek postanowił zakończyć tę rozmowę: – Pora spać, panowie. Musimy wcześnie wstać i przygotować się do wyjazdu, zanim ktokolwiek tu przyjdzie. Ja idę się myć pierwszy i położę Nancy. Po zgaszeniu świateł w autobusie, kiedy już leżeli w swoich łóżkach i czekali na sen, w ciemności rozległ się cichy głos: – Dobranoc, pani Skidmore… Dobranoc, doktorze Gene… Dobranoc, Otisie… Dobranoc, Jack. – Dobranoc, Ericu – powiedział Doktorek. – A teraz idź spać. Rano Eric zniknął.
Daleko na południu Pierwszy nieobecność Erica zauważył Bob. – A gdzie jest nasz biblijny chłopak? – spytał, gdy wszyscy już wstali, ubrali się i zebrali w kuchni. – Pewnie jeszcze śpi – odparł Jack. – Pójdę po niego. Erica jednak nie było ani w łóżku, ani nigdzie w autobusie. – Gdzie on się, do diabła, podział? – zirytował się Doktorek. – Sprawdzę na zewnątrz – zaoferował się Jack. – Może poszedł na spacer. Jack stanął na parkingu i nasłuchiwał. Zawołał Erica, ale nie było odpowiedzi. Przeszedł po żwirze do muzeum i nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Rozejrzał się i zobaczył pusty dom po drugiej stronie drogi, a za nim sklep z pamiątkami. Poszedł do nich i sprawdził drzwi, lecz oba budynki były zamknięte. Znowu zawołał Erica, a jego głos przeniknął ciszę niczym drut gomółkę sera. – Nigdzie go nie widać, Doktorku. – Teraz Jack był już nieco zaniepokojony. – Chyba nie myślisz, że uciekł? – Dlaczego miałby to zrobić? I dokąd by poszedł? Jesteśmy w samym środku niczego, a jego plecak został w autobusie. Chłopak musi być gdzieś blisko. Sprawdzałeś w muzeum? Może wrócił, żeby na coś jeszcze popatrzeć przed wyjazdem. – Drzwi są zamknięte, nie może go tam być. – Wyszłem ostatni i nie zamykałem – powiedział Bob. – Zostawiłem tak, jak było. Musiał wrócić i drzwi się za nim zatrzasnęły. Pójdę z tobą. Jack i Bob okrążyli budynek, pukając do okien i wołając Erica. Ciągle nie było żadnej odpowiedzi. – Robi się widno i za chwilę zaczną tu się zjeżdżać ludzie – zauważył Jack. – Nie
możesz się włamać czy coś? – Dlaczego pytasz o to mnie? Że niby czarny się włamuje, a biały nie? – Nie o to mi chodziło, Bob. Po prostu… cóż… jesteście bardziej zaradni niż my. – A niby to czemu? – Znalazłeś włącznik światła! – odparł Jack niezbyt przekonująco. Ponownie okrążyli budynek, szukając otwartych okien. Znaleźli jedno z tyłu – wysoko umieszczone okno toalety, nieco odchylone od framugi. – Myślisz, że dasz radę przez nie przejść, Bob? – Cholera, nie, nie zmieszczę się! To robota dla chudego białasa. – Jestem chudszy od ciebie, ale nie chudy. Nie jestem pewien, czy się przecisnę. – Chudszego nie mamy, więc zamknij jadaczkę i właź mi na ramiona. Bob przykucnął, żeby Jack wgramolił mu się na barki, po czym powoli się podniósł. Jack pchnął okno, które się otworzyło. Znowu zawołał Erica i znowu nie doczekał się odpowiedzi. Przełożył przez otwór ręce, potem głowę i powoli przesuwał się do przodu. Oderwał stopy od ramion Boba i przeciskał się dalej, aż zablokował się biodrami. – Bob, utknąłem! – wrzasnął. – Musisz mnie popchnąć! – Człowieku, nawet nie sięgnę. Jesteś pewien, że utknąłeś? – Oczywiście, że utknąłem. Na miłość boską, zróbże coś! Grozi mi utrata męskości! – Pójdę po Gene’a – uśmiechnął się Bob. Mimo powagi sytuacji i rosnącego prawdopodobieństwa, że wyjadą bez Erica, Doktorek wybuchł śmiechem na widok wystających z okna nóg Jacka. – To nie jest śmieszne! – wrzasnął jego chrześniak. – Jak tam twoje włosy, Jack? Nie potargały się? – Chrzań się, Doktorku. Może dla odmiany zrobisz coś pożytecznego i pomożesz Bobowi mnie stąd wyciągnąć, zanim pojawią się jacyś ludzie. – Chłopak ma rację, Gene. Musimy się pospieszyć. Wejdź mi na ramiona i spróbuj go przepchnąć przez okno. Bob znowu kucnął, ale tym razem podniósł się z o wiele większym trudem. – Cholera, Gene – sapnął. – Jak na faceta od ratowania życia jesteś zabójczo ciężki. Kiedy żeś się tak zapuścił? Bobowi zaczęły się uginać nogi i Doktorek niebezpiecznie się zakołysał. Chwycił się nóg Jacka, żeby nie upaść, a ten wrzasnął. Doktorek przeprosił, ale nawet wtedy nie był w stanie powstrzymać się od chichotania. Pchał Jacka, aż jego biodra przeszły przez framugę i mężczyzna wleciał do środka. Rozległ się huk, a po nim głośny jęk. – Nic ci nie jest, Jack? – spytał Doktorek po raz pierwszy zaniepokojony. – A jak myślisz? Właśnie spadłem z wysokości prawie dwóch metrów na kafelki! – Nic mu nie jest. – Doktorek odwrócił się do Boba i ponownie uśmiechnął. – Bob i ja wracamy do autobusu, Jack. Czekamy na was.
– A co, jeśli Erica tu nie ma? Co wtedy? – Będziemy się tym martwić, jak zyskamy pewność. A teraz idź go szukać! W budynku panowała upiorna cisza. Jack wyszedł z toalety i sprawdzał kolejne sale. W końcu z ulgą znalazł twardo śpiącego chłopca w łóżku Johna Boya. Jego twarz miała dziwny, wręcz błogi wyraz, lecz gdy Jack potrząsnął go za ramię i wypowiedział jego imię, wykrzywiła się w grymasie bólu, a całe ciało przeszył wstrząs. – Hej, Eric, obudź się, dzieciaku. To tylko zły sen. Myśleliśmy, że nam zniknąłeś, mały. Oczy chłopaka się otworzyły, a ciało nagle się wyprostowało. Oddychał ciężko, serce mu kołatało i wyglądał na przerażonego. Wygramolił się z łóżka i pędem wyminął Jacka. – O co tu, do cholery, chodzi? – zastanawiał się Jack. Poprawił pościel i wygładził kapę. Upewniwszy się, że zlikwidował ślady bytności Erica w pokoju, wyszedł z muzeum i wrócił do autobusu. – Co się stało Ericowi? – spytał Doktorek. – Myślę, że miał zły sen – odparł Jack. – A co? – Przebiegł koło nas i wpadł do łazienki. Nadal tam siedzi. Jack zapukał do drzwi łazienki. – Ericu, dobrze się czujesz? Potrzebujesz pomocy? Wydawało mu się, że słyszy szloch, ale Eric mu odpowiedział. – W porządku, Jack. Zaraz wyjdę. – Dobrze, ale uważaj, autobus zaraz ruszy. Zostawię ci śniadanie na stole i jak będziesz gotów, to przyjdź do nas do przodu. Bob już siedział za kierownicą, lecz Doktorek i Nancy nadal byli w salonie. – Jest tam bezpieczny sam? – spytała Nancy. – Myślę, że tak – odparł Jack. – Potrzebuje czasu, by otrząsnąć się ze snu. – Ciekawe, co mu się śniło – zastanawiała się Nancy. – Powinieneś to wiedzieć, Gene. Jesteś jego ojcem. – Nancy, on nie jest moim synem – To jest moim synem? – spytała Nancy. – Nie, jest sierotą. Jesteśmy jego przyjaciółmi. Pomagamy mu znaleźć kuzynkę. Ona się nim zaopiekuje. – Biedny chłopak – stwierdziła Nancy. – To musi być okropne nie mieć rodziców. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę swoich. Tym razem ich nie zostawię. Bob uruchomił silnik. – Myślę, że tamta droga może być skrótem do głównej. Spróbuję. – Nie, jedź tą, którą przyjechaliśmy – zaoponował Doktorek. – Nie będziemy powtarzać wczorajszego wyczynu. – Ty tu rządzisz, Gene. Chciałem ci tylko oszczędzić trochę kasy na paliwko, tyle.
Bob powoli prowadził autokar w kierunku drogi numer sześć. Postanowili kierować się na zachód, dotrzeć do międzystanowej sto pięćdziesiątej pierwszej i jechać trasą widokową wzdłuż Pasma Błękitnego. Na trasie był niewielki ruch, podobnie jak w mijanych domach panował jeszcze spokój. Brakowało kwadransa do siódmej, a ranek był pochmurny. Dołączył do nich Eric. Był wyjątkowo cichy i siedział, czytając Biblię. Doktorek ze swojego miejsca nie miał pewności, ale wyglądało na to, że chłopak znowu czyta Księgę Rodzaju – i to ten sam wers raz za razem. Eric wyczuł jego wzrok i podniósł głowę znad lektury, a wtedy Doktorek uśmiechnął się do niego. – Nie straciłeś rachuby? – spytał. Eric już miał coś powiedzieć, gdy głos uwiązł mu w gardle i zaczął spazmatycznie płakać. Łzy lały mu się z oczu i kapały z policzków na koszulkę z Walton’s Mountain. Drobne ciało drżało, a gdy usiłował złapać oddech, wydawał dziwne, wysokie odgłosy. Jack przesiadł się koło niego i przyciągnął go do siebie. – Już dobrze, Ericu, już dobrze. Odczekał, aż emocje opadną, i gdy już poczuł, że ciało chłopaka zrobiło się bezwładne, wziął go za dłoń w czerwonej rękawiczce kuchennej i zaprowadził na tył autobusu. Po pięciu minutach wrócił sam. – Myśli, że umiera, i chce z tobą porozmawiać, Doktorku. Moim zdaniem chodzi o Nowy Orlean. Gdy Doktorek rozpoczął praktykę w Marylandzie, trafił do świata szyfrów i eufemizmów. Jego szefem był Paul Hargrove, miejscowy lekarz po sześćdziesiątce, zatwardziały tradycjonalista. Nalegał na to, żeby początkujący medycy przyjęli jego styl ubioru w postaci ciemnych garniturów, białych koszul i muszek. Równie niewzruszenie obstawał przy uśmiechu na twarzy i wypolerowanych do połysku butach (najlepiej czarnych). „Społeczeństwo na nas patrzy – napominał. – Nie możemy go rozczarować ani urazić!” Ostrzegał młodych lekarzy przed publicznym brakiem umiaru w jedzeniu i piciu (to wykroczenie groziło utratą pracy) i nakłaniał do cotygodniowego uczestniczenia w niedzielnej mszy – najlepiej w Kościele episkopalnym. Kiedy przychodziło do zbadania pacjentów poniżej pasa, Hargrove był szczególnie nieustępliwy. Nie życzył sobie żadnych wzmianek o penisach ani waginach. Chociaż przyznawał, że są to terminy medyczne, mocno podkreślał, że oba obrażają i niepokoją pacjentów. Jedynym określeniem, na jakie zezwalał, było „tam na dole”. Twierdził, że w głębi serca jest człowiekiem tolerancyjnym i byłby skłonny zrewidować swoje stanowisko, jeśli jakiś lekarz wymyśli równie niekontrowersyjne określenie rzeczonego miejsca. Doktorek był jednym z dwóch początkujących lekarzy. Cały pomysł używania opisowego „tam na dole” uznał za idiotyczny, lecz nie mając nic do powiedzenia,
używał tego zwrotu i nie zastanawiał się nad inną możliwością. Drugi młody lekarz za punkt honoru postawił sobie znalezienie równie bezbarwnego określenia i w końcu odniósł sukces. Jego początkowa sugestia, by używać określenia „na południe od granicy”, została odrzucona przez Hargrove’a jako zbyt meksykańska. To wtedy wpadł na pomysł użycia zwrotu „daleko na południu”. Wziął się z Daleko na południu w Nowym Orleanie, utworu powstałego na początku lat dwudziestych dwudziestego wieku, który nagrywało wielu artystów. Najnowszą wersję stworzył Freddy Cannon, lecz ów doktor znał ją z wykonania Louisa Armstronga. Któregoś wieczoru słuchał w domu płyty i wyprostował się na fotelu, słysząc słowa: „Daleko na południu w Nowym Orleanie/ Pełnej obrazów jak ze snu krainie/ Leży rajski ogród… Wiesz, do czego piję”. „Rajski ogród” był pierwszym zwrotem, który zwrócił jego uwagę, lecz został szybko odrzucony – Hargrove uznałby go za zbyt sugestywny. Ale „daleko na południu” miało zdaniem młodego doktora spore szanse. Poruszył ten temat na odbywającym się następnego dnia spotkaniu lekarzy i Hargrove uważnie się nad nim zastanowił – dłużej niż zwykle. W końcu pokręcił głową. – Zbyt czarne, zbyt wiejskie – powiedział. – Ale powtórz jeszcze raz pierwszy wers, proszę. Młody doktor posłusznie go wyrecytował. – A co z Nowym Orleanem? Dlaczego nie nazywać „tam na dole” Nowym Orleanem? – zaproponował Hargrove. – To miasto cieszy się dobrą opinią, jest na południu Stanów, a nie w Meksyku i ma znakomitą kuchnię. Podoba mi się! Młody lekarz mrugnął do Doktorka, a ten się uśmiechnął w odpowiedzi. Tamtego wieczoru poszli do miejscowego baru świętować triumf kolegi. Określenie to tylko raz było powodem konsternacji i to dopiero, gdy Doktorek przeszedł na emeryturę. Któregoś razu szedł przez dom towarowy i zagadnęła go jakaś kobieta w średnim wieku. Jej twarz była znajoma, ale nie pamiętał skąd. – Dzień dobry, doktorze Chaney, jak się pan miewa? – powiedziała. – Jestem Gwen Collins. Byłam kiedyś pana pacjentką. – Ach, owszem, Gwen. Dziękuję, dobrze. A co u pani? – W Nowym Orleanie dzieje się coś strasznego, doktorze! – Obawiam się, że w tej sprawie musi pani iść do innego lekarza, ja już jestem na emeryturze. Wszystkiego dobrego. I po tych słowach szybko odszedł. Dopiero kiedy wrócił do domu i włączył CNN, zdał sobie sprawę, że kobiecie chodziło o huragan Katrina. Doktorek poszedł na koniec autokaru do Erica. Chłopiec był spokojniejszy, ale nadal wyraźnie zdenerwowany. Doktorek usiadł koło niego i w wyćwiczony przy wielu łóżkach pacjentów sposób zapytał, na czym polega problem. Był równocześnie pełen
współczucia i rozbrajający – zająłby pierwsze miejsce w każdym konkursie na lekarza przy łożu śmierci – dlatego zdziwił się, gdy Eric znowu zalał się łzami. Chłopaka obudziło w nocy chrapanie Doktorka i Boba. Zasnąłby znowu, ale wtedy Nancy zaczęła wydawać z siebie dziwne pojękiwania, a Jack mówił przez sen: „Powiedz to mojej byłej żonie, stary… Sam jej to powiedz… Chrzanić Bingo… Moi państwo, jutro potężne ulewy, nie zapomnijcie zabrać parasolek”. Te hałasy go zaniepokoiły i sprawiły, że pomyślał o pustym łóżku w pokoju Johna Boya. Uważając, żeby nie obudzić Jacka, zszedł z górnego łóżka, cicho włożył tenisówki i przeszedł przez parking do budynku z cegły. Tam znalazł pokój Johna Boya i położył się w jego łóżku. W ciągu kilku minut zasnął głębokim snem. I chodziło właśnie o ten sen, ale nie chciał zdradzić Doktorkowi, co dokładnie się w nim działo. Powiedział tylko – wskazując na ptaszka – że to coś na dole urosło, a kiedy się obudził, tryskało z niego coś lepkiego. Z towarzyszącego temu doznania wiedział, że stało się coś złego, że zrobił źle i że teraz prawdopodobnie umrze. Doktorek uśmiechnął się do Erica. – Niepotrzebnie się o to martwisz, młody człowieku. To część procesu dorastania: spotyka każdego. Spotkało to mnie, spotkało Boba i spotkało Jacka. To, co miałeś, nazywa się mokrym snem. One się po prostu zdarzają. Ale powiedz mi, dlaczego myślisz, że zdarzyło się coś złego? – Było zbyt przyjemne, żeby było właściwe – powiedział Eric. – A w Biblii jest napisane, że Bóg za to zabija ludzi. Zabił człowieka imieniem Onan. – Nie wiem wiele o Onanie, Ericu, ale Bob, Jack i ja nadal żyjemy. Nas nie zabił. Nie wolno ci się martwić i denerwować z tak nieważnego powodu. Nie zrobiłeś niczego złego i wierz mi, to się zdarzy ponownie. Czy ci się to podoba, czy nie, od teraz będzie to częścią twojego życia. Eric poszedł do łazienki umyć twarz, a Doktorek wrócił do pozostałych. Jack spojrzał na niego wyczekująco. – Jack, ty jesteś Żydem. Co wiesz o Onanie? – Dlaczego miałbym wiedzieć o jakimś bananie więcej niż ktokolwiek inny tylko dlatego, że jestem Żydem? To owoc, służy do jedzenia. Co tu trzeba wiedzieć więcej? – Nie bananie, ty tumanie, ale Onanie! Owoc odmiany biblijnej i zjadł go Bóg. Teraz kojarzysz? – Nigdy o nim nie słyszałem. Wiesz przecież, że moja rodzina nie była zbyt religijna. Nie jestem pewien, czy nawet mieliśmy Torę w domu, a co dopiero Pismo Święte. Doktorek zwrócił się do Boba: – Hej, Bob. Wiesz coś o Onanie? – Wszystko. Ludzie uważają, że uprawiał masturbację, ale nie, on uprawiał antykoncepcję. Wyciągał sprzęt, zanim doszedł, i dlatego nasienie padało na ziemię.
Moim zdaniem Eric uważa, że zrobił coś bezbożnego, bo zostawił plamę na łóżku Johna Boya. Ha! – Jack, chłopak dorasta – powiedział Doktorek. – Musi wiedzieć, skąd się biorą dzieci. Ty jesteś najbliższy mu wiekiem, no i wygląda na to, że się polubiliście. Myślę, że czułby się swobodniej, dowiadując się tego od ciebie niż ode mnie czy Boba. Co ty na to? – Jezu, Doktorku! Muszę? Nigdy czegoś takiego nie robiłem i jeśli mam być szczery, to nawet nie jestem pewien, czy wiem na ten temat wszystko. – Wiesz wystarczająco dużo. Liczę na ciebie. Zrób to teraz, dobrze? Eric jest z tyłu, a okazja wydaje się odpowiednia. Jack skrzywił się, ale wstał i powoli przeszedł na tył autobusu. Czterdzieści minut później wrócili razem – Jack czerwony jak burak, a Eric biały jak ściana. – Nawet nie pytaj! – powiedział Jack do Doktorka. Usiadł i skrzyżował ręce. Eric usiadł koło niego i otworzył Biblię. Doktorek poczuł ulgę, widząc, że chłopiec czyta Drugą Księgę Królewską.
Aura fałszu i końskie gówno Mgła zgęstniała i skutecznie zasłoniła widoki, które mogły się ukazać ich oczom podczas jazdy górskim grzbietem. Postanowili więc zjechać z trasy widokowej i wrócić na autostradę międzystanową. To była dobra decyzja: przed nimi stały punkty kontrolne i gdyby Bob zadał sobie trud i przeczytał znaki, wiedziałby, że ich pojazd nie ma prawa przebywać na tej drodze. Zjechali stromym zboczem z góry i trzymali się drogi, która wiodła ich przez okręgi Augusta i Rockbridge oraz małe miejscowości Steeles Tavern i Vesuvius. Dotarli do autostrady międzystanowej niedaleko miasta Buena Vista i ruszyli nią na południe, płynnie włączając się w strumień ciężarówek i autobusów kierujących się w tę samą stronę. Doktorek z zadowoleniem zauważył, że autokar ekipy koncertowej doskonale się wtopił w otoczenie. Autostrada międzystanowa stanowiła świat sam w sobie: upstrzona punktami informacji turystycznej, stacjami benzynowymi i centrami przy zjazdach, prosperującymi lepiej niż miasta, które obsługiwały. Niczym staromodni naganiacze stojący przed klubem, nieprzerwany ciąg billboardów zabiegał o klientów i kusił podróżujących, żeby zjechali z trasy i wydali pieniądze na pobliskie atrakcje. Miasta reklamowały się jako miejsca urodzenia, zamieszkania lub pochówku dawnych prezydentów, generałów i innych notabli: pojawiały się między nimi nazwiska Woodrowa Wilsona, Roberta E. Lee i Stonewalla Jacksona. Zjechali z międzystanowej numer osiemdziesiąt jeden w Christiansburgu, gdzie niegdyś Davy Crockett pracował
u kapelusznika, i skierowali się do miasteczka o nazwie Crawford. A przynajmniej dawniej miasteczka. – Człowieku, ale się to rozrosło – powiedział Bob. – Kiedyś było znacznie mniejsze. – Ile lat minęło od czasu, kiedy byłeś tu po raz ostatni? – spytał Jack. – Czterdzieści, może więcej. – I jesteś zdziwiony, że się zmieniło? – No, jestem zaskoczony, że jest większe. Jeśli już, to spodziewałbym się, że zmaleje. – Ale i tak nie jest przecież duże – zauważył Doktorek. – Może dla ciebie, ale zdecydowanie nie jest takie jak kiedyś. Bob skręcił na podjazd Merritta i zaparkował za domem. Z kieszeni wyciągnął kawałek papieru i wstukał do komórki zapisany numer. – Merritt, jesteśmy na miejscu, stoimy. Poczekać na ciebie? I zaraz się rozłączył. – Zostawiłeś mu wiadomość? – spytał Doktorek. – Nie musiałem. Odebrał. – To była rozmowa? – nie dowierzał Jack. – Ile minęło od czasu, kiedy widziałeś go ostatni raz? – Jakieś czterdzieści lat, ale przecież gadamy i tak dalej. Nie lubi telefonów. – Więc co robimy? Czekamy tutaj? – Tak, mówi, że zaraz będzie. Musi tylko zamknąć. Crawford się zmieniło. Od czasu, kiedy Bob w nim przebywał, liczba mieszkańców wzrosła może czterokrotnie, a dom Merritta – kiedyś położony na peryferiach – teraz znajdował się niemal w centrum. Inwestorzy budowlani i pośrednicy w handlu nieruchomościami mieli się znakomicie, a stare budynki w śródmieściu albo zyskały nowych, bogatszych lokatorów, albo zostały zburzone i zastąpione nowymi, w tak obecnie modnym, cholernie przesłodzonym stylu. W imię postępu stara epoka została zepchnięta na bok i zastąpiona fałszywą Nową Erą organicznego jedzenia, medycyny alternatywnej, małego śladu węglowego i wymuszonego poczucia wspólnoty. Przeszłość została napisana na nowo, a wszystkie ślady hippisowskiej kultury narkotykowej wymazano z historii miasta równie bezlitośnie jak wizerunki członków politbiura, którzy za czasów Stalina popadli w niełaskę, wyretuszowane z oficjalnych zdjęć. Choć pod każdym względem miasto było nadal małe, teraz sprawiało wrażenie, że napina muskuły, że szykuje się na coś większego i lepszego. Potężna machina kreowania wizerunku promowała naturalne piękno tej okolicy, jej muzykę i sztukę. Zachęcała ludzi do odwiedzania Crawford, zanocowania w jednym z licznych pensjonatów, posilenia się w jego restauracjach i odwiedzenia jego winiarni. Organizowano festiwale piwa i wina, aranżowano targi, na których sprzedawano
ekskluzywne, zdrowe i organiczne artykuły żywnościowe, podejmowano akcje, które ilustrowały to oddanie prostemu wiejskiemu życiu: jak robić masło jabłkowe, jak suszyć owoce i warzywa, jak łuskać kukurydzę. Miejscem, do którego trafiały wszystkie tego typu informacje, była Izba Handlowa – znajdujący się przy głównej ulicy miasta mały lokal prowadzony przez wolontariuszy i pracowników zatrudnionych na pół etatu za płacę minimalną. Merritt Crow należał do tej drugiej kategorii, nie miał więc większych skrupułów w związku z opuszczeniem miejsca pracy pół godziny przed czasem. Przykleił od wewnętrznej strony szklanych drzwi kartkę z przeprosinami za niedogodności, chwycił laseczkę i ruszył w kierunku domu. Spacer zajął mu niecałe dziesięć minut. Gdy zatrzymał się przed początkiem swojego podjazdu, spojrzał w dół. – Cholerny skurwiel! – wymamrotał i ruszył na tył domu. – Cholera, Merritt! Wyglądasz, no, jak pierdolony słoń! Człowieku, co się stało z twoimi uszami?! – wykrzyknął Bob. – To tak się wita starego kumpla, T-Bone? Chodź no tu i uściśnij staruszka! Eric nadal miał świeżo w pamięci wyjaśnienia Jacka dotyczące tego, skąd się biorą dzieci, i widząc obejmujących się mężczyzn, zwrócił się do starszego przyjaciela: – Czy oni są szczęśliwi? – spytał cichutko. – Ja myślę – powiedział Jack. – Z tego, co mówił Bob, nie widzieli się od czterdziestu lat. – Nie chodzi mi o to. Czy oni są szczęśliwi…? No wiesz, czy to ci mężczyźni, którzy…? Do Jacka nagle dotarło, o co chodzi Ericowi. – Nie mówi się „szczęśliwi”, tylko „geje”[6]. I nie, nie są gejami, nic podobnego. Mężczyźni mogą się przytulać. To inne sprawy… – Widzę, że twoja rozmowa z Erikiem dobrze poszła – zauważył Doktorek. – Ja przynajmniej z nim rozmawiałem! – zdenerwował się Jack. – Jakoś nie słyszałem, żebyś się do tego zgłaszał. – Hej, chodźcie tu i poznajcie Merritta Crowa! – zawołał do nich Bob. – I nie mówcie nic o jego uszach. Chyba jest przeczulony na ich punkcie. Merritt uśmiechnął się i zaprosił ich do domu, po czym ruszył do frontowego wejścia. Eric jednak nie mógł oderwać oczu od uszu nowego znajomego i w bezpiecznej odległości znowu odezwał się szeptem do Jacka: – Widziałeś, jakie ma wielkie uszy? – No – odszepnął Jack. – Wyglądają jak paletki do ping-ponga, prawda? Uszy Merritta były takich samych rozmiarów jak zawsze. Kiedy Bob go poznał, Merritt miał długie włosy, które je zakrywały. Bob widział więc tylko ich czubki i nie miał pojęcia, że pod spodem czają się gigantyczne góry lodowe.
– Dlaczego nie wchodzimy od podwórka? – Chcę wam coś pokazać – wyjaśnił Merritt. – Zasięgnąć waszej opinii. Zatrzymał się przed początkiem wjazdu, w tym samym miejscu, w którym stanął kilka minut wcześniej. – Spójrzcie na to gówno, dobrze? Cała szóstka zebrała się wokół dużej sterty łajna i stała jak żałobnicy nad otwartym grobem. – Dlaczego stoimy i patrzymy na kupę końskiego gówna, Merritt? To jakaś nowa atrakcja turystyczna czy co? – Każdego dnia koło mojego domu przejeżdża facet z ręcznikiem na głowie i każdego dnia jego koń robi tu kupę. Kiedy pierwszy raz to zobaczyłem, chwyciłem wodze i zapytałem faceta, co, do cholery, robi. Powiedziałem mu, że powinien nosić z sobą szpadel, wsadzić to gówno do sakwy i zawieźć do domu. Gdyby wyprowadzał psa, musiałby tak robić, a ten koń za jednym zamachem zostawia tu odpowiednik psiego gówna z dwóch miesięcy! – A kim jest ten facet i o co chodzi z ręcznikiem? Jakiś arab? – Nie, nazywa się Spencer Havercroft. To jeden z miejscowych pośredników handlu nieruchomościami i próżny skurwiel. Co rano myje włosy, zawija je w ręcznik i jedzie do miasta, żeby mu je wysuszyli i ufryzowali w jednym z salonów. Czeszą go w coś na kształt fali surfingowej tuż przed załamaniem się. Jak u tego kolesia z serialu Hawaii 50. – Jacka Lorda – powiedziała Nancy z roztargnieniem. – Ale nie pamiętam, żeby jeździł na koniu. – Może jeździł na konikach morskich, pani Skidmore – podpowiedział Eric. Merritt przez sekundę wyglądał na zdezorientowanego, ale mówił dalej: – W dodatku to kutwa. Ma tyle pieniędzy, ale nadal sam myje włosy, żeby zaoszczędzić tych kilka dolców… Tak czy inaczej, nie przeprosi i niczego nie zmieni. Powiedział mi, że to ja powinienem mu płacić za to, co jego koń tu zostawia, bo końskie gówno to teraz cenny towar i powinienem nawozić sobie tym róże. Spytałem go, czy widział w moim ogrodzie jakieś róże. Odparł, że nie, a potem stwierdził, że powinienem sobie posadzić i rozweselić ogród. Usłyszałem, że mój dom przynosi wstyd całemu miastu, hańbi tę społeczność. „Gdybyś go kiedykolwiek chciał sprzedać – dodał – daj mi znać, a przyślę buldożery”. Powiedziałem mu, że może spierdalać, a wtedy jego koń stanął dęba i mnie przewrócił. Tak właśnie skręciłem sobie cholerną kostkę. – Wskazał na nogę laską. Dla Boba wejście do domu Merritta było jak wejście do kapsuły czasu – pokój był mniejszy, niż go zapamiętał, ale poza tym chyba nic się nie zmieniło. Poczuł wyrzut sumienia – salon Merritta niewiele się różnił od salonu Freda Finkela. – Zaskoczony? – spytał Merritt, widząc minę Boba.
– No, trochę – powiedział Bob. – Myślałem, że może się coś zmieniło. Merritt uśmiechnął się do nich. – Ależ tak, T-Bone. Dom został kompletnie przerobiony. Pokój, w którym teraz jesteśmy, jest tylko na pokaz. To tu przyjmuję niechcianych gości i tu przyjmę tę radną, chociaż to ja ją tu zaprosiłem. Pamiętasz te drzwi? – Wskazał laską na drzwi w przeciwległej ścianie. – Jasne. Prowadzą do ogrodu. – Już nie – odparł gospodarz. Otworzył je i oczom jego gości ukazał się duży salon połączony z kuchnią i jadalnią. Był utrzymany w nowoczesnym stylu i kosztownie umeblowany: duże kanapy, wygodne fotele, metalowe stoliki ze szklanymi blatami, podłoga z błyszczącego dębu i orientalne dywany. Dwa naturalnej wielkości kruki patrzyły na pokój z umieszczonych pod sufitem grzęd – jeden wyrzeźbiony w czarnym dębie, a drugi zrobiony z kawałków filcu, skóry i metalu. Z rogu pomieszczenia popatrywał ospale duży ceramiczny hipopotam. Otwarta na salon kuchnia była wyłożona płytkami ceramicznymi, miała granitowe blaty i najnowocześniejszy sprzęt AGD, a z niej, z powrotem do oryginalnego budynku, wiódł korytarz z drzwiami prowadzącymi do trzech sypialni i łazienki z marmurową podłogą. – Włoski – powiedział Merritt, widząc, że podziwiają łazienkę. – Kosztował majątek, ale jest wart każdego centa. Sam go kładłem. – Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy wzięli prysznic, Merritt? Nikt z nas nie kąpał się od dwóch dni i choć uważam, że mój zapach to piękno natury, to nie jestem pewny co do Gene’a i pozostałych. – Jasne, proszę. Jeśli macie coś do prania, to pralka jest w pomieszczeniu gospodarczym. Ustalcie między sobą, kto bierze sypialnie, a kto kanapy. Ja pójdę po ręczniki. Ustalono, że Doktorek i Nancy będą spali w jednej z dwóch wolnych sypialni, Bob w drugiej, a Jack i Eric zostaną w autobusie. – Idźcie pierwsi – powiedział Bob. – Ja muszę pogadać z Merrittem i dowiedzieć się, co zrobił z moim domem, kiedy mnie nie było. A przede wszystkim, skąd wziął na to wszystko kasę. Merritt skwapliwie wykorzystał okazję, żeby wyjaśnić przebudowę domu – wszystko wykonał z pasją sam i zajęło mu to dwadzieścia lat. – Na początku miałem trochę pomocy, ale po zmianie konstrukcji właściwie robiłem wszystko sam. Trochę to trwało, ale lubiłem to i miałem jakieś zajęcie. Gdy Bob wyjechał z Crawford do Seattle, Merritt założył małą firmę świadczącą usługi budowlane i okazało się, że nie ma problemu ze znalezieniem klientów. Robił dobudówki, przeprowadzał remonty, instalował łazienki i kuchnie, reperował dachy i malował domy. Brał rozsądne stawki i jedni klienci polecali go następnym. Dobrze
zarabiał. Miał niewielkie potrzeby i prowadził skromne życie. Odłożone pieniądze inwestował we własny dom, nigdy nie oszczędzając na jakości użytych materiałów i nie idąc na łatwiznę. Jedyne, czego Merritt teraz żałował, to tego, że dom nie znajdował się gdzie indziej, gdziekolwiek, byle nie w Crawford. – Dobrze się spisałeś, Merritt, zwłaszcza jak na faceta, który nie wygląda na takiego, co byłby w stanie podnieść młotek. Ja naprawiłem stary domek w górach Klamath, ale daleko mu do tego, co masz tu. Gdybym wiedział, że jesteś taki dobry, sam bym cię wynajął. Do pokoju wszedł Doktorek. – Masz znakomity prysznic, Merritt, od razu postawił mnie na nogi. Łazienka jest już wolna, Bob, jeśli chcesz się umyć. Bob poszedł do autobusu po kosmetyczkę, po czym udał się do łazienki. Jego głos niósł się ponad szumem wody: „Wjechałem do Crawford, ogarnął mnie blues. Wjechałem do Crawford…”. – Niezły kawałek mu wyszedł – zagadał Doktorek do Merritta. – Przynajmniej słychać jakieś słowa – zaśmiał się Merritt. – Do szału doprowadzał mnie tym swoim brzęczeniem, kiedy tu mieszkał. – I pewnie nigdy nie przyznał się, że to robi… – Nigdy – odparł Merritt. – Nie mam pojęcia, jak udało mu się znaleźć tak piękną dziewczynę jak Marsha. Musi być głucha. Doktorek się zaśmiał. – Jestem wdzięczny, że mogliśmy się u ciebie zatrzymać, Merritt. Nie wiem, czy Bob ci powiedział, ale Nancy nie jest w najlepszym stanie. Ma demencję, więc jej zachowanie bywa nieprzewidywalne. Nie zwracaj uwagi, jeśli powie ci coś niemiłego – nie zrobi tego celowo. – Nie masz mi za co dziękować, Gene. Cieszę się, że mam towarzystwo. I nie przejmuj się Nancy. Mam kilkoro znajomych, którzy spadają z tej samej góry co ona, więc wiem, jak to wygląda. – Nadal próbuję dobrać jej leki, ale, odpukać w niemalowane, chyba idziemy w dobrym kierunku – odpowiedział Doktorek poważnie. – Dziś miała niezły dzień… Właśnie, czy możemy cię dziś zaprosić na kolację? – Nie ma potrzeby. W piekarniku piecze się szynka i dziś jesteście moimi gośćmi. Może jutro wieczorem. – Umowa stoi – powiedział Doktorek. – Jaka umowa? – spytał Jack, który razem z Erikiem wszedł właśnie do pokoju. – Na przyjemny wieczór – odparł Doktorek.
Alex z buziaczkiem
Kiedy już pozostali położyli się spać, Bob i Merritt rozlali resztę wina do swoich kieliszków i przeszli do salonu. – Masz marihuanę? – spytał Merritt. – Tak, medycznej jakości, jak chciałeś, na koszt władz stanu Oregon. Ale jak to się stało, że tu już nie można jej kupić? Kiedyś łatwiej było dostać zioło niż karton mleka. – Sporo się tu zmieniło, T-Bone – użalał się Merritt. – To już nie jest miasteczko pogranicza jak kiedyś. Teraz jest praworządne, świętsze od żony Cezara. Wprowadzili się tu nowi ludzie i przejęli rządy. Znają przeszłość miasta, ale nie chcą mieć z nią nic wspólnego. Zlikwidowali wszystko, co czyniło je wyjątkowym. Powiedzieli, że to nie sprzyja interesom, niszczy wizerunek miasta i przyszłość społeczności. „Społeczność” to teraz słowo odmieniane tu przez wszystkie przypadki. Nienawidzę go! Mamy się o siebie troszczyć i móc przypisać imię każdej mijanej twarzy. Kiedyś ludzie pilnowali swoich spraw i dbali o prywatność, co mi pasowało. Nikt nie wściubiał nosa w twoje życie, nie pytał o twoją przeszłość albo pięcioletni plan na przyszłość. Ludzie mieli swoje tajemnice, przeszłość, o której woleliby zapomnieć, i rozumieli, że inni mogą myśleć podobnie. Teraz wszystko stanęło na głowie, mamy mówić wszystkim o swoich sprawach i wywnętrzać się przed zupełnie obcymi osobami. Zaroiło się tu od tych tak zwanych dobrych ludzi zainteresowanych drugim człowiekiem. Tych, co to uszczęśliwiają innych na siłę i wtrącają się w cudze życie, nie pytając nikogo o zgodę. Gdybym był młodszy, tobym się wyprowadził, ale już na to za późno, więc chyba będę musiał tu umrzeć i mieć nadzieję, że przysporzę im dość kłopotów. Nikt tutaj nie wierzy w śmierć. Myślą chyba, że perfumowane świeczki i zestaw tych silikonowych bransoletek pozwoli im żyć wiecznie. To pieprzeni idioci, wszyscy! – Człowieku! – wykrzyknął Bob. – A ja myślałem, że miasto zrobiło się tylko większe. – To też – powiedział Merritt. – Kiedyś mogłem wyjechać tyłem z pojazdu i nie musiałem się przejmować, że wpadnę na jakiś samochód. Teraz muszę się najpierw rozejrzeć. Mówię ci, bardzo mnie korci, żeby poczekać na tego Spencera i przyładować samochodem w tego jego konia. Wytłumaczę się zniedołężnieniem albo głuchotą czy coś. Ale założę się, że gdybym to zrobił, w mgnieniu oka wsadziliby mnie do domu spokojnej starości. Moje zniknięcie byłoby tylko kolejnym etapem w procesie upiększania miasta. – Tak zrobili z Nancy – zgodził się Bob. – A ona tylko zostawiła drzwi otwarte i wyszła na spacer. Jak mu zabijesz konia, to prędzej przywiążą cię do krzesła i puszczą prąd. Nie tak chcesz zakończyć swoją drogę. Ha! – Tego pierdolonego słowa też nienawidzę – skrzywił się Merritt. – Jakiego słowa? – Droga! Nienawidzę go niemal tak samo jak słowa „społeczność” albo kiedy jakaś tępa matka określa córkę swoją najlepszą przyjaciółką. Każdy z tych durniów co do
jednego jest, cholera, „w drodze”. Przechodzą przez ulicę i myślą, że są w drodze. Widzą jakiegoś kolesia strugającego kawałek drewna na swojej werandzie i to kolejna droga. Mijają jakąś staruchę wyprowadzającą psa i opisują to jako drogę duchową. Ty i ja, T-Bone, wiele razy byliśmy w drodze. Ci ludzie tylko kręcą się po swoich pustych łbach i stoją w miejscu. Nancy dobrze spała tej nocy i obudziła się wypoczęta. Doktorek jednakże spał jeszcze bardziej niespokojnie niż zwykle. Kiedy ostatni raz leżał z kobietą w jednym łóżku, była to Beth, a następnego dnia zginęła. Nie potrafił się odprężyć. Nie żeby był przekonany, że każda kobieta, z którą będzie spał, następnego dnia umrze, ale nieustannie zerkał na Nancy i sprawdzał, czy oddycha. Za każdym razem, gdy się poruszyła lub jęknęła, martwił się, że się obudzi i będzie się zastanawiała, kim, do cholery, jest ten facet i co robi w tym samym łóżku, więc zaraz zacznie krzyczeć. Przy śniadaniu Merritt poruszył kwestię babeczek rumowych. – Pewnie nikt z was nie wie, jak się je robi. – Ja wiem – powiedziała Nancy. – Łatwizna. – Naprawdę? A nie zechciałabyś może ich zrobić, proszę? – Z przyjemnością, dziadku – odparła Nancy. – Pozwól, że przejrzę szafki. Zobaczę, jakie masz składniki oraz czego brakuje, a potem Gene i ja pójdziemy do sklepu na zakupy. Pasuje ci to, Gene? – Jasne. Przy okazji zobaczymy miasto. Skąd wiesz, jak robić te babeczki? Nigdy o nich nie słyszałem. – Arnold dorastał w Waszyngtonie – odparła Nancy. – Uwielbiał babeczki rumowe. Doktorek wziął Nancy pod ramię i pieszo pokonali niewielką odległość dzielącą ich od centrum. Ranek był jeszcze chłodny i temperatura wynosiła około pięciu stopni. Słońce wyglądało raczej jak pastylka wyssana z całego smaku niż potencjalne źródło ciepła. Nos Nancy zaczął czerwienieć z zimna, ale ona się uśmiechała. – Jaki piękny dziś dzień – powiedziała. – Przypomina mi o Missisipi. W śródmieściu działały głównie pracownie artystyczne sprzedające ceramikę, biżuterię, lutnie, witraże, tekstylia i drewniane rzeźby oraz galerie wystawiające prace miejscowych artystów: akryle, rysunki węglem, oleje, pastele i akwarele. Pomiędzy nimi poutykane były kawiarnie, księgarnie, sklepy z tkaninami oraz duży sklep z artykułami spożywczymi i ubraniami. Doktorek i Nancy zajrzeli do kilku galerii i pracowni, ale niczego nie kupili. Jaki miałoby to sens na tym etapie życia? Weszli za to do małej restauracji i zamówili kawę oraz ciasto. – Dzisiejszy dzień jest bardzo przyjemny, Gene. Podoba mi się to miasto. Czy Bob tutaj też prowadził autobusy?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Chyba nie mają tu autobusów. – Nie rozumiem, dlaczego po tych wszystkich nieprzyjemnościach, jakie przeszła nasza trójka, zdecydował się zostać kierowcą autobusu. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek jeszcze do jakiegoś wsiadła. – Pamiętasz tamten wyjazd? – spytał Doktorek. – Takich rzeczy łatwo się nie zapomina, Gene. Nigdy nie byłam tak bardzo zażenowana jak wtedy, gdy kierowca przyszedł sprawdzić nam bilety, a my ich nie mieliśmy. Pamiętasz, jak kazał nam wysiąść z autobusu, a potem go podpalił? Łatwiej było poddawać się tokowi rozumowania Nancy, niż korygować jej wspomnienia. Nikomu przecież nie szkodziły. Brakowało mu jednak czasów, kiedy mógł jej dokuczać lub żartować jej kosztem. Teraz wszystko wyglądało inaczej i dla niego były to tylko połowiczne rozmowy. Był raczej obserwatorem niż uczestnikiem. – Powiedziałeś swoim rodzicom o tamtej podróży autobusem? – spytała Nancy. – Jasne, że tak. A ty nie? – Nie jestem pewna. Wydaje mi się, że mój ojciec był życzliwie nastawiony do autobusów, ale krępował się publicznie wyrażać swoje zdanie. Tak samo jak wiele osób w Missisipi. No i oczywiście Arnold ich nienawidził. Martwiła go ilość benzyny, jaką pożerały, i mówił, że są szkodliwe dla środowiska. Ten człowiek! Zawsze troszczył się o zasoby. – Sądzisz, że Arnold kiedykolwiek pomyślał, że być może ty jesteś najcenniejszym zasobem świata, Nancy? – To słodkie, co mówisz, Gene. Naprawdę nie wiem. – Cóż, bo jesteś. I nigdy o tym nie zapominaj. A teraz chodźmy do tego sklepu i kupmy potrzebne składniki. Czeka cię pieczenie. Byli jedynymi klientami w sklepie wielobranżowym. Doktorek wyjął kartkę zapisaną przez Nancy i z trudem odczytał listę potrzebnych składników. Szukali rodzynek, cynamonu, cukru pudru, gałki muszkatołowej i butelki rumu Myer’s – jamajskiego ciemnego, będącego mieszanką dziewięciu rodzajów. Nancy nalegała na tę konkretnie markę. Znaleźli to, czego szukali, i zabrali zakupy do staromodnej kasy. – Tyko tym razem za to zapłać, Gene – powiedziała Nancy. – Nie jesteśmy już w Walton’s Mountain! – Spojrzała na dwie kobiety stojące za ladą i mrugnęła do nich porozumiewawczo, jakby mówiła: „Mężczyźni! Nie ma na nich rady”. Ekspedientki zaśmiały się i zaczęły rozmawiać z Nancy. Tymczasem Doktorek odliczył kwotę i położył ją na ladzie. – A co pani myśli o naszym niedźwiedziu, Nancy? – spytała ją jedna z kobiet. – To maskotka miasta. – To najpiękniejszy niedźwiedź, jakiego kiedykolwiek widziałam – odpowiedziała Nancy. – Żałuję, że nie jest mój.
