Colin Dexter
Ostatni autobus do Woodstock (Last Bus to Woodstock)
Przełożyła Anna M. Giera
Prolog – Poczekajmy jeszcz...
8 downloads
12 Views
961KB Size
Colin Dexter
Ostatni autobus do Woodstock (Last Bus to Woodstock)
Przełożyła Anna M. Giera
Prolog – Poczekajmy jeszcze chwilkę – powiedziała dziewczyna ubrana w ciemnoniebieskie spodnie i cienką letnią kurtkę. – Jestem pewna, że wkrótce przyjedzie następny autobus. Widocznie jednak nie była tego zupełnie pewna, gdyż odwróciła się, aby spojrzeć na rozkład jazdy wiszący przy kasie numer pięć. Nigdy nie radziła sobie dobrze z tabelami pełnymi cyfr. Jej palec przesuwający się poziomo miał nikłą szansę spotkać się z palcem poruszającym się pionowo w dół. – No, nie wytrzymam – westchnęła stojąca obok dziewczyna. – Chwileczkę – odpowiedziała dziewczyna w ciemnoniebieskich spodniach i spróbowała jeszcze raz skoncentrować uwagę na odpowiedniej kolumnie. – Cztery, cztery A, cztery E, cztery X. Dzisiaj jest środa. To znaczy... Jeśli godzina druga jest godziną czternastą, to znaczy... – Słuchaj no, kochana. Jeśli ciebie to bawi, możesz tu zostać. Ja jadę stopem. Sylwia wymawiała przeciągle środkowe „a”. Sprawiało to wrażenie, jak gdyby po tej samogłosce nie miała już nastąpić żadna spółgłoska. – Która godzina? Szósta czterdzieści pięć po południu to będzie osiemnasta czterdzieści pięć. Nareszcie wiedziała, o co chodzi. – Pospiesz się. Zobaczysz, że złapiemy okazję w pięć minut. Większość kierowców jest łasa na spódniczki. Nie miała powodu, aby zaprzeczyć Sylwii. Żaden kierowca nie oprze się jej króciutkiej spódniczce, odsłaniającej kuszącą linię nóg. Przez kilka minut dziewczęta stały nieruchomo, czekając na jakiegoś usłużnego kierowcę. Tymczasem w ich kierunku wolno zmierzała kobieta w średnim wieku, która zatrzymywała się od czasu do czasu, aby spojrzeć za siebie, na drogę wiodącą do centrum Oxfordu. Podeszła do znajdującego się kilka metrów obok dziewcząt przystanku i postawiła na ziemi torbę. – Przepraszam – powiedziała towarzyszka Sylwii. – Czy nie wie pani, kiedy przyjeżdża autobus? – Powinien być za parę minut, złociutka – odpowiedziała kobieta, patrząc przed siebie. – Czy on jedzie do Woodstock? – Nie, chyba nie, tylko do Yarnton. Dojeżdża do wioski, a potem zakręca i wraca. – Aha. Dziewczyna wyszła na środek drogi, wyciągnęła szyję i cofnęła się, widząc zbliżający się sznur samochodów. Niektóre z nich miały już zapalone światła, gdyż ściemniało się. Nie widziała jednak żadnego autobusu i to ją zaniepokoiło. – Jakoś dojedziemy – w głosie Sylwii można było wyczuć zniecierpliwienie.
– Zobaczysz, jutro będziemy się z tego śmiały – uspokajała ją koleżanka. Samochody przejechały obok nich. Znowu zapanowała cisza. – Hm, możesz tutaj sterczeć, jeśli tobie się to podoba. Ja się zmywam – powiedziała Sylwia. Dziewczyna patrzyła, jak Sylwia idzie w kierunku drogi prowadzącej do Woodstock, która zaczynała się jakieś dwieście jardów dalej. Było tam dobre miejsce dla autostopowiczów, ponieważ samochody musiały zwolnić, dojeżdżając do ronda. Nagle zdecydowała się. – Sylwia, czekaj! – krzyknęła. Przytrzymując kołnierz płaszcza, pobiegła za koleżanką. Kołysała się w sposób typowy dla osób z płaskostopiem. Kobieta w średnim wieku, która nie spuszczała z niej oczu, pomyślała, jak wiele zmieniło się od czasu, kiedy była młoda. Czekając na autobus, pani Mabel Jarman myślała o jakichś błahostkach. Chciała jak najszybciej znaleźć się w domu. Zapamiętała jednak Sylwię dość dokładnie. Dziewczyna miała długie włosy, była prowokująco zmysłowa. Drugiej dziewczyny nie zapamiętała równie dobrze. Miała na sobie cienki płaszcz, ciemne marynarskie spodnie (nie pamiętała koloru). Włosy były chyba brązowe. – Proszę, niech się pani postara wszystko sobie przypomnieć. Bardzo nam zależy, żeby przypomniała pani sobie wszystko. Zauważyła kilka samochodów i dużą ciężarówkę załadowaną nieprawdopodobnie karesoriami. Ludzie? Kierowcy? Pasażerowie? Wytężała pamięć. Za dziesięć siódma podłużna, różowa plama na drodze nabrała wyraźniejszych kształtów. Pani Jarman podniosła torbę z ziemi, gdy tylko rozpoznała jadący powoli czerwony autobus. Wkrótce odczytała napis nad kabiną kierowcy: WOODSTOCK. Ojej! Pomyliła się, gdy ta dziewczyna grzecznie spytała ją o autobus. Ale nie ma się czym martwić. Dziewczęta nie odeszły zbyt daleko. Albo je ktoś podwiezie, albo zobaczą autobus i zdążą dojść do następnego przystanku, a może nawet jeszcze dalszego. – Jak długo pani ich nie widziała, pani Jarman? Cofnęła się trochę od krawężnika i autobus przejechał obok niej. Gdy tylko pojazd zniknął z jej pola widzenia, zobaczyła następny, zaledwie kilkaset jardów od przystanku. Pomyślała, że to na pewno jej autobus. Pani Jarman podniosła rękę i autobus zatrzymał się na przystanku. Dwie minuty po siódmej była już w domu. Pani Jarman, która miała dwójkę dorosłych i posiadających własne rodziny dzieci, nie żyła w dostatku. Była jednak dumna. Chociaż żyła sama, gdyż jej mąż już nie żył, to jednak potrafiła dostrzec także zalety samotności. Po powrocie do domu przygotowała obfitą kolację, zmyła naczynia i włączyła telewizor. Nigdy nie mogła pojąć, dlaczego tak często krytykuje się programy telewizyjne. Jej podobało się właściwie wszystko, dlatego często żałowała, że nie może oglądać dwóch programów jednocześnie. O dziesiątej obejrzała w dzienniku skrót najważniejszych wiadomości, po czym wyłączyła telewizor i położyła się. O dziesiątej trzydzieści już mocno spała. Kiedy kładła się spać, na podwórzu w Woodstock znaleziono ciało dziewczyny. Została brutalnie zamordowana.
Część I Poszukiwanie dziewczyny
Rozdział 1 Środa, 29 września Dwie równoległe do siebie jak zęby kamertonu drogi biegną z St. Giles w centrum Oxfordu prosto na północ. Za miastem przecinają ruchliwe rondo, po czym rozchodzą się. Wschodnia odnoga prowadzi do Banbury, a stamtąd biegnie w kierunku przemysłowego centrum Midlands. Odgałęzienie zachodnie wiedzie do miasteczka Woodstock, leżącego jakieś osiem mil na północ od Oxfordu, a stamtąd do Stratford nad rzeką Avon. Trasa z Oxfordu do Woodstock jest dość atrakcyjna. Szerokie połacie łąk cieszą oczy. Przez pół mili, tuż pod Woodstock, ciągnie się wzdłuż drogi stary kamienny mur, który wyznacza wschodnią granicę pięknych, rozległych ziem należących do majątku Blenheim. Pałac Blenheim zbudowano z polecenia królowej Anny dla jej znakomitego generała Johna Churchilla – pierwszego księcia Marlborough. Wysokie, okazałe, kute w żelazie bramy zamykają wylot alei pałacowej. Przybywają tam w sezonie tłumy turystów, by przechadzać się po wielkich, pełnych splendoru komnatach, podziwiać flamandzkie arrasy Malplaqueta i Oudenarde’a i wreszcie by ujrzeć pokój, w którym urodził się sam wielki sir Winston Churchill, spoczywający teraz na cichym niegdyś cmentarzu w pobliżu wioski Blandon. Dzisiaj Blenheim jest główną atrakcją starego miasta. Jednak nie zawsze tak było. Potężne, szare domy usytuowane wzdłuż głównej ulicy są milczącymi świadkami historii i mogłyby snuć opowieści o zamierzchłych czasach. W większości z nich urządzono wymuskane sklepy z antykami, pamiątkami oraz gospody. Przyjezdni doznają wrażenia, że zawsze musiało być tam wiele hoteli, zajazdów i gospód. O historycznej wartości tych budynków świadczą czarne gwiazdki na żółtych polach, którymi oznacza się obiekty zabytkowe. Po lewej stronie szerokiej drogi biegnącej w kierunku Oxfordu mieści się zajazd „Czarny Książę”. Wydaje się mało prawdopodobne, by syn króla Edwarda III, zwany Czarnym Księciem, choć raz bawił się w jednej z gospód miasteczka. Prawdę mówiąc, dyrektor pewnej londyńskiej firmy, który kupił stary dom, stajnie oraz inne obiekty w okolicy, przeczytał kiedyś w przewodniku o wątpliwej wiarygodności, że gdzieś w tych okolicach urodził się książę. Dyrektor odkrył również, że książę nie figuruje w książce telefonicznej Woodstock. Wtedy to powstała legenda o Czarnym Księciu. Pomysłowa córka zastępcy dyrektora przepisała archaicznym pismem z popularnej encyklopedii krótką notkę o księciu-rycerzu, a następnie włożyła papier na pół godziny do rozgrzanego pieca. Spreparowany w ten sposób „manuskrypt” został schludnie, choć tandetnie oprawiony w ramki i zajął honorowe miejsce na ścianie baru. Wraz z tarczami oxfordzkich college’ów, równo przybitymi do belek, dodawał splendoru wnętrzu baru. Przez ostatnie dwa i pół roku Gaye była barmanką w „Czarnym Księciu”. To sprawiło, że dyrektor był odrobinę infra dignitatem. Miał w tym jednak interes. „Pół kwarty najlepszego piwa” – słowa te kojarzyły się Gaye z robotnikami. Na szczęście nie słyszała ich zbyt często. Do specjalności baru należały: serwowana młodym inteligentom wódka z cytryną, koktajl Manhattan, podawany amerykańskim turystom, i dżin z winem francuskim, zamawiany zwykle przez wykładowców z Oxfordu. Gaye podawała napoje z wprawą. W barze, w którym podłogę wyściełały dywany, a krzesła i ławy były obite tkaniną w kolorze pomarańczowym, panował łagodny półmrok. Przypominało to scenerię z płócien Rembrandta.
Gaye miała kasztanowe włosy, a tego wieczoru przywdziała czarny kostium i białą, ozdobioną falbankami bluzkę. Na serdecznym i wskazującym palcu jej lewej ręki błyszczały dwa pierścionki, co prawdopodobnie miało odstraszyć sentymentalnych zalotników i, być może, zachęcać bogatych flirciarzy. Była rozwódką. Mieszkała z synkiem i matką, która nie przejmowała się zbytnio wyzywającym sposobem bycia ukochanej córki, już wystarczająco nieszczęśliwej z powodu poślubienia „tego wstrętnego wieprza”. Gaye była równie zadowolona ze swojego statusu rozwódki, jak ze swojej pracy i nie zamierzała zrezygnować ani z jednego, ani z drugiego. Środowy wieczór spędziła jak zwykle pracowicie. Dwadzieścia pięć po dziesiątej Gaye odetchnęła z ulgą, przyjmując grzecznie, lecz stanowczo ostatnie zamówienie. Młody mężczyzna, siedzący na wysokim stołku przy kontuarze, pchnął przed siebie szklankę. – Jeszcze raz to samo – powiedział. Gaye spojrzała figlarnie w rozbiegane oczy klienta. Milcząc przesunęła szklankę w stronę butelki z whisky, podczas gdy lewą ręką mechanicznie wybijała cenę. Młody mężczyzna był wyraźnie pijany. Grzebał wolno w kieszeniach, zanim znalazł odpowiednią kwotę. Po wypiciu jednego łyka zsunął się ze stołka, popatrzył na drzwi zamglonymi oczami i zaczął zmierzać w ich stronę, starając się iść możliwie najkrótszą drogą. Stary dziedziniec, o który uderzały niegdyś końskie kopyta, łączący się z ulicą wąską bramą w kształcie łuku, stanowił atut „Czarnego Księcia”. Tego wieczoru, jak zwykle, wypełniały go volvo i rovery. Lampa nad bramą była nieco zasłonięta i oświetlała jedynie wejście. Dalej panowały ciemności. Przez mroczny dziedziniec szedł chwiejnym krokiem młody mężczyzna. Za zaparkowanym w najdalszym kącie samochodem dostrzegł coś, czego nie potrafił rozpoznać. Wyciągnął po omacku rękę. Nagle przeszył go dreszcz przerażenia i nie mógł powstrzymać mdłości, które poczuł, stojąc przy zamkniętych na kłódkę drzwiach stajni.
Rozdział 2 Środa, 29 września Kierownik „Czarnego Księcia”, Stephen WesTorook, zawiadomił policję zaraz po znalezieniu ciała. Policja zareagowała szybko. Sierżant Lewis udzielił mu jasnych instrukcji. Samochód policyjny miał zjawić się w ciągu dziesięciu minut. WesTorooka zobowiązano do dopilnowania, aby nikt nie opuścił lokalu i nie wyszedł na dziedziniec. Gdyby ktoś upierał się przy wyjściu, miał on zanotować jego personalia oraz adres. Jeśli zostanie zapytany o przyczynę takiego postępowania, nie powinien taić, co się stało. Wesoły nastrój prysnął jak bańka mydlana. Goście szeptem przekazywali sobie wiadomość o popełnionym morderstwie. Nikomu nie spieszyło się do wyjścia. Wszyscy nagle poczuli się trzeźwi, nie wyłączając bladego mężczyzny, który siedział w biurze kierownika i którego szklanka whisky stała na ladzie w barze. Przybycie sierżanta Lewisa i dwóch umundurowanych posterunkowych spowodowało, że po przeciwnej stronie chodnika zgromadził się tłumek ciekawskich. Zauważyli oni, że samochód policyjny zaparkowano dokładnie przy samym wejściu na dziedziniec, dzięki czemu dostęp w głąb
podwórza został zablokowany. Po pięciu minutach zajechał drugi samochód policyjny, a oczy zgromadzonych zwróciły się w stronę wysiadającego z niego szczupłego i ciemnowłosego mężczyzny. Stał on przez chwilę przy policjantach trzymających straż przed „Czarnym Księciem”, zamienił z nimi kilka słów, potaknął głową, po czym wszedł do środka. Słabo znał sierżanta Lewisa, ale wkrótce poczuł się przyjemnie zaskoczony jego kompetencją. Dwaj mężczyźni najpierw dyskutowali o czymś z ożywieniem, następnie zaś uzgodnili szybko wstępną procedurę działania. Zadanie Lewisa, wspomaganego przez policjanta, polegało na sporządzeniu listy nazwisk, adresów i numerów rejestracyjnych samochodów należących do osób, które znajdowały się na terenie „Czarnego Księcia”. Miał też dowiedzieć się od gości, gdzie spędzili ostatni wieczór oraz jakie są ich plany na najbliższą przyszłość. Musiał porozmawiać z pięćdziesięcioma osobami. – Czy dać wam kogoś jeszcze do pomocy, sierżancie? – Myślę, że damy sobie radę we dwóch. – Więc zaczynajmy. Morse wyszedł z wnętrza „Czarnego Księcia” bocznymi drzwiami. Stanął na podwórzu, rozejrzał się i naliczył trzynaście samochodów skupionych na małej powierzchni. Mógł jednak przeoczyć jeden czy dwa pojazdy, gdyż samochody stojące najdalej trudno było dostrzec na tle wysokiego muru, koło którego stały. Zastanawiał się, jakiej precyzji i umiejętności trzeba, by wyjechać nimi na ulicę bez zarysowania karoserii. Ostrożnie poświęcił latarką wokoło i powoli obszedł podwórze. Kierowca ostatniego samochodu, zaparkowanego po lewej stronie dziedzińca, przezornie ustawił swój pojazd w wąskiej wnęce w odległości około jarda od muru. Właśnie między tym samochodem a murem leżały zwłoki dziewczyny. Jej długie, jasne włosy były poplamione krwią. Na pierwszy rzut oka było widać, że zginęła w wyniku mocnego uderzenia w tył czaszki. Za ciałem leżała płaska, ciężka łyżka do opon. Morse stał jeszcze przez kilka minut, przypatrując się niesamowitej scenerii u jego stóp. Zamordowana dziewczyna ubrana była dość skąpo. Miała na sobie ciemnoniebieską minispódniczkę, białą bluzkę, buty na koturnie. Nic więcej. Lewy rękaw bluzki był nadpruty, dwa górne guziki odpięte, a trzeci urwany. Pełne piersi dziewczyny były prawie odsłonięte. Morse poświecił latarką i natychmiast dostrzegł oderwany guzik – mały perłowy krążek błyszczący na bruku w świetle latarki. Jakże nienawidził morderstw na tle seksualnym. Zawołał policjanta stojącego przy bramie. – Tak? – Potrzebne są nam lampy sodowe. – Chyba rzeczywiście się przydadzą. – Przynieście kilka. – Ja? – Tak, wy. – Gdzie mam ich szukać? – Skąd, do cholery ciężkiej, mam wiedzieć! – ryknął Morse. Kwadrans przed północą Lewis skończył swoją robotę i poszedł zameldować się Morse’owi, który siedział w biurze kierownika z „Timesem” w ręku, popijając coś, co bardzo przypominało whisky. – A, Lewis – rzekł Morse i rzucił gazetę. – Chciałabym, abyście pracowali ze mną nad tą sprawą.
Sierżant spojrzał prosto w uparte szare oczy Morse’a i bez zastanowienia powiedział, że byłby tym zachwycony. – Należy to uczcić – zaproponował Morse. – O, właściciel! WesTorook kręcił się przez jakiś czas na zewnątrz, a teraz z gracją wszedł do biura. – Podwójną whisky proszę – powiedział Morse i pchnął szklankę. – A pan? – kierownik niepewnym głosem zwrócił się do Lewisa. – Sierżant Lewis jest na służbie, panie WesTorook. Kiedy kierownik pojawił się ponownie, Morse poprosił go, by zwołał wszystkich, łącznie z personelem, w największej sali, po czym zaczął wertować gazetę, popijając whisky w kompletnej ciszy. – Czy czytacie „Timesa”, Lewis? – Nie. Czytam „Mirror” – smętnie wyznał Lewis. – Ja czasami również – odparł Morse. Kwadrans przed północą do sali, w której zebrano wszystkich, wszedł Morse. Gaye natrafiła na jego spojrzenie. Przez chwilę, kiedy przypatrywali się sobie, czuła dziwną siłę emanującą z tego człowieka. Nie, nie miała wrażenia, że rozbiera ją wzrokiem, tak jak to często bywało z innymi mężczyznami. Czuła, że już to zrobił Z zainteresowaniem słuchała tego, co mówił. Morse podziękował wszystkim za cierpliwość i współpracę. Robiło się późno, a on nie zamierzał przetrzymywać ich dłużej. Zebrani wiedzieli już, dlaczego mają do czynienia z policją. Na podwórzu zamordowano dziewczynę. Policja byłaby wdzięczna, gdyby wszystkie samochody pozostały na swoich miejscach do rana. Wiedział, że niektórzy będę mieli z tego powodu kłopoty z dotarciem do domu, ale zamówiono już dla nich taksówki. Gdyby ktoś chciał zameldować Morse’owi lub sierżantowi Lewisowi o czymś, co mogłoby mieć znaczenie dla sprawy, proszony jest o pozostanie. Reszta może odejść. Całe to wystąpienie wydało się Gaye mało interesujące. Spodziewała się, że to morderstwo dostarczy jej więcej wrażeń. Z chęcią wróciłaby do domu, gdzie twardo spali jej matka i synek. Ale nawet gdyby nie spali, nie miałaby im zbyt dużo do opowiedzenia. Policja była tu już od ponad półtorej godziny. To, co Gaye widziała, nie zgadzało się z jej wyobrażeniami o prowadzeniu śledztwa, jakie wyrobiła sobie na podstawie książek opisujących przygody Sherlocka Holmesa czy Herculesa Poirot. Ci dwaj detektywi z pewnością zdążyliby już w podobnej sytuacji przesłuchać głównych podejrzanych, przeprowadziliby kilka błyskotliwych rozumowań na podstawie zupełnie trywialnych faktów. Szmer, jaki powstał pod koniec przemowy Morse’a, przycichł. Kiedy większość gości zabrała płaszcze i wyszła, Gaye również wstała. Czy zauważyła coś, co ją uderzyło lub wydało się istotne? Zaczęła przypominać sobie wydarzenia tego wieczoru. Tak, ależ oczywiście, ten młody mężczyzna, który znalazł zwłoki dziewczyny... Widziała go już wcześniej, ale nie mogła sobie przypomnieć ani kto mu towarzyszył, ani kiedy to było. I nagle olśniło ją – blond włosy! To ta sama dziewczyna była z nim w barze zaledwie przed tygodniem. Ale wiele dziewcząt rozjaśnia sobie włosy. Może warto wspomnieć o tym inspektorowi? Postanowiła tak zrobić i podeszła do Morse’a. – Powiedział pan, że dziewczyna, którą zamordowano, była blondynką. Morse spojrzał na nią i wolno skinął głową. – Myślę, że to ona była tutaj tydzień temu z mężczyzną, który znalazł jej ciało dzisiaj.
Widziałam ich razem. Pracuję w tym barze. – To bardzo interesujące, panno... – Pani, pani McFee. – Proszę mi wybaczyć. Myślałem, że nosi pani te pierścionki, żeby odstraszyć chłopców przychodzących do baru i prawiących pani słodkie słówka. Gaye była zła. Co za nieznośny człowiek! – Niech pan posłucha, panie inspektorze, jakkolwiek się pan nazywa. Chciałam powiedzieć panu o czymś, co mogłoby być pomocne w śledztwie, ale jeśli zamierza pan... – Pani McFee – przerwał jej delikatnie Morse, patrząc na nią rozbrajająco. – Gdybym mieszkał w pobliżu, sam wpadałbym tu codziennie, by prawić pani komplementy. Tuż po godzinie pierwszej w nocy ustawiono dookoła dziedzińca dające mocne światło lampy sodowe. Morse poprosił Lewisa, by zatrzymał młodego człowieka, który znalazł ciało, do czasu, kiedy będą mogli dokładnie zbadać teren. Dwóch mężczyzn dokonywało właśnie oględzin miejsca, gdzie leżała ofiara. Wszędzie było mnóstwo krwi. Patrząc na zwłoki, Lewis poczuł przemożną nienawiść do przemocy, do zabijania. W tym czasie Morse zdawał się być bardziej zajęty obserwowaniem rozgwieżdżonego nieba. – Czy czasem obserwujecie gwiazdy, Lewis? – Czytuję horoskopy, sir. Morse zdawał się tego nie słyszeć. – Słyszałem kiedyś o grupie dzieciaków, które próbowały uzbierać milion zapałek. Kiedy wypełniły nimi całą szkołę, postanowiły, że muszą je jakoś zapakować – rzekł Morse. Lewis uznał, że powinien coś odpowiedzieć, ale akurat nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy. Po chwili Morse wrócił do przyziemnych spraw. Obaj spojrzeli jeszcze raz na dziewczynę. Łyżka i samotny biały guzik leżały tam, gdzie Morse ujrzał je na początku. Ich uwagę przyciągnęło pasmo zaschniętej krwi, ciągnące się prawie przez całą długość muru. W biurze kierownika siedział młody mężczyzna. Jego matka mogła się niepokoić; także on sam wydawał się niespokojny. Kiedy lekarz sądowy, człowiek zdejmujący odciski palców i fotografowie krzątali się na podwórzu, Morse wszedł do biura. – Nazwisko? – spytał. – Sanders. John Sanders. – To pan znalazł ciało? – Tak. – Niech pan o tym opowie. – Naprawdę, nie ma o czym opowiadać. Morse uśmiechnął się. – W takim razie niepotrzebnie pana zatrzymujemy, nieprawdaż, panie Sanders? Młody człowiek zdenerwował się. Morse usiadł naprzeciwko niego, spojrzał mu w oczy i czekał. – No cóż, właśnie wszedłem na dziedziniec, kiedy ją zobaczyłem. Nie dotykałem jej, ale wiedziałem, że nie żyje. Poszedłem od razu powiedzieć o tym kierownikowi. – Coś jeszcze? – Chyba nie.
– Kiedy złapały pana torsje? – Ach, tak. Rzeczywiście, źle się poczułem. – Czy było to po czy przed tym, jak zobaczył pan dziewczynę? – Po. To jej widok musiał tak na mnie podziałać. Był to rodzaj szoku, jak sądzę. – Dlaczego nie mówi mi pan prawdy? – O co panu chodzi? Morse westchnął. – Nie ma pan tutaj swojego samochodu, prawda? – Nie mam. – Czy często przechadza się pan po dziedzińcu przed udaniem się do domu? Sanders milczał. – Ile drinków wypił pan dzisiejszego wieczoru? – Kilka szklanek whisky. Nie byłem pijany. – Panie Sanders, czy chce pan, abym dowiedział się prawdy od kogoś innego? Zachowanie Sandersa wyraźnie zdradzało, że jest bardzo niezadowolony. – O której godzinie pan tu przyjechał? – ciągnął Morse. – Około dziewiątej trzydzieści. – I upił się pan, a potem wyszedł na dwór, bo źle się pan poczuł? Sanders niechętnie przytaknął. – Czy pija pan sam? – Zazwyczaj nie. – Na kogo pan czekał? Sanders milczał. – Czy ona nie przyszła? – Nie – odparł bezbarwnym głosem Sanders. – Ale ona przyszła, czyż nie? – Powiedziałem panu, że nie. Byłem sam przez cały czas. – Ale ona przyszła? – spokojnie powtórzył Morse. Sanders wyglądał na sponiewieranego. – Przyszła i pan ją widział. Widział ją pan na dziedzińcu, ale ona już nie żyła. Młody mężczyzna potaknął. – Chyba utniemy sobie małą pogawędkę – powiedział Morse.
Rozdział 3 Czwartek, 30 września Kiedy Morse znalazł się sam w pokoju Sylwii Kaye, poczuł się trochę swobodniej. Nieprzyjemne obowiązki skończyły się. Zadziałał w nim naturalny mechanizm obronny. Chciał zapomnieć o tym, jak obudził Dorothy Kaye i wezwał z nocnej zmiany jej męża, spawacza w fabryce Cowleya. Matka Sylwii była teraz pod wpływem środków uspokajających. Sierżant Lewis spotkał się w budynku dyrekcji fabryki z ojcem Sylwii i uzyskał od niego wszelkie możliwe informacje, po czym sporządził kilkanaście stron szczegółowych notatek,
chociaż nie był pewien, czy wniosą one coś istotnego do sprawy. Za pół godziny miał stawić się u Morse’a. Łazienka była mała, jedna z trzech w schludnym domku na Jackdawn Court, spokojnej ulicy odległej o kilka minut spaceru od szosy do Woodstock. Morse usiadł na wąskim łóżku i rozejrzał się. Zastanowił się, czy łóżko zostało zasłane przez matkę, ponieważ rzeczy porozrzucane wokoło zdradzały lenistwo i bałaganiarstwo zamordowanej. Duży kolorowy plakat jakiegoś gwiazdora muzyki pop wisiał nad gazowym grzejnikiem. Patrząc na to, Lewis pomyślał, że być może lepiej rozumiałby młodych ludzi, gdyby w jego rodzinie były nastolatki. Ponieważ jednak ich nie było, nie wiedział, kim jest młodzieniec z plakatu. Części bielizny zwisały ze stołu i krzesła, które wraz z szafą stanowiły kompletne umeblowanie pokoju. Morse delikatnie uniósł cienki biustonosz leżący na krześle. Wrócił nagle w myślach do chwili, kiedy po raz pierwszy ujrzał Sylwię Kaye. Na parapecie dostrzegł niedbale ułożony stos magazynów kobiecych. Z zaciekawieniem przerzucał strony pełne porad kosmetycznych, zwierzeń, horoskopów. Żadnej pornografii. Otworzył szafę i z wielką uwagą przerzucił całą górę spódnic, bluzek, spodni z szerokimi nogawkami i sukienek. Wszystko było czyste, choć w nieładzie. Natrafił na masę najmodniejszych, brzydkich butów na koturnie. Z pewnością nie brakowało jej pieniędzy. Na stole zauważył broszurę reklamującą wędrówki po Grecji, Jugosławii i Cyprze, list od pracodawcy Sylwii oraz pamiętnik. Zawierał on tylko jedną notatkę pod datą 2 stycznia: „Zimno. Obejrzałam Córkę Ryana”. Lewis zastukał w drzwi łazienki i wszedł. – Znalazł pan coś? – zapytał. Morse spojrzał z niesmakiem na wesołego sierżanta i nic nie odpowiedział. – Czy mogę? – spytał Lewis, wyciągając rękę po pamiętnik. – Proszę – powiedział Morse. Lewis przejrzał pamiętnik, wertując uważnie kartki z wrześniowymi datami. Byty puste. – Tylko jeden zapisek, sir – powiedział. – Nie doszedłem jeszcze nawet do tego – rzekł Morse. – Jak pan myśli, czy słowo „zimno” oznacza chłodny dzień, czy też chorobę, być może przeziębienie właścicielki pamiętnika? – Skąd, u diabła, mam wiedzieć, co to wszystko znaczy? – warknął Morse. – Możemy dowiedzieć się, gdzie grano „Córkę Ryana” w pierwszym tygodniu stycznia – zasugerował Lewis. – Tak. I ile kosztował pamiętnik, kto go jej podarował i gdzie kupowała artykuły piśmienne. Sierżancie! Prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa, a nie sklep papierniczy. – Przepraszam. – Chociaż możecie mieć rację – dodał Morse. – Obawiam się, że pan Kaye nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Czy chciałby pan z nim rozmawiać? – Nie. Zostawmy tego biedaka w spokoju. – Zatem nie posuwamy się zbytnio w śledztwie? – No, nie wiem – odpowiedział Morse. – Sylwia Kaye miała na sobie białą bluzkę, prawda? – Tak. – Jakiego koloru biustonosz nosiłaby wasza żona pod białą bluzką?
– Przypuszczam, że jakiś jasny. – A nie czarny? – Przebijałby przez bluzkę. – Hm. Przy okazji, Lewis. Czy wiecie, o której wzeszedł księżyc wczoraj wieczorem? – Nie wiem, ale mogę się zaraz dowiedzieć. – Nie ma potrzeby – rzekł Morse. – Według pamiętnika, który właśnie przejrzeliście, wczoraj księżyc wzeszedł o osiemnastej czterdzieści. Lewis schodził ze swoim przełożonym i zastanawiał się, co się wkrótce stanie. Tuż przed frontowymi drzwiami Morse odwrócił głowę w jego stronę i spytał: – Co myślicie o ruchu feministycznym, Lewis? O jedenastej Lewis rozmawiał z dyrektorem Miejskiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego, mieszącego się na trzecim piętrze budynku przy głównej ulicy, nad dobrze prosperującą trafiką. Sylwia pracowała tam od ponad roku. Była to jej pierwsza praca w charakterze maszynistki. Nie potrafiła poradzić sobie w szkole sekretarek, do której uczęszczała przez dwa lata. Widniejące w jej zeszycie do nauki stenotypii bazgrały miały raczej luźny związek z treścią dyktowanych pism. Za to na maszynie pisała dokładnie i schludnie, a Towarzystwo, jak zapewnił Lewisa dyrektor, nie miało do niej żadnych zastrzeżeń. Była punktualna i nie rzucała się zbytnio w oczy. – Czy była atrakcyjna? – Hmm, tak. Sądzę, że była. Lewis zapisał coś w notatniku i poczuł żal, że nie ma z nim Morse’a. Inspektor poczuł bowiem pragnienie i udał się do restauracji „Minster”, która mieściła się po drugiej stronie ulicy. – Powiedział pan, że pracowała z dwiema dziewczynami – ciągnął Lewis. – Sądzę, że byłoby dobrze, gdybym zamienił z nimi kilka słów, jeśli to możliwe. – Oczywiście. Dyrektor Palmer poczuł ulgę. Lewis zadał dziewczętom pytania, nie zabierając im zbyt wiele czasu. Żadna z nich nie była bliską przyjaciółką Sylwii. O ile wiedziały, nie miała żadnego chłopaka. Owszem, czasem chwaliła się swoimi miłosnymi podbojami, ale większość dziewczyn to robi. Lewis rzucił okiem na biurko Sylwii. Zwyczajny bric-á-brac. Kawałek stłuczonego lustra, grzebień z kilkoma blond włosami, „Sun” z poprzedniego dnia, stary ołówek, gumka, taśmy do maszyny, kalki. Na ścianie nad biurkiem Sylwii wisiała fotografia Omara Sharifa, na której umieszczony był grafik wolnych dni. Wynikało z niego, że Sylwia miała dwutygodniowy urlop w drugiej połowie lipca. Widząc to, Lewis spytał dziewczęta, dokąd pojechała. – Myślę, że została w domu – odpowiedziała starsza z dziewcząt, spokojna, poważna dwudziestokilkuletnia dziewczyna. Lewis westchnął. – Nie wydaje mi się, żeby pani o niej dużo wiedziała – powiedział. Dziewczęta milczały. Lewis starał się, jak mógłby wykrzesać z nich trochę więcej chęci do współpracy, ale próby te zakończyły się fiaskiem. Około południa opuścił biuro i skierował swe kroki do restauracji „Minster”. – Biedna Sylwia – powiedziała starsza z dziewcząt po jego wyjściu.
– Tak, biedna Sylwia – powtórzyła Jennifer Coleby. Ku swemu zdziwieniu, Lewis odnalazł wreszcie Morse’a w barze w tylnej części „Minstera”, przeznaczonej „tylko dla mężczyzn”. – A, Lewis – odezwał się Morse i postawił pustą szklankę na ladzie. – Co ma być? Lewis poprosił o szklankę piwa. – Dwie szklanki waszego najlepszego piwa – powiedział wesoło Morse. – I dla pani również. Dla Lewisa stało się jasne, że przed jego przyjściem rozmowa toczyła się na temat wyścigów konnych. Morse wziął do ręki egzemplarz „The Sporting Life” i wraz ze swoim asystentem udał się do zacisznego kąta. – Gracie na wyścigach, Lewis? – Czasem stawiam kilka szylingów na derby lub gonitwy ogólnokrajowe, ale nie jestem nałogowym graczem. – I niech tak zostanie – powiedział Morse. – Ale spójrzcie no tutaj. Co o tym myślicie? Rozłożył gazetę i wskazał jednego z koni startujących w gonitwie o piętnastej piętnaście w Chepstow. – „Czarny Książę”. Wart funta, prawda sierżancie? – Z pewnością jest to dziwny zbieg okoliczności. – Dziesięć do jednego – powiedział Morse, pociągając spory łyk trunku. – Zamierza pan go obstawić? – Już to zrobiłem – odrzekł Morse, spoglądając na starego barmana. – Ale to jest niezgodne z prawem. – Nigdy nie studiowałem przepisów w tej dziedzinie. „Czyżby nie chciał rozwiązać zagadki tego morderstwa? – pomyślał Lewis. Morse zdawał się czytać w jego myślach. Poprosił o raport na temat pracy ofiary w towarzystwie ubezpieczeniowym. Lewis starał się zrelacjonować wszystko bardzo dokładnie. Morse nie przerywał mu, a kiedy Lewis skończył, polecił mu udać się z powrotem do dyrekcji, sporządzić raport na maszynie, a potem pójść do domu i przespać się. Lewis nie upierał się. Czując ogarniające go wyczerpanie, miał wrażenie, że sen bardzo szybko stał się dla niego luksusem. – Czy coś jeszcze? – Nie. Jutro stawicie się u mnie punktualnie o siódmej trzydzieści, chyba że macie ochotę postawić kilka szylingów na „Czarnego Księcia”. Lewis pogrzebał w kieszeni i wyciągnął pięćdziesiąt pensów. – Na to, że wygra czy na to, że przegra? – Możecie odpuścić sobie jutrzejszy dzień, jeśli wygra. – W porządku. Stawiam pięćdziesiąt pensów. Morse wziął pieniądze. Wychodząc Lewis zauważył, że barman schował monetę do kieszeni i nalał kolejny kufel piwa dla tajemniczego inspektora.
Rozdział 4 Piątek, 1 października Punktualnie o siódmej trzydzieści następnego ranka Lewis zapukał do drzwi pokoju
inspektora. Nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi, ostrożnie nacisnął klamkę i zerknął do środka. Żadnego znaku życia. Wrócił do przedsionka i spytał dyżurującego za biurkiem sierżanta, czy inspektor Morse wchodził do swojego gabinetu. – Nie widziałem go. – Powiedział, że będzie tutaj o siódmej trzydzieści. – No cóż, znacie inspektora. „Akurat go znam” – pomyślał z przekąsem Lewis. Poszedł po raporty, które z trudem napisał na maszynie poprzedniego popołudnia, i jeszcze raz przeczytał je uważnie. Starał się, jak mógł, ale zebrane informacje nie wnosiły niczego istotnego do sprawy. Udał się do kantyny i zamówił filiżankę kawy. Posterunkowy Dickson, którego Lewis znał dość dobrze, przypuszczał właśnie szturm na talerz boczku w sosie pomidorowym. – Jak tam praca nad morderstwem, sierżancie? – Dopiero zaczynamy. – Kieruje stary Morse? – Mhm. – Śmieszny facet, co? Lewis nie zaprzeczył. – Wiem jedno – powiedział Dickson. – Był tutaj do północy. Wszyscy musieli skakać wokół niego. Domyślam się, że każdy telefon w tym budynku był rozgrzany do czerwoności. Tak, ten facet potrafi pracować, jeśli chce. Lewis poczuł się trochę zawstydzony. Sam spał smacznie od szóstej wieczorem do szóstej rano. Pomyślał, że Morse’owi przydałby się jego sen, po czym usiadł, aby wypić kawę. Dziesięć minut później ogolony Morse wkroczył do kantyny. – O, tutaj jesteście, Lewis – powiedział. – Przepraszam za spóźnienie. Morse zamówił kawę i usiadł naprzeciwko Lewisa. – Mam dla was złe wieści. Lewis spojrzał na niego uważnie. – Przegraliście pieniądze. Ten cierpiący na obstrukcję wielbłąd przybiegł drugi. Lewis uśmiechnął się. – Nie szkodzi – rzekł. – Mam tylko nadzieję, że pan nie przegrał zbyt dużo. Morse potrząsnął głową. – Nie ma obawy, nic nie straciłem. Faktycznie postawiłem tylko kilka funtów, a potem wycofałem je. – Ale... – zaczął Lewis. – Dajcie spokój – powiedział Morse. – Kończcie pić. Musimy zabrać się do pracy. Przez następne cztery godziny obaj policjanci zajęci byli sortowaniem raportów, jakie napłynęły w wyniku akcji zbierania informacji, zainicjowanej poprzedniego dnia przez Morse’a. Około dwunastej w południe Lewis doszedł do wniosku, że wie więcej o Sylwii Kaye niż o własnej żonie. Z uwagą przestudiował wszystkie raporty zgodnie z zaleceniami Morse’a i nagle zdał sobie sprawę, że wiele faktów zapadło mu w pamięć. Morse czytał niewiarygodnie szybko, jak ktoś, kto omija wzrokiem ustępy nudnej powieści. Jednak od czasu do czasu zatrzymywał się, aby z zadziwiającą koncentracją przeczytać ponownie coś, co wydało mu się interesujące. – I jak? – spytał pod koniec Morse’a.
– Myślę, że uporządkowałem większość rzeczy. – Wydaje mi się, że jeden lub dwa fragmenty raportu bardzo pana zainteresowały. – Naprawdę? – w głosie Morse’a zadźwięczała nuta zdziwienia. – Poświęcił pan około dziesięciu minut na raport ze szkoły sekretarek, a to tylko pół strony. – Jesteście bardzo spostrzegawczy, Lewis, ale niestety muszę was rozczarować. To był najgorzej napisany raport, jaki widziałem od lat. W dwunastu linijkach odkryłem nie mniej niż dziesięć gramatycznych potworków! Coś się za tym kryje. Lewis nie wiedział, co się za tym kryło, jak również nie zamierzał komentować błędów popełnionych przez samego inspektora, który pisał dziwacznym stylem. Zamiast tego spytał: – Czy uważa pan, że śledztwo zmierza w jakimś kierunku? – Mam wątpliwości. Lewis sądził inaczej. Ustalono, co robiła Sylwia owego feralnego dla niej dnia. W środę wyszła o siedemnastej z biura i prawie natychmiast przeszła jakieś sto jardów do przystanku autobusu numer 2, znajdującego się tuż za uniwersytetem. Była w domu o siedemnastej trzydzieści pięć. Zjadła kolację, a wychodząc o osiemnastej trzydzieści, powiedziała matce, że wróci późno. Miała na sobie, jak ustalono, ubranie, w którym ją znaleziono. Musiała się jakość dostać do Woodstock. Wszystko to wydawało się Lewisowi wystarczająco obiecujące, by zacząć wstępne dochodzenie. – Czy chce pan, abym poszedł do przedsiębiorstwa komunikacji miejskiej i porozmawiał z kierowcami obsługującymi linię do Woodstock? – Już to zrobiłem – odparł Morse. – Żadnego rezultatu? – Lewis poczuł się rozczarowany. – Sądzę, że nie pojechała autobusem. – Taksówką? – To mało prawdopodobne. – Nie wiem. Może nie byłoby tak drogo. – Może nie, ale wydaje mi się to zupełnie nieprawdopodobne. Gdyby chciała wziąć taksówkę, zadzwoniłaby z domu, mają przecież telefon. – Mogła tak właśnie zrobić. – Ale nie zrobiła. Nikt z domowników nie dzwonił wczoraj. Lewis stopniowo tracił pewność siebie. – Nie wydaje mi się, żebym mógł w czymś pomóc – powiedział, ale Morse zupełnie go zlekceważył. – Lewis, jak dostalibyście się z Oxfordu do Woodstock? – Samochodem. – Ona nie miała samochodu. – Może znajomi podwieźliby mnie? – Napisaliście w raporcie, że nie miała zbyt dużo koleżanek. – Myśli pan o koledze? – A wy? Lewis zastanawiał się przez chwilę. – Byłoby dziwne, gdyby pojechała z chłopakiem. Dlaczego nie zabrał jej sprzed domu? – No właśnie, dlaczego?
– Więc nie zabrano jej sprzed domu? – Nie. Matka widziała, że idzie sama. – Rozmawiał pan z jej matką? – Tak, wczoraj wieczorem. – Czy jest bardzo przybita? – To odporna kobieta. Polubiłem ją. Oczywiście jest strasznie nieszczęśliwa, przeżyła szok. Nie jest jednak załamana. Podejrzewam, że jej piękna córeczka była dla niej raczej utrapieniem. Morse podszedł do olbrzymiego lustra, wyciągnął grzebień i zaczął czesać swoje rzadkie włosy. Uważnie zaczesał kilka pasem do tyłu, aby zakryły szeroką łysinę na środku głowy, po czym włożył grzebień do kieszeni i spytał zażenowanego sierżanta o efekt. – Widzicie, Lewis, jeśli Sylwia nie pojechała ani autobusem, ani taksówką, ani też nie podwiózł jej kolega, to jak mogła dostać się do Woodstock? A przecież jakoś się tam dostała. – Widocznie pojechała autostopem. Morse przez cały czas przeglądał się w lustrze. – Uważam, że tak właśnie było. I dlatego... – Ponownie wyciągnął grzebień i zrobił kilka przedziałków, walcząc z knąbrnymi włosami –... i dlatego muszę się przygotować do dzisiejszego występu w telewizji. Podniósł słuchawkę i połączył się z nadinspektorem. – Możecie pójść coś zjeść, Lewis. Zobaczymy się później. – Czy mam dla pana coś zamówić? – Nie. Muszę dbać o figurę – odparł Morse. Śmierć Sylwii Kaye została odnotowana nie tylko w czwartkowym wydaniu popołudniówki „The Oxford Mail”, lecz również w prasie ogólnokrajowej, która wyszła w piątek rano. W piątkowy wieczór w dziennikach BBC i ITV pokazano wywiad z inspektorem Morse’em, który zaapelował o pomoc do wszystkich, którzy wieczorem dwudziestego dziewiątego września znajdowali się na szosie do Woodstock. Morse poinformował telewidzów, że poszukuje się niezwykle niebezpiecznego mężczyzny, zdolnego zaatakować przy każdej nadarzającej się okazji. Jest to przestępca, który będzie odpowiadał przed sądem nie tylko za dokonane morderstwo z premedytacją, lecz również za naruszenie nietykalności cielesnej i gwałt. Gdy Morse mówił przed kamerą, Lewis stał z boku. Podszedł do inspektora dopiero po programie. – Ten przeklęty wiatr! – wykrzyknął Morse, którego włosy straciły formę. – Czy rzeczywiście myśli pan, że zabójca mógłby jeszcze kogoś zamordować? – zapytał Lewis. – Bardzo w to wątpię.
Rozdział 5 Piątek, 1 października Niemal każdego wieczoru około dwudziestej pierwszej czterdzieści Bernard Crowther wychodził ze swojego domku przy Southdown Road w północnym Oxfordzie. Jego trasa była zawsze taka sama. Starannie zamykał za sobą białą furtkę, która ograniczała wąski pas trawnika,
następnie skręcał w prawo, dochodził do końca drogi, znowu skręcał w prawo i zdecydowanym krokiem kierował się w stronę baru „Fletcher’s Arm”. Chociaż był człowiekiem wykształconym, wykładowcą w Lonsdale College, nie potrafił wyjaśnić, co pociągało go w tym zwykłym pubie, do którego przychodziła dość miła, aczkolwiek mieszana klientela. Jednakże w piątek wieczorem, pierwszego października, po zamknięciu furtki Crowther zastygł na kilka minut. Jego spuszczony, niepewny wzrok świadczył, że mężczyzna rozmyśla intensywnie o czymś kłopotliwym. Po chwili skierował się w lewo. To było odstępstwo od jego zwyczajowej trasy. Powoli doszedł do końca drogi, gdzie po lewej stronie obok rzędu walących się garaży stała budka telefoniczna. Niecierpliwy w zwykłych sytuacjach (a ta była niezwykła) Crowther czekał, przechadzając się nerwowo tam i z powrotem, co chwilę spoglądając na zegarek i rzucając złowrogie spojrzenia na tęgą kobietę w budce. Kobieta usiłowała dodzwonić się gdzieś, ale nie bardzo jej to wychodziło. Wciąż jednak ponawiała próby. Crowther w przypływie ludzkich uczuć zaczął zastanawiać się, czy przypadkiem kobieta ta nie chce wezwać lekarza do chorego dziecka. Miał jednak wątpliwości, czy jej rozmowa jest równie ważna jak ta, którą sam chciał przeprowadzić. Programy informacyjne zawsze go interesowały bez względu na wagę wiadomości, jakie podawały. To, co usłyszał w dzienniku BBC o dwudziestej pierwszej, było dalekie od błahości. Potrafił zacytować słowa inspektora policji: „Będziemy wdzięczni, jeśli ktoś...” Tak, mógł im coś powiedzieć, ponieważ był zamieszany w tę tragiczną sprawę. Ale co właściwie ma im powiedzieć? Nie może wyjawić im prawdy. Jego kruche postanowienie zaczęło się łamać. Da tej kobiecie jeszcze minutę. Minutę, ani sekundy więcej. O godzinie dwudziestej pierwszej pięćdziesiąt tego samego wieczoru podekscytowany sierżant Lewis połączył się z Morse’em. – Sądzę, że dokonał się przełom w sprawie. – Tak? – Niejaka pani Mabel Jarman widziała zamordowaną... – Zapewne macie na myśli – wtrącił Morse – że widziała dziewczynę, którą później zamordowano? – Dokładnie tak. Możemy spisać jej zeznania, kiedy tylko zechcemy. – Czy to znaczy, że jeszcze go nie macie? – Ona zadzwoniła dopiero pięć minut temu. Chcę się do niej udać od razu. Mieszka w pobliżu. Myślałem, że pan zechce z nią porozmawiać. – Nie – odparł Morse. – W porządku. W takim razie dostarczę panu gotową kopię raportu jutro rano. – Dobrze. – Dopisało nam szczęście, prawda? Wkrótce nawiążemy kontakt z tą drugą dziewczyną. – Jaką drugą – spytał cicho Morse. – No, wie pan, sir. – Znacie adres pani Jarman? – zapytał Morse, po czym niechętnie ściągnął z nóg kapcie i sięgnął po buty. – Czemu dzisiaj przyszedłeś tak późno, Bernardzie? Coś się stało. Bernard był bardzo lubiany w gospodzie „Fletcher’s Arm” za to, że nigdy nie żałował forsy na coś mocniejszego. Wszyscy bywalcy lokalu znali go nie tylko jako wybitnego naukowca, ale
również jako dobrego słuchacza, który serdecznie śmiał się z najnowszych kawałów. Sam od czasu do czasu z elokwencją i pasją komentował głupotę rządu i słabe wyniki drużyny Oxford United, ale tego wieczoru siedział cicho. Do dwudziestej drugiej dwadzieścia pięć zdążył wypić ze zwykłą wprawą trzy szklanki najlepszego piwa i szykował się do wyjścia. – Jeszcze jedno piwko na drogę, co, Bernard? – Nie, dziękuję. Wypiłem już wystarczająco dużo siuśków jak na jeden wieczór. – Znowu nastrój pod psem? – Zawsze pod cholernym psem. Szedł powoli do domu. Wiedział, że jeśli w sypialni pali się światło, to jego żona Margaret czyta w łóżku, czekając na powrót marnotrawnego męża. Jeśli jest ciemno, prawdopodobnie ogląda telewizję. Nagle zaświtała mu myśl równie głupia jak te, które miewał jako chłopiec, kiedy na przykład ścigał się z samochodami do najbliższej latarni. Jeśli żona śpi, wejdzie na piętro, jeśli nie, zadzwoni na policję. Skręcił w swoją uliczkę i od razu zauważył palące się w sypialni światło. Pani Jarman bystro odpowiadała na pytania i była nieco podekscytowana. Dzięki jej dobrej pamięci sierżant Lewis zdołał zebrać pokaźny materiał. Morse zdał się w tej sprawie całkowicie na Lewisa. Inspektor zastanawiał się, czy Lewis słusznie twierdził, że będzie to punkt zwrotny w śledztwie. Po namyśle przyznał mu rację. Był zniecierpliwiony i znudzony skrajną pedanterią, z jaką sierżant badał chronologię wydarzeń kolo przystanku autobusowego. Z drugiej jednak strony doskonale zdawał sobie sprawę, że jest to konieczne, a Lewis miał w tym doskonałą praktykę. Powierzył mu zatem dochodzenie na dobre trzy kwadranse. – No cóż, chciałbym pani podziękować, pani Jarman – rzekł Lewis. Sierżant zamknął notatnik i spojrzał z umiarkowanym zadowoleniem na szefa. – Może – powiedział Morse – zechciałaby pani nas odwiedzić rano? Do tego czasu sierżant Lewis miałby już pani zeznanie napisane na maszynie i mogłaby pani rzucić na nie okiem i upewnić się, czy wszystko się zgadza. To tylko czysta formalność. Lewis wstał, zamierzając wyjść, lecz Morse nakazał mu wzrokiem, by na powrót usiadł. – Tak sobie myślę, pani Jarman – powiedział Morse – czy mogłaby pani wyświadczyć nam jeszcze jedną przysługę. Miałbym wielką ochotę na herbatę. Wiem, że jest już późno, ale... – Ależ oczywiście, inspektorze. Szkoda, że nie powiedział pan tego wcześniej. Wyszła do kuchni i po chwili rozległ się brzęk filiżanek i plusk wody. – Sierżancie, wykonaliście dobrą robotę. – Dziękuję, inspektorze. – Teraz słuchajcie. Chodzi o ten autobus. Złapcie go jak najszybciej. – Ale powiedział pan, że wszystkie autobusy są już sprawdzone. – No to sprawdzicie je jeszcze raz. – W porządku. – A! – przypomniał sobie Morse. – Jeszcze jest ta prychająca ciężarówka. Przy odrobinie szczęścia możemy ją odnaleźć. – Uważa pan, że to możliwe, sir? – Znacie godzinę. Czego jeszcze trzeba? – Czy coś jeszcze, sir? – spytał usłużnie Lewis.
– Tak. Zostańcie i sporządźcie kilka notatek. Zaraz wracamy. Drzwi do kuchni otworzyły się. – Właśnie zastanawiałam się, czy mają panowie ochotę na kropelkę whisky zamiast herbaty – rzekła pani Jarman. – Została mi jeszcze butelka z Bożego Narodzenia. Sama raczej nie piję. – No, no – powiedział z podziwem Morse. – Ma pani wszystko. Lewis uśmiechnął się lekko. Wiedział, na co się zanosi. Déjá vu. – Myślę, że kropelka szkockiej dobrze mi zrobi. Może pani również się napije? – O nie, drogi panie. Napiję się herbaty, jeśli to panu nie przeszkadza. Otworzyła drzwiczki w kredensie i wyjęła dwie szklanki. – Zatem tylko jedną szklankę, pani Jarman – poprosił Morse. – Wielka szkoda, ale sierżant Lewis jest na służbie. Rozumie pani, że policjantowi na służbie nie wolno wypić ani kropli alkoholu. Czy chciałaby pani, aby złamał prawo? Lewis zamruczał coś pod nosem. Morse uśmiechnął się, spoglądając na niewielką ilość whisky w szklance, podczas gdy jego w pełni trzeźwy pomocnik mieszał złowieszczo ciemną herbatę w miniaturowej filiżance. – Pani Jarman, chciałbym zadać pani jedno lub dwa pytania dotyczące tego, co przed chwilą powiedziała pani sierżantowi Lewisowi. Mam nadzieję, że nie jest pani zbyt zmęczona. – Och, nie. – Czy pamięta pani tę drugą dziewczynę? Czy była trochę zmartwiona? Może trochę zdenerwowana? – Chyba nie, nie wiem. Być może była trochę zdenerwowana. – A przestraszona? – Z pewnością nie. Trochę jakby podekscytowana. Tak, właśnie podekscytowana. – Podekscytowana i zniecierpliwiona? – Tak. – Teraz chciałbym, aby skoncentrowała się pani na tym, co się wydarzyło. Jeśli pani chce, proszę zamknąć oczy i wyobrazić sobie wszystko, co powiedziała ta dziewczyna. Spytała panią, o której przyjdzie następny autobus do Woodstock. Już nam pani o tym wspomniała. Co jeszcze? – Nie pamiętam. Nie mogę sobie przypomnieć. – Pani Jarman, proszę pomyśleć spokojnie. Niech się pani odpręży i odtworzy to sobie jeszcze raz. Nie ma pośpiechu. Pani Jarman zamknęła oczy, a Morse obserwował ją, czekając niecierpliwie. Nic nie mówiła. W końcu Morse przerwał tę ciszę. – Co może pani powiedzieć o dziewczynie, która została zamordowana? Czy coś jeszcze mówiła? Jak już pani powiedziała, nie chciała jechać autobusem. – Tak. Przez cały czas powtarzała: „No, chodźmy już”. – I „Wszystko będzie w porządku”? – dodał Morse. – Tak. „Wszystko będzie w porządku. Jutro będziemy się z tego śmiały”. Morse poczuł lodowaty dreszcz. Przez chwilę siedział bez ruchu wyczekując, ale to było wszystko, co zapamiętała pani Jarman. Morse odetchnął. – Wspaniale się pani spisała, chociaż tak długo panią trzymaliśmy. A jeśli chodzi o whisky, to jest pierwszorzędna.
– Czy życzy pan sobie jeszcze kropelkę? – No cóż, chyba nie odmówię. Tak, odrobinę. To najlepsza szkocka, jaką w ciągu ostatnich lat piłem. Gdy tylko pani Jarman odwróciła się, aby napełnić szklankę. Morse zdecydowanie przytrzymał Lewisa, który chciał wstać. Przez następne pół godziny używał całego swego sprytu, by wydobyć z pani Jarman więcej informacji. Niestety, bez rezultatu. – Jest jeszcze jedna sprawa, pani Jarman. Jutro rano, kiedy pani do nas wstąpi, przeprowadzimy konfrontację. Zajmie to może minutkę lub dwie. – Mówi pan, że mam... O Boże! O dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć Morse i Lewis wyszli od pani Jarman. Stali właśnie przy swoich samochodach, gdy nagle drzwi domu otworzyły się, a pani Jarman podbiegła do Morse’a. – Jest jeszcze jedna rzecz, o której sobie przypomniałam. Kiedy powiedział pan, abym zamknęła oczy i wyobraziła sobie te zdarzenia, pomyślałam o czymś. Chodzi o tę drugą dziewczynę. Biegła jak ktoś, kto ma płaskostopie. Rozumie pan? – Tak – odparł Morse. Mężczyźni wrócili do biura. Po sprawdzeniu, czy były jakieś telefony, Morse zawołał Lewisa. – I cóż, przyjacielu – zapytał Morse, wyglądający na zadowolonego z siebie. – Powiedział jej pan, że przeprowadzimy konfrontację – powiedział zbity z tropu Lewis. – Zgadza się. Teraz powiedzcie mi, co waszym zdaniem jest najważniejsze z tego, co powiedziała nam pani Jarman. – Dowiedzieliśmy się dość sporo ważnych rzeczy. – Tak. Ale chodzi o fakt, który by was zelektryzował, hm? Na twarzy Lewisa pojawił się wyraz zamyślenia. – Dowiedzieliśmy się – ciągnął Morse – że dziewczyny będą się z tego śmiały rano. – A, już wiem – powiedział Lewis, który nie wiedział, o co chodziło Morse’owi. – Wiecie, co to oznacza? Miały spotkać się rano, w czwartek rano, a wiemy przecież, gdzie Sylwia pracowała. – Więc ta druga dziewczyna również tam pracuje? – Na to by wskazywały fakty. – Ale byłem już tam i żadna nic nie pisnęła. – Czy to nie wydaje się wam podejrzane? – Zdaje się, że spartaczyłem robotę – rzekł Lewis i z miną winowajcy wbił wzrok w dywan. – Ale nie widzicie – kontynuował Morse – że wiemy teraz, iż jedna z tych dziewczyn... ile ich tam było? – Czternaście. – Że jedna z nich, oględnie mówiąc, utrudnia śledztwo, a tak naprawdę, kłamie w żywe oczy. – Nie rozmawiałem ze wszystkimi! – Na Boga! Przecież wiedziały, w jakim celu tam przyszliście. Jedna z ich koleżanek została zamordowana. Sierżant policji przyszedł do ich biura. Co, u diabła, one sobie myślały? Że świadczycie usługi tym cholernym maszynistkom? Nie, Lewis, dobrze zrobiliście. Nie zmusiliście naszej malej dziewczynki do tego, by złapała nas w swoją sieć. Myśli, że jest kryta, i o to właśnie chodzi.
Morse wstał. – Chcę, żebyście się trochę przespali, Lewis. Macie jutro sporo roboty. Ale zanim pójdziecie, znajdźcie jeszcze domowy adres Palmera. Myślę, że należy złożyć mu krótką wizytę. – Chyba nie zamierza pan wyciągnąć go z łóżka? – Nie tylko zamierzam, Lewis, ale również chcę poprosić go, oczywiście bardzo uprzejmie, aby udostępnił mi swoje biuro. Zamierzam przejrzeć szuflady czternastu panienek. To będzie interesujące zajęcie. – Czy będzie panu potrzebny nakaz rewizji? – Nigdy nie rozumiałem procedury wydawania tego nakazu – odpowiedział Morse, udając zmartwionego. – Uważam, że to niezbędne. – A może powiecie mi, gdzie, u diabła, o tej porze znajdę kogoś, kto by mi podpisał nakaz rewizji? – Ale Palmer może zażądać respektowania formalnej procedury – rzekł Lewis. – Wtedy powiem mu, że usiłujemy odnaleźć mordercę i gwałciciela, nie zaś jakąś instrukcję z „Playboya”. – Czy mam pójść z panem? – Nie. Zróbcie, jak wam mówiłem i idźcie spać. – No to powodzenia, sir. – Nie będzie mi ono potrzebne – odparł Morse. – Wiem, że możecie mi nie wierzyć, ale potrafię być natrętnym chamem, kiedy chcę. Zmuszę Palmera, aby natychmiast wyskoczył z łóżka, jakby miał pchłę w spodniach pidżamy. Szef Miejskiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego raczył, co prawda, wyjść z łóżka, ale nie zdjął pidżamy. Spytał Morse’a, czy posiada nakaz rewizji, a uzyskawszy odpowiedź przeczącą, stał się niewrażliwy na wszystkie pochlebstwa i groźby, które wymyślił Morse. Inspektor musiał jednak przyznać w duchu, że nie docenił „dyrektorka”. Po przydługich negocjacjach udało im się w końcu dogadać. Ustalili, że wszyscy pracownicy firmy stawią się o ósmej czterdzieści pięć w biurze dyrektora, gdzie zostaną zapytani, czy nie mają nic przeciwko temu, aby policja otworzyła całą napływającą do biura prywatną korespondencję. Jeśli nie będzie sprzeciwu (Palmer zapewnił Morse’a, że nie będzie), inspektor przejrzy korespondencję i jeśli będzie to konieczne, sporządzi na własny użytek kopie ważnych jego zdaniem listów. Ponadto wszystkie pracownice udadzą się na posterunek policji, gdzie zostaną przesłuchane. Palmer dostarczy schematu centrali telefonicznej. Ponieważ następnego dnia jest sobota, zamieszanie nie potrwa długo. W soboty biuro jest czynne tylko do południa. Przypominając sobie wydarzenia tego wieczoru, Morse pomyślał, że może podczas rozmowy z dyrektorem nie wypadł tak źle. Jadąc do komisariatu zastanawiał się, dlaczego, przy całym swoim doświadczeniu, był tak nierozważny, aby forsować nieprzemyślany i prawdopodobnie chybiony plan. Jednakże mimo tych czarnych myśli czuł, że postępuje słusznie. Należało się spieszyć. Miał przeczucie, że zbliża się wielki przełom. Nie wiedział jeszcze, ile takich przełomów nastąpi, zanim sprawa morderstwa Sylwii Kaye zostanie zamknięta. Nie wiedział również, że dziwnym zbiegiem okoliczności odmowa Palmera, który nie chciał pozwolić Morse’owi na nielegalne przeszukanie jego biura, była prawdziwym uśmiechem losu. Otóż list zaadresowany na nazwisko jednej z
dziewcząt pracujących w Towarzystwie Ubezpieczeniowym był już w drodze i żadne siły na niebie i ziemi, może z wyjątkiem jakiegoś niedołężnego urzędnika sortującego listy, nie mogły opóźnić jego doręczenia. Po powrocie do komisariatu Morse spędził całą godzinę przy biurku. O czwartej piętnaście rozparł się wygodnie w czarnym skórzanym fotelu. Nie było sensu jechać do domu. Rozpatrywał sprawę morderstwa dwutorowo: metodycznie analizował znane już fakty, po czym starał się intuicyjnie powiązać je w całość. Mimo że obie te metody prowadziły do mglistych wniosków, wiedział, iż wszystko, co stało się w ów środowy wieczór, było wynikiem działania ludzi, którzy kierowali się różnymi namiętnościami: miłością i nienawiścią, zazdrością i chciwością. Nie była to żadna łamigłówka. Były to raczej obrazy w kalejdoskopie: nieuchwytne i niepowtarzalne. Zapadł w drzemkę. Śniła mu się atrakcyjna rudowłosa barmanka i blond piękność z zakrwawionymi włosami. Często zdarzało mu się śnić o kobietach. Wielokrotnie zastanawiał się, co by mu się śniło, gdyby się ożenił. Prawdopodobnie kobiety.
Rozdział 6 Sobota, 2 października, rano – Co dalej? – powiedziała Judith, osobista sekretarka Palmera. – Powiedział, że będą otwierać nasze listy! – Mogłaś się nie zgodzić – rzekła Sandra, miła, ale trochę nieudolna dziewczyna, która po trzech latach pracy w biurze nie dorobiła się ani awansu, ani wyższej pensji. – I zrobiłabym to – wtrąciła Ruth, trzepocząc rzęsami – gdyby Bob przysłał mi jeden ze swoich miłosnych listów. – Zachichotała nerwowo. Większość pracownic biura stanowiły młode, niezamężne dziewczyny mieszkające z rodzicami. Obawiając się wścibstwa rodziców, kilka z nich korzystało z adresu firmy do prowadzenia prywatnej korespondencji. Tak wiele listów przychodzących do Towarzystwa Ubezpieczeniowego było opatrzonych dopiskami „prywatne i poufne” oraz „sprawa osobista”, że postronny obserwator mógłby przypuścić, iż znalazł się w dziale korespondencji tajnej policji. Praktyki te, nieco zakłócające rytm pracy biura, Palmer przyjmował z iście stoickim spokojem. Jednakże kontrolował on liczbę rozmów telefonicznych przeprowadzanych na koszt jego firmy. Uważał, że postępuje właściwie. Każda z przesłuchiwanych dziewcząt była nieco pod wrażeniem osoby Morse’a, jego prośby, wypowiadane spokojnym, monotonnym głosem, spełniano bez szemrania. Oczywiście, wszystkie chciały mu pomóc. Przecież chodziło mu tylko o sporządzenie kopii listów. W każdej sprawie zapewniał dyskrecję. Niemniej Ruth odetchnęła z ulgą, gdy okazało się, że tym razem Bobowi zabrakło konceptu na nieprzyzwoite propozycje. Jednak bez względu na to, jakie by one były... – Myślę, że wszystkie powinnyśmy pomóc policji. Biedna Sylwia – westchnęła Sandra. Mimo niezbyt rozwiniętego intelektu Sandra była osobą wrażliwą, a śmierć Sylwii wstrząsnęła nią i głęboko ją zasmuciła. W swojej naiwności miała nadzieję, że przyczyni się do jakiegoś ważnego odkrycia. Dlatego też poczuła się rozczarowana, chociaż niezbyt zdziwiona faktem, że nikt do niej nie napisał. Było zaledwie siedem prywatnych listów i dwie pocztówki. Przed włożeniem ich do
kserokopiarki Morse przyjrzał się im pobieżnie i stwierdził, że treść korespondencji jest raczej trywialna. Pozostawało jeszcze przesłuchanie, po którym sporo się spodziewał. – Czy byłyście już kiedyś przesłuchiwane? – zapytała Sandra. – Oczywiście, że nie – odparła Judith. – Nieczęsto ma się do czynienia z morderstwem. – Tak tylko pytam. – Co powinnyśmy robić? – spytała Ruth. – To, co nam każą – powiedziała Judith, która ślepo wierzyła w siłę władzy i czasem żałowała, że Palmer, niewątpliwie człowiek bardzo mity, nie jest trochę bardziej stanowczy w stosunku do jednej lub dwóch swoich pracownic. – Widziałam takie przesłuchanie w kinie – powiedziała Sandra. – A ja w telewizji – dodała Ruth. – Ciekawe, czy będzie podobnie. Okazało się, że miały rację. Co za rozczarowanie! Kobieta o nieokreślonym wyglądzie przeszła obok nich i spojrzała na nie w chwili, kiedy wypytywały się nawzajem o godzinę przyjazdu następnego autobusu. Nie wyglądała groźnie. Poczuły jednak nieprzyjemny dreszcz na myśl, że kobieta mogłaby położyć dłoń na ramieniu jednej z nich. Gdy nieznajoma minęła wszystkie dziewczęta, zawróciła, przeszła obok nich jeszcze raz i wyszła. Prawdopodobnie robiła to na życzenie inspektora. Trochę śmieszne zakończenie śledztwa. O co w tym wszystkim chodziło? – Mają chyba zdjęcie podejrzanego – obwieściła Sandra. – Nie powinnyście wierzyć we wszystko, co widzicie – odparła Judith. Morse siedział w swoim biurze, kiedy zajrzał tam Lewis. – Coś nie gra, sir? Morse potrząsnął głową. – Nic nie gra? – Ona powiedziała, że dwie, może trzy dziewczyny są do niej podobne. – To zawęża trochę krąg. – Niezupełnie. Słyszałem o obrońcach, którzy w czasie procesu rozkładali na łopatki świadków zaklinających się, że są absolutnie pewni czyjejś tożsamości. Nie, Lewis. To nam wiele nie pomoże. Niestety. – A co z innym pańskim pomysłem? Chodzi o to płaskostopie. – Musielibyśmy sprawdzić wszystkie. Lewis wyczuł, że trafił kulą w płot. – To na nic – przyznał – Dokładnie na nic. I mogłoby się okazać, że wszystkie dziewczęta biegają tak, jak gdyby miały płaskostopie. Ostatnie słowa Morse’a zapowiadały burzę. Lewis wolał ją przeczekać. – Może szklaneczka piwa dobrze by panu zrobiła, sir? Oblicze Morse’a nieco się rozpogodziło. – Może macie rację – rzekł inspektor. – Mam kilka wiadomości dla pana, sir. – Cóż tam? – Znalazłem ten autobus. Jechał o osiemnastej trzydzieści drogą 4E z Corfax. W środku był może tuzin pasażerów. Większość z nich stale nim jeździ. Nasze panienki z pewnością nie
pojechały do Woodstock autobusem. – Nie mamy pewności, że obie dotarły do Woodstock – zauważył Morse. – Ale Sylwia się tam znalazła, a ta druga pytała właśnie o autobus do Woodstock. – Zaczynam wątpić w wartość pani Jarman jako świadka. – Uważam, że jest wiarygodnym świadkiem, ponieważ znalazłem w jej zeznaniach tylko jedną nieścisłość. W innych przypadkach jej informacje potwierdzają się. – A więc jest coś jeszcze? – zapytał Morse. – Chodzi o tę ciężarówkę, o której wspomniała pani Jarman. Zupełnie łatwo ją odnalazłem. Cowley posiada taki system, który... – Tak, wiem. Spisaliście się dobrze. Ale pomińmy nieistotne szczegóły. – No więc niejaki George Baker, który mieszka w Oxfordzie, zapamiętał dziewczyny. I niech pan posłucha, widział je, jak wsiadały do samochodu. Jest pewny, że był to czerwony samochód. Za kierowcą siedział mężczyzna. Zapamiętał je, ponieważ sam często zabiera autostopowiczów, zwłaszcza dziewczyny. Zobaczył te dwie tuż za rondem, około pięćdziesięciu jardów przed sobą. Podwiózłby je, ale ten drugi samochód zahamował, a on musiał przyspieszyć, żeby go wyminąć. Doskonale zapamiętał blondynkę. – Facet miał pecha, co? – powiedział Morse. – A czy wy podwieźlibyście je? – Zazwyczaj tego nie robię, chyba że chodzi o kogoś w mundurze. Kiedy byłem w wojsku, podwieziono mnie parę razy. Morse zastanawiał się nad nowymi informacjami. Z pewnością śledztwo posuwało się naprzód. – Mówiliście coś o piwie? Siedzieli w milczeniu w gospodzie „The White Horse” w Kidlington. Morse zauważył, że piwo nie jest najgorsze. – Czerwony samochód, hm? – przerwał milczenie inspektor. – Tak, sir. – Wdzięczny temat do badań. Ile jest czerwonych samochodów w Oxfordzie? – Chyba kilka. – Macie na myśli kilka tysięcy? – Tak sądzę. – Czy to zadanie nie przekroczy naszych możliwości? – Nie przypuszczam. – A co będzie, jeśli ten człowiek nie mieszka w Oxfordzie? – No tak. W tym może byś szkopuł. – Oj, Lewis, widzę, że piwo szkodzi waszym szarym komórkom. O ile alkohol przytępiał umysł Lewisa, to na Morse’a działał on wprost przeciwnie. Umysł inspektora pod jego wpływem pracował z dziwną jasnością. Zastanowiwszy się Morse polecił Lewisowi wziąć wolny weekend, wyspać się, zapomnieć o Sylwii Kaye i zabrać żonę na zakupy. Wszystko to bardzo spodobało się Lewisowi. Natomiast Morse, który palił, lecz nie nałogowo, kupił paczkę najlepszych papierosów i aż do czternastej palił i pił, zastanawiając się, co też naprawdę wydarzyło się w środę wieczorem.
Prześladowała go myśl, że ma do czynienia z banalnym związkiem wydarzeń, z których część znał, i że gdyby tylko udało mu się poznać relacje między nimi, wówczas dopiąłby swego. Nie potrzebował olśnienia, nagłego przeskoku z nieświadomości do świadomości. Chodziło tylko o logiczny ciąg. Jednak łańcuch rozumowań urywał się nagle. Zaczął od nowa. – Obawiam się, że będę musiał pana poprosić, aby pan to dopił – powiedział właściciel lokalu.
Rozdział 7 Sobota, 2 października, po południu Sobotnie popołudnie spędził Morse w swoim biurze. Był trochę na rauszu. Do szesnastej trzydzieści zdążył wypalić paczkę papierosów, po czym zadzwonił i poprosił o następną. Jego umysł zaczął sprawniej pracować. Wreszcie znalazł coś, co łączyło wszystkie wydarzenia pamiętnego środowego wieczoru. Przejrzał kopie listów z Towarzystwa Ubezpieczeniowego. Niektóre z nich odrzucił natychmiast – nawet rozkojarzony psychiatra nie byłby w stanie zbudować hipotezy na podstawie tych dziewięciu kawałków papieru. Na jednej z pocztówek napisano: „Droga Ruth, pogoda dobra, kąpałem się wczoraj dwa razy. Widziałem na plaży martwą meduzę. Całusy. T” – Smutne jest życie meduzy – skwitował Morse. Tylko trzy kartki przykuły uwagę inspektora, a po przeczytaniu dwóch skoncentrował się na trzeciej, najbardziej intrygującej: Droga Pani! Po oceniu wielu podali, jakie otrzymaliśmy, musimy z przykrością powiadomić Panią, że Pani podanie nie zostało przyjęte. Jednakże na początku listopada wolne będą dalsze stanowiska i zapewnia z całą uczciwością, że nie omieszkam skorzystać z okazji ponownego rozpatrzenia Pani podania. We wrześniu miejsca na Wydziale Psychologii zostały już przyznane. Jednakowoż jest prawdopodobne, że będziemy potrzebować doświadczonego asystenta do prowadzenia bieżących obowiązk w sekretariacie. Z pełnym szacunkem Podpis został złożony przez osobę, która zapewne nie chciała ujawnić swojego nazwiska. Początkowe „C” podpisu było dość wyraźne, ale reszty nie dawało się odczytać. Tak więc panna Jennifer Coleby szukała nowej pracy. I co z tego? Wielu ludzi codziennie szuka pracy. Sam czasami myślał o tym. Zastanawiał się tylko, co go zaintrygowało w tym liście. List był źle napisany, z błędami maszynowymi i ortograficznymi. Nic dziwnego. Jakie szkoły dbają w dzisiejszych czasach o wpojenie podstawowych reguł posługiwania się angielszczyzną? On sam przeszedł twardą szkołę – błędy ortograficzne, interpunkcyjne czy stylistyczne były tępione przez rozwścieczonych nauczycieli. To musiało zostawić ślad w psychice Morse’a, który stał się pedantyczny i grymaśny. Przypomniał sobie o błędach w raporcie napisanym przez jednego ze swych pracowników zaledwie przed dwoma dniami. Liczył je jak nauczyciel
oceniający pracę. „Ocena”. Właśnie to słowo, nie licząc innych potknięć, raziło go w liście. No tak, gorliwi pedagodzy ostrzegają przed szerzeniem się analfabetyzmu w kraju. Gdyby jego sekretarka napisała takie brednie, wylałby ją natychmiast. Ale autor listu był człowiekiem wyjątkowym. Morse znowu przyjrzał się listowi. Żadnych adnotacji. Czy ów „C” napisał to sam? Jeśli tak, to kim jest? Starszym administratorem któregoś z uniwersyteckich wydziałów? Gdyby... Morse łamał sobie głowę. Dlaczego list nie ma nagłówka? Czy warto się nad tym zastanawiać? Można było rozwiązać tę zagadkę tylko w jeden sposób. Morse spojrzał na zegarek. Siedemnasta trzydzieści. Pomyślał, że panna Coleby powinna być już w domu. Gdzie ona mieszka? Zajrzał do notatek Lewisa, zawierających dokładny spis adresów osób mieszkających w północnym Oxfordzie. Ciekawy pomysł. Morse zdał sobie nagle sprawę, ile ulic Lewis pominął w swoich notatkach. Inspektor nałożył płaszcz i wyszedł. Po przejechaniu dwóch mil zorientował się, że wyzbył się niemal zupełnie wszystkich uprzedzeń, jakie żywił do panny Jennifer Coleby. Nie przyszło mu to jednak łatwo. Jeśli pani Jarman nie myliła się, panna Coleby mogła być tą dziewczyną, która pamiętnego wieczoru wybrała się do Woodstock razem z Sylwią Kaye. Jennifer Coleby wynajmowała wspólnie z dwiema koleżankami z pracy dwurodzinny domek przy Charlton Road. Każda z lokatorek płaciła 8 funtów i 25 pensów, łącznie z opłatami za elektryczność i gaz. Oznaczało to dochód w wysokości prawie 25 funtów dla właściciela, który wynajmował dwa takie domki, co dało mu w sumie 2500 funtów w ciągu sześciu ostatnich lat. Trzy przedsiębiorcze dziewczęta cieszyły się, że za w miarę przystępny czynsz mogą korzystać z małej łazienki i jeszcze mniejszej toalety. Każda z dziewcząt miała sypialnię na parterze i kuchnię wystarczająco dużą, by można w niej było przygotowywać wieczorny posiłek. Miały też wspólny pokój, gdzie mogły poplotkować i obejrzeć telewizję. Byłoby tam idealnie, gdyby nie wspólna łazienka. Na szczęście rzadko za dnia przebywały w domku razem. Dlatego też być może udało im się do tej pory uniknąć poważniejszych sprzeczek. Właściciel zabronił im przyjmować gości płci odmiennej w sypialniach, na co dziewczęta zgodnie przystały. Zdarzyło się oczywiście kilka przypadków złamania tego zakazu, ale dziewczęta nie afiszowały się ze swoimi znajomościami. Postanowiły nie słuchać płyt, co wielce kontentowało starszych sąsiadów. Dom był czysty, co nie uszło uwadze Morse’a, któremu drzwi otworzyła dziewczyna z kanapką i pomidorem w ręku. – Chciałbym się widzieć z panną Coleby, jeśli można. Czy jest w domu? Dziewczyna spojrzała na Morse’a badawczo swoimi ciemnymi oczami. Inspektor nie mógł się powstrzymać, by nie puścić do niej oka. – Chwileczkę – rzekła dziewczyna i powoli odeszła. Nagle odwróciła się i spytała: – Kogo mam zapowiedzieć? – Morse. Inspektor Morse. – O! Zimna, schludna, ubrana w bluzkę i dżinsy Jennifer Coleby wyszła przywitać się z Morsem. W jej głosie nie było śladu entuzjazmu. – W czym mogę panu pomóc, inspektorze?
– Może porozmawiamy, jeśli ma pani czas. – Obawiam się, że będę musiała mieć. Lepiej niech pan wejdzie. Zaprowadziła Morse’a do salonu, gdzie udając wielkie zainteresowanie meczem, siedziała czarnooka dziewczyna. – Sue, to jest inspektor Morse. Nie będziesz miała nic przeciwko temu, że porozmawiamy tutaj? Sue wstała i nieco teatralnym gestem, jak zauważył Morse, wyłączyła telewizor. Obserwował jej powolne i pełne gracji ruchy, po czym uśmiechnął się z aprobatą. – Będę na górze, Jen – powiedziała. Zanim wyszła, zerknęła na uśmiechającego się kątem ust Morse’a. Kiedy później rozmawiała z Jennifer, gotowa była przysiąc, że puścił do niej oko. Jennifer poprosiła inspektora, aby usiadł na kozetce, sama zaś usadowiła się na fotelu naprzeciwko. – W czym mogę panu pomóc, inspektorze? – zapytała. – Ta rozmowa to czysta formalność – rzekł inspektor. – Chodzi o sprawdzenie wszystkich... hm... osób. – Podejrzanych? – Ależ nie. Osób, które pracowały z Sylwią. Pani rozumie, że jest to konieczne. – Oczywiście. Dziwię się tylko, że nie zrobił pan tego wcześniej. Morse poczuł się zbity z tropu. Rzeczywiście, dlaczego nie zrobił tego wcześniej? – W ostatnią środę przyszłam do domu trochę później niż zwykle – ciągnęła Jennifer. – Przeszłam się po księgarniach Blackwella, aby zrealizować talon na książkę. W ubiegłym tygodniu były moje urodziny. Przyszłam do domu około szóstej. Wie pan, jaki ruch jest na ulicach w godzinach szczytu. Morse przytaknął. – Więc zjadłam coś prędko i wyszłam około... około wpół do siódmej. Wróciłam o ósmej, może trochę później. – Czy może pani mi powiedzieć, dokąd pani poszła? – Do biblioteki Summertown. – O której zamykają bibliotekę? – O siódmej trzydzieści. – Była tam pani przez godzinę? – Wyciąga pan właściwe wnioski, inspektorze. – Godzina to dość długo. Ja zazwyczaj spędzam w bibliotece nie więcej niż dwie minuty. – Widocznie nie jest pan wybredny, jeśli chodzi o lektury. „Ma rację” – pomyślał Morse. Jennifer wyrażała się w sposób prosty i jasny. Inspektor ocenił, że musi być wykształcona. Jednakże najbardziej uderzyła go jej niezależność. Następnie skupił się na stosunku Jennifer do mężczyzn. Pomyślał, że trudno byłoby mężczyźnie uzyskać nad nią przewagę, chyba że by na to pozwoliła. Wtedy mogłaby okazać się bardzo miłą osóbką. – To teraz pani czyta? Jennifer z gracją położyła wypielęgnowaną dłoń na „Villette” Charlotty Bronte. – Tak. Czytał pan to? – Obawiam się, że nie – przyznał Morse.
– Powinien pan. – Postaram się zapamiętać – mruknął inspektor. – Więc była tam pani przez godzinę? – Już to panu powiedziałam. – Czy ktoś panią widział? – Tamtejsi pracownicy mają swoje zajęcia. – Chyba tak. – Morse zaczął się powoli gubić. – Czy pożyczyła pani coś jeszcze? – rzekł raźniej. – Z pewnością zainteresuje pana, że pożyczyłam również to. – Wskazała na opasły tom leżący na podłodze przed telewizorem. – Mary zaczęła czytać tę książkę. Morse podniósł książkę i przyjrzał się tytułowi: „Kim był Kuba Rozpruwacz?” – Hm. – Jestem pewna, że pan to czytał. Morse powoli tracił poczucie własnej wartości. – Chyba nie czytałem akurat tego opracowania. Jennifer niespodziewanie uśmiechnęła się. – Przepraszam pana, panie inspektorze. Sama jestem molem książkowym. Z pewnością mam więcej czasu na czytanie książek niż pan. – Wróćmy jeszcze do wydarzeń tamtej środy, panno Coleby. Powiedziała pani, że wróciła pani do domu około ósmej. – Tak. Mogłam wrócić kwadrans po lub nawet o wpół do dziewiątej. – Czy był ktoś w domu, kiedy pani wróciła? – Tak. Sue. Mary poszła do kina. Chyba na „Dzień Szakala”. Wróciła do domu około jedenastej. – Rozumiem. – Czy mam poprosić Sue, żeby zeszła? – Nie. Proszę się nie fatygować. Morse zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie marnuje czas, ale brnął dalej. – Ile czasu zajęło pani dojście do biblioteki? – Około dziesięciu minut. – Ale zajęło to pani prawie godzinę, jeśli nie wróciła pani do ósmej trzydzieści? Znowu ujrzał ten uprzejmy uśmiech, regularną linię białych zębów, ironiczny grymas. – Inspektorze, lepiej spytajmy Sue. – Może powinniśmy. Po wyjściu Jennifer Morse zaczął się rozglądać. Nagle błysnęła w jego umyśle jakaś odkrywcza myśl. Błyskawicznie podniósł egzemplarz „Villette”, odgiął okładkę i zgrabnie umieścił rozłożoną książkę na oparciu fotela. Sue weszła do pokoju i szybko oznajmiła, że jeśli dobrze pamięta, Jennifer wróciła do domu po ósmej. Morse nie poruszył tematu, który był głównym celem jego wizyty. Nawet nie próbował. Odpowiedni moment nadejdzie później. Przez kilka minut siedział podekscytowany za kierownicą swojego samochodu. Nie wierzył własnym oczom, ale widział to czarno na białym, a raczej niebiesko na białym. Morse świetnie znał zasady działania biblioteki, gdyż rzadko zdarzało mu się płacić kary za przetrzymywanie książek. Biblioteka pracowała w systemie tygodniowym, nie zaś dziennym, co oznaczało, że pożyczało się książkę na tygodnie, a każdy tydzień liczono od środy. Jeśli pożyczało
się książkę w środę, należało ją zwrócić równo po czternastu dniach od dnia wypożyczenia. Jeśli książka została wypożyczona w czwartek, termin zwrotu upływał po dwóch tygodniach, licząc od najbliższej środy, to jest po dwudziestu dniach. Datownik zmieniano w każdy czwartek rano. System wypożyczania książek od środy do środy znaczenie ułatwiał pracę biblioteki i był chwalony przez czytelników, dla których przeczytanie siedmiuset czy ośmiuset stron w ciągu czternastu dni było nie lada zadaniem. Morse musiałby oczywiście potwierdzić swoje przypuszczenia, ale i bez tego był pewien, że tylko ci czytelnicy, którzy pożyczyli książki w środę, musieli oddać je w ciągu czternastu dni. Pozostali zawsze zyskiwali kilka dni. Gdyby Jennifer Coleby pożyczyła „Villette” w ostatnią środę, wbita data zwrotu przypadłaby na trzynastego października. Tymczasem stempel nosił datę dwudziestego października. Morse był pewien, że Jennifer kłamała mówiąc mu, co robiła w dniu morderstwa. Ale dlaczego? Była tylko jedna prosta odpowiedź na to zasadnicze pytanie. Morse siedział w samochodzie stojącym tuż przed domem Jennifer. Kątem oka zauważył, jak zasłona w oknie salonu leciutko się poruszyła. Nie dostrzegł jednak za nią nikogo. Ktokolwiek to był, należało jeszcze trochę poczekać, aż sprawa nabierze rumieńców. Zamknął drzwi samochodu i wolnym krokiem poszedł ulicą, a następnie skręcił w Banbury Road i przyspieszył, kierując się w stronę biblioteki. Sprawdził, ile czasu zajęła mu droga – dziewięć i pół minuty. Ciekawe. Podszedł do drzwi biblioteki, na których widniał napis „PCHAĆ”. Pchnął, ale drzwi nie ustąpiły. Biblioteka była zamknięta już od dwóch godzin.
Rozdział 8 Sobota, 2 października Margaret, żona Bernarda Crowthera, nie przepadała za weekendami, a jej niezadowolenie wpływało na domowników tak destrukcyjnie, że ani jej mąż, ani dwunastoletnia córka, ani też dziesięcioletni syn nie znosili weekendów. Chociaż pracowała w Instytucie Badań Orientalnych w niepełnym wymiarze godzin, była przekonana, że pracuje solidniej niż jej wielce uczony mąż i leniwe potomstwo razem wzięci. Dla nich koniec tygodnia był okresem zasłużonego wypoczynku, ale czy ktoś pomyślał o niej? Słyszała ciągle: „Co jest na śniadanie, mamo?”, „Obiad jeszcze niegotowy?” Oprócz zwykłych obowiązków w sobotnie popołudnie czekało Margaret pranie, w niedzielę zaś starała się posprzątać cały dom. Czasami myślała, że zwariuje od tej nieustannej roboty. Drugiego października o siedemnastej trzydzieści stała przy zlewozmywaku pogrążona w niewesołych myślach. Na podwieczorek ugotowała jajka na miękko („Znowu to samo”), a teraz zmywała klejące się od żółtek talerze. Dzieci gapiące się w telewizor nie będą jej przeszkadzać przez co najmniej godzinę. Bernard (powinna być wdzięczna łaskawej czasami opatrzności) przycinał żywopłot okalający dom. Wiedziała, że mąż nie znosi pracy w ogrodzie, ale to było jedyne zajęcie, którego nie chciała wziąć na siebie. Nie mogła się doczekać, kiedy skończy pracę. Drobiazgowa dokładność, z jaką przycinał żywopłot, drażniła ją. Spojrzała na męża. Mimo że zaczynał łysieć i tyć, przypuszczała, iż może być wciąż atrakcyjny dla kobiet. Do niedawna nigdy nie żałowała, że wyszła za niego. Czy żałowała, że ma dzieci? Nie była tego pewna. Od chwili, kiedy się pojawiły, martwiło ją, że nie może zdobyć się na
swobodne, radosne szczebiotanie z innymi matkami o kochanych maleństwach. Przeczytała książkę o tym, jak być dobrą matką i doszła do smutnego wniosku, że nie lubi macierzyństwa, a nawet czuje do niego odrazę. Sądziła, że dzieje się tak w wyniku niedorozwoju jej instynktu macierzyńskiego. Kiedy dzieci zaczęły chodzić, była już w stanie cieszyć się nimi i niemal udało się jej przekonać siebie, że bardzo je kocha. Teraz jednak dzieci dorastały i stawały się nieznośne, bezmyślne, egoistyczne, aroganckie. Być może była to jej wina, a może Bernarda. Wyjrzała jeszcze raz przez okno, układając ostatni talerz na suszarce. Ściemniało się. Był to koniec jednego z tych wspaniałych dni. Zastanawiała się, kiedy skończy się ciepła pogoda. Przez kilka ostatnich minut Bernard posunął się o pół metra w pracy nad schludnie zaokrąglonym żywopłotem. Była ciekawa, o czym myśli, ale wiedziała, że go o to nie spyta. Margaret od kilku lat niejasno zdawała sobie sprawę, że powoli stają się sobie obcy. Czy również w tej sprawie zawiniła? Czy Bernard był tego świadom? Myślała, że tak. Pragnęła zostawić go, rzucić wszystko i odejść dokądkolwiek, rozpocząć nowe życie, ale oczywiście nie mogła tego zrobić. Musi brnąć aż do końca. Chyba że zdarzyłaby się jakaś tragedia. Wiedziała jednak, że i wtedy zostałaby przy nim mimo wszystko. Wytarła blat wokół zlewozmywaka, zapaliła papierosa i udała się do jadalni, by posiedzieć w spokoju. Nie mogła słuchać tych sporów o nic i hałasów dochodzących z salonu. Wzięła książkę, którą Bernard czytał tego popołudnia. Były to „Utwory wybrane” Ernesta Dowsona. Nazwisko to wydawało się jej znajome z czasów szkolnych. Powoli wertowała strony, aż zatrzymała się przy wersach, których uczyła się kiedyś w szkole. Była zdziwiona, że tak dobrze je pamięta: I cried for madder musie and for stronger wine, But when the feast is finish’d and the lamp expire, Then falls the shadow, Cynara! the night is thine; And I am desolate and sick of an old passion, Yea, hungry for the lips of my desire: I have been faithful to thee, Cynara! in my fashion. Przeczytała je znowu i po raz pierwszy udało się jej wychwycić rytm tajemniczej melodii, jaka w nich tkwiła. Ale co te wersy mówiły? Zakazane owoce, męcząca, skryta, przepełniona bólem rozkosz. Bernard z pewnością mógłby jej wiele na ten temat powiedzieć, przecież całe życie poświęcił badaniu i zagłębianiu cudownego świata poezji. Ale nie powie jej, gdyż ona go o to nie spyta. Bernard spotykał się z jakąś kobietą raz w tygodniu. Od kiedy o tym wiedziała? Z pewnością nie dłużej niż od miesiąca, ale podejrzewała go o to znacznie wcześniej. Pół roku temu? Rok? Może wcześniej? Nie chodziło o tę samą dziewczynę, mogły być przecież inne. Bolała ją głowa, choć przecież wzięła już tyle tabletek od bólu głowy. A zresztą niech boli. Co za młyn! Kręciło się jej w głowie. Żywopłot, jajka na miękko, Ernest Dowson, Bernard, napięcie i cała ta nieuczciwość w ciągu ostatnich czterech dni. Mój Boże! Co ma zrobić? Nie może to tak dłużej trwać. Do jadalni wszedł Bernard. – Nie czuję już rąk – rzekł. – Żywopłot skończony?
– Skończę rano. To przez te okropne nożyce. Nie były chyba ostrzone od dnia, kiedy tu się wprowadziliśmy. – Zawsze możesz oddać je do naostrzenia. – I odebrać po pół roku? – Przesadzasz. – Skończę to rano. – Przydałoby się parę kropli deszczu. Wdziałeś trawnik? Wygląda jak step w Abisynii. – Nigdy nie byłaś w Abisynii. Rozmowa była skończona. Bernard podszedł do biurka i wyjął z niego jakieś papiery. – Myślałem, że oglądasz telewizję – rzekł. – Nie mogę wytrzymać z dziećmi. Bernard przyjrzał się jej uważnie. Była bliska płaczu. – Tak – powiedział. – Rozumiem, o co ci chodzi. Spojrzał z troską i niemal czule na Margaret. Czasami traktował ją tak bezmyślnie, tak bardzo bezmyślnie. Podszedł do niej, położył dłoń na jej ramieniu. – Nieznośne dzieciaki, co? Ale nie martw się. Wszystkie dzieci są takie same. Powiem ci coś... – Och, nie musisz się wysilać. Słyszałam już te wszystkie obietnice. Niech idą do diabła, a ty razem z nimi. Powiedziawszy to, zaczęła szlochać i wybiegła z pokoju. Słyszał, jak wchodzi do sypialni na piętrze, nie przestając płakać. Powinien coś zrobić, i to szybko. Czuł, że może stracić wszystko. Być może już stracił. Czy powinien powiedzieć Margaret prawdę? Nigdy, przenigdy by mu nie wybaczyła. Spojrzał na wiersze Dowsona. Jego wzrok padł na ten sam wiersz, który czytała Margaret: Surely the kisses of her bought red mouth were sweet; But I was desolate and sick of an old passion, When I awoke and found the dawn was gray: I have been faithful to thee, Cynara, in my fashion. Tak, wiersz był niezaprzeczalnie piękny, ale teraz wydał mu się przepełniony goryczą. Poczułby wielką ulgę, gdyby zakończył tę sprawę już dawno, a przede wszystkim gdyby zerwał tę pajęczynę kłamstw, jaką utkał wokół siebie. Jakże zwodnicze okazały się uciechy na boku. Sumienie. To przeklęte sumienie wzmocnione wrażliwością. Fatalnie. Chociaż był niewierzący, uznawał prawdziwość twierdzenia, że zapłatą za grzech jest śmierć. Desperacko pragnął pozbyć się poczucia winy i wyrzutów sumienia. Przypomniał sobie, jak na lekcjach religii on i jego koledzy wykrzykiwali chórem: Choć te grzechy będą koloru purpury, purpury, Staną się one bielsze, bielsze niż śnieg. Teraz nie mógłby się modlić. Jego dusza była całkowicie wyjałowiona. Jego prosta i żarliwa religijność leżała uśpiona pod grubą warstwą kultury i cynizmu. Był nieźle obeznany ze wszystkimi paradoksami teologicznymi, a akademickie dysputy nie sprawiały mu już przyjemności. Bielsze niż śnieg, doprawdy! Raczej jak błoto.
Podszedł do okna, które wychodziło na zaciszną ulicę. Prawie we wszystkich oknach paliły się światła. Kilka osób przeszło przez jezdnię. Jakiś zapobiegliwy sąsiad wyprowadził psa, a kobieta, która uczyła się prowadzić samochód, usiłowała skręcić, co przychodziło jej z wielkim trudem. Instruktor musiał być cierpliwym facetem. Bernard próbował kiedyś nauczyć Margot prowadzić. No i udało mu się. Miała teraz swojego mini morrisa. Obserwował ulicę jeszcze przez kilka minut. Jakiś mężczyzna minął jego dom, lecz chociaż wydawał mu się znajomy, Bernard nie rozpoznał go. Zastanawiał się, kim jest ów człowiek i dokąd idzie. Nie spuszczał go z oka, aż ten skręcił w Charlton Road. Po minięciu budynków biblioteki Morse zastanawiał się, co ma dalej robić. Czy nie lepiej rozmówić się z Jennifer właśnie teraz? Tego nie wiedział, ale rozważywszy całą sprawę, uznał, że tak postąpi. Zdając sobie sprawę z tego, że nie popisał się polotem podczas ostatniej rozmowy, postanowił wypróbować w myśli zupełnie nową metodę. – Chce mi pan zadać jeszcze jakieś pytanie? – zapyta Jennifer. – Tak – powie przez zaciśnięte wargi. – Wejdzie pan? – Tak. – A więc...? – Do tej pory usłyszałem od pani stek kłamstw. Proponuję, abyśmy zaczęli od początku. – Nie wiem, o czym pan mówi... Powoli, ale zdecydowanie Morse wstanie z krzesła i pójdzie w stronę drzwi. Nic nie powie. Kiedy będzie otwierał drzwi, Jennifer zawoła: – W porządku, inspektorze. A on zamieni się w słuch. Będzie wiedział, co ona chce mu powiedzieć. Mylił się jednak, o czym przekonał się wkrótce. Okazało się, że Jennifer wyszła. Ujrzał opalone nogi i poważną minę Sue. Nie miała pojęcia, dokąd poszła Jennifer. – Może wejdzie pan i zaczeka na nią, inspektorze? – rzekła. Jej zmysłowe usta otworzyły się i lekko zadrżały. Morse był wyraźnie pod jej urokiem. Spojrzał na zegarek, aby ukryć zmieszanie. – Pani jest bardzo uprzejma... ale... chyba lepiej już pójdę.