Doktorek spojrzał na niedźwiedzia i zastanowił się, czy Nancy patrzy na to samo co on. Co pięknego jest w tandetnie wyglądającym czarnym misiu, ubranym w koszulkę z napisem „Crawford” i trzymającym w łapie chorągiewkę z identycznym napisem? W najlepszym przypadku pasowałby do wesołego miasteczka jako nagroda dla jakiegoś młodego durnia próbującego zrobić wrażenie na swojej dziewczynie. Ekspedientki zakochały się w Nancy. W ich mniemaniu nikt nie jest rozkoszniejszy niż poczciwy emeryt – tak były tępe i mało wymagające. Ale gdy Nancy szła ku drzwiom, jej zachowanie się zmieniło, a cała słodycz i dobrotliwość zniknęły. Obróciła się do dwóch uśmiechniętych kobiet i zawołała: – Ktoś powinien podpalić tego niedźwiedzia! Jest brzydki jak noc! I nie liczcie na to, że kiedykolwiek tu wrócę! Chodź, Gene – nakazała. – Musimy zrobić babeczki rumowe. Doktorek wzruszył ramionami i rzucił sprzedawczyniom przepraszający uśmiech, jakby chciał powiedzieć: „Jestem tylko mężczyzną. Co ja na to poradzę?”. Minęło właśnie wpół do dwunastej, gdy radna Alexx Calhoun zapukała do drzwi. – Cześć, Merritt – powiedziała pogodnie i weszła do starego salonu. – O rany, czym cię ten pokój tak zdenerwował? – Nie zaprosiłem cię tutaj, żeby omawiać wystrój mojego salonu, Alexx. To Spencer Havercroft mnie wkurza, a nie ten pokój. Przy okazji, to mój przyjaciel. – Cześć, przyjacielu Merritta! Jestem Alexx. Alexx przez dwa X. – T-Bone Tribble – odparł Bob, wyciągając rękę. – Dwa T, trzy B. – Alexx jest z Portland – powiedział Merritt. – Przeprowadziła się tu dwa lata temu. – Portland w Maine czy to większe Portland? – spytał Bob. – Portland w Oregonie – odpowiedziała Alexx z wahaniem. – Ale wtedy miałam tylko jedno X w imieniu. Alexx była nazbyt wesołym stworzeniem przypominającym ptaka i zbliżała się do sześćdziesiątki. Kiedy miała pięćdziesiąt pięć lat, mężczyzna imieniem Mike Calhoun wszedł do baru w Portland, w którym spędzała wieczory, i w jej życie. Mike był na wakacjach z żoną i synem u jej brata z rodziną. Spędzili tu zaledwie dwa dni, gdy żona oświadczyła, że chce rozwodu – ma dość Crawford i dość jego. W szczególności ma dość tego, że mąż dzieli się ich prywatnym życiem z każdym mieszkańcem Crawford. – Jeśli będę chciała, żeby dowiedzieli się, że nie miałam orgazmu od piętnastu lat – powiedziała – sama ich o tym poinformuję. Nie chcę, żebyś robił to za mnie! – Kochanie, ja… – Zapomnij, Mike. To koniec! – To spadło na mnie jak grom z jasnego nieba – powiedział Mike do Alexx. – Nie miałem pojęcia, że tak się czuje. Alexx przyszła do baru po kolejkę drinków, kiedy Mike do niej zagadał, wylewając
z siebie żale. Alexx zaniosła drinki swoim znajomym, wróciła do baru i usiadła koło Mike’a. Przesiedziała tam resztę wieczoru, a Mike opowiadał jej o Crawford i o pięknie Pasma Błękitnego. – Powinnaś to zobaczyć – powiedział. Rok później tak właśnie zrobiła. Po spotkaniu w barze ona i Mike codziennie wymieniali się mailami i co drugi dzień rozmawiali przez telefon. Alexx zakochała się w Mike’u, a po wizycie w miasteczku – także w Crawford. To wtedy dodała drugie X do swojego imienia, symbolizujące buziaka, więc był to buziak dla Mike’a, buziak dla Crawford i buziak dla świata. Wróciła do Portland, wręczyła wymówienie i miesiąc później wróciła do Crawford, żeby zamieszkać z Mikiem Calhounem. Dwa lata później wystartowała w wyborach i została radną. Wkrótce potem zadzwonił do niej Merritt Crow, który chciał omówić z nią kwestię końskiego gówna. – Nic się z tym nie da zrobić, Merritt. Nie ma na to żadnego rozporządzenia. – To powiedz mi, dlaczego jest rozporządzenie dotyczące psiego gówna – odparł Merritt. – Ponieważ psów jest więcej – wyjaśniła Alexx. – To są zwierzęta domowe i żyją pomiędzy nami. – A czym jest koń? Dzikim zwierzęciem? Alexx zastanowiła się nad tym przez chwilę. – Nie dzikim. Powiedziałabym, że raczej wytresowanym. – To dlaczego Havercroft nie wytresuje go, żeby nie srał co rano pod moim domem? Mam wrażenie, że wytresował go do czegoś wręcz przeciwnego! – Och, jestem pewna, że tak nie zrobił, Merritt. Znam Spencera i nie jest taką osobą. To przypadek, nic innego. Ale porozmawiam z nim na osobności i powiem o twoim problemie. – Alexx, on już wie o moim problemie. Po prostu go to nie obchodzi! Bardziej przejmuje się farbą na moim domu niż mną. – Hmm. Cóż, Merritt, skoro już o tym mówimy, to kilka osób o tym wspominało. Ładnie to nie wygląda, prawda? Jestem pewna, że gdybyś maznął go farbą, Spencer popatrzyłby na to jako na gest dobrej woli i może zrobił coś ze swoim koniem. Warto spróbować, nie sądzisz? Merritt siedział, zgrzytając zębami, a Bob zaczął nucić, lecz wejście Jacka i Erica do salonu zaoszczędziło Alexx dyskomfortu. – Zabiorę Erica do miasta i kupię mu bokserki oraz koszulki – oznajmił Jack. Alexx wstała i wyciągnęła rękę. – Cześć, jestem Alexx. Przez dwa X. Drugie X symbolizuje buziaka. Aby uniknąć jakichkolwiek niezręcznych pytań, Bob uznał za stosowne przedstawić Jacka i Erica jako wujka i bratanka. Alexx nalegała, żeby usiedli z nimi, zdeterminowana zakończyć rozmowę o koniu Spencera Havercrofta.
– Spodoba wam się to miasto, zobaczycie – oznajmiła. – Przyjechałam tu w odwiedziny i tak je pokochałam, że postanowiłam zostać. I cieszę się, że to zrobiłam. Po raz pierwszy w życiu czuję się częścią naprawdę wyjątkowej społeczności. Mieszkańcy są tak przyjaźni i zawsze jest tu mnóstwo atrakcji. Na przykład w zeszłą niedzielę mój partner Mike i ja zostaliśmy zaproszeni do sąsiada na lunch… – Czy Mike jest kowbojem? – spytał Eric. – Skąd to pytanie? – uśmiechnęła się Alexx. – Powiedziała pani, że jest pani partnerem. Jak w filmach kowbojskich. Alexx zachichotała. – Nie, Ericu, nie jest kowbojem. Jest najbardziej wyjątkową osobą w moim życiu, słonko. Jest moim partnerem życiowym. Eric nadal nic nie rozumiał, ale pozwolił Alexx opowiadać dalej. – Tak czy inaczej, jak mówiłam, Mike i ja zostaliśmy zaproszeni do sąsiadów na niedzielny lunch i był to najpyszniejszy posiłek, jaki możecie sobie wyobrazić. A potem siedzieliśmy i rozmawialiśmy, gdy na podwórko przyszło pięć jeleni i zaczęło skubać trawę. To było magiczne. Widziałeś kiedyś jelenia skubiącego trawę, Ericu? Eric zaprzeczył. – Mam pomysł – powiedziała Alexx do Merritta. – Co powiedziałbyś na to, gdybym to ja poszła do miasta z Jackiem i Erikiem, pokazała im nowe muzeum i zabrała do naprawdę niezwykłego domu mojego przyjaciela? Merritt nie miał nic przeciwko. – A co do twojego problemu, Merritt, to obiecuję, że się tym zajmę. Daj mi jakiś dzień, odezwę się do ciebie. I nie zapomnij, że dziś jest otwarty mikrofon. Mike liczy na twoją obecność. Już miała wyjść, kiedy o czymś sobie przypomniała. – Czy nie zechciałbyś ofiarować datku na schronisko dla zwierząt? – Nie zechciałbym – odparł Merritt. – Wstydziłbyś się, Merritt. Nie masz chyba nic przeciwko działalności charytatywnej, co? – próbowała go zawstydzić. – Nie mam nic przeciwko działalności charytatywnej, Alexx – odpowiedział Merritt rzeczowo. – Po prostu nie podoba mi się pomysł wpłacania na te cele pieniędzy. – I zakończył rozmowę, zamykając jej przed nosem drzwi. Bob spojrzał na Merritta. – Nic mi nie zwróci tej straconej godziny życia. – Mnie to mówisz? – To jak długo zostaniecie w Crawford? – spytała Alexx. – Jutro rano wyjeżdżamy – odparł Jack. – Do Nashville.
– Jeśli z powodu muzyki, to lepiej zostańcie tutaj, w Crawford – zachichotała Alexx. – Mamy tu wszystkie rodzaje: bluegrass, blues, celtyckie improwizacje, folk, gospel, klasyczne orkiestry smyczkowe, smooth jazz, tradycyjna muzyka Appalachów, a nawet world music. Podaj dowolny gatunek, a na pewno go u nas znajdziesz! Szkoda, że nie możecie zostać na weekend. – Wie pani, że wymieniła je alfabetycznie? – spytał Jack. – Te gatunki muzyczne, o których pani mówiła… Podała je pani w kolejności alfabetycznej. – To jedyny sposób, abym coś zapamiętała – zaśmiała się Alexx. – Miasto rośnie i co roku przyjeżdża tu coraz więcej turystów. Któregoś dnia Crawford będzie potrzebowało własnego przewodnika i ja zamierzam nim zostać. Ćwiczę od miesięcy, ale jesteś pierwszą osobą, która się połapała, ty niedobry człowieku. – Jack nie jest niedobry, pani Alexx – powiedział Eric zaniepokojony, że mogła tak o Jacku pomyśleć. – Kupił mi te rękawiczki. – Och, słonko, oczywiście, że nie jest! A twoje rękawiczki są po prostu urocze. Tak się tylko mówi. Przekomarzałam się z Jackiem. Nigdy nie powiedziałabym niczego, żeby skrzywdzić drugą osobę. Jestem bardzo otwarta na innych. To dlatego chcę zostać przewodniczką – oddać miastu choć drobną część tego, co od niego otrzymałam, a także pomóc osobom, które przyjeżdżają je odwiedzić. Wiecie, jakie był pierwsze słowa, które powiedziałam jako dziecko? – spytała Alexx. Zarówno Jack, jak i Eric wyznali, że nie. – C h c ę p o m a g a ć l u d z i o m. Dacie wiarę? Moja mama przysięga na Biblię, że to prawda. I wiecie co? Ja jej wierzę. Ale dość mojej paplaniny. Chcę posłuchać was. Co będziecie robili w Nashville? – Zamierzamy odwiedzić kuzynkę Erica – wyjaśnił Jack. – Przeprowadziła się tam niedawno, a Eric jej dłuższy czas nie widział. – To będzie ci przyjemnie ją spotkać, Ericu – powiedziała Alexx. – A co ona tam robi? Jest słynną piosenkarką? – Nie – odparł Eric. – Zajmuje się czekoladą. – Ooo, czekolada – sapnęła Alexx. – Mam bzika na punkcie czekolady! To moja jedyna słabość. Właściwie to czekolada powstrzymała mnie przed zostaniem zakonnicą. Jack uniósł brwi, ale postanowił nie pytać o wyjaśnienie – chciał zmienić temat rozmowy z osobistego na ogólnikowy. Przede wszystkim nie chciał, żeby Alexx wypytywała Erica – nie wiadomo było, co chłopak może odpowiedzieć. Musiał przyznać, że jego mały przyjaciel nie urodził się wczoraj, ale dziś rano! – Ten dom twojego przyjaciela, Alexx, dlaczego jest niezwykły? – Wkrótce się przekonasz. To ten po drugiej stronie ulicy. Od frontu budynek, który wskazała, wyglądał jak inne – parterowy i drewniany. Jedyne, co go wyróżniało, to totem wkopany na trawniku.
– Ciekawa jestem, jak Jimmy będzie dziś ubrany – powiedziała Alexx. – Ma wszystkie możliwe stroje: Indianina, kawalerzysty, kolonizatora, konfederata i kowboja. – (Znowu wymieniła je w porządku alfabetycznym). Zapukała do drzwi. – Hej, Jimmy, jesteś w domu?! Tu Alexx, przyprowadziłam ci gości.
Brakujące ucho – To było naprawdę ciekawe, pani Skidmore – powiedział Eric. – Poszliśmy do tego domu z martwymi zwierzętami w środku i Jack zaczął kichać. Pan Jimmy miał też w ogrodzie obrazy dzikich zwierząt i powiedział, że zamierza tam zbudować afrykańską wioskę. A potem pani Alexx zabrała nas do muzeum, które nie było takie ciekawe, i Jack powiedział, że tam jest mnóstwo niczego i że on jest starszy od większości przedmiotów. A potem poszliśmy do sklepu i Jack kupił mi bieliznę, drugą parę rękawiczek kuchennych, dżinsy i koszulkę. Powiedział, że muszę wyglądać elegancko, kiedy zobaczę się z Susan. – Kim jest Susan, kochanie? – spytała go Nancy. – To moja kuzynka, pani Skidmore. Ja i Jack będziemy jej szukać, kiedy dotrzemy do Nashville. – To miłe. Czy twoi rodzice wiedzą, gdzie jesteś? Emocje Erica osłabły na wzmiankę o rodzicach i chłopak spoważniał. – Myślę, że tak. Oboje już nie żyją, ale wielebny Pete mówi, że zawsze będą na mnie patrzeć z nieba i sprawdzać, czy u mnie wszystko w porządku. – (Eric miał nadzieję, że rodzice akurat spali, kiedy miał ten wypadek w łóżku Johna Boya. Nie chciałby, żeby widzieli akurat to). – Na pewno, Ericu – powiedziała Nancy. – I będą z ciebie bardzo dumni. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdę się na trochę położyć. Byłam dziś rano na spacerze z Arnoldem i prawie mnie wykończył. Powiesz mu, gdzie jestem, jeśli go zobaczysz? Eric nie wiedział, co myśleć. Nie miał pojęcia, kim jest Arnold ani gdzie miałby go zobaczyć, ale Doktorek siedział na kanapie koło niej i to on poszedł z nią na spacer. Czasami wszystkie te imiona mąciły mu w głowie – niektórzy mówili na Doktorka Gene, inni mówili na Otisa Bob, a Merritt zwracał się do Otisa T-Bone. Nancy wyszła z pokoju, a Doktorek zaczął im opowiadać o porannym spacerze i o tym, jak Nancy chciała podpalić niedźwiedzia w sklepie. Bob i Merritt śmiali się z tego, Jack nie. – Nie żartujemy sobie z Nancy, Jack – powiedział Doktorek. – Jedynym sposobem na to, żeby znieść niektóre rzeczy, jest dostrzeżenie w nich zabawnej strony. A to się
teraz nieczęsto zdarza z Nancy. – Przepraszam, Doktorku, nie osądzałem cię. Myślałem o czymś innym. – Jak tam wasza wycieczka z Alexx? Była dobrą przewodniczką? – spytał Merritt. – Za dużo się śmieje – ocenił Jack. – Nie ufam osobom, które z taką łatwością jak ona się śmieją. Chcą być lubiane, ale nie chcą, żebyś je poznał, więc używają śmiechu jako deflektora – jak artylerii przeciwlotniczej. Podejrzewam, że mógłbym spędzić cały tydzień w jej towarzystwie i nadal bym jej nie poznał. – Pewnie masz rację – odparł Merritt. – Ludzie wiedzą, skąd jest i jak zarabia na życie, ale nic więcej. Paradoksalne w tym wszystkim jest to, że mieszka z Mikiem Calhounem, a on jest najbardziej otwartą osobą w mieście. Mówią na niego Otwarty Mike, ponieważ nie potrafi wyznaczyć granicy i mówi ludziom wszystko o sobie. Jest stanowczo zbyt szczery i czasem myślę, że nawet Alexx doprowadza to do szału. Wpadłem na nich któregoś razu na ulicy i zaczęliśmy rozmawiać. Spytałem Mike’a, jak sobie radzi jego syn, a on zaczął się wahać i już miał mi odpowiedzieć, kiedy Alexx się wcięła, że w porządku, musi tylko przepracować kilka problemów behawioralnych. Uznałem to za ostrzeżenie, że ten temat jest zakazany, a tu Otwarty Mike odzywa się i mówi, że jego syn napada na ludzi z nożem! Powinniście byli zobaczyć, jak na niego spojrzała. A potem znowu wkroczyła i usiłowała uratować sytuację: „Ale chodzi na terapię, prawda, Mike? Trafił na dobry program”. A Mike na to: „No, wysłali go do więzienia Folsom na dwa lata”. Mimo tego nieustannego śmiechu nie wydaje mi się, żeby Alexx miała poczucie humoru – a przynajmniej nie takie, które byłoby coś warte – i ma zbyt ciasne poglądy, żeby wyłapać niuanse i dwuznaczności. Już wiecie, jakie halo robi z tego powodu, że jej imię pisze się przez dwa X. Cóż, na wybory przygotowała plakaty, na których było napisane: „Postaw X przy Alexx. Niech ma trzy X”. Ale musiała je wycofać. – Merritt zaczął się śmiać. – Wiecie, że XXX to określenie pornografii? Ludzie myśleli, że Alexx chce wciągnąć Crawford do branży filmów dla dorosłych i sama będzie w nich grać. Kto, do diabła, głosowałby na nią, gdyby myślał, że zobaczy ją golusieńką? Usłyszeli piknięcie. – To suszarka – oznajmił Merritt. – To już ostatnia partia, więc możecie rozdzielić swoje ubrania i je poskładać. Ja zajmę się obiadem. I mam nadzieję, że przed jedzeniem pozbędę się z głowy wizji gołej radnej. – Na pewno nie dasz się zabrać na kolację? – spytał Doktorek. – Dzięki, Gene, ale nie ma czasu. Po jedzeniu Nancy pokaże mi, jak zrobić babeczki rumowe, a poza tym dziś jest otwarty mikrofon dla każdego, więc restauracje zamkną się wcześniej. Nawiasem mówiąc, powinniście pójść to zobaczyć. Ja się zajmę Nancy i Erikiem. – Zastanowię się – odparł Doktorek.
Nancy obudziły głosy z sąsiedniego pokoju, więc leżała na łóżku i rozmyślała. Czuła drżenie w żołądku i rozglądała się po pomieszczeniu, usilnie starając się rozpoznać otoczenie. Wiedziała, że to nie jest jej pokój ani łóżko, które dzieliła z Arnoldem. Przez okropną chwilę wydawało się jej, że znowu znalazła się w domu opieki, ale potem sobie przypomniała, że zabrało ją stamtąd dwóch mężczyzn, z których jednego znała. Ale jakżeż on ma na imię? Na myśl przyszedł jej jeszcze jakiś autobus i całkowicie czarny mężczyzna, który był jego kierowcą. Ale dlaczego z nimi jadł? Dlaczego spał w tym samym pomieszczeniu? Murzyni tego nie robią. A potem sobie przypomniała: jest w domu dziadka i przyjechała, żeby mu coś upiec. Ogarnęła ją fala ulgi, która jednak równie szybko opadła. Co ona ma mu upiec i jaki dziś dzień? Która godzina i jaki jest teraz rok? Ile ona ma lat? Jest dzieckiem czy dorosłą osobą? I gdzie są jej rodzice? Gdzie Ruby? Nigdy nie ruszała się nigdzie bez siostry. Dlaczego Ruby nie ma tu z nią w pokoju? Wydawało jej się, że czuje zapach iłu z pól bawełny i słyszy znajome dźwięki z Krainy Dębów – Dorę stukającą garnkami w kuchni i głęboki głos Ezry. Czy dziś jest dzień szkolny, czy weekend? Otworzyły się drzwi i do środka wszedł Gene. Raz jeszcze kotwica niezbyt pewnie wbiła się w dno oceanu. – Jak się czujesz, staruszko? – spytał. Nancy usiłowała się uśmiechnąć, ale zaczęła płakać. – Czy to już zawsze tak będzie, Gene, czy to kiedyś minie? Doktorek przytulił ją i usiłował pocieszyć. Później pomyślał, że powinien był ją okłamać, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. – Nie, Nancy. Chciałbym, żeby było inaczej, ale już zawsze tak będzie. Ale ja zawsze będę przy tobie i przejdziemy przez to razem. No już, wytrzyj te łzy. Wiedział, że powinien działać szybciej, zabrać Nancy do Coffeeville już wiele miesięcy temu i dotrzymać obietnicy. O to przecież go poprosiła, a nie zrobił tego z egoizmu – bez względu na to, jak bardzo była niedoskonała, nie chciał jej drugi raz stracić. Ale teraz ona lada moment utraci siebie i utracą ją wszyscy dookoła. To tego właśnie zawsze się obawiała i nie mógł się pozbyć myśli, że ją zawiódł. Znalazł chusteczkę i jej podał. Nancy usiadła, postawiła nogi na podłodze i osuszyła oczy. Doktorek wziął szczotkę do włosów i przeczesał jej przyklapnięte włosy, po czym zrobił krok do tyłu i przyjrzał się jej. – Jak nowa – powiedział. Potem wyjął kilka tabletek z folii zabezpieczającej. – Weź je, Nancy, poczujesz się lepiej. Pozbędziesz się tego drżenia w dołku. Nancy włożyła pigułki do ust i popiła je wodą ze szklanki stojącej przy łóżku. – Wszystko jest takie mętne, Gene. Czasami mam wrażenie, że moi rodzice żyją, a czasami niczego nie jestem pewna. Czy oni żyją? Czy to dlatego jedziemy do Coffeeville?
– Nancy, twoi rodzice byli dobrymi ludźmi, ale już od nas odeszli. Choć ich część nadal żyje w tobie i tak powinno być. Byłoby jednak okrutne i samolubne z naszej strony wymagać od nich, by ciągle żyli. W Coffeeville za to czeka na ciebie dużo związanych z nimi wspomnień. Chociaż nie będziesz widziała rodziny, ona będzie blisko. – Nigdy mnie nie zostawisz, prawda, Gene? Zawsze będziesz ze mną? – Zawsze, Nancy. Gdzie ty pójdziesz, tam pójdę i ja. – Jesteś dobrym człowiekiem, Gene. Czym ja sobie na ciebie zasłużyłam? Mam nadzieję, że zostaniesz kiedyś za to dobrze wynagrodzony. – Nie jestem pewien żadnej z tych rzeczy, Nancy, ale możesz mnie teraz wynagrodzić uśmiechem. Nancy posłuchała go, a potem wzięła za rękę i poszła do stołu. „Tak jak za dawnych czasów” – pomyślał Doktorek, przypominając sobie wieczory, gdy razem schodzili po stopniach w Krainie Dębów. – To lasagne – oznajmił Merritt, na wypadek gdyby widok dania budził jakieś wątpliwości. – Podajcie mi talerze, a potem nałóżcie sobie sałaty. – Nie nakładaj Nancy dużo – uprzedził Doktorek. – Nie ma takiego apetytu jak kiedyś. – Za późno, Gene. Ale może zostawić to, czego nie da rady zjeść, nie obrażę się. Jeśli jednak ty tak zrobisz, to co innego. Byli w połowie posiłku, gdy Eric zaczął coś szeptać do Jacka. – Żadnych szeptów przy stole, młody człowieku – zbeształa go Nancy. – To niegrzeczne. – Przepraszam, pani Skidmore. – A co w ogóle mówiłeś? – spytał go Jack. – Nie dosłyszałem. Eric wymamrotał coś, nie odrywając oczu od stołu. – Nadal nie rozumiem. Musisz mówić głośniej. – Pan Crow ma tylko jedno ucho – powiedział Eric głośno. Dłoń Merritta wystrzeliła ku skroni. – Niech nikt się nie rusza! Potem to wyjaśnię. Nikt się nie ruszył, wszyscy zastygli w zdumieniu. Pierwsza odezwała się Nancy: – O mój Boże, Gene, ten człowiek ma trąd! – Bzdura, Nancy. W Crawford może i jest końskie gówno na ulicach, ale wątpię, żeby panowała tu epidemia trądu. Poczekajmy na wyjaśnienie Merritta. Nancy nie dała się tak łatwo przekonać i wypluła trzymane w ustach jedzenie na stół. Doktorek wytarł to swoją serwetką, a Merritt pełzał wokół nich na czworakach, szukając ucha. – Mam! – wykrzyknął z kuchni. – To para musiała osłabić klej. Przepraszam na
chwilę. Zniknął w łazience, z której wyszedł kilka minut później już z dwojgiem uszu. – Przepraszam was – powiedział. – To się czasem zdarza, ale na szczęście niezbyt często. Już tłumaczę… – Wziął widelec i mówił, jedząc, żeby mu obiad nie wystygł. – Pamiętasz swoje ostatnie słowa przed wyjazdem z Crawford, T-Bone? – Kto to jest T-Bone? – spytała Nancy. – Otis – powiedział Eric. – Bob – wyjaśnił Doktorek. – Ostatnie słowa? – spytał Bob. – No jak mam pamiętać, co powiedziałem czterdzieści lat temu? Pewno jakieś „do widzenia”. – Powiedziałeś: „Idź zbadać tę narośl na szyi”. I powinienem był cię posłuchać. Wtedy sądziłem, że to torbiel łojowa, ale okazało się, że ziarnica złośliwa. I kiedy mnie zdiagnozowano, nowotwór rozprzestrzenił się na ucho. Chemia zlikwidowała raka, ale musieli mi amputować małżowinę. Zrobili mi nową z gumy. Zdejmuję ją na noc i rano z powrotem przyklejam na klej do charakteryzacji. Teraz robi się to inaczej: wkładają tytanowy implant i mocują do niego ucho, ale w moim wieku kolejna operacja jest zbyt ryzykowna. Guma i klej mi wystarczają. – Człowieku, dlaczego nic nie powiedziałeś? Trzeba było mówić. – Po co? A czemu miałoby to służyć? Nie umierałem, a ty miałeś własne sprawy. Rak blokuje rozmowy i nie chciałem, żeby ludzie do mnie cały czas dzwonili, szukając odpowiednich słów. – To po to ta paczka? – spytał Bob. – Poniekąd. Gdybym kiedykolwiek znowu musiał brać chemię – a wszystko wskazuje na to, że tak – to się wtedy przyda, przeciwdziała niektórym efektom ubocznym. Chemia jest okrutna, człowieku. Działa, ale jednocześnie zabiera ci mnóstwo dobrego życia. – Dzięki Bogu, że to tylko nowotwór – podsumowała Nancy, sięgając ponownie po widelec. – Myślałam, że masz trąd. – Nancy, już ci mówiłem – powiedział Doktorek. – W tym kraju nie ma trądu. – Można zachorować, jeśli się je końce bananów – oznajmił Eric. – Tata tak mi powiedział, a jemu pan Annandale.
Otwarty mikrofon i Otwarty Mike Jack postanowił zostać i zagrać w monopol z Erikiem, a Doktorek i Bob sami poszli na otwarty mikrofon. Wydarzenie odbywało się w jednym z większych barów w Crawford, niedaleko sklepu wielobranżowego, i kiedy Doktorek i Bob tam dotarli, sala już zaczęła się zapełniać. Usiedli przy stoliku i zamówili u kelnerki po piwie.
Alexx siedziała nieopodal i pomachała do Boba, kiedy go zobaczyła. Otwarty Mike stał w przeciwległym końcu sali i stukał długopisem w mikrofon, sprawdzając, czy system nagłośnieniowy działa. Mike Calhoun, zwany Otwartym Mikiem, zakończył edukację w wieku osiemnastu lat i zaczął pracę na jedynej w mieście stacji benzynowej. Nie chciał iść na studia, ale gdyby to zrobił, to nie miałby pojęcia na jakie. Jedyne, co go interesowało w życiu, to benzyna i od małego wiedział, że chce obsługiwać dystrybutor paliwa. Po dwudziestu latach tankowania samochodów Mike niespodziewanie odziedziczył stację po jej właścicielu i chętnie przyjął na siebie nowy obowiązek. Odmalował budynek, pobielił krawężniki otaczające dystrybutory, powiesił kosze z kwiatami i wciągnął na maszt amerykańską flagę. Przy drzwiach postawił ławkę, zachęcając ludzi, zarówno klientów, jak i pozostałych, żeby na trochę usiedli, po czym wprowadził sprzedaż napojów, słodyczy i papierosów. Nie miał dość środków, żeby wymienić dystrybutory czy podziemne zbiorniki na nowsze, ale dbał o to, by były w dobrym stanie. Z czasem stacja nabrała modnego wyglądu retro, a Mike wzmacniał ten staroświecki wizerunek, nadal obsługując samochody: sam nalewał benzynę do baku każdego auta, które wjechało na jego podjazd, sprawdzał poziom oleju i mył przednią szybę. Gdy Mike miał trzydzieści dziewięć lat, poślubił dziewczynę, z którą z przerwami randkował od szesnastego roku życia. Nazywała się Josie. Trzeba jej było aż dwudziestu trzech lat i spadku w postaci stacji benzynowej, żeby się w Mike’u zakochała, lecz wystarczyły zaledwie trzy miesiące małżeństwa, żeby się odkochała. Prawdę mówiąc, Mike był zawsze dla niej rezerwowym, kimś, z kim była gotowa się związać, gdyby nie pojawił się nikt lepszy. Nie pojawił się i gdy jej zegar biologiczny zaczął przyspieszać, a wyglądało na to, że Mike ma jednak przed sobą jakieś perspektywy, zgodziła się za niego wyjść. Josie zaszła w ciążę nieomal natychmiast i nie potrzebowała już Mike’a. Zapach benzyny, którym był przesiąknięty, zaczął ją denerwować i miała mężowi za złe, że nie chce wziąć prysznica, gdy wraca z pracy. Mike upierał się, że jeden prysznic dziennie wystarczy, a dwa tylko pozbawią jego skórę płaszcza lipidowego. „Jak sobie chcesz – powiedziała mu któregoś dnia Josie – ale jeśli w końcu zapłoniesz jak pochodnia, gdy zapalę papierosa, to nie chcę, żeby ktoś miał do mnie pretensje!” Małżeństwo skończyło się w Portland tego samego dnia, kiedy Mike poznał Alexx. Mike Calhoun oddychał oparami benzyny przez całe dorosłe życie i niektórzy uważali, że to one go ogłupiły – kto normalny mówi tyle o swoich sprawach osobistych? Ale jedno jest pewne: Mike każdego dnia skupiał się na sobie i zwykle wymyślał jakieś schorzenie, o którym potem opowiadał wszystkim bez wyjątku – od brodawki na stopie po liszaj na języku, od polipów w cewce moczowej po kaszaki na tułowiu. Większość nie dawała się wciągać w takie rozmowy i po prostu mówiła: „Przykro mi o tym słyszeć, Mike. Mam nadzieję, że szybko ci to przejdzie”. Ale kilka
osób chętnie omawiało z nim te dolegliwości i dzieliło się własnymi. Na przykład mężczyzna, któremu powiedział, że swędzi go interes, stwierdził, że jeśli to wszystkie jego zmartwienia, to zaprawdę jest szczęśliwym człowiekiem. Jemu swędzenie dokucza już siedem lat i jest znacznie gorsze. Wyznanie tego Mike’owi było poważnym błędem. Bo gdy tydzień później żona jego rozmówcy przyjechała zatankować samochód, Mike spytał ją, jak swędzenie u męża. „Właśnie się kończy”, powiedziała opryskliwie i odjechała z pistoletem nadal w baku. Mimo tak ogromnego braku dyskrecji Otwarty Mike był lubiany. Ludzie czuli się bezpiecznie i swobodnie w jego towarzystwie, tak samo jak w towarzystwie każdej osoby, wobec której czuli wyższość. I gdy przychodziło do wskazania kogoś, kto poprowadziłby otwarty mikrofon, większość wymieniała jego imię. Miał przyjemny głos i swobodę, a co więcej, interesował się poezją, a raczej słowami, które się rymowały. Mike lubił słowa, zapisywał je, a potem szukał nowych o podobnym brzmieniu. Ale dwa słowa nadal go męczyły: żółć i krzesło – nie mógł znaleźć do nich rymu. Mike nigdy nie potrafił pisać wierszy, lecz podziwiał tych, którzy tę sztukę posiedli, i z przyjemnością godził się na rolę konferansjera. Pod jego okiem otwarty mikrofon dla pisarzy i poetów stał się popularnym comiesięcznym wydarzeniem. Tematem dzisiejszego spotkania były wiersze mające czterdzieści słów lub mniej. – Cześć, ludzie, witajcie. Dobrze tylu was tu dziś widzieć i gwarantuję, że nie wrócicie do domu rozczarowani. Mamy dziś świetną obsadę, ale zanim zaczniemy, kilka ogłoszeń. W Fabryce Cegły w przyszłym tygodniu zacznie się nowa wystawa obrazów Evelyn Tate i powiem wam, że są pięknie. Zwłaszcza gdy pamięta się, że artretyzm Evelyn uniemożliwia jej trzymanie pędzla i musi malować knykciami. Po drugie przypominam wam, że w ten weekend do miasta przyjeżdża Dave Palmer i w sobotę wieczorem zagra właśnie tutaj. Dave uważa, że tylko innowacje i autoekspresja zapewnią przetrwanie tradycyjnej muzyce amerykańskiej i w tym celu na syntezatorze Mooga zagra wiele swoich ulubionych dziewiętnastowiecznych utworów pisanych na bandżo. Myślę, że warto się wybrać. Teraz coś bardziej osobistego. Jak może pamiętacie, wspomniałem kilkorgu z was, że zauważyłem krew w porannych stolcach i niepokoiłem się, że to rak jelit. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że nie. Badania go wykluczyły. Wygląda na to, że odezwały się moje hemoroidy i powinienem był regularniej stosować maść. Z widowni dobiegł radosny okrzyk i Mike się uśmiechnął. – No dobra, cieszę się, że się cieszycie, ale pora się uspokoić i zapowiedzieć pierwszego gościa. Na początek Chuck Harrison z wierszem pod tytułem Caroline. Na sali rozległ się szmer zaniepokojenia, gdy Chuck wchodził na małą scenę – on i Caroline niedawno się rozwiedli, a Caroline przyszła na spotkanie z nowym wielbicielem.
Wyruchasz każdego, wyruchałaś mnie, Wyruchasz zmarłego i jego rodzinę. Z obcymi się puszczasz, od swoich podbierasz, Czy laska, czy facet, każdemu zabierasz. Potrzebne ci valium, potrzebna ci wóda, Trzeba ci psychiatry, który sprawia cuda. Obsesyjny mózg masz i pierdolisz bzdury, Patrzeć już nie mogę na twój ryj ponury[7]. Krępująca cisza, jaka zapadła po zakończeniu wiersza, została przerwana przez Caroline: – To czterdzieści osiem słów, Chuck. Nigdy nie potrafiłeś niczego zrobić porządnie, co? Rozległ się stłumiony śmiech i Mike pospiesznie odebrał Chuckowi mikrofon. – A to pech, Chuck – powiedział. – Obawiam się, że to cię na dziś dyskwalifikuje, ale czekamy na kolejne wiersze. Chuck zszedł ze sceny i ruszył do wyjścia. – Suka! – powiedział do Caroline, kiedy ją mijał. Mike zajrzał do swoich notatek i zawołał na scenę Cheryl Nelson. Cheryl była aktywną członkinią lokalnego Kościoła i niedawno obchodziła dwudzieste drugie urodziny. Jej wiersz nosił tytuł Zawsze coca-cola. Chryste! Stojąc pośród ruin miłości, Naszego wzajemnego opętania I oddania, Spójrz z uśmiechem na swoje stygmaty I pomyśl, czy: Zawsze coca-cola? Znowu na widowni rozległy się oklaski. – To było głębokie, Cheryl – powiedział Mike. – Myślę, że dałaś nam tu wszystkim sporo do myślenia! Doktorek dopił piwo i gestem pokazał kelnerce, żeby przyniosła jeszcze raz to samo. Tymczasem Mike przedstawiał już Kurta Wolfego, który niedawno wrócił z rocznego pobytu w Nepalu po przejściu załamania nerwowego. – Kurt przeczyta nam dzisiaj dwa wiersze. Wiem, że to jest niezwykłe, ale oba są bardzo krótkie i nie miałbym po co siadać, gdyby przeczytał tylko jeden. Kurt powiedział mi, że Nepal nauczył go cnoty minimalizmu, więc zobaczmy, co przygotował dla nas na dzisiejszy wieczór.
Kurt podszedł do mikrofonu, zamknął oczy i milczał przez minutę. Następnie otworzył oczy i zaczął krzyczeć: KATMANDU DUMNATAK Zapadła krótka cisza, gdy widownia czekała na ciąg dalszy. Kurt jednak nie powiedział nic więcej i stało się jasne, że to już koniec wiersza, więc zgromadzeni zaczęli uprzejmie, choć z zadziwieniem klaskać. – Dziękuję. Dziękuję bardzo – powiedział Kurt. – Dużo mi daliście. Drugi wiersz, który chcę przeczytać, nazywa się Interpunkcja wolnej miłości. Przyszedł do mnie, gdy odwiedziłem źródło rzeki Bagmati niedaleko Bagdwaaru. W wodzie była martwa koza. Przecinek rozkoszy Wielokropek niepewności Ciężarna pauza Mike, podobnie jak większość zgromadzonych na sali, w życiu nie słyszał większych bredni. Wyglądało jednak na to, że Nepal nie wpłynął dobrze na Kurta. – Dzięki, dzięki, Kurt – wyjąkał. – Brawa dla Kurta, moi kochani. Dobrze, że już wrócił do domu. W zamian za to Kurt podziękował Mike’owi i ucałował go w oba policzki. – Zrobimy teraz krótką przerwę – oznajmił Mike nieco skonsternowany. – Rozprostujcie nogi, skorzystajcie z toalety i zamówcie więcej drinków. Wrócimy za piętnaście minut. – Może zapalimy, co, Gene? – zaproponował Bob. Odeszli od stolika i dołączyli do jedynej osoby w Crawford, która nadal paliła. – Przekomiczne to. Podoba ci się? – Pewnie. Szkoda, że Jack z nami nie przyszedł. Bardzo by mu się podobało – i tak jak nam z innych powodów, niż chcieliby występujący. – W szkole nienawidziłem poezji, zawsze myślałem, że piszą ją ćpuny albo pedzie. Teraz już tak nie uważam. Po dzisiejszym wieczorze wiem, że wiersze mogą pisać także błazny. Ha! Do drzwi podeszła jakaś kobieta i oznajmiła, że są gotowi. Bob poszedł po piwo, a Doktorek usiadł przy stoliku i rzucał ukradkowe spojrzenia w kierunku Caroline. – Człowieku, jesteś od niej dwa razy starszy – oświadczył Bob po powrocie do stolika. – Powinieneś się wstydzić. Doktorek zignorował go, wdzięczny za to, że Otwarty Mike pojawił się znowu na scenie. Odczytano kolejnych piętnaście wierszy, ale tylko ten autorstwa Alexx
przemówił do Doktorka i Boba. Alexx powiedziała widowni, że jej wiersz jest hołdem dla Mike’a – miłości jej życia i człowieka, który nadal sprawia, że uginają się pod nią nogi. O, najdroższy! Jesteś tak śliczny a ja tak paskudna że u twego boku czuję się nikim I z trudem się powstrzymuję by nie zarzygać ci dywanu z tych nerw. Łzy napłynęły Mike’owi do oczu, gdy usłyszał wiersz, i para się objęła. Na sali rozległy się radosne okrzyki i gwizdy uznania, które na szczęście zagłuszyły ryki śmiechu Doktorka i Boba. – Jak tu pięknie pachnie! – wykrzyknął Bob. – To pewno oznacza, że zrobiliście babeczki rumowe. Merritt się uśmiechnął. – Nancy świetnie się spisała. Najlepsze babeczki rumowe, jakie kiedykolwiek jadłem. – Cieszę się, Merritt. Jak się Nancy czuła? – W porządku. Okazuje się, że nie przypominamy sobie wielu rzeczy, ale doskonale pamiętamy lata pięćdziesiąte. Cały wieczór wspominaliśmy tamte czasy i mieliśmy niezły ubaw. – A gdzie jest teraz? – Szykuje się do snu. Usłyszawszy to, Doktorek przeprosił i poszedł do niej zajrzeć. – No, to gdzie jest moja babeczka? Zostawiłeś mi jedną? – spytał Bob. Merritt wyglądał na skrępowanego tym pytaniem i nie odpowiedział od razu. – Zjedliśmy wszystkie – oznajmił Eric. – Pani Skidmore powiedziała, że trzeba je zjadać od razu po upieczeniu albo wcale. – Przepraszam – odezwał się Merritt. – Miałem ci zostawić jedną, ale po prostu były zbyt dobre. – Ile Nancy ich zrobiła? – spytał Bob. – Dziesięć – odparł Eric. – I was czworo zjadło wszystkie dziesięć? Nie do wiary! – Merritt zjadł pięć – wyjaśnił Eric. – Ja i Jack po dwie, a pani Skidmore jedną. – Pięć?! Do diabła, Merritt, mam nadzieję, że będziesz miał dziś niestrawność! – Pokonałem Jacka – oznajmił Eric. – Wygrałem z nim w monopol, a potem graliśmy
w wojnę i też wygrałem. Chcesz zagrać, Otis? – Nie o tej porze. Idziemy spać. Jutro wcześnie wstajemy. – Słuszna uwaga, Bob. Nie masz pojęcia, jak on oszukuje. Gdybym miał na imię Ezaw, to już by miał moje prawo pierworództwa. Powinniśmy mówić na niego Jakub. Eric sprzątnął planszę ze stołu i włożył ją z powrotem do szafki. Powiedzieli z Jackiem dobranoc i wrócili do autobusu. – Nie powiedzieliśmy dobranoc pani Skidmore i Doktorowi – zauważył Eric. – Powiemy im to rano, Jakubie. – Przestań nazywać mnie Jakubem, Ezawie! Jackowi się wydawało, że był to pierwszy żart Erica. Uśmiechnął się. Ranek znowu był zimny, ale przynajmniej nie padało. Jack i Eric przyszli do domu i siedli z pozostałymi do śniadania. Merritt zrobił naleśniki i usmażył boczek. Rozlał kawę do kubków i usiadł. – Liczę na to, że w przyszłym roku mnie odwiedzisz, Merritt, i nie chcę słyszeć żadnych wymówek. Izba Handlowa wytrzyma bez ciebie kilka tygodni, a tobie zmiana dobrze zrobi. Odpoczniesz od tego końskiego gówna. Założę się, że jak cię tu nie będzie, koń Spencera dostanie zatwardzenia, i jak wrócisz, nie będziesz miał czego sprzątać. – Przyjadę, T-Bone. Obiecuję. Do tego czasu będę już miał sprawną kostkę. – Odbiorę cię z lotniska, posiedzimy kilka dni w Seattle, a potem pojedziemy w góry. Może cię tam zapędzę do roboty przy domku. Doktorek nic nie powiedział. Zazdrościł im snucia planów, przyszłości, której nie mogli się doczekać. – Czy mogę zjeść naleśnika pani Skidmore? – spytał Eric. – Jasne – odparł Doktorek. – Nie wygląda na to, żeby miała na niego ochotę. – Zrobię jeszcze – zaoferował się Merritt, ale odmówili. Nadeszła pora ruszać w drogę. – Gdybyś mi zaproponował babeczkę rumową, tobym się zgodził, Merritt, ale ciągle zapominam, że wszystkie zjadłeś. – Myślę, że to taki sam dobry moment na wyjazd jak każdy – uśmiechnął się Doktorek. – Pójdę się spakować. – My już jesteśmy spakowani, co nie, Jack? – spytał Eric. – Nigdy się nie rozpakowywaliśmy. Zabrałeś uprane rzeczy? – Nikt ich nie zabrał – oznajmił Merritt. – Zaniosłem je do autobusu z pralni. Musicie je posortować. Doktorek wyniósł swoje i Nancy torby do salonu i czekał tam na Boba, który korzystał jeszcze z łazienki. – Długo mu się tam schodzi, nie? – spytał Jack. – Ile czasu zajmuje mu zrobienie
kupy? – Jestem pewien, że nie wiem, i jestem pewien, że Nancy też nie chce wiedzieć. Czasami… – Pokręcił głową. – Wszyscy święci, muszę popracować nad regularnością – powiedział Bob, gdy do nich dołączył. – To było jak poród! Gdy wychodzili z domu, Bob odwrócił się do gospodarza. – Jeszcze jedno, Merritt. – Co takiego, T-Bone? – Idź zbadać tę narośl na szyi! Merritt odruchowo dotknął długiej blizny. – Jaką narośl? – spytał niespokojnie. – Twoją głowę, człowieku! Ha! ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
6 Nashville
Przegapione zgony i sny – Mówię wam, Francis Nash był szantażystą. Nazwali miasto na cześć skorumpowanego urzędnika sądowego – powiedział Bob. – Nie słyszeliście o wojnach regulatorów? Nikt nie słyszał, ale siedzieli cicho, gdy Bob tłumaczył, co się wydarzyło. Pod koniec osiemnastego wieku bogaci i potężni mieszkańcy Karoliny Północnej ciemiężyli biednych mieszkańców Karoliny Północnej. – Ale wtedy Francis dał się zabić w rewolucji amerykańskiej i został bohaterem wojennym. Wiecie czemu? Bo elity honorują swoich, oto dlaczego! Zwyczajni ludzie nie są wystarczająco dobrzy, żeby zostać bohaterami na polu walki. Spytajcie ważniaków o nazwiska zwykłych ludzi, którzy dali się zabić podczas bitwy, a nigdy nie dostaniecie odpowiedzi. Są niewidzialni. Znikają z historii jak atrament na pieprzonym deszczu. Ale nie Francis. O nie, na jego cześć nazywają miasta, okręgi i szkoły, Nashville w Tennessee nie jest jedyne. I co wy na to gówno? – Nie był miłym człowiekiem, tak? – dopytywał się Eric. – Czy byłby pan zwolennikiem regulacji, gdyby żył w tamtych czasach, doktorze? Doktorze! Doktorek był myślami zupełnie gdzie indziej i pytanie Erica go zaskoczyło. Tej nocy śnił mu się Sydney, co wytrąciło go z równowagi. Sydney znowu żył, na krótko wypuszczony z wiekuistości życia pozagrobowego, więc robił stójki w swoim ogrodzie, rozmawiał z sąsiadami i się śmiał. Doktorek nie był w stanie sobie przypomnieć, czy z nim rozmawiał, i obudził się z poczuciem pustki. Brakowało mu Sydneya i żałował, że nie towarzyszył przyjacielowi, kiedy ten umierał. Doktorek był obecny przy śmierci wielu pacjentów, ale nie przy tych, którzy się dla niego liczyli – Beth, Esther, Sydneya, rodziców. Najbardziej męczyła go śmierć matki. Odwiedził dom rodziców w dniu, w którym zmarła, ale siedział z ojcem. Zajrzał do pokoju matki, ale nie wszedł do środka. Nie odezwał się do niej, nie usiadł przy niej ani nie wziął jej za rękę i – co budziło w nim największy wstyd – nawet nie pocałował jej na do widzenia, kiedy wychodził z domu. Tłumaczył sobie, że to z dobroci serca nie chciał jej przeszkadzać, ale kogo oszukiwał?