Rozdział 9 Niedziela, 3 października Morse obudził się o ósmej trzydzieści, po prawie dwunastu godzinach twardego snu. Tuż po nieudanej wizycie na Charlton Road wrócił do domu ze strasznym bólem głowy i skołatanym umysłem. Kiedy otworzył oczy, nie mógł uwierzyć, że czuje się tak świeżo. Książka, którą ostatnio wypożyczył z biblioteki, a którą powinien był zwrócić przed trzema tygodniami, leżała właśnie na biurku. Był to „Pięciodniowy kurs myślenia dywergencyjnego” Edwarda de Bono. Morse podszedł do lektury bardzo sumiennie. Zrezygnował z wcześniejszego sprawdzania odpowiedzi, po czym z rozczarowaniem stwierdził, że w najlepszym wypadku jego potencjał
intelektualny sprowadza się do gamma minus minus. Jednakże nie przeszkadzało mu to zbytnio. Ponadto dowiedział się, że nie zawsze logiczne, progresywne, „wertykalne” potraktowanie skomplikowanego problemu wiedzie do jego wyjaśnienia. Mimo że nie do końca rozumiał specjalistyczny język książki, udało mu się wyłowić jej główne przesłanie: „Jak można w ciemności prowadzić samochód ze zgaszonymi światłami?” Odpowiedź na to pytanie nie była istotna. Kierowca mógłby uruchomić klakson, złożyć dach, podnieść maskę. To nie ma znaczenia. Samo rozważanie chybionych rozwiązań rodzi siłę mogącą doprowadzić do właściwych wniosków. Prędzej czy później kierowca włączyłby światła mijania i ruszył przed siebie. Morse wypróbował tę metodę w sposób amatorski i się zdziwił. Kiedy miał już niemal rozwiązanie, przestawał o nim myśleć i zajmował umysł czymkolwiek, na przykład powtarzał nazwy stolic stanów USA. I to skutkowało. Leżąc w łóżku, postanowił przestać się przez jakiś czas zajmować sprawą morderstwa Sylwii Kaye. Wiedział, że posuwa się naprzód, ale brakowało precyzji w jego działaniu. Czuł się wyczerpany. Jeśli odpocznie, wróci mu jasność rozumowania. Wstał, ubrał się i przyrządził swój przysmak, złożony z bekonu, pomidorów i grzybów. Czuł się świetnie. Leniwie przerzucił niedzielne gazety, sprawdził wyniki zakładów i zaczął się zastanawiać, czy jest jedyną osobą w Anglii, która nie trafiła ani razu. Zapalił papierosa. Zdarzało mu się siedzieć bezczynnie aż do południa, wypić kilka piw i zjeść lunch gdzieś na mieście. Nie było w tym nic zdrożnego, Morse jednak nie lubił bezczynności. Długo rozważał, czy nastawić Wagnera, czy też wziąć się za rozwiązywanie krzyżówek, które były jego pasją. Od śmierci wielkiego Ximenesa niewielu autorów krzyżówek trafiało w jego gust. Generalnie lubił zagadki w „The Listener” i z tego powodu kupował co tydzień to pismo. Z drugiej zaś strony uwielbiał opery Wagnera i posiadał cały cykl jego „Pierścienia”. Postanowił pogodzić jedno z drugim. Tak więc przy akompaniamencie uwertury do „Złota Renu” rozsiadł się wygodnie w fotelu i otworzył ostatnią stronę „The Listener”. To dopiero jest życie. Słuchając muzyki, Morse zaczął czytać objaśnienia do krzyżówki: „Każde z rozwiązań haseł poziomych zawiera celowy błąd ortograficzny. Każde rozwiązanie haseł pionowych musi zawierać jeden błąd ortograficzny, aby dało się umieścić je w diagramie. Jeśli połączymy wszystkie litery błędnie wstawione do haseł, zaczynając od jedynki poziomo do numeru dwadzieścia osiem pionowo, uzyskamy znany cytat, który...” Morse rzucił krzyżówkę, po czym zerwał się na równe nogi. Przerwał solówkę na rogu, wyłączając adapter, i szybkim ruchem sięgnął po kluczyki do samochodu leżące na kominku. Skrytka na raporty była pełna, ale Morse’a zbytnio to nie obchodziło. Otworzył kluczykiem szafkę, wyjął z niej teczkę dotyczącą morderstwa Sylwii Kaye i wydobył z jej wnętrza list adresowany do Jennifer Coleby. Wiedział, że był on bardzo niejasny. Rozkładając go lekko drżącymi rękoma, przypominał ucznia rozkładającego kartkę z wynikami egzaminów. Przeczytał list ponownie Droga Pani! Po oceniu wielu podań, jakie otrzymaliśmy, musimy z przykrością powiadomić Panią, że Pani podanie nie zostało przyjęte. Jednakże na początku listopada wolne będą dalsze stanowiska i zapewnia z całą uczciwością, że nie omieszkam skorzystać z okazji ponownego rozpatrzenia Pani
podania. We wrześniu miejsca na Wydziale Psychologii zostały już przyznane. Jednakowoż jest prawdopodobne, że będziemy potrzebować doświadczonego asystenta do prowadzenia bieżących obowiązk w sekretariacie. Z pełnym szacunkem Jakże błędna była jego poprzednia interpretacja listu. Zamiast krytykować analfabetyzm i brak wyszkolenia maszynistki, powinien był pomyśleć o czymś wręcz odwrotnym. Jakże był głupi! Przecież list zawierał wszystkie niezbędne wskazówki. Kluczem do nich było umyślne łamanie zasad ortografii. Jak mógł tego od razu nie zauważyć? Jeśli potraktować list dosłownie, to nie miał on większego sensu. Jego błąd polegał na tym, że zwracał uwagę na każdą pomyłkę z osobna, pomijając zupełnie związki między nimi. I nie tylko to. Wziął kartkę papieru i zaczął notować: „oceniu” –„nie” pominięte, „zapewnia” – brak „m”, „obowiązki” – nie ma „ów”, „pełnym” – pominięte „n”, „szacunkiem” – „i”. Co to miało znaczyć? „NIEMOWNI”? Zaraz, zaraz. Odpowiedź była jasna. Jeśli dodać do tego literę „C”, najbardziej czytelną ze wszystkich liter podpisu, to hasło brzmiało: „NIC NIE MÓW”. Komuś bardzo zależałoby Jennifer milczała, a ona, jak się zdaje, odebrała tę zaszyfrowaną wiadomość. Rozszyfrowanie listu zajęło Morse’owi niecałe dwie minuty. Po namyśle ucieszył się, że poprzedniego dnia nie zastał Jennifer. Był pewien, że wytknięcie jej kłamstwa spowodowałoby, że co najwyżej przeprosiłaby go i powiedziała, iż musiała źle go zrozumieć. Powiedziałaby, że być może była w bibliotece w czwartek. Ciężko przecież zapamiętać wydarzenia z poprzedniego dnia, a co dopiero tygodnia. Naprawdę, już nie pamięta, ale spróbuje sobie przypomnieć. Może poszła na spacer? Oczywiście sama. Teraz nie będzie mogła tak łatwo się wywinąć. Jednakże, ku swemu zdziwieniu, Morse stwierdził, że nie czuje z tego powodu żadnej dumy ani zadowolenia. Z jakichś niezrozumiałych przyczyn polubił Jennifer od pierwszej chwili. Rozumiał, jak niezręcznie musiała się czuć. Z drugiej jednak strony powinien spojrzeć prawdzie w oczy. Kłamała. Kryła w ten sposób kogoś, kto, prawdopodobnie, zgwałcił i zamordował Sylwię. Myśl ta z pewnością nie należała do przyjemnych. Dowody zdawały się potwierdzać fakt, że to właśnie Jennifer Coleby stała z Sylwią przy kasie numer pięć dwudziestego dziewiątego września i że to właśnie ją ktoś podwiózł do Woodstock, gdzie była świadkiem czegoś, czego nie wolno jej było wyjawić. Krotko mówiąc, Jennifer Coleby wie, kto zamordował Sylwię Kaye. Nagle przeszła Morse’owi do głowy myśl, że Jennifer może być w niebezpieczeństwie, i to sprawiło, iż postanowił przyspieszyć zatrzymanie jej pod zarzutem współudziału w morderstwie. Potrzebował teraz Lewisa. Sięgnął po telefon i wykręcił numer domowy sierżanta. – Lewis? – Tak. – Tu Morse. Przepraszam, że psuję wam weekend, ale jesteście mi potrzebni. – Teraz? – Jeśli możecie. – Już jadę, sir. Morse przejrzał zawartość skrytki. Raporty, raporty, raporty. Złożył na nich podpis, ledwo
spoglądając na ich nagłówki. „Problem narkomanii w Wielkiej Brytanii”, „Policja i społeczeństwo”, „Statystyka przestępstw w Oxfordzie z użyciem przemocy”. Nie miał czasu na czytanie raportów. Podejrzewał, że około 95% z nich nigdy nie czytano. Jednakże dwa opracowania przyciągnęły jego uwagę. Był to: raport z laboratorium kryminalistyki dotyczący narzędzia, jakim zamordowano Sylwię Kaye, oraz raport uzupełniający na temat obrażeń denatki. Oba potwierdzały to, co Morse wiedział od dawna lub przynajmniej podejrzewał. Łyżka stosowana do zmiany opon nie była zbyt romantycznym narzędziem zbrodni. Przeczytał wszystko na temat jej kształtu, rozmiarów, wagi... Ale dlaczego użyto właśnie tego narzędzia? Nie było w tym nic tajemniczego. Właściciel „Czarnego Księcia” spędził dwa popołudnia, dwudziestego ósmego i dwudziestego dziewiątego września, majstrując przy swoim archaicznym samochodzie marki „Subeam” i nierozważnie zostawił torbę z narzędziami w miejscu, gdzie trzymał samochód. Na łyżce nie znaleziono żadnych odcisków palców. Jedynie na jednym końcu łyżki widać było niezbyt przyjemny dla oka ślad po uderzeniu z dużą siłą w ludzką czaszkę. Dalej w raporcie następowała drobiazgowa analiza, którą Morse pominął. Kilka minut później do pokoju Morse’a wszedł Lewis. – A, Lewis. Myślę, że bogowie spojrzeli na was przychylnie – powiedział Morse, po czym poinformował Lewisa o nowych elementach w śledztwie. – Chcę, żeby sprowadzono tu pannę Jennifer Coleby w celu przesłuchania. Należy zachować ostrożność. Weźcie ze sobą policjantkę Fuller, jeśli uznacie to za konieczne. Chodzi tylko o przesłuchanie, jasne? Nie ma mowy o żadnym formalnym aresztowaniu. Jeśli panna Coleby zechce zadzwonić do swojego adwokata, proszę jej powiedzieć, że jest niedziela i z pewnością gra on w golfa. Nie sądzę, byście mieli z tym jakieś większe problemy. Jak się okazało, przynajmniej w drugim przypadku Morse miał rację. Jennifer przybyła do biura Morse’a o piętnastej czterdzieści pięć. Postępując według instrukcji Morse’a, Lewis spędził z nią godzinę i nie ujawnił informacji, które wcześniej uzyskał. Napomknął tylko, że pomimo poszukiwań nie udało mu się odnaleźć dziewczyny, którą widziano z Sylwią Kaye na około godzinę przed śmiercią tej ostatniej. – Musi pan być cierpliwy, sierżancie. Lewis uśmiechnął się przychylnie, zupełnie jak ci bogowie, o których wspomniał Morse. – Och, jesteśmy wystarczająco cierpliwi i myślę, że z małą pomocą uda się nam zajść daleko. – Czyżbyście nie mieli tej pomocy? – Napije się pani herbaty? – Wolałabym kawy. Policjantka Fuller pospiesznie wyszła. Jennifer zwilżyła językiem wargi i przełknęła ślinę. Lewis wiercił się nieznacznie. W tej cichej próbie sił ostatecznie zwyciężył Lewis. – Uważa pan, sierżancie, że nie pomagam w śledztwie? – Pani? – Niech pan posłucha. Powiedziałam inspektorowi wszystko, co wiem. Czyżby mi nie wierzył? – A co pani mu powiedziała? – Chce pan, żebym zaczęła wszystko od początku? Jennifer przypominała zniecierpliwioną uczennicę, której kazano przepisać nudne ćwiczenie. – W każdym razie będziemy musieli spisać zeznanie, które pani podpisze.
– W porządku – westchnęła Jennifer. Chce pan, abym opisała moje zajęcia, chyba odpowiednio się wyrażam, tamtego wieczoru? – Zgadza się. – W środę wieczorem... Lewis zaczął skrupulatnie pisać. – Czy mam to napisać? – Myślę, że powinienem zrobić to sam, o ile nie ma pani nic przeciwko. Nie jestem magistrem anglistyki, ale zrobię, co będę mógł. Błysk niezadowolenia pojawił się w oczach Jennifer i chociaż natychmiast zniknął, Lewis zauważył go. Pół godziny później zeznanie Jennifer było gotowe. Przeczytała je, spytała, czy może wnieść jedną lub dwie poprawki – „tylko ortograficzne, sierżancie” – i zgodziła się podpisać dokument. – Zaraz zlecę, aby przepisano to na maszynie. – Jak długo to potrwa? – Och, tylko dziesięć minut. – Jeśli pan zechce, mogę sama to zrobić. Zajmie mi to około dwóch minut. – Myślę, że powinniśmy zrobić to sami. Wie pani, musimy trzymać się przepisów. – Pomyślałam tylko, że mogłabym pomóc. Jennifer nie była już spięta. – Przynieść pani kawę? – Byłoby miło – odrzekła. Lewis wstał i wyszedł. Policjantka Fuller była osobą raczej mało komunikatywną, tak więc przez dziesięć minut Jennifer siedziała milcząc. Kiedy w końcu otworzyły się drzwi, ujrzała w nich Morse’a, niosącego świeżo zapisaną na maszynie kartkę. – Dzień dobry, panno Coleby. – Dzień dobry. – Zdążyliśmy się już poznać – powiedział. Uczucie odprężenia, które ogarnęło Jennifer po wyjściu Lewisa, szybko ustąpiło miejsca nieprzyjemnemu zdenerwowaniu. – Po wyjściu od pani wczoraj poszedłem do biblioteki – ciągnął Morse. – Musi pan lubić spacery. – Podobno upodobanie do spacerów sygnalizuje zbliżający się wiek średni. Jennifer próbowała uśmiechnąć się. – Przyjemnie tamtędy spacerować, prawda? – To zależy od tego, którędy się idzie. Jennifer spojrzała uważnie na Morse’a, co ten, podobnie jak wcześniej Lewis, zauważył. – No cóż, chciałabym jeszcze zostać i porozmawiać z panem, ale mam nadzieję, że pozwoli mi pan podpisać zeznanie i wrócić do domu. Mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia na jutro. – Sądzę, że sierżant Lewis wspomniał pani, że nie mamy prawa zatrzymywać pani wbrew jej woli. – Tak, sierżancie powiedział mi to. – Byłbym jednak wdzięczny, gdyby zechciała pani zostać jeszcze chwilkę. Jennifer poczuła dziwną suchość w gardle.
– Po co? – zapytała nieco ochrypłym głosem. – Ponieważ uważam – odparł spokojnie Morse – że nie będzie pani na tyle niemądra, by podpisać fałszywe zeznanie. – Morse podniósł głos. – Zeznanie, o którym wiem, że jest fałszywe. – Nie dopuszczał jej do głosu. – Dziś po południu wydałem polecenie, aby sprowadzono panią w celu przesłuchania, ponieważ podejrzewałem i nadal podejrzewam, że tai pani informacje niezwykle przydatne dla identyfikacji mordercy panny Kaye. To jest poważne przestępstwo, chyba zdaje sobie pani z tego sprawę. W obecnej sytuacji wydaje mi się, że postępuje pani niemądrze. Informacje, których pani nam udziela, są nie tylko niedokładne, ale przede wszystkim fałszywe. Morse zakończył swój wywód uderzeniem pięści w blat stołu. Jennifer nie wyglądała na bardzo zawstydzoną. – Nie wierzy pan w to, co powiedziałam? – Nie. – Czy wolno mi spytać dlaczego? Morse był coraz bardziej zdziwiony. Wdać było, że dziewczyna odzyskała pewność siebie, o ile rzeczywiście wcześniej ją straciła. Jasno i cierpliwie wytłumaczył jej, że nie mogła wypożyczyć książki w środę wieczorem i że można to udowodnić. – Rozumiem – odparła. Morse czekał na dalsze słowa. Jeśli jej poprzednie pytanie zdziwiło go trochę, to następne wprawiło go w zdumienie. – Co pan robił, inspektorze, w środę wieczorem w czasie, kiedy popełniono morderstwo? „Co robił? Nie był pewien. Ale przyznanie się do tego spowodowałoby, że straciłby przewagę, jaką zdołał uzyskać nad panną Coleby.” – Słuchałem Wagnera – skłamał. – A czego konkretnie? – „Złota Renu”. – Czy ktoś mógłby to potwierdzić? Czy ktoś pana widział? Morse poddał się. – Nie – powiedział. Mimo wszystko podziwiał Jennifer. – Nie – powtórzył. – Mieszkam sam. Rzadko przyjmuję gości. – To smutne. – Tak, ale widzi pani, panno Coleby, na razie nie jestem podejrzany o przebranie się w damski strój i towarzyszenie Sylwii Kaye na szosie do Woodstock. – A ja jestem? – Tak. – Ale przypuszczam, że nie jestem podejrzana o zgwałcenie i zamordowanie Sylwii? – Mam nadzieję, że przypisuje mi pani choć odrobinę inteligencji. – Pan nie rozumie. – Co pani chce przez to powiedzieć? – Czy nie przyszło panu na myśl, że być może Sylwia chciała zostać zgwałcona? Jej słowa zabrzmiały gorzko. Policzki Jennifer płonęły. – W takim razie sugeruje pani, że została zgwałcona, zanim ją zamordowano – powiedział
spokojnie Morse. – Przepraszam. To, co powiedziałam, było straszne. Morse wykorzystał swoją chwilową przewagę. – Moim celem jest odtworzenie wydarzeń, jakie miały miejsce od chwili, kiedy Sylwia i jej przyjaciółka, a sądzę, że była to pani, wsiadły do czerwonego samochodu na szosie do Woodstock. Z jakiegoś powodu ta druga dziewczyna nie ujawniła się i podejrzewam, że trudno będzie wyjaśnić, dlaczego tak postąpiła. Znała kierowcę i chroni go. Być może jest śmiertelnie przerażona. Sylwia Kaye również była śmiertelnie przerażona. Co więcej, uderzono ją w tył głowy tak, że czaszka pękła w kilku miejscach, a odłamki kości znaleziono w mózgu. Jak się to pani podoba? To był straszliwy widok. Cały szkopuł w tym, że morderca eliminuje zazwyczaj koronnego świadka, a mianowicie samą ofiarę. Oznacza to, że musimy polegać na innych świadkach, z których większość została przez przypadek wplątana w sprawę. To oczywiste, że się boją. Woleliby nie być w to zamieszani. Myślą, że to nie ich interes. Ale my musimy polegać na tych, którzy mają dość odwagi i przyzwoitości, żeby się zjawić i powiedzieć nam wszystko, co wiedzą. Dlatego jest pani tutaj. Muszę znać prawdę. Wziął do ręki zeznania Jennifer i podarł je na kawałki. Nie wiedział, co ona myśli. Gdy mówił, patrzyła na podwórko widoczne za oknem małego biura. Stała na tym podwórzu poprzedniego dnia wraz ze swoimi koleżankami z pracy. – Więc? – Przykro mi, inspektorze. Musiałam przysporzyć panu wielu kłopotów. Do biblioteki poszłam w czwartek. – Co było w środę? – Rzeczywiście nie było mnie w domu i rzeczywiście znalazłam się na szosie do Woodstock, ale nie dojechałam tam. Zatrzymałam się w „The Golden Rose” w Begbroke, jakieś dwie mile od Woodstock. Weszłam do baru, zamówiłam piwo i lemoniadę, wypiłam je w ogródku na zewnątrz, a potem wróciłam do domu. Morse spojrzał na nią zirytowany. – Po ciemku? – Tak. Około dziewiętnastej trzydzieści. – I co było dalej? – Dalej? To wszystko. – Czy chce pani, abym... – Morse wybuchnął. – Zawołać Lewisa! – wrzasnął. Policjantka Fuller właściwie zrozumiała polecenie, gdyż natychmiast wyszła. Jennifer nie wyglądała na przejętą, Morse natomiast nieco ochłonął. – Nie powinien się pan na mnie gniewać, inspektorze – przerwała milczenie Jennifer. Mówiła bardzo cicho, niemal szeptała. Dotknęła dłonią czoła i na chwilę przymknęła oczy. Po raz pierwszy Morse miał okazję przyjrzeć się jej z bliska. Dotychczas nie zauważył, że jest bardzo atrakcyjna. Miała na sobie cieniutki, jasnoniebieski płaszcz zamszowy, zarzucony na czarny sweter. Jej kości policzkowe były wąskie. Twarz miała żywą, a nieznacznie rozchylone wargi odsłaniały równe rzędy białych zębów. Morse zaczął zastanawiać się, jak to miał w zwyczaju, czy mógłby się w niej zakochać. Po chwili doszedł do niezbyt odkrywczego wniosku, że mógłby. – Byłam taka zdenerwowana i przestraszona. Morse musiał się pochylić, by zrozumieć, co mówi. Zauważył wejście Lewisa i ruchem głowy
wskazał mu miejsce na krześle. – Wszystko będzie w porządku – powiedział inspektor i kiwnął potakująco głową, widząc, że sierżant szykuje się do spisania kolejnego zeznania panny Jennifer Coleby. – Dlaczego była pani przestraszona? – zapytał łagodnie Morse. – Hmm, wszystko to było takie dziwne. Do tej pory nie mogę się z tego otrząsnąć. Nie wiem, co jest rzeczywistością, a co fikcją. Dzieje się tyle niepojętych rzeczy. Ciągle siedziała z głową podpartą na ręce, patrząc bezwiednie na blat stołu. Morse mrugnął do Lewisa. Grunt był już prawie przygotowany. – Co pani ma na myśli mówiąc: „niepojęte rzeczy”? – Wszystko. Zaczynam się zastanawiać, czy wiem, co robię. Co ja właściwie robię? Myślałam, że to, co powiedziałam wam na temat środy było prawdziwe, ale teraz wiem, że wcale tak nie było. Jest jeszcze jedna niepojęta sprawa. – Morse spojrzał na nią zachęcająco. – W sobotę rano dostałam list, w którym poinformowano mnie, że odrzucono moje podanie o pracę, a... ja nie pamiętam, abym się o nią starała. Czy nie uważa pan, że to objawy szaleństwa? A więc tak wyglądała jej wersja! Morse poczuł się jak gracz, któremu asa przebito dwójką atutową. Policjanci spojrzeli po sobie. Wiedzieli, że są bacznie obserwowani przez Jennifer. – Tak. Więc... – Morse usiłował jak najlepiej ukryć swoje rozczarowanie i niewiarę w to, co mówiła Jennifer. – Wróćmy może do środowego wieczoru. Może pani powtórzyć to, co już pani powiedziała? Chcę, aby sierżant Lewis spisał pani zeznanie. – Głos Morse’a zdradzał jego rozdrażnienie. Jennifer powtórzyła swoje krótkie zeznanie, wprawiając Lewisa, podobnie jak wcześniej Morse’a, w chwilowe zdumienie. – Twierdzi pani – ciągnął Morse – że panna Kaye pojechała do Woodstock, podczas gdy pani dotarła tylko do Begbroke? – Tak. Dokładnie tak było. – Poprosiła pani tego mężczyznę, żeby wysadził panią w Begbroke? – O jakim mężczyźnie pan mówi? – O mężczyźnie który panią podwiózł. – Ale mnie wcale nie podwieziono do Begbroke. – Co takiego?! – wrzasnął Morse. – Powiedziałam, że mnie nie podwieziono. Nigdy bym nie podróżowała autostopem. Uważam, że powinien pan o czymś się dowiedzieć, inspektorze. Ja mam samochód. Gdy Lewis skończył przepisywać na maszynie zeznanie Jennifer, Morse wycofał się do swojego biura. Czyżby przez cały ten czas się mylił? Jeśli to, co twierdziła Jennifer, było prawdą, wyjaśniłoby to kilka rzeczy. Jedną z jej koleżanek zamordowano na tej samej szosie i tego samego wieczoru, kiedy tamtędy jechała. Ale czy to wystarczy, aby usprawiedliwić uniki, jakie stosowała? Sięgnął po telefon i wykręcił numer „The Golden Rose” w Begbroke. Jowialny właściciel sprawiał wrażenie chętnego do współpracy. Jego żona pracowała w barze w tamten wieczór. Czy mogłaby stawić się na komisariacie w Kidlington? „Tak”. Właściciel baru sam ją przywiezie. „Dobrze. Będę zatem za kwadrans.” – Czy pamięta pani dziewczynę, która weszła do baru w ostatnią środę około osiemnastej trzydzieści? Była sama. Dama z palcami oblepionymi pierścionkami i obfitym biustem nie była pewna.
– Ale niezbyt często zdarza się, aby do baru przychodziły kobiety? – Niezbyt często. Ale nie jest to takie dziwne w dzisiejszych czasach, inspektorze. Morse doznał wrażenia, że już nic nie jest w stanie go zdziwić. – Czy rozpoznałaby pani taką osobę? Kogoś, kto wstąpił do baru tylko na chwilę? – Myślę, że tak. – Morse zadzwonił do Lewisa, który nadal czekał z Jennifer w rozmównicy. – Odwieźcie ją do domu, Lewis. Właścicielka „The Golden Rose” stała przy biurku tuż obok Morse’a, kiedy Jennifer i Lewis przeszli obok nich. – Czy to ona? – spytał Morse. – Tak, myślę, że tak. – Jestem pani bardzo wdzięczny – skłamał Morse. – Cieszę się, że mogłam panu pomóc, inspektorze. Morse odprowadził ją do drzwi. – Nie spodziewam się, żeby zapamiętała pani, co zamówiła. – Hm, jeśli chodzi o ścisłość, inspektorze, to i owszem. Było to piwo i lemoniada. Morse wrócił do biura około pół godziny później. – Czy pan jej wierzy? – zapytał Lewis. – Nie – odparł Morse. Inspektor czuł się bardziej sfrustrowany niż załamany. Zdawał sobie sprawę, że się zaplątał. Odrzucił pomoc innych policjantów, czego rezultatem były liczne niesprawdzone poszlaki. Na przykład Morse pominął zupełnie Sandersa, którym natychmiast zająłby się każdy dobrze wyszkolony oficer dochodzeniowy. Nawet pobieżna analiza posunięć Morse’a podczas prowadzenia tej sprawy obnażyłaby jego graniczącą z bałaganiarstwem niekonsekwencję. A zaledwie miesiąc wcześniej wygłosił wykład dla początkujących detektywów na temat olbrzymiej wagi jak najściślejszej i najbardziej konsekwentnej dokładności w każdej fazie śledztwa. Z drugiej jednak strony czuł (o takich przeczuciach nie wspomniał na wykładzie), że jest mimo wszystko na właściwym tropie, że postąpił słusznie, zwalniając Jennifer, i że chociaż jego ostatni strzał chybił celu, to jednak w końcu trafi w dziesiątkę. Przez następną godzinę Morse i Lewis wymieniali uwagi na temat wywiadu przeprowadzonego tego popołudnia. Morse niecierpliwie wypytywał Lewisa o jego zdanie na temat uników, spojrzeń i gestów Jennifer. – Czy myślicie, że ona kłamie, Lewis? – Nie jestem tego taki pewien, sir. – No nie, człowieku. Będąc w moim wieku, rozpoznacie łgarza na kilometr. Lewis miał wątpliwości. W każdym razie był o kilka lat starszy od Morse’a. Zapadło milczenie. – No i co teraz zrobimy? – spytał w końcu Lewis. – Zaatakujemy z drugiego skrzydła. – Czyżby? – Tak, właśnie tak. Jennifer kryje jakiegoś mężczyznę. Ale dlaczego? Tego ciągle nie wiemy. Idąc tym tropem, zmierzamy donikąd. Wiem, że ona kłamie, ale jak na razie nie potrafimy jej
złamać. Swoją drogą, ona potrafi nieźle kłamać. – Może się pan mylić, inspektorze. Morse prychnął, zastanawiając się nad słowami Lewisa. – Nie, nie. Podchodzimy do tej sprawy z niewłaściwej strony. Jest takie powiedzenie, Lewis, że można wspiąć się na Eiger w kapciach, jeśli idzie się łatwą drogą. – Czy to znaczy, że próbujemy rozwiązać tę sprawę w skomplikowany sposób? – Nie, wprost przeciwnie. Próbujemy rozwiązać ją, idąc łatwą drogą. Teraz musimy wypróbować bardziej skomplikowane podejście. – Jak to zrobimy? – Do tej pory usiłowaliśmy znaleźć tę drugą dziewczynę, gdyż myśleliśmy, że zaprowadzi nas ona do człowieka, o którego nam chodzi. – Ale przecież, według pana, znaleźliśmy ją. – Tak. Ale Jennifer Coleby jest za sprytna, no i zbyt lojalna. Ostrzeżono ją, by trzymała buzię na kłódkę, a ona nie potrzebowała dalszych wskazówek. Jeśli się nie mylę, stoimy teraz przed solidnym murem i mamy tylko jedną możliwość. Dziewczyna nie chce zaprowadzić nas do tego mężczyzny, więc sami go znajdziemy. – Jak się do tego zabierzemy? – Sądzę, że będziemy potrzebować trochę logiki Arystotelesa. – Jeśli pan tak uważa, sir. – Opowiem wam o tym rano – zaproponował Morse. Przy drzwiach Lewis zatrzymał się. – Aha, ta identyfikacja panny Coleby. Czy uważa pan, inspektorze, że można polegać tylko na słowie właścicielki „The Golden Rose”? – Dlaczego nie? – Było to trochę przypadkowe, nieprawdaż? To znaczy, nie szło to tak jak w podręczniku. – W jakim podręczniku? Lewis doszedł do wniosku, że ma już za duży mętlik w głowie jak na jeden dzień, więc wyszedł. Również umysł Morse’a nie był krystalicznie przejrzysty, jednakże już kiełkował w nim nowy pomysł. Od początku Morse podejrzewał, że Jennifer Coleby kłamie. Czyżby chciała wystawić na próbę jego zawodową reputację? Ale mógł się mylić przynajmniej w jednym punkcie. Próbował obalić wersję Jennifer, ale czy nie próbował dokonać tego w nieodpowiednim momencie? A jeśli wszystko, co powiedziała, jest prawdziwe?... Argumenty za i przeciw ścierały się w jego umyśle, aż w końcu zakręciło mu się w głowie, co było znakiem, że już najwyższy czas odpocząć.
Rozdział 10 Środa, 6 października Bar w „Czarnym Księciu” rzadko bywał pełny tuż po otwarciu, to jest po godzinie jedenastej. W środowy poranek liczba gości nie odbiegała od normy. Szok spowodowany morderstwem stopniowo ustąpił i życie w „Czarnym Księciu” szybko wróciło w stare koleiny. „Jakież to zdumiewające, że niektóre sprawy tak szybko popadają w zapomnienie” –
pomyślała Gaye McFee, wycierając kolejny kieliszek i ustawiając go równiutko między innymi kieliszkami. Chociaż niezupełnie. Właściwie tego ranka jakiś samolot rozbił się na Heathrow. W katastrofie zginęło siedemdziesiąt dziewięć osób. A przecież codziennie na drogach... – Co to będzie, chłopaki? – odezwał się mężczyzna o imponującym wyglądzie, około sześćdziesięcioletni, ze srebrno-siwymi włosami i ogorzałą twarzą. Gaye obsługiwała go często i wiedziała, że jest to profesor Tompsett, przez nielicznych przyjaciół zwany Feliksem. Był profesorem specjalizującym się w literaturze elżbietańskiej. Był także emerytowanym wicedyrektorem Lonsdale College. Dwaj jego towarzysze – wychudzony brodacz około trzydziestki i dobrotliwie wyglądający mężczyzna, który mógł mieć około czterdziestu pięciu lat – zamówili dżin z tonikiem. – Trzy dżiny z tonikiem – powiedział Tompsett przeszywającym, stanowczym tonem. Gaye zadała sobie pytanie, czy profesor zawoła jakiegoś studenta, by zamieszał mu poranną kawę. – Mam nadzieję, że zamierzasz używać życia razem z nami, Melhuish! – powiedział Tompsett, kładąc szeroką dłoń na ramieniu kolegi, po czym zajął się czymś, czego Gaye nie mogła już obserwować. Amerykańscy żołnierze obstąpili ją tuż po wejściu do baru i wzięli w krzyżowy ogień pytań dotyczących gatunków piwa, menu, niedawnego morderstwa i jej domowego adresu. Gaye lubiła Amerykanów, tak więc wkrótce śmiała się z nimi pogodnie. Jak zwykle dystrybutor piwa dawał więcej piany niż samego napoju. Gaye spostrzegła, że przy drugim końcu kontuaru czeka cierpliwie na swoją kolej członek oxfordzkiej trójki. – Minutkę, proszę pana. – Nie szkodzi. Nie spieszy mi się – rzekł mężczyzna i uśmiechnął się do niej, a w jego ciemnych oczach rozbłysły wesołe ogniki. Gaye szybko uwinęła się z zebraniem należności od Amerykanów i była już wolna. – Słucham pana. – Chcielibyśmy jeszcze raz to samo. Trzy dżiny z tonikiem – rzekł Tompsett. Gaye spojrzała na niego z zainteresowaniem. Właściciel baru powiedział jej kiedyś, że jeśli ktoś zamówi „dżiny z tonikiem” zamiast „dżinu z tonikiem” jak najczęściej mówiono, to musi być prawdziwym wykładowcą uniwersyteckim. Zapragnęła, aby jeszcze raz się odezwał, lubiła bowiem akcent z Gloucestershire. Ale mężczyzna nic nie powiedział. Nie przeszkadzało to jej jednak stać koło nich i polerować kieliszki. – Co się z tobą dzieje, laleczko? – zaczepiali Gaye klienci, ale ona spokojnie i taktownie zbywała ich. Zajęta była obserwowaniem człowieka z Gloucestershire. Tompsett rozkręcił się na całego. – Nie przyszedł nawet na moją inaugurację, kiedy był dyrektorem. Co ty o tym myślisz, stary? – zwrócił się do Petera. – Nie powinieneś go za to winić – odpowiedział Peter. – My wszyscy siedzimy i coś skrobiemy, a potem wmawiamy w siebie, że to, co napisaliśmy, jest świetne. Profesor literatury elżbietańskiej zaśmiał się szczerze, po czym opróżnił do połowy swoją szklankę. – Byłeś tu już kiedyś, Melhuish? – Nie. Przyjemnie tutaj, prawda? – Trochę niebezpiecznie. W zeszłym tygodniu popełniono tu morderstwo.
– Tak, czytałem o tym. – Zgwałcono i zamordowano na tym podwórzu młodą blondynkę. Całkiem młodą dziewczynę, jak napisano w gazetach. Melhuish, świeżo upieczony asystent w Lonsdale, bardzo błyskotliwy i żwawy, czuł się coraz pewniej w towarzystwie starszych kolegów. – Także zgwałcona? – zapytał. Tompsett opróżnił swoją szklankę. – Tak mówią – odrzekł. – Ale zawsze byłem sceptyczny w tego rodzaju sprawach. – Konfucjusz powiada, że dziewczyna z zadartą spódnicą biegnie szybciej niż mężczyzna z opuszczonymi spodniami. Dwaj starsi mężczyźni uśmiechnęli się grzecznie, kwitując stary, wyświechtany żart, a Melhuish natychmiast pożałował, że go powiedział. Gaye usłyszała czysty głos Tompsetta, który próbował ratować konwersację. „Nie jest głupi” – pomyślała. – Masz rację, Melhuish. Nie powinniśmy zbyt poważnie traktować tego gwałtu. Takie rzeczy zdarzają się codziennie. Pamiętam, że parę lat temu była tutaj pewna młoda dziewczyna, powinieneś ją pamiętać, Peter – szybka, bystra, świetna pracownica, wspaniała dziewczyna. Zdawała egzaminy końcowe i miała napisać osiem prac. Skończyła swoją siódmą pracę w czwartek rano, nie, to było w piątek, czy raczej... ale to nie jest istotne. Zaczęła pisać ostatnią pracę rano, aby zakończyć sesję. Potem poszła na lunch do Headington i, uwierzcie mi, została zgwałcona w drodze powrotnej. Pomyślcie, jakiego szoku musiała doznać. Pamiętasz, Peter? Nalegała, aby pozwolono jej podejść do ostatniego egzaminu i, uwierz, Melhuish, zdała go lepiej niż poprzednie. Melhuish zaśmiał się serdecznie i zabrał puste szklanki. – Trochę koloryzujesz – zamruczał Peter. – Niezła opowieść, co? – spytał Tompsett. Gaye przez kilka minut nie przysłuchiwała się ich rozmowie, a kiedy znów do nich podeszła, dyskusja przybrała nieco poważniejszy ton. Mówili o tym, że dżin pogarsza nastrój. – ...Niekoniecznie zgwałcona przed zamordowaniem. – Och, zamknij się, Feliks. – Trochę to przewrotne, wiem. Ale wszyscy czytaliśmy o sprawie Christie. Kawał drania był z tego faceta. – Czy oni uważają, że podobna historia wydarzyła się tutaj? – spytał Melhuish. – Mógłbym ci o tym opowiedzieć – odparł Tompsett. – Stary, poczciwy Morse zajmuje się tą sprawą. Był kiedyś w naszym college’u na wieczorze gościnnym. Został na dzisiaj zaproszony, ale musiał odwołać spotkanie. Miał mały wypadek. – Zaśmiał się Tompsett. – Spadł z drabiny! Chryste, kto by w to uwierzył? Facet prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa i spada z jakiejś cholernej drabiny! Amerykanie pożegnali się i bar znowu opustoszał. Trójka naukowców przemierzyła salę, by zająć miejsce przy stoliku pod oknem. – Może lepiej sprawdźmy, co nam oferują na lunch – zaproponował Peter. – Poproszę kartę. Gaye wyciągnęła okazałą, starannie oprawioną kartę i podała ją już otwartą. Peter szybko przejrzał menu, a jego twarz przybrała nieco cyniczny wyraz. Spojrzał na Gaye i
zauważył, że jest przez nią obserwowany. – Czy poleca pani „Przysmak wykładowcy” czy raczej „Radość dziekana”? – spytał cicho. – Na pana miejscu nie brałabym steku – równie cicho odpowiedziała Gaye. – Czy ma pani dzisiaj wolne? Zastanawiała się przez kilka sekund, zanim prawie niewidocznie skinęła głową. – O której mam po panią przyjechać? – O trzeciej. – Gdzie? – Przed budynkiem. O czwartej leżeli razem na szerokim łożu w mieszkaniu Petera w Lonsdale College. Peter obejmował lewą ręką jej szyję, a prawą delikatnie pieścił jej piersi. – Wierzysz w to, że młoda dziewczyna może być zgwałcona? – spytał. Gaye zastanowiła się. Zaspokojona fizycznie i psychicznie, kontemplowała zdobiony sufit. – Musi to być niezwykle trudne dla mężczyzny – powiedziała. – Hm. – Czy kiedykolwiek zgwałciłeś kobietę? – Mógłbym ciebie zgwałcić w dowolny dzień tygodnia. – A ja bym ci na to nie pozwoliła. Nie stawiałabym żadnego oporu. Pocałował jej pełne wargi. Gaye przysunęła się do niego. – Peter – szepnęła mu do ucha – zgwałć mnie! Nagle przeraźliwy sygnał telefonu przerwał ciszę. – A, cześć, Bernardzie. Co? Nic. Nic takiego. Co? A, dziś wieczorem. Tak. Myślę, że koło siódmej. Dlaczego by nie? Możemy wpaść na małego drinka. Tak. Feliks? Och, ma już dobrze w czubie. Tak, tak. Do zobaczenia. Tak. Cześć. – Kto to jest Bernard? – Wykładowca angielskiego w moim college’u. Fajny facet. To spotkanie psuje mi rozkład dnia. – Czy on ma apartament podobny do twojego? – Nie. Ma rodzinę. Mieszka w północnym Oxfordzie. Spokojny z niego facet. – W takim razie nie gwałci dziewcząt? – Co? Bernard? Dobry Boże, nie! Nie uważam, aby... – Niezwykle spokojny z ciebie gość, Peter. – Ja? Gaye przytuliła go czule, raptownie przerywając dyskusję na temat Bernarda Crowthera, spokojnego ojca rodziny z północnego Oxfordu.
Część II Poszukiwanie mężczyzny
Rozdział 11 Środa, 6 października
Botley Road, która zaczyna się pod niskim, liczącym zaledwie dwanaście stóp wysokości mostem kolejowym, biegnie jako wąska ulica przez kilkaset jardów wzdłuż linii szeregowych domków. Dalej stopniowo przechodzi w szeroką, dwukierunkową szosę, którą jadą wszystkie pojazdy zdążające w stronę Faringdon, Swindon i innych miejscowości leżących w pobliżu. Tutaj domy nie stoją już tak blisko siebie, a część z nich należy do oxfordzkich biznesmenów. Sklep „Chalkley i synowie”, specjalizujący się w sprzedaży urządzeń gospodarczych, dachówek, tapet, farb i mebli, mieści się w jednym z owych przestronnych, dwupiętrowych budynków. Cieszy się on renomą dzięki współpracy z wieloma dobrymi stolarzami i dekoratorami wnętrz oraz prawie wszystkimi majsterkowiczami w Oxfordzie. Na parterze, na samym końcu salonu wystawowego umieszczony jest napis informujący, że „Formica Shop” mieści się na zewnątrz, w budynku po lewej stronie. W sklepie tym młody człowiek kładzie duży arkusz forniru na drewnianym stole, na którym głęboko wyryto kwadratową formę. Potem przysuwa do siebie małą automatyczną piłę i uważnie przycina arkusz wedle wyrytego kształtu. Następnie z wprawą przystawia metalową linijkę i sprawdza wymiary. Zadowolony z przeprowadzonych w myśli rachunków uruchamia piłę i tnie arkusz na płaty. Kilka razy powtarza tę samą czynność – tnie wzdłuż, wszerz, z węższej i szerszej strony, po czym równiutko ustawia przycięte pasy pod ścianą. Spogląda na zegarek – prawie dwunasta czterdzieści pięć. Zasuwa za sobą drzwi i idzie do umywalni, gdzie myje ręce, czesze się i z odrobiną żalu opuszcza, choć przecież nie na długo, posesję pana Chalkleya i jego synów. Gładzi niewielką paczkę, która nieznacznie wypycha prawą kieszeń płaszcza, tak, jeszcze tam jest. Chociaż miejsce, do którego zmierza, oddalone jest o jakieś dziesięć minut drogi piechotą, postanawia pojechać autobusem. Przechodzi przez ulicę i idzie wzdłuż wszystkich namalowanych na asfalcie linii. Prowadząc długotrwałą wojnę z kierowcami samochodów, Rada Miejska Oxfordu wprowadziła w życie system połączeń autobusowych, które przebiegają przez Botley Road. Prawie co minutę na przystanek podjeżdża tu autobus, a stanowiący jego jednoosobową obsługę Pakistańczyk bez słowa wypełnia swoje rozliczne obowiązki. Za każdym razem, wsiadając do autobusu, młody człowiek ma nadzieję, że w środku będzie tłok i że uda mu się zająć miejsce przy jakiejś dziewczynie w spódniczce mini i kozakach do kolan, która właśnie wraca do miasta. Lecz dzisiaj autobus jest prawie pusty. Młody człowiek siada i bezwiednie rozgląda się dookoła. Wysiada na przystanku tuż przed mostem kolejowym, tam gdzie autobus objeżdża z prawej strony połyskujące żelazne belki. Następnie młodzieniec kieruje się w głąb wąskiej uliczki, wciśniętej za rzędem domów, i wchodzi do sklepiku. Szyld nad drzwiami sklepu pana Bainesa informuje, że sprzedaje się tutaj gazety i tytoń, ale właściciel nie zatrudnia roznosicieli prasy ani też nie ma w sprzedaży więcej niż pół tuzina bardziej popularnych gatunków tytoniu. Specjalnością pana Bainesa nie jest też sprzedaż kartek okolicznościowych, lodów czy słodyczy. Otóż pan Baines, niewątpliwie spryciarz, wyliczył sobie, że może mieć taki sam zysk z jednej szybkiej, prostej transakcji, co z rozniesienia setek gazet, czy sprzedaży tysiąca papierosów. Tak więc pan Baines zajmuje się pornografią w szerokim tego słowa znaczeniu. W jego ciaśniutkim sklepiku kilku klientów ustawiło się po prawej stronie lady. Przeglądają niezliczone jaskrawe, wydane na połyskującym papierze magazyny, których tytuły mają wzbudzić ekstazę. Chociaż skąpo odziane modelki zdobiące okładki pism przybierają prowokacyjne pozy, klienci przeglądają magazyny bez entuzjazmu i można posądzić ich wręcz o znudzenie. Ale to
tylko pozory. Napis na ścianie informuje potencjalnych amatorów tych zakazanych owoców, że książki są na sprzedaż. Za ladą siedzi na twardym stołku pani Baines i bacznie obserwuje klientów. Młody człowiek rzuca zaledwie przelotne spojrzenie na tę kolekcję wyzywająco nagich ciał i podchodzi do kontuaru. Prosi głośno o paczkę papierosów „Embassy” i przesuwa ją po ladzie w stronę pani Baines. Ta z kolei sięga pod ladę, wyciąga paczkę zawiniętą w brązowy papier i podaje ją młodzieńcowi. Jakże pan Baines miałby czegoś takiego nie aprobować? Przecież to zwykła, szybka i prosta transakcja. Młody człowiek zatrzymuje się przy „Bookbinder Arms” po przeciwnej stronie ulicy i kupuje chleb, masło oraz butelkę piwa. Staje się niecierpliwy, zagląda do paczki. Wkrótce będzie już piąta. Po otwarciu nowego odgałęzienia ronda droga do Woodstock jest teraz znacznie krótsza. Matka z pewnością czeka już z obiadem. Zje, a potem zostanie sam. Nie może się tego doczekać. Przez kilka ostatnich miesięcy stało się to niemal rytuałem spełnianym co tydzień. Wypija piwo. Czasem jeszcze czuje się trochę winny, choć już nie tak bardzo jak przedtem. Dobrze zdaje sobie sprawę, że pociąg do pornografii niszczy w nim resztę wrażliwości, którą być może kiedyś posiadał. Wie, że żądza zadomowiła się w nim zdradziecko i jak rak drąży jego umysł, wie, że przejęła władzę nad nim. Ale nic na to nie może poradzić. Równo o czternastej w środę czternastego października John Sanders wraca do swojego warsztatu i znów za rozsuwanymi drzwiami rozlega się żałosne rzężenie piły. W środowe wieczory między siódmą a dziewiątą w czasie semestru dom Crowtherów był zazwyczaj pusty. Margaret Crowther spotykała się z małą grupą osób w średnim wieku na wieczornych wykładach o cywilizacji starożytnej, a dzieci James i Caroline – mieszały się z tłumem wypełniającym dyskotekę mieszczącą się w pobliskim Centrum Kultury. Bernard Crowther nie znosił tak muzyki pop, jak i Peryklesa. Wieczorem w środę szóstego października Margaret wyszła z domu jak zwykle o siedemnastej trzydzieści. Zajęcia odbywały się w oddalonym o około trzy mile Centrum Kształcenia Ustawicznego, a Margaret chciała koniecznie znaleźć bezpieczne i dobrze widoczne miejsce, aby zaparkować swojego błyszczącego mini morrisa 1000, którego dostała od Bernarda w sierpniu poprzedniego roku. Ostrożnie wyjechała z garażu (Bernard zgodził się wyprowadzić swojego mini 1100, by przejrzeć uszkodzenia) i skręciła w zaciszną uliczkę. Chociaż w dalszym ciągu nie dowierzała swoim umiejętnościom, zwłaszcza po zapadnięciu zmroku, rozkoszowała się prędkością. Czuła się wolna i niezależna. Mogła pojechać dokądkolwiek swoim samochodem. Wjechawszy na szosę, jak zwykłe odetchnęła głęboko i skoncentrowała się. Samochody śmigały po lewej stronie jeden za drugim, a ona pilnowałaby nie zdjąć prawej stopy z pedału gazu i nie nacisnąć hamulca. Widziała przednie światła pojazdów nadjeżdżających z przeciwnej strony, widziała twarze kierowców, czuła się pewnie i bezpiecznie. Przez chwilę poprawiała pas bezpieczeństwa, po czym spojrzała na deskę rozdzielczą, żeby sprawdzić, czy przednie światła nie zgasły. Nigdy nie włączała ich całkowicie. Bała się, że zmieniając je mogłaby przycisnąć niewłaściwy guzik i zgasić wszystkie światła. Sprawnie skręciła na rondzie Headington i bez przygód pokonała ostatni odcinek drogi. Kiedy po raz pierwszy chciała popełnić samobójstwo, myślałaby wykorzystać ten samochód.
Teraz jednak wiedziała, że samochód nie jest właściwym narzędziem. Gdy prowadziła, budził się w niej prymitywny instynkt samozachowawczy. W każdym razie nie zamierzała rozbić swojego nowego, ślicznego mini. Są przecież inne sposoby... Zaparkowała uważnie. Wsiadała do wozu i wysiadała z niego kilka razy, zanim upewniła się, że stoi w dobrym miejscu, w równej odległości od sąsiednich pojazdów. Następnie weszła do dużego, trzypiętrowego budynku z oszklonym wejściem, który służył dojrzalszym studentom Oxfordu. Zobaczyła panią Palmer, jedną ze swoich koleżanek z grupy, która wchodziła na schody wiodące do sali C-26. – Dobry wieczór, pani Crowther. Brakowało nam pani w zeszłym tygodniu. Źle się pani czuła? – Co się z nimi dzieje? – spytał James. W kwadrans po wyjściu Margaret Bernard Crowther złapał autobus do Lonsdale College, gdzie jadał obiady dwa razy w tygodniu. Dzieci zostały same. – Co w tym dziwnego? – odpowiedziała pytaniem Caroline. – Oni prawie w ogóle ze sobą nie rozmawiają. – Przypuszczam, że wszystkie małżeństwa tak się zachowują. – Kiedyś byli inni. – Nic na to nie poradzisz. – Ani ty. – Co masz na myśli? – Och, zamknij się. – Nic ci się nigdy nie podoba! – Od... się! Od kilku dni rozmowy rodzeństwa rzadko trwały dłużej. Rodzice słyszeli stale ten sam dialog, tyle że nieco wygładzony ze względu na normy mieszczańskiej moralności. Martwiło to Margaret i złościło Bernarda, którzy zaczęli już z osobna zastanawiać się, czy wszystkie dzieci są równie wredne, wiecznie niezadowolone i niechętne do pomocy jak ich własne. Jednak w środę wieczorem nie zaprzątali sobie nimi głowy. Bernard, jeden ze starszych pracowników college’u, został zaproszony na coroczne spotkanie, poświęcone tym razem byłemu wicedyrektorowi, który ostatniego lata odszedł na emeryturę. Kolacja miała rozpocząć się o siódmej trzydzieści, tak więc Bernard znalazł się w apartamentach Petera pół godziny wcześniej. Nalał sobie dżinu i wermutu, po czym rozsiadł się wygodnie w fotelu. Pomyślał, że lubi Feliksa Tompsetta – tego starego wyjadacza. Z pewnością za dużo pił i jadł, a jak głosiły plotki, w które wierzył, przesadzał także w wielu innych rzeczach. Z drugiej strony zasłużył się przecież dla college’u. To na jego prośbę szkoła kupiła dodatkowe pomieszczenie na początku lat sześćdziesiątych, a jego świetna orientacja w kwestiach wysokości oprocentowania i pożyczek inwestycyjnych przeszła już do legendy. „Dziwne” – pomyślał Bernard i przywdział togę. Zapach sherry wypełnił Izbę Seniorów. Dwaj przyjaciele wpadli na siebie. – A... Bernard! Jak ci leci, chłopie? – rzekł Feliks, uśmiechając się szczerze na widok starego kolegi. – Nie mogę narzekać – odparł Bernard nieporadnie.
– A jak się miewa twoja piękna małżonka? Bernard ścisnął szklankę sherry. – Och, świetnie – odparł. – Wspaniała kobieta – rzekł Feliks i zamyślił się. Było widać, że zaczął już celebrować uroczystość na swoją cześć. Niestety, Bernard nie podzielał jego dobrego humoru. Słowa Feliksa były dla niego niezrozumiałymi dźwiękami... Skupił na nich uwagę akurat w porę, by móc zawtórować Feliksowi, który śmiał się z napisów, jakie pojawiły się ostatnio na ścianach baru „Minster”. – Cholernie śmieszne, co? – zarechotał Feliks. Goście przenieśli się do sąsiedniej sali i zasiedli do uczty. Zawsze wydawało się Bernardowi, że serwowano za dużo jedzenia, a już na pewno zbyt dużo tego wieczoru. W trakcie zmagań z koktajlem grapefruitowym, zupą z żółwia, wędzonym łososiem, tournedos Rossini, kremówki i sernikiem z owocami, myślał o milionach ludzi na świecie, którzy od miesięcy lub tygodni nie dojadali, a przed oczami stanęły mu straszliwie wyglądające ofiary głodu w Azji i Afryce. – Jest pan dzisiaj niezwykle spokojny – zauważył kapelan, podając Bernardowi kieliszek czerwonego wina. – Przepraszam. To chyba wina jedzenia i drinków. – Powinien pan nauczyć się przyjmować dary, jakie Bóg nam zsyła, drogi chłopcze. Wie pan, teraz, kiedy się starzeję, muszę przyznać, że coraz wyżej cenię dwie rzeczy: piękno natury i rozkosze stołu. Przechylił głowę i wlał pół kieliszka wybornego wina w szeroką gardziel. Bernard wiedział, że niektórzy ludzie są grubi z natury. Ma to związek z metabolizmem lub czymś podobnym. Ale w Belsen nie było żadnych grubasów. Jednakże wyznania dobrodusznego kapelana zostały ucięte przez toast wzniesiony za Jej Królewską Wysokość i przez chrząkanie dyrektora, który przygotowywał przemowę na cześć Feliksa Tompsetta. Wszyscy znali ją doskonale. Wytarte, puste frazesy, nieco tylko zmodyfikowane: Feliks pozostawi po sobie puste miejsce w życiu college’u, będzie ciężko wypełnić tę pustkę... Bernard pomyślał o Margaret. Dlaczego nie opuścić tego cholernego miejsca... „Jeden z wybitniejszych naukowców naszej generacji...” Bernard spojrzał na zegarek. Dwudziesta pierwsza piętnaście. Jeszcze nie może wyjść. Anegdoty i Śmiech... Był pewien, że za chwilę wszyscy usłyszą historię, jak to pewien student starszego roku nasiusiał Feliksowi na dywan... A teraz wykładowcy, śmietanka towarzyska. Obłuda... Jego praca nad lirykami elżbietańskimi... Coś podobnego, ten stary dureń spędził większość czasu na badaniu historycznych gospód w hrabstwie Oxfordu. Lub z kobietami... Nagle, po raz pierwszy, przyszło Bernardowi do głowy, że Feliks mógł umizgiwać się do Margaret. Byłoby dla niego lepiej, gdyby... Feliks przemawiał potoczyście. Był trochę pijany; jego głos brzmiał przyjacielsko i układnie, naprawdę wzruszająco. „No, dalej!” – pomyślał Bernard. Dwudziesta pierwsza czterdzieści pięć. Przemówienie dobiegło końca i około dziesiątej towarzystwo rozeszło się. Bernard wybiegł z college’u i pomknął przez Broad do St. Giles, gdzie od razu złapał taksówkę. Zanim zdążył z niej wysiąść, dostrzegł jakieś poruszenie tuż przed pogrążonym w mroku domem. Serce zaczęło mu bić szybciej. Przed drzwiami wejściowymi stały James i Caroline.
– Mogłeś... – zaczęła Caroline. Bernard ledwo ją słyszał. – Gdzie jest mama? – zapytał stanowczo i niecierpliwie. – Nie wiemy. Sądziliśmy, że jest z tobą. – Jak długo tu czekacie? – powiedział z powagą, co rzadko mu się zdarzało. – Jakieś pół godziny. Mama zawsze była w domu przed... Bernard otworzył drzwi i powiedział do syna: – Zadzwoń do Headington i spytaj, czy zajęcia już się skończyły. – Ty zadzwoń, Caroline – rzekł James. Bernard zamachnął się prawą ręką i uderzył chłopca w twarz. – Zrób to! – zasyczał. Bernard podszedł do furtki. Nikogo. Modlił się, by rozległ się odgłos jadącego samochodu, jakiegokolwiek samochodu. Zimny pot wystąpił na jego czoło, kiedy gnał do garażu. Drzwi byty zamknięte. Znalazł klucz. Drżącą ręką otworzył garaż. – Co, u diabła, robisz?! – zaczął Bernard, dziękując w duchu opatrzności. – Gdzie, do cholery, byłaś?! W ułamku sekundy niesamowity strach, który go paraliżował, zmienił się w prawdziwą wściekłość. – Jeśli chodzi o ścisłość, to wysiadła stacyjka. Nie mogłam znaleźć nikogo, kto by ją naprawił, więc w końcu pojechałam autobusem. – Mogłaś mnie zawiadomić. – Oczywiście. Chcesz, żebym wydzwaniała po wszystkich warsztatach, potem do ciebie, a następnie do dzieci? – powiedziała już zdenerwowana. – Po co to całe zamieszanie? Tylko dlatego, że raz wyjątkowo się spóźniłam? – Dzieci czekały. – No to co? – odparła i weszła do domu. Bernard usłyszał podniesione głosy dobiegające z mieszkania. Zamknął furtkę i garaż, później zaś uczynił to samo z drzwiami domu. Od wielu dni nie był tak szczęśliwy.
Rozdział 12 Środa, czwartek; 6,7 października Morse zastanawiał się, co skłoniło go, po siedmiu miesiącach składania obietnic i robienia uników, do wypełnienia dziury nad drzwiami kuchennymi w miejscu, gdzie elektryk poprowadził przewód do nowego gniazdka. Od początku wszystko szło nie tak. Gips kupiony przed dwoma laty zamienił się w twardą bryłę o konsystencji zbliżonej do betonu. Szpachelka, której używał do rozbijania tej bryły i uzupełniania ubytków w ścianie, w tajemniczy sposób zniknęła mu z oczu. Prymitywna drabina nigdy nie stała dość solidnie. Być może zainspirował go Edward de Bono i jego teoria myślenia dywergencyjnego. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia, kiedy sznurek łączący nogi drabiny pękł i cała konstrukcja runęła na podłogę razem ze stojącym na niej Morse’em. Jak Hefajstos zrzucony z kryształowych murów, Morse wylądował na podłodze i poczuł straszliwy ból w prawej stopie. Przez minutę lub dwie czuł
wzbierające mdłości. Wytarł zimny pot, zalewający mu czoło aż do brwi. W końcu pokuśtykał do pokoju i położył się na kanapie, ciężko oddychając. Po chwili ból w stopie zelżał, a Morse poczuł ulgę. Nie na długo jednak. Pół godziny później stopa zaczęła puchnąć, a ostry ból przeszywał śródstopie. Inspektor zastanawiał się, czy może prowadzić samochód, ale wiedział, że w tej sytuacji głupotą byłoby próbować. Była dwudziesta trzydzieści we wtorek piątego października. Należało zrobić tylko jedną rzecz. Morse wstał niezdarnie i skacząc na jednej nodze, dotarł do telefonu. Zadzwonił do Lewisa i po półgodzinie siedział niepocieszony w poczekalni szpitala Radcliffe, czekając na wynik prześwietlenia. Siedzący obok niego chłopiec miał zmiażdżoną rękę – przytrzasnęły ją drzwi samochodu – a dwóch mężczyzn poszkodowanych w wypadku drogowym przepuszczono poza kolejnością. Morse poczuł się raźniej. W końcu i jego przyjął lekarz, Chińczyk, którego angielszczyzna była niezrozumiała. Doktor przyjrzał się zdjęciom bez zainteresowania choćby takiego, jakie często demonstrują przypadkowi goście, kiedy zerkają na slajdy z wakacyjnych podróży gospodarza. – Niełamana. Bandażikuli. Od kompetentnej pielęgniarki, której go przekazano, Morse dowiedział się, że kości ma całe, a lekarz zaordynował zabandażowanie stopy i wydanie kul. Morse podziękował siostrze, po czym kuśtykając niepewnie, podszedł do czekającego Lewisa. – Proszę pana! – krzyknął za nim lekarz. – Pan Morse! Żadna praca dwa dni. Pan odpoczywać. Dobrze? – Nic mi nie będzie, dziękuję – odpowiedział Morse. – Panie Morse. Żadna praca. Dwa dni. Odpoczywać. OK? – OK. Och, Boże! Morse prawie nie spał we wtorek. Ostry ból zęba czuł nawet w palcach u nóg. Łykał aspirynę za aspiryną, aż w końcu tuż przed świtem zasnął ze zwykłego wyczerpania. Lewis dzwonił kilka razy w środę, kiedy Morse’a w dalszym ciągu nękały bóle, i widział, jak inspektor pogrążył się o dwudziestej pierwszej w błogosławionym śnie. Kiedy sierżant przywitał się z Morsem następnego ranka, inspektor czuł się lepiej i zaczął myśleć o morderstwie Sylwii Kaye. Ponieważ nie skupiał już uwagi wyłącznie na bólu w prawej stopie, poczuł przypływ depresji. Czuł się jak ktoś, kto rozwiązawszy prawie wszystkie hasła krzyżówki, ma resztę haseł na końcu języka, ale nie potrafi ich podać. Zawsze trzeba zaczynać od początku. Leżał przytłoczony ponurymi myślami, podczas gdy Lewis kręcił się na dole. Dobry, poczciwy Lewis. Morse pomyślał, że będą się z niego śmiali na posterunku. Spaść z drabiny – jakie to poniżające. Właściwie nie tyle nawet spadł z drabiny, co drabina upadła z nim. – Lewis, przypuszczam, że powiedzieliście wszystkim, co się stało. – Tak jest, sir. – No i co? – Sądzą, że pan zmyśla. W rzeczywistości ma pan, ich zdaniem, wysypkę. Pan wie, z przepicia. Morse zamruczał coś z niezadowoleniem. Już sobie wyobrażał jak się gimnastykuje, aby powstrzymać ciekawskich od wypytywania go o okoliczności wypadku. Chyba będzie musiał spisać całą tę historię, odbić ją na ksero i rozdać ludziom w komisariacie. – Jeszcze boli?
– Cholernie. Człowiek ma miliony zakończeń nerwowych w palcach u nóg. Wiecie o tym? – Miałem wuja, któremu spadła na stopy beczka piwa. – Przymknijcie się – rzekł Morse. Myśl o czymkolwiek, nie tylko o beczce piwa, co znajdowałoby się w odległości mniejszej niż trzy stopy od jego nogi, była dla inspektora zupełnie nie do zniesienia. Chociaż taka beczka piwa... Morse poczuł się lepiej. – Czy puby są jeszcze otwarte? – Ochota na drinka, co? Lewis wyglądał na zadowolonego z siebie. – Nie miałbym nic przeciwko. – Jeśli chodzi o ścisłość, to kupiłem wczoraj kilka puszek piwa. – No więc? Lewis znalazł jakieś szklanki i ustawiwszy krzesło w bezpiecznej odległości od nogi inspektora, nalał piwa. – Coś nowego? – spytał Morse. – Jeszcze nic. – Hm. Pili w ciszy. „Niektóre odpowiedzi były trafne, inne miał na końcu języka – pomyślał Morse. – A co będzie, jeśli ma rację lub prawie ją ma? Gdyby tylko mógł zacząć od nowa...” Nagle Morse usiadł, zapomniawszy o swoich obrażeniach, lecz zaraz krzyknął: – Au, moja stopa! – Po czym znowu opadł na poduszki. „Mógłby zacząć od nowa.” – Lewis – powiedział. – Chciałbym, żebyście wyświadczyli mi jedną lub dwie przysługi. Przynieście papier listowy. Jest w biurku na dole. A co byście powiedzieli na rybę z frytkami na lunch? Lewis potaknął głową. Kiedy szykował się do wyjścia, Morse zatrzymał go. – Jeszcze jedna prośba. Otwórzcie kilka puszek. Umysł Morse’a zaprzątała od kilku dni myśl równie nieuchwytna jak mydło w pełnej wody wannie. Na początku była myśl, a myśl stała się słowem. Morse rozpakował ostrożnie książkę i przeczytał: Im Anfang war die Hypothese. Na początku była hipoteza. Ale zanim zbuduje hipotezę, wykąpie się i ogoli. Powoli, czując ból, wstał z łóżka i zaczął kuśtykać wzdłuż ścian, aż w końcu znalazł się w łazience, pokonawszy ostatnie metry na zdrowej nodze. Toaleta zajęła mu prawie godzinę. Poczuł się po niej jak nowo narodzony. W drodze powrotnej powtórzył ten sam wyczyn, a dotarłszy do łóżka, położył się w nogach posłania. Czuł się wyczerpany, ale też cudownie odświeżony. Zamknął oczy i szybko zasnął. Lewis zastanawiał się, czy go obudzić. Od rozterki wybawił go ostry zapach smażonego masła i octu. – Która godzina, Lewis? Przespałem się. – Kwadrans po pierwszej, sir. Czy chce pan rybę z frytkami na talerzu? Ja i moja żona jemy je prosto z papierowej torebki. Lepiej wtedy smakuje. – Mówi się, że do frytek przykleja się farba drukarska – odparł Morse, biorąc ostrożnie do ręki zatłuszczoną torebkę. – Wiecie, Lewis, może źle zabraliśmy się do całej tej sprawy. – Tak pan uważa, sir?
– Próbowaliśmy rozwiązać sprawę po to, by znaleźć mordercę. – To chyba główna linia naszego działania. – Ale być może uzyskalibyśmy lepsze rezultaty, postępując wręcz przeciwnie? – Myśli pan o... Sierżant nie dokończył. Dla Morse’a było oczywiste, że Lewis nie zrozumiał, o czym jego szef mówił. – Chodzi mi o to, że powinniśmy znaleźć mordercę, aby rozwiązać tę sprawę. – Rozumiem – powiedział Lewis, nic nie rozumiejąc. – Cieszę się. To jasne jak słońce – zauważył Morse, po czym dodał: – Może byście tak odsłonili te cholerne zasłony? Lewis wykonał polecenie. – Gdybym – ciągnął Morse – powiedział wam, kim jest morderca i gdzie mieszka, zaaresztowalibyście go od razu. Mam rację? Lewis przytaknął bez przekonania i zaczął zastanawiać się, czy jego przełożony przypadkiem nie wyrżnął głową w zlewozmywak, zanim upadł na swoją cenną stopę. – Potrafilibyście? Potrafilibyście przyprowadzić go do mnie i trzymać w bezpiecznej odległości od mojej rannej stopy? A on opowiedziałby nam wszystko, odwalił za nas robotę, co? Morse przez cały czas mamrotał, mając usta wypchane rybą, a mocno zatroskany Lewis zaczął powątpiewać w sprawność umysłu inspektora. Szok, jakiego doznał inspektor, był czymś niecodziennym. Lewis miał okazję przyjrzeć się zszokowanym uczestnikom wypadków drogowych. Czasem nawet po dwóch czy trzech dniach po wypadku ludzie ci zupełnie się rozklejali. Oczywiście, po jakimś czasie dochodzili do siebie... A może Morse coś wypił? Piwa z pewnością nie, gdyż otwarte puszki były pełne. Nagle Lewis poczuł się odpowiedzialny za inspektora. W pokoju było gorąco, ą jesienne słońce odbijało się od szyb w oknach sypialni. – Może coś panu przynieść, sir? – Yhm. Koszulę flanelową, mydło i ręcznik. Chryste, Lewis, wasza żona ma rację. Nigdy już nie będę jadł frytek prosto z talerza. Kwadrans później zdziwiony sierżant opuścił mieszkanie Morse’a. Był przygnębiony i byłby chyba jeszcze bardziej, gdyby znalazł się z powrotem w sypialni Morse’a i usłyszał, jak inspektor mówi do siebie i przytakuje za każdym razem, kiedy zgadza się z tym, co przed chwilą powiedział. – A teraz, panie i panowie, przedstawię wam moją pierwszą hipotezę, która jest, jak sądzę, najbardziej prawdopodobna ze wszystkich. Głosi ona mianowicie, że morderca mieszka w północnym Oxfordzie. Powiecie, że hipoteza ta jest śmiała, i zgodzę się z wami. Dlaczego morderca nie miałby mieszkać w Didcot, Sidcup czy nawet w Northampton? Dlaczego akurat w północnym Oxfordzie? Dlaczego nie bliżej, w centrum Oxfordu? Mogę wam tylko przypomnieć, że jest to hipoteza, daleko idące przypuszczenie. Jest to teoria, którą należałoby przyjąć (lub odrzucić) w oparciu o fakty, a nie jakieś tam bajki. „Im Anfang war die Hypothese”, jak mawiał Goethe. Proszę również, abyście zważyli, że jestem detektywem. Tak, jestem detektywem. Detektyw jest wyczulony na zbrodnię – wyczuwa ją, a przynajmniej powinien ją wyczuwać, jeszcze zanim ją wykryje. Są pewne argumenty przemawiające za północnym Oxfordem. A nawet jeśli się mylę, nie przyniesie to żadnej szkody naszemu śledztwu. Wysuwam hipotezę, czyli przypuszczenie, założenie. Już o tym wspomniałem. Na czym to stanąłem? A, tak. Chciałbym, żebyście przyjęli moją hipotezę chociażby na wiarę. Morderca mieszka w północnym Oxfordzie.
Teraz mówię o faktach i nie rozczaruję was. Arystoteles sklasyfikował zwierzęta, o ile pamiętam, dzieląc je na podgrupy i właśnie takiego podziału dokonamy. Arystoteles, ten wielki człowiek, podzielił wszystko na gatunki, podgatunki, rodzaje... – Morse zaczynał się plątać – rodzaje, gatunki, podgatunki i tak dalej, aż doszedł do... do czego właściwie doszedł? – Do charakterystycznych dla danych gatunków cech – to brzmiało już lepiej. Ja również dokonam podziału. Oxford liczy, powiedzmy, X mieszkańców. Następnie załóżmy, że nasz morderca jest mężczyzną. Dlaczego czynimy takie założenie? Ponieważ, drodzy państwo, zamordowana dziewczyna została zgwałcona. To fakt i na procesie przedstawimy niezbite dowody, uzyskane od ekspertów medycyny sądowej. Jak więc powiedziałem, morderca jest mężczyzną. W takim razie możemy podzielić naszła liczbę X przez, powiedzmy... no... cztery, zostawiając na boku kobiety i dzieci. Teraz spytacie, czy możemy dokonać dalszego podziału. Możemy. Spróbujmy odgadnąć wiek mordercy. Ja umieszczam go – nie jestem tego pewien i być może zarzucicie mi, że formułuję podhipotezę – w grupie wiekowej od trzydziestu pięciu do pięćdziesięciu lat. Są pewne powody... – Morse postanowił, że je pominie. Nie byty może zbyt przekonujące, ale „zamierzał podeprzeć nimi hipotezę. – Tak więc, idąc dalej, możemy podzielić naszą liczbę X przez dwa. Wydaje się, że to dość sensowne. Co jeszcze możemy przypuścić? Uważam – z powodów, które być może nie zostaną przyjęte przez wszystkich – że nasz podejrzany jest żonaty. Morse czuł, że brakuje mu pewności siebie. Ale dalej droga stawała się już lepiej widoczna: mgła unosiła się i rozpływała pod wpływem promieni słonecznych. Morse zaczął mówić z werwą: – Oznacza to, że nasza liczba X znowu maleje. Jednakże ogniskowa naszej camera hypothetica nie skupia się jeszcze na konkretnej osobie. Ale chwileczkę! Nasz podejrzany lubi wypić. Jest to z pewnością jedno z naszych ważniejszych spostrzeżeń, które znacznie zwiększa prawdopodobieństwo prawdziwości naszych twierdzeń. Sprawa, którą omawiamy, wiąże się z „Czarnym Księciem’’, gdzie zagląda się nie po to, by porozmawiać z inspektorem skarbowym. Morse opadł z sił. Czuł w chorej stopie bolesne pulsowanie, a w głowie miał mętlik. Wszystko przez tę aspirynę. Zamknął oczy i kontynuował bezgłośnie swój monolog. Podejrzany z pewnością figuruje na liście osób z najwyższym ilorazem inteligencji. Jennifer nie zakochałaby się przecież w jakimś nadętym bufonie. Ten list... Tak, to bystry, wykształcony facet. O ile, oczywiście, on jest jego autorem. O ile, o ile... Idźmy dalej. Gdzie jest teraz nasz X. Musi być atrakcyjny dla kobiet. Któż wie, co pociąga te piękne istoty? No, ale do rzeczy. Trzeba dalej klasyfikować. Samochody! Na Boga! Zupełnie zapomniałem o samochodach. Nie każdy posiada samochód. Jakie przyjął kryteria? Nieważne, trzeba klasyfikować. Chwileczkę – czerwony samochód. – Dreszczyk emocji. – Zaraz, zaraz... To dopiero będzie odkrycie. – X odpływał powoli, aż w końcu znikł zupełnie. Ból ustępował. – Jak dobrze... prawie już... dobrze. O szesnastej obudziło Morse’a kołatanie do frontowych drzwi. Kiedy po chwili ciekawski Lewis wsunął głowę do sypialni, ujrzał Morse’a bazgrającego coś zapamiętale. Zapewne podobnie musiał wyglądać Colendge, który tuż po przebudzeniu zapisywał w pośpiechu Kubla Khana. – Usiądźcie, Lewis. Cieszę się, że was widzę – rzekł Morse, nie przerywając pisania jeszcze przez dwie czy trzy minuty. W końcu spojrzał na sierżanta. – Lewis, chcę zadać wam kilka pytań. Nie odpowiadajcie od razu. Zastanówcie się i odpowiedzcie w miarę inteligentnie. Przypuszczam, że będziecie zgadywać. W każdym razie postarajcie się.
„A niech to” – pomyślał Lewis. – Ilu mieszkańców liczy północny Oxford? – Co pan nazywa „północnym Oxfordem”, inspektorze? – Ja zadaję pytania, wy odpowiadacie. Zastanówcie się, co może być pomocnym Oxfordem. Powiedzmy, że Summertown i to co powyżej. No więc? – Mógłbym się dowiedzieć. – Do diabła, możecie chyba zgadnąć?! Lewis poczuł się nieswojo. Dobrze, że tylko trzy puszki piwa zostały opróżnione. Postanowił strzelać. – Dziesięć tysięcy – powiedział z pewnością i determinacją człowieka, któremu kazano dwa dodać do dwóch. Morse wziął czystą kartkę papieru i napisał na niej liczbę. – Jaki odsetek stanowią mężczyźni? Lewis przechylił się do tyłu i zapatrzył w sufit z miną eksperta od statystyki. – Około jednej czwartej. Morse umieścił drugą liczbę dokładnie pod pierwszą: 2500 – Ilu z nich jest między trzydziestym piątym a pięćdziesiątym rokiem życia? Lewis pomyślał, że w północnym Oxfordzie jest dość dużo emerytów i dość dużo właścicieli jakichś posiadłości. – Około połowy, nie więcej – odpowiedział. Trzecią zanotowaną liczbą było 1250. – Ilu z nich jest żonatych? Lewis zastanowił się i odparł: – Pewnie większość z nich. Czterech na pięciu, inspektorze. Morse starannie zanotował wynik ostatniej kalkulacji: 1000 – Ilu z nich regularnie wychodzi z domu na drinka? Mam na myśli takie miejsca, jak puby, kluby. Lewis pomyślał o mieszkańcach swojej ulicy. Nie tak dużo. Jego najbliżsi sąsiedzi nie wychodzili wcale. Zastanowił się, jak to jest ze wszystkimi mieszkańcami. Interesujące. – Około połowy. Morse przejrzał swoje dane i przeszedł do następnego pytania. – Pamiętacie list, który dostaliśmy? Lewis przytaknął. – Jeśli się nie pomyliliśmy, to czy nie mamy do czynienia z wysoce inteligentnym człowiekiem? – Za dużo tych „jeśli”, nie uważa pan, inspektorze? – Słuchajcie no, Lewis. List został napisany przez faceta, którego szukamy. Wbijcie to sobie do głowy. Był to poważny błąd z jego strony, gdyż dla nas ten list stanowi najcenniejszą wskazówkę. Za coś nam w końcu płacą. Mamy postępować według wskazówek. Morse nie mówił przekonująco, ale Lewis grzecznie się z nim zgodził. – Więc? – zapytał inspektor. – Więc co, sir? – Czy ten facet jest inteligentny?
– Bardzo. – Czy wpadlibyście na pomysł napisania takiego listu? – Ja? Nie, sir. – A jesteście przecież inteligentni, prawda, sierżancie? Lewis wzruszył ramionami, wziął głęboki wdech i postanowił nie zaprzeczać. – Muszę przyznać, że mieszczę się w grupie osób więcej niż przeciętnie inteligentnych, która stanowi piętnaście procent populacji. – To się chwali! A nasz znajomy? Pamiętajmy, że wie on nie tylko, jak należy poprawnie pisać te wszystkie skomplikowane słowa, ale również wie, jakie można w nich popełnić błędy. – Należy do czołówki – pięć procent najinteligentniejszych. Morse zanotował kolejną liczbę. – Jaki procent mężczyzn w wieku średnim cieszy się powodzeniem wśród kobiet? Głupie pytanie. Morse zauważył rozbawienie w oczach Lewisa. – „Wecie, o co mi chodzi. Niektórzy mężczyźni nie mają wzięcia u kobiet. Lewis nie wyglądał na przekonanego. – Wiem co nieco o tych podtatusiałych Romeach. Wszyscy jesteśmy podtatusiałymi Romeami. Ale niektórzy mężczyźni są bardziej atrakcyjni niż pozostali. Mam rację? – zapytał Morse. – Niezbyt wiele kobiet gustuje we mnie, sir. – Nie o to pytam! Powiedzcie coś do rzeczy! Lewis kontynuował swoją statystykę. – Połowa? Jakieś trzy piąte. – Jesteście pewni? Wcale nie był pewien. – Tak. Następna liczba. – Ilu mężczyzn z tej grupy wiekowej ma samochód. – Dwóch na trzech. Morse zapisał nową liczbę. – Jeszcze jedno pytanie. Ilu ludzi ma czerwone samochody? Lewis podszedł do okna i zaczął obserwować ruch uliczny. Liczył. Dwa czarne, jeden beżowy, jeden granatowy, dwa białe, jeden zielony, jeden żółty, jeden czarny. – Jeden na dziesięć, sir. Morse przez kilka ostatnich minut okazywał wzrastające podniecenie. – Phi! Kto by w to uwierzył? Lewis, jesteście genialni! Lewis podziękował za komplement i zapytał, w jaki sposób objawił się jego geniusz. – Szukamy mężczyzny, mieszkańca północnego Oxfordu, wykształconego, może nawet wykładowcy uniwersyteckiego, w wieku od trzydziestu pięciu do pięćdziesięciu lat i, jak mi się wydaje, posiadającego nieco uroku osobistego. Z pewnością jest to ktoś, w kim mogłyby się zakochać młode dziewczyny. No i ma samochód, a ściślej – czerwony samochód. – Przypuszczam, że takich mężczyzn jest wielu. – Cóż, jeśli nawet trochę błądzimy, założę się, że człowiek, którego szukamy, ma większość tych cech. I możecie mi wierzyć Lewis, że niewielu mężczyzn mieści się w tej charakterystyce. Proszę spojrzeć. Morse podał Lewisowi kartkę papieru z następującymi zapiskami: północy Oxford? 10000
mężczyźni? 2500 35-50? 1250 żonaci? 1000 pijący alkohol? 500 najwyższy iloraz inteligencji? 25 urok osobisty? 15 samochód? 10 czerwony samochód? 1 Lewis czuł się odpowiedzialny za te rachunki. Stanął przy oknie i w gasnącym świetle dnia zobaczył dwa czerwone samochody, jadące jeden za drugim. Ile ludzi rzeczywiście mieszka w pomocnym Oxfordzie? Czy on sam rzeczywiście należy do tych 15%, czy raczej do grupy 25%? „Jestem pewien, sir, że moglibyśmy sprawdzić większość tych liczb – Lewis starał się nie ujawniać swoich podejrzeń. – Chyba nie będzie to takie łatwe. Potrzebowalibyśmy...” Przyszło mu na myśl, że należałoby zastosować do danych pewne prawa statystyki. Trzeba uszeregować poszczególne kategorie i zredukować je do logicznego ciągu. Nie pamiętał dokładnie, jak powinno to wyglądać, wiedział jednak, że nie wymyślono tych reguł tylko dla zabawy. Morse wydobrzeje za dzień lub dwa. Lepiej będzie, jeśli zatroszczy się o niego i dostarczy mu rozrywki najlepiej, jak umie. A jeśli w tym wszystkim jest jakaś logika? Spojrzał jeszcze raz na kartkę papieru, a kolejny czerwony samochód przejechał ulicą. Było tam dziewięć znaków zapytania. Spojrzał ponuro na ulicę i odliczył kolejnych dziesięć samochodów. Tylko jeden czerwony! Północny Oxford był oczywiście największą niewiadomą, ale ten facet musiał przecież gdzieś tutaj mieszkać. Może wcale nie jest taki sprytny, jak Morse przypuszczał. Spojrzał na kartkę jeszcze raz. Następnym orzechem do zgryzienia jest list. Oczywiście pod warunkiem, że napisał go morderca? – Co o tym myślicie, Lewis? – Może warto spróbować? – Ilu ludzi potrzebujecie? – Najpierw musimy trochę pomyśleć. – Co macie na myśli? – Lokalne władze mogłyby nam dużo pomóc. Na początek wzięlibyśmy aktualną listę mieszkańców. – Macie rację. Musimy wszystko przemyśleć, nim zaczniemy działać. – O tym właśnie pomyślałem, sir. – No więc? – Możemy zabrać się do pracy rano, jeśli czuje się pan na siłach, sir. – Albo od razu, jeśli czujecie się na siłach. – Sądzę, że możemy przystąpić do rzeczy już teraz. Lewis zadzwonił do dawno niewidzianej małżonki, po czym spędził z Morsem następne dwie godziny, omawiając plan działania. Tuż po jego wyjściu Morse sięgnął po telefon stojący przy łóżku i prawie natychmiast połączył się z nadinspektorem, którego zastał jeszcze w biurze. Pół godziny później, rozmawiając wciąż przez telefon, Morse przeklinał w duchu siebie za to, że zapomniał zmienić dyspozycje.
Rozdział 13
Sobota, 9 października Tego ranka Bernard Crowther siedział przy swoim biurku we frontowym pokoju i czytał Miltona. Nie czuł jednak przy tym radości i zadowolenia, mimo iż zwykle właśnie te uczucia towarzyszyły lekturze. W tym semestrze prowadził zajęcia na temat „Raju utraconego”. Czuł jednak, że pomimo gruntownej wiedzy, jaką posiadał na ten temat, musi jeszcze trochę popracować. Margaret pojechała autobusem do Summertown na zakupy i jego samochód stał przed domem, ponieważ o dwunastej miał po nią pojechać. Dzieci były Bóg wie gdzie. Usłyszawszy dzwonek do drzwi, poczuł zadowolenie, gdyż rzadko kiedy ktoś ich odwiedzał. Otworzył drzwi. – Cześć, Peter. Co za niespodzianka. Wejdź, wejdź. Peter Newlove i Bernard byli bliskimi przyjaciółmi od wielu lat. Zaczęli pracować w Lonsdale College w tym samym czasie i od tamtej pory datowała się ich przyjaźń. – Co cię tu sprowadza? Nieczęsto mamy przyjemność widzieć ciebie tutaj, w północnym Oxfordzie. Myślałem, że w sobotnie poranki grywasz w golfa. – Za zimno dzisiaj na grę. W ciągu ostatnich dwóch dni bardzo się ochłodziło. Pogoda stała się zdecydowanie bardziej jesienna. Dni były ponure i nieprzyjemne. Peter usiadł. – W sobotnie ranki też pracujesz, Bernard? – zapytał. – Przygotowuję się na następny tydzień. Peter spojrzał na biurko. – Aha. „Raj utracony”, księga I. Pamiętam to. Robiliśmy to na specjalizację. – Na pewno czytałeś to od tamtego czasu? Peter zacytował z pamięci fragment poematu. – Co ty na to? – Bardzo dobrze – odpowiedział Bernard, wyglądając przez okno. Zauważył, że szron na jego wąskim trawniku jeszcze nie stopniał. – Czy wszystko w porządku, Bernardzie? – spytał Peter. – Oczywiście, że wszystko w porządku. Dlaczego pytasz? Peter jednak był święcie przekonany, że nie wszystko jest w porządku. – Och, nie wiem. Wydawałeś się trochę zdenerwowany w środę wieczorem. Uciekłeś stamtąd jak królik zaraz po kolacji. – Zapomniałem, że Margaret przyjdzie później, więc dzieci czekałyby pod domem. Czy to było aż tak widoczne? – Nie. Nie tak bardzo. Po prostu cię obserwowałem. To wszystko. Kiedy razem piliśmy, wydawałeś mi się inny niż zwykle. Myślałem, że to pogoda wpływa na ciebie tak źle. Bernard nic na to nie odpowiedział. – Wszystko w porządku z tobą i Margaret? – kontynuował Peter. – Och tak, w porządku. À propos, muszę po nią pojechać o dwunastej. Która jest teraz godzina? – Jedenasta trzydzieści – powiedział Peter i wstał.
– Nie, nie odchodź. Zdążymy jeszcze wypić drinka. Co sobie życzysz? Whisky? – Może być. Bernard podszedł do kuchni, aby przynieść szklanki. Peter stanął przy oknie i spojrzał na wąską ulicę. Biało-niebieski wóz ze zgaszonymi światłami i napisem POLICJA na drzwiach zaparkował po drugiej stronie ulicy, przed drugim czy trzecim domem po lewej. Nie było go tam, kiedy Peter przyjechał. Gdy tak patrzył, jakiś konstabl w czapce z otokiem w szachownicę wychodził właśnie przez furtkę. Kobieta w średnim wieku szła obok i coś do niego mówiła, wskazując w różne strony. Ciągle mówiła i gestykulowała. Czy wskazywała na dom Bernarda? Konstabl trzymał kartkę i było widać, że sprawdza jakieś nazwiska. Bernard wszedł do pokoju, niosąc na tacy drinki. – Wygląda na to, że na twojej ulicy mieszkają jacyś przestępcy, Bernardzie. – Co powiedziałeś? – rzekł Bernard, unosząc gwałtownie oczy. – Czy policja zawsze jest tutaj taka dociekliwa? Peter nie zdążył powiedzieć nic więcej. Dwukrotnie zadzwonił dzwonek przy drzwiach i Bernard poszedł je otworzyć. Stanął twarzą w twarz z młodym konstablem. – Czym mogę służyć? – Sądzę, że może mi pan pomóc. To zajmie tylko kilka minut. Czy to pański samochód? – Wskazał na czerwonego mini morrisa 1100 stojącego przed domem. – Tak. – To tylko rutynowa kontrola, proszę pana. Ostatnio skradziono wiele samochodów. Policjant zanotował coś w swoim notesie. – Czy pamięta pan numer rejestracyjny? Bernard mechanicznie wyrecytował numer. – A więc w porządku. Zgadza się. Czy ma pan pod ręką kartę rejestracyjną? – Czy to konieczne? – No cóż, raczej tak. Chyba nie sprawi to panu wielkiego kłopotu, a my staramy się zawsze sprawdzać wszystko dokładnie. Peter słyszał tę rozmowę przez otwarte drzwi i czuł się dziwnie zmartwiony. Bernard wszedł do środka i zaczął przeszukiwać biurko. – Gdzie, do diabła, Margaret... sprawdzają samochody, Peter. To zajmie tylko minutę. Był blady. Nie mógł znaleźć dokumentów. – Przykro mi, proszę pana – powiedział. Niech pan przyjdzie za chwilę, dobrze? – Proszę się nie martwić tym, że nie może pan znaleźć karty. Prosiłbym tylko o podstawowe informacje. – Co chciałby pan wiedzieć? – Nazwisko? – Bernard, Michael Crowther. – Wiek? – Czterdzieści jeden lat. – Żonaty? – Tak. – Dzieci? – Dwoje.
– Zawód? – Wykładowca. – To już prawie wszystko – powiedział policjant i zamknął notes. – Jeszcze tylko jedna rzecz. Czy ostatnio zostawiał pan swój samochód otwarty? Czy jest teraz zamknięty? – Nie sądzę. – Zdaje pan sobie chyba sprawę, że to jest zachęta dla złodziei? – Oczywiście, ma pan rację. Będę o tym pamiętał. – Czy często korzysta pan z samochodu? – Niewiele. Trochę jeżdżę po Oxfordzie. – Czy na drinka jedzie pan samochodem? Peter zrozumiał, o co chodzi. Przecież Bernard prowadził, kiedy wypił. – Nie, niezbyt często – odpowiedział Bernard. – Zwykle chodzę do „Fletcher’s”. To blisko. – A czy wybierając się do baru poza Oxfordem, nie jedzie tam pan swoim samochodem? – Obawiam się, że tak – rzekł Bernard wolno i bezradnie. – No cóż, proszę nie pić za dużo, kiedy pan prowadzi. Konstabl rozejrzał się szybko po pokoju, zauważając przy tym dwie szklanki whisky. Nic jednak nie powiedział i poszedł ku drzwiom. Gdy do nich doszedł, zatrzymał się. – Nie wie pan przypadkiem, czy ktoś jeszcze na tej ulicy ma czerwony samochód? „Czerwony samochód? Czerwony samochód? Jego był chyba jedyny.” – Dziękuję za pomoc. Proszę się nie martwić – rzekł policjant i wyszedł. Peter zauważył, że konstabl nie poszedł pytać innych mieszkańców ulicy, lecz skierował się prosto do radiowozu i odjechał. Około dziesięciu minut później, jadąc do Woodstock, Peter Newlove pomyślał, że to cudownie nie mieć żony. Ta sama kobieta przez 30,40,50 lat! To nie dla niego. Nie mógł sobie wyobrazić biednego, starego Bernarda leżącego w łóżku Margaret. Jednak gdy pomyślał o nagiej Gaye, mocniej przycisnął pedał gazu. Niezwykle podekscytowany konstabl McPherson pospiesznie wjechał na dziedziniec posterunku policji, gdzie wcześniej tego samego dnia widział Morse’a, który kuśtykał po podwórzu podtrzymywany przez dwóch krzepkich pomocników. McPherson czuł się tak, jak gdyby właśnie wygrał los na loterii. Jego podniecenie wzrastało w miarę oddalania się od północnego Oxfordu. Jego kariera utknęła w martwym punkcie. Ostatnie dwa lata były pełne marazmu. Nie aresztował żadnego ważnego przestępcy, nie był świadkiem żadnego poważniejszego naruszenia prawa. Ale ten dzień będzie należał do niego! Zbliżając się do zakrętu na Banbury Road, uruchomił syrenę i światła na dachu. Czuł zadowolenie, widząc ustępujące przed nim samochody. Czuł się bardzo ważny. Wchodząc do budynku mieszczącego posterunek, McPherson zastanawiał się, czy powinien pójść ze swoimi notatkami do Lewisa czy do inspektora. Ta druga możliwość wydała mu się lepsza, więc skierował się w stronę biura Morse’a i zapukał. – Wejść – rozległo się zza drzwi. Policjant wszedł. – Co mogę dla was zrobić, konstablu? McPherson zrelacjonował wszystko ze zdumiewającą dokładnością. Morse pogratulował mu
dobrze wykonanej pracy. Mimo zadowolenia z powodu gratulacji McPherson z zaskoczeniem spostrzegł, że Morse nie wykazuje większego zainteresowania jego rewelacjami. Ale on wykonał swoją pracę, i to wykonał dobrze. – Proszę mi wybaczyć, że nie wstaję, ale – Morse uścisnął rękę McPhersona – to nie przejdzie niezauważone, proszę mi wierzyć. Po wyjściu konstabla Morse siedział cicho, rozmyślając przez kilka minut. McPherson byłby rozczarowany, gdyby wiedział, że Bernard Crowther zatelefonował do Morse’a za piętnaście dwunasta, chcąc coś zeznać. Crowther upierał się, że przyjdzie sam na posterunek i że w żadnym wypadku policja nie powinna po niego przyjeżdżać. Morse zgodził się na to, a Bernard obiecał, że przyjedzie na miejsce o czternastej trzydzieści. Na pierwszy rzut oka Morse ocenił Crowthera jako przyjemnego, choć – co było bardzo widoczne – nieco nerwowego człowieka; miał w sobie jednak jakiś urok i godność. Był typem naukowca w średnim wieku, który mógł być atrakcyjny dla niektórych dziewcząt. – Niech pan zrozumie, inspektorze. Nigdy w życiu nie bytem na posterunku i nie jestem obeznany z procedurą policyjną, więc spisałem na kartce to, co mam do powiedzenia.
Rozdział 14 Sobota, 9 października „W środę dwudziestego dziewiątego września o godzinie osiemnastej czterdzieści pięć opuściłem mój dom na Southampton Road. Pojechałem do ronda na północnym krańcu Banbury Road, gdzie skręciłem w lewo i przejechałem 400 jardów do ronda na północnym końcu Woodstock Road. Tam zjechałem z szosy A-40 i pojechałem drogą na północ do Woodstock. Zapadł zmierzch, więc włączyłem światła. Mimo półmroku zauważyłem dwie dziewczyny stojące na skraju drogi przy samoobsługowej stacji benzynowej. Jedna z nich była atrakcyjną blondynką ubraną w białą bluzkę i krótką spódniczkę. Miała płaszcz przewieszony przez rękę. Druga dziewczyna stała kilka jardów od szosy i była odwrócona do mnie plecami. Miała kilka cali wzrostu więcej niż jej koleżanka i była brunetką. Muszę być z Panem szczery. Blondynka stanowiła rzadką kombinację piękna i inteligencji. Często pozwalałem sobie na romantyczne marzenia na jawie, nawet czysto erotyczne marzenia. Wyobrażałem sobie, że podrywam jakąś niebywale atrakcyjną kobietę, łączącą w sobie mądrość i piękno. W tych wyobrażeniach moje pierwsze nieśmiałe próby prowadziły stopniowo, lecz nieuchronnie do najbardziej wyszukanych rozkoszy. Nie powinienem czuć się z tego powodu winny ani przepraszać za to, ale mówiąc z całą uczciwością, tak się czuję. Przechyliłem się, otworzyłem drzwi samochodu i powiedziałem, że jadę do Woodstock. Blondynka ucieszyła się i zawołała przyjaciółkę, po czym usiadła obok mnie. Jej koleżanka zajęła miejsce z tyłu. Rozmowa była banalna i rozczarowująca. Blondynka wciąż powtarzała, że to szczęście, iż się zatrzymałem, ponieważ uciekł im autobus. Mówiła z typowym oxfordzkim akcentem. Dziewczyna z tyłu odezwała się tylko raz, pytając o godzinę, a gdy minęliśmy bramę pałacu Blenheim, powiedziała, że już chyba dojechaliśmy. Wysadziłem je, gdy tylko znaleźliśmy się na głównej ulicy, ale nie zauważyłem, dokąd one poszły. Sądziłem, że chciały spotkać się ze
swoimi chłopakami. I to już wszystko. To, co napisałem, jest sprawozdaniem z wypadków, które, jak sobie uświadamiam, zakończyły się później zamordowaniem jednej z dziewcząt. Jestem świadomy, że moje zeznanie może niewiele pomóc w pańskim śledztwie. Jednocześnie sądzę, że moje oświadczenie może nasunąć Panu dwa pytania: dlaczego jechałem do Woodstock i dlaczego nie zwierzyłem się Panu wcześniej. Postaram się na nie odpowiedzieć. Mam również nadzieję, że to, co mam do powiedzenia, policja zachowa dla siebie, ponieważ niewinni ludzie zostaliby zranieni, jeśli to oświadczenie podano by do publicznej wiadomości. Przez ostatnich sześć miesięcy miałem romans. Spotykaliśmy się regularnie raz w tygodniu, prawie zawsze w środowe wieczory, kiedy moja żona i dzieci wyjeżdżały z domu. Tego wieczora jechałem, aby spotkać się z nią w bocznej bramie pałacu Blenheim o godzinie 19.15. Zaparkowałem samochód przed hotelem „Bear” i poszedłem tam. Czekała. Spacerowaliśmy w ogrodach Blenheim – to były piękne chwile, mimo iż groziło nam, że zobaczą nas ludzie z Oxfordu, którzy jadali w Woodstock. Nie mogę powiedzieć nic więcej na temat mojej towarzyszki. Przeczytałem wiadomość o tym morderstwie i widziałem w telewizji inspektora Morse’a proszącego o kontakt ludzi mogących pomóc w śledztwie. Chciałbym, by Pan wiedział, że miałem zamiar zatelefonować, czekałem nawet przed budką telefoniczną na Southdown Road przez parę minut tego samego wieczora. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłem. Po dzisiejszej wizycie konstabla uświadomiłem sobie, że jesteście blisko mnie i uznałem, iż najlepiej zrobię, jeśli przekażę wam od razu swoje oświadczenie. Powiedziałem żonie o tych bzdurach, które wygadywał konstabl na temat skradzionych samochodów i wspomniałem, że pojadę na posterunek w tej sprawie. Uczyniłbym wszystko, byle tylko jej nie zranić (jest jednak prawdopodobne, że już ją zraniłem). Będę więc bardzo wdzięczny, jeśli wszystkie nieistotne z punktu widzenia śledztwa fakty pozostaną tajemnicą. Jest mi przykro z powodu dodatkowej pracy, której przysporzyłem, jak i z powodu mojego egoistycznego i tchórzliwego zachowania. Z uszanowaniem Bernard Michael Crowther” Morse przeczytał oświadczenie powoli. Kiedy skończył, spojrzał na siedzącego naprzeciwko Crowthera. Następnie jeszcze raz spojrzał na oświadczenie, po czym przeczytał je powtórnie. Potem przechylił się do tyłu w swoim czarnym skórzanym fotelu, ostrożnie uniósł swoją chorą, zawiniętą stopę, położył ją na lewym kolanie i zaczął masować. – Zraniłem sobie stopę, panie Crowther. – Doprawdy? Przykro mi to słyszeć. Moi przyjaciele lekarze mówią, że stopy i ręce są najbardziej narażone na urazy. Miał przyjemny głos i miły sposób bycia. Morse spojrzał mu prosto w oczy. Przez kilka sekund żaden z nich nie mrugnął i inspektor ocenił, że ma do czynienia z człowiekiem uczciwym. Nie mógł jednak powstrzymać rozczarowania. Tak jak konstabl McPherson, sądził, że trafiła mu się wielka wygrana, a tymczasem nic z tego nie wyszło. – Tak – podjął rozmowę. – Nie będę spacerował po parku Blenheim tej nocy. – Ani ja – powiedział Bernard. – Myślę, że to bardzo romantyczne mieć romans.
– To brzmi w pana ustach bardzo szorstko. – A czy nie było tak? – Prawdopodobnie tak. – Czy wciąż się pan z nią widuje? – Nie. Mój romans jest już skończony. Mam taką nadzieję. – Czy widział ją pan od tamtej pory? – Nie. Wszystko skończone. Tak jest lepiej. – Czy ona wiedziała, że podwiózł pan te dwie dziewczyny? – Tak. – Czy nie ma panu za złe tego zerwania? – Przypuszczam, że trochę tak. – A co z panem? – Prawdę mówiąc, to dla mnie wielka ulga. Nie jestem Casanovą i nienawidziłem tych kłamstw. – Rozumie pan oczywiście, że bardzo by pomogło, gdyby ta młoda pani... a tak przy okazji, czy jest młoda? Po raz pierwszy Bernard zawahał się. – Dość młoda. – Gdyby ta pani – kontynuował Morse – pojawiła się i potwierdziła pańskie oświadczenie... – Tak. Wiem, że to by pomogło. – Ale nie chce pan tego? – Lepiej, żeby pan mi nie uwierzył, niż wciągać ją w to. – Nie zamierza mi pan powiedzieć, kim ona jest? Mogę obiecać panu, że sam się tym zajmę i że nikt się niczego nie dowie. Bernard potrząsnął głową. – Przykro mi, ale nie mogę tego zrobić – powiedział. – Zdaje pan sobie sprawę, że mogę rozkazać ją znaleźć – powiedział Morse. – Nie mogę panu w tym przeszkodzić. – Nie, nie może pan. Morse przesunął stopę ostrożnie z powrotem na poduszkę umieszczoną pod biurkiem. – Panie Crowther, mam prawo przypuszczać, że nie ujawniając personaliów tej osoby, chce pan ukryć jakieś ważne fakty. Bernard nic nie odpowiedział – Czy ona jest mężatką? – indagował Morse. – Nie zamierzam o niej mówić – powiedział cicho Crowther. Morse wyczuł w nim stalową wolę. – Czy pan sądzi, że mogę ją znaleźć? – zapytał. Stopa zabolała go mocno, więc uniósł ją. „Och, do diabła, jeśli ta panienka lubiła, żeby Crowther pieścił ją pod drzewami, to co to mnie obchodzi” – pomyślał. Bernard nie odpowiadał. Morse zmienił taktykę. – Pan rozumie, że ta druga dziewczyna mogłaby udzielić nam ważnych informacji. Jak pan sądzi, dlaczego nie odezwała się? – Nie wiem.