Wiedział, że wtedy oszczędził kłopotu sobie, nie matce. Zabezpieczał się przed wytrącającym go z równowagi widokiem życia uciekającego z jej ciała. Matka zmarła samotnie. Pamiętał, że poszedł obejrzeć jej ciało w domu pogrzebowym, tę woskową, odświętnie ubraną postać, że pocałował ją w czoło i był zaskoczony chłodem jej skóry, że wyszeptał, że ją kocha, nim zdał sobie sprawę, że jego matka już dawno odeszła i nie może usłyszeć jego słów. Poprzysiągł sobie, że nie popełni tego samego błędu z ojcem – ale zrobił to i ojciec również zmarł samotnie. Jego także Doktorek odwiedził w dniu śmierci – podrzucił mu receptę i ugotował obiad. Ojciec złapał jakiegoś wirusa i miał biegunkę, lecz jego stan, zdaniem Doktorka, nie był poważny, a z pewnością nie zagrażał życiu. Nie wziął jednak pod uwagę, że ojciec stracił wolę walki. Doktorek posiedział z nim trochę, lecz ojciec nie należał do rozmownych osób. W końcu zebrał się do wyjścia i obiecał wrócić następnego dnia, żeby sprawdzić, jak się ojciec czuje – gdyby mu się pogorszyło, miał natychmiast zadzwonić. No i ojciec nawet do niego zadzwonił, ale tylko po to, żeby poprosić o przyniesienie porannej gazety. Wszystko wydawało się w porządku. Doktorek zadzwonił do ojca następnego ranka, ale ten nie odebrał. To nie było jeszcze niczym nadzwyczajnym – nabrał nawyku ignorowania telefonu, kiedy mu to pasowało, i rzadko odsłuchiwał automatyczną sekretarkę. Doktorek zdzwonił jeszcze kilka razy i nadal nie było odpowiedzi. Niepokój, z początku mało znaczący, narastał i gdy poranny dyżur dobiegł końca, Doktorek pojechał prosto do domu ojca. Drzwi były zamknięte, więc otworzył je własnym kluczem. Natychmiast poczuł, że coś jest nie w porządku. Zawołał ojca, ale odpowiedziała mu tylko cisza – dół był pusty i paliły się światła. Pamięta, że zaczerpnął głęboko powietrza i przygotował się na najgorsze, kiedy wbiegał po schodach, po czym zobaczył ojca leżącego twarzą na podłodze łazienki, z zaschniętymi odchodami na spodniach i butach. Przewrócił go delikatnie na plecy i od razu wiedział, że ojciec nie żyje. Zadzwonił po karetkę, a potem siedział spokojnie, gdy lekarze zbadali ciało i oficjalnie uznali ojca za zmarłego. Odpowiedział na pytania policjanta, który przyjechał za medykami, i poczekał, aż ten przekonał się, że wszystko jest w porządku i nie wydarzy się nic niepożądanego. Zadzwonił do domu pogrzebowego. Przyjechało dwóch ponuro ubranych mężczyzn, którzy przełożyli ciało ojca do grubego plastikowego worka. Patrzył, jak mocowali się z zamkiem, a ojciec znikał mu z pola widzenia, gdy dwa rzędy ząbków powoli na siebie zachodziły. Wtedy widział ojca po raz ostatni – postanowił zrezygnować z wystawienia ciała na widok publiczny w domu pogrzebowym. – To po prostu dziwne, że nie rozmawialiśmy – powiedział Doktorek. – Dziwne jest to, że mój ojciec stał na rękach, podczas gdy nie potrafił zrobić nawet
pompki – stwierdził Jack. – Nie doszukiwałbym się w tym jakiegoś sensu, Doktorku. Czasami sny są po prostu niezrozumiałe. Moje są zwyczajne. Śni mi się Laura i łysienie. Jasne i oczywiste. – Słyszałem o ludziach, którym się śni utrata zębów, ale nigdy włosów – uśmiechnął się Doktorek. – Musisz być cholernie wyjątkową osobą, Jack. – Wiecie, ile życia schodzi nam na sny? – spytał Bob, odwracając wzrok od drogi. – Będę zgadywał, pod warunkiem że obiecasz się już więcej nie odwracać – powiedział Doktorek. – Wjechanie w kogoś to ostatnie, czego nam trzeba. – Potrafię rozmawiać i prowadzić, Gene. T-Bone Tribble to wielozadaniowy człowiek renesansu, nie zauważyłeś? – Pół roku? – strzelił Jack. – Pudło! Raczej sześć lat. Liczysz tak: człowiek przesypia jedną trzecią życia, a za każdym razem przez jakieś dwie godziny coś mu się śni. Tyle wychodzi. Całe sześć lat, a większość z nas nawet nie pamięta, o czym śniła! W ogóle to dziwne, Gene, że cokolwiek ci się śni, tak chrapiesz. – Dlaczego? Jedno przecież nie wyklucza drugiego. – Jasne, że tak. Sny i chrapanie nie idą w parze. Nawet ja nie potrafię robić tych dwóch rzeczy naraz. Masz jakieś sny, które się powtarzają, Gene? – Jeden – powiedział Doktorek. – Śni mi się, że jestem w kosmosie, siedzę na wywrotce i patrzę w dół na Ziemię. Jest noc, planeta jarzy się światłami i wygląda ślicznie jak z obrazka. Wówczas skrzynia ładunkowa zaczyna się podnosić, a ja się po niej zsuwam. Nie mam się czego chwycić, nie ma niczego, co powstrzymałoby mnie przed upadkiem w ciemność, zsuwam się… i wtedy się budzę. – Wygląda mi to na sny lękowe, Gene. Spadanie to klasyka. Tak samo jak wypadanie zębów. Śnił ci się kiedyś sos pieczeniowy? Mnie ciągle. I też jestem śmiertelnie przerażony. – Jak sos może być śmiertelnie przerażający? – zdziwił się Doktorek. – No po prostu. Siedzę w restauracji i kelner wylewa mi sos na kark, ale ja tego wtedy nie czuję. Kiedy jedzenie jest już nim pokryte, wychodzę na zewnątrz i wtedy go czuję. Kładę tam rękę i widzę, że jest cała w sosie. Znowu dotykam tego miejsca i teraz jest we krwi, a mnie odpada głowa. Może zauważyłeś, że jak idziemy zjeść, zawsze siadam w boksie albo plecami do ściany. To właśnie dlatego. Uznałem, że to jakieś ostrzeżenie. Śmiej się, Jack, proszę bardzo. Sen o wypadaniu włosów to nic w porównaniu z odpadającą głową. – Ja zawsze mam dobre sny – powiedział Eric. – To dlatego, że jesteś młodym człowiekiem, który prowadził dobre życie – wyjaśnił mu Doktorek. – Jak dożyjesz naszego wieku, będziesz chodził spać z pełnym sumieniem, a to zupełnie co innego. Ciesz się snami, póki możesz, synu. – Hej, Gene, czy ja ci się kiedykolwiek śnię? – spytał Bob.
– Dlaczego pytasz? – Bo ja pobieram tantiemy, dziesięć dolców za występ. Wylicz, ile jesteś mi winien, a potem odejmij dwadzieścia dolarów. Śniłeś mi się tylko dwa razy i wcale nie było to takie ciekawe!
Pismo Święte według Otisa Sistrunka Jack poszedł na tył autobusu, żeby wyciągnąć kawałki żwiru, które wbiły mu się w podeszwy tenisówek. W tym celu wziął pierwsze narzędzie, jakie napatoczyło mu się pod rękę. Siedział skupiony, gdy pojawiła się Nancy i usiadła naprzeciwko. Utkwiła w nim spojrzenie. – Cześć, Nancy – powiedział Jack. – Jak się dziś masz? Przez chwilę nic nie mówiła i tylko się gapiła. – Kim jesteś? – spytała w końcu. – Jestem Jack, Nancy. Syn chrzestny Doktorka. Pomogłem mu uratować cię z domu opieki społecznej, pamiętasz? Nancy przyglądała mu się podejrzliwie. – To Gene i jego żona mnie stamtąd zabrali. – To byłem ja, Nancy. Byłem ubrany w damskie ciuchy. Zastanów się, jeśli to żona Doktorka pomogła cię uratować, to gdzie ona jest teraz? Nie widzę jej w autobusie. – Zmarła – powiedziała Nancy, nie okazując żadnych emocji. – Poprosiła mnie, żebym się nim opiekowała. Zamierzasz mnie tym dźgnąć? – Dlaczego miałbym to zrobić? Poza tym to tylko nóż do papieru. – Żadna różnica. Jeśli mnie tym dźgniesz, i tak będę krwawić jak zarzynana świnia. Jack był zaskoczony i, niepewny co na to odpowiedzieć, milczał. – Czy ty w ogóle przejmujesz się, że ktoś mógłby cię tym pchnąć? – ciągnęła Nancy. – Nie, a teraz zmieńmy temat. Co będziesz chciała zobaczyć w Nashville? Nancy nic nie odpowiedziała i nadal wpatrywała się w Jacka. Do saloniku wszedł Doktorek. – Co tu się dzieje? – spytał. – Naprawdę nie mam pojęcia, Doktorku. Chyba Nancy chce mnie zabić wzrokiem. – Uważaj, Gene, on ma nóż! – powiedziała Nancy. – Do rozcinania listów. W nadziei, że trochę odpoczynku jej pomoże, Doktorek zaproponował, żeby poszła z nim do części sypialnej. Zerknął na zegarek – droga do Nashville zajmie im jeszcze sześć godzin. Ta podróż będzie najtrudniejsza dla Boba, jedynej osoby w grupie, która potrafiła prowadzić autobus. Ale Bob był bardzo wytrzymały i Doktorek miał pewność, że jeśli nikt nie wyleje przyjacielowi sosu pieczeniowego na kark, to do
Nashville dotrą bezpiecznie. Doktorek postanowił, że nie będą już zbaczać z trasy i jeździć okrężną drogą. Chociaż powątpiewał, żeby jakikolwiek pościg z domu opieki społecznej deptał im po piętach lub żeby ktoś wiedział, w jaką w ogóle stronę zmierzają ich pięty, to nadal denerwował się tym, że ich pojazd zwraca na siebie uwagę. Autostrada międzystanowa wydawała się bezpiecznym miejscem, tak samo jak wkrótce będzie nim Nashville, gdzie autokarów ekip koncertowych jest na pęczki. Doktorek zadecydował również, że razem z Nancy na kolejne dwie noce zatrzymają się w hotelu – to będzie dla nich prezent. Poprosił Boba, żeby zarezerwował im pokój w hotelu Union, i podziwiał ostrożność przyjaciela, gdy ten po rozmowie telefonicznej wyrzucił kartę SIM. Jack nadal siedział w saloniku, zaniepokojony rozmową z Nancy, gdy Eric usiadł z przodu koło Boba i spytał go o Biblię. – Czy ty wierzysz w Boga, Otis? – Wierzę, Ericu, ale nie jestem pewien, czy wierzę w Biblię. Moim zdaniem łatwiej wierzyć w Boga, jeśli się jej nie czyta… I rozwinął temat: Bóg jest jedyny w swoim rodzaju. Chociaż stworzył człowieka na swoje podobieństwo, On sam nie miał ciała i nie był ani mężczyzną, ani kobietą. Istniał zawsze i zawsze będzie istniał. Był nieporównywalny, wszechobecny i wszechmocny. Był bezstronny i współczujący – karał niegodziwość, wynagradzał dobroć i wybaczał grzechy. Bóg postanowił pokazać się Żydom, po czym zawarł z nimi porozumienie: w zamian za całkowite posłuszeństwo obejmie ich swoją opieką. W świecie starożytnym nigdy nie brakowało bogów – na każdy dzień tygodnia i na każdą okazję. Wszystkim przypisywano tajemnicze moce, które odróżniały ich od śmiertelników, lecz pod względem zachowania byli niewiele lepsi od współczesnych celebrytów. Bóg Żydów był radykalnym odejściem od tego, co działo się wcześniej – przede wszystkim był tylko jeden i zachowywał się jak dżentelmen. Postępował etycznie i z natury był dobry. Ale potem Żydzi go obalili, pogrzebali we własnym człowieczeństwie, i to, jak stwierdził Bob, był ten Bóg, który pojawił się w Starym Testamencie. – Najstraszniejszy skurwiel, jaki chodził po ziemi – powiedział Bob i szybko przeprosił za swój język. – Gdybyś zobaczył idącego w twoją stronę takiego faceta na ulicy, tobyś jak najszybciej przeszedł na drugą stronę albo schował się w jakieś drzwi. Nie wiadomo, w jakim gość będzie nastroju. Trudno uwierzyć, że On i Jezus byli w ogóle spokrewnieni, a co dopiero – że to ojciec i syn. Zmienny i nieprzewidywalny bandzior, który przewijał się przez strony Starego Testamentu, rzeczywiście był przerażający. Nieobce były Mu zemsta i kara, ale najwyraźniej nie znał dobroci, przebaczenia i współczucia. Posługiwał się językiem przemocy. Zapowiadał – a często i potem wymierzał – okrutne i straszliwe kary: śmierć od miecza, głodu, ognia, złych bestii i plagi powodującej gnicie ciała, oczu
i języków. – Wszyscy byliby bezpieczniejsi, gdyby po prostu zamknęli Go w jakimś więzieniu – oznajmił Bob. Biblia była pełna przykładów Jego małostkowości i mściwości – cech znacznie bardziej ludzkich niż boskich. Kiedy chciał, otwierał i zamykał łona, czynił żony trędowatymi na tydzień i dręczył ludzi złymi duchami oraz guzami. Zabijał ludzi za niewłaściwe przeprowadzenie ceremonii, przypadkowe dotknięcie Arki, podniesienie patyków w niewłaściwy dzień i zjedzenie w nieodpowiednim miejscu. – Wiesz to wszystko, bo sam czytałeś Biblię, Ericu, ale nie zwróciłeś na to uwagi. To nie Bóg, to ludzie mówili, że to Bóg, żeby nadać sens czemuś, co nie ma sensu. Stary Testament niszczy Boga, robi z Niego prawdziwego skurwiela i daje ludziom za dużo powodów, żeby w Niego nie wierzyli. Gdyby kiedykolwiek sfilmowano Stary Testament, daliby mu tę kategorię X. Za dużo dziwnych akcji. Poza awersją do karłów, garbatych i w ogóle niepełnosprawnych oraz uniemożliwianiem im współistnienia w społeczeństwie Bóg nie tolerował także innych sytuacji i zjawisk. Niektóre miały sens. Kto na przykład mógłby się nie zgodzić z Jego oświadczeniem, że wprowadzenie ślepca w błąd jest niewłaściwe albo że wypróżniać się należy do dziur poza granicami obozu, a nie w ich obrębie? Były jednak także inne prawa, ewidentnie drakońskie: ukamienowani mogli zostać uparci i buntowniczy synowie, cudzołożnicy oraz kobiety, które udawały dziewictwo podczas zamążpójścia. I szkoda jest biednej kobiety, która zainterweniowała podczas walki, by ochronić swojego męża przed atakiem innego mężczyzny, i popełniła błąd, chwytając napastnika za intymne części ciała. Jej dłoń miała zostać amputowana! – Wiesz, jakie było wtedy najlepsze miejsce na poznanie żony? Studnia – powiedział Bob. – Studnie były w tamtych czasach jak Starbucks. Mam tylko nadzieję, że woda smakowała lepiej niż kawa w Starbucksie. Jeśli chcesz się napić dobrej kawy, jedź na Kubę. – Byłeś kiedyś na Kubie? – spytał Eric. – Nie – skłamał Bob. – Ten tępy rząd nam nie pozwala. Ale tak słyszałem. Eric miał teraz jeszcze większy mętlik w głowie, jeśli chodzi o Biblię, niż przed rozpoczęciem tej rozmowy. Trudno było stwierdzić, czy Otis wierzy w Boga, czy nie. Postanowił spytać jeszcze raz: – Ale ty wierzysz w Boga, prawda? – Jasne, że wierzę w Boga – odparł Bob. – Wierzę w Niego, ale nie w Jego starotestamentową wersję. Stary Testament to historia Żydów, a nie historia Boga, ale obie są przemieszane i przez to On ma złą opinię. Znacznie sensowniej robi się, gdy przechodzisz do Nowego Testamentu. Wtedy dzielą Boga na trzy kawałki, a ja i moi bracia dostajemy żarcie z grilla! Eric wyglądał, jakby miał jeszcze większe wątpliwości.
Doktorek przyłączył się do nich, gdy Eric mówił, że wierzy w Jezusa. – Zamierzam trzymać się chrześcijanizmu, Otis. – Chrześcijanizmu? – spytał Doktorek. – Czy to gramatyczny odpowiednik islamstwa? – Nie mieszaj chłopakowi w głowie, Gene. Właśnie mówiłem o tobie miłe rzeczy. – Ja tylko żartuję, Ericu. Ale kiedy będziesz miał sposobność, spytaj Jacka o Buddę. Kiedy był mniej więcej w twoim wieku, wydawało mu się, że buddyzm jest najsmaczniejszą religią na całym świecie, ale nie mógł znaleźć żadnej książki na jej temat. Matołek sądził, że to jest buddynizm. – Po tych słowach Doktorek usiadł i nie przeszkadzał Bobowi i Ericowi w dalszej rozmowie. – Więc ilu martwych już naliczyłeś? – spytał Bob. – Skończyłem Drugą Księgę Królewską i wyliczyłem kolejne dwieście pięć tysięcy trzysta pęćdziesiąt trzy ciała, a teraz czytam Księgi Kronik – wyjaśnił Eric. – To takie wykańczanie wątków, uzupełnianie braków we wcześniejszych historiach. Możesz pominąć Psalmy, Przysłowia, Koheleta i Pieśni Salomona, ponieważ nikt w nich nie ginie i w ogóle nie mają za wiele sensu. Salomon był stanowczo za mądry, gdyby mnie ktoś pytał. Zaczęło padać i Bob włączył wycieraczki na średnią prędkość. Na przodzie autobusu pojawił się Jack i usiadł koło Erica. – Jak się masz, dzieciaku? – W porządku, Jack. Otis opowiadał mi o Biblii, a doktor Gene powiedział, żebym spytał cię o Buddę. – Był grubasem tak samo jak Doktorek – powiedział Jack. Dołączyła do nich Nancy, wypoczęta i uśmiechnięta. – Jak się masz, Jack? – spytała. Jack spojrzał na nią podejrzliwie. – Dobrze, dziękuję – odpowiedział ostrożnie. – A ty? – Bardzo dobrze. Dziękuję, że pytasz, Jack. – Odwróciła się do Doktorka. – To bardzo miły młody człowiek, nie sądzisz, Gene? – Najlepszy! – odparł Doktorek z naciskiem w głosie.
Watykan protestantów Autokar jechał przez Tennessee ze stałą prędkością stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Autostrada międzystanowa numer osiemdziesiąt jeden przeszła w międzystanową czterdziestą, czas wschodni zamienił się na centralny, a przelotne opady przekształciły się w stały i ulewny deszcz. Droga pięła się po skalistych zboczach, znikała w niskich chmurach i opadała ku Nashville. Zaczęły się pojawiać
billboardy z wiadomościami od Boga: „Ja tylko wiem wszystko”, „Nie zmuszajcie mnie, żebym do was zszedł”, „Ewolucja to bajka dla dorosłych”, „Którego przykazania nie zrozumieliście?”. Te czarno-białe komunikaty nie powinny ich dziwić. Gdy autobus przekroczył rzekę Potomac i wjechali do stanu Wirginia Zachodnia, znaleźli się w konserwatywnym pasie biblijnym zamieszkanym przez ewangelickich protestantów. Tu kościół był sercem każdej społeczności, a organizacje typu Moralna Większość czy Koalicja Chrześcijańska pomstowały na praktyki aborcji, homoseksualizmu i nauczania ewolucji. Ów obszar obejmował stany, w których kiedyś panowało niewolnictwo i, paradoksalnie, w których były najwyższe wskaźniki rozwodów, morderstw i nastoletnich ciąż. Jeśli Nashville nie było klamrą tego pasa, to chociaż dziurką tuż obok niej. Miasto chełpiło się ponad siedmioma setkami kościołów i było siedzibą dwóch największych wyznań baptystycznych: Południowej Konwencji Baptystów i Krajowej Konwencji Baptystów. Było także ośrodkiem Zjednoczonego Kościoła Metodystycznego, Krajowego Związku Baptystów Wolnej Woli oraz całego szeregu chrześcijańskich wydawnictw, w tym największego producenta Pisma Świętego – Międzynarodowego Stowarzyszenia Gedeonitów. – Wiecie, kim był Gedeon? – spytał Bob. Z wyjątkiem Erica nikt nie miał pojęcia. – Był sędzią – powiedział chłopak. – Zabił sto dwadzieścia tysięcy czterech Madianitów. – Tak, to ten! Kto wie, co oznacza jego imię? Nawet Eric nie znał odpowiedzi na to pytanie, ale Jack próbował zgadnąć: – Morderca? – „Ten, który ścina”, jak drwal. Moim zdaniem to odpowiednie imię. Wiecie, ile oni Biblii rozdali? Półtora miliarda! Pomyślcie, ile drzew trzeba było ściąć, żeby zrobić tyle papieru. Rozdają je, gdzie popadnie, i w różnokolorowych okładkach – kamuflaż pustynny dla wojskowych, granat dla tych, co robią w ochronie porządku publicznego, i tak dalej. W każdym motelu jest jeden egzemplarz, a znacie kogoś, kto to w ogóle czytał? Oczywiście, że nie. Koleś nie idzie do pokoju i nie zastanawia się, czy przeczytać Pismo Święte od gedeonitów, czy włączyć kanał z pornosami. Od razu sięga po pilota. Zawsze! – Hej, Bob, pamiętaj, że jest z nami Eric, dobrze? – przywołał go do porządku Doktorek. – Przepraszam, dzieciaku – zreflektował się Bob. – Ciągle zapominam, że nie jesteś dorosły. – Jack, może ty i Eric zrobicie wszystkim kanapki? Jack i Eric poszli do kuchni, ale po chwili Jack wrócił.
– Gdzie położyłeś zakupy, które zrobiliśmy w Crawford, Doktorku? – Myślałem, że zabrałeś je do autobusu. Wniosłeś je tu, Bob? – Nie, pewnie zostawiliśmy je u Merritta. Stanęli na najbliższej stacji, gdzie Jack i Eric poszli szukać czegoś do jedzenia. – Jack, tylko niech Eric włoży kask i na wszelki wypadek daj mu moje okulary. I powiedz, żeby z nikim nie rozmawiał! Jack i Eric wysiedli z autobusu. Okulary Doktorka nie tylko skutecznie zmieniły wygląd chłopca, lecz także go oślepiły. Szedł chwiejnie, jakby asfalt pod jego stopami był poorany głębokimi rozpadlinami. Jack wziął go za rękę. – Dam ci znać, kiedy będzie jakiś stopień – zapewnił go. Nakupili jedzenia w automatach i poszli do toalety. – Tak właściwie to najpierw powinniśmy byli iść tu, a potem zrobić zakupy – powiedział Jack. – Ja muszę do kabiny. A ty? – Ja tylko siusiu. – Dobra, to ja potrzymam torbę, jak pójdziesz na siku, a potem poczekasz z nią na mnie. Eric niepewnym krokiem podszedł do umywalki i rozpiął rozporek. – Hej! – zawołał Jack. – Pisuar jest z drugiej strony! Wziął Erica pod rękę i pokierował go do pisuaru. – Może byłoby lepiej, gdybyś zdjął na chwilę okulary Doktorka, bo jeszcze zalejesz sobie dżinsy. Odczekał, aż Eric opróżnił pęcherz, i poprowadził go do drzwi, każąc mu poczekać przed wejściem do toalety. – I pamiętaj, z nikim nie rozmawiaj! – przykazał. Eric dostrzegał tylko niewyraźne plamy. Widział jakieś kształty, ale nie miał pojęcia, co one przedstawiają. Niektóre z nich mówiły: „Przepraszam, chłopcze, blokujesz drzwi”, a inne: „Ej, dzieciaku, odsuń się”, „Palancie, suń się, dobrze?”. Przestraszony tymi głosami stopniowo przesuwał się spod toalety męskiej pod damską. Tam inne głosy także nakazywały mu zejść z drogi. Kiedy Jack wyszedł z toalety, Eric stał w korytarzu i rozmawiał z dwoma policjantami. Stróże prawa widzieli dziwne zachowanie chłopaka i nabrali podejrzeń. Jeden z nich wrócił do drzwi i zdjął zauważony wcześniej plakat. – Lou, myślisz, że to ten zaginiony głuchy dzieciak? – Nie wiem, Murray. Sprawdźmy. Wzięli Erica pod ramię, przeprowadzili go pod ścianę korytarza i zaczęli zadawać pytania: – Chłopcze, czy ty nazywasz się Eric Gole i czy udajesz, że jesteś głuchy? Eric milczał.
– Jak masz na imię? Gdzie są twoi rodzice? Jesteś sierotą? Gdzie mieszkasz? Czy uciekłeś z domu? Eric nie odpowiedział na żadne z tych pytań. – Myślę, że zabierzemy go na posterunek, Lou. Jeśli nie jest uciekinierem, to ewidentnie potrzebuje pomocy. Nie wydaje ci się nieco niedorozwinięty? Policjanci już mieli zabrać chłopca, kiedy Jack kilkoma susami pokonał korytarz. Początkowa panika na widok Erica w rękach policjantów szybko ustąpiła miejsca wyćwiczonej nonszalancji, doprowadzonej do perfekcji w studiu telewizyjnym. – Hej, Con! Co tu się dzieje? – spytał jowialnie. – Napadłeś na kogoś? Eric rozpoznał głos Jacka oraz użyte przez niego imię. Jack powiedział mu, że jego syn ma na imię Con. – Nie, tato, a ci ludzie mnie napastują. Nazwali mnie niedorozwiniętym! – Pan jest jego ojcem? – spytał jeden z policjantów. – Tak. Nazywam się Jack Guravitch, a to jest mój syn Conrad. Wyjął portfel i pokazał im swoje prawo jazdy oraz nadal noszone w portfelu zdjęcie przedstawiające jego, Laurę i Conrada. Conrad i Eric byli do siebie trochę podobni. Policjant spojrzał na zdjęcie, a potem na Erica. – Ile lat ma Con? – spytał. – Dziewięć – odparł Jack. – Czy jest jakiś powód, dla którego nie chciał odpowiadać na nasze pytania? – Zawsze mu powtarzam, żeby nie rozmawiał z obcymi, a nie rozpoznał policji z powodu oczu. Właśnie dostał nowe szkła i jeszcze się do nich nie przyzwyczaił. Pokaż panom swoje okulary, Con. Eric podał okulary policjantowi, który przez nie spojrzał. – Matko Boska! – wykrzyknął i szybko oddał je chłopakowi. – Czy nie będzie pan miał nic przeciwko, jeśli poprosimy Cona, żeby zdjął kask? – Ależ skąd! Zdejmij kask, Con. Eric posłuchał polecenia. – To nie on – powiedział policjant trzymający plakat. – Ten dzieciak ma jasne włosy i tu jest napisane, że ma trzynaście lat. Nie ma mowy, żeby ten dzieciak miał trzynaście lat. Drugi policjant już nie patrzył na Erica. Wpatrywał się w Jacka. – Czy pan jest tym pogodynkiem? – Kiedyś byłem – odparł Jack nieco zaniepokojony. – Dlaczego pan pyta? Policjant uśmiechnął się szeroko. – Cholera, Murray, to jest ten facet, który się postawił w telewizji. Powiedział „pieprz się” w porze największej oglądalności. – Skąd pan to wie? – Jack był teraz zaintrygowany. – Jest pan na YouTube! – zawołał funkcjonariusz. – Pozwoli pan, że uścisnę panu
rękę. Powiedział pan to, co wielu z nas chce powiedzieć, ale nie ma odwagi. Ej, Murray, zrób mi zdjęcie z Jackiem, dobrze? Nie ma pan nic przeciwko temu? – Nie, skądże – odparł Jack. – Masz nagrywanie w tym swoim telefonie, Murray? Dobrze. Niech mi pan wyświadczy tę przysługę i powie, żebym się pieprzył, dobrze? Proszę powiedzieć: „Pieprz się, Lou, i ty też się pieprz, Murray!”. Jack spełnił ich życzenie. Policjanci mu podziękowali, przeprosili, że niepotrzebnie zatrzymali Cona, i jeszcze raz uścisnęli mu dłoń. – Ależ mnie pan uszczęśliwił – zachwycał się Lou. – Nie mogę się doczekać, aż powiem o tym mojej żonie. Rozstali się. Policjanci poszli do toalety, a Jack i Eric pospieszyli do autobusu. – Długo was nie było – zauważył Doktorek. – Dlaczego wam się tyle zeszło? – Zostaliśmy zatrzymani przez policję, doktorze, i Jack kazał się im pieprzyć. Kiedy mój wujek Jeff kazał im to zrobić, to go aresztowali, ale ci tylko podziękowali Jackowi i uścisnęli mu rękę. Jack nałożył na chleb plaster mortadeli, pomidora, majonez i podał jedną kanapkę Ericowi. Nalał dwie szklanki coli. – Założę się, że twoja mama robiła lepsze kanapki, prawda? – Owszem. I mama sama piekła chleb. – To dobrze. Moja po prostu kupowała w sklepie. Nigdy nie piekła, ale była dobrą kucharką. – Moja piekła cały czas. Robiła ciasta i przeróżne ciasteczka. Moi koledzy przychodzili do nas tylko po to, żeby je zjeść. – Miałeś wielu kolegów? – Dwóch: Gregory’ego Thompsona i Matthew Scotta – powiedział Eric. – Chodziliśmy do tej samej szkoły. Też nie byli lubiani i nikt ich nie zapraszał na imprezy, więc po prostu odwiedzaliśmy siebie. Mama Grega była miła i usiadła koło mnie na pogrzebie rodziców. – Dwóch przyjaciół wystarczy każdemu – zapewnił go Jack. – Dwóch dobrych przyjaciół to wszystko, czego człowiekowi w życiu trzeba. Czy oni wiedzą, że uciekłeś? – Nie, nikomu nie mówiłem. Nie chciałem, żeby ktoś próbował mnie powstrzymać. Jack, myślisz, że znajdziemy Susan? – Zrobimy, co w naszej mocy, Ericu. Bob ma nazwisko i adres osoby, z którą przyjechała się zobaczyć w Nashville, więc tam zaczniemy. To będzie przygoda. Eric się uśmiechnął. – Polubisz ją, Jack. Zobaczysz. – Na pewno. Powiedz mi, Ericu, jaki był ten kościół, do którego chodziłeś? Jaki był
wielebny Pete i czy uzdrawiał? – Wielebny Pete był miły – powiedział Eric. – Nigdy jednak nie zdołał wyleczyć mojego ojca z migren, ponieważ Bóg chciał, żeby zrobił to pan Annandale. Ale wyleczył jednego mężczyznę z kataru i dziewczynę, która miała pryszcze na czole. – Jeśli znajdę odpowiednią mszę, chciałbyś jutro wieczorem pójść do kościoła? Zastanawiam się, czyby nie spróbować. – No jasne, Jack! I tak oto zostały zasiane nasiona niezapomnianego fiaska. Na horyzoncie pojawiła się linia budynków Nashville. Jechali już prawie dziewięć godzin i nikt nie cieszył się z tego widoku bardziej niż Bob. – Wreszcie – oznajmił. – Nie ma to jak w domu! – Byłeś już tu? – spytał Jack. – Ja i Marsha przyjechaliśmy tu kiedyś. Z jakiegoś powodu, którego nigdy nie zrozumiem, chciała posłuchać na żywo Grand Ole Opry. Jeśli macie ochotę na kilka godzin country, mnie nie liczcie. Raz to za dużo. – A co to za wielki budynek? – spytał Eric. – Siedziba AT&T przy Commerce Street. Najwyższy budynek w całym Tennessee. – Nancy i Doktorek nocują w hotelu, a my? – spytał Jack. – Pomyślałem, że zaparkujemy w Dolinie Muzyki i będziemy się trzymać okolic Oprylandu. Tam będzie stało mnóstwo podobnych autobusów, no i jest sporo barów i restauracji. Zrobimy sobie męskie wyjście, tylko nas trzech. Bob powoli prowadził autobus w wieczornym szczycie, aż w końcu wjechał na parking przylegający do hotelu Union. – Ty i Nance jesteście gotowi, Gene? – Tak. Jakie mamy plany na jutro? Myślałem o tym, żeby rano zabrać Nancy na Uniwersytet Vanderbilta i pochodzić po kampusie. Spotkamy się gdzieś na lunch? – Możemy zjeść w Loveless – stwierdził Bob. – Ty i Nance dojedziecie taksówką, a my zrobimy to samo. Nie będę jeździł autobusem po Nashville. Loveless jest niedaleko miejsca, w którym mieszka ten koleś, co zna Susan, więc po lunchu Jack i Eric mogą tam podskoczyć. Gene – z dużą torbą podróżną na ramieniu – i Nancy wysiedli z autobusu i weszli do hotelu. Bob poczekał, aż Jack kupi egzemplarz miejscowej gazety, po czym włączył się do ruchu i skierował do Doliny Muzyki. – Kiedy wrócę do domu, przez miesiąc nie siądę za kółkiem! – oznajmił Bob. – Marsha będzie mnie wozić, a jak nie, to będę jeździć taksówkami. – Ile kilometrów zostało do Coffeeville? – spytał Jack. – Już bliżej niż dalej, ale pewno jeszcze blisko pięćset. Musieliśmy zrobić już jakieś
tysiąc pięćset od wyjazdu z Hershey. Od ilu dni już jedziemy? Jack musiał się zastanowić. Zawsze tracił poczucie czasu, kiedy podróżował, i tym razem było tak samo. – Jakiś tydzień? To możliwe? – Pięć dni – oznajmił Eric. – Wyjechaliśmy z Hershey w poniedziałek, a dziś jest piątek. – A niech mnie – zdziwił się Jack. – Mam wrażenie, że znam was od zawsze. – No – zgodził się Bob. – Czas spędzony z niektórymi strasznie się ciągnie. Ha! Wyszli z parkingu i znaleźli restaurację serwującą burgery. W środku było głośno i przyjaźnie. Bob poprosił o stolik przy ścianie i gdy do takiego ich zaprowadzono, usiadł plecami do niej i uśmiechnął się szeroko do swoich towarzyszy. – Nie ma sensu ryzykować. Zamówili burgery z serem i frytki, po piwie dla Boba i Jacka oraz colę dla Erica. Jack nalał budweisera do oszronionej szklanki i czekał, aż piana opadnie. Bobowi przypomnieli się Che oraz Fidel i uśmiechnął się do siebie. Pojawiło się jedzenie i zarówno Bob, jak i Jack polali frytki keczupem. Jack podał butelkę sosu Ericowi, ale chłopak odmówił. – Moja mama mówiła, że ludzie, którzy używają keczupu, zostali wychowani na kiepskim jedzeniu. Powiedziała, że pewnie polewali nim je, żeby miało lepszy smak, i nigdy nie pozbyli się tego przyzwyczajenia. – Tyle, jeśli chodzi o nasze wychowanie, Bob – skwitował to Jack. Gdy jedli, Jack słuchał muzyki. – Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego teksty piosenek zawsze opisują smutne strony życia zamiast radosnych? – Nigdy o tym nie myślałem, ale teraz widzę, że rzeczywiście masz rację. No i czemu tak jest? – Prawdopodobnie szczęście się nie sprzedaje – stwierdził Jack. – Wiadomości nigdy nie są szczęśliwe. Ludzie chcą być szczęśliwi, ale nie chcą słyszeć o szczęściu innych. Wygląda na to, że tacy właśnie jesteśmy, chociaż wątpię, żeby ktokolwiek się do tego przyznał. – Człowieku, za długo podróżujesz z Gene’em! – skrzywił się Bob. – Hymny są szczęśliwe – zauważył Eric. – A właśnie, Ericu. W „The Tennessean” widziałem dużą reklamę specjalnej mszy jutro wieczorem i myślę, że by nam pasowała – oświadczył Jack. – Co wy dwaj knujecie? – spytał Bob. – Idziemy jutro wieczorem do kościoła – wyjaśnił Eric.
Opale i niedopałki
Budynek hotelu Union w neoromańskim stylu Henry’ego Richardsona był niegdyś stacją kolejową. Ściany ogromnego holu pięły się w górę aż do znajdującego się na wysokości dwudziestu metrów witrażowego sklepienia kolebkowego. Marmurową podłogę w miejscach, w których stały stoły i kanapy, pokrywały dywany, a ściany zostały ozdobione starymi płaskorzeźbami z wypolerowanego drewna i gipsu. Doktorek podszedł do recepcji, zerknął na stare znaki kolejowe i rozkłady zawieszone na ścianach i podał swoje nazwisko. Poprosił o pokój z dwoma pojedynczymi łóżkami po przeciwnej stronie niż tory – biegnąca obok hotelu trasa kolejowa nadal była intensywnie użytkowana. Zapłacił gotówką i zameldował ich jako państwa Chaneyów. Po ciasnocie panującej w autobusie przestronna i wygodna sypialnia stanowiła przyjemną odmianę. Gdy Nancy brała prysznic, Doktorek rozpakował torbę podróżną i rozłożył ich rzeczy. Dziesięć minut później siedzieli w restauracji. – Wybierz coś dla mnie, Gene. Nie chcę czytać wszystkiego, co tu jest napisane. Doktorek też nie chciał. – Stek może być? Nancy skinęła głową. – A przystawka? Chciałabyś jakąś przystawkę? Nancy podziękowała, ale uznała, że mogłaby zjeść deser. – Napijmy się wina, Nancy. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz to robiłem. Może być czerwone? – Szkoda, że Bob nie mógł do nas dołączyć – powiedziała Nancy. – Pewnie nie pozwalają tu jeść Murzynom, tak? – Jeśli jeszcze raz użyjesz tego słowa, to nas stąd wyrzucą. Ciągle ci powtarzam, że żyjemy już w innych czasach. Świat się zmienił na lepsze i w bardzo małym stopniu ty i ja się do tej zmiany przyczyniliśmy. Pamiętasz autobus, którym jechaliśmy? – Ten, w którym jesteśmy teraz? Wzmianka o autobusie była niezbyt precyzyjna i Doktorek wiedział już, że nie powinien był poruszać tego tematu. Na ogół w ciągu dnia udawało się trzymać Nancy w teraźniejszości, ale czasem palce się jej ześlizgiwały i spadała w przeszłość – tak jak teraz. Od momentu wejścia do autobusu w Hershey kilka razy zaproponowała, żeby się zatrzymali na stacji lub w mijanej restauracji, usiedli z Bobem przy barze i zażądali obsługi. – Segregacja jest zła, Gene. Nie ma sensu, żebyśmy jechali tym autobusem, jeśli nie spróbujemy czegoś z tym zrobić. Co by pomyśleli w Duke’u, gdybyśmy wrócili i powiedzieli im, że nic nie zrobiliśmy? Nie byliby zachwyceni! Doktorek zmienił temat. Zauważył na palcu Nancy pierścionek, którego wcześniej nie nosiła. Przysiągłby, że to pierścionek, który jej kiedyś kupił – mieniący się cenny biały opal oprawiony w osiemnastokaratowe złoto. Nadal pamiętał jubilera, który mu
go sprzedał, mężczyznę, który brzmiał bardziej jak fizyk niż sprzedawca. Wybrał ten pierścionek z prostego powodu – opal był talizmanem przypisanym znakowi zodiaku Nancy. – Skąd ten pierścionek, Nancy? – spytał ją. – Był w mojej kosmetyczce – odpowiedziała. – Musiałam go tam włożyć, żeby się nie zgubił. – Czy to ten z opalem, który masz ode mnie? Nancy spojrzała na swoją dłoń i zastanowiła się przez chwilę. – Nie sądzę, Gene. Mam go od lat. – Ładny. Aborygeni opowiadają, że Bóg odwiedził ziemię, by powiedzieć ludziom o pokoju. Zszedł po tęczy, a kamienie w miejscach, w których jego stopy dotknęły ziemi, zaczęły błyszczeć i w końcu zamieniły się w opale. – Och, Gene, to prześliczna historia. Czy jest prawdziwa? – Tak, jeśli chcesz, żeby taka była. Tak samo jak wszystko. Uwagę Nancy przyciągnęła dwójka małych dzieci siedzących w przeciwległym kącie restauracji z rodzicami. – Czyż one nie są słodkie, Gene? – Kto taki? – Dzieci siedzące przy tamtym stoliku. – Muszę ci uwierzyć na słowo, Nancy. Z tej odległości nie widzę ich wyraźnie. – Myślisz, że powinniśmy zacząć się starać o dziecko? – Chyba już na to nieco za późno, nie sądzisz? – wyjąkał Doktorek. – Jak para takich starych pierników jak my miałaby wychować młode? Poza tym całe życie spędziłaś z dziećmi. Sądziłem, że masz ich już dosyć. – Tak? A co ja robiłam? – Byłaś nauczycielką, Nancy. I to dobrą. – Coś podobnego. Do tej pory sądziłam, że mieszkałam na farmie. Co za urocza niespodzianka. Gdy Doktorek przepłukiwał usta wodą, nagle zdał sobie sprawę, że zbliżają się urodziny Nancy. Chociaż znał ich datę, nie miał pojęcia, jaki dziś jest dzień. Przechylił się do sąsiedniego stolika, przeprosił, że przeszkadza, i spytał o to siedzącą tam parę. Odpowiedziała mu młoda kobieta. Uśmiechnęła się i wyjaśniła, że jest 26 października. – Do diabła, Nancy! Dziś są twoje urodziny! Co ty na to? Trzeba to uczcić! Podniósł butelkę wina, ale okazała się pusta. Nancy wypiła tylko jeden kieliszek, więc jeśli para z sąsiedniego stolika się nim nie częstowała, gdy nie widział, to musiał wypić je sam. – Co powiesz na kieliszek szampana? – Nie, dziękuję. Ale napiję się soku pomarańczowego. Napijesz się ze mną?