– Czy zna pan jakieś powody takiego postępowania? Bernard znał, ale nie potrafił wyrazić słowami swoich myśli. – Zna pan czy nie, panie Crowther? Czy to mógłby być ten sam powód, który powstrzymywał pana od zgłoszenia się na posterunek? Bernard skinął głową twierdząco. – Mogłaby nam powiedzieć – ciągnął Morse – kim był chłopak Sylwii Kaye, gdzie Sylwia zamierzała się z nim spotkać i co chcieli robić. Mogłaby nam bardzo pomóc. – Odniosłem wrażenie, że nie znały się zbyt dobrze. – Dlaczego pan tak twierdzi? – powiedział Morse gwałtownie. – No cóż. Niewiele ze sobą rozmawiały. Wie pan, jakie są dziewczęta, o czym myślą i co robią. Muzyka, tańce, dyskoteki, chłopcy. One nie rozmawiały dużo ze sobą, to wszystko. – Nie usłyszał pan jej imienia? – Nie. – Niech pan spróbuje przypomnieć sobie, czy Sylwia zwróciła się do niej po imieniu. – Powiedziałem już panu wszystko, co pamiętam. – Może Betty, Carole, Diana, Evelyn...? Bernard siedział w milczeniu. – Gaye, Heather, Iria, Jennifer? Morse nie dostrzegł żadnej zmiany w oczach Crowthera. – Czy miała ładne nogi? – zapytał – Nie tak ładne jak ta druga. – Zauważył pan to? – Co pan sobie myśli? Przecież siedziała obok mnie. – Jakieś erotyczne fantazje? – Tak – powiedział Crowther w nagłym przypływie szczerości. – To nic takiego, to nie jest przestępstwo – westchnął Morse. – W innym przypadku wszyscy siedzielibyśmy za kratkami. Morse zauważył, że na krótko uśmiech zagościł na wargach Crowthera. Ten człowiek mógł być atrakcyjny dla niektórych kobiet. – O której godzinie wrócił pan do domu? – Około dwudziestej czterdzieści pięć. – Czy zawsze wracał pan o tej porze? – Tak. – Czyli była to godzina na tydzień? – Niewiele więcej. – Czy było warto? – Wtedy tak mi się wydawało. – Czy zaszedł pan wtedy do „Czarnego Księcia?” – Nigdy tam nie byłem – odparł stanowczo Crowther. Morse znowu spojrzał na oświadczenie i zwrócił uwagę na piękny charakter pisma. Żałował, że będzie musiał przepisać to na maszynie. Wypytywał Crowthera przez następne pół godziny i skończył około szesnastej. – Obawiam się, że będziemy musieli zatrzymać pana samochód na jakiś czas.
– Tak? – zapytał zaskoczony Crowther. – Tak. Może coś znajdziemy. Nasi pracownicy potrafią dokonywać cudów. Morse podniósł się z fotela i poprosił o podanie kul. – Obiecuję panu jedną rzecz – rzekł inspektor. – Postaram się nie mieszać do tego pańskiej żony. Jestem pewien, że coś pan wymyśli, jest pan przecież do tego przyzwyczajony, nieprawdaż? Morse pokuśtykał za Crowtherem i polecił sierżantowi, aby ściągnął jakiś samochód. – Niech pan zostawi kluczyki u mnie – powiedział. – Powinien pan dostać samochód z powrotem na początku przyszłego tygodnia. Crowther musiał jeszcze poczekać kilka minut, nim został odprowadzony do radiowozu. Morse obserwował go z mieszanymi uczuciami. Czuł satysfakcję z przebiegu rozmowy i musiał teraz wszystko przemyśleć. Zaprowadzono go do samochodu Crowthera. Drzwi były otwarte. Z trudem usiadł na przednim siedzeniu. Ostrożnie umieścił swoje nogi w samochodzie i wyciągnął je tak daleko przed siebie, jak to było możliwe. Przymknął oczy i wyobraził sobie nogi Sylwii Kaye. Długie, opalone, okryte krótką spódniczką. Pomyślał, że mogła odchylić się do tyłu. – Silne pożądanie – powiedział do siebie. – Słucham pana? – zapytał sierżant stojący przy samochodzie. Dziwnym zbiegiem okoliczności (a może nie był to przypadek?) w kinie „Studio 2” przy Walton Street wyświetlano filmy pornograficzne. Tytuły filmów były takie, aby mogły podniecać nawet najbardziej zblazowanych amatorów seksu na ekranie. Pierwszy film wyświetlano między czternastą i piętnastą. Nosił on tytuł „Duńskie ciasto”. Sądząc jednak z mnogości kobiecych ciał na afiszu, nie był to film o tajnikach sztuki kulinarnej. Natomiast od piętnastej dwadzieścia do siedemnastej w kinie szła główna atrakcja – film zatytułowany „Silne pożądanie”. O siedemnastej widzowie opuszczali kino po seansie, a tymczasem w foyer gromadzili się mężczyźni czekający na następną projekcję. Jeden z oczekujących zazwyczaj chodził na wcześniejszy seans, lecz tym razem musiał zostać dłużej w sklepie firmy „Chalkley i synowie”. Nie uda mu się więc obejrzeć programu dwa razy. Jednak i tak rzadko kiedy filmy dorównywały jego przesadnym oczekiwaniom. Z dala od świateł stał człowiek, który udawał, że sprawdza godziny rozpoczęcia następnych seansów. Starał się nie rzucać w oczy. Był to sierżant przysłany do pomocy inspektorowi Morse’owi. Lewis pomyślał, że sierżant ma całkiem przyjemne zadanie. Podejrzewał, że gdyby Morse nie miał wypadku, sam z chęcią by się go podjął.
Rozdział 15 Poniedziałek, 11 października Weekend skończył się, a liście wciąż spadały z drzew. Morse czuł się podniesiony na duchu, gdyż mógł już pewniej stąpać chorą nogą. Tego ranka doszedł do wniosku, że powinien zamienić kule na laskę. Poprosił McPhersona, by zawiózł go do szpitala Radcliffe na izbę przyjęć. W czasie jazdy wypytywał konstabla, co sądzi o Crowtherze. Jak zachowywał się w domu? Co robił, gdy McPherson go odwiedził? Morse odkrył, że młody konstabl jest zaskakująco inteligentny i spostrzegawczy. W uzyskanych od niego informacjach zawsze potrafił znaleźć coś ciekawego.
– Czy zauważyliście, co on czytał? – Nie, sir. Ale, jak sądzę, były to książki dotyczące literatury. Wie pan – poezja. – Czy miał tam biurko? – Tak. – Czy była tam maszyna do pisania? – Tak. Taka biurowa. Morse nie powiedział już nic więcej. Zakołysał się lekko, przejeżdżając przez wąski podjazd prowadzący do szpitala. Zaparkował samochód w miejscu wydzielonym dla karetek, nie budząc żadnych sprzeciwów portierów. Morse sądził, że wymiana kul na laski będzie prosta, ale okazało się, że się mylił. W świecie pacjentów zdał się panować niewzruszony egalitaryzm, więc Morse musiał zająć miejsce w kolejce i poczekać odpowiednio długo. Siedział na tej samej ławce co poprzednio, przeglądał ten sam stary egzemplarz „Puncha” i był tak samo zniecierpliwiony. Usłyszał też słowa wypowiadane przez tego samego chińskiego lekarza. Lekarza zirytował jakiś chłopiec, który nie potrafił usiedzieć spokojnie. Morse wpatrywał się ponuro w podłogę, gdy nagle uświadomił sobie, że przygląda się nogom przechodzących obok pielęgniarek. Nie były to jednak nogi, których widok mógł przyspieszyć bicie serca, no, może z jednym wyjątkiem. Morse żałował, że nie przyjrzał się całej sylwetce dziewczyny, która miała takie ładne nogi. Przeszła zbyt szybko. Znowu ujrzał tłuste nogi, potem pojawiły się jakieś znośniejsze i ponownie te, które tak mu się spodobały. Zatrzymały się dokładnie przed nim. – Mam nadzieję, że właściwie się panem opiekują. Morse był zaskoczony. Wolno uniósł głowę i zobaczył smutną twarz czarnookiej koleżanki panny Jennifer Coleby. – Pamięta mnie pani? – zagadnął Morse. – A pan? – zapytała dziewczyna. – Jakżebym mógł panią zapomnieć – odparł inspektor, odzyskując pewność siebie. – „Jakaż ona piękna” – Pracuje tu pani? – Jeśli wolno mi tak powiedzieć, inspektorze, z pewnością zadawał pan w swoim czasie o wiele mądrzejsze pytania. Ubranie dobrze na niej leżało. Zresztą Morse zawsze uważał, że strój pielęgniarki jest najbardziej kobiecy. – No, nie sprawdziłem się – powiedział Morse. – Chciałbym z panią porozmawiać, a nie mieliśmy wcześniej ku temu okazji. – Przykro mi, inspektorze, ale nie mogę. Mam obowiązki. – Och – powiedział rozczarowany. – No cóż, proszę zostać choć przez chwilę. Rozumie pani, bardzo chciałbym się z panią zobaczyć. Czy moglibyśmy się spotkać, kiedy skończy pani pracę? – Pracuję do szóstej. – Mógłbym po panią przyjść. – Pójdę tylko do domu, coś szybko zjem, a potem o siódmej... – Ma pani pewnie randkę? – Powiedzmy, że jestem zajęta. – Szczęśliwy człowiek – wymamrotał Morse. – Może jutro?
– Nie. Jutro nie. – W środę? – Morse pomyślał ze smutkiem, że ta wyliczanka nie ma żadnego sensu, ale dziewczyna zaskoczyła go. – Jeśli pan chce, mogę spotkać się z panem w środę. – Naprawdę? Morse zachowywał się jak uczniak. Ustalili, że spotkają się w „Bird and Baby” przy ulicy St. Giles o wpół do ósmej. – Mógłbym panią zabrać z domu – rzekł inspektor – ale myślę, że będzie lepiej, jeśli przyjedzie pani autobusem. – Nie jestem dzieckiem, inspektorze – powiedziała i odwróciła się. – Och, jeszcze chwilę! – zawołał Morse. Podeszła do niego z powrotem. – Nie znam jeszcze pani imienia, panno...? – Panna Widdowson, ale może pan do mnie mówić Sue. – Czy tak mówią do pani tylko przyjaciele? – Nie – odparła.– Wszyscy mnie tak nazywają. Przez pierwszy tydzień pracy nad tą sprawą Morse ufał w swoje zdolności. Od samego początku dochodzenia miał wrażenie, że wie, o co w tym wszystkim chodzi. Wiedział, że będzie musiał trochę popracować, żeby ułożyć wszystkie elementy w całość. Teraz ponownie analizował fakty, starając się zrekonstruować przebieg wydarzeń. Jednak niemożność znalezienia właściwego rozwiązania wywołała w nim przeświadczenie, że obrał zły kierunek. Czasami w przeddzień wyścigów konnych czytał listę dżokejów i koni, zamykał oczy i próbował wyobrazić sobie nagłówki gazet sportowych następnego ranka po gonitwie. Nie odniósł zbyt wielu sukcesów na tym polu, ale wciąż sądził, że jest na dobrej drodze. Uważał siebie za osobę wytrwałą, ale był świadomy tego, że Lewis (siedzący właśnie po przeciwnej stronie stołu) być może uważa go za upartego. Jednakże Lewis o tym nie myślał. Zaprzątały go rozkazy, które właśnie otrzymał. – Czy pan sądzi, że to jest dobra droga? – Wątpię – powiedział Morse. – Ale przecież to nie jest legalne. – Z pewnością nie. – A jednak chce pan, żebym to zrobił? Morse przemilczał to pytanie. – Kiedy? – ponownie zapytał Lewis. – Będziecie musieli wpierw upewnić się, że wyszedł. – W jaki sposób? – Na Chrystusa – Morse przerwał ten ciąg pytań – nie trzymajcie się maminej spódnicy. Pogłówkujcie sami. Lewis czuł złość, kiedy szedł do kantyny. Zamówił filiżankę kawy. – Jakiś problem, sierżancie? – zapytał konstabl Dickson, który znowu jadł. – Ten cholerny Morse, to on jest problemem – jęknął Lewis, stawiając filiżankę na blacie stołu tak gwałtownie, że połowa jej zawartości wylała się na podstawkę. – Widzę, że lubi pan pić swoją kawę pół na pół, sierżancie – powiedział Dickson. – Połowę w filiżance, połowę na podstawce. – Był bardzo rozbawiony.
Wszedł McPherson i zamówił kawę. – Czy sprawa morderstwa jest już zakończona? – Do diabła, jeszcze nie – rzekł sucho Lewis. Wstał, nic nie wypiwszy. – Co go tak ugryzło? – spytał McPherson. – Boże, on nie wie, jaki jest szczęśliwy. Cholernie dobry szef z tego inspektora Morse’a. Mówię ci, jeśli on nie rozwiąże tej sprawy z Woodstock, to nikt tego nie zrobi. Po wyjściu Lewisa Morse siedział jeszcze długo z rękami złożonymi tak, jak gdyby się modlił, lecz już od dawna powątpiewał w istnienie bóstwa, które zechciałoby go wysłuchać. O wpół do piątej coś przyszło mu do głowy. Przekuśtykał przez pokój i wziął dokumenty dotyczące morderstwa w Woodstock. Przeczytał je ponownie, nie wiadomo już który raz. Musiał mieć rację, tak musiało być. Zastanowił się jednak, czy tak było. Przede wszystkim zwrócił uwagę na sformułowanie, którego użyto w liście do rzekomego pracodawcy oraz w oświadczeniu Crowthera – „powinienem”. Morse, niezbyt obeznany z zawiłościami angielskiej gramatyki, używał formy „byłbym”. On by tak to napisał: „Drogi panie, byłbym bardzo zadowolony, jeśli...” A może należy powiedzieć: „powinienem być bardzo zadowolony?” Sięgnął po „Słownik współczesnego języka angielskiego” Fowlera. Przeczytał: „Czasowniki lubić, woleć, dbać, być zadowolonym, mieć skłonność są bardzo często używane w pierwszej osobie w osobowych formach warunkowych. W tych przypadkach powinienem, nie zaś byłbym, jest właściwą formą w języku angielskim” No cóż, pomyślał Morse, codziennie dowiadujemy się czegoś nowego. Ale ktoś już wiedział o tych zasadach przedtem, więc i autor listu powinien był to wiedzieć, był przecież wykładowcą. A co z tajemniczym panem G, który miał coś wspólnego z Wydziałem Psychologii? Nikt tego do tej pory nie sprawdził. A przecież ten człowiek także pracował na uniwersytecie. Morse przeczytał list jeszcze raz. Chwileczkę, jest jeszcze coś. „Jednakowoż nie jest nieprawdopodobnym...” To zdanie pojawiało się w obu dokumentach. Dość specyficzne wyrażenie. „Jednakowoż” stojące na początku zdania. Niezbyt często używany zwrot. Morse uczył się o tym w szkole. Ponownie zajrzał do słownika. Litotes. Morse przypomniał sobie analogiczne wyrażenia. „Jednakowoż jest to prawdopodobne”, „Ale jest to prawdopodobne”, „Lecz może być”, „Możliwe, że „, „Tak sądzę”, „Ale sądzę? Dziwne, bardzo dziwne. Bardzo specyficzna fraza. Inspektor spostrzegł również jeszcze inną zbieżność. Zwrot „z całą uczciwością” występował w obu listach. Co on sam by napisał? „Szczerze mówiąc”, „będąc szczerym”, „prawdę mówiąc”. Ten list był naprawdę bardzo dziwny. Może przesadził, badając go za pierwszym razem, może jego interpretacja była zbyt dosłowna? Ludzie robili już takie rzeczy. Korespondencja wojenna zawierała wiele informacji przemyconych między wierszami, aby cenzorzy niczego nie zauważyli. „Przykro mi słyszeć, że mały Archie zachorował na grypę. Wkrótce znowu napiszę” To zdanie mogło równie dobrze zawierać informację, że żołnierz Smith zostanie niebawem wysłany z Aldershot do Kairu w najbliższą sobotę. Śmieszne? Nie! Morse wierzył, że ma rację. Odłożył na miejsce dokumenty dotyczące morderstwa w Woodstock i zamknął biurko. Był coraz bliżej celu.
Rozdział 16
Wtorek, 12 października O wpół do jedenastej rano Crowther wsiadł do autobusu jadącego do centrum miasta. Pół godziny później furgonetaka z napisem „Maszyny do pisania Kimmonsa” zatrzymała się naprzeciwko jego domu. Mężczyzna ubrany w lekką szarą kurtkę z napisem „Kimmons” wysiadł z samochodu, minął bramę, przeszedł wzdłuż trawnika i zapukał do drzwi. Margaret Crowther, wycierając ręce o fartuch, otworzyła drzwi. – Słucham? – zapytała. – Czy mieszka tu pan Crowther? – Tak. – Czy jest w domu? – Nie. W tej chwili go nie ma. – Czy pani Crowther? – Tak. – Pani mąż dzwonił do nas dzisiaj i prosił nas, żebyśmy sprawdzili, co się stało z jego maszyną do pisania. Mówił, że rolka się zablokowała. – Rozumiem, proszę wejść. Mężczyzna ostentacyjnie wyjął z kieszeni małe pudełko, zawierające, jak można było przypuszczać, odpowiednie narzędzia. Nieśmiało wszedł do wąskiego przedpokoju i został zaprowadzony do pokoju po prawej stronie, gdzie Bernard Crowther spędzał tak wiele czasu, dumając nad szczytowymi osiągnięciami angielskiej literatury. Mężczyzna natychmiast zauważył maszynę do pisania. – Czy potrzebuje mnie pan? – spytała niecierpliwie pani Crowther, chcąc jak najszybciej wrócić do kuchni. – Nie. To nie zajmie mi więcej niż kilka minut. Chyba że naprawdę porządnie się rozklekotała – powiedział z napięciem w głosie. – No dobrze. Proszę mnie wezwać, kiedy pan skończy. Będę w kuchni. Rozejrzał się uważnie. Dla zachowania pozorów uderzył kilka razy w klawiaturę, przesunął wałek tam i z powrotem, nasłuchując odgłosów dochodzących z kuchni. Słyszał brzęk naczyń. Czuł się dość bezpieczny, chociaż był bardzo zdenerwowany. Szybkim ruchem otworzył górną szufladę po prawej stronie biurka. Wewnątrz szuflady leżały spinacze, długopisy, gumki – nic podejrzanego. Sprawdził dwie znajdujące się niżej szuflady, a następnie trzy po lewej stronie. Wszędzie zobaczył mniej więcej to samo: pospinane notatki, grube bloki z programem wykładów w college’u, papier do pisania w różnych formatach. Ponownie wytężył słuch i znowu usłyszał brzęk naczyń. Wziął po kartce papieru każdego formatu, złożył je ostrożnie i włożył do kieszeni. Następnie wziął jedną kartkę formatu A-4, włożył do maszyny i szybko napisał: „Po oceniu wielu podań, jakie otrzymaliśmy, musimy z przykrością Panią zawiadomić, że Pani podanie”. Pani Crowther odprowadziła go do drzwi. – No cóż, teraz wszystko powinno być w porządku, pani Crowther. Po prostu pył dostał się do środka. To wszystko. – Lewis miał nadzieję, że zabrzmiało to wiarygodnie. – Czy mam panu zapłacić? – Nie. Proszę się o to teraz nie martwić – powiedział i odszedł.
W południe Lewis zapukał do drzwi pokoju Bernarda Crowthera w Lonsdale College i zauważył, że kończy on korepetycje z młodą, długowłosą studentką. – Proszę się nie spieszyć – powiedział Lewis. – Mogę poczekać, aż pan skończy. Ale Crowther już skończył. Spotkał Lewisa w ostatnią sobotę i z niecierpliwością czekał, co sierżant ma mu do powiedzenia. Młoda studentka została poproszona o opuszczenie pokoju. Crowther zamknął za nią drzwi. – Co pana sprowadza, sierżancie? Lewis opowiedział mu dokładnie, co się wydarzyło tego ranka i wyznał, że nie podobał mu się ten podstęp. Crowther nie wyglądał na zaskoczonego i tylko zaniepokoił się o żonę. – Jeśli powie pan żonie, że miał przyjść ktoś z firmy „Kimmons”, nie stanie się nic złego – powiedział Lewis. – Nie mógł mnie pan uprzedzić? – Tak, mogłem, ale inspektor chciał uniknąć hałasu wokół tego. – Tak, rozumiem – powiedział z goryczą Crowther. Lewis podniósł się, zamierzając wyjść. – Dlaczego? Czego pan szukał? – Chcieliśmy sprawdzić, czy na pańskiej maszynie nie napisano pewnego zdania. – Pan sądzi, że byłem w to zamieszany? – Prowadzimy śledztwo, proszę pana. – A więc? – A więc co? – Czy potwierdziły się wasze podejrzenia? Lewis wyglądał na niespokojnego. – Tak – powiedział. – I? – Mogę powiedzieć, że nie odkryliśmy niczego, co byłoby niezgodne z prawem. To wszystko. – Czy zakładaliście, że mogłem napisać coś na tej maszynie, a teraz sądzicie, że tego nie zrobiłem? – Powinien pan zapytać o to inspektora. – Ale pan właśnie powiedział, że ten list, czy coś innego, nie był napisany na... – Nie powiedziałem, że to był list. – Ale ludzie piszą na maszynach listy, czyż nie, sierżancie? – Tak. – Rozumie pan, że zaczynam czuć się winny. – Przykro mi. Nie zamierzałem do tego doprowadzić, ale w takiej pracy jak nasza musimy podejrzewać wszystkich. Powiedziałem panu tyle, ile mogłem. Szukamy maszyny do pisania, ale u pana jej nie ma. Crowther nie upierał się, że jest inaczej. Przez wielkie łukowe okno można było zobaczyć gładki, zielony jak stół bilardowy trawnik. Przy oknie stało wielkie mahoniowe biurko pokryte papierami, listami, esejami i książkami. W centrum tego literackiego bałaganu znajdowała się stara, zniszczona maszyna do pisania. Wracając do Kidlington, Lewis przejechał przez szeroki łuk ulicy St.Giles i skręcił w prawo,
aby pojechać przez Banbury Road aż do północnego Oxfordu. Jadąc zobaczył wysoką kobietę w ciemnych spodniach z szerokimi nogawkami i w ciężkim płaszczu przeciwdeszczowym, która szła poboczem drogi. Co kilka kroków kobieta zatrzymywała się i wystawiała kciuk. Miała długie włosy koloru blond, które sięgały jej aż do połowy pleców. Lewis pomyślał o Sylwii Kaye. Biedna dziewczyna. Przejechał obok blondynki i gdy spojrzał na nią, aż zamrugał ze zdziwienia. Co za świat! Ta śliczna blondynka miała piękną brodę i bokobrody. Morse nie mógł ukryć rozdrażnienia, gdy Lewis przekazał mu raport, w którym stwierdził, że list nie został napisany ani na maszynie Crowthera, ani na żadnej z jego kartek. Główne zmartwienie Morse’a dotyczyło sposobu, w jaki można by było ukryć niezgodny z przepisami sposób zdobycia informacji. Dlatego inspektor wysłuchał z uwagą, lecz bez entuzjazmu, jego relacji ze spotkania z Crowtherem. – Nie jest to najszczęśliwszy poranek, sierżancie. – Nie. Ale wolałbym, już tego więcej nie robić, inspektorze. Morse rozumiał go. – Sądzę jednak, że nie wyrządziliśmy jakichś szczególnych szkód. Nie przejmujmy się tak bardzo Crowtherem, nie był wobec nas zbyt uczciwy. Ale pani Crowther... z nią mógłby być problem. W każdym razie dziękuję, sierżancie. – Proszę się nie przejmować. Przynajmniej próbowaliśmy – rzekł Lewis i poczuł się o wiele lepiej. – Może się napijemy? – zaproponował Morse. Wyszli w lepszych nastrojach. Żadnemu z policjantów nie przyszło na myśl, że kobieta tak inteligentna i doświadczona jak pani Crowther mogła zauważyć coś podejrzanego w tym, że ktoś przychodzi do jej domu, mówiąc, iż coś się zepsuło. Ponadto pani Crowther pracowała jako sekretarka, zanim wyszła za Bernarda. W istocie maszyna należała do niej, a tego ranka napisała dwa listy. Jeden list zaadresowała do męża, drugi zaś do inspektora Morse’a. Wiedziała, że maszyna jest w doskonałym stanie. Widziała, jak nerwowy człowiek z firmy „Kimmons” otwiera szuflady biurka. Zastanawiała się czego może szukać, ale w istocie niezbyt to ją obchodziło. Uśmiechnęła się nawet, gdy zamykała drzwi za tym człowiekiem. Już niedługo wyśle oba listy. Wcześniej jednak będzie musiała się upewnić. Morse pracował przy swoim biurku prawie całe popołudnie. Raport z oględzin samochodu Crowthera właśnie nadszedł, ale okazało się, że jest bez znaczenia. Znaleziono tylko jeden mocno tleniony włos na podłodze za fotelem kierowcy. Nie odkryto żadnych śladów obecności tej drugiej dziewczyny. Morse otrzymał też kilka innych sprawozdań, ale żadne z nich nie posuwało śledztwa naprzód. Inspektor musiał następnego ranka pojawić się w sądzie rejonowym, aby przedstawić dokumentację dochodzenia. Był zadowolony, że choć na chwilę oderwie się od śledztwa. Kiedy spostrzegł na tarczy zegara, że minęła już piąta, poczuł zdziwienie, iż popołudnie upłynęło mu tak szybko. Kolejny dzień dobiegał końca. Wkrótce nastanie nowy. Morse był zadowolony i zastanawiał się, czy cieszy się z powodu zbliżającej środy, kiedy spotka się z Sue Widdowson. Zadzwonił do Lewisa, który właśnie zamierzał wyjść do domu.
– Sierżancie, mówiliście, że Crowther miał jeszcze jedną maszynę do pisania w swoim pokoju w college’u. Sądzę, że powinniśmy ją sprawdzić. – Zrobię, co pan każe, inspektorze. – Ale wolelibyście zrobić to uczciwie, nieprawdaż? – Sądzę, że tak byłoby najlepiej. Morse dość dobrze znał dyrektora Lonsdale College i od razu do niego zadzwonił. Lewis był nieco zaskoczony prośbą inspektora. Tym razem jego przełożony postępował właściwie. Lewis przysłuchiwał się jego rozmowie z dyrektorem szkoły. – Ile jest tam maszyn? Tak. Tak. Biorąc pod uwagę również tamte... Tak. Ile? Ale można to zrobić? Tak. To byłaby wielka pomoc dla nas. Wolałby pan w ten sposób? Nie, to nie ma dla mnie znaczenia. Pod koniec tygodnia? Dobrze. Jestem bardzo wdzięczny. Teraz proszę słuchać uważnie. Morse przekazał polecenia, powtórzył podziękowania i uśmiechnął się szeroko do sierżanta, po czym odłożył słuchawkę. – Bardzo uczynny gość, Lewis. – Nie miał za dużego wyboru, czyż nie? – Może nie, ale to nam oszczędzi wiele czasu, Lewis, mój przyjacielu, jesteśmy zespołem, ty i ja, nieprawdaż? – Lewis skinął niechętnie głową. – Pod koniec tygodnia będziemy mieli wyniki badań każdej maszyny do pisania w Lonsdale College. – Również maszyny Crowthera? – Oczywiście. – Czy nie byłoby łatwiej...? – Zrobić to samemu, tak? Byłoby. Ale sami chcieliście, abyśmy zrobili to zgodnie z prawem. Nie mamy nic na tego Crowthera, a on jest prawdopodobnie równie niewinny jak moja ciocia Freda. Ponieważ Lewis nigdy wcześniej nie słyszał tego powiedzonka, powstrzymał się od uwag. – Czy sądzi pan, że Crowther jest człowiekiem, o którego nam chodzi? – zapytał sierżant. Morse umieścił kciuk w kąciku ust i odparł: – Nie wiem, Lewis. Po prostu nie wiem. – Coś mi przyszło do głowy – powiedział Lewis po chwili milczenia. – Widziałem kogoś, kto wyglądał na dziewczynę, a kiedy zbliżyłem się, okazało się, że jest to facet. – Mówicie bardzo ogólnikowo, sierżancie. – Ale wie pan, o co mi chodzi? – Tak, wiem. – Kiedy byliśmy chłopcami, staraliśmy się wyglądać jak chłopcy. Gdyby któryś z nas przypominał dziewczynę, wszyscy myśleliby, że jest zniewieściały. Ale teraz wielu facetów maluje się i nosi torebki. Morse nie do końca rozumiał, do czego zmierza Lewis, więc sierżant wyjaśnił mu to dokładniej. – Zastanawiałem się nad tym. Wiemy, że pani Jarman widziała dwie dziewczyny na przystanku autobusowym. To jest pewne. Mówiła do jednej z nich, a tą drugą musiała być Sylwia Kaye. Wiemy także, że kierowca ciężarówki, Baker, widział te dziewczyny, jak wsiadały do samochodu. Było już jednak ciemno. On powiedział, że widział dwie dziewczyny, ale mógł się mylić. Dzisiaj byłem gotów przysiąc, że widzę przed sobą dziewczynę, ale myliłem się. Wszyscy
byli zafascynowani urodą Sylwii i nikt nie przyjrzał się rzekomej przyjaciółce. Kierowca mógł widzieć Sylwię z mężczyzną, który wyglądał jak kobieta. Ta druga dziewczyna, którą widziała pani Jarman, miała na sobie długie spodnie z szerokimi nogawkami, a opis, który mieliśmy od Bakera, pasował do niej tak dobrze, że myśleliśmy o tej samej osobie. A może jednak ta druga dziewczyna postanowiła w końcu nie jechać do Woodstock? Może dogoniła Sylwię i powiedziała, że rezygnuje? Być może Sylwia spotkała się z jakimś znajomym mężczyzną, który także czekał na okazję, zanim ona tam przyszła? A potem oboje wsiedli do samochodu Crowthera. Wiem, że prawdopodobnie pan już o tym myślał (Morse nie odzywał się. W rzeczywistości wcale o tym nie pomyślał), ale uznałem, że powinienem o tym wspomnieć. Próbowaliśmy znaleźć faceta, który zamordował Sylwię i tak sobie pomyślałem, że on mógł być z nią już w samochodzie. – Mamy dowody od Crowthera, sierżancie – powiedział powoli Morse. – Wiem, proszę pana. O ile pamiętam, nie miał on wiele do powiedzenia o osobie siedzącej z tyłu. – Tak, racja – przyznał Morse. – Nie mogę się powstrzymać od podejrzenia, że on wiedział więcej, niż nam powiedział. Inspektor podszedł do biurka i wyjął oświadczenie Crowthera. Przeczytał pierwszą stronę. Podał ją Lewisowi, a potem przeczytał drugą. Kiedy skończyli, spojrzeli po sobie. – A więc, sir? Morse przeczytał głośno: „Druga stała parę jardów od ulicy i była zwrócona do mnie plecami. Była o kilka cali wyższa od przyjaciółki i miała ciemne włosy”. I co sądzicie? – Niezbyt szczegółowy opis, nieprawdaż? Morse poszukał innego fragmentu: – „Dziewczyna z tyłu odezwała się tylko raz, pytając o godzinę...” Może macie rację, sierżancie – rzekł Morse. Lewis poczuł się pewniej. – Często słyszałem – powiedział – że jeśli jakaś para chce złapać okazję, to dziewczyna pokazuje nogi, a chłopak trzyma się z daleka. Kiedy samochód się zatrzyma, chłopak pokazuje się niespodziewanie. Wtedy jest już za późno, żeby kierowca mógł odmówić. – Ale to się wtedy nie zdarzyło – sprostował Morse. – Nie. Wiem to. Ale to pasuje do tego przypadku. – Hm... Jeśli macie rację, to co się stało z tą drugą dziewczyną? – Mogła pojechać do domu lub dokądkolwiek. – Ale przecież bardzo chciała złapać autobus do Woodstock, jeśli wierzyć pani Jarman. – Mogła pójść na przystanek autobusowy. – Konduktor nie pamięta jej. – Kiedy go pytaliśmy, myślał o dwóch dziewczynach, nie o jednej. – Można by to jeszcze raz sprawdzić. – Jeszcze jedna sprawa, sir. – Tak? – Mam nadzieję, że nie będzie się pan na mnie gniewał, jeśli to powiem, ale Crowther napisał, że ta druga dziewczyna była o kilka cali wyższa od Sylwii. Panna Kaye miała pięć stóp i dziewięć cali wzrostu. Jeśli tą drugą dziewczyną miałaby być Jennifer Coleby, to musiałaby ona chodzić na szczudłach. Przecież on ma tylko pięć stóp i sześć cali. – Nie rozumiesz, Lewis? Może właśnie tutaj Crowther kłamie? Chce, żebyśmy wolniej
prowadzili śledztwo. Pragnie ochronić swoją kochankę. – Próbuję rozumować tylko na podstawie dowodów, sir. Morse przytaknął. Dlaczego nie pomyślał wcześniej o wzroście tych dziewczyn? Znał odpowiedź. Zakładał, że to Crowther jest winny. A teraz to się nie zgadzało. Jego założenia rozsypały się w pył. Mors wyszedł z budynku razem z Lewisem. Zatrzymał się jeszcze przy samochodzie sierżanta i rozmawiali przez kilka minut. Lewis czuł się jak uczeń, który wytknął nauczycielowi złą pisownię jakiegoś prostego słowa, i wahał się, czy wspomnieć o drobnej sprawie, dręczącej go od kilku dni. Czy powinien poczekać z tym do następnego dnia? Wiedział, że Morse będzie bardzo zajęty. W końcu zdecydował się. – Zna pan ten list do Jennifer Coleby? – zapytał. – A o co chodzi? – Czy mogłyby na nim być jakieś odciski palców? Morse spoglądał przed siebie oczami bez wyrazu. W końcu potrząsnął ze smutkiem głową. „Teraz już za późno – pomyślał. – Najwyższy czas, żeby ktoś inny zajął się tym śledztwem”. Postanowił zobaczyć się z komisarzem. Samochód policyjny zatrzymał się kilka metrów przed nim. – Potrzebuje pan pomocy? – W porządku, dziękuję – Morse otrząsnął się z ponurych myśli. – Trochę to przykre, że nie może pan prowadzić. Morse prawie zapomniał o swoim samochodzie. Stał w garażu już ponad tydzień. – Konstablu, proszę wsiąść ze mną do samochodu. Najwyższy czas, abym spróbował – powiedział inspektor. Morse usiadł za kierownicą. Położył prawą stopę na hamulcu, przycisnął go kilkakrotnie i ocenił, że da sobie radę. Włączył silnik. Przejechał kawałek po podwórzu, sprawdzając swoje umiejętności. Zatrzymał się i wysiadł uśmiechając się. – Nieźle, nieprawdaż? Konstabl pomógł Morse’owi wejść do budynku i dotrzeć do biura. – Chyba już pan sobie poradzi ze swoim samochodem? – Sądzę, że mi się uda – odpowiedział Morse. Inspektor usiadł i zaczął myśleć o następnym dniu. Komisarz. Zadzwonił do niego, ale nikt nie odbierał. Miał się też zobaczyć następnego dnia z kimś innym. Czekało go spotkanie z Sue Widdowson. Ale dlaczego nie zaprosił jej do „Elizabeth”, „Sorbonne” lub „Sheridan”? Dlaczego nie umówił się, że zabierze ją samochodem, jak by to zrobił każdy cywilizowany mężczyzna? Nie jest jednak za późno. Może ją jeszcze zastanie w domu. Spojrzał na zegarek. Było wpół do siódmej. Egzemplarz „The Oxford Mail” leżał na jego biurku. Rzucił okiem na repertuar kin. „Silne pożądanie „ i „Duńskie ciasto” były grane dalej, jak wyjaśniano w gazecie, ze względu na wielkie wzięcie. Mógłby ją zabrać do kina. Nagle zainteresował się jednym z ogłoszeń. „Sheridan Dinner Dance: bilet dla par – 6 funtów, czynne od 19. 30 do 23.30. Bar. Strój dowolny.” Zadzwonił tam. Były jeszcze wolne miejsca, ale musiałby zabrać bilety tego wieczoru. Poprosił, aby zatrzymali dla niego jeden bilet dla pary i obiecał, że zadzwoni po kwadransie. Telefon Jennifer Coleby miał gdzieś zanotowany i wkrótce go znalazł. Pomyślał, co ma powiedzieć, i
wykręcił numer. Czuł podniecenie. – Czy to Oxford 54385? – Tak, zgadza się. Słucham? Serce Morse’a niemal przestało bić. Był to niewątpliwie czysty, zimny głos Jennifer Coleby. Inspektor spróbował zmienić głos. – Chciałbym mówić z panną Widdowson – powiedział. – Już ją wołam. A kto dzwoni? – Proszę przekazać, że dzwoni jeden z jej starych przyjaciół szkolnych. – Zaraz ją zawołam, inspektorze Morse. – Sue, Sue – Morse usłyszał jej wołanie – twój stary przyjaciel przy telefonie! – Halo, mówi Sue Widdowson. Morse nie wiedział, jak się ma przedstawić. – Tutaj Morse. Zastanawiałem się, czy nie chciałaby pani, abyśmy poszli jutro do „Sheridan”. To bar z dancingiem. Mam dwa bilety. Co pani na to? – To byłoby wspaniałe. – Morse’owi podobał się jej głos. – Moi przyjaciele też się tam wybierają, będzie wspaniała zabawa. „Och, nie” – pomyślał Morse. – Mam nadzieję, że nie będzie ich zbyt wielu. Nie chciałbym dzielić się panią z innymi. – Będzie ich tylko kilku. A może to przełożymy? – Ma pani jakiś pomysł? A zresztą nie. Nie możemy tego zrobić, mam już przecież bilety. Będzie się nam podobać. – Morse zastanawiał się, czy kiedyś nauczy się mówić prawdę. – Czy mogę przyjechać po panią? – To byłoby miłe z pana strony. – Zabiorę panią piętnaście po siódmej. – Czekam z niecierpliwością na nasze spotkanie. – Ja również. Odłożyła słuchawkę i Morse nie zdążył się z nią pożegnać. Czy naprawdę tego oczekiwał? Zwykle podobne przygody kończyły się rozczarowaniem, lecz nie przejmował się tym za bardzo. W każdym razie zje coś porządnego i z przyjemnością potrzyma w ramionach młodą dziewczynę. O, do diabła! Zupełnie o tym zapomniał. Przecież nie będzie mógł poprosić panny Widdowson do tańca – jego stopa. Pokuśtykał do dyżurnego. – Proszę zamówić dla mnie samochód. – Za parę minut przyjedzie, sir. – Proszę mi załatwić samochód teraz – powiedział, akcentując twardo ostatnie słowo. Dyżurny sięgnął po telefon. – Będę czekać na zewnątrz – rzucił inspektor. – Czy potrzebuje pan pomocy? – zapytał dyżurny, który był porządnym człowiekiem i znał inspektora od wielu lat. Morse stał przy biurku. Był wściekły na siebie i miał wiele powodów, by tak się czuć. Ale dlaczego wyładowuje swój gniew na przyjacielu? Przeklął swoje samolubstwo. – Tak, sierżancie. Przydałaby mi się pomoc. Nie był to dla inspektora najlepszy dzień.
Rozdział 17
Środa, 1 października, przed południem Wczesnym rankiem potężna wichura zaatakowała Oxford, obalając kominy, łamiąc anteny telewizyjne oraz zrywając dachówki. W wiadomościach o siódmej opisywano szkody wyrządzone przez wiatr w Kidlington, gdzie niejaka pani Winifred Fisher cudem uniknęła śmierci, gdy zerwany dach garażu uderzył w okno na piętrze jej domu. Poszkodowana powiedziała, że nie jest w stanie tego opisać. O godzinie 6.50 dzwonek budzika wyrwał Morse’a ze spokojnego, długiego snu. Inspektor wstał z łóżka. Kiedy skończyły się wiadomości, wyjrzał przez okno. Jego garaż zdawał się być cały. Stopniowo Morse zaczął sobie przypominać wydarzenia z poprzedniego dnia. Usiadł na skraju łóżka i zaczął przesuwać palcami po zaroście na podbródku. Zastanawiał się, co też przyniesie mu ten dzień. Gdy śledztwo posuwało się naprzód, Morse przeżywał huśtawkę nastrojów. Za piętnaście ósma inspektor był już ogolony, umyty i ubrany. Umył szklanki po herbacie i po whisky, które zostawił późno w nocy, i napełnił czajnik wodą. Przez kilka ostatnich dni nakładał na swoją zranioną stopę duże, białe płócienne buty na gumowej podeszwie. Były luźno zawiązane i rozprute na piętach. Teraz uznał, że najwyższy czas wrócić do normalnego obuwia. Nie chciał pokazać się w sądzie w takim ekscentrycznym ubraniu. Miał tylko dwie pary butów i niebezpiecznie mało odpowiednich skarpet, aby być tego dnia ładnie ubranym. Z powrotem wzuł płócienny but i postanowił kupić bury w „M i S” – jego ulubionym sklepie. Wypił filiżankę herbaty i wyjrzał przez okno. Pokrywa śmietnika opierała się o furtkę, a śmieci zalegały na całym trawniku. Będzie musiał spojrzeć na dachówki. Poczuł się trochę pewniej, odzyskał poczucie tożsamości. Ale co ze sprawą? Dzień wcześniej chciał ją przekazać komuś innemu. Musi to jeszcze przemyśleć. Gdzie jest długopis, grzebień i portfel? Z ulgą zauważył, że poszukiwane przez niego drobiazgi leżą na kominku. Stara, poczciwa lancia stała ciągle na zewnątrz. To był dobry zakup. Potężna, godna zaufania maszyna o zasięgu do 300 mil przy pełnym baku. Często myślał, żeby zamienić ją na inny samochód, ale nigdy nie miał serca, żeby to zrobić. Wcisnął się w niewielki odstęp między drzwiami samochodu a ścianą garażu. Zawsze miał z tym kłopoty, a przecież bynajmniej nie chudnął. Przyjemnie jest znów usiąść za kierownicą. Morse zwiększył ssanie i nacisnął starter. Silnik zawarczał, ale nie zapalił. Może trzeba więcej ssania? Lepiej nie, bo może zalać silnik. Dziwne, nigdy nie zdarzały mu się podobne kłopoty. „Do trzech razy sztuka” – pomyślał. I znowu klapa. „Może akumulator się wyczerpał? Dam mu trochę odpocząć” Próbował jeszcze kilka razy, ale bez skutku. „To moje cholerne szczęście” Kierownik warsztatu Barkerów w Oxfordzie był tak zaskoczony uprzejmą prośbą Morse’a, że samochód wiozący nowy akumulator przyjechał pod dom inspektora w ciągu dziesięciu minut, a po upływie następnych piętnastu został umieszczony w samochodzie. Pogoda była piękna. Świeciło słońce, chociaż tu i ówdzie widać było kilka białych chmur. Otwarta pogoda, jak mawiała Jane Austen. Morse ustawił śmietnik i pozbierał wszystkie śmieci porozrzucane w ogrodzie. Miasteczko uniwersyteckie było tego ranka pełne biegających w różne strony ludzi. Trzeci
dzień sesji. Studenci pierwszego roku myszkowali po księgarniach na Broad Street. O trzynastej Morse siedział w fotelu w dziale obuwia męskiego sklepu „M i S”. Dział ten ulokowano w podziemiach sklepu. Morse zwykle kupował buty numer osiem, ale tym razem długo przebierał. Rozmiar 9 wydał mu się bezużyteczny i po długim namyśle zdecydował się na czarne mokasyny numer 10. Wydawały mu się wielkie, ale nie przejmował się tym. Ubierze najwyżej dwie pary skarpetek na lewą stopę. Zapłacił za buty i podszedł do stoiska ze skarpetami, gdzie kupił sześć par w jaskrawych kolorach. Gdyby mógł, wyszedłby na Coramarket lekkim krokiem. Samochód był sprawny, sprawy sądowe załatwione, a śledztwo szło naprzód. Nie tylko Morse robił w tym czasie zakupy. Handlowano tego ranka nie tylko w dużych sklepach przy głównej ulicy. Mniej więcej w chwili, kiedy Morse robił zakupy, w sklepiku przy ulicy leżącej za Botley Road dokonano szybkiej, prostej transakcji. Można było przypuszczać, że John Sanders zrobił lepszy interes.
Rozdział 18 Środa, 13 października, po południu. Tego dnia Bernard Crowther pojechał do domu trochę wcześniej niż zwykle. Piętnaście po szóstej zapukał do drzwi mieszkania Petera Newlove’a i wszedł do środka, nie czekając na pozwolenie. – To ty, Bernardzie? – Tak, to ja. – Nalej sobie coś do picia. Przyjdę za chwilę. Idąc do Petera, Crowther przechodził koło portierni i w swojej przegródce znalazł trzy listy. Rozerwał teraz koperty, po czym dwa listy schował do kieszeni. Trzecia koperta była opatrzona napisem „tajne” i zawierała kartkę od dyrektora. Było tam napisane: „Policja w związku ze sprawą morderstwa w Woodstock chce sprawdzić pochodzenie listu napisanego na maszynie, który jest w jej posiadaniu. Przypuszcza się, że może stać się on dowodem w sprawie o morderstwo. Policja poprosiła mnie o dopilnowanie, żeby każda maszyna w college’u została sprawdzona. Kwestor uniwersytecki zgodził się podjąć tego zadania i sądzę, podobnie jak wicedyrektor, że musimy również przychylić się do tej prośby. Poinformowałem zatem inspektora Morse’a o naszej decyzji. Kwestor posiada spis wszystkich maszyn, proszę, aby informowano o takich przypadkach bezpośrednio kwestora. Dziękuję za waszą pomoc.” – Co się dzieje, Bernardzie? Nie chcesz się napić? – zapytał Peter, który wszedł tymczasem do pokoju i zaczął czesać się rzadkim grzebieniem. – Czy dostałeś już taki list? – spytał Bernard. – Rzeczywiście, otrzymałem komunikat od naszego szanownego dyrektora. – O co tu chodzi? – Nie wiem, kolego. Trochę tajemnicze, nieprawdaż? – Kiedy ma się odbyć to sprawdzanie maszyn? – Kiedy ma się odbyć? Już się skończyło, przynajmniej jeśli idzie o mnie. Przyszła do mnie dzisiaj mała dziewczyna, oczywiście z kwestorem. Napisali na maszynie coś tajemniczego i poszli
sobie. Trochę szkoda. Była bardzo ładna. Muszę spróbować spędzać trochę więcej czasu w kwesturze. – Obawiam się, że nie będę mógł im pomóc. Ta moja cholerna maszyna pochodzi chyba jeszcze ze średniowiecza, a co najmniej przez sześć miesięcy nikt nie zmienił w niej taśmy. – W porządku, o jednego podejrzanego mniej, Bernardzie. Czy masz ochotę się napić? – Nie sądzisz, że wypijemy dziś wieczorem wystarczająco dużo? – Nie sądzę – odparł Peter, siadając i wciągając na nogi drogie buty z niewyprawionej skóry. – Mamy tylko tyle czasu, by się szybko napić. – Było prawie wpół do ósmej. – Czego się napijesz? – Sherry bez wody, proszę. Muszę na chwilę wyjść, żeby przypudrować sobie nos – powiedziała Sue i poszła do szatni. W barze było pustawo i szybko obsłużony Morse zaniósł drinki do ich stolika w rogu sali. „Sheridan” był najmodniejszym z oxfordzkich hoteli i większość przyjeżdżających do miasta gwiazd sceny, kina, telewizji i sportu tutaj właśnie wynajmowała pokoje. Pasiasta markiza wisiała nad chodnikiem, a na tle błyszczącej tabliczki z nazwą hotelu stał odźwierny. Morse podejrzewał, że kierownictwo hotelu trzyma gdzieś czerwony dywan, ale dla nich go nie rozwinięto. Wręcz przeciwnie, mieli kłopoty z zaparkowaniem na ciasnym dziedzińcu hotelu i musieli w końcu stanąć na St. Giles. Nie wróżyło to najlepiej. Morse patrzył na wracającą Sue. Długa, czerwona aksamitna sukienka delikatnie podkreślała jej figurę. Jego serce zabiło mocniej, kiedy ich oczy się spotkały. Usiadła obok niego i znowu poczuł, tak jak w samochodzie, subtelny zapach jej perfum. – Na zdrowie, Sue. – Na zdrowie, inspektorze. Nie wiedział, co zrobić, by zwracała się do niego po imieniu. Czuł się jak starzejący się nauczyciel, kory spotkał jedną ze swoich dawnych uczennic. Brzmiałoby jednak sztucznie, gdyby mówiła do niego inaczej. Pozwolił więc, żeby mówiła do niego po prostu „inspektorze”. Morse zaproponował jej papierosa, lecz odmówiła. Gdy sączyła sherry, zauważył jej długie palce. Nie miała na nich żadnych pierścionków, a paznokcie nie były polakierowane. Spytał ją o pracę i odpowiedziała mu. Byli nieco sztywni. Wypili swoje drinki i wyszli z baru, zmierzając do „Evans Room”. Sue uniosła nieco sukienkę, idąc po schodach, a Morse próbował nie zwracać uwagi na uciskający go prawy but, a jednocześnie robił wszystko, by lewy nie spadł mu ze stopy. Sala, do której weszli, była umeblowana ze smakiem. Wokoło małego, dobrze wypolerowanego parkietu w równych odstępach ustawione byty stoły. Srebrne sztućce błyszczały na białych obrusach, a czerwone świecie paliły się na wszystkich stołach. Kilka par już siedziało, a mały zespół grał jakąś tęskną melodię. Dwoje młodych ludzi wyszło na parkiet. – Byłaś tu już kiedyś? Sue potaknęła, patrząc na tańczących. Podszedł do nich kelner z menu. – Może napijemy się szampana? – Proszę pamiętać, że musi mnie pan odwieźć do domu. – Możemy wziąć taksówkę. – A co z pana samochodem? – Może policja zabierze później. Sue zaśmiała się. Morse zauważył jej białe zęby i pełne wargi.