Przywołał kelnera i zamówił sok pomarańczowy dla Nancy i dużą szklaneczkę maker’s mark dla siebie. – Nie będę pił twojego zdrowia sokiem pomarańczowym, Nancy! Jest co świętować! Na ich stoliku pojawiły się napoje. – Wszystkiego najlepszego, staruszko – powiedział i z rozpędu dodał: – Sto lat! Głupota tej uwagi uderzyła go, jeszcze zanim skończył mówić. Nancy uśmiechnęła się i stuknęła z nim szklanką. – Mam nadzieję, że nie, Gene. Nie sądzę, żebym chciała obchodzić kolejne. – Miała senny głos, ale przytomne spojrzenie. Doktorek nie mógł znieść tego spojrzenia i odwrócił wzrok. Dopił bourbona i przyzwał kelnera. Doktorek obudził się z bólem głowy. Wstał z łóżka i wziął aspirynę. Nancy nadal spała. Na jej twarzy malowały się skupienie i determinacja, a dłonie zaciskały się w pięści na pościeli. Doktorek wziął prysznic, ubrał się i delikatnie ją obudził. – Kim ty, kurwa, jesteś? – spytała stanowczo. – Gene! Gene! Gdzie jesteś?! W pokoju jest jakiś obcy człowiek! Tak zaczął się kolejny dzień. Zjedli lekkie śniadanie w hotelowej restauracji, po czym pojechali taksówką na uniwersytet. Uczelnia rozbudowała się od czasu, kiedy Nancy na niej studiowała, ale stary kampus wyglądał tak samo: dużo drzew, stare budynki z czerwonej cegły i połacie zieleni. Uniwersytet dostał imię Corneliusa Vanderbilta, działającego pod koniec dziewiętnastego wieku magnata okrętowego i kolejowego. Sfinansował on budowę uczelni, lecz zmarł, nigdy nawet nie znalazłszy się na kampusie. – Czy to wywołuje u ciebie jakieś wspomnienia? – spytał Doktorek. – Chyba tak – odparła Nancy. – To tu się poznaliśmy? – Nie, to było na Duke’u. Przyjechałaś tu po tym, jak mnie rzuciłaś. – To wszystko jest dla mnie całkiem nowe, Gene. Nie pamiętam, żeby to się w ogóle wydarzyło. Dlaczego cię rzuciłam? – Ponieważ miałaś wtedy mniej rozsądku niż teraz – droczył się Doktorek. – Och, przepraszam. Jak długo żywisz do mnie urazę? Powinieneś był mi to wcześniej powiedzieć… Gene, och, spójrz, Gene, tam jest jedno z tych zwierząt z puszystym ogonem! – A rzeczywiście, tu wszędzie są wiewiórki. Szli powoli uliczkami kampusu, co jakiś czas zatrzymując się przed budynkami, które Nancy rozpoznawała, a potem ruszali dalej. – Usiądźmy na chwilę – poprosiła w końcu Nancy. – Zaczynam czuć zmęczenie w nogach.
Usiadła na środku schodów akurat w momencie, gdy wykład dobiegał końca. – Dobrze, ale przesuńmy się na bok. Zostaniemy stratowani, jeśli tu zostaniemy. Przesiedli się i nagle Nancy się zmartwiła. – Czy ja nie miałam iść na ten wykład? Zagadałeś mnie i przez ciebie straciłam zajęcia? – Nie, nie masz dziś żadnego wykładu. Ani jutro, jeśli już o tym mówimy. A teraz przestań się przejmować. – A co z egzaminami? – Nancy była jeszcze bardziej zdenerwowana. – Czy ja w tym tygodniu mam egzaminy? Nie powtarzałam żadnego materiału! – Nie masz żadnych wykładów, żadnych egzaminów – zapewnił ją Doktorek, lecz uznał, że dla jej spokoju będzie lepiej, jeśli oddalą się od tłumu studentów. – Chodźmy do komodora, posiedzimy z nim trochę – zaproponował. Wziął Nancy za rękę i spacerowym krokiem udali się do miejsca, z którego stojący na cokole Cornelius Vanderbilt patrzył na świat. Usiedli na trawie blisko pomnika. Słońce grzało coraz mocniej i Doktorek zapalił papierosa. – Gdzie są twoje maniery, Gene? Nie zamierzasz mnie poczęstować? – Ty nie palisz, Nancy. – Oczywiście, że tak! Zawsze paliłam. Doktorek uznał, że krzywda jej się od tego nie stanie. Podpalił dla niej papierosa i patrzył, jak kaszle, po czym gasi go w trawie. – To mój ostatni papieros, Gene. Nigdy już nie zapalę. Myślę, że dobrze by było, gdybyś ty też je rzucił. Cały czas palisz. – To mój pierwszy papieros dzisiaj, Nancy. I poza rozmową z tobą palenie jest jedyną przyjemnością, jaka mi w życiu została. – Cóż, bylebyś nie dmuchał dymem we mnie i nie dmuchaj w twarz stojącemu tam człowiekowi. On pewno też nie chce dostać raka! Doktorek odsunął się nieco od Nancy oraz komodora i starał się czerpać przyjemność z reszty papierosa. Gdy skończył, zgasił go i położył na ziemi koło tego, z którego zrezygnowała Nancy. – Nie zostawiaj ich tu, Gene! – zbeształa go Nancy. – Nie chcemy, żeby wiewiórki uzależniły się od nikotyny. Mają już wystarczająco trudne życie. Doktorek się zaśmiał. – Nie martw się o nie. Tu im się żyje jak w niebie. Położył się na trawie na plecach, a Nancy ułożyła się koło niego. – Zdrzemnijmy się – zaproponowała. Doktorek zamknął oczy i już zasypiał, gdy Nancy mocno go szturchnęła. – Nie śpij, Gene. Chcę z tobą porozmawiać! Podparł się na łokciu i spojrzał na nią. – O czym?
– Nie zabierzesz mnie z powrotem do tego miejsca? Tego, w którym cały dzień kazano mi oglądać telewizję? – Do domu opieki? Oczywiście, że nie! Nancy wyraźnie ulżyło. – Gene, kazali mi tam siedzieć z obłąkanymi. Mówiłam ci o tym. Chyba nie wiedzieli, kim naprawdę jestem. Czy ludzie wiedzą, kim ty jesteś? – Na pewno, Nancy. Jak ktoś mógłby zapomnieć Eugene’a Chaneya III? W rzeczywistości powątpiewał, by ktokolwiek, wyjąwszy ludzi, z którymi podróżował, wiedział, kim naprawdę jest. Żałował, że pozwolił sobie stać się czyjąś karykaturą, zamiast pozostać sobą. Uważano, że nie lubi ludzi, woli własne towarzystwo i jest pozbawiony uczuć. Zamiast dowieść, że się mylą, żył zgodnie z ich oczekiwaniami. – Czasami zapominam, kim jesteś, ale to chyba w porządku? Nie można oczekiwać, że teraz będę wszystko pamiętała, prawda? Doktorek usiadł gwałtownie i spojrzał na zegarek. – Byłbym zapomniał, Nancy. Mamy się przecież spotkać z Bobem i pozostałymi na lunchu w Loveless Cafe w południe. Ponoć mają tam najlepsze ciasto pekanowe w całych Stanach, a ja nie zamierzam zrezygnować z posiłku! – Jeśli mam być szczera, Gene, to myślę, że mógłbyś zrezygnować z wielu posiłków – powiedziała. – A teraz nie zapomnij pozbierać tych niedopałków!
Specjalne kubki Warrena Kuykendahla Gdy Jack i Eric wysiedli z taksówki, Warren Kuykendahl czekał na nich przed domem. Wyciągnął rękę. – Witam serdecznie – powiedział. – Przyjaciele Susan są moimi przyjaciółmi. Najpierw z Warrenem przywitał się Jack, a potem Eric wyciągnął do niego dłoń. – Co jest z twoją ręką, synu? – spytał Warren, nieufnie przyjmując zaoferowaną rękawiczkę kuchenną. – Nic, proszę pana. Po prostu lubię nosić rękawiczki – odparł Eric. – Dzięki nim mam suche dłonie i Jack mi je kupił. – Obawiam się, że nie mam pojęcia, jak wymówić pańskie nazwisko, panie… ee… uhm – zaczął Jack. – Kuykendahl: U jak w „czarnuch”, E jak w „pejs” i AL jak w „laleczko”, Kuykendahl. Rodzina Kuykendahlów przeprowadziła się do Ameryki w połowie siedemnastego wieku i osiedliła w holenderskiej kolonii Nowe Niderlandy. Ledwie rozpakowali chodaki i zasadzili tulipany w ogródku przed domem, a kolonię przejęli Brytyjczycy
i Kuykendahlowie musieli zaczynać od nowa gdzie indziej. Ruszyli na południe, zatrzymując się na tyle długo w Pensylwanii, żeby się zetrzeć ze starym wrogiem w wojnie o niepodległość Stanów, po czym podjęli dalszą wędrówkę. W końcu dotarli do Tennessee i osiedlili się w miasteczku Pulaski. I wszystko było dobrze do wojny secesyjnej, kiedy to Kuykendahlowie stanęli po stronie przegranych. Zamiast wtedy znowu zgodnie z rodzinną tradycją szukać sobie nowego lepszego miejsca, Peter Kuykendahl, wkurzony, postanowił zostać w Pulaski. W Wigilię 1865 roku wyszedł z domu napić się z sześcioma kolegami z wojska, którzy byli równie wkurzeni. Gdy tej nocy wrócił nieco zmęczony, powiedział żonie, że z przyjaciółmi właśnie utworzyli nową organizację. „Ku-Klux-co?” – zdziwiła się żona. Uznawszy, że nowy porządek świata, polegający na równości, im nie odpowiada, Peter i jego koledzy postanowili coś z tym zrobić – ale tylko nocą i tylko anonimowo. Zamaskowali się i okryli starymi prześcieradłami, wskoczyli na konie i ruszyli utrudniać życie republikanom, białym kombinatorom, którzy sprowadzili się na Południe z Północy, białym z Południa popierającym Północ oraz oczywiście czarnym. Usiłując przywrócić w regionie zwierzchnictwo białych i dobre obyczaje oraz uniemożliwić byłym niewolnikom korzystanie z nowo nabytych praw obywatelskich, Peter i koledzy palili domy i okaleczali oraz zabijali ludzi. Warren był ogromnie dumny ze swojego przodka i bigoteria, która powodowała Peterem, nadal płonęła żywym ogniem w jego DNA. Choć jego ortodoksyjny kalwinizm z czasów młodości z upływem czasu ustąpił uwielbieniu dla strojów Calvina Kleina, pozostała w nim głęboka podejrzliwość wobec żydostwa i obcokrajowców. – Powiedz mi, Jack, twoje nazwisko, Guravitch, jest żydowskie? – Tak – odparł Jack nieco zaskoczony tym pytaniem. – Moi przodkowie pochodzą z Mołdawii. – Mołdawia? – zamyślił się Warren. – Kiedyś była komunistyczna, tak? – Nie jestem pewien – odparł Jack szczerze. – Moja rodzina przestała się nią interesować kilkadziesiąt lat temu. – Ej, Lola! – zawołał Warren do żony. – Zrób kawy, proszę, laleczko, i podaj ją w specjalnych kubkach. Specjalne kubki, o które poprosił Lolę, były zarezerwowane dla gości, co do których Warren nie miał pewności, oraz dla handlowców. Chociaż twierdzili, że są przyjaciółmi Susan, Jack i Eric w opinii Warrena zaliczali się do pierwszej kategorii – Jack za bycie Żydem, a Eric za rękawice kuchenne. – Warren, Eric jest kuzynem Susan – zaczął Jack. – Niedawno został sierotą i stara się ją odnaleźć. Pomagam mu. Z tego, co powiedział ten człowiek w Hershey, Susan wybrała się tutaj. – Przykro mi, młodzieńcze. Naprawdę moje kondolencje. Chodźmy do salonu i tam porozmawiamy, dobrze?
Warren poprowadził ich do pokoju, który nie mógł się bardziej różnić od salonu Freda Finkela, choć wcale nie oznaczało to, że wyglądał lepiej. Został wyłożony białą wykładziną o długim włosie i zastawiony kosztownymi kanapami, tandetnymi dziełami sztuki i wszelakiego rodzaju sprzętem RTV. Wyglądał tak, jakby domek na prerii zakochał się w sieciowej naleśnikarni i z tego związku narodziły się salon gier automatycznych oraz mnóstwo krzykliwych kolorów. – Bardzo przyjemny pokój – skłamał Jack. – Jak tu wygodnie. – Muszę za to podziękować Loli – z dumą przyjął komplement Warren. – Ma prawdziwy talent do urządzania wnętrz. – Czy Lola pochodzi z ubogiej rodziny? – spytał Jack. – Dlaczego o to pytasz? – zdziwił się Warren. – Naprawdę nie mam pojęcia – skłamał ponownie Jack, kręcąc ze zdziwienia głową. Dalszych pytań oszczędziła mu sama Lola, która weszła do pokoju z tacą, ubrana w zdobiony strasem garnitur sportowy z lejącego materiału oraz kowbojski kapelusz z dużym piórem. – Jack – szepnął Warren. – Nie mogę mówić swobodnie o Susan przy Ericu. Poproszę Lolę, żeby się nim zajęła, dobrze? Jack skinął głową. – Lola, może weźmiesz Erica i pokażesz mu ogród, a ja i Jack porozmawiamy o sprawach dla dorosłych. – Jasne, słonko. Chodź, Ericu. Zostawmy tych nudziarzy i zróbmy coś fajnego. Eric odwrócił się do Jacka. – A co z Susan, Jack? – Nie martw się, synu. Powiem wszystko Jackowi, a potem on ci to przekaże. Mężczyźni poczekali, aż chłopiec wyszedł z pokoju. – Susan tutaj była – zaczął Warren – ale pojechała dalej, do Memphis. Zatrzymała się u nas na kilka dni, a potem wynajęła mieszkanie. Lola natychmiast ją polubiła. Moja żona ma doskonałe wyczucie ludzi, Jack, i od razu wiedziała, że Susan to klasa sama w sobie. I rzeczywiście miała rację. W porównaniu z innymi dziewczynami w tym biznesie to butelka lenora, a pozostałe to tylko zwykłe popularne płyny do płukania. Sam to wiesz, będąc jej dobrym znajomym. – Właściwie to ja nie poznałem Susan. Pomagam tylko Ericowi ją znaleźć. – Cóż, kiedy ją poznasz, będziesz zachwycony. Susan zaprze ci dech w piersiach, to na bank. To bystra dziewczyna, ujmująca, ale ma też tę niesamowitą naturalną urodę, chociaż trudno stwierdzić, na czym ona polega. Najlepiej ją opisuje stwierdzenie, że znajomość z nią jest jak podniesienie oksymoronu do potęgi trzeciej i zarobienie na tym kokosów. Jack na chwilę zmarszczył brwi. – Susan pracowała dla mnie z przerwami przez kilka lat. Podróżowała wtedy trochę
i powiedziała mi, że ze wszystkich klubów, w których tańczyła, mój jest najlepszy. To dlatego przyjechała właśnie do mnie, jak tylko postanowiła dodać czekoladę do tego występu. Wiedziała, że ja to docenię. Niestety jednak wcześniej byłem zmuszony sprzedać klub… prawnikowi, który zamienił go w biuro, i… – W tym momencie głos Warrena się załamał i Jack zastanawiał się, czy gospodarz się nie rozpłacze. – Jack, to mi nieomal złamało serce. Sprzedaż WK była jak pochowanie dziecka. – Co cię do tego zmusiło? – spytał Jack. – Rada miejska! – Warren się skrzywił. – Ludzie z niej zrobili się strasznie pruderyjni, coś ich ugryzło w dupę, chyba pszczoła wielkości cholernego bombowca, i uparli się, że Nashville nie potrzebuje lokali dla dorosłych. Robili wszystko, żeby utrudniać życie i mnie, i takim jak ja. Gdybym prowadził zły klub, tobym to jeszcze rozumiał. Ale nie… WK działał zgodnie ze wszystkimi przepisami. Nigdy nie złamaliśmy prawa o sprzedaży alkoholu, nigdy nie zdarzały się u nas sytuacje, które uzasadniałyby wizytę policji, i nie hałasowaliśmy. Prowadziliśmy szanowany interes w branży piękna i marzeń. Tylko to robiliśmy i tak właśnie im powiedzieliśmy. Równie dobrze mogliśmy próbować stepować na miękkim dywanie. Ale oni zaczęli traktować nas jak zwykłych kryminalistów, przestępców. Nadal się wściekam, kiedy o tym myślę! Jakim, kurwa, prawem uznali, że jesteśmy brzydkim zapachem zasmradzającym miasto? – Zamknęli was? – spytał Jack. – Nie, nie wydaje mi się, że mogliby to zrobić. Zamknęli kilka innych lokali za łamanie jakichś rozporządzeń i te kluby pewnie na to zasłużyły, ale z takimi jak nasz musieli działać podstępem. Wydali nowe zarządzenia, zakazujące całkowitej nagości i wymóg, żeby tancerki i klienci znajdowali się w odległości metra od siebie i się nie dotykali. A potem zabronili sprzedaży alkoholu w klubach! Mówię ci, Jack, to kompletnie zepsuło atmosferę w lokalu. Klienci poczuli się jak pariasi i nie muszę ci chyba mówić, że przestali przychodzić. W końcu stwierdziłem, że mam to w dupie, i sprzedałem biznes. – Ale skoro klub zniknął, to dlaczego Susan tu została i wynajęła mieszkanie? Dlaczego nie pojechała gdzie indziej? – Ponieważ nie trzymałem jednej sroki za ogon, Jack. Nie zamierzałem czekać z założonymi rękoma, aż starość do mnie przyjdzie, więc wpadłem na pewien pomysł. Może i klub zniknął, ale to nie oznaczało, że trzeba zakończyć zabawę. Możemy ją przecież przenieść do klientów, do ich własnych salonów. Nazwaliśmy to wieczorkami dżentelmenów. Klienci dzwonili i mówili mi, kiedy chcą się spotkać, a ja organizowałem tancerki. Wszystko działało doskonale: tancerki zarabiały na życie, a klienci dobrze się bawili, nie martwiąc się, że nagle pojawi się policja i spyta ich o nazwisko i adres. Pomyślałem, że Susan będzie doskonale pasowała do tego rodzaju przedsięwzięcia, ale nie wziąłem pod uwagę czekolady. – Tej, którą przywiozła z Hershey?
– No właśnie. Miała się powoli rozpuszczać, okazało się jednak, że wcale się nie rozpuszcza, a przynajmniej nie na próbach. Proste pomysły są zwykle najlepsze, ale nie, jeśli bierzesz je od prostaków, a na takiego wyglądał mi ten Finkel. Znasz to powiedzenie, że jeśli odstrzelą ci ucho i przeniesiesz się do Teksasu, to prawdopodobnie poznasz tylko Teksańczyków i specjalistów od uszu? No to moim zdaniem tak właśnie było. Jack nigdy nie słyszał takiego przysłowia, wątpił w jego istnienie i nie wiedział, co miałoby oznaczać. – Zabierałem Susan do domu klienta, ona szła się szykować w łazience, smarowała ciało czekoladą i wychodziła. Pomysł był taki, że będzie stała nieruchomo, aż czekolada się rozpuści, po czym ją powoli zliże i będzie stopniowo odsłaniała ciało przed zgromadzonymi. Problem jednak polegał na tym, że czekolada się nie rozpuszczała, tylko pękała, gdy Susan się poruszyła. Klienci nie mieli pojęcia, co o tym myśleć. Nie wiedzieli, czy mają jej to pomóc zlizywać, czy jak. A oczywiście tego właśnie nie mieli robić. Susan nie pozwalała się nikomu dotykać, więc tym bardziej nie było mowy o tym, żeby ktokolwiek ją lizał! „To tylko drobny problem, Warren – powiedziała mi. – Po prostu potrzebuję czasu, żeby odpowiednio przygotować mieszankę”. A ponieważ to Susan, posłuchałem jej. Każdej innej życzyłbym szczęścia i wywalił na zbity pysk. W końcu ustaliła mieszankę, która działała. Susan zawsze chciała stać nieruchomo, ale dla tłumu widzów to jest po prostu nudne, jakby patrzyli na stojak na kapelusze. Wprawdzie wielkie wydarzenia w historii zazwyczaj biorą się z nudy, Jack, ale nie dotyczy to kabaretu. Trzeba było sporo namawiania, żeby w końcu Susan zgodziła się tańczyć, a wtedy czekolada rozpuszczała się jak złoto. Problem polegał na tym, że aż za bardzo. Susan nie nadążała z jej zlizywaniem i nie pomyślała wcześniej, że po zjedzeniu takiej jej ilości zrobi się jej niedobrze. Koniec końców czekolada kapała na dywan, a na domiar wszystkiego Susan ją zwymiotowała. Możesz sobie wyobrazić, jak to musiało śmierdzieć w ciepłym pomieszczeniu. Było po prostu okropnie i innym też zaczęło się zbierać na wymioty. Jak się domyślasz, musiałem zrezygnować z opłaty za przedstawienie, a jak ureguowałem rachunki za czyszczenie pokoju, to nie dość, że byłem na minusie, to jeszcze groziła mi utrata dobrych klientów. Spróbowaliśmy ponownie i tym razem Susan stała na grubej folii malarskiej. Prawdę mówiąc, niszczyło to cały klimat, ale trudno, niech będzie. Zamiast zlizywania czekolady i ryzyka, że Susan znowu zrobi się niedobrze, postanowiliśmy, że będzie lepiej, jeśli zetrze ją z ciała rękoma. I przez chwilę było nieźle, i wyglądało nawet, że ludziom się podoba. Ale potem kilku facetów, którzy wypili więcej, niż powinni, wyszło na środek i postanowiło jej pomóc. Mocno spoliczkowała jednego z nich, a drugiego walnęła pięścią i nieomal złamała mu nos. Krew była wszędzie. Takie zamieszanie nie jest dobre dla interesów, Jack, i wiadomość o tym się rozeszła.
Klienci dzwonili i zastrzegali sobie, że pod żadnym pozorem nie chcą czekoladowej kobiety. Ostatecznie więc niechętnie z tego zrezygnowałem. – Nie wiesz, gdzie możemy ją znaleźć w Memphis, tak? – spytał Jack. – Powiedziała, że zatrzyma się u koleżanki, żeby wszystko przemyśleć, zastanowić się, co dalej z życiem. Myślę, że nawet ona zdała sobie sprawę z tego, że ta jej nowa forma sztuki – nieruchomy striptiz, jak ją nazwała – to ślepa uliczka. – Znasz może nazwisko tej koleżanki, jakiś adres albo numer telefonu? – Nazywa się Darla Thomas. Kiedyś też była tancerką. Wydaje mi się, że teraz jest jakąś kierowniczką w Peabody. To hotel w centrum. Najlepiej będzie zacząć tam. Znaleźli Erica i Lolę w ogrodzie za domem, który również służył pokazaniu znacznego bogactwa Kuykendahla. Wszystko, co miało jakąś wartość, a mogło wytrzymać działanie warunków atmosferycznych i uchodziło za prestiżowe, zostało tu wystawione z myślą o sąsiadach i gościach: cztery luksusowe samochody, dwie ciężarówki, motorówka, gigantyczny grill oraz traktorek do koszenia trawy. Eric i Lola siedzieli na skraju basenu, mocząc nogi w wodzie, a Lola popijała ze szklanki dżin z tonikiem i z nieobecną miną grzechotała kostkami lodu. Trudno było stwierdzić, czy jest pijana, czy nie. Ale jeszcze trudniej było uwierzyć, że ktoś trzeźwy byłby w stanie włożyć takie ubrania jak ona. – Warren, Eric jest najsmutniejszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek poznałam! – powiedziała Lola i utkwiła spojrzenie w Jacku, jak gdyby stan Erica był jego winą. – Pańskim obowiązkiem jest dopilnować, żeby to samotne dziecko nie wyrosło na samotnego dorosłego, słyszy pan? – Proszę się nie martwić, pani Kuykendahl. Zaopiekuję się nim – obiecał Jack. – Koniecznie. Dzieci są największym darem Boga i czas spędzony z nimi jest najcenniejszy. Proszę o tym pamiętać! Warren i ja mamy dwójkę najsłodszych dzieciaków, jakie może pan sobie wyobrazić, i kochamy je przeogromnie, prawda, Warren? Warren potaknął. – Gdzie one teraz są? – spytał Jack. Lola wysunęła kostkę lodu z ust i pozwoliła jej wpaść do szklanki. – Posłaliśmy je do szkoły z internatem – powiedziała bez drgnienia powieki. – Dowiedziałeś się, gdzie jest Susan? – Eric podbiegł do Jacka. – Jest w Memphis, u koleżanki. Znajdziemy ją tam. – A co, jeśli nie? – Znajdziemy ją. Masz na to moje słowo. Przyszła pora wracać, więc Jack podziękował Warrenowi za pomoc, a Loli za kawę w specjalnych kubkach. Następnie poprosił Warrena o zamówienie taksówki. – Zrobię coś lepszego, panowie. Sam was tam zawiozę. W centrum mam sprawę do
załatwienia, a wiecie, co mówią: śmierć przynosi wyzwolenie, lecz nie daje dodatkowych kanałów telewizyjnych. Jack i Eric spojrzeli po sobie. Warren wysadził ich przed hotelem Union. Jeśli się nie mylił, w jego samochodzie po raz pierwszy siedział Żyd. Jack był całkiem miłym facetem i Warren zastanawiał się, czy nie powinien zweryfikować swoich uprzedzeń. Uznał jednak, że nie. Prościej będzie oddać auto do czyszczenia.
Powrót do zdrowia i do Boga w rytmie quickstepa Siedzieli w holu i pili kawę. – Udało się? – spytał Doktorek. – I tak, i nie – odparł Jack. – Była tu, ale kilka tygodni temu przeniosła się do Memphis. Warren jest przekonany, że tam ją znajdziemy. – Trochę nieuchwytna ta twoja kuzynka, co? – rzucił Bob do Erica. – Jack mówi, że ją znajdziemy, i ja mu wierzę – nie poddawał się Eric. – Wiecie, gdzie są toalety? – A tam – wskazał Bob. – Czy dziś jest ten dzień? – Mam nadzieję – odpowiedział Eric. – Jaki ten dzień? Czy on się żeni? Nic mi o tym nie mówiłeś, Gene. Wiecznie masz przede mną jakieś tajemnice. Nie mam nawet kapelusza – poskarżyła się Nancy. – Nie, Nance, nie żeni się – zaśmiał się Bob. – Zakorkował się i tyle. Ma zaparcie. – A, co za ulga – odetchnęła Nancy. – Zdawało mi się, że jest nieco za młody, żeby się żenić. I co by powiedzieli jego rodzice? – Co się stanie, jeśli nie znajdziemy Susan w Memphis, Jack? Chociaż chłopak jest miły, to przecież nie może zostać z nami na zawsze. – Zastanawiałem się nad tym, Doktorku, i jeśli nie znajdziemy jej do czasu dotarcia do Coffeeville, dopilnuję, żeby bezpiecznie trafił do domu. Spróbuję wyjaśnić wszystko tym ludziom. Myślę, że już wcześniej byłem zdecydowany tak zrobić, ale sprawę przesądziły słowa Loli Kuykendahl. Powiedziała, że Eric jest samotnym dzieckiem, któremu grozi bycie samotnym dorosłym. Nie jest najbardziej pewnym siebie chłopakiem, a z tego, co mówił, wywnioskowałem, że inne dzieciaki w szkole mu dokuczały, naśmiewały się z jego naiwności i tego, że nie wygląda na swój wiek. Bycie pośmiewiskiem nie jest szczególnie przyjemne. A kto stanie w jego obronie, gdy rodzice nie żyją, a opiekunowie są tak troskliwi, że wysłali go do szkoły dla głuchych? Poza tym lubię jego towarzystwo. Jest znacznie fajniejszy niż moja rodzina, a jeśli się nad tym zastanowić, jestem z nim spokrewniony tak samo jak z Conradem! W tym momencie wrócił Eric.
– Jest powód do radości? – spytał Jack. – Nie. Już mi się wydawało, ale nic nie wyszło. Myślisz, że powinienem iść do lekarza? – Tam siedzi. – Jack wskazał na swojego ojca chrzestnego. – Jak myślisz, Doktorku? – Zabierz go do meksykańskiej restauracji, to go przeczyści. – Czy to właśnie radziłeś swoim pacjentom? – zdziwił się Jack. – Nie, ale zawsze chciałem! Wierz mi, to zadziała, a kosztuje tylko tyle, ile posiłek, który tak czy inaczej trzeba kupić. – Pójdziemy wszyscy? – spytał Eric. – Obawiam się, że nie, Ericu. Kiedy Bob powiedział mi, że ty i Jack idziecie dziś wieczorem do kościoła, zarezerwowałem już stolik dla mnie, Nancy i Boba w hotelowej restauracji. Nancy chce dziś wieczorem znieść segregację rasową, zgadza się, moja droga? – A owszem. I jeśli odmówią obsłużenia Boba, wychodzimy! – orzekła Nancy stanowczo. – Prawda, Gene? – Tak, Nancy. Ale możemy się potem spotkać na drinka. Chcieliśmy pójść gdzieś, gdzie gra muzyka. O której kończy się wasza msza? – Nie wiem – odparł Jack. – Zaczyna się o wpół do siódmej, więc myślę, że koło ósmej powinna się skończyć. Będę musiał pożyczyć od ciebie telefon, Bob, żeby zadzwonić później po taksówkę. Bob wyjął telefon z kieszeni i włożył do niego nową kartę SIM. Wręczył aparat Jackowi. – Dzięki. Jak się nazywa to miejsce, do którego chcecie pójść? – Nie pamiętam jego nazwy, ale na pewno je znajdziecie. To bar muzyczny przy McGavock Pike, zaraz naprzeciwko hotelu Opryland. Będziemy tam najpóźniej o wpół do dziewiątej. W razie problemów dzwoń do Boba. Jack poszedł do recepcji i spytał o najbliższą restaurację meksykańską, po czym wrócił do pozostałych. – Chodź, Ericu, rozruszamy te twoje jelita. Radosne Sombrero, serwujące dania tex-mex, znajdowało się w niewielkiej odległości spacerem od hotelu, ale stosowniejszą nazwą dla tej restauracji byłoby Ponure Sombrero, jako że taqueria zdecydowanie robiła przygnębiające wrażenie. Dla każdego tamtejszego klienta było oczywiste, że kelnerzy i kelnerki Sombrero swoją pracę umieściliby na skali radosnych wydarzeń gdzieś w okolicy pogrzebu – postanowili wykonywać tę pracę dopóty, dopóki nie trafi się coś lepszego. Chociaż Eric dorastał w Kalifornii, zupełnie nie znał kuchni meksykańskiej, więc Jack zamówił dla nich obu chipsy z tortilli i ostrą salsę, a potem burritos z sosem i smażoną fasolę.
– I to mi pomoże pójść do łazienki? – spytał Eric, gdy na stole pojawiło się jedzenie. – Jeśli to nie pomoże, to nie wiem, co mogłoby to zrobić! Burritos były wypełnione wołowiną, posiekaną sałatą, guacamole, salsą i śmietaną, a do tego polane sosem chili i topionym serem. Jedzenie było smaczne i Eric zjadł nie tylko swoją porcję, lecz także smażoną fasolę, którą zostawił Jack. Nigdy wcześniej nie jadł tak ostrych potraw, które zrobiły się jeszcze ostrzejsze od sosu tabasco, pomylonego przez Erica z keczupem – bo wbrew radzie matki polał sobie nim jedzenie. Jego głowę zrosił pot, który z włosów zaczął skapywać po czole, karku i policzkach. – Rany, ależ to było dobre! Lubię meksykańską kuchnię, Jack. Przyjdziemy tu jutro? – Najpierw zobaczmy, jak poradzisz sobie z dzisiejszym posiłkiem. Jack spojrzał na zegarek i poprosił o rachunek, a pięć minut później ponowił swoją prośbę. Gdy tak czekali, powiedział Ericowi, żeby poszedł do łazienki i suszarką do rąk wysuszył sobie włosy. Jak tylko wyszli z restauracji, kelner, który ich obsługiwał, wybiegł za nimi. – Hej, zapomnieliście zostawić napiwek! – Nie zapomniałem. Celowo go nie zostawiłem! – odparował Jack. – Musiałem prosić o wodę. Zamówiłem piwo, ale go nie dostałem, i ani razu nie spytał nas pan, czy jedzenie nam smakuje! Jeśli pan uważa, że zostawię napiwek tylko dlatego, że z trzaskiem postawił pan na stole dwa talerze, to proszę to przemyśleć. Człowieku, twoje podejście jest do dupy i jeśli mam być szczery, to jest pan najgorszym kelnerem, jaki kiedykolwiek mnie obsługiwał. Ale powiem panu, co zrobię. Jak tylko dotrę do kościoła, pomodlę się za pana i poproszę Boga, żeby uzdrowił pana z tej deformacji, która uniemożliwia panu uśmiechanie się do klientów! Jak tylko znaleźli się w bezpiecznej odległości od restauracji, kelner wrzasnął za nimi: – Pierdolcie się, dupki! Mam nadzieję, że Bóg was zabije! Gdy Jack się odwrócił, kelner szybko schował się w Radosnym Sombrero. Jack i Eric wrócili piechotą pod hotel i zastali tam już czekającą na nich taksówkę. – Dokąd panowie sobie życzą? – spytał kierowca. Jack wyciągnął złożoną gazetę z kieszeni i podał nazwę oraz adres kościoła. Wydawało mu się, że to gdzieś w centrum, dlatego zdziwił się, kiedy kierowca wjechał na międzystanową numer czterdzieści i skierował się na zachód. – Czy ten kościół jest daleko? – zapytał Jack nieco zaniepokojony. – Dwadzieścia minut, może trzydzieści przy tym ruchu. – Słyszał pan coś o nim? – Nie, nie wydaje mi się. Jest tam sporo różnych małych kościołów, ale nie znam żadnego z nazwy. Ani nie słyszałem żadnych opinii, jeśli o to chodzi. Ja jestem
metodystą. Jack zerknął na zegarek – było za dziesięć szósta. Nawet jeśli droga zajmie im trzydzieści minut, to i tak pojawią się przed czasem. Pytanie tylko: gdzie? Reklama kościoła wyróżniała się spośród pozostałych na stronie, przez co uznał, że musi być głównym graczem w okolicy. „Jeśli pragniesz staromodnej, zesłanej przez niebo odnowy religijnej – głosiła reklama – przyłącz się do nas w tę sobotę o osiemnastej trzydzieści”. Ogłoszenie obiecywało deszcz błogosławieństwa dla wszystkich obecnych, a jako występującego gościnnie kaznodzieję zapowiadało brata Logana Bloodwortha, człowieka, który urodził się na nowo w wieku lat ośmiu i później poprowadził ponad dwa tysiące odrodzonych. Jack nie ujawnił Ericowi – a już na pewno nie Doktorkowi – prawdziwego powodu udziału w tym spotkaniu, więc Eric zapewne sądził, że wybrali się na mszę ze względu na niego. Nic podobnego. Chodziło o Jacka. A konkretnie o jego włosy. Chociaż desperacko usiłował przekonać siebie, że wypadające włosy to nic poważnego, zawsze stanowiło to dla niego problem i nic już nie mogło tego zmienić. Nieustannie go to dręczyło, zwłaszcza gdy brał prysznic i musiał udrażniać odpływ. Rozstanie z Laurą i Conradem nie sprawiło, że włosy przestały wypadać – nawet nie spowolniło tego procesu. Drżał za każdym razem, gdy wyobrażał sobie siebie łysego. Udział w spotkaniu ruchu odnowy religijnej był wizytą w salonie fryzjerskim ostatniej szansy, możliwością uzdrowienia przez siły nadprzyrodzone. Jack nie miał nic do stracenia. Z zamyślenia wyrwały Jacka odgłosy dochodzące z brzucha Erica. Płyn i powietrze zaczęły się przemieszczać przez jelita chłopca, co stanowiło pewny znak, że wkrótce zaczną się dawno oczekiwane porządki. Burczenie i bulgotanie się nasiliły, aż przez odbytnicę Erica z dużą siłą wyleciał podmuch gazu i wypełnił auto smrodem zgniłych jajek. – Eric, super! – ucieszył się Jack. Kierowca nic nie powiedział, tylko opuścił szyby. Eric był zaskoczony jak każdy, kogo ciało nagle wypuściło gazy. Wybąkał przeprosiny, ale taksówkarz powiedział mu, żeby się nie przejmował – na tylnej kanapie jego pojazdu działy się znacznie gorsze rzeczy. – Spróbuj to powstrzymać, póki jesteśmy w samochodzie – szepnął Jack. – Jak tylko dojedziemy na miejsce, nie będziesz musiał się kontrolować. Taksówkarz wysadził ich przed kościołem i przez chwilę stali na parkingu, a Eric pozbył się z układu pokarmowego takiej dawki gazów, jaką się dało. – Chyba już w porządku, Jack – powiedział w końcu. Weszli do kościoła i zajęli miejsca w połowie nawy, obok przejścia. Jack rozejrzał się – świątynia była ledwie w połowie pełna, a do początku mszy zostało niecałe pięć minut. Zgromadzenie wiernych składało się wyłącznie z białych i w dużej mierze ubogich. Kilka osób się wyelegantowało, ale większość wyglądała tak, jakby dopiero
co odeszła od orania pola czy naprawiania silnika. Kobieta należąca do pierwszej kategorii, wystrojona w długi błyszczący niebieski płaszcz, która siedziała ławkę przed nimi, odwróciła się i uśmiechnęła. – Proszę pana, niemożliwe, żebym wiedziała, kim pan jest – powiedziała do Jacka. – Zgadza się – odparł on. Uśmiech kobiety stał się nieco niepewny, lecz nadal była serdeczna. – Cieszymy się, że jesteście tu z nami. Jack był już skupiony na ważniejszych sprawach, a mianowicie na swoich włosach, i to Eric odwzajemnił uśmiech kobiety i jej podziękował. – Ma pani bardzo ładny płaszcz – skomplementował ją. – Czy jest wodoodporny? – Chyba tak – odparła – ale wolałabym nie zostać w nim ochrzczona – zaśmiała się. Następnie wskazała dwie młode dziewczynki siedzące po obu stronach przejścia. – One zostaną ochrzczone w Duchu Świętym na koniec mszy – wyjaśniła. W tym momencie muzyka ucichła i do ambony, z której zwieszały się flagi krajowa i stanowa, podszedł pastor. Był starym człowiekiem o łagodnej twarzy oraz, co nie wróżyło dobrze Jackowi, głowie łysej jak kolano. Jack spojrzał na program, który dostał przy wejściu, i znalazł jego nazwisko – brat James Bruister. – Witajcie, witajcie wszyscy na – wiem, że tak będzie – niezwykle pięknym wieczorze oddawania czci Bogu i zanoszenia do niego modlitw – zaczął brat James. – Dobrze dziś widzieć tyle znajomych twarzy i dobrze widzieć również te nowe – powiedział, patrząc w kierunku Jacka i Erica. – Chcę również podziękować bratu Loganowi za to, że zgodził się dzisiejszego wieczoru przyjść do naszego małego kościoła i sławić z nami Boga. Jeśli ktoś dziś poczuje obecnego pomiędzy nami Ducha Świętego, to właśnie brat Logan, a tych z was, którzy zostaną przez niego dotknięci, zapraszam, by wystąpili tutaj przed zgromadzeniem, oddali się Jezusowi i zostali błogosławieni w Jego imię. Ponadto, jako że jest to szczególny wieczór oddawania czci Bogu, wystąpcie wszyscy, którzy macie jakieś dolegliwości i chcecie prosić Pana o ich wyleczenie. Brat Logan i ja z radością was dotkniemy i będziemy modlić się o wasze uzdrowienie. Chwalmy Pana, wszyscy. Chwalmy Pana! – Amen, bracie James – odpowiedzieli wierni. – Chwalmy Pana. – To dobrze, że wszyscy jesteście dziś chętni się modlić. Mam nadzieję, że jesteście również chętni robić to głośno. Na gitarze gra dziś brat Wyatt, na pianinie – siostra Lurlean, a na perkusji – brat Bill. Wysławianie Boga zaczniemy dziś od mojego i waszego ulubionego hymnu – Obudź nas na nowo. Wszyscy wstali i zespół zaczął grać. Wyatt był ekstrawaganckim gitarzystą, który grał, machając ręką jak wiatrak, a czasem padał na jedno kolano i rzucał się ku zgromadzonym. Lurlean była powściągliwa i atakowała klawisze, nie robiąc przedstawienia, a Bill bił w bębny z malującą się na twarzy niesłabnącą nienawiścią. Hymn dobiegł końca i wszyscy usiedli. Brat James poprosił zgromadzonych, by skłonili
głowy w bezgłośnej modlitwie. Jack pochylił swoją i wpatrywał się w podłogę, ale nie był w stanie skupić się na niczym – nawet na podłodze. Zastanawiał się, ile Doktorka kosztuje pokój w hotelu Union, na jak długo starczą zapasy wody w autobusie i kiedy zapełni się zbiornik z nieczystościami, a jeśli się zapełni, to jak go opróżnić. I nagle ciszę niespodziewanie przerwał zew trąbki. Nie zwiastowało to jednak runięcia murów Jerycha, lecz kapitulację kiszek Erica! – W porządku? – szepnął Jack. – Chyba muszę iść do toalety, Jack, ale nie wiem, gdzie jest. – Dobra, wytrzymaj do końca modlitwy i kogoś spytam. To chyba już długo nie potrwa. A o co ludzie się tak w ogóle modlą? Nie jestem w stanie wymyślić żadnego powodu. – Za innych ludzi – odszepnął Eric. – Innych ludzi? Dlaczego ktoś miałby modlić się za innych ludzi? Eric nie miał czasu na odpowiedź. Brat James zakończył właśnie modlitwę w ciszy i zapowiedział następny hymn: Zwycięstwo w Jezusie. Jack postukał w ramię kobietę w błyszczącym płaszczu i spytał, gdzie jest toaleta. – Zaraz na korytarzu, proszę pana. Pierwsze drzwi po lewej. Eric przeszedł przez nawę szybkim krokiem, mocno ściskając pośladki. Nie miał problemu ze znalezieniem łazienki, ponieważ drzwi do niej zostały zdjęte z zawiasów i oparte o ścianę korytarza, tak że było widać kabinę. Poszedł prosto do niej, zamknął za sobą drzwi na zasuwkę i szybko zsunął spodnie. W samą porę – Montezuma był na wojennej ścieżce i nie był zadowolony. Pechowo dla Erica połączenie kilku czynników sprawiło, że wypróżnianie się przez niego słyszeli wszyscy wierni. Po pierwsze, hymn został opóźniony, ponieważ Wyatt wymieniał pękniętą strunę gitary, a potem dostrajał instrument. Po drugie, nie było drzwi do łazienki, które zapobiegałyby przedostawaniu się dźwięków na korytarz. Po trzecie, korytarz miał fenomenalną akustykę i, po czwarte, drzwi między korytarzem a nawą zostały zaklinowane, żeby się nie zamykały. Wskutek tego wierni słyszeli każdy jęk i stęk Erica, echo długich, nieregularnych pierdnięć oraz dźwięk samych odchodów wpadających z pluskiem do wody – czasem w postaci stałej, czasem nie. A potem pojawił się smród. Z początku był to tylko delikatny zapaszek, lecz prędko nabrał intensywności i bardzo szybko wypełnił cały kościół – fetor na biblijną miarę, straszny i przerażający. Obrzydliwe gazy wydalone przez Erica opróżniły tylne ławy z wiernych równie skutecznie, co gaz musztardowy wrogie okopy podczas pierwszej wojny światowej, a siedzące tam osoby były zmuszone szukać schronienia gdzieś z przodu. Jedna z nich zajęła miejsce Erica i Jack, nadal nie mając pewności, jak należy się zachować w kościele, wziął mężczyznę za klapy i zrzucił z ławki, gdy ten odmówił zwolnienia miejsca.
– Zagraj ten hymn, dobrze? – syknął brat James do brata Wyatta. – Już! Zespół zaczął grać, wierni zaczęli śpiewać i stopniowo kościół odzyskał aseptyczną świętość. Gdyby jednak ktoś się obrócił, zobaczyłby małego chłopca niezgrabnie drepczącego po korytarzu ze spodniami spuszczonymi do kostek, który zerka przez ramię i ukradkiem ściąga kawałki co bardziej chłonnego papieru z tablicy ogłoszeń. Hymn się skończył i mężczyzna nazwiskiem George Herring wyszedł przed ołtarz, by a cappella zaśpiewać pieśń sławiącą Pana. Przeszkodziły mu w tym trzykrotnie dźwięki spuszczanej wody i twardego włosia szczotki skrobiącego porcelanową muszlę klozetową. Nikt nie miał pretensji o to, że George dwa razy zapomniał słowa, ale wrócił na swoje miejsce z poczuciem porażki. Za to Eric pojawił się na swoim z wyrazem triumfu na zaczerwienionej twarzy. – Lepiej się czujesz? – spytał go Jack. – Znacznie lepiej, dzięki, ale mam nogi jak z waty. Mam nadzieję, że taksówkarz o nas nie zapomni. Nie chciałbym iść z powrotem na piechotę. Zaśpiewali kolejny hymn – W krwi Baranka siła – a potem, jakże stosownie, na ambonę wyszedł Logan Bloodworth. Był w ciemnym garniturze i nosił krawat z czerwonego jedwabiu. Wyglądał na człowieka wyrobionego, lecz celowo mówił jak swojak. Opowiadał o znaczeniu wyznawania grzechów popełnionych przez siebie, a nie bliźnich oraz o wadze bezgrzesznej żarliwej modlitwy, ilustrując to prostą historią o staruszce imieniem Loretta, modlitwami młodej Becky oraz mapą opadów. – Nie jest jeszcze za późno – wabił ich. – Módlcie się do Boga z zapałem i otwartym sercem. Proście Go, by wybaczył wam grzechy i pozwolił wam na chrzest w krwi Jego syna, Jezusa Chrystusa Pana Naszego. Już dziś możecie wyjść przed ołtarz i oddać się Jezusowi, a On was przyjmie. Weźmie was w swoje ramionami, obdarzy miłością i będzie chronił od dziś aż do dnia, gdy pójdziecie do Nieba i uściśniecie Mu dłoń. Wierzcie mi, ludzie, jeśli to zrobicie, każdy dzień waszego życia będzie tak szczęśliwy i satysfakcjonujący jak samo Boże Narodzenie. A ci z was, których już łączy szczególna relacja z Chrystusem, również wyjdźcie i ponówcie swoje oddanie, i koniecznie weźcie z sobą kogoś, kto jest już bliski wystąpienia tutaj przed szereg, ale potrzebuje tylko pomocnego szturchnięcia, by ruszyć w odpowiednim kierunku. I ci z was, którzy przyszliście tu z chorobami i którzy czujecie się źle, przywleczcie tu swoje zmęczone kości i pozwólcie Jezusowi, by się wami zajął. Ja i brat James położymy na was dłonie i przyzwiemy moc Pana, by was uzdrowił i zawstydził wszystkich tych, co każą wam przestać narzekać i cieszyć się z tego, co macie. – Alleluja! Chwalmy Pana! – odkrzyknęli wierni chaotycznie. Logan Bloodworth odsunął się od mikrofonu, wyciągnął ramiona wysoko do góry i zaczął coś paplać. Siostra Lurlean zagrała na pianinie melancholijny hymn, a brat Bill akompaniował jej, głaszcząc perkusję parą drucianych szczoteczek. Brat Wyatt jednak przesunął gitarę na bok, gotów do znacznie ważniejszego występu – mianowicie
tłumaczenia języków, jakimi mówił brat Logan, na zrozumiałą angielszczyznę. Trudno było stwierdzić, czy brat Logan stracił swoje umiejętności, czy nie, ponieważ nie wyszła ani jedna osoba, żeby skorzystać z którejkolwiek z jego ofert. Ludzie rozglądali się po świątyni, żeby sprawdzić, czy ktoś jest bliski wystąpienia przed szereg, od czasu do czasu kiwając zachęcająco głowami, ale nikt się nie ruszył. Jack spojrzał na zegarek. Taksówka będzie za dziesięć minut. Teraz albo nigdy. Nabrał głęboko powietrza w płuca i wstał. Eric spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Poczekaj tu na mnie, Ericu. Muszę o czymś porozmawiać z bratem Loganem. Eric nie miał zamiaru zostać sam i chwycił Jacka za płaszcz. Poczucie ulgi wypełzło na twarz brata Jamesa, który już zaczął się obawiać, że spotkanie odnowy religijnej spełznie na niczym. Uśmiechnął się ciepło do zbliżających się nieznajomych. Nie bez powodu brat Logan jest taki drogi! – Chcemy zostać uleczeni – oznajmił Jack. – Jelita chłopca? – spytał z powagą brat James. – Nie. – Jack był zaskoczony pytaniem. – Właśnie się odetkał. – Czy zatem chodzi o jego dłonie? – Brat James zauważył rękawice kuchenne Erica. – Nie – powtórzył Jack już nieco rozdrażniony. – Chodzi o mnie. – Jak masz na imię, synu? – spytał brat James. – Jack. Jack Guravitch. Brat James poprosił go, żeby ukląkł. Gdy Jack zajął odpowiednią pozycję, brat James i brat Logan położyli dłonie na jego głowie, a brat James zawezwał Jezusa: – Panie Jezu, zlituj się nad sługą swoim Jackiem, który klęczy tu dziś wieczór przed Tobą. Potrzebując Twojej pomocy, jest tu, aby powierzyć Tobie swoje życie i… Jack mu przerwał: – Nie chcę powierzać Mu jeszcze całego swojego życia – powiedział. – Jestem Żydem. Chcę Mu powierzyć swoje włosy, a jeśli powstrzyma ich wypadanie, pewnie powierzę Mu się cały w późniejszym terminie. Brat Logan i brat James spojrzeli po sobie niepewnie. W takiej sprawie musieli się najpierw pomodlić i Logan uwolnił całą moc języków. Jack słyszał tylko jakąś bezsensowną gadaninę, lecz na szczęście w pobliżu był brat Wyatt, który słuchał i tłumaczył słowo Boże. Chociaż brat Wyatt narodził się ponownie, owo przeżycie nie wpłynęło na jego słownictwo i tłumaczył słowa brata Logana, nie dbając o formy. – Bóg mówi, żebyś się odpieprzył i przestał marnować Mu czas! Brat James był skonsternowany słowami Wyatta. – Wyatt, jesteś pewien, że On tak powiedział? (Miał powody do sceptycyzmu. Poprzednim razem Wyatt przetłumaczył podobnie obco brzmiący język jako wiadomość od Boga dla brata Jamesa, żeby kupił Wyattowi nowego fendera telecastera. Bóg powiedział, że Wyatt gra pięknie, ale będzie czynił to jeszcze piękniej na Jego chwałę, jeśli dostanie nową gitarę).
– Coś w tym rodzaju – odparł Wyatt. – Powiedział, że nie chce mieć nic wspólnego z zabójcą Chrystusa. Bracia James i Logan byli zaskoczeni siłą tych słów, lecz w pełni zgadzali się z ich wymową. Zdjęli dłonie z głowy Jacka i brat James zaczął cicho mówić do niego i Erica: – Myślę, że będzie najlepiej, jeśli opuścicie już kościół – powiedział stanowczo. – Aby oszczędzić wam wstydu, poproszę brata Billa, żeby odprowadził was do tylnego wyjścia. Zgromadzonym powiemy, że otrzymujecie w zakrystii poradę indywidualną. I, Bill, poczekaj tam jakieś dziesięć minut, dobrze? Jeśli od razu wrócisz sam, nikt nigdy tu do nas nie wyjdzie! Jack i Eric, nieco wstrząśnięci obrotem spraw, potulnie poszli za bratem Billem do tylnego wyjścia i opuścili kościół. Przeszli na przód budynku, gdzie zobaczyli czekającą już na nich taksówkę. – Chyba nie musimy o tym opowiadać pozostałym, prawda, Ericu? – odezwał się Jack. – Pewnie nie – odparł Eric. – Ale ty nie zabiłeś Jezusa, prawda? – Oczywiście, że nie. Ale jeśli kiedyś spotkam jeszcze brata Wyatta, prawdopodobnie zabiję jego!
Złodziej w barze – Pamiętasz, czy Doktorek podał nazwę tego baru? – Nie mówił. Powiedział tylko, że to jedyny tutaj. – Zatem to musi być ten – powiedział Jack. – Ciekawe, dlaczego nazywa się Krowia Myjnia? Był kwadrans po ósmej i Doktorek, Bob oraz Nancy jeszcze nie przyszli. Jack poprosił o stolik dla pięciu osób przy ścianie i zamówił napoje – dla siebie piwo, a dla Erica colę. – Chyba znowu muszę iść do toalety – powiedział Eric. – Do stu diabłów, dzieciaku! Za chwilę nic z ciebie nie zostanie. Wiesz, gdzie są toalety. Mijaliśmy je, wchodząc do sali. Po drodze Eric wpadł na Doktorka. – Nie mogę rozmawiać, doktorze. Muszę do toalety. Jack jest tam. Doktorek uśmiechnął się do siebie i poczekał na Nancy i Boba. Cała trójka przyłączyła się do siedzącego przy stoliku Jacka, a Bob zamachał do kelnerki, żeby przyciągnąć jej uwagę. – Bob, specjalnie dla ciebie wziąłem stolik przy ścianie. Mam nadzieję, że to doceniasz.
– Jasna sprawa, ale skąd mam wiedzieć, że nie zrobiłeś tego we własnym interesie? Gdyby dziś wieczorem sos spłynął mi po karku i padłbym martwy, to nie miałbyś szofera, który dowiózłby twój tyłek do Missisipi, co nie? – Ej, Bob, czego się napijesz? – przerwał mu Doktorek. – Kelnerka do nas idzie. – To, co zwykle – odpowiedział Bob. Doktorek złożył zamówienie. – Jak się udała msza? – spytał. – W porządku – odparł Jack nonszalancko. – I tyle? Po prostu w porządku? Nie ukrywasz przypadkiem czegoś przede mną? Spytam Erica, kiedy wróci. On mi powie. A przy okazji, mówiłem ci, że meksykańska kuchnia załatwi sprawę. – Eric powie ci to samo, co ja – odparł Jack. – Mam jednak nadzieję, że pozbędzie się wszystkiego, zanim wrócimy do autobusu. To, co z niego wychodzi, okropnie śmierdzi. Jakby siedziało tam tygodniami. – To miły chłopak, prawda? – powiedziała Nancy. – Jest jak dobre jajko sadzone. – Owszem – odparł Jack. – Ale obecnie wypuszcza z siebie smród zgniłych jajek, Nancy, więc nie zdziw się, jeśli powietrze co jakiś czas zrobi się gęste. – Dzięki Bogu, my mieszkamy w hotelu, Nancy – zauważył Doktorek. – Ale na wszelki wypadek może zamkniemy dziś okno. – Wraca – ostrzegł Jack. – Koniec złośliwości. – To już chyba wszystko – powiedział Eric. – Tym razem prawie nic nie zrobiłem i nie było to płynne. Jak kolacja w hotelu, doktorze? – Udana, dziękuję, że pytasz. Okazuje się, że nasza restauracja akurat dziś rano wprowadziła desegregację, więc Nancy i Bob byli szczęśliwi. – To pewnie dlatego, że słyszeli, jak z tobą wczoraj rozmawiałam, Gene – powiedziała Nancy. – Ale to dobrze, że robimy postępy, powoli wprowadzamy zmiany. Kiedy następnym razem przyjadę do Nashville, przywiozę z sobą Dorę i zabiorę ją do hotelu. Już ona im powie do słuchu, jeśli wrócą do dawnych zwyczajów. – Co to jest desegregacja? – spytał Eric. – Kiedy łączysz ludzi różnych ras, zamiast ich dzielić – wyjaśnił Doktorek. – Kiedyś ty, Nancy i ja nie moglibyśmy siedzieć przy tym samym stole co Jack i Bob, ponieważ Jack jest Żydem, a Bob jest czarny. Byliby dyskryminowani i zmuszeni jadać w innych restauracjach, chodzić do innych szkół i siadać w innych częściach kina czy kościoła. Teraz ludzie nie chcą z nimi razem siedzieć, ponieważ obaj są niemili. Nie dlatego, że są innej rasy. – Ty zawsze musisz postawić na swoim, co, Gene? Szczęśliwy dopiero, kiedy kogoś sponiewierasz – zaśmiał się Bob. – Jack był dyskryminowany dziś w kościele – oznajmił Eric. – Jeden człowiek
nazwał go zabójcą Chrystusa, ale Jack powiedział, że nie tknął Go nawet palcem. – To już lepiej – wyszczerzył się Doktorek. – Co jeszcze działo się dziś w kościele? – Nie mogę powiedzieć, doktorze. Jack chciał, żebym nie mówił. Doktorek wybuchł śmiechem. – Wiedziałem. Po prostu wiedziałem, że coś knujesz, Jack. Powiesz mi teraz? – Nie i Eric też nic nie powie. – Założę się, że to miało związek z tymi twoimi cholernymi włosami, co? – Skąd pan to wiedział, doktorze? – wyrwało się Ericowi, który zaraz się zmieszał, gdy zobaczył minę Jacka. Blisko wejścia znajdowała się scena. Kiedy przyszli do Krowiej Myjni, śpiewała na niej jakaś dwudziestolatka, ale teraz zajął ją mężczyzna zbliżający się do sześćdziesiątki. Nazywał się Brett Turbine. Za nim stały trzy gitary oparte o ścianę, a on stroił czwartą. Podczas tej czynności opowiadał jakieś historie i dużo się śmiał. Miał głęboki, chropawy głos, na który wpłynęły lata picia wysokoprocentowych alkoholi i palenia papierosów, a jego twarz wyglądała niczym pustostan zajęty przez bezdomnych. Kiedy brzmienie gitary już go zadowoliło, wstał z wysokiego stołka i zaczął grać. Śpiewał o piciu wysokoprocentowego alkoholu, paleniu papierosów i bezdomności, śpiewał o zdradzaniu kobiet i zdradzaniu mężczyzn, o umierających kowbojach i okaleczonych dzieciach. Po każdej piosence przypominał zgromadzonym w tę sobotnią noc gościom o dawaniu napiwków obsługującym ich kelnerkom oraz, jeśli podoba im się to, co słyszą, wrzucaniu pieniędzy do dużego plastikowego wiadra stojącego na krawędzi sceny. – Jeny, no co za wesołek. Jak przyjdzie kelnerka, zamówię dwie szklanki – jedną z piwem, drugą pustą na łzy. Na plus można mu zaliczyć tylko wygląd. Przynajmniej nie przypomina manekinów, jakie ja i Marsha widzieliśmy na Grand Ole Opry. Wyglądali, jakby dopiero co wyszli od jakiejś kosmetyczki i sklepu z fikuśnymi ciuchami. Gene, słyszałeś historię, jak Elvis grał na Grand Ole Opry? Był tam raz i nigdy już nie wrócił. Jakiś stary facet poradził mu, żeby zajął się prowadzeniem ciężarówki, bo nigdy nie zrobi kariery. Ha! To było jeszcze wtedy, gdy Opry odbywało się w Ryman Auditorium przy Piątej, zanim przenieśli się tutaj. A jak myślisz, kto grał na pianinie na otwarciu nowej sali? Podpowiem: twój i mój dobry znajomy. Doktorek zastawiał się chwilę. – Nie mam pojęcia – poddał się. – Richard Milhous Nixon we własnej osobie. Ha! – Muszę iść do łazienki, Gene. Gdzie ona jest? – spytała Nancy. – Ja wiem, pani Skidmore – powiedział Eric. – Zaprowadzę panią. – To bardzo miłe z twojej strony, Ericu, z przyjemnością z tobą pójdę. – Spojrzała na Jacka. – Mógłbyś się wiele nauczyć od tego młodego człowieka.
– Dlaczego ona zawsze się mnie czepia? – spytał Jack, kiedy Nancy i Eric odeszli od stolika. – Myli mnie z kimś? – Kto wie? – wzruszył ramionami Doktorek. – Słyszysz głos Nancy, ale to nie ona wypowiada te słowa. Musisz o tym pamiętać. Cholera! Co ona tam wyczynia? Brett Turbine przestał śpiewać i klęknął na skraju sceny, mówiąc coś do Nancy, która właśnie dzieliła pomiędzy siebie a Erica pieniądze wyjęte z wiadra piosenkarza. Potem wrócił do mikrofonu i ze śmiechem oznajmił, że jest okradany przez parę najbardziej poszukiwanych przez FBI przestępców i prosi o pomoc. Doktorek znalazł się tam jak najszybciej. – Każdy może wziąć te pieniądze, Gene – wyjaśniła Nancy. – Ludzie je wyrzucają. Już ich nie chcą. Podkradanie rzeczy ze sklepu Ike’a Godseya to jedno, ale publiczne okradanie Bretta Turbine’a to zupełnie co innego. Doktorek poprosił Bretta, żeby kontynuował występ, i obiecał zająć się sprawą. Eric pospiesznie wrzucił swój udział w łupach z powrotem do wiadra, ale Nancy ściskała banknoty i Doktorek musiał siłą rozewrzeć jej palce. Nancy zaczęła się denerwować i Doktorek dostrzegł zimny błysk w jej oczach, pewny znak nadciągającego wyjątkowego niebezpieczeństwa. Przypomniał sobie, że poprzedniego dnia były jej urodziny, i to wykorzystał. – Chodź, Nancy, czekają na ciebie przy stoliku. Chcą ci zaśpiewać sto lat. Nancy zwolniła na chwilę uścisk dłoni, co wystarczyło, żeby Doktorek wyjął banknoty z jej dłoni i odłożył je do wiadra. – Są moje urodziny? – spytała z niedowierzaniem. – Nie miałam pojęcia. Ile mam lat? – Porozmawiamy o tym przy stoliku. Najpierw chodźmy do łazienki. Ericu, wracaj do reszty, ja zajmę się Nancy. – Wyjął z portfela banknot dwudziestodolarowy i przyciągnął uwagę Bretta. – Kiedy zobaczy pan, że wracamy do stolika, tamtego pod ścianą, może pan zaśpiewać sto lat? Ma na imię Nancy. – Z przyjemnością – uśmiechnął się Brett. – Dzięki za załatwienie sprawy, dziadku. Eric wrócił do stolika, a jego dłonie w gumowych rękawiczkach były wyjątkowo mokre. Jack pokręcił głową z udawanym rozczarowaniem. – Nie dość, że donosiciel, to jeszcze desperado – powiedział do Boba. – Taki młody i niewinny. Kto by pomyślał? – Ja nic nie zrobiłem, Jack. To pani Skidmore wzięła pieniądze. – Ja tylko wykonywałem rozkazy, co? Stara dobra obrona norymberska? – Chyba mamy zaśpiewać sto lat pani Skidmore, kiedy wróci – powiedział Eric. – Nienawidzę tego śpiewać – skrzywił się Jack. – Tak samo jak nienawidzę śpiewania Auld Lang Syne i sylwestrowych czapeczek. Mam nadzieję, że zanim wróci do stolika, całkiem o tym zapomni. – Coś mi się widzi, że ty i Brett Turbine szybko byście się dogadali. On też nie
wygląda na takiego, co to lubi świętować. I w tym momencie, jakby chcąc zbić zarzut Boba, Brett zaczął śpiewać Sto lat, a gdy Nancy i Doktorek szli do stołu, przyłączył się do niego tłum bawiących się w sobotni wieczór gości lokalu. Nancy nie usiadła, tylko stała rozpromieniona, pochłonięta tą chwilą i uprzejmie przyjmowała życzenia od otaczających ją osób. Kiedy piosenka się już skończyła, Brett powiedział do mikrofonu: – Wszystkiego najlepszego, Nancy. Gdybym był dwadzieścia lat starszy, jak nic byłabyś moja, słonko.
Kraciasta utarczka Następnego ranka opuścili Nashville i ruszyli autostradą międzystanową numer czterdzieści w kierunku Memphis. Klony zostały zastąpione przez ambrowce i pojawiły się pierwsze pola bawełny. Bob nie przekraczał dozwolonej prędkości, utrzymywał przepisowe sto dziesięć kilometrów na godzinę. Gene i Nancy drzemali. Jack czytał nieaktualną już gazetę kupioną w Nashville, a Eric kończył Drugą Księgę Kronik – dodatkowych milion sześćset dwadzieścia trzy tysiące dwadzieścia jeden ofiar śmiertelnych. – Toaleta jest zablokowana – oznajmił Jack. – No co za gówno! – wykrzyknął Bob. – No nasze przecież – zgodził się Jack. – Jasne, że nasze, matole! To był tylko okrzyk irytacji. Kto ją zablokował? – Wszyscy – powiedział Doktorek. – Zatrzymamy się na następnej stacji i opróżnimy zbiornik. Wiesz, jak to zrobić? – Nie wiem! – warknął Bob. – Znowu będę musiał przeczytać tę cholerną instrukcję! – Ja przeczytam – zaoferował się Jack. – Skończyłem gazetę. – Założę się, że spuściłeś ją w kiblu, co? – Jeśli nie przestaniesz marudzić, wsadzę tam twoją głowę! – Wy dwaj, albo zacznie się zachowywać jak należy, albo nie pojedziecie już więcej na żadną wycieczkę! – zganiła ich Nancy. – W moim autobusie nie będzie żadnych kłótni. – Przepraszam, Nancy – powiedzieli jednym głosem Bob i Jack. – Dla was „pani Skidmore”, bardzo proszę! Naprawdę, Arnoldzie, mam ochotę kazać im obu wysiąść, żeby resztę drogi musieli przejść pieszo. Nie mogę się już doczekać emerytury. – Możesz ich ukarać, każąc im opróżnić zbiornik na fekalia – podsunął jej Doktorek. – Dobry pomysł, Arnoldzie. Bob i ten drugi… Tak, ty, do ciebie mówię – powiedziała, patrząc surowo na Jacka. – Obaj opróżnicie zbiornik, kiedy się
zatrzymamy. Zrozumiano? – Odwróciła się do Doktorka. – Co to jest ten zbiornik na fekalia, kochanie? Dwaj starsi panowie stali przy pisuarach w toalecie na stacji, patrząc przed siebie i udając obojętność. Jeden był ubrany w zieloną kraciastą koszulę i sztruksy, drugi w czerwoną kraciastą koszulę i takąż czapkę myśliwską. Gdyby śmierć szła po któregoś z nich tak wolno, jak wolno wychodził z nich mocz, przynajmniej jeden z nich byłby zadowolony. Ostatni raz stali tak blisko siebie niemal pięćdziesiąt lat temu, kiedy na werandzie Krainy Dębów w towarzystwie Hiltona Travisa palili cygara. Brandon Travis skończył pierwszy. Z wykładanej kafelkami podłogi podniósł plecak oraz znak zrobiony z kartonu i bez mycia rąk wyszedł z toalety. Brandon podróżował od trzech dni. Pogodziwszy się z nieuniknionym procesem za zniknięcie jego siostry, zarządcy domu spokojnej starości doszli do wniosku, że opłacanie Brandonowi hotelu nie ma już sensu. Wskutek jego nalegań wypłacili mu jednak równowartość biletu lotniczego pierwszej klasy do Memphis oraz opłaty za przejazd taksówką stamtąd do Clarksdale. Brandon, przekonany, że szczęście do niego wróciło, odwiedził kasyno w pobliskim Grantville, gdzie przekonał się, że jednak nie wróciło – w niecałą godzinę stracił nie tylko otrzymane pieniądze na przejazd, lecz także całą gotówkę, jaką miał przy sobie. Nie pozostała mu inna możliwość, jak tylko wrócić autostopem. Aby mieć przewagę nad ewentualnymi konkurentami na drodze, oderwał bok kartonowego pudła i napisał na nim: „WETERAN Z WIETNAMU”. Brandon nigdy nie walczył w żadnej wojnie, ale nie miało to znaczenia. Bez trudu łapał przejeżdżające samochody czy ciężarówki. Problem polegał na tym, że nie udawało mu się daleko nimi zajechać. Na jego niekorzyść działały: smród niemytego ciała, który z godziny na godzinę był coraz silniejszy, styl prowadzenia rozmowy, pełen rozgoryczenia i przekleństw oraz nieprzyjemny nawyk głośnego odkrztuszania flegmy i następnie jej połykania. Wskutek tego często łapał okazję, ale krótko nią podróżował. Teraz stał przy wejściu na stację, zabiegając o podwózkę do Memphis. Doktorek wyszedł z toalety i poczekał na Nancy. Ta wyszła z damskiej z mokrymi rękoma. – Tam nie ma żadnych ręczników, Gene. Dasz wiarę? Doktorek nie widział sensu, by opowiadać jej o automatycznych suszarkach do rąk zamontowanych na ścianie, i dał jej swoją czystą chusteczkę. – To nic nie daje, Gene – powiedziała po chwili. – Materiał jest za cienki. Upuściła chusteczkę na podłogę i zaczęła wycierać dłonie o jego koszulę. Doktorek podniósł chusteczkę i wziął Nancy pod ramię. Gdy już wychodzili z budynku, stojący przy wyjściu mężczyzna zaczął do nich krzyczeć:
– Nancy Travis! Co ty, na Boga, tu robisz? Chaney, czy to ty, sukinsynu? Porywacz! Zatrzymali się gwałtownie, a Doktorek wpatrywał się z niedowierzaniem w mężczyznę, koło którego dopiero co stał w toalecie. Powoli docierało do niego, co się stało. To się nazywa mieć farta. Nawet przez moment nie wziął pod uwagę tego, że ich ucieczkę do Coffeeville pokrzyżuje brat, z którym Nancy nie utrzymywała kontaktu. A oto Brandon, pełnym głosem ujawniający ich tożsamość sporej już grupce. Doktorek nie tylko zaniemówił, lecz także dostał paraliżu umysłowego i nie był w stanie wymyślić niczego, co w tej sytuacji można by powiedzieć lub zrobić! Choć raz alzheimer Nancy do czegoś się przydał. Naprawdę nie miała pojęcia, kim jest ten krzyczący do nich człowiek, i wrzasnęła na niego, kiedy próbował jej dotknąć. Jej przeświadczenie było całkowite i przekonujące, więc gdy gapie zauważyli, że Doktorek ma trudności z powstrzymaniem mężczyzny, sami mu pomogli. – Zabierzcie ode mnie te łapy! – huknął na nich Brandon. – Ta kobieta jest moją siostrą, a ten człowiek ją porwał! – Nigdy wcześniej pana nie widziałam! – odkrzyknęła mu Nancy. – Mój brat nie żyje, zginął w zderzeniu z traktorem dwadzieścia lat temu. A ten człowiek jest moim mężem! Jak pan śmie mówić takie rzeczy? Zadzwoń na policję, Gene. Ten człowiek oszalał, trzeba go zamknąć w szpitalu! – Sama, kurwa, oszalałaś! – odparował Brandon. Trzymający go kierowca ścisnął go mocniej i Brandon niechętnie zdał sobie sprawę, że opinia publiczna znowu nie liczy się z jego zdaniem. Przestał się wyrywać i zaczął zachowywać się pojednawczo. Jako że niedawno wykradł portfel wiekowemu kierowcy, który był na tyle uprzejmy, że go podwiózł – pod wpływem impulsu włożył go do kieszeni swojej kurtki zamiast schowka na rękawiczki, jak go proszono – nie miał ochoty wciągać w to policji. Tymczasem na miejscu pojawił się Bob. Zostawił Jacka i Erica, żeby wypompowali nieczystości do ścieku, i ruszył do punktu gastronomiczno-usługowego z zamiarem wycyganienia papierosa od Doktorka. Zawahał się, gdy zobaczył zamieszanie, po czym mimochodem przesunął się tak, aby znaleźć się obok Doktorka, więc dla osoby postronnej wyglądał na kolejnego gapia. Doktorek dostrzegł go, ale udawał, że się nie znają, i dopiero kiedy Brandon spojrzał w inną stronę, wyszeptał po kryjomu, żeby Bob wyjął wózek inwalidzki ze schowka i chloroform z apteczki. Bob zniknął równie cicho i dyskretnie, jak przyszedł. Brandon przeprosił zgromadzonych. Cały ten hałas, wyjaśnił, był nieporozumieniem, pomyłką spowodowaną słabością jego umysłu – walka za ojczyznę w Wietnamie niekorzystnie się na nim odbiła i został cieniem dawnego siebie. Obiecał jednakże opowiedzieć całą historię każdemu, kto zechce go podwieźć do Memphis. Jak można się było spodziewać, nikt nie wystąpił na ochotnika i zgromadzeni się rozeszli. Gdy Doktorek i Nancy szli przez parking, Brandon ruszył za nimi. – Ja wiem, że to ty, Nancy, i wiem, że to ty, Chaney – powiedział cicho i groźnie. –
Nawet przez moment nie myślcie, że to koniec! Doktorek tak właśnie podejrzewał i celowo prowadził Nancy daleko od autobusu, w miejsce, w którym parkowały samochody osobowe. Wiedział, że Brandon spisze tablicę rejestracyjną każdego pojazdu, do jakiego wsiądą, i trzeba się było przed tym zabezpieczyć. Gdy Brandon ich śledził, za nim podążał mężczyzna z pustym wózkiem inwalidzkim, a gdy nikt nie patrzył, pchnął go mocno pod nogi Brandona, aż ten przewrócił się do tyłu. Następnie przytknął mu do twarzy szmatkę nasączoną chloroformem i zawiózł do autobusu. – Co teraz? – spytał Doktorka, kiedy ten do niego dołączył. – Nie mam pojęcia – odparł tamten. – Ale najpierw ukryjmy Nancy. Zabrał ją do saloniku i poprosił Erica, żeby przeczytał jej jakąś opowieść biblijną. – Tylko przyjemną, żadnych historii o umarlakach! Następnie Doktorek poszedł do swojej apteczki i grzebał w niej dopóty, dopóki nie znalazł tego, czego szukał. Powiadomił Jacka o całej sytuacji i poprosił go, żeby sprawdził, czy na parkingu nie ma jakiejś ciężarówki z otwartymi drzwiami. – Tylko postaraj się nie zwracać na siebie uwagi, Jack. Udawaj, że po prostu wyszedłeś rozprostować nogi. Podszedł do bezwładnego Brandona i osłuchał go za pomocą stetoskopu. – Dobry Boże, ten człowiek ma serce wołu! – zawołał. – Bob, jak myślisz, ile on waży? – Ze sto kilo. – To chyba będzie akurat – stwierdził Doktorek i wyjął strzykawkę. Wbił igłę w membranę fiolki, napełnił strzykawkę i pstryknął ją palcami. Podciągnął rękaw koszuli Brandona, znalazł żyłę i zaaplikował mu całą zawartość strzykawki. – Jak długo będzie nieprzytomny, Gene? – spytał Bob. – Według moich wyliczeń jakieś trzydzieści sześć godzin. Musimy tylko znaleźć sposób, żeby się go stąd pozbyć. Wolałbym nie mieć go na pokładzie. Jack wrócił z wiadomością, na jaką liczył Doktorek. Przechadzał się pomiędzy ciężarówkami, od niechcenia się przeciągając i co jakiś czas ziewając, ale wszystkie były zamknięte. Już miał iść powiedzieć o tym Doktorkowi, gdy podjechała ciężarówka na tablicach rejestracyjnych z Nevady, a kierowca wyszedł i ruszył do punktu usługowego. Jack przeszedł na tył pojazdu i zobaczył, że kłódka nie jest zamknięta. Bob pchający wózek i Doktorek poszli za Jackiem do wskazanej naczepy. Sprawdzili, czy nikt ich nie widzi, i otworzyli drzwi. Ciężarówka wiozła materace owinięte w gruby plastik. Jack wszedł do środka i zaczął wciągać bezwładne ciało Brandona, a Doktorek i Bob je pchali. Pomiędzy stertami materacy było małe przejście i Jack zaciągnął Brandona w głąb, żeby nie było go widać po otwarciu naczepy. Bob pomógł mu tak ułożyć materace, żeby Brandon miał wygodną podróż, i zrolował koc używany do osłony przedmiotów podczas transportu, a powstałą w ten sposób cienką
poduszkę włożył mu pod głowę. Doktorek przyglądał się przyjaciołom, po czym dał Jackowi pięćset dolarów, żeby włożył je do kieszeni Brandona. – Nie szkoda ci na niego pieniędzy, Doktorku? – Ciężarówka jedzie do Las Vegas, Jack. Jeśli Brandon obudzi się tam z pieniędzmi w kieszeni, nie wyjedzie, dopóki wszystkiego nie straci. To da nam więcej czasu. Zamknęli kłódkę, odeszli od ciężarówki i z daleka przyglądali się, jak kierowca wrócił, uruchomił silnik i z nieznacznie cięższym załadunkiem wrócił na autostradę. – Powinieneś być bossem mafii, Gene – zaśmiał się Bob. – Marnowałeś czas, lecząc ludzi! – Ile przepisów już złamaliśmy? – spytał Jack nieco zaniepokojony. – Na pewno pięć, może sześć. Trudno spamiętać. Wrócili do autobusu i natychmiast odjechali, postanawiając już się więcej nie zatrzymywać przy autostradzie. Doktorek, zmęczony całą sytuacją, poszedł się położyć. Minęło trochę czasu, nim Nancy zauważyła jego nieobecność. – Gdzie jest Gene? – spytała Jacka. – Odpoczywa u siebie. Chyba te wszystkie nieprzyjemności dały mu się we znaki. – Na miłość boską! – Nancy machnęła lekceważąco ręką. – Są w życiu gorsze rzeczy niż brak ręczników papierowych w toalecie!
Memphis Dojechali do Memphis w środku dnia. Miasto istniało niecałe dwieście lat, choć samo miejsce było zamieszkane od tysięcy – przez Indian, którzy budowali kopce w kształcie ściętych piramid, na długo zanim Egipcjanie w ogóle o tym pomyśleli, a potem przez Czikasawów, którzy stracili swoje ziemie, przegrywając z Hiszpanami, Francuzami, a na koniec Brytyjczykami. – Powinniśmy posłuchać dziś bluesa – oznajmił Bob. – Wiecie, jako antidotum na to błyszczące gówno, którego wczoraj słuchaliśmy. Jak wam to pasi? – Jasne. Możemy zjeść w hotelu, a potem przejść się na Beale Street. Na pewno mamy gdzie zaparkować przy hotelu? – Rezerwują nam miejsce na ulicy zaraz przy wejściu i mamy je do jutra do południa. Gdyby w ten weekend nocowała tam jakaś drużyna sportowa lub muzyk, to mielibyśmy pecha, ale nie nocują, więc jest w porzo. To był pomysł Doktorka, żeby ostatni wieczór w trasie spędzili wystawnie. Pieniądze, które Nancy odłożyła na ten wyjazd – te, które Doktorek zabrał z jej szafy, kiedy była w domu opieki – były prawie nietknięte. Zapłacił za benzynę, posiłki, dwie noce w hotelu Union i właściwie tyle. To, co zostanie, kiedy dotrą do Coffeeville,
zamierzał przekazać Bobowi – na pokrycie kosztów podróży do Montrealu i z powrotem oraz wynajęcia autokaru. – Byłem w toalecie, Jack, i wszystko wróciło do normy – powiedział Eric. – To świetnie – odparł Jack. Chłopak zwrócił się do Gene’a: – Doktorze, Jack powiedział wczoraj, że jestem jak ludzki obłok gazu i gdyby pan zapalił koło mnie papierosa, to całe Nashville wyleciałoby w powietrze. – Naprawdę? – zdziwił się Doktorek. – Nie ma to jak mała hiperbola, co, Jack? – Mówię, co widzę, Doktorku. To krzyż, który muszę dźwigać. – To krzyż, który wszyscy musimy dźwigać – skwitował Doktorek. – Co Nancy tam robi, Ericu? – Szuka ludzi, proszę pana. Mówi, że kogoś zgubiliśmy. Nancy cały czas myślała, że kogoś brakuje, ale nigdy nie była pewna kogo. Doktorek za każdym razem jej tłumaczył, że od początku podróży jest ich tylko pięcioro, i przypominał jej, kim są Bob, Jack i Eric. Przyjmowała te wyjaśnienia bez sprzeciwu, ale i tak po chwili powtarzała to pytanie. Było to frustrujące dla Doktorka, ale jeszcze bardziej dla Nancy i Doktorek nigdy o tym nie zapominał. – Ej, Jack, weź mapę i mów mi, jak dojechać do Union Street – poprosił Bob. – Szukamy hotelu Peabody. Zgodnie z zapowiedzią miejsce parkingowe na nich czekało i Bob, który teraz już miał wprawę w manewrowaniu autokarem, bez problemu na nim stanął. Wyszli do nich portierzy, którzy wzięli bagaże i poprowadzili ich do recepcji. Doktorek zapłacił gotówką za trzy zarezerwowane pokoje – jeden dla niego i Nancy, drugi dla Jacka i Erica, a trzeci tylko dla Boba. Gdy Doktorek podawał niezbędne informacje, Jack podszedł do konsjerża i spytał, gdzie może znaleźć Darlę Thomas. – Zwykle jest w biurze, o tam – odparł facet od zleceń specjalnych – ale obawiam się, że w ten weekend ma wolne i będzie dopiero we wtorek rano. – Czy mógłbym może dostać jej numer telefonu? – poprosił Jack. – Próbujemy znaleźć jej koleżankę. – Obawiam się, że podawanie informacji o pracownikach jest wbrew zasadom hotelu, proszę pana. Najlepiej będzie, jeśli wróci pan w środę rano. Mogę zostawić dla niej wiadomość, jeśli pan chce. – Proszę jej przekazać, że próbujemy znaleźć Susan Lawrence, dobrze? Nazywam się Jack Guravitch. – Nie udało się? – spytał Doktorek, gdy Jack do nich dołączył. – Nie – westchnął Jack. – Ma wolne do wtorku. Będę tu musiał wrócić z Erikiem. Jutro wynajmę samochód, pojadę za wami do Coffeeville i wrócę we wtorek rano. I tak będę go potrzebował. Jak daleko jest stąd do Coffeeville? – Jakieś sto sześćdziesiąt kilometrów – odparł Doktorek. – Półtorej godziny jazdy.