– Czy więc napijemy się szampana? – zapytał powtórnie. – Jestem w pana rękach, inspektorze – odparła. „Gdybyś była” – pomyślał. Kilka nowych par zaczęło tańczyć na parkiecie i Sue zaczęła się im przyglądać. Młody przystojniak pomachał do niej ręką. – Cześć, Sue. Wszystko w porządku? – zawołał. Sue uniosła rękę na powitanie. – Kto to? – zapytał agresywnie Morse. – Doktor Eyres. Jest praktykantem w Radcliffe – odpowiedziała. Kiedy przyniesiono szampana, Sue odwróciła się z powrotem do Morse’a. Po chwili ich rozmowa stała się swobodniejsza. Morse mówił tak przyjemnie i interesująco, jak mógł, i Sue wydawała się odprężona. Zamówili coś do jedzenia, a Morse nalał jeszcze jedną lampkę szampana. Orkiestra przestała grać, a tańczący rozeszli się do stolików. Doktor Eyres i jego partnerka, młoda, mocno umalowana brunetka, podeszli do stolika Morse’a. Sue wyglądała na zadowoloną ze spotkania z nimi. – Doktorze Eyres, to jest inspektor Morse. – Mężczyźni podali sobie ręce. – A to jest Sandra. Sandra, to jest inspektor Morse. Sandra, tak jak Sue, była pielęgniarką; pracowały razem w szpitalu Radcliffe. Zespół znowu zaczął grać. – Nie będzie panu przeszkadzało, że zatańczę z Sue, inspektorze? – spytał Eyres. – Oczywiście, że nie – powiedział z uśmiechem Morse. „Ty wstrętny doktorku” – pomyślał. Sandra usiadła i z zainteresowaniem spojrzała na inspektora. – Bardzo mi przykro, że nie mogę z panią zatańczyć, ale zraniłem sobie stopę. – O Boże! Jak to się stało? – w głosie Sandry brzmiała nutka współczucia. Po raz piętnasty w ciągu ostatnich siedmiu dni Morse opowiedział o wypadku. Wciąż jednak myślami był przy Sue. Gdy szła z praktykantem na parkiet, przypomniał sobie słowa Coleridge’a: Panna młoda wkroczyła do salonu, Czerwona jak róża jest ona. Obserwował, jak tańczą. Widział rękę Sue na szyi partnera. Jej ciało było blisko jego ciała, a jego policzek ocierał się o jej włosy. Jej głowa spokojnie spoczywała na jego ramieniu. Morse poczuł zazdrość. W końcu oderwał wzrok od tańczących. – Sądzę, że mógłbym mimo wszystko zatańczyć – powiedział. – Zatańczymy? Wziął Sandrę za rękę i poprowadził na parkiet. Mocno ją do siebie przycisnął, obejmując ją w talii. Nagle zdał sobie sprawę ze swojej głupoty. Mógł swobodnie ruszać lewą stopą, natomiast prawą mógł unieść co najwyżej na wysokość centymetra. Wkrótce zaczął regularnie deptać swojej partnerce po palcach. Na szczęście muzyka szybko ucichła i Morse, przepraszając, powlókł się w kierunku stolika. Sue wciąż z ożywieniem rozmawiała z Eyresem i kiedy dołączyła do nich Sandra, wszyscy troje wybuchnęli śmiechem. Dziesięć minut wcześniej, niż się Morse spodziewał, podano stek. Zabrał się do jedzenia. Nawet jeżeli nie mógł tańczyć, jeżeli zapomniał, ile ma lat, i nawet jeśli Sue tęskniła za kimś
innym, to przynajmniej mógł jeść. Pili kawę, rzadko się odzywając. Rozmowa się nie kleiła. – Dlaczego mnie pan tutaj zaprosił? – spytała Sue. Morse spojrzał na nią. Miała brązowe włosy, jej policzki były lekko zaczerwienione – skutek działania wina – a najbardziej uderzająca była magia jej wielkich, smutnych oczu. Czy zaprosił ją z jakiegoś określonego powodu? Nie wiedział. Oparł się łokciami o stół i położył brodę na złączonych dłoniach. – Ponieważ wydała mi się pani bardzo piękna i chciałem być z panią. Sue patrzyła na niego przez kilka sekund. – Czy mówi pan to serio? – spytała cicho. – Nie wiem, czy o to mi chodziło, gdy się z panią umawiałem, ale tak to teraz widzę. Sądzę, że pani o tym wie. Mówił prosto i spokojnie, patrząc cały czas w jej oczy. Ujrzał w nich dwie łzy, a ona wyciągnęła rękę w jego stronę i położyła ją na jego ramieniu. – Proszę zatańczyć ze mną – szepnęła. Parkiet był zatłoczony, więc kołysali się lekko w rytm słodkiej melodii. Sue przycisnęła głowę do policzka inspektora, a Morse zapragnął, aby ta chwila trwała wiecznie. Pragnąłby czas się zatrzymał. Pocałował ją w ucho i powiedział kilka namiętnych słów. Sue przyciskała się do niego coraz mocniej. Stanęli, kiedy muzyka się skończyła, i Sue spojrzała na niego. – Czy możemy teraz dokądś pójść? Proszę, dokądś, gdzie będziemy sami – powiedziała. Morse był rozkojarzony przez kilka następnych minut. Czekał rozmarzony przy drzwiach. Ramię w ramię poszli do samochodu. – Chcę z panem porozmawiać – powiedziała Sue, kiedy usiedli w samochodzie. – Słucham? – Kiedy powiedział pan, że z początku nie o to panu chodziło, no, nie chodziło o to..., no... wszystko mieszam. Myślę, że chciał pan mnie o coś zapytać, nieprawdaż? – Chciałem? – Wie pan, że tak. O Jennifer. Myślał pan, że miała coś wspólnego z tym morderstwem. – Morse potaknął. – I chciał pan zapytać mnie o jej chłopca. Morse siedział przez chwilę cicho, a potem powiedział: – Nie zamierzam cię teraz o to pytać, Sue. Nie martw się. Objął ją i przyciągnął do siebie, a następnie pocałował delikatnie w usta. – Kiedy się znowu spotkamy? – zapytał. Gdy tylko wypowiedział te słowa, spostrzegł, że coś jest nie w porządku. Poczuł, że jej mięśnie naprężyły się. Odsunęła się od niego. Zaczęła szukać chusteczki, a potem wytarła nos. Była bliska płaczu. – Nie – powiedziała – nie możemy. Morse poczuł ból, którego wcześniej nie znał. – Ale dlaczego? Na pewno możemy znowu się spotkać – powiedział z niedowierzeniem i napięciem. – Nie możemy – przez moment jej głos wydawał się spokojny. – Nie możemy znowu się spotkać, inspektorze, ponieważ... ponieważ zaręczyłam się i wychodzę za mąż. Zdołała powiedzieć tylko tyle, po czym położyła głowę na ramieniu Morse’a i wybuchnęła
głośnym płaczem. Morse objął ją mocno i ze smutkiem słuchał jej łkań. Szyba pokryła się od wewnątrz parą, więc wytarł ją pobieżnie dłonią. Zobaczył potężne mury college’u St. John. Była dopiero dziesiąta i grupa studentów stała przy portierni, śmiejąc się radośnie. Morse znał to doskonale. Sam był kiedyś studentem i właśnie tutaj studiował. Ale to było przed dwudziestu laty i życie od tamtego czasu trochę się zmieniło. Jechali w milczeniu do północnego Oxfordu. Morse zatrzymał samochód przed drzwiami mieszkania Sue. W tym samym momencie pojawiła się w nich Jennifer. Podeszła do nich. – Cześć, Sue – powiedziała. – Wcześnie wracasz do domu. Sue opuściła szybę i powiedziała: – Nie chcieliśmy dłużej siedzieć. – Wstąpi pan na kawę? – spytała Jennifer. – Nie, dziękuję – odparł. – Sądzę, że będzie lepiej, jeśli pojadę do domu. – Zobaczymy się za chwilę – powiedziała Jennifer do Sue. – Pójdę tylko odstawić samochód do garażu. – Fiaty to dobre samochody – powiedział Morse. – Lepsze niż angielskie? – spytała Sue. Starała się panować nad sobą. – Słyszałem, że są solidne, a jeśli się coś zepsuje, to w pobliżu jest dobry serwis. – Tak, zupełnie niedaleko – powiedziała Sue. – Zawsze dobrze mi się współpracowało z Barkerami. – Jennifer również jest zadowolona z ich usług. – Dobrze – rzekł Morse. – Sądzę, że na mnie już czas. – Na pewno nie chce pan wstąpić na kawę? – Nie, na pewno nie. Sue chwyciła jego dłoń i lekko przytrzymała. – Wie pan, że będę płakała, nim zasnę? – Proszę tego nie mówić. – Nie chciał powiększać swojej rozpaczy. – Chciałabym mieć pana przy sobie w łóżku – wyszeptała. – A ja chciałbym zostać z tobą na zawsze. Nie powiedzieli nic więcej. Sue wysiadła z samochodu i pomachała ręką na pożegnanie. Jej oczy były pełne łez. Morse jechał do Kidlington z ciężkim sercem. Wspominał chwilę, gdy ujrzał Sue po raz pierwszy i zastanawiał się nad ostatnim spotkaniem. Czy nie mogło być inaczej? Pomyślał o najsmutniejszych słowach, jakie kiedykolwiek czytał: Nie mam listu od niej, nie mam nawet kosmyka jej włosów To mu jednak nie poprawiło nastroju. Nie miał ochoty wrócić do domu. Nigdy przedtem tak dobrze nie uświadamiał sobie, jaki jest samotny. Zatrzymał się w „White Horse”. Zamówił podwójną whisky i usiadł w pustym kącie. Nie zapytała go nawet, jak ma na imię... Przypomniał sobie doktora Eyresa, jego czarnooką Sandrę i wyobraził sobie, że idą teraz do łóżka. Pomyślał też o Crowtherze. Miał nadzieję, że Sue ma dobrego narzeczonego. Zamówił jeszcze jedną whisky i wkrótce opuścił lokal. Upił się na smutno. Ostrożnie zaparkował samochód i usłyszał przez zamknięte drzwi dzwonek telefonu. Serce
zaczęło mu mocniej bić. Wbiegł szybko do holu właśnie w chwili, kiedy telefon przestał dzwonić. Czy to była ona? Mógłby do niej zadzwonić, nie pamiętał jednak numeru. Zapisał go na kartce, która została na komendzie. Podniósł słuchawkę i odłożył ją. To nie mogła być Sue. Gdyby to ona dzwoniła, spróbowałaby raz jeszcze. Pewnie telefonowała do niego, kiedy siedział w „White Horse”. Do cholery z tym! „Zadzwoń znowu, Sue – pomyślał. – Pozwól mi usłyszeć twój głos. Zadzwoń!” Ale tej nocy telefon więcej się nie odezwał.
Rozdział 19 Czwartek, 14 października Rankiem Bernard Crowther miał kaca. Tego dnia przed południem miał wykład. Przeglądał z coraz większym lękiem swoje notatki na temat czynników, które ukształtowały styl poezji Miltona. Za piętnaście dziewiąta Margaret przyniosła mu filiżankę gorącej kawy. Była na nogach już od wpół do siódmej. Od tego czasu przygotowała śniadanie dla dzieci, wyprała bluzki i koszule, posłała łóżka, odkurzyła sypialnię i teraz właśnie ubierała płaszcz w holu. – Wszystko w porządku? – zapytała. Bernard nienawidził tego pytania. – Tak – odparł. – Przynieść ci coś z miasta? Stosunki między nimi były wciąż napięte. Bernard marzył o długiej rozmowie z Margaret. Chciałby posiąść umiejętność rozmawiania z nią. – Nie, dziękuję – odpowiedział. – Wkrótce i ja wychodzę. Nie mogłabyś poczekać? – Nie. Muszę jechać. Nie wrócisz do domu na lunch? – Nie, zjem w college’u. Usłyszał trzaśniecie drzwi i zobaczył, jak Margaret idzie szybko w stronę wylotu ulicy, następnie skręca za rogiem. Stracił ją z oczu i poszedł do kuchni. Napełnił szklankę zimną wodą i wrzucił do niej dwie tabletki aspiryny. Morse i Lewis naradzali się od dziewiątej do dziesiątej. Było kilka różnych wątków, które musieli powiązać ze sobą. Po wyjściu Lewisa zadzwonił do Morse’a młody reporter z „The Oxford Mail” i poprosił go o zrelacjonowanie postępów śledztwa dla wieczornego wydania gazety. Morse nie miał zbyt wiele do powiedzenia, ale starał się sprawiać wrażenie człowieka pewnego siebie. Po rozmowie inspektor wziął dokumentację sprawy i spędził następną godzinę, czytając ją po raz któryś z rzędu. O jedenastej odłożył dokumenty i sięgnął po książkę telefoniczną. Znalazł pod literą „C” odpowiedni numer i zadzwonił do szefa firmy „Chalkley i synowie” na Botley Road. Nie miał szczęścia. John Sanders nie przyszedł do pracy tego ranka – jego matka dzwoniła i powiedziała, że jest bardzo przeziębiony. – Jaką ma pan o nim opinię? – spytał Morse. – On jest w porządku. Cichy, spokojny, może trochę gburowaty, ale większość ludzi jest takich. Pracuje dobrze. – Przykro mi, że pana niepokoiłem. Chciałbym po prostu chwilę z nim porozmawiać. – O tym morderstwie w Woodstock?
– Tak. To on znalazł tę dziewczynę. – Czytałem o tym. Wszyscy próbowali rozmawiać z nim na ten temat. – Czy miał wiele do powiedzenia? – Chyba nie. Wydawało się, że nie chce za dużo mówić. – Dziękuję jeszcze raz. – Proszę bardzo. Czy mam podać jego adres? – Nie, dziękuję. Znam go. Lewis miał więcej szczęścia. Pani Jarman była w domu; akurat zamiatała schody. – Nie rozumiem, sierżancie. Jestem pewna, że to były dwie dziewczyny. – Tylko sprawdzam. – Rozmawiałam z jedną, jak pan wie. Wydaje mi się, że obie dziewczyny były mniej więcej tego samego wzrostu. Ale trudno mi to sobie teraz przypomnieć. Pan rozumie? Lewis rozumiał. Zostawił panią Jarman sprzątającą schody. Konduktora z autobusu znalazł w kantynie na Glouceter Green. Właśnie pił kawę. – Jedna dziewczyna wsiadająca do autobusu? Ale przedtem mówił pan o dwóch? – powiedział zdziwiony konduktor. – Tak, wiem, ale pomyślałem, że może wsiadła tylko jedna. – Przykro mi, ale nie pamiętam. To było tak dawno. – Proszę się nie martwić. To tylko takie przypuszczenie. Jednak gdyby pan coś sobie przypomniał, proszę się z nami skontaktować. – Oczywiście. George Baker pracował w swoim ogrodzie. – Witam – powiedział. – Widziałem pana wcześniej. – Jestem sierżant Lewis. – Ach tak, oczywiście. W czym mogę panu pomóc? Lewis przedstawił mu cel swojej wizyty. Jednakże również odpowiedzi George’a Bakera nie wniosły nic nowego do sprawy. – No dobrze – rzekł Baker. – Niewykluczone, że to mógł być facet, ale proszę mi wybaczyć, mógłbym przysiąc, że widziałem dwie kobiety. Pamięć świadków była zawodna i całe śledztwo utknęło. Lewis poszedł na lunch. O czternastej znalazł się na stacji obsługi pojazdów przy Banbury Road, należącej do Barkerów, gdzie spędził ponad godzinę, wertując dokumenty udostępnione przez właścicieli firmy. Przeglądał materiały pochodzące z okresu między 22 a 27 września. Nic nie znalazł. Spędził kolejną godzinę, badając dokumenty z początku września. W końcu zdał sobie sprawę, że jego trud był daremny. Panna Jennifer Coleby, choć miała tam swoją kartę, nie naprawiała samochodu od lipca. Kupiła samochód u Barkerów przed ponad trzema laty na raty. Okres ich spłacania właśnie dobiegał końca i nie miała żadnych zaległości. Samochód spisywał się znakomicie i nie wymagał żadnej poważniejszej naprawy. Ostatnia wizyta miała miejsce 14 lipca – poprawiono kilka drobiazgów. Rachunek opiewał na 13 funtów i 55 pensów. Został zapłacony 30 lipca. Lewis był rozczarowany. Wydawało mu się, że Morse ma obsesję na punkcie tej Coleby. Miał nadzieję, że te informacje rozwieją jego podejrzenia. Jednak nadzieja ta była słaba.
Sierżant podszedł do kiosku po drugiej stronie ulicy i kupił wieczorną gazetę. Zwrócił uwagę na tytuł widoczny na pierwszej stronie w prawym dolnym rogu. „Morderstwo w Woodstock. Wkrótce zamknięcie śledztwa” Rzucił okiem na tekst pod nagłówkiem: „W wyniku intensywnego śledztwa policja ustaliła, że zabójca Sylwii Kaye, zgwałconej i zamordowanej w Woodstock 29 września, wkrótce zostanie aresztowany. Prowadzący śledztwo inspektor Morse powiedział dzisiaj, że dzięki zeznaniom świadków zakończenie dochodzenia jest tylko kwestią czasu” Lewis pomyślał, że musi to być jakiś chwyt. Gdyby Morse miał kiedyś uciec na bezludną wyspę, to uczyniłby to z jednego tylko powodu – z powodu posiedzeń. Zebranie zwołane na to czwartkowe popołudnie, a poświęcone rozpatrzeniu wniosków o emeryturę, awans i przyjęcie do pracy, ciągnęło się w nieskończoność. Inspektor raz tylko powiedział parę słów, rekomendując konstabla McPhersona. Spotkania skończyło się pięć po piątej. Znudzony Morse wrócił do biura i zobaczył Lewisa, który czytał informację o wyjeździe piłkarzy Oxford United do Blackpool w najbliższą sobotę. – Czy widział pan to? – zapytał Lewis, podając inspektorowi gazetę i wskazując na artykuł o śledztwie. Morse spokojnie przeczytał artykulik. – Ci dziennikarze trochę przesadzają, nieprawdaż? – powiedział. Sue Widdowson dłużył się dzień. Ostatniej nocy bardzo chciała porozmawiać z Morsem. Czyżby jego telefon nie działał? Jednak rano uświadomiła sobie, że to był głupi pomysł. David wracał w sobotę na weekend i miała się z nim spotkać na dworcu o zwykłej porze. Tego ranka otrzymała nowy list od niego. Taki był miły i tak go lubiła, ale... nie! Powinna już przestać myśleć o Morsie. Sue była bardzo smutna. Pani Amy Sanders martwiła się o swojego syna. Przez ostatni tydzień był ponury. Dawnej brał jeden czy dwa dni wolnego i niejednokrotnie musiała go usprawiedliwiać, opisując panom Chalkleyom symptomy jakiejś fikcyjnej choroby, która zaatakowała jej syna. Tym razem jednak była poważnie zmartwiona. Dwukrotnie w ciągu nocy John miał ataki choroby. Kiedy przyszła do niego o siódmej rano, leżał w łóżku drżąc i pocąc się. Przez cały dzień nic nie jadł. Pomimo jego protestów o siedemnastej zadzwoniła do lekarza. Powiedziała, że nie sądzi, aby to było bardzo pilne, ale byłaby bardzo wdzięczna, gdyby lekarz przyszedł. Dzwonek zabrzęczał o wpół do ósmej wieczorem i pani Sanders otworzyła drzwi. Na progu stał mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widziała. Nie zdziwiła się jednak, gdyż wiedziała, że lekarze często się zmieniają. – Czy mieszka tu pan John Sanders? – zapytał mężczyzna, – Tak, proszę wejść, doktorze. Jestem bardzo zadowolona, że pan przyszedł. – Nie jestem lekarzem. Jestem inspektorem policji. Właściciel hotelu „Bell” przy Chipping Norton rozpoczął pracę w recepcji o godzinie ósmej trzydzieści. Spojrzał na listę gości, po czym podniósł słuchawkę. – Pan chciał wynająć pokój na jutrzejszą i sobotnią noc?
– Tak. – Jest wolny pokój. Dwuosobowy. Czy życzy pan sobie osobną łazienkę? – Byłoby wspaniale. I podwójne łóżko, jeśli macie tam takie. Są wygodniejsze. – Tak, mamy takie. – Obawiam się, że nie będą mógł dokonać rezerwacji osobiście. – Proszę się nie martwić. Proszę mi tylko podać pański adres i nazwisko. – John Brown z żoną. Hill Top, Eaglesfield, Bristol. – Zapisałem. – Dobrze. Powinniśmy przyjechać około piątej. – Mam nadzieję, że będą państwo zadowoleni z pobytu u nas. Właściciel odłożył słuchawkę i zapisał nazwisko oraz imiona państwa Brownów. Kiedyś jego żona podliczyła wszystkie wizyty państwa Brownów w „Bell”. Tylko w jednym miesiącu odwiedzili ich siedem razy. To go jednak nie obchodziło. W każdym razie mężczyzna, z którym rozmawiał, wydawał się bardzo grzeczny i wykształcony. Miał również miły głos. Mówił z zachodnim akcentem, podobnie jak on. Zresztą na świecie z pewnością jest przynajmniej kilku prawdziwych Brownów.
Rozdział 20 Piątek, 15 października, przed południem W piątek rano Morse obudził się późno. „Times” leżał już na podłodze w holu, a jakiś list wystawał ze skrzynki. To był rachunek od Barkerów – 9 funtów i 25 pensów. Wetknął rachunek tam gdzie zawsze – za zegar na kominku. Silnik samochodu Morse’a zapalał teraz od razu. Na tylnym siedzeniu inspektor położył laski. Postanowił pojechać do szpitala Radcliffe, a później do biura. Gdy włączył się do ruchu na Woodstock Road, zaczął się zastanawiać nad najlepszym planem działania. Może zobaczy ją przez przypadek, jak ostatnim razem, lub może po prostu o nią zapyta. Ale czy będzie chciała z nim rozmawiać? Marzył o spotkaniu z nią, wiedział, że musi ona tam być. Śnił o Sue ostatniej nocy, ale w sposób niejasny i aluzyjny. Zastanawiał się, czy to ona dzwoniła w środę. Skręcił i wjechał na dziedziniec szpitala Radcliffe. Zatrzymał się na podwójnej żółtej linii, zawołał portiera i podając mu laski, poleciłby je oddał. Gdy Morse wyjeżdżał z Oxfordu, droga była pusta. Przeklinał siebie co minutę. Miał przecież wejść do środka. Jakiż z niego głupiec. W głębi duszy czuł, że dobrze zrobił, ale to niewiele pomagało. Lewis czekał na niego. – Jaki mamy program na dzisiaj, szefie? – zapytał. – Pomyślałem, że moglibyśmy później przejechać się autobusem – odrzekł Morse. – Co wy na to? – Czy znów zepsuł się pana samochód? – Nie, pracuje wyśmienicie. Powinien tak pracować. Przecież zapłaciłem za ten cholerny akumulator. Zgadnijcie ile? – Sześć, siedem funtów.
– Dziewięć funtów i dwadzieścia pięć pensów. Lewis skrzywił się. – Byłoby taniej, gdyby pojechał pan na stację w Headington – powiedział. Nie trzeba tam płacić za robociznę. Z doświadczenia wiem, że są bardzo dobrzy. – Mówicie tak, jakbyście mieli ciągle kłopoty z samochodem. – Właściwie nie. Ostatnio tylko kilka razy pękła mi dętka. – Potraficie ją sami wymienić? – Tak, oczywiście. Nie jestem przecież starą babą. Ale trzeba mieć ze sobą jakąś zapasową. Morse nie słuchał. Doznał znajomego uczucia, jak gdyby krew przestała płynąć w jego ręce. – Jesteście geniuszem, sierżancie – powiedział. – Podajcie mi książkę telefoniczną. Sprawdźcie strony z numerami firm. – Tutaj mamy tylko dwa numery. Który najpierw? – Może ten pierwszy? Kilka sekund później Morse połączył się ze stacją Cowleya. – Chciałbym rozmawiać z szefem. To pilne. Policja. – Mrugnął do Lewisa. – Tak? Halo? Mówi inspektor Morse. Nie, nie. Nic takiego. Chciałbym tylko, żeby pan sprawdził dokumenty z tygodnia zaczynającego się dwudziestego siódmego września. Chciałbym wiedzieć, czy wymieniał pan akumulator albo naprawiał oponę w samochodzie panny Jennifer Coleby. Tak, to mogło być dowolnego dnia. Prawdopodobnie we wtorek lub środę. To jest bardzo pilne. Ma pan mój numer? Dobrze, do widzenia. Zadzwonił pod drugi numer i schemat rozmowy powtórzył się. Lewis wertował tymczasem dokument dotyczący sprawy Sylwii Kaye, który leżał na biurku Morse’a. Przeglądał fotografie. Spojrzał na zdjęcia Sylwii zrobione przez policyjnego fotografa, gdy ją znaleziono tamtej nocy. „Naprawdę była niezła” – pomyślał. Biała bluzka była poszarpana z prawej strony i tylko cztery dolne guziki nie zostały oderwane. Lewis widział zupełnie obnażoną lewą pierś dziewczyny. Widok ten przywiódł mu na myśl prowokacyjne pozy modelek z pism dla mężczyzn. Zdjęcia Sylwii mogły wydać się nawet podniecające, ale Lewis zaraz przypomniał sobie jej strzaskaną z tyłu głowę. Pomyślał o swojej ukochanej trzynastoletniej córce. „Boże, w takim świecie mam wychowywać córkę!” – pomyślał. Modlił się, by nic się jej nie stało. Poczuł, że musi odszukać mordercę. Wreszcie Morse skończył. – Czy może mi pan wszystko wytłumaczyć? – spytał Lewis. Morse rozsiadł się i przez kilka minut milczał. – Sądzę, że powinienem był wcześniej wytłumaczyć wam wszystko, Lewis. Nie byłem jednak pewien. Nawet teraz nie mam pewności co do dwóch rzeczy. Z początku myślałem, że się doskonale orientuję w tym wszystkim. Sądziłem, że to wygląda mniej więcej tak: mamy dwie dziewczyny, które chcą dostać się do Woodstock, i mamy również dowody przemawiające za tym, że zostały tam podwiezione. – Lewis potaknął. – Ale ani kierowca, który je podwoził, ani ta druga dziewczyna nie pojawili się. Dlaczego ci ludzie się nie odezwali? A wydaje mi się mało prawdopodobne, by byli oni zamieszani w morderstwo. Najprawdopodobniej znali się. A jeśli mieli jakieś wspólne sekrety, które zmusiły ich do tej maskarady? Może znali siebie zbyt dobrze? Może mieli romans? Ich położenie nie było najlepsze, a na domiar złego wplątali się w morderstwo. – Lewis miał nadzieję, że uda mu się to wszystko zrozumieć. – Cofnijmy się w
czasie. Z pozoru wydaje się, że spotkanie dwóch dziewczyn z kierowcą było przypadkowe. Zeznania pani Jarman nie budzą w tym punkcie żadnych wątpliwości. Teraz odkryliśmy, po wielu bezskutecznych wysiłkach, kim był kierowca czerwonego samochodu. Był nim Crowther. Przyznał, że miał romans z jakąś kobietą i że spotykał się z nią w parku Blenheim. Ponadto powiedział nam, że wieczorem dwudziestego dziewiątego września jechał na spotkanie z kochanką. I tu nasuwa się pytanie. Może jedna z tych dziewcząt była jego kochanką? – Ale... – zaczął Lewis. – Proszę nie przerywać, sierżancie. Czy tą kochanką była Sylwia Kaye? Nie sądzę. Wiemy, że John Sanders miał randkę z Sylwią tego dnia, choć nie jest to jeszcze do końca wyjaśnione. Ale to i tak niczego nie rozstrzyga. Pozostaje więc druga pasażerka, panna lub pani X. Z zeznań pani Jarman jasno wynika, że panna X wydawała się zniecierpliwiona i podekscytowana. Sądzę, że nie zachowywała się tak z powodu wyjazdu do Woodstock. Powodem mogła być randka. Nie miała przecież wiele czasu. Crowther mówił o godzinie. Od pani Jarman wiemy również, że Sylwia znała tę drugą dziewczynę. Powiedziała do niej, że będą się śmiały z tej przygody rano. Sprawdzamy więc firmę, w której pracowała Sylwia, i znajdujemy dziwny list do panny Jennifer Coleby, którą od tej pory zacząłem uważać za pannę X. Zgadzam się, że list tutaj niczego jeszcze nie przesądza, ale warto to sprawdzić. Ta Jennifer jest sprytna. Dwie rzeczy tu się nie zgadzają. Po pierwsze, była w jakimś pubie w Woodstock, a nie w parku Blenheim. Po drugie, dlaczego miałaby jechać do Woodstock autobusem lub okazją, skoro ma samochód? Mógł się on, co prawda, popsuć. Mój samochód nie chciał w środę zapalić, bo wyładował się akumulator. Wy wspominaliście, że mieliście ostatnio kłopoty z oponami, ale daliście sobie radę. Jeśli samochód Jennifer nie był sprawny, to co mogła zrobić? Zapewne zadzwoniła do warsztatu. Ważne jest, byśmy wiedzieli, o której odkryła, że jej samochód nie działa. Stało się to z pewnością po jej powrocie z pracy, czyli około wpół do szóstej. O tej porze niewiele warsztatów jeszcze pracuje. Ale ten, o którym mówiliście, nie pracuje, jak mi się wydaje, w normalnych godzinach i tam mogli jej naprawić wóz. Warto to sprawdzić. Zakładam, że Jennifer nie mogła nikogo stamtąd sprowadzić, aby naprawiał jej samochód. Nie dlatego, że nie byli w stanie w ogóle tego zrobić, ale ponieważ nie mogli tego wykonać na czas. Mogła nie odkryć przyczyn awarii przed osiemnastą piętnaście czy trzydzieści, ale sądzę, że usiłowała kogoś ściągnąć. Ten ktoś mógł jednak przyjechać dopiero później. Co miała zrobić w takiej sytuacji? Naturalnie mogła pojechać autobusem. Nigdy nie jeździła autobusami, ale dość często widziała je w Woodstock. Sądzę, że to właśnie Jennifer widziano na przystanku linii numer pięć tamtego wieczoru, gdy zamordowano Sylwię. Spotkała pannę Kaye i postanowiły złapać okazję. Doszły do zakrętu i zatrzymały samochód. Prowadził go Crowther. To nie był przypadek, jak sądzę. On musiał jechać do Woodstock, i to z pewnością w tym samym czasie co Jennifer. Nie wiadomo, czy ją rozpoznał, ponieważ było już dość ciemno, ale sądzę, że tak. – A co się zdarzyło później? – zapytał Lewis. – Crowther powiedział nam, co się działo w czasie jazdy. – Wierzy mu pan? Morse zamyślił się. Zadzwonił telefon. – Nie, nie wierzę mu. Lewis obserwował inspektora. Nie mógł usłyszeć słów wypowiadanych na drugim końcu linii. – Dziękuję bardzo – powiedział w końcu Morse i odłożył słuchawkę.
Lewis spojrzał wyczekująco na przełożonego. – A więc? – zapytał. – Powiedziałem wam już, Lewis, że jesteście genialni. – Jej samochód był zepsuty? – Tak. Panna Jennifer Coleby zadzwoniła do warsztatu Cowleya piętnaście po szóstej w środę dwudziestego dziewiątego września. Powiedziała, że to pilne. Guma na przednim kole. Powiedzieli jej, że przyjadą najwcześniej o siódmej, a ona odparła, że to za późno, i zrezygnowała z ich usług. – Posuwamy się do przodu, sir? – Tak jest, przejedźmy się więc autobusem. Dwaj mężczyźni złapali autobus linii 4A do Woodstock, odjeżdżający o jedenastej trzydzieści pięć. Pojazd był wypełniony w połowie. Usiedli z przodu na piętrze. Morse milczał, a Lewis zastanawiał się nad dziwnym rozwojem wypadków. Autobus jechał dość szybko i zatrzymał się tylko cztery razy, zanim dojechał do Woodstock. Na trzecim przystanku Morse szturchnął sierżanta i Lewis rozejrzał się. Autobus zatrzymał się tuż przed Begbroke, przy wielkim, krytym strzechą budynku. W ogrodzie otaczającym budynek znajdowało się mnóstwo stołów i krzeseł ustawionych pod parasolami w jaskrawe pasy. Morse schylił głowę, aby zobaczyć nazwę baru i przeczytał dwa słowa: „Golden Rose”. – Interesujące – powiedział. – Bardzo – dodał Lewis. Wysiedli w Woodstock. – Pójdziemy się czegoś napić, Lewis? – zaproponował Morse. Weszli do „Czarnego Księcia” – Dzień dobry, pani McFee. Pewnie mnie pani nie pamięta? – Pamiętam pana dobrze, inspektorze. – Co za pamięć – rzekł Morse. – Co mam panom podać? – spytała bynajmniej niezachwycona wizytą. – Piwo. – Na służbie? – Jej niechęć do Morse’a nie była w stanie stłumić jej ciekawości. – Nie, nie. To tylko wizyta. Lewis pomyślał, że szef jest w dobrym humorze. – Przeczytałam w gazecie, że macie nadzieję... – zaczęła szukać właściwych słów. – Śledztwo posuwa się do przodu, czyż nie, sierżancie? – Och, tak – powiedział Lewis. – Czy nigdy nie ma pani kilku wolnych godzin? – spytał Morse. – Och, szef jest naprawdę bardzo dobry – powiedziała już łagodniejszym tonem. Była zadowolona, że ktoś zauważył, jak ciężko pracuje. – Mam dzisiaj wolny wieczór, całą sobotę i niedzielę. – Dokąd pójdziemy? – zapytał Morse. – Dokąd pan sobie życzy, inspektorze – odrzekła, a na jej ustach pojawił się rutynowy uśmiech. Morse poprosił o menu i zaczął je uważnie przeglądać.
– Jakie tu jest jedzenie? – zapytał – Proszę spróbować. Wydawało się przez chwilę, że Morse coś zamówi, ale w końcu zapytał tylko, czy w pobliżu nie ma smażalni ryb. Nie było. Kilku klientów weszło do baru i policjanci opuścili lokal bocznymi drzwiami. Wyszli na podwórze. Pod samochodem ze zdjętymi kołami leżał właściciel baru, trzymając w ręku ogromny klucz. Obok niego stała skrzynka z narzędziami. Gdy Morse i Lewis opuszczali lokal, młody mężczyzna wszedł do środka i zamówił tonik. John Sanders najwidoczniej wyleczył się ze swojej gorączki i chciał ponownie włączyć się do życia, nawet jeśli nie mógł jeszcze wrócić do pracy. Wracając autobusem do Oxfordu, Morse studiował rozkład jazdy autobusów w hrabstwie Midland oraz plan północnego Oxfordu. Od czasu do czasu patrzył na zegarek i wpisywał coś do notatnika. Lewis poczuł głód. Żałował, że nigdzie nie znaleźli żadnej smażalni.
Rozdział 21 Piątek, 15 października, po południu Gruba koperta z napisem „tajne” trafiła na biurko Morse’a o 15.30. Przesyłka została nadana przez dyrektora college’e, który wykonał naprawdę dobrą robotę. Okazało się, że w colleg’u były dziewięćdziesiąt trzy maszyny do pisania. Przeważnie stanowiły własność szkoły i znajdowały się w pokojach nauczycieli. Około dwudziestu maszyn należało do pracowników. Koperta zawierała dziewięćdziesiąt trzy ponumerowane i spięte kartki. Dwie dodatkowe kartki opisywały wszystkie próbki. Kartka z maszyny dyrektora opatrzona była numerem pierwszym. Morse przerzucił kartki. Ocenił, że czeka go więcej pracy, niż myślał. Zadzwonił do laboratorium. Dowiedział się, że analiza potrwa około godziny. Lewis spędził większość tego popołudnia pisząc raporty na maszynie. Wrócił do biura Morse’a dopiero o 15.15. – Macie nadzieję na wolny weekend, Lewis? – Nie, jeśli jest coś do roboty. – Obawiam się, że mamy dość dużo roboty. Sądzę, że nadszedł już czas, żeby przeprowadzić małą konfrontację. – Konfrontację? – Tak. Trzeba skonfrontować pannę Coleby i Crowthera. Co sądzicie? – To może wyjaśnić kilka rzeczy. – Owszem. – Czy mam być przy tym obecny? – Jesteśmy zespołem, Lewis. Już wam to mówiłem. Morse zadzwonił do Towarzystwa Ubezpieczeniowego i poprosił pana Palmera. – Kto dzwoni? – to była ta mała, sztywna Judith. – Pan Plod – powiedział Morse. – Proszę chwilę poczekać, panie Plod. – Tutaj Palmer – rozległo się po chwili w słuchawce – ale przepraszam, nie dosłyszałem pańskiego nazwiska.
– Morse, inspektor Morse. – Och, dzień dobry – rzekł Palmer uprzejmie, choć w duchu przeklinał Judith. – Chciałbym porozmawiać z panną Coleby. To osobista sprawa. Zastanawiam się, czy... Palmer przerwał mu: – Bardzo mi przykro, inspektorze. Nie ma jej tutaj. Chciała spędzić weekend w Londynie. – W Londynie? – Tak. Powiedziała, ze jedzie do przyjaciół. Wyjechała pociągiem o dwunastej. – Zostawiła adres? – Przykro mi, ale nie. Mógłbym spróbować... – Nie, proszę się nie trudzić. – Mam coś przekazać? – Nie. Skontaktuję się z nią, kiedy wróci. A tak na marginesie, kiedy ona wróci? – Nie jestem pewien. Chyba w niedzielę wieczorem. – Dziękuję. – Przykro mi, że nie mogłem pomóc. – To nie pańska wina. Morse odłożył słuchawkę. – Jeden z naszych ptaszków odfrunął, Lewis – powiedział. Morse postanowił zająć się Bernardem Crowtherem. Zdecydował się zadzwonić najpierw do college’u. Czekał, aż centrala połączy go z pokojem Crowthera. Bębnił palcami lewej dłoni po blacie stołu. Szybciej! – Czy jest pan tam? – Tak. Czekam. – Nikt nie odpowiada. – Czy pan Crowther jest teraz w college’u? – Widziałem go dziś rano. Chwileczkę... Po trzech minutach Morse zaczął się zastanawiać, czy ten nieszczęsny portier nie wybrał się na przechadzkę dookoła budynku. – Czy jest pan tam jeszcze? – Tak. – Pan Crowther wyjechał na weekend. Na jakąś konferencję czy coś takiego. – Czy orientuje się pan, kiedy ma wrócić? – Przykro mi. Czy mam pana połączyć z biurem college’u? – Nie, dziękuję. Do widzenia. Morse trzymał słuchawkę w ręce jeszcze przez parę sekund, po czym powoli, ostrożnie odłożył ją. – Zastanawiam się... – powiedział i pogrążył się w rozmyślaniach. – Wygląda na to, że oba ptaszki odfrunęły – powiedział Lewis. – Zastanawiam się, czy ta konferencja odbywa się w Londynie. – Czy sądzi pan, że...? – Nie wiem, co sądzić. Również pół godziny później, gdy przekazano przez telefon wyniki badań, Morse nie wiedział, co sądzić. Lewis przyglądał się inspektorowi.
– Czy jesteście pewni? Zupełnie pewni? Proszę dostarczyć wyniki. Dobrze. Dziękuję. Lewis, mamy niespodziankę! – Wyniki? – Tak. Powiedzieli, że wiedzą już, na czyjej maszynie został napisany list. – Do kogo należała? – To mnie zastanawia. Nigdy przedtem o nim nie słyszeliśmy. Maszyna należy do Petera Newlove’a. – A kim jest ten Peter Newlove? – Najwyższy czas dowiedzieć się czegoś o nim. Po raz drugi tego dnia Morse zadzwonił do Lonsdale College. Telefon odebrał ten sam flegmatyczny portier. – Pan Newlove? Obawiam się, że nie ma go na terenie college’u. Sprawdzę w rejestrze. Nie. Nie ma go. Wróci w poniedziałek. Czy coś przekazać? Nie? Do widzenia. Morse odłożył słuchawkę. – No cóż – powiedział –Wszystkie nasze ptaszki wyfrunęły. Nie ma sensu dłużej tutaj siedzieć, nie sądzicie, Lewis? Posprzątamy tutaj. Lewis zebrał z biurka rozrzucone papiery. Były tam zdjęcia Sylwii Kaye oraz opis czynności śledczych od chwili, gdy znaleziono ją martwą przy „Czarnym Księciu”. Spojrzał na zdjęcie zamordowanej dziewczyny i nagle poczuł przypływ ojcowskich uczuć. Zakrył nagość jej pięknego ciała. – Chciałbym dopaść gnoja, który to zrobił – powiedział. – O co chodzi? – zapytał Morse, biorąc od niego fotografię. – To mógł być jakiś maniak seksualny. Podarł na niej ubranie i zostawił ją tak, żeby wszyscy mogli dziewczynę zobaczyć. Boże, chciałbym wiedzieć, kto to był! – Nie sądzę, aby było to zbyt trudne – powiedział Morse. Lewis spojrzał na niego z niedowierzaniem. – Czy pan już wie, kto to zrobił? Morse wolno potaknął i włożył dokumenty do biurka.
Część III Poszukiwanie mordercy
Rozdział 22 Niedziela, 17 października Sue odprowadziła Davida na pociąg wyjeżdżający o wpół do ósmej do Birmingham. Spędzili wspaniały weekend. W sobotę byli w kinie i zjedli kolację w chińskiej restauracji. W niedzielę odwiedzili mieszkających w Headington rodziców Davida, bardzo miłych ludzi, którzy mieli dość wyczucia i taktu, by nie przeszkadzać młodej parze. Liczyli, że ślub odbędzie się na jesieni. David miał wpierw skończyć studia na Wydziale Metalurgii uniwersytetu w Warwick. Pragnął ubiegać się o stanowisko wykładowcy na którymś z uniwersytetów. Sue popierała jego plan. Wolałaby
wyjść za wykładowcę niż chemika przemysłowego – a kim innym mógł zostać metalurg? Kierunek studiów Davida był jedynym źródłem różnicy zdań między nim a Sue. Jej niechęć do metalurgii ciągnęła się prawdopodobnie od dzieciństwa – nie lubiła zapachu w sklepie z narzędziami. Nie podobały się jej także ręce ludzi pracujących z metalami. Na ich dłoniach zawsze pozostawał brud, mimo iż często je szorowali. Pociąg stał tylko kilka minut na dworcu w Oxfordzie. Sue pocałowała wychylającego się przez okno wagonu Davida. – Bardzo miło było znów cię widzieć, kochanie – powiedział David. – Cieszę się bardzo. – Podobało ci się? – Tak. – Zaśmiała się radośnie. – Czemu pytasz? David uśmiechnął się. – Po prostu miło mi jest to wiedzieć. Pocałowali się. Sue szła wzdłuż wolno ruszającego pociągu. – Zobaczymy się za dwa tygodnie, nie zapomnij napisać – krzyknęła. Machała ręką, aż pociąg zniknął jej z oczu. Zeszła z peronu do tunelu i doszła aż do barierki po drugiej stronie. Oddała bilet peronowy. Poszła na Corfax. Musiała czekać dwie godziny na autobus numer 2. Około dwudziestej wysiadła w północnym Oxfordzie. Szła ze zwieszoną głową przez Charlton Road. Myślała o dwóch minionych dniach. Nie mogła powiedzieć Davidowi o tamtej środowej nocy. Czy w ogóle było coś do powiedzenia? To był tylko mały grzeszek. Chyba większość ludzi ma takie sprawy na sumieniu. Nawet zaręczeni. O takich rzeczach po prostu się nie mówi. Nie chodziło o to, że David byłby zazdrosny. Nie, nie był tego rodzaju człowiekiem. Łagodny, zrównoważony David. Nie przeszkadzałoby jej, gdyby był odrobinę zazdrosny. Potrafiła zauważyć u kogoś zazdrość. Pomyślała o Morsie. Kokietowała trochę Eyresa w „Sheridan” i Morse był zazdrosny. Prawdę mówiąc, podobało się jej to. Czuła satysfakcję, widząc jego zazdrość. Nie zamierzała więcej o nim myśleć. Ale nigdy nie płakała z powodu Davida. Zastanawiała się, czy Morse uwierzył jej, kiedy powiedziała, że będzie płakać przez całą noc. Miała nadzieję, że uwierzył, gdyż była to prawda. Znowu myślała o Morsie. Zaczęła od Davida, a skończyła na nim. A on pewnie już o niej zapomniał. David – on jest jej mężczyzną. Ślub z nim uczyni ją szczęśliwą. Małżeństwo to wielkie wydarzenie, tak wszyscy mówią. Ale ona miała dwadzieścia trzy lata. Marzyła o tym, by Morse znowu o niej pomyślał. Nie, musi o nim zapomnieć! Dochodząc do domu, zobaczyła jego lancię. Poczuła gwałtowne bicie serca, krew popłynęła szybciej w jej żyłach. Weszła od razu do bawialni. Morse siedział i rozmawiał z Mary. Wstał, gdy weszła. – Cześć. – Cześć – odpowiedziała cicho. – Wpadłem, żeby zobaczyć się z panną Coleby. Wciąż jej jednak nie ma. Rozmawiam sobie z panną Mary. Doprawdy! Mary! Ta przysadzista, piegowata panienka biegająca za mężczyznami! – Mary, dlaczego nie zostawisz nas na parę minut? – powiedziała Sue. Czuła się zazdrosna. Mary wydawała się jednak bardzo zainteresowana inspektorem, gdyż nie zanosiło się na to, aby miała ochotę wyjść z pokoju. Sue, wciąż mając na sobie letni płaszcz, usiadła na poręczy fotela. Usiłowała powstrzymać ogarniającą ją desperację.
– Jennifer złapie pociąg kwadrans po ósmej z Paddington. Prawdopodobnie będzie tu około dziesiątej – powiedziała. Dwie godziny. Całe dwie godziny. Żeby tylko Mary sobie poszła. Morse mógłby ją wtedy zaprosić na drinka i porozmawialiby. Opuściła pokój i poszła na górę. Morse podziękował Mary za gościnę. Otworzył drzwi, ale zatrzymał się i poprosiłby zawołała Sue. Mary poszła na piętro, a Morse czekał przed domem. Po chwili na progu stanęła Sue. – Chciał pan ze mną rozmawiać, inspektorze? – W którym pokoju jest twoja sypialnia? Podeszła do niego. Ręka Sue otarła się o niego, gdy dziewczyna wskazywała okno tuż nad drzwiami. Poczuł ból w skroniach. Nie był zbyt wysoki, a ona niemal dorównywała mu wzrostem, mając na nogach buty na wysokich obcasach. Ich dłonie zetknęły się przypadkowo. „Nie odsuwaj ręki, Sue, kochanie” – pomyślał, czując dreszcz. Delikatnie pogładził jej nadgarstek. – Dlaczego chce pan to wiedzieć? – spytała zmienionym głosem. – Nie wiem. Ilekroć zobaczę zapalone światło, będę wiedział, że jesteś w domu. Nie mogła dłużej tego znieść. – Przyjechał tu pan, aby zobaczyć się z Jennifer? – Tak. – Powiem jej o tym, gdy wróci. Pan sądzi, że ona ma coś wspólnego z tym morderstwem w Woodstock? – Prawdopodobnie tak. Stali przez chwilę milcząc. Sue miała na sobie sukienkę bez rękawów, usiłowała opanować drżenie. – Pójdę już, dobranoc. – Dobranoc – rzekł i odwrócił się w stronę bramy, ale kiedy tam doszedł, zawołał ją i wrócił. – Sue, czy spędziłabyś ze mną chwilę? – Ach! – zawołała. Objęła go i zapłakała z radości w jego ramionach. Nie usłyszała, że ktoś otwiera furtkę. – Może byście mnie przepuścili? – powiedział ktoś zimnym tonem. Jennifer Coleby przeszła obok nich i weszła do domu. Inni podróżni również wracali do domów. Bernard Crowther przyjechał tym samym pociągiem co Jennifer Coleby. Siedzieli w różnych przedziałach i nikt na dworcu w Oxfordzie nie powiedziałby, że te dwie osoby znają się. W tym samym czasie Peter Newlove żegnał się na Church Street w Woodstock z rozpromienioną rudowłosą dziewczyną. Całowali się łapczywie. – Odezwę się do ciebie, Gaye – powiedział. – Tak, zrób to. I jeszcze raz dziękuję. To był drogi weekend, ale Peter sądził, że był wart każdego wydanego pensa.