– To do zrobienia – uznał Jack. – Jakie mamy plany na popołudnie? Eric chciałby zobaczyć rzekę. – Wielkie plany – powiedział Bob. – Nie mówiłem ci tego, Gene, ale przygotowałem niespodziankę dla ciebie i Nancy, a wam, chłopaki, też się spodoba. Zanieśmy torby do pokoju i spotkajmy się tu, na dole. To niedaleko i możemy podjechać tramwajem turystycznym. – A co z rzeką? – spytał Jack. – Missisipi zobaczymy potem – oświadczył Bob. – Mam nadzieję, że młody nie liczy na nic specjalnego, bo nic takiego nie zobaczy. To tylko hektolitry brudnej burej wody płynące w tym samym kierunku. Nic w tym romantycznego. – Nie sądzę, żeby planował napisać o niej sonet. Po prostu chciał ją zobaczyć. – Nie chcę przegapić kaczek – powiedziała Nancy. – Kaczki pluskają się tu w fontannie, Nance. – Nie jestem ślepa, ty głupku – warknęła Nancy na Boba. – Chcę zobaczyć, jak maszerują! Gene, dowiedz się, o której maszerują, dobrze? Doktorek nie miał pojęcia, o czym Nancy mówi ani dlaczego w ogóle w fontannie pływają kaczki. Wrócił do recepcji i przygotował się na zdziwienie, gdy zadawał pytanie. Ale recepcjonistka nawet nie mrugnęła okiem. – Punkt siedemnasta, proszę pana. Ale muszą państwo być tu wcześniej, jeśli chcą mieć państwo miejsca siedzące. Doktorek wrócił z tą wiadomością, a Bob spojrzał na zegarek. – Mamy mnóstwo czasu – powiedział. – Chodźmy. Poszli do windy i Eric wcisnął guzik. Pokój Boba był na trzecim piętrze, pozostałe na ósmym. – Za kwadrans na dole – przypomniał Bob, wychodząc na korytarz. Pokoje Nancy i Doktorka oraz Jacka i Erica znajdowały się po przeciwnych stronach korytarza, blisko klatki schodowej. Następnego dnia, rozmyślał Doktorek, oni znajdą się w Coffeeville, a Brandon w Las Vegas. Nie przewidywał już żadnych problemów. ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
7 Coffeeville
Motel Lorraine Całą piątką byli w motelu Lorraine przy Mulberry Street. Kiedy Martin Luther King stał na balkonie pierwszego piętra 4 kwietnia 1968 roku, człowiek imieniem James Earl Ray klęczał na podłodze łazienki w pensjonacie Bessie Brewer, patrząc na niego przez lunetę sztucera. Minutę po osiemnastej pojedynczy pocisk grzybkujący walnął w policzek Kinga i wysłał go do tej samej Ziemi Obiecanej, o której pastor mówił poprzedniego wieczoru. Po zabójstwie stary motel szybko podupadł i przed zburzeniem został ocalony tylko dlatego, że postanowiono zamienić go w muzeum poświęcone Martinowi Lutherowi Kingowi oraz ruchowi praw obywatelskich. Poprzez artefakty, fotografie, relacje prasowe oraz trójwymiarowe sceny Narodowe Muzeum Praw Obywatelskich opowiadało historię czarnoskórych Amerykanów od czasów ich przybycia do kolonii. Szczegółowo pokazywało okrucieństwo niewolnictwa i niesprawiedliwości praw Jima Crowa, zwracało uwagę na działania Ku-Klux-Klanu oraz Białych Rad i przedstawiało kluczowe wydarzenia z okresu walki o równość, których kulminacją było zamordowanie Kinga. Dla Jacka świadomość tego, że trójka starszych ludzi, z którymi podróżował, kiedyś odegrała swoją rolę w tej walce, nadawała tej wizycie dodatkowego znaczenia. Ale doświadczenie to również go dezorientowało. Chociaż był świadomy biologicznej zasady, że każda dorosła osoba musiała kiedyś być młoda, to emocjonalnie zawsze miał z tym problem. Swojego ojca chrzestnego znał tylko jako człowieka dorosłego – teraz był tłustym grubaskiem po siedemdziesiątce. Doktorek kojarzył mu się z siedzeniem i fotelami, czyli raczej z poprzestawaniem na tym, co działało, niż z idealistycznymi staraniami o zmianę na lepsze, a już na pewno nie z aktywnością. Jack wiedział od ojca, że Doktorek działał w ruchu praw obywatelskich, ale on sam rzadko o tym wspominał. Powiedział mu tylko, że jest zawstydzony swoim brakiem jakiegokolwiek znaczenia i że jedyne, co z tamtego czasu wyniósł, to przekonanie, iż jest tchórzem. Jack dowiedział się znacznie więcej z rozmów z Bobem niż kiedykolwiek od Doktorka – że Doktorek ocalił Boba z płonącego autobusu
w Alabamie i że obaj zostali aresztowani w Missisipi. Gdyby potrzebował dowodu na to, że te opowieści dotyczą faktów, Bob miał go właśnie przedstawić. – Nie zauważyłeś tego, co? – zagadnął Bob Doktorka. – Czego? – Chodź no. Już przeszli wystawy i Eric zaniepokoił się, że zrobią to jeszcze raz. – A co z rzeką, Otis? Nie widziałem jeszcze Missisipi. – Mamy czas. Pokażę tylko Doktorkowi i Nance jedną rzecz. Podeszli za Bobem do serii zdjęć zrobionych za czasów jeźdźców wolności i Bob zatrzymał się przed jednym z nich, wykonanym przed dworcem autobusowym w Montgomery w Alabamie. – Teraz widzisz? – spytał. – Co widzę? – zdziwił się Doktorek. – Człowieku, ślepy jesteś czy jak? – Jeszcze nie, ale musisz mi pokazać, co mam zobaczyć. – Przepraszam, Gene. Zapomniałem o twoich oczach. Bob wskazał na zdjęciu dwie sylwetki stojące bokiem do aparatu. Mężczyzna obejmował kobietę, osłaniając ją przed tym, co rzucał na nich wściekły tłum. – To ty i Nance, Gene. Widzisz? Doktorek spojrzał na zdjęcie i poczekał, aż wzrok mu się przystosuje. – A niech mnie. Hej, Nancy, chodź tutaj i spójrz na to. To ty i ja. Na Boga, skąd o tym wiedziałeś, Bob? – Zobaczyłem to, kiedy byłem tu pierwszy raz. Wiedziałem, że tam byliśmy, kiedy zrobiono to zdjęcie, więc przyjrzałem mu się uważnie. Jeśli chcesz znać prawdę, szukałem siebie, ale zamiast tego natrafiłem na was dwoje. Nancy wpatrzyła się w fotografię. – Nie przypominam sobie, żeby w Nashville były jakieś problemy – powiedziała. – Czy to się działo przed hotelem, kiedy zabraliśmy Boba do restauracji? Mówiłeś chyba, że zniesiono w niej segregację. – Nancy, to jest dworzec autobusowy Union Station w Montgomery, nie hotel Union w Nashville. To zdjęcie zostało zrobione pięćdziesiąt lat temu. Spójrz, jacy młodzi jesteśmy. – Nie wiem, jak ty, ale jak wyglądam dokładnie tak samo. Wyglądam tak jak teraz i jeśli mam być szczera, to nie podoba mi się, że wszyscy ci Murzyni gapią się na moje zdjęcie. Zrobiła taki ruch, jakby chciała zdjąć fotografię ze ściany, i Bob musiał ją powstrzymać. – Zabieraj te swoje łapy ode mnie, pieprzony czarnuchu! – krzyknęła. – Gene, powiedz mu, że jest zwolniony. Weźmiemy innego kierowcę. Nie pozwolę na to, żeby
wynajęty pracownik mnie dotykał. Szamotała się w jego uścisku i Bob był tak wstrząśnięty jej wybuchem, że nieomal udało się jej wyszarpnąć. W sukurs przyszedł mu Jack. – Ty też trzymaj się ode mnie z daleka, Żydzie. Myślałeś, że ja nie wiem, co? Ale ja wiedziałam od początku. Mnie oczu nie zamydlisz. Żydzi i Murzyni zawsze trzymają się razem. Ludzie zaczęli na nich patrzeć i Doktorek zastanawiał się, czy nie będą musieli wynieść Nancy siłą z muzeum. Sytuację uratował Eric. – Pani Skidmore, zabierze mnie pani nad rzekę? Proszę… Zachowanie kobiety zmieniło się niemal natychmiast i wróciła do nich dawna Nancy. – Oczywiście, kochanie. Możemy już iść, jeśli chcesz. – Wzięła go za rękę, a po wyjściu z muzeum drugą ujęła dłoń Boba. – Dziękuję, Bob. To było cudowne. Ty zawsze o nas pamiętasz, prawda, Gene? – Ta kobieta jest z dnia na dzień coraz bardziej szalona, Doktorku – stwierdził Jack, gdy szli z tyłu. – W jednej chwili warczy jak wściekły pies, a w drugiej jest potulna jak baranek. – Wiem o tym – pokiwał smutno głową Doktorek – ale nie możesz obarczać jej odpowiedzialnością za to, co mówi. Musisz pamiętać, że dorastała wśród uprzedzeń, a czy nam się to podoba, czy nie, uprzedzenia są podstępne. Wsiąkają w nas wszystkimi porami i nawet nie zdajemy sobie z nich sprawy. Nancy całe życie zwalczała nietolerancję, a dla osoby z jej środowiska nie było to proste. Ta choroba ją niszczy, rozbija wszystkie mechanizmy obronne. Ona jest teraz w delcie z czasów swojej młodości i nieświadomie wdepnęła w te wszystkie kałuże nienawiści, które się tam zbierały. – Jak sobie poradzisz, gdy będziecie sami we dwójkę? – Coś wymyślę – powiedział Doktorek. – Zastanawiam się nad tym od jakiegoś czasu.
Kaczki Wrócili do hotelu tuż przed wpół do piątej, a w holu w oczekiwaniu na widowisko już gromadzili się ludzie. Doktorek i Nancy zdołali zająć dwa ostatnie miejsca z przodu, a Eric usiadł po turecku na podłodze przed nimi. Bob i Jack, którzy nie byli szczególnie zainteresowani oglądaniem kaczek, weszli na galerię pierwszego piętra, by stamtąd śledzić przebieg zdarzeń. Krótko przed siedemnastą przy fontannie postawiono schodki i od nich do windy rozwinięto czerwony dywan. Jakiś mężczyzna, wyglądający olśniewająco w czerwonej
marynarce i ciemnych spodniach, przedstawił się jako kaczmistrz i zaczął wyjaśniać pochodzenie widowiska, którego świadkiem miała za chwilę być widownia. Ponoć w latach trzydziestych ubiegłego wieku dyrektor hotelu Peabody, niejaki Frank, wraz z przyjacielem imieniem Chip wrócili do hotelu po weekendzie spędzonym w Arkansas na polowaniu na kaczki. Tamtego wieczoru siedzieli w holu, pijąc bourbona, i postanowili wsadzić do wykonanej z marmuru i trawertynu fontanny żywe kaczki na wabia. Ten dowcip – lub kacze jaja, jak określali to niektórzy – okazał się tak popularny wśród gości, że w 1940 roku nadano mu formalny charakter: wyznaczono kaczmistrza i ptaki zaczęły maszerować. W ciągu tych lat zmieniło się jedynie to, że kaczmistrz był teraz czarnoskóry. – Jesteście gotowi zobaczyć, jak maszerują? – spytał. – A zatem muzyka! Rozległ się marsz Johna Philipa Sousy King Cotton, a kaczmistrz podszedł do fontanny i przeprowadził ptaki w dół po schodkach i dywanem do windy. Drzwi się otworzyły, kaczki weszły do środka, drzwi zamknęły się za nimi i muzyka się skończyła. Widownia zaczęła bić brawo. – Nie wiem, jakieś to takie niewłaściwe – powiedział Bob do Jacka. – Martin Luther King daje się zabić i po co? Żeby jakiś czarny mógł zostać kaczmistrzem? Nancy i Eric byli podekscytowani i wraz z innymi gośćmi hotelowymi i turystami nie posiadali się z zachwytu. Doktorka jednakże pokonało zmęczenie i przespał całe wydarzenie, a jego chrapanie na szczęście zagłuszyły hałas, jaki robiły kaczki, i pełen uznania śmiech zebranych. Obudził go Jack. – Ej, Doktorku, teraz żarcie, a potem Beale Street. Wytrzyj brodę i chodźmy. – Restauracja jest czynna dopiero od osiemnastej – oznajmił Doktorek. – Może idź i zrób rezerwację? Jack poszedł i wrócił z wiadomością, że on, Doktorek i Bob będą musieli włożyć marynarki – restauracja Chez Philippe wymaga biznesowego stroju nieformalnego. Doktorek się skrzywił, ale podał Jackowi kartę do pokoju, prosząc go o przyniesienie marynarki. Sam został na dole z Nancy i Erikiem. W restauracji byli pierwszymi gośćmi i dostali stolik w rogu. Jeszcze zanim wzrok zaczął go zawodzić, zmorą Doktorka były jadłospisy – zbyt długie, zbyt skomplikowane, nigdy proste czy zwyczajne. Pogodził się z dziesięciominutowymi torturami, kiedy odezwał się Bob: – Ja wezmę kaczkę – oznajmił, nawet nie otwierając menu. – Jest to jakiś pomysł – zgodził się Doktorek i natychmiast zamknął swoją kartę dań. – Co wy na to? Może być kaczka? – Mi pasuje – powiedział Jack. – Bardzo lubię. – Jak smakuje kaczka? – spytał Eric. – Nigdy jej nie jadłem. – O, to najlepszy z ptaków – wyjaśnił Bob. – Gęsina też jest niezła, ale kaczka lepsza.
– Ja też poproszę kaczkę – przyłączyła się Nancy. – To była jedna ze specjalności Dory. – Zatem kaczka – potwierdził Doktorek i dał znak kelnerowi, że są już gotowi złożyć zamówienie. – Kaczka dla wszystkich – powiedział. Kelner wyglądał na zmieszanego. – Obawiam się, proszę pana, że nie serwujemy kaczki – wyjaśnił przepraszającym tonem. – O czym pan mówi? Dopiero co widziałem pięć. A nam wystarczą góra dwie. – To były maszerujące kaczki, proszę pana. Podanie ich byłoby równoznaczne z kanibalizmem. – Jak pan sobie to wyobraża? – spytał go Doktorek. – Mówi pan, że pochodzimy od kaczek? Że ja jestem kaczką i pan jest kaczką? Pierwsze słyszę. A to jest pierwsza francuska restauracja, w jakiej jestem, która nie ma kaczki w menu. – Nie, proszę pana, oczywiście, że nie. Chodzi o to, że kaczki są zbyt ważną częścią naszego hotelu. Nie podajemy tu kaczek od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku. To byłoby jak zjedzenie domowego zwierzęcia. – Tobie by to nie przeszkadzało, co, Jack? – zagaił Bob. – Założę się, że Bingo byłby smaczny. Jack zignorował tę uwagę i otworzył kartę dań. – Och, pieprzyć tę cholerną kaczkę! – powiedziała Nancy. – Chodźmy gdzie indziej i zjedzmy coś z grilla. Wszyscy siedzący przy stoliku spojrzeli na nią z zaskoczeniem, a kelner zawahał się, niepewny, jak powinien zareagować. Bob pierwszy wybuchnął śmiechem, a po chwili śmiali się wszyscy – z wyjątkiem kelnera. – Dlaczego się śmiejecie? – spytała Nancy. – Co was tak, cholera, bawi? – Twój język – wyjaśnił Bob. – Musimy ci dać odświeżacz oddechu, dziewczyno, zanim gdziekolwiek pójdziemy. Ha! Wrócili do holu i poczekali, aż Bob zapyta kogoś o restaurację serwującą dania z rusztu. Celowo ominął recepcję i rozglądał się za czarnoskórymi boyami hotelowymi. Zobaczył jednego, który wprowadzał do środka wózek z walizkami. – Hej, dzieciaku, jakie jest najlepsze miejsce, żeby zjeść coś z grilla i posłuchać bluesa? – zapytał go. – Gutbucket Club przy Beale Street, proszę pana. Najlepsze jedzenie i najlepsza muzyka. Bob podziękował mu i wsunął w dłoń pięciodolarowy banknot. Przeszli dwie przecznice do Beale Street i bez trudu znaleźli polecany klub. Był już zatłoczony i, co zaniepokoiło Boba, wszystkie stoliki przy ścianach okazały się zajęte. Doktorek wskazał miejsce na podeście ustawionym metr nad główną częścią jadalną –
otaczała go drewniana barierka, żeby nikt nie spadł na stolik poniżej. – Nic ci się tam nie stanie, Bob – powiedział. Przeszli do stolika i Bob usiadł plecami do barierki. Doktorek zamówił piwo dla mężczyzn, mały kieliszek białego wina dla Nancy i dr. peppera dla Erica. – Mam zamówić dla wszystkich? – spytał Bob. – Jedyne, na czym się znam, to grillowanie, a najlepsza z grilla jest wieprzowina. Przystali na jego propozycję. Kelner przyniósł im mieszankę wędzonych w dymie z drewna hikory żeberek (nacieranych, nie marynowanych), długo pieczoną i porozdzielaną na pojedyncze włókna łopatkę wieprzową, surówkę z białej kapusty, fasolę w sosie pomidorowym, sałatkę ziemniaczaną i pieczywo. Do tego podano pikantny sos barbecue, robiony na miejscu przez Gutbucket. – Czy po tym będę musiał iść do toalety jak po meksykańskim jedzeniu, Jack? – spytał Eric. – Nie, nic ci nie będzie. Pomoże ci chodzić tam regularnie, ale nic więcej. Kiedy jedli, na scenie występował stary bluesman Blind Missisipi Johnson, który grał na gitarze ze strojem otwartym i z metalową rurką na małym palcu. Obok niego – tuż obok, na wypadek gdyby staruszek spadł z krzesła – siedział pełen podziwu mężczyzna. – Dobry jest, nie? – powiedział Bob. – Zawsze chciałem tak grać, ale mam za grube palce. Jak się ten wyjazd skończy, Gene, powinniśmy założyć zespół, prowadzić rockandrollowe życie w trasie. Piszesz się? – Nie i nie sądzę, żeby Marsha była z tego zadowolona. – Pewno masz rację, Gene. Ty nie, ale ja ciągle jestem przystojny. Fanki mogłyby być niezłym problemem. – Jesteś starym wariatem, Bob – oznajmiła Nancy. – Powinieneś być mądrzejszy. I co powiedzą na to twoje dzieci? Będą się ciebie strasznie wstydzić. – Ej, Nance, chcesz zatańczyć? Rozruszasz te chude stare nogi… Poskaczesz trochę?! – zawołał Bob. Blind Missisipi Johnson zszedł ze sceny i jego miejsce zajął dziewięcioosobowy zespół z instrumentami elektrycznymi i dętymi blaszanymi. Nancy chętnie zgodziła się na propozycję i przyjęła wyciągniętą dłoń Boba. Gdy schodzili na parkiet, Doktorek zawołał za Bobem: – Trzymaj ją z daleka od wiadra z napiwkami, dobrze? – Dlaczego pani Skidmore chce tańczyć z Otisem, skoro nie pozwoliła mu się dotknąć w muzeum? – spytał Eric. – Ma huśtawki nastrojów, Ericu. Są spowodowane przez chorobę, na którą cierpi. To dlatego czasami dziwnie się zachowuje. – Czy ona wyzdrowieje, doktorze?
– Jasne. To tylko kwestia czasu i odpowiednich leków. – Mnie powiedziałeś co… – zaczął Jack, zanim się połapał. – Przy okazji, Ericu – powiedział Doktorek. – Chciałem ci podziękować za to, co zrobiłeś dziś po południu w muzeum. Dobrze postąpiłeś, bardzo dobrze. Jak na to wpadłeś? – Nie wiem, doktorze. Chyba dlatego, że widziałem już panią Skidmore, jak się tak zachowywała, i zauważyłem, że łatwo odwrócić jej uwagę, a ona potem znowu jest miła. – Jesteś mądrym młodym człowiekiem, Ericu, i jestem z ciebie dumny – powiedział Doktorek. Eric rozpromienił się z radości i spojrzał na Jacka, który uśmiechnął się do niego równie promiennie. – Będziesz tańczył, Doktorku? – spytał Jack. – Nie, nie umiem. Nigdy nie potrafiłem. Nie mam poczucia rytmu i nie łapię ruchów. Nawet Beth nie chciała ze mną tańczyć, i to jeszcze zanim wzięliśmy ślub. Powiedziała, że to, co robię, nadaje się co najwyżej na koncert Grateful Dead. Bob i Nancy wrócili z parkietu zdyszani. Zostali jeszcze w Gutbucket pół godziny i spacerem wrócili do hotelu. Gdy Doktorek wkładał kartę do drzwi pokoju, Eric powiedział im dobranoc. Uścisnął dłoń Doktorka i ucałował Nancy w policzek. – Proszę się nie martwić, pani Skidmore – powiedział. – Wyzdrowieje pani. Tak powiedział doktor Gene. – Ciekawe, o co chodziło Ericowi – zwróciła się Nancy do Doktorka, gdy już znaleźli się w pokoju. – Przecież nic mi nie jest. Doktorek włączył telewizję i przez chwilę we dwoje oglądali niewymagający myślenia talk-show. Jakiś celebryta łaskawie dopuszczał pospólstwo do fragmentu swojego nadzwyczajnego świata, opisując jego cuda i wyjątkowe trudy – paparazzi, reżim dietetyczny i ćwiczeniowy, nuda siedzenia na planie filmowym, anonimowa działalność charytatywna i cudowne dzieci. Każda znana osoba, o której mówił, okazywała się niesamowita, fantastyczna lub szalenie zabawna – i wszyscy byli jego szczególnie bliskimi przyjaciółmi. A potem przeszedł do interesów, do rzeczywistego powodu swojej wizyty w programie – swojego najnowszego filmu. Po jakichś dwudziestu minutach Doktorek podniósł się z fotela i poszedł do łazienki po aspirynę i szklankę wody. Hałas w Gutbucket przyprawił go o ból głowy i Doktorek obwiniał o to jedną osobę – trębacza. Choć prawdopodobnie była to raczej wina gitarzysty prowadzącego, Doktorek był od dziecka uprzedzony do trąbek. Nie widział powodu, dla którego ktoś je stworzył, nie lubił ich dźwięku i marzył o świecie, w którym trąbki byłyby nielegalne, a policja organizowałaby dni amnestii dla tych, którzy chcieliby je oddać bez obaw o odpowiedzialność karną. Myślał właśnie o tych
sprawach, gdy niespiesznie wracał do pokoju. Z przerażeniem zobaczył, że drzwi są otwarte, a Nancy zniknęła. Wciągnął buty, upewnił się, że w kieszeni ma kartę wejściową, i wypadł na korytarz. Ich pokój znajdował się na jego końcu, więc Nancy mogła pójść tylko w stronę wind. Ruszył do nich żwawym krokiem i sprawdził podświetlone guziki. Jedna winda jechała w dół, a druga w górę, przy czym obecnie stała na trzecim piętrze. Wdusił guzik i czekał. Wydawało mu się, że minęły całe wieki, nim drzwi się rozsunęły i wszedł do środka. Zamiast jednak zjechać do holu, winda nadal wjeżdżała na górę i zmieniła kierunek dopiero po dojechaniu do dziesiątego piętra. Doktorek stanął w holu i rozejrzał się za Nancy. Przeszedł cały parter – bary, restauracje i sklepy z pamiątkami – a potem półpiętro. Nigdzie nie było jej widać. Wyszedł przez główne drzwi na ulicę. Tam też jej nie było. Wrócił tą samą drogą i zadzwonił do Jacka oraz Boba z wewnętrznego telefonu, a potem niecierpliwie na nich czekał. – Wyszła z hotelu! – powiadomił ich. – Nie ma jej od dziesięciu, może dwudziestu minut. Musimy ją znaleźć! – Sprawdziłeś parter, Gene? Jesteś pewien, że gdzieś tu jej nie ma? – Sprawdziłem, galerię też – odpowiedział Doktorek. – Podejrzewam, że wróciła na Beale Street, ale tak naprawdę może być wszędzie. Jack, ty chodzisz szybciej niż Bob i ja. Idź tam, dobrze? Ja pójdę w przeciwnym kierunku i na drugą stronę ulicy. Bob, sprawdź, czy nie poszła nad rzekę. Spotkamy się tu za godzinę. Nad rzeką panowała cisza, a mały park był opustoszały. Bob zatrzymał kilka osób uprawiających jogging, ale żadna z nich nie widziała starszej pani. Przeszedł drogami przelotowymi i poprzecznymi w zasięgu trzech przecznic i wrócił do hotelu, gdzie Doktorek czekał z podobną opowieścią. – Może tak ma być, Gene. Będziesz mieć święty spokój, człowieku. – Dopóki Nancy potrzebuje pomocy, dopóty będę jej pomagał – westchnął Doktorek. – Ja jej obiecałem, Bob, obiecałem, że zawiozę ją do Coffeeville. Jeszcze dzień i by się to udało. – Co możesz jeszcze zrobić? Jeśli Jack jej nie znajdzie, nie mamy innych możliwości. Jak obdzwonisz szpitale, wmiesza się w to policja, a jak wmiesza się w to policja, to wszyscy będziemy musieli odpowiedzieć na wiele pytań. Ja mam Marshę, a Jack ma przed sobą całe życie. – Wiem, Bob… wiem – powiedział Doktorek zmęczonym głosem i zamilkł. Dołączył do nich Jack. On również nie natrafił na żaden ślad Nancy. Wrócił do Gutbucket Club, spytał ochroniarzy stojących przy wejściu do innych klubów na tej ulicy i zwalniał na widok stojących radiowozów i ambulansów, żeby się upewnić, czy nie zatrzymały się z powodu Nancy. – Może już wróciła do hotelu, Doktorku? A może wróci później? Trzeba mieć
nadzieję. – Może – powiedział Gene słabym głosem. – Przejdźmy jeszcze raz po parterze i na tym koniec. Dziś już nic nie możemy zrobić. Bob wysiadł z windy na trzecim piętrze. – Zadzwoń do mnie, jak wróci, Gene. Doktorek obiecał, że tak zrobi. Razem z Jackiem wrócił do pokoju, który dzielił z Nancy i który był tak samo pusty jak wtedy, kiedy z niego wychodził. Jackowi przyszła do głowy pewna myśl. – Doktorku, sprawdziłeś klatkę schodową? – Nie, nie pomyślałem o tym – przyznał Doktorek z rosnącą nadzieją. – Zajrzyjmy tam. Jack pchnął drzwi prowadzące na schody i nasłuchiwał. Nie dobiegał z nich żaden dźwięk, nikt nie poruszał się po stopniach. Zszedł jednak dwa piętra niżej i wówczas zobaczył Nancy w połowie zejścia do następnego – stała nieruchomo i trzymała się poręczy. – Jest tutaj, Doktorku! – krzyknął. Doktorek zbiegł po schodach z poczuciem ulgi. – Nancy, co ty tutaj robisz? – spytał. – Zamartwiałem się na śmierć. Nancy nie odpowiedziała. Stała nieruchoma, sztywna, wpatrzona w jakąś przestrzeń. Doktorek próbował oderwać jej dłoń od poręczy, ale opierała się temu z siłą, o jaką nigdy by jej nie podejrzewał. Jej skóra była zimna. – Chodź, Nancy, wrócimy do pokoju i cię ogrzejemy – zaproponował. Nadal nie odpowiadała. Była jak porażona, w jakimś transie, emocjonalnie sparaliżowana. Nie znała Doktorka i nie słyszała jego słów. Była poza jego zasięgiem, poza czyimkolwiek zasięgiem. – Cholera! – wymamrotał Doktorek. Jack przysunął do niej twarz, a Nancy patrzyła, jakby go tam nie było. – Jeśli zdołasz oderwać jej palce od poręczy, Doktorku, podniosę ją i zaniosę na górę. Spróbujemy? Doktorek zdołał rozluźnić uchwyt Nancy, a Jack podniósł ją wyprostowaną, jakby była posągiem. Pęcherz puścił w momencie, gdy byli już blisko drzwi na piętro, i strumień moczu pociekł po dżinsach Jacka. Zignorował ciepłą wilgoć i poszedł za Doktorkiem do sypialni. – Zechcesz pewnie ją umyć, Doktorku. Zsikała się w gacie, na moje zresztą też. Myślę, że jest śmiertelnie przerażona. – Tak zrobię, Jack, i dziękuję za pomoc. Już sobie poradzę. – Poczekam chwilę. Zobaczę, czy dobrze się czuje, zanim wyjdę. Zadzwonię do Boba. Nancy zaczęła się znowu poruszać, ale niczym zombi i Doktorek musiał ją
namawiać, żeby weszła do łazienki. Minął kwadrans, nim wrócili do pokoju. Nancy była ubrana w koszulę nocną. Jack odsunął kołdrę i we dwóch ostrożnie położyli ją do łóżka. – Upiorę te rzeczy w umywalce – powiedział Doktorek. – Możesz zostać z nią jeszcze chwilę? Jack usiadł na brzegu łóżka i patrzył na Nancy. Miała otwarte, ale nadal pozbawione świadomości oczy – równie dobrze mogła być w górach Peru, jak w sypialni hotelu Peabody. Z nieznanych przyczyn nachylił się i pocałował ją w policzek. Nancy uśmiechnęła się do niego. Jej spojrzenie nadal było puste jak stara porzucona fabryka, ale się uśmiechała. Pocałował ją jeszcze raz i jeszcze raz, a z każdym cmoknięciem pojawiały się uśmiechy. To wówczas Jack po raz pierwszy w pełni zdał sobie sprawę z okropieństwa jej egzystencji, zrozumiał, jak bardzo choroba ograbiła ją z własnego życia, jednocześnie pozwalając żyć jakimś innym. Dotarło do niego, że Nancy Skidmore jest prawdopodobnie osobą, której nigdy nawet nie poznał. – Biedaczko – powiedział łagodnie. – Nikt na to nie zasługuje. – Nie dostawiasz się chyba do mojej dziewczyny, co? – spytał Doktorek, kiedy wrócił do pokoju i zobaczył, jak Jack całuje Nancy w policzek. – Za każdym razem, kiedy ją całuję, ona się uśmiecha, Doktorku. Czy to nie dziwne? Doktorek miał w dłoni kilka pigułek, a w drugiej trzymał szklankę wody. Podłożył rękę pod głowę Nancy i uniósł ją ku sobie. Wkładał pastylki do jej ust i patrzył, jak połyka kolejne. – Myślę, że już będzie w porządku, Jack. Jak się czujesz? – Jasne, że dobrze, Doktorku. Dlaczego miałoby być inaczej? Jack wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Przez chwilę stał oparty o ścianę, po czym osunął się wolno na podłogę. Wtedy wybuchnął płaczem.
Kudzu Następnego ranka wyjechali do Coffeeville – Bob, Nancy i Doktorek autobusem, a Jack i Eric za nimi samochodem z wypożyczalni. Nancy wróciła do rzeczywistości i nie pamiętała wydarzeń z poprzedniego wieczoru. Ale coś ją poruszyło i w niej zostało – okazywała teraz serdeczność Jackowi, co wcześniej się nie zdarzało. Skierowali się na południe, w stronę Missisipi autostradą międzystanową numer pięćdziesiąt pięć. Mijali domy udekorowane sztucznymi pajęczynami i szkieletami oraz rozstawionymi na werandach i ogrodach dyniami. Zbliżało się Halloween. – Jak dojedziemy do Coffeeville, powinniśmy zrobić sobie przyjęcie – powiedział Bob. – Uczcić urodziny Nance i Halloween w jednym. Możemy z tego zrobić i przyjęcie pożegnalne. Rozstać się z pompą.
Doktorek nie pamiętał, żeby wcześniej mijali widoczne z autostrady cmentarze, ale teraz zwrócił na nie uwagę – miejsca pochówku były po obu stronach czteropasmowej drogi, a bliżej Batesville na atrakcyjnej działce mieściła się firma produkująca trumny. – Nie mam nic przeciwko cmentarzom – powiedział Bob. – Diabli wiedzą, ile się po nich nałaziłem, kiedy pracowałem dla Morrisa, ale nie znoszę tych, co budują na poboczu kapliczki dla znajomych i krewnych, którzy w tym miejscu zginęli. Moim zdaniem to poroniony pomysł. Jak się nazywała ta kobieta z Anglii, królowa kier? Królowa serce? – Nie wiem – powiedział Doktorek. – A kim była? – Jakaś księżniczka. Zginęła w wypadku samochodowym. – Księżna Diana – podpowiedziała Nancy. – Miała uroczy uśmiech. – O, ona! – powiedział Bob. – Królowa serc! Wszystkie te sterty kwiatów przed jej domem, kiedy umarła, i ludzie, którzy nawet jej nie znali, ale rozpaczali i płakali… Coś obrzydliwego, po prostu obrzydliwego. – Musisz tu zjechać z międzystanowej, Bob. Kieruj się na zjazd oznaczony jako autostrada numer dwieście dwadzieścia siedem w kierunku Charlestonu. Wkrótce potem będzie zjazd na Coffeeville. Czy Jack jest nadal za nami? – No, całą drogę siedzi mi na ogonie. Chłopak musi się nauczyć jeździć, chyba że to Eric siedzi za kółkiem. Ile jeszcze kilosów, Gene? – Dwadzieścia pięć, może trzydzieści. – Spojrzał na mapę, którą Nancy mu narysowała, kiedy po raz pierwszy omawiali pomysł wyjazdu do Coffeeville. – Gdzieś tu będzie odziarniarka bawełny. Tuż przed nią musimy skręcić w lewo. Dojechali do odziarniarki i skręcili w czerwoną drogę gruntową. Jechali nią jakieś trzy kilometry. – To tutaj, Bob! Skręć w lewo. Bob skręcił i ostrożnie prowadził autokar nachylonym i pełnym wybojów podjazdem, ciągnącym się jakieś pół kilometra. Gdy zbliżyli się do grzbietu niewielkiego wzgórza, zza jego krawędzi wyłonił się letni dom z bali, zakończony kamiennym kominem. – Jeny, popatrzcie na to zielone gówno – powiedział Bob. Eric również wpatrzył się ze zdziwieniem w roślinę. (Byłby jeszcze bardziej zaskoczony, gdyby wiedział, że Arthur Annandale wykorzystał jej właściwości do leczenia jego ojca z migren). – Co to takiego, Jack? – Kudzu – odparł Guravitch. – To japońska roślina. Zbombardowanie Pearl Harbour stanowiło drugi atak Japonii na Stany Zjednoczone. Pierwszy – i to ten bardziej niszczycielski – nastąpił sześćdziesiąt pięć lat wcześniej, w 1876 roku, na Wystawie Stulecia, zorganizowanej w celu uczczenia setnej rocznicy podpisania Deklaracji Niepodległości. Do udziału w obchodach zaproszono kraje
z całego świata, które przygotowały swoje ekspozycje w Fairmount Park w Filadelfii. Japonia, zadowolona z tego, że jest gdziekolwiek zapraszana, przyjęła propozycję i dla Amerykanów zaprojektowała piękny ogród. Wypełniła go roślinami, a jedną z nich był opornik łatkowaty, zwany kudzu, roślina z rodziny bobowatych o dużych liściach i cierpko pachnących fioletowych kwiatach. Goście byli tym pnączem zachwyceni tak samo jak telefonem Alexandra Grahama Bella, maszyną do pisania Remingtona czy keczupem Heinza, które tam właśnie debiutowały. Ale Amerykanie zakochali się w potworze – kudzu nie dało się kontrolować. Owady, które ograniczały jego rozprzestrzenianie się w Japonii, nie otrzymały prawa wjazdu na teren Stanów Zjednoczonych i roślina, wolna od żerujących na niej istot, miała się świetnie. Ogrodnicy, którzy wykorzystywali kudzu do celów ozdobnych, pierwsi zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa i natychmiast usunęli je ze swoich klombów. Wszystko mogło się dobrze skończyć, gdyby Amerykańska Agencja Ochrony Gleby nie uznała kudzu za idealną roślinę do zapobiegania erozji ziemi i nie zaczęła płacić farmerom po osiem dolarów za każdy akr obsadzony tym pnączem. Urzędnicy opamiętali się dopiero w 1953 roku i dwadzieścia lat później kudzu zostało uznane za chwast. Ale wtedy było już za późno. Żaden obszar nie ucierpiał tak bardzo jak głębokie Południe. Tamtejsze długie wilgotne lata oraz krótkie zimy pasowały kudzu aż po końce sześćdziesięciocentymetrowych korzeni i z dnia na dzień region stracił ponad dwa miliony osiemset hektarów na rzecz tego siejącego zniszczenie pnącza. Rosło w tempie osiemnastu metrów rocznie i dusiło wszystko, co napotkało na swojej drodze – wspinało się na drzewa i słupy linii wysokiego napięcia, zakrywało opuszczone domy i sprawiało, że ogromne połacie terenu wyglądały niczym dekoracje do filmu science fiction lub sceny wprost ze stron powieści gotyckiej. – Mam nadzieję, że środek jest w lepszym stanie niż podwórze – powiedział Jack. Był. Kiedy Nancy przejęła utrzymanie domu od zarządzającej nim firmy, nadal korzystała z usług mieszkającej w pobliżu rodziny, która sprzątała i organizowała wszystkie niezbędne naprawy. Byli to ludzie, którym ufała, których znała całe życie, i poinstruowała swojego prawnika, żeby opłacał wszystkie przysyłane przez nich rachunki zaraz po ich otrzymaniu i bez sprawdzania. Nigdy jednak nie przyszło jej do głowy, że kudzu może być w tej okolicy problemem, i zdecydowawszy, że pozwoli otoczeniu na powrót do natury, nie poczyniła żadnych ustaleń w sprawie działki. Doktorek wyjął z kieszeni klucz i poszedł pierwszy do domku myśliwskiego. Drzwi otworzyły się bez trudu i weszli do dużego pomieszczenia ze spadzistym sufitem, przeznaczonego do jadania posiłków i wypoczynku. Na jednej ścianie znajdował się duży kominek obudowany nieregularnymi kamieniami. Ściany i podłogę wykonano z wykończonych szelakiem, surowych sosnowych desek i ozdobiono prymitywnymi dziełami sztuki, głowami zwierząt i indiańskimi kocami. Drzwi po lewej prowadziły do staromodnej kuchni, a korytarz po prawej – do czterech sypialni mniej więcej
jednakowej wielkości. W domu było chłodno i Jack nastawił termostat na dwadzieścia jeden stopni. Rozległo się bulgotanie, a potem szum, gdy włączył się stary kocioł, i pokój zaczął się nagrzewać. – Lodówka jest pusta, Doktorku, w szafkach też nic – oznajmił Jack. – Jeśli przygotujesz listę, pojadę do miasteczka i zrobię zakupy. Jak długo tu twoim zdaniem zostaniemy? – Nancy i ja na zawsze, więc to zależy od tego, ile czasu zajmie ci znalezienie Susan i kiedy Bob postanowi wyjechać. – Którego dziś mamy? – spytał Bob. – Kiedy jest Halloween? Doktorek musiał się zastanowić i odliczyć od dnia urodzin Nancy. Dwudziesty szósty był w piątek, w sobotę zatrzymali się w Nashville, a wczoraj byli w Memphis. – Jest poniedziałek dwudziestego dziewiątego, więc Halloween wypada w środę. – No, to w środę wieczorem impreza, czyli wyjeżdżam w czwartek. Nie przegapię żadnej zabawy! Coffeeville, miasteczko w okręgu Yalobusha, liczyło niewiele ponad tysiąc mieszkańców. Według dewizy ukutej na sto siedemdziesiątą piątą rocznicę jego istnienia, było to „miejsce, w którym zbierają się starzy przyjaciele”. Kiedyś zbierały się tu plemiona Czoktawów i Czikasawów, ale oni nie zawsze byli przyjaciółmi. Miasteczko zawdzięczało swoje powstanie generałowi Johnowi Coffee, przyjacielowi i wspólnikowi generała Andrew Jacksona. Coffee walczył u boku Jacksona w wojnie brytyjsko-amerykańskiej oraz wojnie z Krikami, a potem został mierniczym. Jednym z jego ostatnich zadań było wytyczenie linii granicznej dzielącej tereny łowieckie Czoktatów i Czikasawów oraz utrzymanie pokoju pomiędzy dwoma plemionami. W tym celu Coffee i jego żołnierze założyli obóz na wzgórzu górującym nad dzisiejszym miasteczkiem, a osada, która tam powstała, została nazwana na jego cześć. Chociaż Coffeeville znajdowało się na mapie, to nikt o nim nie słyszał do czasu bitwy z 1862 roku, kiedy to wojska konfederackie zasadziły się tutaj na unijną kawalerię pułkownika Theophilusa Lyle’a Dickeya i ją pokonały. Szybko jednak znowu popadło w zapomnienie i powróciło do uprawy batatów i bawełny. – Zupełnie jakby wybuchła tu bomba neutronowa – powiedział Jack. – Neutronowa by tego nie zrobiła – nie zgodził się Bob. – One zabijają tylko ludzi, nie ruszają budynków. Zatrzymaj się, to się rozejrzymy. Samochód Jacka był na głównej ulicy miasta jedynym poruszającym się pojazdem. Podjechali do skrzyżowania Front Street z Oak Street i zaparkowali koło punktu sprzedaży paszy i nasion. Gdy szli opustoszałą ulicą, wyraźnie widzieli, że Coffeeville znało lepsze czasy. W miejscach, w których rozebrano budynki i nie postawiono
nowych, ziały dziury, a na jednej parceli po prostu zostawiono spore zgliszcza. – Szczerbata ta ulica, nie? – zauważył Bob. Minęli kilka pustych sklepów, parę sklepików sprzedających części samochodowe i elektryczne, leki oraz prezenty i biura reklamujące usługi prawne, podatkowe i ubezpieczeniowe. Na końcu ulicy znajdowały się sklep wielobranżowy – pod warunkiem że klient nie liczył na zbyt wiele branż, w tym spożywczą – oraz mała restauracja. – Gdzie my zrobimy zakupy? – spytał Bob. – Chodźmy do tej restauracji na kawę – zaproponował Jack. – Tam się spytamy. Restauracja była tak samo opustoszała jak ulica. Usiedli przy stoliku i poczekali, aż kobieta z wytatuowanymi nogami pogodzi się z faktem, że nie jest już sama. Blat stołu był lepki i Jack wytarł go papierową serwetką, a Bob przestawił popielniczkę pełną niedopałków na inny stół. – Dobry – powitała ich kobieta. – Co podać? Wyglądało na to, że jej ulżyło, gdy zamówili tylko kawę. Przyniosła dwa kubki i napełniła je słabym naparem, który bulgotał od rana, od otwarcia restauracji. – Czy tu zawsze jest tak cicho? – spytał Jack. – Praktycznie tak – odparła. – Chyba przeniosę się do Water Valley. Tam się więcej dzieje. Gościnnie? – Przejazdem – wyjaśnił Jack. – Gdzie możemy zrobić zakupy spożywcze? – Piggly Wiggly przy siódemce. Trzy minuty jazdy stąd. Wszystko w tym mieście jest w odległości trzech minut jazdy. Mówiłam, że zastanawiam się nad wyprowadzeniem się gdzie indziej? – Tak, powiedziała pani, że chyba przeniesie się do Water Valley. Czy to dużo większe miasto? – No jasne – odparła. – Ma ponad trzy tysiące mieszkańców. Podczas gdy Doktorek i Eric wyładowywali bagaże z autobusu, Nancy chodziła po domu i zaglądała do każdego pomieszczenia. Była przekonana, że rodzice będą tu na nią czekali, i nie mogła zrozumieć ich nieobecności. Może odwiedzają Ruby i Homera w Leflore albo pojechali do Memphis, żeby się spotkać z Daisy. „O mój Boże – pomyślała Nancy. – Zapomnieliśmy zadzwonić do Daisy, kiedy byliśmy w Memphis”. Rodzice nigdy jej tego nie wybaczą. „Jak mogłaś pojechać taki kawał drogi aż do Memphis i nie odwiedzić własnej siostry?” – spytają. A ona nie będzie wiedziała, co im odpowiedzieć. Poszła poszukać Gene’a. „On będzie wiedział, co powiedzieć” – zapewniła samą siebie. Znalazła go na werandzie, gdzie palił papierosa. – Niezły widok, co? – zagadnął. – Ile ziemi należy do ciebie? Duża łąka opadała łagodnie do skraju lasu rozciągającego się po horyzont. Hilton
Travis – a potem ci, którzy wynajmowali domek od rodziny Travisów – chodzili do tych lasów ze sztucerami w dłoniach i wracali ze zwłokami jeleni wirginijskich, dzikich indyków, gołębi, a raz także z ciałem Homera Comera. Doktorek i Nancy zeszli na skraj łąki, gdzie stał Eric – jak zwykle w kasku rowerowym i czerwonych rękawiczkach. Otoczenie było spokojne i Doktorek rozumiał, dlaczego Nancy postanowiła dożyć swoich dni tu, a nie w Hershey. Odwrócił się i spojrzał na domek myśliwski – dla każdego innego człowieka niż Travisowie dom – i pierwszy raz dostrzegł wspaniałość w prostocie tej konstrukcji z bali i kamieni. Dojazd do domku został oszpecony przez kudzu, lecz od frontu ziemia była wolna od pnącza. Słońce grzało silniej niż przez cały tydzień, a babie lato miało fruwać przez następne trzy dni. Doktorek zdjął sweter i zawiązał go w pasie. Usłyszeli nadjeżdżający samochód. – To moi rodzice, Gene – oświadczyła Nancy podekscytowana. – Nie mów im, że nie zadzwoniliśmy do Daisy. – Jakiej Daisy? – zdziwił się Doktorek. – Nie bądź głupi, Gene – przywołała go do porządku, a potem zawołała Erica: – Ericu, są moi rodzice. Chcę cię im przedstawić. Nancy szła pierwsza, nieświadoma czekającego ją rozczarowania. – Ach, to wy… – powiedziała na widok Boba i Jacka. – Nie spotkaliście moich rodziców? – Poza dziewczyną w kasie jedyną osobą, jaką spotkaliśmy, była kobieta z tatuażami na nogach – odparł Jack. – Może się narażę, ale podejrzewam, że nie była to twoja matka. – Moja matka nie miała tatuaży na nogach, prawda, Gene? – Oczywiście, że nie, Nancy. Twoja mama była damą. Bob przejął kontrolę nad kuchnią, podczas gdy Doktorek i Nancy rozsiedli się na kanapie, a Jack rozpakowywał torbę. Eric poszedł się porozglądać i starannie obejrzał każde z pomieszczeń. Wrócił z trzema informacjami: w jednym pokoju są pianino i gitara, wszystkie zegary w domu zatrzymały się dokładnie o jedenastej jedenaście, a na ścianie jednej z sypialni znajduje się takie samo drzewo genealogiczne, jakie widział w domu Arthura Annandale’a – to, które wywodziło pochodzenie brytyjskiej rodziny królewskiej z Domu Izraela. Z wyjątkiem obecności pianina, które zawsze stało w domku myśliwskim, Nancy nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego pozostałe rzeczy mają się tak, a nie inaczej, i zaproponowała Ericowi, żeby zapytał jej ojca, kiedy ten wróci. Hilton jednakże nigdy się nie pojawił w drzwiach i tajemnice pozostały tajemnicami. Tego wieczoru zjedli pieczeń rzymską, bataty i sałatkę. – Nakarmiłeś nas po królewsku, Bob. To najlepsza zapiekanka z tuńczyka, jaką
kiedykolwiek jadłam – powiedziała Nancy. – To pieczeń rzymska, Nance, ale jeśli tylko ci smakuje, to nie ma problemu z tym, jak ją nazywasz. – Bob dopił piwo i poszedł po następne. – Wziąłeś piwo z domu pogrzebowego? – spytała Nancy. Bob spojrzał na nią zaciekawiony. – Wziąłem je ze sklepu, Nance. Dlaczego miałbym iść do domu pogrzebowego po piwo? – A niech mnie. Musieli je zalegalizować od czasu mojego poprzedniego pobytu. Kiedyś piwo można było kupić tylko w domu pogrzebowym. Trzymali je w kostnicy, żeby było zimne, i płacili szeryfowi, żeby przymykał na to oko. – Jakie kiedyś było to miasto, Nancy? – spytał Jack. – Teraz jest tam cicho jak w grobie. – W weekendy Front Street była pełna życia – wyjaśniła. – Był tam kinematograf i ludzie rozchodzili się do domów grubo po dziesiątej. Ruby mnie tam zabierała i zawsze dobrze się bawiłyśmy. Spotykałyśmy się z chłopcami i pamiętam, że to tam zapaliłam pierwszego papierosa. – Czy na pewno go należycie zgasiłaś? – Oczywiście. Skąd takie głupie pytanie? – Bo połowa miasta jest spalona – zaśmiał się Bob. – Większość miasteczek w tej części świata wygląda, jakby się spaliły – stwierdził Doktorek. – Albo tak się rzeczywiście stało, albo ludzie stracili na jakimś etapie zainteresowanie i porzucali nieskończone budynki. Kiedy byłem w delcie, wyjechałem stamtąd z przekonaniem, że powinni zgarnąć te wszystkie małe osady i zrobić z nich jedno porządne miasto. – Nonsens! – obruszyła się Nancy. – Delta jest najpiękniejszym miejscem na ziemi. I jeśli chcesz wiedzieć, Coffeeville nie leży w niej. – Wierzę ci na słowo, Nance, ale jeśli chodzi o Coffeeville, to chyba więcej dzieje się nawet na Morzu Sargassowym. Jedno jest w tym dobre: nikt nie będzie nas tu szukał. Zaraz po słowach Boba rozległo się pukanie do drzwi i wszyscy spojrzeli po sobie nerwowo. – Ciekawe, kto to – powiedział Doktorek. – Nie mówiliście nikomu w mieście, że tu jesteśmy, prawda? – Nikomu – odparł Jack. – Powiedziałem, że zatrzymaliśmy się tam przejazdem, co nie, Bob? Bob skinął głową. – To moi rodzice – rozentuzjazmowała się Nancy. – Mówiłam wam, że tu będą. Eric może ich teraz zapytać o zegary! – Twoi rodzice mieliby klucz, Nancy. Nie pukaliby, tylko po prostu weszli.
Podszedł do drzwi i uchylił je, tylko żeby zobaczyć, kto to. Zaskoczony zrobił krok do tyłu i otworzył je szeroko. – Jasna cholera! – wykrzyknął Doktorek. – To Dora!
Wanda i George – Wyglądał, jakby ducha zobaczył – zaśmiała się Wanda. – Już myślałam, że padnie trupem i będę tak stała z nim na sumieniu. Mamusia śmiałaby się do rozpuku, co nie, George? – No jak nie, jak tak, Wanda. Śmiałaby się jak to ona, a cały ten cholerny dom by się trząsł. Trzeba by inżyniera budowlańca, żeby zrobił tu porządek. Wanda była niezwykle podoba do matki. Doktorek nie mógł uwierzyć, że ta dziewczyna, która pomagała przy podawaniu obiadu podczas jego pobytu w Krainie Dębów, teraz była dorosłą kobietą po sześćdziesiątce, matką czwórki dzieci i babką sześciorga wnucząt. Wanda miała podobne problemy, patrząc na Doktorka. – Na pewno jest tym chudym chłopakiem, którego panna Nancy przywiozła do domu? W ogóle nie jest do niego podobny. – To ciągle ja, Wando. Może bardziej siwy i cięższy, ale ja. Myślę, że z tobą czas obszedł się łagodniej. – To w takim razie dlaczego wziął mnie za studziesięcioletnią zmarłą kobietę? – zaśmiała się Wanda. – Mamusia dostałaby zawału, gdyby wiedziała, że z nim rozmawiam. Nigdy nie wybaczyła mu, co powiedział o jej kuchni: „To, co gotuję, przypominało mu martwych ludzi”, tak nam powtarzała. Naprawdę tak powiedział? – Tak powiedziałeś i narzekasz na mnie? – zdziwił się Jack. – Ja tego nie powiedziałem – wyjaśnił Doktorek. – Brandon powiedział Dorze, że ja tak powiedziałem, ale ja tego nie zrobiłem! – Zły człowiek – stwierdził George. – Nigdy faceta nie lubiłem. – Uważaj, co mówisz, George. Brandon jest bratem pani Nancy – skarciła męża Wanda. – Mną się nie przejmujcie – powiedziała Nancy. – Nie poszłam na jego pogrzeb, kiedy zmarł, i tak samo Ruby. – On nie żyje? – spytał George zaskoczony. – Przeca mieszka w Clarksdale, nie? Wanda zmarszczyła brwi i spojrzała na Doktorka. – Nie widziałaś może Ruby, Wando? – spytała Nancy. – Moi rodzice od jakiegoś czasu o niej nie wspominają. Mam nadzieję, że u niej wszystko w porządku. – Wszystko dobrze. – A ona żyje? Myślałem, że to ona zmarła. Pogubiłem się. – Gubisz się przez całe życie, George, nie ma się o co nagle martwić. Panie Gene,
pomoże mi w kuchni na minutkę? Doktorek poszedł za Wandą do kuchni i zamknął za sobą drzwi. – Więc kim jest ta mała dziewczynka? – spytał Bob. – B’shara Byrd – powiedział George z dumą. – To nasza najmłodsza wnusia i jest u nas, podczas gdy jej mama i tata pływają po Karaibach. Zgadza się, B’shara? B’shara Byrd nic nie powiedziała i nadal ssała drewniane koraliki zawieszone na szyi. – To musi kosztować – powiedział Jack. – Rejsy tanie nie są. – Doretta, nasza córka, złapała sobie niezłego męża. Chłop robi kupę kasy, handlując mrożonym boczkiem w Chicago. Za każdym razem, jak przyjeżdża, opowiada mi o swojej pracy i co tam robi, ale nadal nie rozumiem. Tylko „mrożony boczek”, całej reszty słów nie. – A czym się pan zajmuje, George? – spytał Bob. – Robię w odziarniarce bawełny, tam, kawałek dalej. Już prawie trzydzieści lat. Żadne kokosy, ale na rachunki starcza i niedługo emerytura. Dora byłaby zaskoczona, że tyle wytrzymałem. Sądziła, że nie jestem wiele wart. – Dlaczego tak myślała? – uśmiechnął się Bob. – Lata temu protestowałem i ukradłem samochód – powiedział George. – Przeciwko czemu pan protestował? – spytał Jack. – Przeciwko temu, że go nie miałem – oznajmił George i na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Dora nie wybaczała. Jej zdaniem, jeśli ktoś przekroczył linię, to raz na zawsze. Mimo jej wszystkich chrześcijańskich wartości nie wierzyła w odkupienie. Bogu dziękuję, że nigdy nie powiedziałem nic o jej jedzeniu. Pewno by mnie zabiła. Ten wasz znajomy miał farta. – To dlatego, że jest biały – zaśmiał się Bob. – Biali faceci zawsze mają farta. – Wy, mężczyźni – powiedziała Nancy. – Mówicie takie bzdury! – Pani Skidmore, czy B’shara Byrd może zobaczyć pianino? – spytał Eric. – Oczywiście, mój drogi. A czy ty potrafisz na nim grać? – Tak, i mogę nauczyć ją kilku dźwięków. Eric i B’shara Byrd wyszli z pokoju, kiedy wrócili do niego biały farciarz i Wanda. Doktorek potwierdził podejrzenia Wandy: Nancy idzie w dół tą samą drogą co wcześniej jej matka i babka. – Biedna kobieta – powiedziała Wanda. – Gdyby kiedykolwiek potrzebował pomocy, niech do mnie zadzwoni. Rodzina Travisów była dla mnie i George’a dobra, a pani Nancy szczególnie. Wanda i George opiekowali się domkiem myśliwskim od czasów Hiltona Travisa. Potrzebując kogoś, kto będzie doglądał często pustej nieruchomości, i świadom tarć pomiędzy George’em i Dorą, Hilton kupił Wandzie i George’owi mały domek niedaleko posiadłości i płacił im roczną pensję. Gdy domek myśliwski i przylegający
do niego teren zostały wydzierżawione, Nancy postanowiła warunek, że Wanda i George pozostaną dozorcami. Posiadłość była widoczna z ich domu i gdy zauważyli niespodziewane oznaki życia, przyjechali sprawdzić, co się dzieje. – B’shara to prawdziwa ślicznotka – zauważyła Nancy. – Ma dokładnie takie same oczy jak Doretta. – Mam nadzieję, że nie, proszę pani. Doretta jest ślepa na jedno oko – powiedział George. – Ojej, nie wiedziałam o tym, George. Co się stało? – Weszła w cholerną gałązkę, psze pani. – Zawsze jest jakieś ale, prawda? – powiedziała współczująco Nancy. – Ja tracę rozum. Wiedzieliście o tym? Kiedyś wróci, ale Gene mówi, że to potrwa. To dlatego przyjechaliśmy do Coffeeville. Gene mówi, że tu wydobrzeję szybciej, niż gdybym została w domu opieki, więc wygląda na to, że przez trochę będziemy sąsiadami, Wando. – Mówię, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, psze pani, i jeśli pani jest moją sąsiadką, bo traci rozum, to dla mnie dobrze… Chodź, George, musimy wracać i dać im spokój, położyć B’sharę Byrd spać. – W środę wieczorem mamy przyjęcie: Halloween i urodziny Nancy w jednym – powiedział Doktorek. – Jeśli nie macie jeszcze jakichś planów na ten wieczór… – Musicie przyjść! – zażądała Nancy. – Będzie jak za dawnych czasów. – Owszem – powiedział Doktorek. – Możesz mi znowu podać obiad. – Gene! – skarciła go surowo Nancy. – Wanda przecież wie, że żartuję. Prawda, Wando? – Nikt nie wie, kiedy żartujesz, Gene. Ile razy mam ci to powtarzać? – Teraz rozumiem, dlaczego mamusia go nie lubiła – zaśmiała się Wanda. Tej nocy Eric nie mógł spać. Leżał z otwartymi oczyma i rozmyślał o następnym dniu. Wszystkie swoje nadzieje wiązał ze znalezieniem Susan, ale do tego momentu nigdy nie przyszło mu do głowy, że Susan może nie chcieć lub nie być w stanie mu pomóc. Uciekł ze szkoły, okłamywał ludzi i przejechał tysiące kilometrów, żeby ją znaleźć, ale co się stanie, jeśli ona nie będzie chciała mieć z nim nic wspólnego? Co on wtedy zrobi? Tak po prostu wróci do domu? Jak, skoro go nie ma? Nie chciał znaleźć się znowu w Akademii Talbota albo u państwa Annandale’ów. Był szczęśliwy z ludźmi, z którymi podróżował, ale Otis wkrótce wyjedzie, a doktor Gene i pani Skidmore są starzy, w dodatku pani Skidmore jest chora. Nie powinien liczyć na to, że się nim zajmą. Może Jack mu pomoże? Może z Jackiem mógłby mieszkać… Jack, tego był pewien, będzie żył wiecznie. Zaczął płakać. Tęsknił za rodzicami i chciał, żeby znowu żyli. Chciał jeść dania gotowane przez mamę i czuć zapach jej perfum, trzymać ojca za rękę i czuć się
bezpiecznie. Chciał być częścią prawdziwej rodziny, mieć kogoś, kto go będzie kochał i się nim opiekował. Zamknął oczy i ścisnął dłonie w modlitwie. – Panie Boże, proszę, spraw, żeby Susan mnie pokochała. Pozwól mi mieszkać z Susan. Najwyraźniej Bóg usłyszał jego prośbę.
Rozpaczliwie szukając Susan Następnego ranka Jack i Eric wyjechali do Memphis. Konsjerż z hotelu pamiętał Jacka. – Przekazałem pańską wiadomość i Darla spodziewa się pana. Ktoś w tej chwili u niej jest, ale proszę usiąść, dam panu znać, kiedy będzie wolna. Jack podziękował mu i już miał się odwrócić, kiedy coś przyszło mu do głowy. – Czy hotel został nazwany na cześć tego samego Peabody’ego, którego imienia są nagrody radiowo-telewizyjne? – Tak mi się wydaje, proszę pana. Dlaczego pan pyta? – Z ciekawości. Mary Tyler Moore Show dostał nagrodę Peabody’ego za doskonałość w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym roku. Wiedział pan o tym? – Nie, ale kiedyś bardzo lubiłem ten program. Moją ulubioną postacią był Ted Baxter. – Moją też! – powiedział Jack entuzjastycznie. Dzień zaczynał się lepiej, niż przypuszczał, i narastał w nim optymizm. – Który odcinek najbardziej się panu podobał? Mnie… – Pan Guravitch? – przerwał mu jakiś głos. – Owszem. Pani Darla Thomas? Poszedł z Erikiem za Darlą do jej biura. Darla nie uśmiechnęła się, gdy się z nim witała, a teraz zauważył, że ma bardzo szerokie ramiona. Pomyślał, że gdyby pracowała tu w latach osiemdziesiątych i nosiła modny wówczas żakiet, z tymi dużymi poduszkami, to nie zmieściłaby się w tych drzwiach. Aby spotęgować oficjalność sytuacji już zaznaczoną brakiem uśmiechu, Darla zabarykadowała się za biurkiem. – Była pani może kiedyś pływaczką? – spytał Jack. – Nie, dlaczego pan o to pyta? – Bez powodu – wycofał się Jack. – Po prostu zastanawiam się nad uprawianiem jakiegoś sportu. Każdemu zadaję to pytanie. To niesamowite, jak mało osób w tym kraju pływa. – Chciał pan spytać o Susan – powiedziała Darla.
– Tak, właśnie. To jest Eric Gole, a Susan Lawrence jest jego kuzynką. Eric został niedawno osierocony i Susan jest jego jedyną żyjącą krewną. Chłopiec usiłuje ją znaleźć. Warren Kuykendahl powiedział nam, że przyjechała do Memphis i mogła się zatrzymać u pani. Powiedział, że jest pani jej koleżanką. – Byłam… Jestem… Och, to skomplikowane. Susan jest w Memphis, to prawda. Wiem, gdzie pracuje, ale nie wiem, gdzie mieszka. – Ma pani numer jej telefonu komórkowego? – spytał Jack. – Nie, usunęłam go. – Czy pani i Susan się pokłóciłyście? – spytał Eric. – Coś takiego. I obawiam się, że to była wyłącznie moja wina. – Darla Thomas zaczerpnęła głęboko powietrza. – Niesłusznie oskarżyłam ją o flirtowanie z moim narzeczonym i wyrzuciłam z mieszkania. Okazało się, że to on ją podrywał, a kiedy mu odmówiła, ze złości powiedział mi, że to Susan się do niego przystawiała. Powinnam była się domyślić, że ona by czegoś takiego nie zrobiła, ale wówczas nie chciałam wierzyć, że on mógłby być niewierny. Kochałam go. Uważałam, że jest naprawdę wyjątkowy. Dopiero kiedy opowiedziałam innej koleżance o tym, co się stało, przyznała, że ją też podrywał. Mężczyźni! Potrafią być takimi bydlakami! – Kobiety też – odparł Jack. – Moja żona miała romans. Zaszła w ciążę z innym i powiedziała mi, że to moje dziecko. – Przykro mi. To musiało być bolesne. – Niewierność bolała, ale nie żałuję, że już z nią nie jestem. Z czasem będzie pani czuła tak samo. – Wiem. Nie pierwszy raz mnie to spotyka. Przeżyję, ale co gorsze, oprócz narzeczonego straciłam dobrą przyjaciółkę. Kiedy ją pan znajdzie, powie jej pan, że jest mi przykro, i poprosi, żeby do mnie zadzwoniła? – Z przyjemnością. Ale gdzie ją znajdziemy? – Pracuje w Gracelandzie, ale gdzie dokładnie, nie wiem. Obawiam się, że musicie po prostu kupić bilety i pochodzić. Wyszli od Darli i Jack był zadowolony, że nie wspomniał o jej wadzie wymowy. Przywołał go pracownik hotelu. – Proszę? – zapytał Jack. – Ten, w którym pojawia się brat Teda – powiedział mężczyzna. – Mój ulubiony odcinek – dodał, gdy zobaczył zdziwienie na twarzy Jacka. – Co to jest Graceland? – spytał Eric. – Dom, w którym kiedyś mieszkał Elvis Presley. Słyszałeś o Presleyu, prawda? To piosenkarz rockandrollowy, który miał złe nawyki żywieniowe. – Chyba tak. Pojedziemy tam dzisiaj? – To niecałe piętnaście kilometrów stąd, Ericu. Będziemy tam za pół godziny.
Jesteśmy bliżej Susan niż kiedykolwiek. Prawie ją znaleźliśmy! Jack pojechał Union Avenue i skręcił w Bellevue Boulevard. Bellevue przeszło w Elvis Presley Boulevard i Jack kierował się znakami, aż znalazł się w posiadłości Graceland. Zaparkowali samochód, kupili bilety i poczekali w kolejce na kursujący wahadłowo bus, który zawiózł ich do rezydencji z wysokimi białymi kolumnami. – Podekscytowany? – spytał Jack. Eric skinął głową. – Mam nadzieję, że mnie pozna. Nigdy mnie nie widziała z czarnymi włosami. – Na pewno. Ale czy ty ją rozpoznasz? Minęło pięć lat, od kiedy ją widziałeś. – Jasne, że poznam. Będzie najpiękniejszą osobą tutaj! Jack wolałby bardziej szczegółowy opis, ale Eric nigdy nie wyszedł poza to określenie. Opis Warrena Kuykendahla był równie nieprzydatny – pytanie ludzi, czy znają dziewczynę, która jest jak butelka lenora, daleko ich nie zaprowadzi. W przeciwieństwie do pozostałych pasażerów busa nie byli zbytnio zainteresowani zwiedzaniem Gracelandu. Za cel mieli znalezienie żywej Susan Lawrence, a nie złożenie hołdu martwej gwieździe rock and rolla. Ale trzymali się przewodnika, więc słyszeli, że Elvis był najpopularniejszym facetem na świecie i stałym tematem żartów, radości i opowieści. – Też byłbym najpopularniejszym facetem na świecie, gdybym tak jak on sfinansował bandę pieczeniarzy – szepnął Jack do Erica. – Prawdziwy przyjaciel powiedziałby mu, żeby odstawił narkotyki i smażone jedzenie. Zwiedzili parter posiadłości – Pokój Dżungli, Pokój Muzyki – po czym przeszli do Ogrodu Medytacji, gdzie pochowano Presleya i jego rodziców. – Czy to ci czegoś nie przypomina? – spytał Jack. – Dom pana Kuykendahla. Myślę, że chciałby tu mieszkać – odpowiedział Eric. – Właśnie! – ucieszył się Jack. – Powinni zmienić nazwę na Dziwoland. Przewodnik nie znał żadnej pięknej dziewczyny imieniem Susan, która by tu pracowała, tak samo jak nie kojarzył jej nikt z personelu zapytany przez Jacka. Kierowali się już do wyjścia, gdy Eric pociągnął go za rękaw. – Nie sprawdzaliśmy na górze. Może Susan pracuje tam. – Nikomu nie wolno tam wchodzić, Ericu. Nawet przewodnikom. Elvisa znaleziono martwego w jednej z łazienek i chyba chcą zachować prywatność tego miejsca. Wyszli na zewnątrz i czekali na bus, który miał ich zawieźć na przeciwległą stronę drogi do innych eksponatów: samochodów, motocykli i samolotów Elvisa, pamiątek z czasów spędzonych w Hollywood oraz w wojsku. Jack i Eric tylko na nie zerkali, ale każdego napotkanego pracownika pytali o Susan. – Nazywa się Susan Lawrence i tu pracuje. Widział ją pan? Podobno jest bardzo piękna. Nikt jej nie kojarzył.
Poszli do Chromowanego Zderzaka na lunch. Eric bawił się jedzeniem, najwyraźniej nie mając apetytu. – Nie znajdziemy jej, prawda? – martwił się. – Nigdy jej nie znajdziemy. – Oczywiście, że znajdziemy – zaprzeczył Jack, choć prawdę mówiąc, teraz miał podobne obawy. – Zostały nam jeszcze do sprawdzenia inne restauracje i sklepy z pamiątkami. Ona musi gdzieś tu być. W restauracjach nie mieli szczęścia i skupili się na sklepach. Liczba i różnorodność sprzedawanego tam barachła była niezmierzona, lecz w sklepie dla dzieciaków trafili na złoto. – Nie znam jej imienia – powiedziała kasjerka – ale w Galerii Elvisa pracuje nowa dziewczyna i jest wyjątkowo piękna! Wcale mnie to nie dziwi, że dali jej luksusowe towary. – Wstała ze swojego miejsca i podeszła z nimi do drzwi. – Widzicie Rockabilly Burgers? Dobrze, to mińcie je, a Galeria Elvisa jest zaraz za nimi. Przeszli dziarskim krokiem koło knajpki, a potem zwolnili. Brawura opadła i ogarnęły ich obawy. Eric wziął Jacka za rękę, a Jack mocno ją ścisnął. Nagle Jack stanął jak wryty. – Jezu Chryste, Eric! Spójrz na to – powiedział. – To Kelvin-Helmholtz! Eric podniósł wzrok i zobaczył coś, co wyglądało jak olbrzymie załamujące się fale na niebie. Ten widok trwał zaledwie kilka sekund. Była to najrzadsza ze wszystkich chmur. Susan stała za ladą, jadła snickersa i wpatrywała się tęsknie w przestrzeń. Była smukła i zgrabna, a rysy miała wręcz modelowe – duże oczy, mały nosek, pełne wargi i wysokie kości policzkowe. Była najpiękniejszą dziewczyną, jaką Jack widział. – To ona, Jack. To Susan! – szepnął Eric. – Co mam teraz robić? – Idź z nią porozmawiaj – powiedział Jack łagodnie, puszczając dłoń Erica i popychając go do przodu. – I nie zapomnij mnie przedstawić. Eric podszedł niepewnym krokiem do dziewczyny, a motyle w brzuchu nie łopotały delikatnie, tylko tupały w butach nabijanych ćwiekami. – Susan, to ja – powiedział nieśmiało. – Eric! Susan spojrzała na małego chłopca, na moment zdezorientowana białym kaskiem rowerowym, czerwonymi rękawiczkami kuchennymi i ufarbowanymi brwiami. Potem go rozpoznała, piskliwie krzyknęła jego imię. Wypadła zza lady i rzuciła mu się w objęcia. – Eric! O mój Boże, to ty! Cała ledwo utrzymywana powaga Erica stopniała i mimo największych starań, żeby się od tego powstrzymać, zalał się łzami. Przytulał się do Susan, a ona do niego. Obejmowali się bez słów, komunikując się poprzez łkanie i kojące odgłosy. Potem Susan zaczęła płakać.
Jack sprawdził swoje odbicie w szklanej gablocie i włożył do ust listek gumy do żucia. Potencjalny klient wszedł do galerii i natychmiast wyszedł. Kierowniczka sklepu wróciła z lunchu i zaproponowała, żeby Susan i Eric przenieśli swój zjazd rodzinny gdzie indziej, może do Hotelu Złamanych Serc. Zamiast tego poszli do Shake, Split & Dip i zamówili lody. Susan i Eric usiedli razem, a Jack, przedstawiony przez Erica jako człowiek, który kupił mu rękawice kuchenne, ufarbował włosy na czarno i powiedział, skąd się biorą dzieci, siadł naprzeciwko nich. – On jest jak mój starszy brat, Susan – wyznał Eric. Susan spojrzała na Jacka z powątpiewaniem, po czym znowu skupiła uwagę na Ericu. – Tak mi przykro z powodu twojej mamy i taty, Ericu – powiedziała. – Jeff mówił mi, jak zginęli. Gdybym wiedziała od razu, przyjechałabym na pogrzeb i stała przy tobie. Musiało ci być ciężko. – Mój tata ci wybaczył, Susan – rzucił Eric. – Myślę, że chciałby, żebym ci to powiedział. – Co mi wybaczył? – spytała zdziwiona. – Wydarcie stron z jego Pisma Świętego. – Och… zapomniałam o tym – powiedziała nieco zmieszana. – Wtedy robiłam mnóstwo szalonych rzeczy… Ale kto się teraz tobą zajmuje? Jak mnie znalazłeś? – Nikt, Susan. Jestem sierotą. Ja… ja… ja liczy… – I znowu wybuchnął płaczem, a Susan przytuliła go tak, że jego głowa znalazła się na jej prawej piersi. Przez moment Jack zazdrościł chłopcu, ale szybko się opamiętał i odezwał w imieniu Erica: – On właściwie nikogo nie ma, Susan. Opiekunom najwyraźniej na nim nie zależy. Zapisali go do szkoły dla głuchych, poważnie. Uciekł stamtąd. Mój znajomy wziął go na stopa nieopodal więzienia, w którym przebywa twój tata, i od tego czasu Eric podróżuje z nami. Szukał ciebie. Pojechał do Hershey i rozmawiał tam z jakimś facetem… – Z Fredem? – przerwała Susan. – Nie byłem wtedy z Erikiem, więc nie znam jego imienia, ale facet dał mu nazwisko i adres Warrena Kuykendahla, którzy powiedział nam, żebyśmy się skontaktowali z Darlą Thomas. Myślę, że on chce mieszkać z tobą, Susan. Żebyś się nim zaopiekowała. Jeśli nie możesz… to coś we dwóch wymyślimy. Zaskoczyła go natychmiastowa odpowiedź Susan: – Oczywiście, że się tobą zaopiekuję, skarbie – powiedziała do Erica. – Możesz ze mną mieszkać, dopóki chcesz! Twarz Erica rozświetliła się jak niebo w noc 4 lipca i chłopiec szybko otarł łzy. – Będę dobry, Susan. Obiecuję ci! Nie będę sprawiał żadnych kłopotów, a kiedy dorosnę, to ci się odwdzięczę. Będę listonoszem! Dziękuję, dziękuję, Susan… i tobie
też dziękuję, Boże – powiedział, podnosząc oczy na sufit Shake, Split & Dip. Objął Susan i równie szybko ją puścił. – Gdzie jest toaleta, Jack? Muszę do toalety! Jack i Susan zostali sami i uśmiechnęli się do siebie z powodu nagłego wyjścia Erica. Jack wspomniał Darlę Thomas, ale Susan szybko zmieniła temat: – Eric powiedział, że ufarbowałeś mu włosy i wyjaśniłeś, skąd się biorą dzieci… – Wyszedłem na nieco podejrzanego gościa, nie? – uśmiechnął się Jack. – Już ci to tłumaczę. I opowiedział Susan o odbytej przez nich podróży, rozsądnie omijając tę część, w której porwali Nancy z domu opieki. – Okazałeś Ericowi mnóstwo dobroci – stwierdziła Susan. – Pozostali także. Dziękuję ci. – To nie było trudne – odparł Jack. – Dzieciak ma dobre serce. Jesteś pewna, że chcesz się nim sama zaopiekować? Chyba się nie zastanawiałaś nad tym zbyt długo. – Mówisz, jakbyś sprawdzał, czy nadaję się na rodzinę zastępczą – uśmiechnęła się. – Twoje życie się zmieni. Wiesz o tym, prawda? – Mam nadzieję, że się zmieni. Musi się zmienić. A jaką byłabym osobą, gdybym odwróciła się od Erica? To rodzina. Mogę zarabiać na życie, tańcząc nago, ale wiem, co powinnam zrobić. To nie była trudna decyzja. Jack spojrzał na nią. – Mógłbym ci pomóc wyjaśnić sprawy z jego opiekunami, jeśli chcesz. Zaręczę, że nie był narażony na żadne niebezpieczeństwo ani nie planował niczego złego, kiedy zniknął. No i mam na to czas. – Jak to się stało, że masz czas? Nie pracujesz? Jack opowiedział jej o Laurze i Conradzie oraz o tym, jak przestał być prezenterem pogody w telewizji. – Jeju, ale super! – zaśmiała się Susan. – To znaczy: nie chodzi mi o Laurę i Conrada, ale o to, jak rzuciłeś pracę na wizji. Szkoda, że tego nie widziałam. – Ciągle możesz – odparł. – Podobno to wielki przebój na YouTube. – Co będziesz teraz robić? – Zamierzam się przekwalifikować na fryzjera. Na szczęście mam pieniądze, których rozwód nie ruszył. Mój ojciec nigdy nie lubił Laury i uważał, że to małżeństwo nie przetrwa, więc zostawił wszystko mojemu ojcu chrzestnemu, a ten zarządza funduszem powierniczym w moim imieniu. To Doktorek, ten facet z autobusu, o którym ci mówiłem. Susan przyglądała się przez chwilę Jackowi, a potem się uśmiechnęła. – Byłoby świetnie, gdybyś mógł to zrobić, Jack – powiedziała. – To by nam naprawdę pomogło! – Nie ma problemu – zapewnił Jack zgodnie z prawdą. Przebywanie w towarzystwie Susan zdecydowanie nie było czymś, do czego musiałby się zmuszać.
– Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia, Doktorku? – spytał Jack. – Nie jestem pewien, czy wierzę nawet w sympatię od pierwszego wejrzenia – odpowiedział Doktorek. – Dlaczego pytasz? – Ponieważ zakochałem się w Susan w pierwszej chwili, w której ją zobaczyłem. Wiem, że to szaleństwo, i pewnie będziesz się ze mnie nabijał, ale właśnie to się stało. I tu nie chodzi tylko o jej wygląd. To jej głos, śmiech, zapach, to, co mówi i jak traktuje Erica. – Nie sądzisz, że w tej chwili nieco łatwo cię zranić? – Łatwo? Jak to? – Straciłeś pracę, zostawiłeś żonę, okazało się, że nie masz dziecka… przywiązałeś się do Erica, zamierzasz zostać fryzjerem… Mam kontynuować? – Zdaję sobie z tego wszystkiego sprawę, Doktorku, ale nie sądzę, żeby przez to można było mnie łatwiej zranić. Jeśli już, to dzięki temu wszystkiemu jestem silniejszy. Myślę teraz jaśniej niż kiedykolwiek wcześniej. Powiedz mi, o czym nie wspomniałem, opisując ci Susan? Doktorek zastanowił się przez chwilę. – O tym, jaki ma znak zodiaku. – No proszę cię, Doktorku! Włosy! Nie powiedziałem nic o jej włosach. Czy ci to nie wystarczy? W przeszłości zawsze chodziło o włosy. Musiały być gęste, długie i błyszczące. Susan takich nie ma – są cienkie, obcięte na pazia. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Że dojrzałem. Widzę coś więcej. Nie możesz się z tego cieszyć? – Jeśli jesteś tego pewien, to oczywiście, że się cieszę. Po prostu nie chcę, żebyś cierpiał. Co Susan czuje do ciebie? – Nie wiem. Chyba nie sądzisz, że wyznałem jej miłość, co? Nawet ja wiem, że to byłoby samobójstwo. Ale mnie lubi – tego jestem pewien – i we dwoje zajmiemy się sprawami Erica. Gdybyś tylko widział, jak Eric zareagował, kiedy ją zobaczył. Wybuchł płaczem i nie mógł przestać. Zupełnie jakby odnalazł matkę. Susan po prostu go przytuliła. W ogóle się nie zastanawiała, kiedy zgodziła się mu pomóc. To było natychmiastowe. Od razu wręczyła wymówienie i zrezygnowała z kariery zawodowej, dopóki nie ustalimy, co dalej z Erikiem. Doktorek uśmiechnął się, zastanawiając się nad karierą Susan w Galerii Elvisa. – Kiedy więc wyjeżdżacie do Kalifornii i jak tam dotrzecie? – W sobotę. Kierowniczka sklepu była wyrozumiała, ale powiedziała, że potrzebuje Susan do końca tygodnia. W czwartek pojadę do Memphis z Erikiem, oddam samochód i pomogę Susan pokończyć jej sprawy. Do Kalifornii pojedziemy jej samochodem. – Czyli wyjedziesz stąd tego samego dnia co Bob, nazajutrz po przyjęciu… – Poradzisz sobie sam z Nancy? – Jasne – odparł Doktorek. – Będziemy potrzebowali pomyślnych wiatrów i trochę
jedzenia, ale poradzimy sobie. – Już zaczynałem sądzić, że ona istnieje tylko w wyobraźni chłopaka – powiedział Bob. – Ciekawe, czy ją kiedyś poznamy. Doktorek wzruszył ramionami. – W moim wieku nie muszę poznawać żadnych nowych ludzi. Ważne, że ją znaleźli i nie jesteśmy już odpowiedzialni za małego. Ciekawe, co zrobią. – Sądząc po tym, co słychać, będą jechali przez kraj, śpiewając jedną piosenkę. Czego oni się właściwie uczą? – To utwór z dawnych czasów, kiedy Jack grał w zespole rockowym. Napisał ją jego kolega. Wykonają ją z Erikiem w środę wieczorem. – A ty coś zaśpiewasz, Gene? – A niby co? – Może Wonderful World? Tylko musisz pozmieniać słowa, bo nikt nie uwierzy, że uważasz świat za cudowne miejsce. Ha! Doktorek się uśmiechnął. – Żałujesz czasem, że nie jesteś już Bobem Crenshawem i musisz żyć jako T-Bone Tribble? – Zależy, co masz na myśli. Ten facet to ciągle ja, tylko się inaczej nazywa. Czasem mi smutno, że on nie żyje i nie mogę sobie przypisać zasług za rzeczy, które w życiu zrobiłem, ale pewno nigdy bym ich nie zrobił, gdyby on nie umarł – jeśli wiesz, co mam na myśli. Pomyśl o tym, Gene… Kiedy Bob Crenshaw żył, zajmował się tylko zabijaniem ludzi dla pieniędzy, a teraz, kiedy nie żyje, zabijanie się skończyło. Ale czemu pytasz? – Bo czasem myślę, że nie żyje przeze mnie. Gdy nas aresztowali w Jackson, ty wyciągnąłeś nas z więzienia, zawierając układ z diabłem – z Fogertym. A co się stało potem? Moje życie nadal wyglądało tak samo, a twoje się skończyło. Ja zostałem lekarzem, a ty zbiegiem, który żył pod przybranym nazwiskiem i musiał cały czas oglądać się za siebie. To niesprawiedliwe. – Spójrz na to tak, Gene: Gdybyś nie wyciągnął mnie z tego autobusu pod Anniston, Bob Crenshaw już dawno by nie żył. To przeze mnie zostaliśmy aresztowani, więc zrobiłem, co było trzeba. Zrobiłbyś to samo na moim miejscu. Nie żałuję tego. Pewno, bywało ciężko, ale poznałem dobrych ludzi. Może niekoniecznie członków Izby Handlowej czy Klubu Rotariańskiego, a i sporo z tego, co robili, nie do końca było zgodne z prawem, ale to i tak sól ziemi. No i poznałem Marshę! Mam dobre życie, Gene. Nie narzekam. Zbieg ma czasem więcej wolności niż ten, co nie musi się ukrywać. Doktorek przemyślał słowa Boba. – Tu chyba masz rację. Tydzień temu zastrzeliłem psa oraz porwałem Nancy i od
tego czasu jestem zbiegiem. Po raz pierwszy znalazłem się po przeciwnej stronie prawa i, szczerze mówiąc, to najbardziej emocjonujący tydzień mojego życia. Prawie żałuję, że się kończy. W sumie myślę, że cholernie dobrze się bawiłem! Może i zaśpiewam tę piosenkę!
Halloween Nadszedł dzień przyjęcia. – Musimy się zorganizować – powiedział Bob. – Ustalić, kto co robi. – Ja pojadę do Piggly Wiggly, kupię jedzenie i kilka dyń – zgłosił się Jack. – Eric, chcesz jechać ze mną? – Może kupisz mu tam valium? – zaproponował Bob. – Dzieciak biega, jakby był na amfetaminie. Rzeczywiście tak było. Od powrotu z Memphis Eric był w siódmym niebie. W ciągu kilku godzin powiedział więcej, niż mówił w czasie wszystkich dni wspólnej podróży. Biegał, zamiast chodzić, i nieustannie paplał o Susan i powrocie do Kalifornii z nią oraz z Jackiem. Przyłączał się do każdej czynności i nalegał na pomaganie we wszystkich obowiązkach domowych: podawał jedzenie, zgarniał resztki do kosza, mył talerze, sprzątał swój pokój i cały dom. Wystarczająco meczące było już samo patrzenie na niego, a co dopiero przebywanie z nim. Już nie czytał Pisma Świętego i tłumaczył, że skończył Stary Testament i zamierza zrobić sobie przerwę przed Nowym. – Pojadę z tobą, Jack. Wezmę tylko kask. – Musimy zrobić listę zakupów spożywczych, które będą nam potrzebne na dziś wieczór, i drugą listę dla mnie i Nancy na później – powiedział Doktorek. – Pamiętajcie, że nie mamy samochodu. Sprawdzę, co mamy w kuchni, a ty notuj, Jack. – Ja mogę pisać, doktorze. Pójdę z panem do kuchni – zaproponował Eric. Pobiegł do swojego pokoju, wydarł kartkę z notatnika i chwycił długopis. – Jestem gotów, doktorze. Może pan wymieniać. – Co ty będziesz robiła, Nance? – spytał Bob. – Chyba tu posiedzę i poczekam na rodziców – odpowiedziała. – Jestem dziś zmęczona. – Dobrze, tak zrób. Gdybyś mnie potrzebowała, będę przed domem sprawdzał autobus. Zobaczę, jaki jest poziom oleju i wody. Chcesz mi pomóc, Gene? – Jasne. Przejrzę schowki i sprawdzę, czy nic nie zostawiliśmy. Skończę tylko te listy i do ciebie przyjdę. – Nie ma pośpiechu. Posiedzę tu z Nance i pogadamy. Chcesz pogadać, Nance? – Nie, nie dziś. Dziękuję, Bob.
– W takim razie posiedzę tu i nic nie będę mówił. Jack i Eric wyjechali do Coffeeville, a Doktorek i Bob poszli do autokaru. – Kiedy zobaczyłem autobus na parkingu kościelnym, pomyślałem, że zwariowałeś – wyznał Doktorek – ale muszę przyznać, że to był dobry wybór. – Nie tyle dobry, ile jedyny, Gene. Albo ten autokar, albo duża furgonetka bez siedzeń. Ja bym sobie poradził, ale w prowadzeniu przeszkadzałby mi turlający się z tyłu starzec. Te rysy z Góry o Trzech Szczytach nie są takie złe, jak mi się wydawało. Co myślisz? – Trzeba je zalakierować, ale to nie powinno być drogie. Co mi przypomina, że muszę się z tobą rozliczyć. – Co ty chcesz rozliczać? Ja od ciebie pieniędzy nie wezmę. Facet, który wynajął mi ten pojazd, jest mi winny przysługę. Nic mi za niego nie liczy. – Nic mnie to nie obchodzi. Po prostu je weź. Nancy przeznaczyła je na tę podróż. Są twoje, możesz z nimi zrobić, co chcesz. – Jak chcesz sobie poradzić bez pieniędzy? – Mam pieniądze, mam jedzenie. Przecież nie będę tu wiecznie. – To gdzie będziesz? Planujesz powrót do domu? – A gdzie mam być? – Możesz przyjechać do mnie i Marshy. Ty i Nance możecie mieszkać w domku. Nikt was tam nie będzie szukał. – Dziękuję za tę propozycję, Bob, ale nie będę narażał waszego dobra dla naszego. Nancy i ja ustoimy lub upadniemy na własnych warunkach. – To upadek mnie martwi – powiedział Bob. Doktorek spojrzał na niego. – W porządku, Gene, już nic nie mówię. Ale pewno cię już nie zobaczę, co? – Oczywiście, że zobaczysz. Na miłość boską, weź te pieniądze i chodźmy sprawdzić, co u Nancy. – Zaraz będę. Tylko skończę sprawdzać olej. Otworzył maskę, wyciągnął bagnet i wytarł go do czystą szmatką. Poziom oleju silnikowego był odpowiedni. Schował bagnet i powiedział do siebie: – Kłamiesz, stary. Już cię nie zobaczę i dobrze o tym wiesz. – Jack nauczył mnie takiej sztuczki, którą będę mógł zrobić, jak zacznę się uczyć jeździć, pani Skidmore. – Jaka to sztuczka, Ericu? – spytała Nancy. – Kiedy się staje na światłach i z przodu jest tylko jeden samochód, to jak tylko zmieni się światło, trzeba na niego zatrąbić i… – Dlaczego miałbyś chcieć to zrobić, mój drogi? – Ponieważ nawet nie zdąży ruszyć i się zirytuje.
– Nie wydaje mi się, żeby to było dobre. Dlaczego mu to powiedziałeś, Jack? Co by się stało, gdyby człowiek z tego samochodu wysiadł i strzelił wam w głowę? – Nie zrobiliśmy tego, Nancy. Pomyślałem tylko, że to dobry pomysł na dowcip. Nie proponowałem Ericowi zrobienia tego. – Wydawało mi się, że powiedziałeś, że mógłbym. Czy to znaczy, że nie mogę? – Oczywiście, że nie, Ericu. A zanim w ogóle zaczniesz myśleć o nauce jazdy, najpierw musisz się nauczyć trzymać buzię na kłódkę. A teraz chodźmy się zająć dyniami. Chcesz nam pomóc, Nancy? – Tak. I dziękuję, że mnie o to pytasz, Jack. Kiedyś byłam całkiem dobra w robieniu lampionów z dyni. Jack i Eric wynieśli dynie na zewnątrz, a Nancy poszła do kuchni po nóż z ząbkami i łyżkę do wydrążania. Dołączyła do nich na werandzie i zabrali się do pracy. Nancy wyjęła szminkę z torebki i na czubku dyni narysowała koło, po czym poprosiła Jacka, żeby je wyciął i oczyścił z miąższu jako przyszłą pokrywkę. Następnie podała łyżkę Ericowi i powiedziała, żeby wydrążył nasiona i miąższ z wnętrza, po czym wyrzucił je do kosza. – A co teraz, pani Skidmore? – Narysuję tu twarz, a jeden z was może ją wyciąć – odparła. Skończyli pierwszą dynię i zabrali się do drugiej. Tym razem Nancy narysowała inną twarz, a Jack wyciął raczej trójkątne niż kwadratowe otwory na oczy i nos. Usta zabrały więcej czasu, ponieważ Nancy nalegała na wyszczerbione zęby. Kiedy skończyli, odsunęli się i podziwiali swoje dzieło. – Dobrze nam poszło, co nie? – powiedział Eric. – Moglibyśmy zostać zawodowcami. – Gdybyśmy zostali zawodowcami, mielibyśmy pracę tylko raz w roku – zauważył Jack. – To o jeden dzień więcej, niż masz teraz – podsumował Doktorek. – Zastanów się nad tym. – Uśmiechnął się z zadowoleniem i zapalił trzymanego w dłoni papierosa. Było ciemno, a na niebie lśniły gwiazdy. Eric zapalił białe świeczki stojące w tykwach, a Nancy położyła pokrywki. W milczeniu patrzyła na migoczące światełka i na tańczące cienie. – Ja umrę, Ericu. Wiedziałeś o tym? – Proszę tak nie mówić, pani Skidmore! Pani nie umrze. Ja nie chcę, żeby tak się stało. – Czego nie chcesz, Ericu? – Nie chcę, żeby pani umarła. – A któż ci takich rzeczy naopowiadał? To jest ta noc w roku, w której martwi wracają do żywych. Spodziewam się dziś przeróżnych gości.