Rozdział 23 Poniedziałek, 18 października
Rano Morse postanowił, że zrobi wszystko, co do niego należy. Jakże tego nienawidził! Wkrótce nastąpi to wielkie wydarzenie – rozwiązanie całej sprawy (był o tym święcie przekonany). Zdawało mu się jednak, że sam jest winny. Lewis pojechał po Jennifer Coleby swoim prywatnym samochodem. Morse chciał jej oszczędzić oficjalnego aresztowania. Crowther zapowiedział, że zjawi się na posterunku. Morse usiłował obmyślić plan postępowania, ale nie mógł się skoncentrować – zdał się na intuicję. O dziesiątej dwadzieścia pięć, pięć minut przed czasem, przyjechał Crowther. Morse nalał mu kawy, zadał kilka przypadkowych pytań na temat konferencji, na której wykładowca rzekomo był. – Nic nadzwyczajnego. Nudy – odpowiedział Crowther. – Czemu dokładnie było poświęcone to spotkanie? – Rekrutacji na uniwersytet. Dyskutowaliśmy, czy usunąć wymóg posiadania oceny A. Nie są z tego zadowoleni w Radzie Uczelni. Oni uważają Oxford za ostatni bastion akademickiego elitaryzmu. Trzeba jednak przyznać, że tak chyba jest. Nie miał okazji, żeby rozwinąć ten temat, albowiem do pokoju weszli Lewis i Jennifer Coleby. Crowther zerwał się z krzesła. – Państwo się znają? – zapytał Morse. W jego głosie nie było cynizmu. Jennifer i Crowther podali sobie ręce, co zdziwiło Morse’a. Przywitali się, a Morse, trochę zaskoczony, nalał kawy do dwóch filiżanek. – A więc się znacie? – powiedział niepewnie inspektor. – Mieszkamy dość blisko siebie, nieprawdaż, panie Crowther? – powiedziała Jennifer. – Tak, często widuję panią w autobusie. Panna Coleby, prawda? Pani przychodzi na spotkania Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Jennifer przytaknęła. Morse wstał, nie mogąc spokojnie usiedzieć. Przez kilka minut Lewis zastanawiał się, czy inspektor nie stracił kontroli nad sytuacją. Ciągle wzdychał. Powtarzał: „Mamy pewne podstawy, aby przypuszczać...”, „Mówiąc szczerze...”. Wreszcie udało mu się zasugerować Crowtherowi i Jennifer, że mieli ze sobą romans. Jennifer zaśmiała się głośno, a na ustach Bernarda zaigrał nieśmiały uśmiech. Crowther odezwał się pierwszy: – To dla mnie komplement, inspektorze. Mógłbym tylko sobie życzyć, żeby panna Coleby chciała się ze mną spotykać. Obawiam się, że muszę pana rozczarować. Cóż więcej mogę powiedzieć? – Panno Coleby? – zwrócił się do niej Morse. – O ile sobie przypominam, to z panem Crowtherem rozmawiałam ze dwa razy w życiu. Prosiłam go o dotację na rzecz TPD. Czasami widuję go jadącego autobusem do miasta. Wysiadamy na tym samym przystanku. On zawsze siada na piętrze, ja zaś na parterze, ponieważ nienawidzę zapachu dymu papierosowego. Morse, który palił akurat trzeciego papierosa, poczuł po raz kolejny, że idzie mu fatalnie z Jennifer Coleby. Zwrócił się do Crowthera: – Muszę pana o coś zapytać. Proszę zastanowić się nad odpowiedzią. Niech pan pamięta, że jest pan tutaj w związku z morderstwem dziewczyny, która siedziała w pańskim samochodzie. – Morse zauważył zdziwione spojrzenie Jennifer. – Czy panna Coleby była tą drugą pasażerką? Morse’a zmartwiła natychmiastowa i zdecydowana odpowiedź Bernarda:
– Nie, inspektorze, to nie była ona. Może pan być tego pewien. – A pani, panno Coleby. Czy zaprzecza pani, że była pani drugą pasażerką w samochodzie pana Crowthera? – Tak, zdecydowanie temu zaprzeczam. Morse dopił kawę. – Czy mamy coś podpisać, inspektorze? – spytała cynicznie Jennifer. Morse potrząsnął przecząco głową. – Sierżant Lewis zanotował, co państwo mówili – powiedział. – Mam jeszcze jedno pytanie... Czy mógłbym dostać adres tych pani przyjaciół w Londynie, u których pani przebywała? Na kopercie wyjętej z torebki Jennifer napisała adres. Po chwili zreflektowała się i dopisała numer telefonu, po czym podała kartkę Morse’owi. – Kłamią, oboje kłamią – powiedział inspektor do Lewisa po wyjściu Crowthera i Jennifer. Crowther wybierał się do śródmieścia Oxfordu i zaproponował Jennifer, że ją tam podwiezie. Morse zastanawiał się, o czym będą rozmawiać. Lewis milczał. – Czy słyszeliście mnie Lewis? – powiedział rozzłoszczony Morse. – Tak. – Powiedziałem, że są kłamcami. Lewis nadal milczał. Był zdania, że inspektor się myli. Sam miał często do czynienia z kłamcami i był całkowicie przekonany, że Crowther i Coleby mówili prawdę. Morse spojrzał na sierżanta. – Powiedzcie wreszcie to, co myślicie – rzekł. – O co panu chodzi? – O co mi chodzi? Wiecie, o co mi chodzi. Myślicie, że oszalałem, że nie wiem, co robię. Chętnie uwierzycie wszystkim, tylko nie mnie. No, słucham. Lewis był zdenerwowany i nie wiedział, co powiedzieć. Morse przestał panować nad sobą. Jego oczy płonęły, a głos zdradzał wściekłość. – No, proszę. Chcę wiedzieć! Słucham! Lewis zauważył, że inspektor ma oczy człowieka, który przegrywa. Chciałby wszystko naprawić, ale nie jest w stanie tego zrobić. – Sądzę, że pan się myli – rzekł, choć z trudem, Lewis. Zasługiwał na coś lepszego niż ostrą ripostę Morse’a. – Coś wam powiem, Lewis. Jeśli ktoś tu się myli, to tym kimś jesteście właśnie wy. Jeśli nie widzicie kłamstw tych obleśnych kreatur, to nie powinniście zajmować się tym śledztwem. Lewis poczuł się dotknięty, ale nie chodziło mu o siebie. – Możliwe, że powinien pan mieć kogoś innego do pomocy – powiedział. – Ale leży mi na sercu dobro śledztwa. – Może macie rację – rzekł Morse, który, jak wyczuł Lewis, powoli się uspokajał. – Jest jeszcze ten mężczyzna – Newlove. Czy nie powinniśmy... – Newlove? Kim on, do diabła, jest? Lewis wspomniał o Newlovie w złą godzinę i uśmierzony na moment gniew Morse’a znów dał o sobie znać. – Nigdy przedtem nie słyszałem o tym cholernym człowieku – ciągnął inspektor. – On ma maszynę do pisania, ale to nie grzech, nieprawdaż? To nie on napisał list, lecz Crowther. Jeśli tego
nie widzicie, to jesteście ślepi jak nietoperz. – Ale czy nie sądzi pan... – Odczepcie się, Lewis. Nudzicie mnie. – Czy to znaczy, że nie zajmuję się już tym śledztwem? – Nie wiem. Nie obchodzi mnie to. Proszę zostawić mnie samego. Lewis wyszedł. Po chwili zadzwonił telefon. Morse podniósł słuchawkę. – Nie ma mnie – rzekł. – Poszedłem do domu. Rzucił słuchawkę i zaczął zastanawiać się nad sobą. Teoria, którą zbudował, rozpadła się jak zamek z piasku stojący zbyt blisko brzegu i podmywany przez fale. Jednak nawet z tego niepowodzenia wynikło coś konstruktywnego. Wstał z fotela, wyjął dokumenty dotyczące Sylwii Kaye i zaczął je czytać. Siedział tak aż do zmroku, kiedy w pokoju zrobiło się zbyt ciemno i zaczął mieć kłopoty z czytaniem. Nowa, przerażająca myśl zalęgła się w jego głowie. Piętnaście po siódmej przekazano inspektorowi straszną wiadomość. Margaret Crowther popełniła samobójstwo.
Rozdział 24 Poniedziałek, 18 października Bernard Crowther wysadził Jennifer Coleby na High. Miał szczęście, gdyż udało mu się zaparkować na Bear Lane – nawet wykładowcy nie mogli zostawiać samochodów przy college’u. Zjadł lunch w stołówce dla pracowników. Popołudnie i wieczór spędził pracując. Jego dzieci wyjechały na obóz w Whitham Woods. Zwykle rodzice odwiedzali tam swoje pociechy, ale mali Crowtherowie powiedzieli, że dadzą sobie radę. Bernard i Margaret mieli więc okazję zjeść w końcu jakiś normalny obiad zamiast frytek z ketchupem. Bernard opuścił college dwadzieścia po szóstej. Ulice były puste o tej porze, więc szybko dojechał do domu. Wieszając płaszcz, poczuł woń gazu. – Margaret! – zawołał. Podszedł do drzwi kuchennych i odkrył, że są zamknięte od wewnątrz. – Margaret – zawołał powtórnie i szarpnął klamkę. Poczuł silniejszy zapach gazu. Wbiegł do ogrodu, żeby dostać się do kuchni tylnymi drzwiami, ale i one były zamknięte. Jęknął. Zajrzał do kuchni przez okno. W środku paliło się światło. Poczuł przypływ nadziei, ale po chwili ujrzał niesamowitą scenę. Wydawało mu się, że śni. Czemu ona leży na podłodze? Zbił szybę cegłą, którą podniósł z ziemi. Rozciął sobie palce, sięgając do klamki przy ramie okiennej. Otworzył okno. Mdły zapach uderzył w jego nozdrza. Upłynęło kilka sekund, zanim mógł wejść do środka. Przyłożył chustkę do ust i wspiął się na parapet. Wyłączył gaz. Głowa Margaret leżała wewnątrz piekarnika na czerwonej poduszce. Bernard był odrętwiały. Pomyślał, że powinien odłożyć poduszkę na kanapę w salonie, gdzie było jej stałe miejsce. Spojrzał na swoje rozcięte dłonie i mechanicznie wytarł je chustką. Na oknach dostrzegł brązową taśmę samoprzylepną. Zauważył, że została przycięta dokładnie i starannie. Margaret zrobiła to tak samo, jak przy pakowaniu gwiazdkowych prezentów dla dzieci. Dzięki Bogu, że ich tu nie ma!
Dostrzegł nożyczki leżące na zmywarce do naczyń. Machinalnie schował je do szuflady. Zapach gazu przyprawiał go o mdłości. Powoli zaczął zdawać sobie sprawę z sytuacji. Wiedział, że jego żona nie żyje. Wyszedł z kuchni i podniósł powoli słuchawkę. Wciąż oszołomiony wykręcił numer policji. Obok książki telefonicznej znalazł list zaadresowany do niego. Schował go do kieszeni na piersi. Po zawiadomieniu policji wrócił do kuchni, gdzie policjanci znaleźli go dziesięć minut później. Siedział na podłodze obok żony i trzymał rękę na jej włosach. Nie zareagował na dzwonek do drzwi. Patrzył niewidzącym wzrokiem. Jego oczy byty szkliste. Morse przyjechał wkrótce po policjantach i lekarzu. Został wezwany przez inspektora Bella, gdyż Crowhter domagał się jego przybycia. Bell i Morse spotkali się już kiedyś. Stali w holu cicho rozmawiając, Bernard przebywał w pokoju gościnnym. Z kuchni wyprowadził go lekarz. Nie opierał się. Objął głowę rękami i milczał. Wyglądał na nieświadomego swoich słów i czynów. Wejście Morse’a spowodowało zmianę w zachowaniu Bernarda. Wydawało się, że wraca do życia. – Witam inspektorze – powiedział Morse położył rękę na jego ramieniu. Nie przychodziły mu na myśl żadne słowa pociechy. Tu już nic nie mogło pomóc – Zostawiła to, inspektorze – rzekł Crowther, wyciągając z kieszeni zaklejoną kopertę. – To dla pana. To nie jest zaadresowane do mnie – powiedział cicho Morse. – Wiem, ale niech pan to przeczyta. Ja nie mogę. Crowther znowu objął głowę rękami i zaczął cicho płakać. Morse, nie wiedząc, co robić, spojrzał na drugiego inspektora. Bell pokiwał twierdząco głową. Morse otworzył kopertę i zaczął czytać list. „Drogi Bernardzie Kiedy będziesz czytał ten list, ja będę już martwa. Wiem, co to znaczy dla Ciebie i dzieci i tylko dlatego nie zrobiłam tego wcześniej. Jednak nie mogłam poradzić sobie ze swoim życiem. Bardzo mi ciężko się wytłumaczyć, ale chcę, byś wiedział, że to nie Twoja wina. Nie byłam dobrą żoną. Nie udało mi się też z dziećmi. Marzyłam już o odpoczynku od tego wszystkiego. Dłużej nie mogłam. Wiem, że jestem samolubna. Muszę uciec. Nie mam już więcej odwagi. Na swoim biurku znajdziesz wszystkie rachunki. Wszystko jest opłacone. Ureguluj tylko należność pana Andersona za przycięcie jabłoni. Jesteśmy mu winni pięć funtów, ale nigdzie nie mogłam znaleźć jego adresu. Myślę o czasach, kiedy byliśmy tacy szczęśliwi. Tego nikt nam nie może odebrać. Pilnuj dzieci. To jest mój błąd, a nie Twój czy ich. Modlę się, byś nie wspominał mnie źle, byś potrafił mi wybaczyć. Margaret” Nie brzmiało to pocieszająco, ale Bernard musiał w końcu sam przeczytać list. – Proszę to przeczytać – powiedział Morse. Bernard nie okazał emocji. Jego rozpacz nie mogła już być większa. – A co z dziećmi? – zapytał w końcu. – Proszę się o to nie martwić. Zajmiemy się nimi – powiedział łagodnie lekarz. Znał zasady postępowania w takich przypadkach. Nie mógł tu wiele pomóc. – Proszę to wziąć – poprosił. – A co z dziećmi? – powtórzył Bernard.
Morse zostawił Crowthera pod opieką doktora. Razem z Bellem znaleźli porządnie ułożony przez Margaret plik rachunków, polis oraz akcji. Morse nie tknął ich. To była sprawa między żoną a mężem. Żoną, która jeszcze żyła, gdy rano Morse przesłuchiwał Crowthera. – Zna go pan? – zapytał Bell. – Wdziałem się z nim rano – powiedział Morse. – Pytałem go o sprawy związane z morderstwem w Woodstock. – Naprawdę? – powiedział zaskoczony Bell. – To Crowther podwiózł te dziewczyny do Woodstock. – Sądzi pan, że jest zamieszany w morderstwo? – Nie wiem. – Czy dzisiejsza śmierć łączy się jakoś z tamtą sprawą? – Nie wiem, naprawdę nie wiem. Ambulans wciąż stał przed domem. Zaciekawieni sąsiedzi spoglądali zza firanek. W kuchni Morse popatrzył na Margaret Crowther. Nigdy przedtem jej nie widział. Z zaskoczeniem zauważył, że była atrakcyjną kobietą. W jej włosach było już kilka srebrnych nitek, ale miała zgrabną figurę i ładną twarz, teraz wykrzywioną i zsiniałą. – Nie ma sensu, żeby tak dłużej leżała – powiedział Bell. Morse przytaknął. – To trochę trwa – powiedział. Mężczyźni porozmawiali chwilę, po czym Morse wyszedł. Kiedy był już przy samochodzie, zawołano go z powrotem. – Inspektorze, on mówi, że musi z panem porozmawiać – powiedział lekarz. Crowther siedział, przyciskając głowę do oparcia fotela. Na jego czole perlił się pot Był w szoku. Lekarz podał mu środki uspokajające. – Inspektorze – powiedział, powoli otwierając oczy – muszę z panem porozmawiać. Crowther mówił z trudem. Morse spojrzał pytająco na lekarza. Ten potrząsnął przecząco głową. – Jutro – powiedział Morse. – Ale ja muszę porozmawiać, inspektorze. – Tak, wiem. Zrobimy to jutro. Jutro wszystko będzie wyglądało lepiej. Morse przyłożył dłoń do czoła Crowthera. Było mokre. Crowther stracił przytomność. Morse wyjechał wolno na Southdown Road. Uświadomił sobie, jak blisko siebie mieszkali Jennifer Coleby i Crowther. Noc była ciemna. Księżyc skrył się za niskimi chmurami. W większości okien paliły się światła. Morse dostrzegał niebieską poświatę telewizyjnych ekranów. Spojrzał na dom, który go interesował. W oknie nad drzwiami było ciemno. Pojechał dalej.
Rozdział 25 Wtorek, 19 października, przed południem Morse spał źle. Rano bolała go głowa. Nienawidził samobójstw. Dlaczego to zrobiła? Czy to była tchórzliwa ucieczka przed beznadziejną sytuacją? A może był to raczej akt odwagi,
szczególne męstwo? Nie, chyba nie to. Tak wielu ludzi było w to zamieszanych. Niczego ten postępek nie rozwiązał. Po prostu jedna osoba pozbyła się swojego ciężaru, ale teraz inni będą musieli go ponieść. Morse nie mógł się opędzić od takich myśli. Po dziewiątej inspektor siedział już w swoim skórzanym fotelu. Był w ponurym nastroju. Wezwał Lewisa, który zapukał, zanim wszedł. Ale Morse najwidoczniej zapomniał już o nieprzyjemnej sprzeczce. Powiedział Lewisowi o Margaret Crowther. – Czy pan sądzi, że Crowther chce powiedzieć coś ważnego? Zanim Morse zdążył odpowiedzieć, ktoś zapukał do drzwi. Młoda dziewczyna przyniosła pocztę. Morse szybko przerzucił pół tuzina kopert. Jego wzrok zatrzymał się na zaklejonej kopercie z napisem „prywatne”. Ta koperta była bardzo podobna do tej, którą poprzedniego dnia widział u Crowtherów. – Nie wiem, czy Bernard ma nam coś ważnego do powiedzenia, ale jego żona najwidoczniej miała. Otworzył kopertę i przeczytał napisany na maszynie tekst: „Drogi inspektorze Nigdy przedtem pana nie spotkałam. Przeczytałam jednak w gazecie, że prowadzi pan śledztwo w sprawie zabójstwa Sylwii Kaye. Powinnam to panu dawno powiedzieć, ale mam nadzieję, że nie jest jeszcze za późno. Niech pan spróbuje mnie zrozumieć. To ja zabiłam Sylwię Kaye. (To zdanie było dwa razy podkreślone). Muszę wytłumaczyć, dlaczego to zrobiłam. Będzie to trochę pogmatwane, ale mam wrażenie, że wszystko stało się tak dawno. Od sześciu miesięcy, a właściwie od jeszcze dłuższego czasu wiedziałam, że mój mąż ma romans. Nie miałam i nie mam na to dowodów, ale mężczyźnie bardzo trudno ukryć coś takiego przed żoną. Byliśmy małżeństwem od 15 lat i znałam go bardzo dobrze. Z jego poczynań, słów, wyglądu można było łatwo odgadnąć, co czuł. Musiał być strasznie nieszczęśliwy, tak mi się przynajmniej wydawało. W środę 22 września wyszłam z domu o 18.30, aby pojechać do szkoły wieczorowej w Headington. Nie udałam się tam jednak od razu. Czekałam w samochodzie na Banbury Road. Wydawało mi się, że czekam już bardzo długo; nie miałam żadnego planu działania. Około 19.15 mój mąż podjechał do skrzyżowania z Charlton Road i skręcił w prawo, na północ. Pojechałam za nim, starając się nie stracić go z oczu. Nie jestem dobrym kierowcą, a poza tym zaczęło się ściemniać. Ruch nie był jednak zbyt duży i widziałam go wyraźnie. Dzieliły nas dwa, trzy samochody. Przy zakręcie na Woodstock Road wjechał na drogę A-34. Jechał bardzo szybko i zaczęłam zostawać w tyle. Myślałam, że już go zgubiłam, ale przed nami były rozkopy, więc musiał zwolnić. Jechał za dużą ciężarówką, toteż wkrótce zdołałam go dogonić. Bernard był jakieś sześć albo siedem samochodów przede mną. Ciężarówka skręciła na drogę do Bladon. Trzymałam się w miarę blisko Bernarda. Dostrzegłam, że na pierwszym skrzyżowaniu w Woodstock skręcił w lewo. Trochę się przestraszyłam i nie wiedziałam, co mam dalej robić. Skręciłam w następną ulicę, zatrzymałam samochód i poszłam z powrotem, ale to było beznadziejne. Wróciłam do samochodu i pojechałam do Headington. Spóźniłam się na zajęcia 20 minut. W następną środę, 29 września, ponownie pojechałam do Woodstock. Wyjechałam z domu 10 minut wcześniej niż zwykle. Zaparkowałam samochód przy drodze do Woodstock i poszłam ulicą,
w którą skręcił Bernard w poprzednim tygodniu. Nie wiedziałam, gdzie zaczekać, czułam się głupio i miałam wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą. Znalazłam jednak bezpieczne miejsce z lewej strony ulicy. Bardzo się bałam, że Bernard mnie zauważy. Czekałam i obserwowałam każdy samochód wyjeżdżający zza rogu. Przyjechał o 19.15. Poczułam, że silnie drżę. Nie był sam. Obok niego siedziała młoda długowłosa blondynka w białej bluzce. Kiedy samochód skręcił 6 czy 7 jardów przede mną na parking „Czarnego Księcia”, pomyślałam, że mnie spostrzegł. Nogi mi drżały, a krew pulsowała w skroniach. Jakoś opanowałam się, zbliżyłam do parkingu i rozejrzałam. Stało tam kilka samochodów i z początku nie mogłam znaleźć wozu Bernarda. Przeszłam wolno obok jednego samochodu i wtedy ich zobaczyłam. Siedzieli na przednich siedzeniach i rozmawiali. Poczułam zimny gniew. Bernard z blondynką o pospolitej twarzy – wyglądała na co najwyżej 17 lat! Całowali się. Potem przenieśli się do tyłu. Nie widziałam nic więcej, przynajmniej tego mi oszczędzono. Trudno mi opisać, co wtedy czułam. Teraz wszystko wydaje mi się martwe i mało ważne. Byłam bardziej wściekła niż zazdrosna. Czułam gniew, że Bernard tak mnie ośmieszył. Po około pięciu minutach wysiedli. Rozmawiali o czymś, ale nie słyszałam słów. Na ziemi leżała długa łyżka do opon. Podniosłam ją. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Byłam przestraszona i wściekła. Nagle usłyszałam, że Bernard zapala silnik. Światła oświetliły cały dziedziniec. Samochód ruszył i wyjechał z parkingu. Zdawało mi się, że jest jeszcze mroczniej niż przedtem. Dziewczyna stała tam, gdzie ją zostawił Bernard. Minęłam trzy lub cztery samochody i zbliżyłam się do niej od tyłu. Nic nie powiedziałam i jestem pewna, że mnie nie słyszała. Uderzyłam ją w tył głowy. Byłam jak w transie. Nic nie czułam – żadnych wyrzutów sumienia czy strachu, nic. Nie zastanawiałam się, kiedy i jak ją odnajdą – nie obchodziło mnie to. Bernard od początku wiedział, że to ja zamordowałam Sylwię Kaye. Musiał mnie widzieć, ponieważ ja go widziałam. Jechał za mną przez jakiś czas i musiał dostrzec tablicę rejestracyjną. Gdy mnie wymijał, dokładnie zobaczyłam jego samochód. Wiem, że podejrzewał pan Bernarda, ale się pan mylił. Nie wiem, co on panu powiedział, ale wiem, że rozmawialiście. Jeśli kłamał, to robił to tylko po to, aby mnie chronić. Ale teraz nie potrzebuję już nikogo do ochrony. Proszę zająć się Bernardem i nie pozwolić mu za bardzo cierpieć z mojego powodu. Postąpił tak, jak postąpiłby prawie każdy mężczyzna. Za to, co się stało, oskarżam nie jego, lecz siebie. Nie byłam dobrą żoną ani matką. Jestem po prostu zmęczona i bardzo potrzebuję odpoczynku. Za to, co zrobiłam, bardzo przepraszam, choć wiem, że to niczego nie naprawi. Cóż więcej mogę powiedzieć? Margaret Crowther” Morse skończył czytać. Lewis był bardzo poruszony. Wydawało mu się, że słucha żywej, stojącej obok Margaret Crowther. Lecz przecież ona nigdy już nie przemówi. Przypomniał sobie wizytę u niej. Pomyślał, jak bardzo musiała cierpieć przez kilka ostatnich miesięcy. – Czy spodziewał się pan tego? – Nie – odpowiedział Morse. – Jest trochę szokujące, czyż nie? – Spadło to jak grom z jasnego nieba. – Nie pisze zbyt dobrze po angielsku – powiedział Morse i podał list Lewisowi. – Jak na mój gust używa za dużo myślników. Ten komentarz wydał się Lewisowi w złym tonie. Jeszcze raz sierżant przeczytał list.
– W każdym razie dobrze pisze na maszynie – powiedział. – Dziwi mnie tylko trochę, że napisała swoje imię i nazwisko na maszynie, zamiast po prostu złożyć podpis. Ale to chyba ona napisała list? – Tak, napisała go. Lewis pomyślał, że trzeba wyjaśnić jeszcze kilka drobnych kwestii, ale generalnie można uznać śledztwo za zakończone. Był zadowolony ze współpracy z wybuchowym i kapryśnym inspektorem. Zadzwonił telefon i Morse podniósł słuchawkę. Powiedział „rozumiem” chyba z tuzin razy, po czym położył słuchawkę. – Crowther jest teraz w szpitalu Radcliffe. Miał łagodny atak serca. Nie może się z nikim widzieć przynajmniej przez dwa dni. – I tak nie mógłby nic dodać – zasugerował Lewis. – Och tak, mógłby – powiedział Morse. Inspektor przechylił się do tyłu i spojrzał w róg pomieszczenia. Lewis pomyślał, że najlepiej będzie nie odzywać się, ale w miarę upływu czasu stawał się coraz bardziej niespokojny. – Czy napiłby się pan kawy? – zaproponował Lewis. Wydało mu się, że Morse go nie usłyszał. – Czy chciałby się pan napić kawy? Morse przypominał Lewisowi głuchego człowieka, który wyłączył swój aparat słuchowy. Upłynęło wiele minut, zanim Morse wrócił do rzeczywistości. – To nam wyjaśnia jedną sprawę, Lewis. Możemy skreślić panią Crowther z naszej listy podejrzanych.
Rozdział 26 Wtorek, 19 października, po południu W południe Peter Newlove siedział w swoim pokoju. Nikogo się nie spodziewał. Normalnie Bernard wpadał mniej więcej o tej porze na drinka, ale tego ranka cały college obiegła wiadomość, że Margaret popełniła samobójstwo, a Bernard dostał ataku serca. Peter poczuł się bardzo poruszony tą wiadomością. Znał dobrze Margaret i lubił ją, a Bernard był jego najlepszym przyjacielem. Zadzwonił do szpitala, ale do czwartku nikt nie mógł odwiedzać Bernarda. Wysłał więc kwiaty. Bernard lubił je, a nie miał już żony, która pamiętałaby o tym. Spróbował dowiedzieć się czegoś o dzieciach. Zostały odwiezione do Hendon. Jednakże Peter nie sądził, aby to mogło coś pomóc. Ktoś zapukał do drzwi. – Otwarte. Nigdy dotychczas nie widział inspektora Morse’a i był mile zaskoczony, gdy ten przyjął zaproszenie na drinka. Bez żadnych ceregieli Morse wyniszczył cel swojej wizyty. – To zostało napisane właśnie na tej maszynie – powiedział Newlove zmarszczył brwi, patrząc na walizkową maszynę, która stała na stole. – Nie ma co do tego wątpliwości – dodał Morse. Newlove wyglądał na nieco zdziwionego, ale nic nie powiedział. – Czy zna pan pannę Jennifer Coleby? – zapytał inspektor. – Nie, obawiam się, że nie – powiedział Peter, jeszcze bardziej marszcząc brwi.
– Pracuje na High, niedaleko stąd, w Towarzystwie Ubezpieczeniowym. – Mogłem ją oczywiście widzieć, ale nie znam jej. Nigdy przedtem nie słyszałem o niej. – I nie pisał pan do nikogo o tym imieniu i nazwisku? – Nie. Zresztą jak mógłbym napisać, skoro nigdy nie słyszałem o takiej osobie? Morse wydął wargi i kontynuował: – Kto poza panem mógłby używać pańskiej maszyny? – Nie wiem. Przypuszczam, że właściwie każdy. Przeważnie nie zamykam tego pokoju, chyba że mam jakieś materiały egzaminacyjne. – To znaczy, że zostawia pan drzwi otwarte i pozwala osobom niepowołanym wejść do środka i skorzystać z pańskiego biurka, biblioteki czy maszyny do pisania? – Aż tak nie jest, ale koledzy często wpadają do mnie. – A kto szczególnie? Czy mógłby mi pan powiedzieć? – Ostatnio często zachodzi tutaj nowy wykładowca, Melhuish. – I? – No i tuzin innych. – Newlove mówił nieco nerwowo. – Czy widział pan, żeby ci pańscy przyjaciele używali pana maszyny? – Nie, nie widziałem. – Użyliby po prostu swoich, nieprawdaż? – Tak, przypuszczam, że tak by zrobili. – Czy nie za dużo przypuszczeń w tej sprawie? – Nie. – A więc nic pan nie wie? – Rozumiem, że nie jestem pomocny, ale niestety nie wiem nic na ten temat. Morse nagle zmienił cel swoich pytań. – Czy znał pan panią Crowther? – Tak. – Czy słyszał pan o niej? – Tak – odpowiedział cicho Peter. – A Bernarda Crowthera? – Newlove potaknął. – Rozumiem, że jest on pana najbliższym przyjacielem? – Peter znów potaknął. – Byłem dzisiaj rano w jego pokoju. Wtykałem nos w nie swoje sprawy, ale często muszę to robić. Nie czerpię z tego jakiejś szczególnej przyjemności. – Rozumiem – powiedział Newlove. – Zastanawiam się właśnie, czy pan rozumie – powiedział zniecierpliwiony Morse. – On często wpada tutaj, aby się z panem zobaczyć, zgadza się? – Dosyć często. – Czy przyszedłby do pana, gdyby coś się stało? – Chodzi o to, że prędzej do mnie niż do kogoś innego? – Tak. – Przyszedłby do mnie. – Czy pan wiedział, że on miał kłopoty z wciśnięciem przecinka w swojej maszynie? – Nie, nie wiedziałem – skłamał Newlove. W tym czasie Lewis zajmował się sprawami, które zlecił mu Morse. Nie mógł w ogóle
zrozumieć swojego zadania, ale inspektor powiedział, że jest to sprawa o żywotnym znaczeniu. Coś przywróciło Morse’owi wigor. Ale nie był to ten sam radosny, pełen energii Morse z pierwszych dni śledztwa. Była w nim jakaś ponurość i czasem Lewis czuł przed nim strach. Mógł mieć tylko nadzieję, że nie dostaną już żadnych listów, które dałyby Morse’owi nową okazję do popisania się inteligencją. Wjechał swoim policyjnym samochodem na mały dziedziniec Miejskiego Centrum Zdrowia, usytuowanego na rogu Banbury Road i Marston Ferry Road. Centrum mieściło się w dużym, pięknie zbudowanym z czerwonej cegły budynku. Białe stopnie prowadziły na biały ganek. Był to jeden z tych pięknych domów, które budowali na Banbury Road zamożni ludzie w drugiej połowie XIX wieku. Wizyta Lewisa była zapowiedziana. Czekał tylko minutę, zanim zaprowadzono go do pokoju, w którym siedział starszy człowiek. – To jest właśnie to, sierżancie – powiedział doktor Green i podał mu dokumenty. – Czy jest pan pewien, że jest tu wszystko? Inspektor Morse prosił o pełną dokumentację. Doktor Green milczał przez chwilę, a potem powiedział: – Jedyną rzeczą, której tu nie ma, są..., no są..., dane, jakie mieliśmy lub mogliśmy mieć... dotyczące, no... rozmów, jakie, no... mogliśmy mieć z panną Kaye, no..., o jej... o jej życiu intymnym. Pan rozumie? Wie pan, sierżancie, że jest jeszcze etyczna strona tego, no... tego, no., ta sekretna natura... stosunków między lekarzem a pacjentem. – Chodzi panu o to, że używała środków antykoncepcyjnych? – No, ja... no... ja tego nie powiedziałem, sierżancie. Ja, no... powiedziałem, że my... to jest... niewłaściwe, no... ujawniać zwierzenia, które my... no... my słyszymy od pacjentów. – Czy powiedziałby nam pan, gdyby ona nie używała środków antykoncepcyjnych? – spytał niewinnie Lewis. – To jest, no... bardzo trudne pytanie. Pan mi, no... pan... wkłada mi w usta słowa, których, no... nie powiedziałem. Wszystko, co powiedziałem, to... Lewis zastanawiał się, co ten lekarz powiedziałby osobie chorej na złośliwego raka. Taka scena byłaby na pewno długa i męcząca. Podziękował doktorowi i opuścił pomieszczenie tak szybko, jak tylko mógł. Jednak dopiero w połowie schodów zdołał uwolnić się od nękających jego umysł „no”. Będzie musiał opowiedzieć żonie o tym... no... doktorze Greenie. Zgodnie z umową Lewis przyjechał po Morse’a do Lonsdale College o pierwszej. Opowiedział inspektorowi o dziwacznym doktorze, lecz na Morsie jego relacja nie wywarła większego wrażenia. – Wiemy, że brała pigułki, pamiętacie? – powiedział inspektor. Lewis pamiętał. Przeczytał przecież raporty. Morse bardzo go prosił, żeby się z nimi dobrze zapoznał. Wtedy to nie wydawało się takie ważne. Może już wówczas Morse rozumiał znaczenie tych dokumentów. Gdy wyjeżdżali z miasta, Morse poprosił Lewisa, by zatrzymał się przy motelu koło zakrętu do Woodstock. – Napijemy się piwa i coś zjemy – powiedział. Usiedli w barze „Morris”. Morse zaczął czytać raporty medyczne na temat Sylwii. Te dokumenty opisywały kolejne etapy jej krótkiego życia: od łagodnej żółtaczki w wieku dwóch lat do złamanej ręki w sierpniu, niedługo przed śmiercią. Odry, kurzajki, infekcje uszu, kłopoty z menstruacją, bóle głowy, spowodowane prawdopodobnie krótkowzrocznością. Historia niezbyt
obfitująca w wydarzenia. Większość notatek była czytelna. Doktor Green miał piękne, zaokrąglone pismo. Kontaktował się z Sylwią jedynie dwa razy – gdy bolała ją głowa i kiedy złamała rękę. Morse podał dokument Lewisowi i wyszedł, aby kolejny raz napełnić szklanki. Niektóre informacje zawarte w tych papierach znalazły się w sprawozdaniu z obdukcji zwłok Sylwii, ale Lewis nie mógł poszczycić się dobrą pamięcią. – Czy złamaliście kiedykolwiek rękę? – spytał Morse. – Nie. – Mówi się, że jest to bardzo bolesne. Ma to chyba coś wspólnego z nerwami czy czymś takim. Tak jak przy urazie stopy, Lewis – bardzo bolesne. – Pan to wie. – Tak, ale jeśli ma się silne ciało, tak jak ja, wówczas szybko wraca się do zdrowia. – Lewis puścił to mimo uszu. – Czy zauważyliście – ciągnął Morse – że Green widział ją na dzień przed jej śmiercią? Lewis znowu otworzył dokumenty. Przeczytał nagłówek, ale nie zwrócił uwagi na datę. Spojrzał ponownie i zobaczył, że Morse miał rację: Sylwia odwiedziła Centrum Zdrowia w środę 28 września. Miała skierowanie od ortopedy ze szpitala Radcliffe. Brzmiało ono następująco: „Ręka wciąż bardzo sztywna, bolesna. Konieczna dalsza opieka. Kontynuacja fizjoterapii – zabiegi we wtorki i czwartki przed południem.” Lewis potrafił sobie dobrze wyobrazić te wizyty. Nagle olśniła go pewna myśl. Stało się tak chyba w wyniku ciągłego przestawania z Morse’em. Musiał się widocznie zarazić jego bezgraniczną podejrzliwością. – Pan chyba nie sądził, że, no... – Szło mu gorzej niż Greenowi. – Że co? – Ze Green miał romans z Sylwią. Morse uśmiechnął się i opróżnił szklankę. – Wydaje mi się, że możemy się tego dowiedzieć – powiedział. – Ale powiedział pan, że te materiały medyczne są bardzo ważne. – To było nieporozumienie. – Czy znalazł pan to, czego pan szukał? – Tak, można to tak określić. Powiedzmy, że szukałem czegoś w rodzaju potwierdzenia. Rozmawiałem wczoraj z Greenem przez telefon. – Czy on, no..., czy... – Lewis naśladował Greena. Był to rzadki w ostatnich dniach moment pozbawiony powagi. To popołudnie Sue miała wolne i cieszyła się z tego. Praca w izbie przyjęć była męcząca. Pozostałe dziewczęta wyszły, więc zrobiła sobie coś do jedzenia i usiadła w małej kuchni, patrząc swoimi pięknymi i smutnymi oczyma na kafelki pokrywające podłogę. Obiecała Davidowi, że napisze do niego i naprawdę musiała w końcu się do tego zabrać. Zastanawiała się, co ma napisać. Mogła pisać o pracy i o tym, jak wspaniale było go znów zobaczyć w ubiegłym tygodniu i że z niecierpliwością czeka na następne spotkanie. Jednak wydawało się jej to puste. Winiła siebie za egoizm, ale i tak interesowały ją najbardziej jej własne problemy. To nie miało sensu, to było całkowicie niemożliwe, a nawet niebezpieczne myśleć o nim – o Morsie, oczywiście. Tak bardzo jednak go pragnęła. Chciała zadzwonić do niego lub przynajmniej go zobaczyć. I kiedy tak
siedziała, czuła się winna, samotna i smutna. W tym czasie Jennifer była zajęta sprawdzaniem próbnej wersji listu, którą dał jej Palmer. Sumy ubezpieczeń miały zostać zwiększone po Bożym Narodzeniu o prawie 10% i wszyscy klienci musieli być o tym poinformowani. „Kochany człowiek” – pomyślała Jennifer. Nie był zbyt bystry. Pierwszy akapit listu przypomniał jej męczące ćwiczenia gramatyczne, które kiedyś musiała odrabiać w szkole. W tekście co rusz pojawiało się słowo „który”. Uśmiechnęła się z dumą. Pewna swojego wyczucia stylu, poprawiła akapit. Tutaj kropka, tam nowy akapit, tutaj bardziej precyzyjne słowo. Teraz list był o wiele bardziej przejrzysty. Palmer wiedział, że jest najbystrzejszą dziewczyną w tym biurze. Gdy chodziło o jakieś ważne listy, zawsze zwracał się do niej. Jednak nie zostanie tu długo. W poprzednim tygodniu złożyła dwa podania o przyjęcie do pracy. Nie powiedziała o tym nikomu, nawet Palmerowi. Nie chodziło o to, że źle się jej tutaj pracowało. W żadnym wypadku. Zarabiała tyle, ile Mary i Sue razem... Sue! Pomyślała o niedzielnym wieczorze, kiedy wróciła z Londynu. Poczuła satysfakcję, widząc Morse’a i Sue w dwuznacznej sytuacji. Znowu przypomniała sobie tamtą scenę i na jej ustach pojawił się okrutny uśmiech. Wzięła poprawioną kopię listu i zaniosła do biura Palmera, gdzie Judith usiłowała nadążyć za pryncypałem, który dyktował jej pismo. Podała list Palmerowi. – Naniosłam tutaj parę poprawek – powiedziała. – Dziękuję ci bardzo. Rozumiesz, trochę się spieszyłem. Zapisałem to, co mi przyszło na myśl. I wtedy zrozumiałem, że to tylko szkic. Dziękuję ci, to jest bardzo dobre. Jennifer nic więcej nie powiedziała. Wyszła z gabinetu i poszła do pokoju maszynistek. Ten sam zły uśmiech igrał na jej ślicznych ustach. Trzecia z trójki dziewcząt, piegowata, mała Mary pracowała w Radio Oxon. W tej podrzędnej, lokalnej stacji radiowej nie mogła spodziewać się etatu spikerki. Tak jak Jennifer myślała o jakiejś zmianie, chociaż w porównaniu z nią posiadała zbyt niskie kwalifikacje. Jennifer miała dobre stopnie w szkole, a ponadto ukończyła kurs maszynopisania i stenotypii. Mary sądziła, że Jennifer musiała być bardzo dobrą uczennicą. Potrafiła na wszystko znaleźć odpowiedź. Dość dobrze im się razem mieszkało, ale nie miałaby nic przeciwko przeprowadzce. Sue była w porządku, nawet ją lubiła, chociaż ostatnio miała różne humory i chodziła ciągle zamyślona. Może zakochała się w tym inspektorze? Mary mimo wszystko nie posądzała jej o to. Sue była przynajmniej normalna. Mary nie miała pewności, czy tak samo jest z Jennifer. Po lunchu jeden z asystentów przyszedł do niej, żeby pogadać. Był brodaty, beztroski, miał pięcioro nastoletnich dzieci i uganiał się za spódniczkami. Niezbyt stanowczo opierała się jego zalotom.
Rozdział 27 Czwartek i piątek, 21 i 22 października Według słów pielęgniarki, Bernard Crowther czuł się już lepiej. W czwartek po południu siedział w łóżku, czekając na swojego pierwszego gościa. O dziwo, Morse nie okazał
zniecierpliwienia i zgodził się poczekać w kolejce osób chcących zobaczyć się z Bernardem. Peter Newlove poczuł zadowolenie, widząc swojego przyjaciela powracającego do zdrowia. Rozmawiali cicho przez kilka minut. Peter zbierał się już do wyjścia, ale Bernard położył dłoń na jego ręce. Newlove znowu usiadł przy łóżku. Rura podająca tlen zwisała z metalowego wspornika nad głową Bernarda, a maszyna z wieloma tarczami pracowała obok łóżka. – Chcę ci coś powiedzieć, Peter. Newlove nachylił się nieznacznie, by go lepiej słyszeć. Bernard mówił z trudnością i brał głęboki oddech przed każdą dłuższą wypowiedzią. – Możemy porozmawiać jutro. Nie przemęczaj się teraz – rzekł Peter. – Proszę, zostań – głos Bernarda był napięty. – Muszę ci coś wyznać. Słyszałeś o tym morderstwie w Woodstock? – Peter potaknął – To ja podwiozłem te dziewczyny. Oddychał ciężko. Słaby uśmiech pojawił się na jego ustach. – Naprawdę śmieszne. Miałem spotkać się z jedną z nich. Nie zdążyły na autobus, więc wziąłem je do samochodu. To oczywiście wszystko zniszczyło. Znały się. Spanikowałem. Przez chwilę odpoczywał. Peter spoglądał na starego przyjaciela i próbował ukryć niedowierzanie. – Mówiąc krótko – podjął – skończyło się na tym, że przespałem się z tą drugą. Pomyśl o tym, Peter. Była z niej gorąca sztuka. Dobry Boże, naprawdę gorąca sztuka! Peter, słyszysz mnie? Wziąłem ją na tylnym siedzeniu. Byłem okrutnie napalony, a potem ją zostawiłem. To śmieszne, ale zostawiłem ją. Pojechałem do domu. To wszystko. – Zostawiłeś ją przy „Czarnym Księciu”? – Tak. Tam ją znaleźli. Jestem zadowolony, że wreszcie ci to powiedziałem. – Czy powiesz to policji? – Chciałem ciebie o to zapytać. Rozumiesz, ja... – Bernard zamilkł na chwilę. – Nie wiem, czy powinienem mówić to tobie i musisz mi obiecać, że nigdy nikomu tego nie powiesz. Spojrzał niespokojnie na Petera, ale był pewien, że przyjaciel dochowa tajemnicy. – Jestem przekonany, że widziałem kogoś innego na dziedzińcu tamtej nocy. Nie wiem, kto to był. Mówienie wyczerpywało go coraz bardziej. Peter wstał. – Nie idź! Nie widziałem – było zbyt ciemno. Trochę mnie to martwiło. Wypiłem podwójną whisky w pubie obok i pojechałem do domu. Minąłem ją, ale byłem głupi. Widziała mnie. – O kogo chodzi? Kogo minąłeś, Bernardzie? Oczy chorego były zamknięte i wydawało się, że Crowther nic nie słyszy. – Sprawdziłem. Tego wieczoru nie pojechała na zajęcia. Bernard z wysiłkiem uniósł powieki. Był zadowolony, że wreszcie to komuś powiedział i że tym kimś był Peter. Newlove wyglądał na oszołomionego i zdziwionego. Wstał, nachylił się i przemówił bardzo cicho, a jednocześnie bardzo wyraźnie: – To znaczy, że sądzisz, iż Margaret ją zabiła? – Bernard przytaknął. – I to właśnie dlatego ona...? – Bernard powtórnie przytaknął. – Wpadnę jutro. Spróbuj odpocząć – rzekł Peter. Newlove zbierał się już do wyjścia, kiedy znów usłyszał swoje imię. Bernard miał otwarte oczy. Peter ponownie podszedł do łóżka. – Nie teraz, Bernardzie – powiedział. – Prześpij się trochę.
– Chciałbym przeprosić. – Przeprosić? – Dowiedzieli się o twojej maszynie do pisania, czyż nie? – Tak, to była moja maszyna. – Ja jej użyłem. Powinienem był ci powiedzieć. – Zapomnij o tym. Jakie ma to teraz znaczenie? To miało jednak znaczenie i Bernard o tym wiedział, ale był już zbyt zmęczony, by o tym myśleć. Margaret nie żyła. To była gorzka prawda. Dopiero teraz zaczął sobie uświadamiać realność jej śmierci. Margaret nie żyła. Zamknął oczy i zapadł w niespokojny sen. Śniły mu się znowu sceny sprzed miesiąca, miał jednak przy tym wrażenie, że nie uczestniczy w tych wydarzeniach. Kiedy zobaczył dziewczęta, od razu wiedział, że jest tam ona. Nie mógł zrozumieć, dlaczego łapała okazję. Nie rozmawiali ze sobą. Usiadła z tyłu. Podobnie jak on czuła, że tak będzie bezpieczniej. Najwidoczniej znała tę drugą dziewczynę. Z ulgą przyjął jej prośbę o zatrzymanie się na Begbroke. Tam znalazł wymówkę – kupno papierosów – i mogli przez chwilę porozmawiać. Lepiej było odłożyć spotkanie tego wieczoru. Był zmartwiony. Nie mógł pozwolić sobie na ryzyko, ale z pewnością mógł ją później zabrać. Prosiła o to coraz gniewniej. Podczas jazdy wyczuwał jej zazdrość o dziewczynę, z którą rozmawiał. Nie dał jej żadnych powodów do zazdrości, przynajmniej wtedy. Był naprawdę niespokojny. Mogliby się spotkać w następnym tygodniu. Napisałby do niej w zwykły sposób. Szeptali podnieceni przez około pół minuty, nie dłużej. Była rozdrażniona, a w jej oczach płonęła dzika furia. Rozumiał, co czuła. Pragnął jej tak bardzo jak nigdy przedtem. Wsiadł z powrotem do samochodu i pojechał do Woodstock. Gdy zostali sami, blondynka stała się bardziej chętna. Usadowiła się wygodnie w fotelu. Górny guzik jej cienkiej białej bluzki był odpięty i wydawało się, że za chwilę jej pulsujące piersi rozerwą zapięcie. – Co robisz? – zapytała. – Pracuję na uniwersytecie. – Wykładowca? – Tak. Ich oczy spotkały się. Zerkali na siebie do chwili, kiedy dojechali do Woodstock. – Gdzie mam ciebie wysadzić? – Gdziekolwiek. – Masz zamiar zobaczyć się ze swoim chłopakiem? – Dopiero za pół godziny. – A gdzie się z nim spotykasz? – W „Czarnym Księciu”. Znasz to miejsce? – Napijemy się czegoś przed tym spotkaniem? – Dlaczego nie? Znalazł miejsce na parkingu i zaparkował samochód tyłem. – To nie jest najlepsze miejsce, żeby się napić – powiedziała. – Rzeczywiście, nie jest. Rozparła się na siedzeniu. Jej spódniczka uniosła się nieco, a nogi kusząco rozchyliły. – Jesteś żonaty?
Potaknął. Prawą dłonią dziewczyna poruszała leniwie drążkiem zmiany biegów, a palcami pocierała wieńczącą drążek kulkę. Szyby stopniowo zaparowały, więc pochylił się nad nią, aby sięgnąć do schowka po szmatkę. Jego ręka otarła się o jej ramię i poczuł delikatny nacisk jej ciała. Niezbyt starannie czyścił boczne okno. Czuł jej prawą rękę na swojej nodze. Oparł się o oparcie jej fotela, a ona obróciła się do niego. Jej usta były pełne, wilgotne i rozchylone. Nie mógł się już powstrzymać i pocałował ją gwałtownie i namiętnie. Jej język wśliznął się w jego usta i przylgnęła do niego całym ciałem. Pieścił jej nogi. Ucieszył się, gdy leciutko się zakołysała i bardziej rozchyliła nogi. Przerwała długi pocałunek, polizała małżowinę jego ucha i szepnęła: – Odepnij guziki mojej bluzki, nie mam stanika. – Przejdźmy do tyłu – powiedział ochrypłym głosem. Miał potężną erekcję. Wkrótce było po wszystkim. Czuł się winny, że zareagował w taki sposób. Chciał od niej uciec. W jednej sekundzie tak bardzo się zmieniła. Wydawała mu się kimś zupełnie innym. – Lepiej już pojadę – powiedział. – Tak szybko? Wolno zapinała bluzkę, ale urok prysnął. – Tak. – Dobrze ci było? – Oczywiście, przecież wiesz. – Chciałbyś to kiedyś powtórzyć? – Wiesz, że chciałbym. Coraz bardziej pragnął stamtąd uciec. Miał wrażenie, że są obserwowani. – Nie przedstawiłeś mi się. – Ty też nie. – Jestem Sylwia. Sylwia Kaye. – Zrozum, Sylwio – próbował mówić łagodnie – czy nie sądzisz, że byłoby lepiej, jeśli my... no wiesz, byśmy myśleli o tym wszystkim jak o czymś pięknym, co się przytrafiło nam tylko raz, tutaj, tego wieczoru. – Więc już nie chcesz mnie więcej widzieć, tak? Jesteś taki jak inni. Trochę seksu i do widzenia. Była wulgarna, mówiła językiem dziwek z Soho, ale miała rację. Dostał to, czego chciał, a ona nie. Czy była prostytutką? Przypomniał sobie swoją służbę wojskową, tych kolegów, którzy złapali syfilis. Musi się wydostać z tego klaustrofobicznego samochodu i ciemnego, smutnego parkingu. Włożył rękę do kieszeni i znalazł banknot jednofuntowy. Poza kilkoma monetami nie miał więcej pieniędzy. – Funt! Jeden cholerny funt! Na Chrystusa, pewnie sądzisz, iż jestem tania! Następnym razem weź trochę pieniędzy albo trzymaj swoje cholerne ręce z dala ode mnie. Poczuł się zawstydzony. Wysiadła, a on podążył za nią. – Dowiem się, kim ty, do cholery, jesteś. Dowiem się, zobaczysz! – wykrzyknęła. Nie pamiętał, co się wtedy stało. Pamiętał tylko, że coś powiedział i niejasno sobie przypominał, że ona coś mu odpowiedziała. Pamiętał lampy jego samochodu oświetlające parking i to, że czekał na możliwość włączenia się do ruchu, gdy dojechał do głównej drogi. Zatrzymał się, aby kupić podwójną whisky, a potem szybko pojechał dwukierunkową ulicą. W czwartek wieczorem przeczytał o morderstwie Sylwii Kaye.