Rozmowa z Nancy wystraszyła Erica, więc poszedł do środka do Doktorka. – Doktorze, pani Skidmore mówi, że umrze i że dziś w gości przyjdą martwi. Może pan z nią porozmawiać? Doktorek odstawił piwo i już miał wyjść na werandę, kiedy drzwi się otworzyły i do środka weszła Nancy, a za nią Wanda, George i B’shara Byrd. – Zobacz, kto do nas przyszedł, Gene. Wanda i George przyprowadzili z sobą najsłodszą dziewczyneczkę, jaką widziałam. B’shara Byrd była ubrana w kostium różowego królika, a na policzkach miała namalowane białe wąsy. – Ona nie lubi strasznych rzeczy – wyjaśnił George. – Kupiłem jej maskę wiedźmy i spiczasty kapelusz, ale nie chciała ich nawet dotknąć. Koniecznie chciała być królisiem. George niósł skrzyneczkę piwa, a Wanda dwie tarty – dyniową i czekoladową. – Gdzie je postawić? – spytała. – Zaniosę je do lodówki – powiedział Bob. – Na początek mamy pizzę i hot dogi. Usiądźcie, a ja przyniosę coś do picia. Co chcecie? Wino, piwo, sok…? – Dla mnie wino, dla B’shary sok, a dla George’a piwo, jeśli można. Nie patrząc na okładkę, Doktorek włożył do odtwarzacza płytę kompaktową i wcisnął play. Pokój zalała kakofonia dźwięków, a kilka taktów później dołączył do nich głos jakby idealnie skrojony na Halloween. Nancy wbiegła do pokoju z majtkami w połowie drogi między kolanami a kostkami. – Arnold, wyłącz ten cholerny jazgot! – krzyknęła. – Znasz przecież zasady! – Kto to Arnold? – spytał George Wandę. – Jej mąż, który zmarł – wyjaśniła Wanda. – To dlaczego ona mówi do Gene’a? – Później ci to wyjaśnię. Muszę pomóc pani Nancy. Chwilkę to trwało, nim Doktorek znalazł odpowiedni przycisk, ale gdy muzyka ucichła, Nancy się uspokoiła. Wanda wzięła ją pod ramię i poprowadziła do łazienki, a Doktorek usiłował doczytać nazwę zespołu na płycie. – Jack, co ja włączyłem? Jack wyjął mu opakowanie z ręki i podniósł do światła. – To Captain Beefheart & The Magic Band, a płyta nazywa się Zliż moje kalkomanie, kochanie. Co to robi w zbiorach Nancy? – Należała do Arnolda – odparł Gene. – Jestem zdziwiony, że jej nie wyrzuciła. Wieczór się uspokoił i przyjęcie się rozkręciło. W tle grali Beatlesi i biesiadnicy napełniali kieliszki alkoholem, a talerze hot dogami i pizzą. Eric i B’shara Byrd siedzieli przytuleni na werandzie i Eric przyniósł drugą parę rękawic kuchennych, żeby dziewczynka też mogła je założyć. Wanda, Nancy i Doktorek siedzieli przy ogniu, wspominając Krainę Dębów, Dorę oraz rodzinę Travisów, a George, Bob i Jack
wymieniali się opowieściami i żartami. Doktorek szepnął coś Wandzie, a ta zawołała do męża: – Ej, George, chodź mi pomóc. – Co chcesz, Wanda? – Gene chce wznieść toast za panią Nancy szampanem. – Nie może tego sam zrobić? Zranił się w rękę czy coś? – Pani Nancy go nie odstępuje, a to ma być niespodzianka. Będzie chciała wiedzieć, co on robi, jak wstanie i wyjdzie. Wanda wyjęła kieliszki do szampana z szafki, a George manipulował korkociągiem. – Słodki Jezu, a cóżże ty wyczyniasz, George? Nie otwiera się szampana korkociągiem. Użyj kciuków, do cholery. Gdyby mamusia cię teraz widziała… Ha! – Skąd mam to wiedzieć? Nigdy wcześniej żem nie pił szampana. – Ale tam, piłeś. Czasami wydaje mi się, że masz w głowie siano zamiast mózgu, George. I na miłość boską, przestań trząchać tą butelką! Dały się słyszeć dwa głośne wystrzały i do pokoju weszła Wanda z tacą. George szedł za nią powoli, patrząc na swoje kciuki i pocierając je palcami. Doktorek brał kieliszki z tacy i rozdawał je zgromadzonym. Uniósł swój. – Za Nancy – powiedział. – Spóźnione wszystkiego najlepszego. Cieszymy się, że cię znamy i że zaliczamy się do twoich przyjaciół. – Za Nancy – odrzekli wszyscy, w tym Nancy. – Zagrajmy teraz naszą piosenkę, Jack – zaproponował Eric. Usiadł przy pianinie, które wcześniej przenieśli do salonu, i poczekał, aż Jack weźmie gitarę. – To piosenka, którą napisał nasz znajomy… – zaczął Jack. – Ja go nie znałem – dodał Eric. – Dobrze, mądralo. To piosenka, którą napisał mój znajomy. Mieliśmy zmienić słowa, żeby bardziej pasowały, ale zdecydowaliśmy, że nie ma takiej potrzeby. Jest wystarczająco odpowiednia. Spojrzał na Erica, a ten zaczął grać pierwsze takty. Gdybym zrodził się ponownie, tylko z tobą chciałbym być, Każdą chwilę, każdy dzień. Choć miłości twej niegodnym i odpłacić nie mam jak, Nie mam słów na to uczucie, całkiem pusto w głowie mej, Lecz bez ciebie nie ma mnie, Czy się śmieję, potakuję, zgrywam głupka albo snoba, Nawet Boga w moim życiu zastępuje twa osoba. Chciałbym umrzeć, nim odejdziesz, nie przeżyję Trwania w braku twego cienia,
Egzystencji bez znaczenia i samotnej poniewierki Bez uczuć dzielenia. Nie mam słów na to uczucie, całkiem pusto w głowie mej, Lecz bez ciebie nie ma mnie. Czy się śmieję, potakuję, zgrywam głupka albo snoba, Nawet Boga w moim życiu zastępuje twa osoba. Następnie jeszcze raz zagrali pierwszą zwrotkę, a po zakończeniu Jack wyjaśnił powód wykonania tej właśnie piosenki: – Eric i ja chcieliśmy przez to powiedzieć, że podróżowanie z wami przez ten tydzień było bardzo przyjemne i gdybyśmy kiedykolwiek znowu mieli w taką podróż wyruszyć, to chcielibyśmy ją odbyć z wami. Dzięki, Doktorku, dzięki, Bob, i szczególne dzięki tobie, Nancy, za jej umożliwienie. Wszyscy zaczęli klaskać. Chłopcy dobrze razem grali, a tego, co powiedział Jack, nikt się nie spodziewał, zwłaszcza Nancy. – O jakiej podróży on mówi, Gene? Zanim Doktorek zdążył jej odpowiedzieć, Jack przedstawił go jako następnego wykonawcę: – A teraz Doktorek zaśpiewa Wonderful World, więc duże brawa dla starszego pana. – Nie ma mowy, niczego nie śpiewam! – zaprotestował Doktorek. – Wiedziałem, że będziesz próbował się z tego wykręcić, Gene, więc spisałem słowa, żeby wszyscy mogli ci pomóc. Zrobimy to razem. Nie ma mowy, żebyś się od tego wymigał! Bob rozdał kartki ze spisanym tekstem, a Jack i Eric zaczęli grać. Doktorek śpiewał z pamięci – nie widział żadnego ze słów na otrzymanej kartce. Zza pianina niósł się czysty głos Erica. Dla niego świat naprawdę znowu stał się cudownym miejscem. Wiedział, że nigdy nie przestanie tęsknić za rodzicami czy pragnąć, żeby żyli, ale już nie czuł się jak sierota z Akademii Talbota. Miał przyjaciół – nawet jeśli spora ich część mogłaby być dziadkami – a teraz miał nadzieję na nowe rodzinne życie z Susan. A może nawet i z Jackiem. Od początku wiedział, że Jack polubi Susan. W oczach Jacka życie również wyglądało coraz lepiej. Im dłuższe miał włosy, tym bardziej zacierała się pamięć o Laurze i Conradzie. Czekała go nowa kariera we fryzjerstwie, niewykluczona była też przyszłość z najpiękniejszą dziewczyną na świecie i najbardziej naiwnym chłopcem we wszechświecie. Śpiewał więc na całe gardło i uśmiechał się do Erica, który odpowiadał tym samym swojemu starszemu bratu. Bob, Doktorek i Nancy stali razem niczym tercet z przeszłości – troje przyjaciół razem po dziesiątkach lat niewidzenia się, wkrótce mających rozstać się na zawsze.
Doktorek o tym wiedział i Bob też zdawał sobie z tego sprawę, ale żaden z nich nie chciał o tym pamiętać w ten idealny wieczór. Dla Boba cudownościami tego świata były Marsha oraz życie w Seattle, do których miał wrócić. Dla Doktorka cudowność tkwiła w tej właśnie chwili – tej jednej wspaniałej i niezapomnianej chwili. Atonalny głos Boba pogłębiał dno znanej muzyki. Doktorek spojrzał na niego i się zaśmiał. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek słyszał kogoś, kto śpiewałby gorzej! Bob odwzajemnił uśmiech, dostrzegł wzrok Nancy i uśmiechnął się do niej. Raczej rozglądała się po pokoju, niż śpiewała, najpewniej szukając ludzi, którzy od dawna nie żyli. Gdyby tylko mogło być inaczej i oś świata wróciła do pionu, planety zmieniły położenie, a na niebo wróciły brakujące gwiazdozbiory… Gdyby tylko mogło być inaczej…! – To cudowny świat, tak, Gene? – spytała Nancy, gdy piosenka się skończyła. Doktorek nigdy wcześniej nie widział tak smutnej i pełnej wątpliwości twarzy. – Teraz, Nancy, to jest najcudowniejszy świat, jaki kiedykolwiek istniał – powiedział i pocałował ją w czoło. Przez moment nieomal sam w to uwierzył. – Nie było tak źle, co, Gene? – zagaił Bob. – Mógłbym przysiąc, że nawet widziałem łzę w twoim oku. – To był pot, Bob. Jestem lekarzem, chyba się na tym znam. – Powinieneś znać się jeszcze na wielu rzeczach. Świat to cudne miejsce, zwłaszcza ze mną. Dobrze mówię, Nance? – Dziadku George! – krzyknęła B’shara. – Zagraj B’sharę Byrd! Zagraj B’sharę Byrd! – Nie mogę zagrać B’Shary Byrd, kochanie. Nie zabrałem gitary. – Ten pan ma gitarę. Powiedz mu, żeby ci dał! – Ćśś, B’sharo Byrd. Dziadek gra ci tę piosenkę przez cały dzień. Już dość się jej nasłuchałaś – powiedziała Wanda stanowczo. – Chcę ją usłyszeć, chcę ją usłyszeć! – B’shara Byrd zatupała nogą. – Eric też chce ją usłyszeć! – Masz gitarę, George – powiedział Jack, podając mu instrument. – Też chciałbym jej posłuchać. George podziękował, założył kapodaster na czwarty próg i trącił kilka strun. – Graj, dziadku, graj! – krzyknęła B’shara Byrd. – Kochanie, daj mi chwilkę, proszę. No, dobrze, jestem gotowy. B’shara Byrd znowu uciekła gdzieś, Pomyślałem sobie – nie może mnie znieść. Porobiła miny, jęzor wystawiła I pupą się zaraz do mnie odwróciła.
B’shara Byrd humory ma swoje I podejście takie, że się czasem boję. Nazywa dziadygą, okrutnie traktuje I podkutym trepem duszę mą tratuje. Och, B’sharo, B’sharo, ma słodka B’sharo. Zakwitają kwiaty, liście się zielenią, A my nad strumykiem rzucamy kamienie, Kaczki podkarmimy, łódką popływamy I ciągle za ręce mocno się trzymamy. O B’sharo Byrd, nie dowiesz się, jak bardzo się staram, by kochać cię tak. Wystarczy, że kaszlnę, byś zachorowała, Więc to trudne czasem, zrozum, moja mała. Och, B’sharo, B’sharo, ma słodka B’sharo. B’shara Byrd jest hipnotyczna, Brązowooka, lalunia prześliczna. B’shara Byrd ma temperament, Ciemną czuprynę, uśmiech jak diament. Kiedyś nam dorośniesz, wiem, Zetkniesz się z dobrem i złem, Ale nie łam nigdy serca tym, Co chcą biec przy boku twym. B’shara Byrd przetańczyła całą piosenkę, a gdy tylko George skończył, zaczęła podskakiwać i klaskać w dłonie z niecierpliwością. – Zagraj jeszcze raz, dziadku! Zagraj jeszcze raz! – Cholera, to najlepsza piosenka, jaką w życiu słyszałem – powiedział Bob. – Ty ją napisałeś? – Ma ze trzy akordy, Bob. Sama się napisała. – Zagraj ją jeszcze raz, koniecznie – poprosił Jack. – A ty, Ericu, spróbuj wtórować na pianinie. To tylko trzy akordy. George zagrał piosenkę jeszcze dwa razy, nim Eric pojął jej strukturę, po czym na ogólne życzenie zagrał ponownie. Doktorek przeprosił i wyszedł na werandę. Zapalił
papierosa i przyglądał się zgromadzonym przez okno – George i Eric grali, Jack podśpiewywał, Bob tańczył z B’sharą, Wanda się śmiała, a Nancy radośnie stukała łyżką o talerz z tartą do nie wiadomo jakiego rytmu, rozlegającego się w jej głowie. Świat Doktorka był w tym pokoju: jego najstarszy przyjaciel, jak zawsze pełen radości życia, jego pierwsza miłość, teraz nieodwracalnie zniszczona chorobą, jego syn chrzestny, jedyna osoba, którą tak naprawdę uważał za rodzinę, oraz zagadka, jaką był Eric, mały chłopiec, który stał się przyjacielem wszystkich. Kochał tych ludzi, kochał ich całym sercem i pozwolił sobie na rzadki luksus wierzenia, że oni także go kochają. Na jego pomarszczonej twarzy wykwitł szeroki uśmiech, który zaraz zamienił się w smutek. Minęło czterdzieści lat od ostatniego razu, kiedy płakał, i poczuł łzy na policzkach o wiele wcześniej, nim zrozumiał, co się dzieje. W tej krótkiej chwili był szczęśliwy.
Przekroczenie Rubikonu W nocy temperatura spadła i poranek był rześki niczym kosztowna woda mineralna. Gdy Doktorek wszedł do kuchni, Bob sprzątał po wieczerzy, zeskrobując resztki jedzenia z talerzy i wstawiając je do zmywarki. – Jedno z lepszych przyjęć, z których nie zostałem wyproszony – powiedział Bob. – Dobrze się bawiłem. A ty, Gene? – Chyba za dużo wypiłem – odparł Doktorek. – Mam wrażenie, że wywrotka wrzuciła do mojej głowy tłuczone szkło i beton. Podasz mi szklankę wody? – Nic dziwnego, że masz kaca, człowieku. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz się śmiałeś. Przypomniał mi się Duke. To były piękne czasy, co nie? – Były – zgodził się Doktorek. – Szkoda, że minęły. – Weź mnie nie dołuj, Gene. Mam dziś kawał drogi do przejechania i nie chcę cały czas pamiętać twojej zbolałej miny. – Przestanę się krzywić, jak się napiję kawy. Nalejesz mi? – Co ja, cholera, jestem? Twój niewolnik? „Podaj mi szklankę wody, Bob”, „Nalej mi kawy, Bob”. Człowieku, gdybym cię nie znał, tobym pomyślał, że jesteś jednym z tych rasistów. Cztery dni w Missisipi i inny człowiek z ciebie, Gene. Ha! Do kuchni wszedł Jack. – Co na śniadanie, Bob? – Cholera, jesteś taki sam jak on. To nawet nie jest mój dom, a wy ze mnie kpicie. Mimo udawanego oburzenia Bob nalał kawy i przeszli do salonu, żeby poczekać na Nancy i Erica. – Mamy przestawić pianino z powrotem do sypialni? – spytał Jack. – Nie, niech tu stoi. Nikomu tu nie przeszkadza.
Pierwsza przyszła Nancy, nieuczesana i w tym samym ubraniu co poprzedniego dnia. Miała jednak dobry humor. – Czy mi się zdawało, czy wczoraj wieczorem był tu różowy królik? – To była B’shara Byrd przebrana za różowego królika – wyjaśnił Doktorek. – Wnuczka Wandy i George’a – dodał. – Och, oczywiście. Już sobie przypominam. Dziewczyna Erica, prawda? – Ona nie jest moją dziewczyną, pani Skidmore – powiedział Eric, wchodząc do pokoju. – Jestem od niej siedem lat starszy. – Też był nieuczesany i też miał na sobie wczorajsze ubranie. – Nigdy tak długo nie siedziałem jak wczoraj. Byłem grzeczny, prawda? – Jasne – odparł Doktorek. – Jack, chcesz zagrać tę piosenkę jeszcze raz? Możemy też zagrać B’sharę Byrd. – Nie teraz, Ericu. Doktorka boli głowa i musimy zjeść śniadanie. – Jack wstał z krzesła. – Czy wszystkim pasują tosty i płatki z mlekiem? Pasowały. Z wyjątkiem Nancy wszyscy milczeli, zdając sobie sprawę, że to śniadanie jest ich ostatnim wspólnym posiłkiem i że gdy się skończy, troje z nich wyjedzie. Siedzieli więc posępni, aż w końcu Eric rozpłakał się i Jack położył mu rękę na ramieniu. – Chłopak znowu coś robił ze swoim wackiem? – szepnęła Nancy do Doktorka. Doktorek uśmiechnął się i wyjaśnił jej, że nie, że po prostu jest mu smutno z powodu wyjazdu. – Zawsze może przyjechać do nas w odwiedziny – stwierdziła Nancy. – Mamy mnóstwo pokoi. Gdy Doktorek sprzątał po śniadaniu, Bob, Jack i Eric spakowali swoje rzeczy i wynieśli na zewnątrz. Nancy siedziała sama, stukając palcami w rytm melodii, którą tylko ona słyszała. Kiedy Jack skończył wynosić bagaże do samochodu, Doktorek odciągnął go na bok i podał mu woreczek z wepchniętymi do niego dziesięcioma tysiącami dolarów. – To część majątku twojego ojca, Jack. Znajdziesz tam też szczegóły rachunku, na którym jest reszta pieniędzy. Możesz je wypłacić w dowolnym momencie, ale najpierw sprawdź u tych swoich prawników, czy nie wejdą do ugody rozwodowej. Twój tata przewracałby się w grobie, gdyby tak się stało. Potrzebuję też nazwiska i adresu twojego prawnika. – Jak mam się z tobą kontaktować? – spytał Jack. – Jak długo tu będziesz? – Nie wiem. Wszystko zależy od Nancy. Bob wyrzucił moją komórkę do rzeki, a nie wiem, jaki tu jest numer. Będę w kontakcie z moim prawnikiem i proponuję, żebyś porozumiewał się ze mną poprzez niego. Jego dane też są w woreczku. Nie chcę wielkich pożegnań przy Ericu, więc powiem to teraz. Jestem ci wdzięczny, Jack! Ten
wyjazd nie udałby się bez ciebie i zawsze będę miał u ciebie dług wdzięczności. Nigdy nie miałem syna, ale gdybym miał, byłbym więcej niż szczęśliwy, gdyby okazał się taki jak ty. Laura nigdy na ciebie nie zasługiwała, ale może ta cała Susan tak. Mam nadzieję, że ci się uda. – Gdzie jest puenta, Doktorku? – Nie ma żadnej. To wszystko. Jack objął go ramieniem. – Nie musisz mi dziękować. Zawsze byłeś, kiedy cię potrzebowałem i kiedy potrzebował cię mój ojciec. Poza tym ten wyjazd wyszedł mi na dobre. Ale bardzo cię proszę, kiedy się zobaczymy następnym razem, daruj sobie te teksty dla mięczaków. Moim zdaniem ty i sentymenty po prostu do siebie nie pasujecie i wolałbym, żeby tak pozostało. Doktorek przystał na prośbę Jacka, po czym się odsunął. – Pożegnaj się z Nancy. Cieszę się, że w końcu się polubiliście. Szkoda, że nie poznałeś jej, kiedy była w formie. Zapłakany Eric mówił bez ładu i składu, a po kilku słowach wybuchał szlochem. Objął Nancy i pocałował ją w policzki, uścisnął i ucałował też Doktorka oraz Boba, człowieka, do którego ciągle zwracał się per Otis. Raz za razem im dziękował za to, że się nim zaopiekowali, że pomogli mu znaleźć Susan, że byli jego przyjaciółmi. Powiedział, że nigdy nie znikną z jego listy modlitw, listy, która niedawno powiększyła się o Merritta Crowa, Wandę, George’a i B’sharę Byrd. I że będzie regularnie pisał i nigdy o nich nie zapomni. Jack wziął Erica za rękę i zaprowadził do samochodu, nie chcąc czekać, aż chłopiec zaleje łzami cały dom. Zanim usiadł na siedzeniu pasażera, Eric odwrócił się jeszcze do trójki machających mu starych ludzi. – Kocham was – wyjąkał i znowu zalał się płaczem. Jack zamknął za nim drzwi i wrócił pod dom. Jeszcze raz przytulił Doktorka, objął Nancy i ucałował ją w policzki, po czym uścisnął Boba. – Jak się z tobą skontaktować, Bob? Bob zapisał mu numer swojej komórki. – Tylko nikomu go nie dawaj i byłbym wdzięczny, gdybyś pominął moje nazwisko oraz autokar, opowiadając o podróży tym ludziom od Erica. Odezwij się koniecznie. – Masz moje słowo, Bob. A jak tylko uporządkuję swoje sprawy, to do ciebie zadzwonię. Poszedł do samochodu i uruchomił silnik. Już miał odjechać, gdy Bob do nich podbiegł. – Hej! Skręć okno, dzieciaku! – zawołał do Erica. Ten posłusznie odsunął szybę i wystawił głowę. – Księgi Objawienia też nie czytaj – powiedział zdyszany Bob. – Koleś, który ją
napisał, był na grzybkach, a jeśli nie, to zerżnął wszystko z Księgi Daniela! Bob wrócił do domu, chichocząc pod nosem. – Ten chłopak – powiedział do Doktorka i Nancy, kręcąc głową. – Najdziwniejszy dzieciak, jakiego poznałem. – Zaraz jednak spoważniał. – Muszę jechać, Gene. Popatrzysz, jak będę zawracał? A ty, Nance, uściskaj mnie, dziewczyno, zanim pojadę, i obiecaj, że uczeszesz te włosy, jak zniknę. Wyglądasz, jakby cię coś przeciągnęło przez żywopłot. Nancy zaśmiała się i mocno go przytuliła. – Bob Crenshaw, jesteś najgłupszym człowiekiem, jakiego w życiu poznałam. Pojęcia nie mam, dlaczego Gene traci na ciebie czas. – Nie ma nikogo innego, Nance, oto dlaczego. Tylko ja jestem gotów zlitować się nad tym biedakiem. Nancy wróciła do domu, a Doktorek patrzył, jak Bob wykręcał na podziurawionym podjeździe. Przyjaciel zatrzymał autokar na drodze i wysiadł. – Daj mi papierosa, proszę. Chyba mam jeszcze czas na ostatniego dymka. Doktorek wytrząsnął dwa papierosy z paczki, a Bob osłonił dłońmi płomień zapalniczki. Zaciągali się i wydmuchiwali dym jednocześnie. – Ten stan nie jest dla nas dobry, Gene – oznajmił Bob. – Missisipi zawsze znajdzie sposób, żeby nas rozdzielić. Pamiętasz no, co się stało, kiedyśmy byli tu poprzednim razem? Nie mogę uwierzyć, żeśmy się dali w to wciągnąć. – A ja nie mogę uwierzyć, że po tylu latach ciągle nie nauczyłeś się poprawnie mówić – uśmiechnął się Doktorek. – Pozdrowisz ode mnie Marshę? – Jasne. Nie pytaj mnie czemu, ale ona ma do ciebie słabość. Cholera, gdybyś był czarny, pewno by się ze mną rozwiodła i wyszła za ciebie. Bogu dzięki, że jesteś biały, a ona wybredna. Trudno było się tak przekomarzać, mówić jedno, skoro myślało się co innego, i choć żaden z mężczyzn nie chciał, żeby palony papieros kiedykolwiek się skończył, obu ulżyło, gdy w końcu Bob rzucił swojego na drogę i zdusił żarzącego się peta podeszwą buta. Położył dłonie na ramionach Doktorka i spojrzał mu w oczy. Zobaczył wzbierające w nich łzy i poczuł wilgoć we własnych. – Powiem tylko, że to był zaszczyt, prawdziwy zaszczyt. Cieszę się, że cię poznałem, Gene. Cieszę się, że jesteś moim przyjacielem. Przyciągnął Doktorka do siebie i trzymał go w uścisku. – Ja również, Bob – powiedział Doktorek zdławionym głosem. – Ja również. Stali tak nieruchomo, objęci, nie kwapiąc się do rozstania. W końcu Bob rozluźnił uścisk i ucałował czule Doktorka w policzek. – Kogo ja teraz będę wiózł tym autobusem, staruszku? – szepnął. Autokar ruszył i potoczył się drogą. Gdy zbliżał się do zakrętu, Bob pomachał przez otwarte okno. Doktorek odmachał, po czym patrzył, jak pojazd i jego najstarszy
przyjaciel znikają z jego życia na zawsze. W domku zapanował marazm, gęsty jak owsianka, lecz zdecydowanie nie tak apetyczny. Dom stał się pusty, tak samo jak ich życie. Stan Nancy, tymczasowo złagodzony przez towarzystwo oraz aktywność podczas podróży, znowu zaczął się szybko pogarszać. Błąkała się po domu, bez ustanku szukając w pokojach dawno zmarłych osób i wyglądając przez okna ludzi, którzy nigdy nie mieli przyjechać. Przestała się uśmiechać i zaczynała zdania, których nie kończyła, zadawała pytania, na które nie było szczęśliwych odpowiedzi, i gwałtownie, na chybił trafił, przechodziła z jednego nastroju w drugi jak granat bez zawleczki. Była sobota, a Doktorek nadal się wahał. Nigdy nie wątpił, że najlepsze lata Nancy dawno już minęły i jej życie było teraz pogrążone w przerażającej ciemności, ale nie mógł zdobyć się na gotowość do tego ostatecznego kroku. Potrzebował znaku, czegoś, co skłoni go do podjęcia działania. – Słońce świeci zbyt mocno, Gene. Słyszę je. Ty też? – Robi trochę więcej hałasu niż zwykle, Nancy, ale wolę hałas słońca od dźwięku deszczu. – Dlaczego Ruby jeszcze nie ma? Miała zjeść z nami lunch, a zazwyczaj dotrzymywała słowa. – Może stoi w korkach – odparł Doktorek. – Przejdźmy się na spacer, skoro i tak czekamy. Może do lasu? Nancy zgodziła się i wzięła go pod ramię. Szli powoli łąką i zatrzymali się na skraju drzew. Gdy odwrócili się, żeby spojrzeć na domek, Doktorek zobaczył dwie chmury kłębiaste wysoko na niebie, co przypomniało mu dzień, w którym Nancy po raz pierwszy opowiedziała mu o swoich lękach i poprosiła go o pomoc. Ta prawdziwa Nancy. – Powinniśmy już wracać, Gene – denerwowała się Nancy. – Babcia mówi, że w tych lasach jest pełno potworów. Doktorek ujął jej dłoń i ścisnął ją delikatnie. To się stanie w poniedziałek. Tego wieczoru Doktorek rozpalił ogień w kominku i czas spędzili przed telewizorem. Zwiększył dawkę leku Nancy i przyjaciółka przeważnie drzemała. Gdyby jakaś osoba postronna zajrzała przez okno, uznałaby, że Doktorek i Nancy to stare małżeństwo, które już nie ma o czym z sobą rozmawiać. Nie zorientowałaby się, że siedzącej tu kobiecie zostały niecałe dwa dni życia. Doktorek spędził te dni na starannym porządkowaniu dokumentów i pisaniu listów. Z powodu wzroku długo to trwało, ale musiał mieć pewność, że wszystko, co pisze, jest czytelne i zrozumiałe. W końcu włożył listy i towarzyszące im dokumenty do
kopert, skrupulatnie je zaadresował i przykleił odpowiednie znaczki, żeby trafiły do celu. Następnie poszedł do kuchni i wziął z szafki butelkę maker’s mark. Nalał hojnie bourbona do szklaneczki, dorzucił trzy kostki lodu i poszedł z nią na werandę, gdzie zapalił papierosa. Czuł, że na to zasłużył. Następnego ranka, kiedy już Nancy się ubrała i zjedli śniadanie, Doktorek zadzwonił do Wandy i poprosił o przysługę. Wanda chętnie się na to zgodziła i przyjechała po popołudniu z George’em – tylko we dwoje, bo B’shara Byrd wróciła już do Chicago. Wanda została i dotrzymała towarzystwa Nancy, a George zawiózł Doktorka na pocztę w Coffeeville. – Tu pracuję – powiedział George, wskazując na odziarniarkę bawełny na skrzyżowaniu gruntowej i utwardzonej drogi. – Kiedy przejdę na emeryturę, do końca życia nie tknę nawet jednego nasiona bawełny. – To nie lubisz swojej pracy, George? – No nie. Ty lubiłeś swoją? Doktorek musiał się chwilę zastanowić, nim odpowiedział: – Nie. Myślę, że byłbym szczęśliwszy, pracując w odziarniarce. – Ha! Nie wiesz, co mówisz, Gene. Nikt tego nie lubi. Pracuję tam tylko dlatego, żeby pokazać, że Dora się myliła, i dlatego że kocham Wandę. George wjechał do opustoszałego miasta i zatrzymał się przy opustoszałej poczcie. – Wepchnij je przez ten otwór – powiedział Doktorkowi. Doktorek wysiadł z samochodu i sprawdził, czy ma wszystkie cztery listy – jeden do prawników Nancy, drugi do swoich, trzeci do Jacka na adres Tiny Terpstry i czwarty do T-Bone’a Tribble’a. Wrzucił je do skrzynki i wrócił do auta. Nancy i Wanda stały na końcu podjazdu, patrząc na drogę. – Pani Nancy, mówiłam, że wróci, mówiłam, że nie ma się co martwić. Doktorek wysiadł z samochodu i Nancy mocno do niego przylgnęła. – Wszystko w porządku, Wando? – Pani Nancy wpadła w panikę. Myślała, że uciekł i ją zostawił. Powiedziałam, że z George’em pojechali tylko wysłać listy, ale nie mogła się uspokoić i upierała się, żeby wyjść szukać. Ciągle mówiła, że postąpił źle, wyjechał i nie zrobił swojego. Spytałam ją, co miał zrobić, i powiedziałam, że ja i George pewnie możemy to dla niej zrobić, ale nie pamiętała. Wie, o co jej chodzi? – Nie mam pojęcia, Wando – skłamał Doktorek. – Zadzwonię w przyszłym tygodniu do lekarza i poproszę, żeby ją zbadał. Może coś zaradzi. Jest tu jakiś dobry lekarz? – Zadzwoni do doktora Barefoota. On i jego rodzina leczą w mieście od zawsze. Będzie znał panią Nancy. Travisów w tych okolicach jeszcze pamiętają. Wanda wróciła z Doktorkiem i Nancy do domku, a George powoli jechał za nimi samochodem. Wanda nie weszła do środka, tłumacząc, że nazajutrz jedzie z George’em do Jackson zobaczyć swoich synów i musi jeszcze popiec.
– Zajrzę, jak wrócimy. Pożegna się z panią Nancy ode mnie. Nie chcę jej teraz przeszkadzać, jak się już uspokoiła. Doktorek włączył telewizor dla Nancy i poszedł po szkło powiększające. Przejrzał książkę telefoniczną i znalazł numer doktora Barefoota. Przepisał go wyraźnie na kartkę, którą włożył do kieszeni. Było jeszcze zbyt wcześnie na kolację, więc usiadł z Nancy i gapił się w telewizor, nie mając pojęcia, co ogląda. Tego wieczoru zrobił makaron z chorizo oraz pomidorami i otworzył butelkę czerwonego wina. Nancy jadła jak ptaszek, przesuwała jedzenie po talerzu, po czym odłożyła widelec. – Przepraszam, Gene. Nie jestem głodna. Chyba pójdę się położyć. Jak zawsze Doktorek spał źle i wcześnie się obudził. Śniło mu się wiele rzeczy i nie były to spokojne sny, ale zapamiętał jeden z nich. Usiłował zapalić papierosa, uderzając zapałką o metalowy klucz, ale zapałka nie zajęła się ogniem. A potem w płomieniach stanął klucz i metal zaczął się topić. Rzucił go na ziemię i klucz przeleciał przez kratkę. Doktorek podniósł więc osłonę i zajrzał do studzienki. Klucz leżał prawie pięć metrów poniżej, teraz lśniący i nienaruszony, ale z powodu plątaniny nieizolowanych przewodów elektrycznych Doktorek nie mógł go odzyskać. Wówczas przypomniał sobie, że to klucz do domu jego rodziców. Nie miał pojęcia, co ten sen mógł znaczyć. Poszedł do kuchni i zrobił kawę, a o dziewiątej zadzwonił do doktora Barefoota. – Oczywiście, że pamiętam Nancy Travis – powiedział lekarz. – Mogę przyjechać dziś po południu, jeśli pan chce. Doktorek podziękował mu, ale stwierdził, że wtorek rano w zupełności wystarczy. – Będę o dziesiątej – zapowiedział Barefoot. Doktorek podziękował i odłożył słuchawkę. Nancy była jeszcze w łóżku, ale miała otwarte oczy i wpatrywała się w przestrzeń. Doktorek wyjął czystą bieliznę z szuflady, wybrał zielony sweter oraz szare spodnie i położył je na krześle. – Chodź Nancy, pora na prysznic. Został z nią w łazience, kiedy brała prysznic, i osuszył ręcznikiem, gdy wyszła z wanny. Stała bezradna i pełna rezygnacji, przypominając bardziej małe dziecko niż sześćdziesięcioośmioletnią kobietę, jaką się stała. Doktorek pomógł jej się ubrać i uczesał jej włosy. – Śliczna jak malowanie, Nancy. Wystarczająco piękna, by złamać serce każdemu, którego odrzucisz. Nancy uśmiechnęła się, ale nic nie powiedziała. Jej świat był jedną wielką niewiadomą. Dlaczego słucha słów mężczyzny, którego nie zna? Poszła za nim do kuchni i połknęła pigułki, które włożył jej w dłoń, i popiła je
sokiem pomarańczowym. Zjadła tost z masłem, który przygotował, i upiła łyk kawy, której jej nalał. Słyszała brzęk talerzy i szum puszczonej wody. Była zmęczona, chciała zamknąć oczy i zasnąć, ale mężczyzna wrócił. Zabrał ją do sypialni. Dał jej jeszcze więcej pigułek do połknięcia, nazwał Nancy – tak brzmiało jej imię – i położył się koło niej na łóżku. Doktorek patrzył niespokojnie, jak powieki Nancy trzepoczą, po czym się zamykają. Słuchał jej pogłębiającego się oddechu. – Już niedługo, Nancy. Jestem przy tobie. Nie spodziewał się odpowiedzi, ale Nancy otworzyła oczy i spojrzała na niego. – Kocham cię, Gene – wyszeptała. – Wyszłam za Arnolda, ale to ciebie zawsze kochałam. Dziękuję, że jesteś moim przyjacielem. Zamknęła oczy i straciła przytomność. – Ja też cię kocham, Nancy – powiedział ledwie słyszalnie. Odczekał kilka minut, po czym wyjął z walizki strzykawkę i napełnił ją zawartością małej fiolki. Znalazł żyłę na ręku Nancy i ostrożnie wstrzyknął przezroczysty płyn. Potem położył się na łóżku koło niej, wziął ją za rękę, ścisnął i puścił dopiero wtedy, gdy poczuł, że życie uszło z jej ciała. Podniósł się i sprawdził puls. Zakrył jej twarz prześcieradłem. Nancy odeszła.
Dzień odpoczynku Przez następne dwie godziny Doktorek sprzątał dom. Uruchomił klimatyzację i wyłączył telewizor. Zabrał zabrudzoną bieliznę z pokoju Nancy i zdjął pościel w pozostałych sypialniach. Zrobił pranie – nastawił pralkę, potem suszarkę i poskładał rzeczy. Opróżnił kuchnię z łatwo psujących się produktów i wrzucił je do kosza. Wysypał wszystkie niezużyte tabletki do muszli klozetowej i spuścił wodę. Uporządkował salon, sprzątnął kuchnię, posłał łóżka, odkurzył i pościerał kurze. Nie chciał, żeby Nancy otaczał nieład, kiedy zostanie znaleziona. Poszedł do łazienki i wziął prysznic. Umył się, ogolił i przebrał w ulubioną kraciastą koszulę i sztruksowe spodnie. Wziął jakiś sweter z szuflady komody i wyjął swoją marynarkę z szafy. Sprawdził w lustrze, jak wygląda, i wrócił do pokoju Nancy. Odsunął z jej twarzy prześcieradło, usiadł na łóżku i trwał w bezruchu. Patrzył na minę Nancy i uśmiechnął się smutno. Wyglądała na spokojną – dręczące ją demony zniknęły i jego przyjaciółka zaznała ukojenia. – Zrobiliśmy to, dziewczyno – powiedział Doktorek. – Zrobiliśmy to. Pocałował ją delikatnie w usta i wyszeptał ostatnie pożegnanie. Ponownie zakrył twarz Nancy i zamknął za sobą drzwi. Usiadł przy stole i napisał krótki list z wyjaśnieniem do doktora Barefoota, w którym przeprosił go za obarczenie
konsekwencjami swoich działań. Następnie wziął spinacz i przymocował do listu trzy banknoty studolarowe. Położył go obok koperty zaadresowanej do szeryfa. Znajdowały się w niej nazwiska i numery telefonów prawników jego i Nancy oraz kopia listu, jaki Nancy złożyła u swojego prawnika, gdy była jeszcze w pełni władz umysłowych. Napisała w nim, że śmierć stanowi wyłącznie jej samodzielną decyzję i że Doktorek na współudział zgodził się niechętnie – uczynił to jako bliski i oddany przyjaciel. Doktorek przeczytał list do doktora Barefoota i zadowolony poszedł do kuchni po butelkę maker’s mark i szklaneczkę. Wyszedł na werandę i usiadł na krześle. Świeciło słońce i było ciepło. Wsłuchał się w śpiew ptaków, zastanawiając się, czy nie fałszują. Uznał, że nie – śpiewały w idealnej harmonii. Dobry dzień, by umrzeć. W śmierci Doktorek nie przewidywał żadnych konsekwencji, żadnego osądu. Śmierć była jego bezpłatną kartą wyjścia z więzienia, jego ucieczką od sytuacji. Nalał bourbona do szklanki i zapalił papierosa. Może dlatego, że był to jego ostatni dzień na ziemi, zaczął się nim cieszyć. Uznał, że weranda domku myśliwskiego Nancy wcale nie jest złym miejscem na odejście. Z pewnością miał tu lepszy widok niż u siebie. Dopóki Nancy nie wyszeptała do niego rano, że zawsze go kochała, nigdy nie był pewien jej uczuć. Właściwie to wydawało mu się, że tylko raz powiedziała mu, że go kocha, i było to w dniu, w którym zgodził się ją zabić. Z Beth zawsze było inaczej. Nigdy nie obiecywał Beth, że ją zabije. Wyjął małe zdjęcie Beth i Esther z portfela. Przyjrzał się ich twarzom, wspominając ten krótki okres, kiedy byli rodziną. Uśmiechnął się smutno, schował zdjęcie i zapalił ostatniego papierosa z paczki. Zaciągnął się i patrzył na wydłużającą się kolumnę popiołu, która spada na ziemię. Oglądał unoszący się ku niebu dym, po czym zdusił niedopałek w szklanej popielniczce. Myślał o tym, czego mu będzie w życiu brakowało, i palenie było chyba jedyną rzeczą, jaka przyszła mu do głowy – będzie mu brakowało papierosów, zwłaszcza tych do porannej kawy. I może bourbona, może jego też mu będzie brakowało. W domu zawsze pił piwo lub czerwone wino, a whisky z kukurydzy pita podczas tej podróży była odstępstwem od jego przyzwyczajeń. Okazało się jednak, że lubi ostry smak i ognistość spływającego po gardle płynu. Z jakiegoś powodu pomyślał o kapitanie Ahabie jadącym na śmierć na grzbiecie Moby Dicka i zastanawiał się, dlaczego Ahab czuł wówczas zapach świeżo skoszonej trawy, a nie dym papierosów czy woń bourbona. Może stracił nogę w wypadku z kosiarką do trawy… (Doktorek nigdy nie przeczytał tej powieści). Rozejrzał się wokół siebie po raz ostatni i z kieszeni marynarki wyjął flakonik z tabletkami, po czym wysypał wszystkie na dłoń. Połykał jedną za drugą i popijał je whisky. Siedział, patrząc w dal, aż poczuł senność. Zastanawiał się, jak wyglądałoby życie, gdyby na jego początku wiedział to, co wie teraz. Czy wyglądałoby inaczej? Czy on spisałby się lepiej? W głowie usłyszał głos Boba: „I tak byś to schrzanił, staruszku.
Powinieneś się urodzić jako nosorożec”. Doktorek uśmiechnął się szeroko i zaraz zamknął oczy. Szklanka wysunęła się z jego dłoni, a bourbon rozlał się na podłodze. Głowa mu opadła, a strużka śliny sięgnęła włókien swetra. Chrapnął dwa razy, po czym zamilkł, gdy już zapadł w najgłębszy i najbardziej ciągły sen w swoim siedemdziesięciodwuletnim życiu. Znaleziono go następnego ranka. Nadal się uśmiechał. ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
Epilog
Eric siedzi w swoim biurze rachunkowości i liczy zmarłych. Zastanawia się, ilu z nich jest w niebie i którzy są przyjaciółmi jego rodziców. Do głowy przychodzi mu niewielu. Uważa, że jego rodzice wolą towarzystwo jego dziadków i podobnych im zwyczajnych ludzi. W głębi serca wie, że pani Skidmore i doktor Gene także są w niebie, gdzie pewnego dnia znowu ich spotka i przedstawi swoim rodzicom. Chłopiec skończył księgi Nowego Testamentu i spisanych tam zmarłych dodaje do tych, którzy stracili życie w Starym. Zaczyna od nieznanej liczby dzieci płci męskiej w wieku lat dwóch i poniżej mieszkających w okolicy Betlejem w czasie narodzenia Chrystusa. Zginęły z rozkazu króla Heroda, który później zabił Jana Chrzciciela i podał jego głowę na półmisku Herodiadzie, swojej bratowej. Eric dopisuje Judasza Iskariotę. Istnieją dwie wersje jego śmierci: jedna mówi, że Judasz się powiesił, druga, że za pieniądze otrzymane od wrogów Jezusa kupił pole i runął głową do przodu, gdy nim szedł, rozpadł się i wypadły z niego wnętrzności. Ostatnim na liście jest Antypas, wyznawca Chrystusa stracony w Pergamonie. Eric sumuje zmarłych i dla pewności powtarza obliczenia raz jeszcze. Tylko stu siedemdziesięciu ośmiu z nich ma imiona. Zadowolony idzie do salonu. Już nie nosi rękawiczek kuchennych. Jack ćwiczy umiejętności na peruce, a Susan kończy ciasto czekoladowe. Jeff siedzi przy komputerze i pracuje nad historią o hinduskim chłopcu, którzy mieszka w slumsach i wygrywa popularny teleturniej, dzięki czemu zostaje milionerem. – Ja pierdzielę – mamrocze pod nosem. – To jest dobre. Żaden sukinsyn mi nie powie, że to zapożyczenie! Eric odchrząkuje. Jest gotów na ogłoszenie wyniku. Przyciągnął ich uwagę i mówi, że ostateczna liczba nie jest wyczerpująca i nigdy nie będzie. Zebrał tylko udokumentowane zgony, inne wzmiankowane prawdopodobnie idą w setki tysięcy. – Nie trzymaj nas wszystkich w zawieszeniu, Ericu. Powiedz nam! – mówi Jack. Eric promienieje dumą. – Dwa miliony pięćset siedemdziesiąt jeden tysięcy sto osiem! – Jezu Chryste! – wykrzykuje Jeff. Uśmiech znika z twarzy Erica i zastępuje go niedowierzanie. Popełnił błąd. Wyjmuje długopis i poprawia końcowy wynik, po czym go ogłasza.
Dwa miliony pięćset siedemdziesiąt jeden tysięcy, sto DZIEWIĘĆ!
KONIEC ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
Podziękowania
Chciałbym podziękować Val Henderson i Richardowi Farrarowi za to, że nie stracili wiary; Johnowi C. Henry’emu za to, że prowadził samochód i odpowiadał na pytania (a było ich wiele); Keshini Naidoo za to, że przeczytała rękopis i go poprawiła; a także Trevorowi Armstrongowi, Jamesowi Fletcherowi, Steve’owi Hardmanowi i Madeline Toy oraz Jinny Frank, Virginii Haizlip i Michaelowi R. Darby’emu. Jestem szczególnie wdzięczny Stevenowi Mairowi i Johnowi Lea za to, że wyciągnęli autobus z rowu, by mógł ruszyć w dalszą drogę; oraz Ionowi, Claire, Alexandrze i Frances z Oldcastle Books za to, że ta podróż doszła do skutku i cały czas była przyjemna. ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=
Przypisy
[1] Egipskie dni (tzw. dies mali) – dwa dni w miesiącu uważane za pechowe. Nie ma jednak pewności, które to dni, ponieważ autorzy almanachów korzystali z ustaleń różnych astrologów. Tu prawdopodobnie chodzi o 22 lipca. Pierwszym pechowym dniem lipca był 13. [Wszystkie przypisy w książce pochodzą od tłumaczki]. [2] Brodaci rewolucjoniści. [3] Amerykańska Stal i Drut oraz Cynkownia Donora. [4] W języku angielskim słowo „terapeuta” (therapist) odpowiada zbitce „ten gwałciciel” (the rapist). [5] Kije golfowe nie mają polskich nazw. Przyjęły się określenia wood, iron, driver, putter. [6] Słowo „gej” pochodzi od ang. gay, które pierwotnie oznaczało „beztroski”, „szczęśliwy”, „wesoły”, „barwny”. [7] Wszystkie wiersze w przekładzie Marcelego Szpaka. ===PgY/Wm0LMgdiBDwNa1hsXmxVMwI7DmoMPAo4CzoDM1U=