To było oczywiście głupie, że napisał ten list, ale przynajmniej Peter nie będzie miał teraz kłopotów. Sam się prosił o kłopoty – w listach pisał o wszystkim. Było to miłe, aż do tamtej pory. W każdym razie był to jej pomysł, a poza tym nie mieli innej możliwości porozumiewania się. Poczta w północnym Oxfordzie była naprawdę straszna. Nikt nie chciał przeszkadzać dziewczynom z biura. Czasami aż do ostatniej chwili nie wiedział, czy się spotkają. Opracowali dobry system łączności. Czasami dawało mu się przemycić krótką wiadomość, tak jak ostatnim razem. Ten ostatni raz... Morse był dość inteligentny, ale nie zdołał zrozumieć wszystkiego. Nie mógł powiedzieć Morse’owi całej prawdy, ale nie chciał też go oszukiwać. Lubił spotykać się z Morse’em. Może w innych okolicznościach zostaliby przyjaciółmi. Zasnął, a kiedy obudził się, było ciemno. Zobaczył pielęgniarkę siedzącą przy małym stoliku na drugim końcu sali. Większość pacjentów spała. Bernard wrócił do rzeczywistości. Margaret nie żyła. Dlaczego? Czy naprawdę było tak, jak napisał w liście? Zastanawiał się, czy kiedykolwiek zdoła stawić czoła życiu. Pomyślał o dzieciach. Co im powiedziano? Poczuł ostry ból w klatce piersiowej i nagle zrozumiał, że umiera. Pielęgniarka podbiegła do niego, a po chwili pojawił się lekarz. Bernard był zlany potem. Margaret! Czy to ona zabiła Sylwię czy on? Jakie to ma teraz znaczenie? Ból stał się słabszy i Bernard poczuł dziwny spokój. – Doktorze – szepnął Crowther. – Spokojnie, panie Crowther. Poczuje się pan za chwilę lepiej. Crowther miał potężny skrzep wieńcowy i nikłe szanse przeżycia. – Doktorze, czy mógłby pan coś zapisać? – Tak, oczywiście. – Do inspektora Morse’a. Proszę zapisać. Doktor wziął swój notatnik i napisał krótką wiadomość. Spojrzał niespokojnie na Crowthera. Jego puls słabł bardzo szybko. Maszyna pracowała i wszystkie wskazówki były blisko maksymalnych wartości na skalach. Bernard czuł maskę tlenową na twarzy i widział z dziwną dokładnością wszystkie szczegóły otoczenia. Umieranie było łatwiejsze, niż to sobie wyobrażał, łatwiejsze niż życie. Z niespodziewaną siłą zerwał maskę i wymówił ostatnie słowa: – Doktorze, proszę powiedzieć moim dzieciom, że je kochałem. Jego oczy zamknęły się i wydawało się, że zapada w głęboki sen. Była 2.35. Zmarł o 6.30. Morse spojrzał na ciało Crowthera. Była 8.30. Od dwóch godzin zwłoki leżały w szpitalnej kostnicy. Morse lubił Crowthera. Był inteligentnym, dobrze wyglądającym mężczyzną. Pomyślał, że Margaret musiała go kiedyś bardzo kochać, może nawet kochała go do końca. I nie tylko Margaret. Był jeszcze ktoś inny. Morse spojrzał na kawałek papieru i przeczytał go jeszcze raz: „Do inspektora Morse’a. Bardzo mi przykro. Powiedziałem panu tyle kłamstw. Proszę ją zostawić. Ona nie miała z tym nic wspólnego. Jak mogłaby to zrobić? Ja zabiłem Sylwię Kaye.” Zaimki były dziwne albo przynajmniej takie się wydały lekarzowi, który zapisał to przesłanie. Morse zrozumiał wiadomość i wiedział, że Crowther odgadł prawdę, zanim umarł. Spojrzał po raz kolejny na nieboszczyka. Jego stopy były zimne jak lód. Morse wolno obrócił się na pięcie i wyszedł.
Rozdział 28
Piątek, 22 października, przed południem Rano Morse wyjaśniał w swoim biurze Lewisowi, co się stało. – Rozumiecie, od samego początku problem polegał na tym, że oni nie kłamali w stu procentach. Przedstawiali nam skomplikowaną kombinację prawdy i fałszu, tak że trudno to było rozwikłać. Jednak, dzięki Bogu, jesteśmy już na końcu drogi. – Jeszcze nie skończyliśmy? – No cóż. Zawsze dobrze jest mieć jakieś wyznanie, ale co zrobić z dwoma wyznaniami? – Myślę, że oni po prostu usiłowali wzajemnie się chronić. Każda z tych osób brała na siebie cudzą winę. – A kto jest, waszym zdaniem, winny, sierżancie? Lewis miał gotową odpowiedź: – Sądzę, że to ona. Miał 50% szansy, że odgadnie dobrze, i odgadł źle, a przynajmniej tak sądził Morse. – No dobrze – powiedział Morse. – Proszę mi powiedzieć, dlaczego wybraliście biedną panią Crowther? – Sądzę, że dowiedziała się, iż jej mąż romansuje z inną kobietą. Wydaje mi się, że rzeczywiście Śledziła go w Woodstock. Nie wiedziałaby o kilku rzeczach, gdyby tam nie była, czyż nie? – Proszę mówić dalej – powiedział Morse. – Nie wiedziałaby, gdzie był zaparkowany samochód i że przesiedli się do tyłu. My tego nie wiedzieliśmy, ale to, co napisała, wydaje się pasować do dowodów, które mamy już od czasu, kiedy włos Sylwii został znaleziony na tylnym siedzeniu. Nie mogła tego wymyślić ani wziąć z gazet, ponieważ nigdy o tym nie napisano. Morse potaknął głową. – I powiem wam coś jeszcze, Lewis. W środowy wieczór Margaret opuściła zajęcia w szkole w Headington. Sprawdziłem to. Lewis był wdzięczny Morse’owi za to, że podsunął mu mocny argument na rzecz jego tezy. – Pan jednak nie wierzy mi, że to była ona – powiedział sierżant. – Wiem, że to nie była ona – rzekł bez ogródek Morse. – Sądzę, że gdyby tej nocy Margaret chciała kogoś zamordować, to walnęłaby kluczem Bernarda, a nie takie nic jak Sylwia. Lewis nie wyglądał na przekonanego. – Myślę, że pan się myli – powiedział. – Wiem, o co panu chodzi, ale każda kobieta jest inna i nie można po prostu powiedzieć, że jakaś kobieta zrobi to, a nie zrobi tamtego. Niektóre kobiety gotowe są zrobić wszystko. Musiała być bardzo zazdrosna o tę dziewczynę. – Jednak pisze, że nie była zazdrosna, lecz wściekła, pamiętacie? Lewis nie pamiętał, ale rozumiał, o co chodzi. – Ale dlaczego tak nagle gotowy jest pan jej uwierzyć? Mówił pan, że jej nie wierzy. – Dokładnie tak – potwierdził Morse. – To jest taka mieszanka prawdy i kłamstwa, a naszym zadaniem jest oddzielić ziarno od plew. – Jak to zrobimy? – Musimy spojrzeć na to z psychologicznego punktu widzenia. Sądzę, że ona naprawdę była zła. Jestem przekonany, że gdyby zmyślała, to napisałaby o zazdrości, nie zaś o gniewie. Jeśli była
zła, to sądzę, że obiektem jej wściekłości powinien stać się jej mąż, a nie Sylwia. Ta interpretacja wydawała się Lewisowi naciągana. – Nigdy nie lubiłem za bardzo psychologii, proszę pana – powiedział. – Nie jesteście przekonani? – Nie, to mnie nie przekonuje. – Nie winię was za to – powiedział Morse. – Sam nie jestem za bardzo przekonany. Proszę jednak przez chwilę pomyśleć. Ona napisała, że po wejściu na dziedziniec skręciła w lewo i wolno przeszła obok samochodów. Widziała Crowthera we wnętrzu pojazdu, zgadza się? – Tak. – Ale łyżka do opon, jeśli możemy wierzyć jej słowom, była albo w pudełku z narzędziami, albo leżała obok niego, czyli przynajmniej dwadzieścia jardów od niej, w najdalszym prawym rogu parkingu. Wspomina w swoim liście, że była nie tylko wściekła, ale również przestraszona. Mogę jej uwierzyć. Kto nie byłby przestraszony? Lękała się może ciemności, ale przede wszystkim tego, że ktoś ją zauważy. A wy wciąż chcecie, abym uwierzył, iż przeszła przez dziedziniec i podniosła łyżkę, która leżała nie więcej niż pięć jardów od samochodu Bernarda? Bzdury! Przeczytała o tej łyżce w gazetach. – Ktoś mógł przesunąć łyżkę. – Tak, z pewnością mógł. Tylko kto? Lewis powinien był od samego początku zauważyć tę niejasność, ale w relacji Margaret zastanawiało go bardziej coś innego. Od samego początku wydawało się oczywiste, że przestępcą jest mężczyzna. Widział Sylwię leżącą na betonie i wiedział doskonale, bez żadnych analiz, że została zgwałcona, gdyż jej ubranie było porozrywane. Ani jego, ani Morse’a nie zdziwiły wyniki badań, które ujawniły, że ofiara miała na nogach krople spermy oraz siniaki w okolicach piersi. To jednak nie pasowało do relacji pani Crowther. Napisała, że widziała parę na tylnym siedzeniu. Czy miała rację? Włos został znaleziony z tyłu samochodu, ale to jeszcze niczego nie przesądzało. Mógł się tam dostać na setki sposobów. Coś tu się nie zgadzało. Poddał się. Powiedział, nad czym się zastanawiał, a Morse wysłuchał go uważnie. – Macie rację, to jest problem, który obudził we mnie wiele wątpliwości – powiedział inspektor. – Ale już go pan usunął, tak? – Och, nie. Gdyby to był nasz jedyny problem, to sprawa byłaby dziecinnie prosta. – Już pan nie sądzi, że to prosta sprawa? – Sądzę, że mamy jeszcze wiele do zrobienia. Twarz Morse’a była nieruchoma i szara, a jego głos zdradzał napięcie. – Jest jeszcze jedna sprawa, o której powinienem wam powiedzieć, Lewis. Po wyjeździe ze szpitala dzisiejszego ranka widziałem się z Newlove’em. Odwiedził wczoraj Bernarda i trochę sobie pogadali. – Coś nowego? – Tak. Newlove nie chciał za bardzo o tym rozmawiać, ale powiedział mi, że Crowther zrelacjonował mu wydarzenia tamtego wieczoru. To, co Crowther ujawnił, zgadza się z tym, co wiedzieliśmy i czego się domyślaliśmy. Z wyjątkiem jednej rzeczy. Crowther powiedział, że miał wrażenie, iż ktoś jeszcze jest na tym dziedzińcu. – To już wiedzieliśmy.
– Chwileczkę, Lewis. Wyobraźmy sobie tę scenę. Crowther przesiadł się do tyłu, Sylwia zrobiła to samo. Nie mieli tam za wiele miejsca. Jestem pewien, że on przesiadł się na miejsce za swoim fotelem, a ona za swoim. Innymi słowy, siedzieli po tych samych stronach, co wcześniej, tyle że przesunęli się do tyłu. On po prawej, ona po lewej. Jakkolwiek Crowther usadowił się z tyłu, to sądzę, że przez większość czasu był odwrócony plecami do miejsca, w którym stała jego żona. Innymi słowy, Margaret stała za nim, ale Bernard nie mógł jej widzieć, a ona, jak powiedzieliśmy, była przypuszczalnie tak przerażona, że nie ruszała się z miejsca, bojąc się, iż ktoś ją zobaczy. Jestem pewien, że ona tam była, ale nie sądzę, żeby Crowther ją widział. Jednakże on kogoś zauważył. Oznacza to, że na tym parkingu była jeszcze jakaś inna osoba, która stała o wiele bliżej samochodu niż Margaret. Sądzę, że ta właśnie osoba zamordowała Sylwię Kaye. – To znaczy, że nie zrobił tego Bernard? Po raz pierwszy Morse jakby się zawahał. – Mógł oczywiście to zrobić – powiedział. – Ale brak motywu, tak? – Tak – powiedział zdecydowanie Morse. – Nie ma motywu. – Czy dowiedział się pan czegoś od Newlove’a? – Tak. Crowther powiedział mu, że to on użył jego maszyny do pisania. – Czy chodzi panu o maszynę Newlove’a? – Wyglądacie na zaskoczonego. – To oznacza, że Crowther napisał ten list? Morse spojrzał na Lewisa z bolesnym rozczarowaniem. – Chyba nigdy w to nie wątpiliście, Lewis? Inspektor otworzył szufladę w biurku i wyjął otwartą białą kopertę. Podał ją Lewisowi. Była zaadresowana do Jennifer Coleby. – Chciałbym, żebyście pojechali się z nią zobaczyć, sierżancie. Proszę jej to wręczyć i być przy niej, kiedy będzie otwierać kopertę. Wewnątrz jest kartka papieru i koperta zaadresowana do mnie. Proszę jej powiedzieć, żeby odpowiedziała na pytanie, które jej zadałem. Potem proszę zakleić kopertę i oddać ją mnie. Czy to jasne? – Nie byłoby prościej do niej zadzwonić? Oczy Morse’a zapłonęły gniewem, ale gdy inspektor odezwał się, jego głos był spokojny. – Tak jak powiedziałem, Lewis. Nie chcę, abyście wiedzieli, jakie jest pytanie i jak brzmi odpowiedź – powiedział lodowatym tonem. Lewis potaknął na znak zrozumienia. Nigdy przedtem nie uświadamiał sobie do końca, jak straszny może być inspektor. Był zadowolony, że może wyjść.
Rozdział 29 Piątek, 22 października, po południu Gdy Lewis wyszedł, Morse usiadł i pomyślał o Sue. Tak wiele wydarzyło się od poniedziałku, ale myślał o niej przez prawie cały ten czas. Musiał się znów z nią zobaczyć. Spojrzał na zegarek. Południe. Zastanowił się, co ona może teraz robić. Postanowił działać. – Czy to szpital Radcliffe?
– Tak. – Proszę z izbą przyjęć. – Łączę pana. – Izba przyjęć, słucham. – Chciałbym mówić z panną Widdowson. – Chodzi panu o pielęgniarkę Widdowson? – Susan. Sądzę, że ma tak na imię. – Przykro mi, proszę pana. Nie wolno nam przyjmować prywatnych telefonów, z wyjątkiem... – To może być ważne – przerwał Morse. – Czy to jest ważne? – Właściwie nie. – Przykro mi, proszę pana. – Jestem policjantem. – Przykro mi. – Z pewnością słyszała już wcześniej takie oświadczenia. W Morsie narastał gniew. – Czy jest tam siostra przełożona? – Chce pan, żebym pana przełączyła? – Tak, chcę. Musiał czekać prawie dwie minuty. – Tutaj siostra przełożona. – Czy chce pan, żebym pana przełączyła? – Tak. Musiał czekać kolejne dwie minuty. – Tutaj siostra przełożona – usłyszał. – Siostro, dzwonię z posterunku policji. Inspektor Morse. Chciałbym mówić z pielęgniarką Widdowson. Rozumiem, że macie tam swoje zasady dotyczące takich spraw i oczywiście w normalnej sytuacji nie łamałbym ich... – Czy to pilne? – Powiedzmy, że jest to bardzo ważne. Przez kilka następnych minut siostra zimno i jasno przedstawiała Morse’owi zasady rządzące odbieraniem prywatnej poczty i przyjmowaniem telefonów przez, jak się wyraziła, jej pielęgniarki. Z mozołem wymieniła wszystkie reguły i powody ich wprowadzenia. Morse zdenerwował się i zaczął bębnić palcami lewej dłoni po stole. – Niech pan zrozumie, że przyjmujemy mnóstwo oficjalnych listów i telefonów, a gdybyśmy mieli jeszcze dodatkowe komplikacje spowodowane wszystkimi prywatnymi sprawami pracowników, to nie wiem, dokąd byśmy zaszli. Próbowałam i wydaje mi się, że zdołałam... Morse wysłuchał jej do końca. Gdy mówiła, przyszła mu do głowy nieprawdopodobna myśl. Pragnął niemal, żeby siostra przełożona zaczęła wyjaśniać wszystko od początku. – Jestem pani bardzo wdzięczny, siostro. Przepraszam bardzo – powiedział. – Och, to nic takiego. Przyjemnie się z panem rozmawiało. A teraz, jeśli pan chce, mogę panu pomóc. Morse wiedział, że teraz zrobiłaby dla niego wszystko, ale sytuacja się zmieniła. Dostrzegł nową możliwość tam, gdzie wcześniej jej nie było. Skończył rozmowę tak szybko, jak tylko mógł.
Siostra prawie błagała go, by pozwolił jej okazać mu pomoc, ale już jej nie potrzebował Wszystko wydawało mu się teraz bardzo jasne. W tym czasie Sue jadła lunch i myślała o Morsie. Gdyby go znała wcześniej! Była przekonana, że to zmieniłoby jej życie. A może nie jest jeszcze za późno? Doktor Eyres usiadł obok niej, wykorzystując każdą okazję, żeby się do niej zbliżyć. Ale Sue nie znosiła jego obecności i jego insynuacji. Nie dbając o deser, odeszła od stołu tak szybko, jak mogła. Och, Morse! Dlaczego nie spotkała go wcześniej! Wróciła z powrotem do ambulatorium i usiadła na jednej z twardych ławek. Nie zastanawiając się, co robi, wzięła do ręki stary numer „Puncha”. Przebiegła wzrokiem wyblakłe strony. Co ma teraz robić? Nie widziała go od tamtego pechowego wieczoru, kiedy Jennifer wróciła do domu. Była taka głupia, że się jej zwierzyła. David! Powinna napisać do niego. Będzie zagniewany, ale jak żyć z kimś, spać z kimś przez czterdzieści czy pięćdziesiąt lat, jeśli się tej osoby naprawdę nie kocha? Wtedy go zobaczyła. Stał tam, patrząc niespokojnie i niewinnie. Łzy napłynęły jej do oczu i poczuła niewiarygodną radość. Podszedł i usiadł obok niej. Nawet nie próbował chwycić jej za rękę, nie było potrzeby. Rozmawiali, ale nie wiedziała o czym, nie miało to znaczenia. – Muszę iść – powiedział. – Proszę się ze mną wkrótce spotkać. Morse czuł się bardzo przybity. Patrzył na Sue długo i intensywnie. Wiedział, że ją bardzo kocha. – Sue? – Tak. – Czy masz swoją fotografię? Poszperała w torebce i znalazła zdjęcie. – Nie jest zbyt dobra – powiedziała. Morse spojrzał na fotografię. Była w porządku. Nie przedstawiała, co prawda, pełni piękna Sue, ale dobrze oddawała jej rysy. Ostrożnie włożył zdjęcie do portfela i wstał, aby odejść. Lekko dotknął jej ręki i ich palce spotkały się. Sue patrzyła, jak Morse odchodzi, nieco utykając. Była prawie druga, kiedy Morse szedł piękną ulicą St. Giles. Nie spieszyło mu się do następnego zadania, ale w końcu trzeba było to zrobić. Zresztą był już na miejscu. Trzymając się prawej strony St. Giles, skierował się w stronę pomnika bohaterów. Zatrzymał się przy barze szybkiej obsługi „Wimpy Grill” i wszedł do środka. Wchodząc zobaczył małego śniadego Włocha, który przewracał kotlety na patelni. – Nie mówić, signor. Angielski nie za dobry – powiedział Wioch i szybko wezwał młodą, niechlujnie ubraną kelnerkę, aby mu pomogła. Morse szybko stamtąd wyszedł. Parę metrów dalej zatrzymał się i wstąpił do „Bird and Baby”, gdzie zamówił piwo i przez chwilę rozmawiał z barmanem, który, jak się okazało, był zarazem właścicielem baru. W porze lunchu zawsze stawał za kontuarem. Niestety, nic nie widział. Zauważyłby, ale nic nie widział. Przykro mu. Poszukiwania zapowiadały się na długie, ale tylko Morse mógł się tego podjąć. Inspektor metodycznie sprawdził z tuzin takich lokali na Cornmarket poniżej kina „ABC”. Przeszedł przez ulicę przy Corfax i zawrócił. W małym sklepie z ciastkami, który mieścił się w potężnym budynku „Marks and Spencer”, znalazł osobę, której szukał. Była to pulchna siwowłosa kobieta o żywej twarzy. Zachowywała się przyjaźnie. Morse rozmawiał z nią przez kilka minut. Wskazała mu małe pomieszczenie za sklepem, gdzie serwowano przekąski, a ściślej mały stół w rogu. Przy przykrytych obrusami w białe i czerwone pasy stolikach nie było nikogo.
Zbliżała się szesnasta. Morse podszedł do wskazanego przez kobietę stolika i usiadł. Wiedział, że śledztwo jest prawie skończone, ale nie czuł żadnej satysfakcji. Bolały go nogi, szczególnie prawa, i bardzo potrzebował czegoś, co by go pocieszyło. Wyjął z portfela zdjęcie Sue i spojrzał na twarz dziewczyny, którą tak kochał. Siwowłosa kelnerka podeszła do niego. – Czy mogę panu coś podać? – Proszę o herbatę – powiedział Morse. Wrócił do biura przed piątą. Kartka od Lewisa leżała na biurku. Sierżant pisał, że chyba nic się nie stanie, jeśli zwolni się ze służby trochę wcześniej. Prosił, aby Morse do niego zadzwonił, jeśli będzie go potrzebował. Żona zachorowała i musi się trochę zająć dzieciakami. Morse zmiął kartkę i wrzucił ją do śmietnika. Pod kartką leżał list, który Lewis przyniósł od Jennifer Coleby. Inspektor sprawdził, czy koperta jest dobrze zamknięta, a następnie położył ją w dolnej szufladzie z lewej strony biurka. Poszukał pewnego numeru w książce telefonicznej, wykręcił go i usłyszał cichy sygnał. Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta. Nic by się nie stało, gdyby odszedł wcześniej, ale chciał to już mieć za sobą. Zamierzał odłożyć słuchawkę, kiedy ktoś odebrał telefon. – Halo. – To był Palmer. – Dobrze, że pana zastałem. Tutaj Morse. Palmer nie sprawiał wrażenia zadowolonego. – Ma pan szczęście – powiedział. – Właśnie zamykałem. Pomyślałem jednak, że lepiej będzie wrócić i odebrać telefon. Nigdy nic nie wiadomo w takiej pracy. To może być ważne. – To jest ważne. – Tak? Palmer mieszkał przy modnej Observatory Street, która łączyła się z Woodstock Road. Umówili się w „Buli and Stirrup” przy Walton Street o wpół do dziewiątej. Był to dość kiepski pub. Nie najwyższego lotu klientelę przyciągały strzałki i stół do gry w piłkę nożną. Morse chciał załatwić sprawę jak najszybciej i wydostać się stamtąd. Z początku było ciężko. Palmer był niechętny i odpowiadał wymijająco. Ale Morse wiedział wystarczająco dużo. Z oporami, ale szczerze Palmer opowiedział w końcu swoją małą, żałosną historię. – Pan pewnie myśli, że powinienem był powiedzieć o tym wcześniej? – Nie wiem, nie jestem żonaty – odparł Morse. O dziewiątej inspektor pojechał do domu. Jechał Woodstock Street, przekraczając dozwoloną szybkość, ale zauważywszy przed sobą samochód policyjny, zwolnił. Objechał rondo i skierował się na Woodstock. W wiosce Yarnton zjechał z głównej drogi i zaparkował samochód przy domku pani Mabel Jarman, u której spędził tylko kilka minut. Wracając do domu, zajechał na posterunek. Korytarze były ciemne, ale nie chciało mu się włączać światła. W swoim biurze otworzył lewą dolną szufladę biurka i wyjął kopertę. Ręce mu trochę drżały, gdy sięgnął po nóż do papieru. Szybko otworzył kopertę. Czuł się niepewnie, jak ktoś, kto dostał jakąś rzecz przez pomyłkę. Morse jednak nie wierzył w cuda i wiedział, że znajdzie w tym liście coś, czego się obawiał. Spojrzał na notatkę, nie przeczytał jej. Potraktował ją jak jednolitą całość, nie zaś sumę słów i zdań. Cud się nie zdarzył.
Zgasił światło, zamknął drzwi biura i poszedł z powrotem ciemnym korytarzem. Ostatni element łamigłówki znalazł się na swoim miejscu. Wszystko było jasne.
Rozdział 30 Sobota, 23 października Od śniadania Sue próbowała napisać list do Davida. Raz czy dwa razy napisała pół strony, po czym zgniotła papier i wyrzuciła go. Nie miała siły, by napisać więcej niż jedno zdanie. Nie miała też konceptu. Znów spróbowała. „Mój drogi Davidzie. Byłeś taki miły i kochany. Wiem, że to będzie dla Ciebie straszny szok, ale muszę ci wszystko wyznać. To nie fair ukrywać coś przed Tobą. Zakochałam się w kimś innym i...” Cóż innego mogła jeszcze napisać? Tylko to... Zgniotła ostatnią kartkę i dorzuciła ją do rosnącego na stole stosu zmiętych papierów. Tego ranka Morse siedział w swoim czarnym skórzanym fotelu. Wyglądał ponuro. Kolejna bezsenna noc. Pomyślał, że musi wziąć urlop. – Wygląda pan na zmęczonego – powiedział Lewis. – Tak, ale wreszcie dobrnęliśmy do mety. – Tak? Wydawało się, że Morse jest u kresu sił. Westchnął ciężko. – Zrobiłem jeden lub dwa fałszywe kroki, ale zawsze zdążałem we właściwym kierunku. Nawet w tamten wieczór, kiedy popełniono morderstwo. Czy pamiętacie chwilę, kiedy staliśmy na dziedzińcu? Pamiętam, że patrzyłem na gwiazdy i zastanawiałem się, ile sekretów muszą one znać, skoro spoglądają na wszystko. Próbowałem ogarnąć umysłem całą sytuację. Wyglądało to na morderstwo na tle seksualnym, ale nie zawsze jest tak, jak nam się wydaje, nieprawdaż? Zawsze można różne rzeczy udziwnić, ale nigdy wcześniej nie zetknąłem się z takim mordercą. Było mało prawdopodobne, żeby Sylwia została zgwałcona tam, gdzie ją znaleziono. Panował tam mrok, ale samochody z włączonymi światłami przejeżdżały tamtędy cały czas. Sądzę, że nikt nie byłby na tyle szalony, by gwałcić dziewczynę w blasku reflektorów. – Przypuszczam, że ma pan rację. – Ale to wyglądało niezwykle. Młoda, długonoga blondynka zamordowana i zgwałcona albo zgwałcona i zamordowana. Jakakolwiek była kolejność, wszystko prowadziło w jednym kierunku. Naszym celem było znaleźć zabójcę-zboczeńca. Nie byłem tego jednak pewny. Gwałt nie jest rzeczą łatwą, jeśli kobieta nie jest zbyt chętna. Nie bardzo wierzyłem w to, że Sylwia została zgwałcona na dziedzińcu. Mogłaby przecież krzyczeć, chyba że już przedtem została zabita. Było jednak mało prawdopodobne, że mamy do czynienia z nekrofilem. Cóż nam zatem pozostaje? Skoncentrujmy się na dwóch elementach: gwałcie i morderstwie. Załóżmy, że to były dwie osobne akcje. Przyjmijmy, że ona odbyła stosunek z mężczyzną, co do tego nie ma wątpliwości, i że stało się to za jej zgodą. Sylwia nie należała do organizacji feministek. Nie nosiła stanika i to mi coś zasugerowało. Odkryliśmy, że Sylwia miała dużo białych bluzek, ale ani jednego białego stanika. Dlaczego? Nikt tak jak ona świadomy swojej figury i wyglądu nie włożyłby czarnego stanika pod cienką bluzkę, czyż nie? Wnioskuję stąd, że Sylwia często chodziła bez stanika, a jeśli ubierała go,
to czarny, ponieważ jak wiele dziewcząt uważała, że czarna bielizna jest seksowna. To z kolei sugeruje, że Sylwia mogła być osobą o trochę lżejszych obyczajach. Wydaje się, że jest to dosyć jasne. – Znaleziono ją również bez majtek. – Ale patolog sugerował, że miała je na sobie, gdyż wokół talii widoczne były ślady czegoś elastycznego. Jestem pewien, że miała majtki, ale nie to jest najważniejsze. Wróćmy zatem do śledztwa. Po pierwsze, jakiś mężczyzna miał stosunek z Sylwią. Po drugie, ktoś ją zamordował. Mógł to być ten sam mężczyzna, ale nie widać motywu. Dowody sugerują, że to było zupełnie przypadkowe spotkanie. Wiemy, że Crowther był tym mężczyzną, który zatrzymał się. Wiemy też, że stać go było na skok w bok. Jak wiemy, jego stosunki z żoną pogarszały się przez ostatnie lata, ale nie był maniakiem seksualnym. Czy pamiętacie, co powiedział, oglądając zdjęcia Sylwii? Powiedział wtedy, że chciałby dostać gnoja, który to zrobił. Jednak dla was ta sprawa składała się z dwóch nierozerwalnych części. Łączyliście morderstwo, gwałt i coś jeszcze w jedno. Crowther nie pasuje do tego schematu. Chociaż mogło być i tak: po pierwsze, Crowther kochał się z tą dziewczyną, a po drugie, mógł się z nią o coś pokłócić. Powiedzmy, że była dziewczyną lekkich obyczajów i zgodziła się kochać z nim, ale on nie miał pieniędzy lub nie chciał zapłacić. Załóżmy, że się pokłócili i on ją zabił. Trudno mi jednak uwierzyć, że mógłby zostawić Sylwię w takim stanie, w jakim ją znaleźliśmy. Coś tu się nie zgadza. – Pan powiedział – wtrącił cicho Lewis – że wie, kto to zrobił. – Sądzę, że również wy to wiecie – zareplikował Morse. – Podejrzewaliśmy pewną osobę, która miała zmysł wystarczająco spaczony i perwersyjny, aby zrobić coś takiego z ciałem Sylwii. To człowiek, który czekał, by się z nią zobaczyć. Wiemy, że stale myślał o seksie. Co tydzień serwował sobie potężną dawkę ciężkiej pornografii. Wiecie, o kim mówię, Lewis. Poszedłem do niego tydzień temu. Jego sypialnia była zasłana masą różnych pism pornograficznych. On jest chory, Lewis, i wie o tym. Jego matka też wie, ale w gruncie rzeczy można go nawet polubić. Powiedział mi, że często mu się śni, iż rozbiera martwą dziewczynę. – Mój Boże. – Nie powinniście być zaskoczeni, Lewis. Spotykał się z Sylwią wielokrotnie, zazwyczaj w „Czarnym Księciu”. Upijali się i szli do jego domu, a potem do łóżka. Płacił jej za to. Powiedział mi o tym. – Musiał mieć dużo wydatków. – Tak, rzeczywiście. Tej nocy, kiedy Sylwia została zabita, czekał na nią od za piętnaście ósma. Pił coraz więcej i więcej. Czas płynął, a Sylwia nie przychodziła. Wyszedł kilka razy na zewnątrz, ale jej nie zauważył. Kiedy ją znalazł, był rozgorączkowany, przepełniony żądzą wzbudzoną przez dużą ilość wypitego alkoholu. Znalazł ją zupełnie przypadkowo, przynajmniej tak mówi. Ale ja mu wierzę. – Chodzi panu o to... że on się tam z nią zabawiał? – Tak – powiedział Morse. – Robił to. – On powinien się leczyć. – Obiecał mi, że zobaczy się z psychiatrą. Nie jestem jednak w jego przypadku optymistą. – To trochę wyjaśnia sprawę. – Tak, ale nie wszystko. Byłem pewien, że Sylwia nie została zamordowana przez Johna Sandersa. W raporcie napisano, że zabito ją między siódmą a ósmą. Wiemy, że zdarza się, iż
morderca wraca na miejsce zbrodni. Trudno mi jednak uwierzyć, że Sanders tak zrobił. Wydawało mi się dziwne, że nie znaleziono jej wcześniej, ale wy to wyjaśniliście. Lewis poczuł satysfakcję słysząc, że pomógł w śledztwie. Wiedział, o czym mówi Morse, ponieważ przesłuchał wszystkich kierowców samochodów zaparkowanych na dziedzińcu tamtego wieczoru. Kierowca samochodu, obok którego znaleziono Sylwię, wcześniej zaparkował w niewygodnej pozycji, ale denerwował się, że blokuje drogę innym. Kiedy nadarzyła się okazja, postawił wóz na miejscu dopiero co zwolnionym przez inny pojazd. Kiedy wysiadł, ciało leżało pod ścianą po drugiej stronie samochodu. – No cóż – kontynuował Morse. – Do tego czasu zdołaliśmy dotrzeć do Crowtherów. Już chyba nigdy nie dowiemy się, jakie role odegrali tamtego wieczoru. W rezultacie tego, co się wydarzyło, Margaret sądziła, że to Bernard zamordował Sylwię. Nie wiem, czy zabiła się dlatego, że to podejrzewała. Z kolei Bernard myślał, że to ona uśmierciła dziewczynę. Jeśli mam rację, to wiele to wyjaśnia. Bernard miał dwa powody, aby milczeć. Po pierwsze, jego romans z pewnością zostałby ujawniony ze wszystkimi tego konsekwencjami. Po drugie, jego zeznania mogłyby nam pomóc w odnalezieniu mordercy, a on sądził, że była nim jego żona. Och, Boże, Lewis, gdyby tylko ze sobą porozmawiali! Nie podejrzewa się kogoś o przestępstwo, jeśli popełniło się je samemu. Możemy więc z całą pewnością powiedzieć, że żadne z nich nie było mordercą. Gdyby Bernard pomyślał rozsądniej, uświadomiłby sobie, jak nieprawdopodobny był udział Margaret w tym morderstwie. Minął swoją żonę, wracając do Oxfordu! Z tego, co napisała Margaret, wiemy, że była złym kierowcą i z pewnością minęło ją więcej samochodów. Ale jeśli on wyjechał z Oxfordu przed nią, to jest fizycznie niemożliwe, by ją potem wyprzedził, nieprawdaż? – Chyba że wstąpił gdzieś się napić. – Nie pomyślałem o tym – wolno powiedział Morse. – Ale to nie jest takie ważne. Pójdźmy dalej. Kluczową osobą w tym śledztwie była od samego początku panna X, która siedziała w samochodzie razem z Sylwią i Crowtherem. Co o niej wiedzieliśmy? Najważniejsze jest to, co usłyszała pani Jarman. Wczoraj wieczorem ponownie się z nią spotkałem. Słyszała, jak Sylwia mówi: „Będziemy się jutro z tego śmiały”. To zawęziło pole poszukiwań. Przeszukaliśmy firmę ubezpieczeniową i odkryliśmy coś dziwnego. Najciekawsze jest to, że ktoś kazał milczeć pannie Coleby. – Lewis otworzył usta, ale nic nie powiedział. – Wiem, że myślicie, iż od początku nie podobała mi się ta młoda osoba. Teraz jednak jestem bardziej niż kiedykolwiek przekonany, że list do Jennifer napisał Bernard Crowther. Jeśli chcecie wiedzieć, to napisał go po południu pierwszego października w pokoju Petera Newlove’a w Lonsdale College. To jest fakt, Lewis. – Sierżant ponownie spróbował zaprotestować, ale Morse znowu powstrzymał go niecierpliwym ruchem ręki. – Wysłuchajcie mnie do końca. Jennifer kłamała od samego początku. To ona kłamała najwięcej ze wszystkich. Kłamstwa, kłamstwa i jeszcze raz kłamstwa. Dlaczego jednak miałaby ukrywać prawdę? Dlaczego tak bardzo chciała nas wyprowadzić w pole? Już dawno byłem pewien, że robiła to z prostego powodu: ta młoda dama, która siedziała na tylnym siedzeniu samochodu Bernarda, była jego kochanką. O romansie Bernarda wiedzieliśmy od niego samego i Margaret. Nie muszę wymieniać wszystkich kłamstw Jennifer. Było jednak wśród nich trochę prawdy. Właśnie to, co uznaliśmy za bezczelne kłamstwo, było prawdą. Powiedziała, że ma samochód... Lewis nie mógł się już dłużej powstrzymać. – Ale miała przebitą oponę – powiedział.
– Och, w to nie wątpię. Wiemy, że tak było. Zadzwoniła na stację „Battery and Tyre”, ale gdyby oni nie mogli tego naprawić, to mógł to zrobić kto inny, nieprawdaż? Jeśli pamiętacie, Jennifer nie prosiła mechanika, aby przyjechał później. Samochodu nie naprawiano na stacji. Ale ktoś to zrobił. Może ona sama? Nie jest głupia. Może poprosiła sąsiada? Nie wiem. Oponę można wymienić bez wysiłku w kilka minut, a Jennifer jest praktyczną dziewczyną. Potrzebowała samochodu tego wieczora. – W ogóle tego nie rozumiem – powiedział Lewis. – Nie bójcie się, zrozumiecie – Morse spojrzał na zegarek. – Chcę, żebyście po nią pojechali. – To znaczy po pannę Coleby? – A niby po kogo? Morse wyszedł z pokoju za Lewisem, zapukał do drzwi biura superintendenta Strange’a i wszedł do środka. Kiedy po półgodzinie Strange i Morse opuścili pomieszczenie, obaj mieli kamienne twarze. – Wyglądasz na zmęczonego, Morse. Powinieneś wziąć dwa tygodnie urlopu. Wszystko już wyjaśniono – powiedział Strange. – Jeszcze nie wszystko jest zrobione, sir – rzekł Morse i powoli poszedł do swojego biura. Kiedy przyjechała Jennifer, Morse poprosił, żeby usiadła. Podszedł do Lewisa. – Chcę porozmawiać z nią w cztery oczy. Wiem, że to zrozumiecie – powiedział. Lewis nie zrozumiał i poczuł się dotknięty, ale wyszedł i skierował się do kantyny. – Inspektorze, naprawdę sądziłam, że po wczorajszej wizycie sierżanta wszystko jest już wyjaśnione. – Poprosiłem tu panią i teraz ja będę mówił – przerwał jej ostro. – Proszę mi nie przerywać. W jego głosie pobrzmiewała groźba i Jennifer usłuchała go. – Powiem o czymś – ciągnął – co podejrzewałem już dawno temu. Może mi pani przerwać, jeśli się gdzieś pomylę, ale nie chcę już więcej słyszeć pani żałosnych kłamstw. Spojrzała w jego stalowe oczy, ale nic nie powiedziała. – Powiem, co myślę. Sądzę, że dwie dziewczyny złapały okazję. Jedna z nich była kochanką kierowcy. Zazwyczaj jeździła na spotkania samochodem, ale akurat wtedy nie mogła tego zrobić, więc musiała albo jechać autobusem, albo łapać okazję. Na nieszczęście zabrał ją właśnie ten mężczyzna, z którym miała się spotkać. Co więcej, do samochodu wsiadły dwie dziewczyny. Znały się i nagle sytuacja stała się niebezpieczna. Kochankowie postanowili zrezygnować ze spotkania i poczekać na inną okazję. Sądzę, że dziewczyna poprosiła, aby wysadzić ją gdzieś po drodze. Pewnie znalazła jakąś zgrabną wymówkę – umiała dobrze kłamać. Wiedziała jednak, dokąd jedzie jej towarzyszka, bez wątpienia tamta jej to powiedziała. Poczuła niepohamowaną zazdrość. Pewnie coś wyczuła podczas jazdy. Sylwia była atrakcyjna. Mężczyzna, którego tak dobrze znała, nie był wierny swojej żonie, mógł więc równie dobrze zdradzić kochankę! Sądzę, że było tak: wysiadła z samochodu, ale nie wróciła do domu. Zobaczyła autobus, na który wcześniej czekała. Jakże musiała kląć. Wszystko ułożyłoby się inaczej, gdyby nie łapała okazji. W każdym razie wsiadła do autobusu i pojechała tam, gdzie, jak sądziła, mogła znaleźć tych dwoje. I znalazła ich. Było ciemno i wiele nie widziała, lecz to wystarczyło. Poczuła gwałtowną nienawiść, nie do kochanka, tylko do swojej znajomej. Myślę, że po odejściu mężczyzny rozmawiały ze sobą, lecz to tylko przypuszczenia. Jestem zdania, że dziewczyna, która właśnie wysiadła z samochodu, wyczuła śmiertelne niebezpieczeństwo i próbowała uciec. Wtedy została uderzona w głowę i padła
martwa na ziemię. Sądzę, że morderczyni zaciągnęła zwłoki w najciemniejszy kąt dziedzińca, po czym pojechała autobusem do domu. Morse zamilkł. Nic nie zakłócało ciszy. – Czy tak było, panno Coleby? – zapytał. Potaknęła. – Oboje wiemy, kto zabił Sylwię, prawda? Morse mówił tak cicho, że z trudnością rozróżniała słowa. Znów potaknęła. Morse zadzwonił do Lewisa i kazał mu przyjść. – Proszę notować, sierżancie – powiedział. – Panno Coleby, jeszcze kilka pytań. Kto naprawił pani oponę? – Sąsiad z naprzeciwka, pan Thorogood. – Ile czasu mu to zajęło? – Niedużo. Około dziesięciu minut. Pomagałam mu. – Jak długo była pani kochanką Palmera? Lewis spojrzał zdziwiony. – Prawie rok. – Czy mówienie o tym komuś było niebezpieczne? – Pewnie tak, ale w ten sposób raz w tygodniu mieliśmy pokój. – Czy Palmer powiedział pani, że wiem o wszystkim? – Tak. Na razie odpowiadała spokojnie, ale dawny ogień znów pojawił się w jej oczach. – Skąd pan wiedział? – zapytała. – Musiałem zgadywać. Były jednak pewne powody. W rzeczywistości stało się to przez przypadek. Sprawdzałem listę obecności szkoły wieczorowej ze środy dwudziestego dziewiątego września, aby dowiedzieć się, czy pani Crowther uczestniczyła w zajęciach. Nie było jej. Zauważyłem przy okazji inne nazwisko na liście: pani Josephine Palmer. Ona była obecna. – Jest pan podejrzliwy, inspektorze. – Kiedy zaczęła się ta sprawa z listami? – W lecie. To było głupie, ale skuteczne. – Czy może mi pani przysiąc, że nie powtórzy pani nikomu nic z tej rozmowy? – Tak, inspektorze. Sądzę, że co najmniej to jestem panu dłużna. Morse wstał. – Lewis, proszę zawołać kogoś, żeby odwiózł pannę Jennifer do domu. Zabraliśmy jej wystarczająco dużo czasu. Lewis spoglądał na nich oszołomiony. Jennifer zerknęła na niego, uśmiechając się smutno i słabo. – Nie gra pan ze mną uczciwie – powiedział Lewis. Wyglądał na przybitego i rozdrażnionego. – O co chodzi? – zapytał Morse. – Wie pan, kto ją zamordował? – Pewna osoba została już aresztowana. Oskarżono ją o zamordowanie Sylwii Kaye. – Kiedy? – Dziś rano – rzekł Morse i wyjął list, który Lewis przyniósł od Jennifer. Podał mu go.
Lewis wyjął kartkę i z niedowierzaniem przeczytał jedyną linijkę, którą panna Coleby napisała w odpowiedzi na pytanie Morse’a. Nic nie rozumiał. – Tak – opowiedział cicho Morse. – To prawda. Lewis zadał mnóstwo pytań, ale nie uzyskał na nie odpowiedzi. – Zrozumcie, Lewis, chcę być sam. Idźcie do domu i zajmijcie się żoną. Porozmawiamy w poniedziałek. Obaj mężczyźni wyszli z biura. Lewis wziął płaszcz i wkrótce odjechał. Morse poszedł wolno w kierunku cel znajdujących się na drugim krańcu półkolistego skrzydła więzienia. – Chce pan wejść? – zapytał pełniący służbę sierżant. Morse potaknął i rzekł: – Proszą zostawić nas samych. – Jak pan każe. Cela numer jeden. Morse wziął klucze, odblokował główne drzwi i poszedł w kierunku celi. Położył ręce na kratach i stał, spoglądając smutno. – Cześć, Sue – powiedział.
Rozdział 31 Poniedziałek, 25 października O świcie niebo było jasne i przejrzyste, ale później nadciągnęły szare, ciężkie chmury. Deszcz uderzał o szyby. Po raz ostatni podczas śledztwa w sprawie śmierci Sylwii Kaye dwaj detektywi usiedli naprzeciwko siebie przy biurku Morse’a. – Co wiedzieliśmy o pannie X? – zapytał retorycznie Morse. – Wiedzieliśmy z grubsza, jak wygląda, w co była ubrana, ile ma lat. To nam jednak niewiele dawało. Wiedzieliśmy także, że te dwie dziewczyny nie tylko się znały, ale również miały zobaczyć się następnego ranka. Bez wątpienia to była zdecydowanie najważniejsza informacja, którą mieliśmy. I zaraz się do tego zabraliśmy. Założyliśmy, że możemy zawęzić krąg podejrzanych i zupełnie słusznie skoncentrowaliśmy się na dziewczynach, które pracowały z Sylwią w biurze. Oczywiście, to mogła być przyjaciółka Sylwii, ktoś, z kim miała się spotkać na lunchu albo w autobusie. To mogły być tysiące różnych osób. My jednak o tym nie pomyśleliśmy, gdyż zasugerowaliśmy się dziwnym zachowaniem jednej z pracownic biura – Jennifer Coleby. Wzbudziła nasze podejrzenia. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że Sylwia miała się spotkać następnego ranka z kimś innym. Gdybyśmy wcześniej byli trochę bystrzejsi, to wpadlibyśmy na to szybciej. Sylwia chodziła na fizjoterapię do szpitala Radcliffe. Bywała tam regularnie, we wtorki i czwartki rano. Zatem rankiem w czwartek trzydziestego września miała się stawić u pielęgniarki. Innymi słowy, miała zjawić się u panny Sue Widdowson. Lewis wstał, żeby zamknąć okno, w które siekł padający coraz gęściej deszcz. – To oczywiście – kontynuował Morse – samo w sobie niewiele znaczyło. Dowiedzieliśmy się, że Sylwia nie miała wielu bliskich przyjaciółek. To było interesujące... – Morse stracił na chwilę wątek i spojrzał, tak jak Lewis, na betonowe podwórze. – Zajmijmy się Jennifer Coleby. Ona była tylko skrzynką kontaktową. Potwierdziła to. Kiedy do niej napisałem, nie prosiłem, aby oskarżyła kogoś o morderstwo. Zapytałem ją, czy list był przeznaczony dla Sue Widdowson.
Przytaknęła. Nigdy nie zrozumiecie, Lewis, jak się tego obawiałem. Pokój był ponury i ciemny. W wielu pobliskich pomieszczeniach świeciły się lampy, ale nie w biurze Morse’a. – Proszę tylko pomyśleć, Lewis. Jennifer miała samochód i pomimo przejściowych trudności z oponą skorzystała z niego wieczorem dwudziestego dziewiątego września. Powiedziała to, pamiętacie? Tak było. Wtedy jej nie wierzyłem, ale myliłem się. Potwierdził to ktoś, kto widział jej samochód i ją w środku. Ktoś, kto nie miał nic wspólnego ze śmiercią Sylwii. Był to kochanek Jennifer, jej pracodawca, pan Palmer. Mimo że wszelkie dowody przez cały czas obciążały ją, nagle Jennifer zdobyła niepodważalne alibi. Do tego momentu sądziłem, że właśnie ona była tą drugą dziewczyną, ale musiałem całkowicie odrzucić ten pogląd. Zatem kto to był? Chociaż zmuszony zostałem do wyeliminowania Jennifer jako podejrzanej, to wciąż upierałem się, że tą drugą pasażerką była kochanka Crowthera i że to właśnie do niej Bernard wysłał list. Spójrzmy przez chwilę na tę sprawę z punktu widzenia Crowthera. Sądzę bez cienia wątpliwości, że musiał być bardzo przestraszony. Postawcie się na jego miejscu, Lewis. Zostawił Sylwię żywą i zdrową, a następnego dnia przeczytał w gazecie, że dziewczyna została zabita. I to gdzie? Tam, gdzie widział ją po raz ostatni – na parkingu przy „Czarnym Księciu”. Kto wiedział, że on tam był? Tylko on i Sylwia. Ona nie mogła już nikomu nic powiedzieć, ale być może zwierzyła się wcześniej Sue, dokąd zamierza pojechać. Musiał być nieprzytomny ze strachu i zrobił coś, czego trudno się spodziewać po tak inteligentnym człowieku. Wciąż się bał, czy Sue zrozumie, jak niebezpiecznie jest o tym mówić. Rozsądek podpowiadał mu, że ona zda sobie z tego sprawę, ale wątpliwości nie dawały mu spokoju. Sue była osobą, która mogła narobić kłopotów – nie tylko spowodować, że byłby podejrzany o morderstwo, ale również rozbić jego rodzinę. Nie mógł sobie na to pozwolić. Musiał coś zrobić. Nie odważył się z nią spotkać. Zamiast tego napisał. – Lewis wyglądał na zaniepokojonego i Morse skinął głową na znak, że wie, o co mu chodzi. – Nie rozumiecie, dlaczego napisał do Jennifer? – Po co w ogóle pisał, sir? Dlaczego nie zadzwonił? – Zaraz do tego dojdę, najpierw jednak upewnijmy się co do faktów. Faktem jest, że Crowther napisał do Jennifer Coleby. Jeśli w pełni zrozumiemy znaczenie tego, to znajdziemy odpowiedź na wasze pytania. Dlaczego nie zadzwonił? Odpowiedź jest prosta. Do kogo miał dzwonić i dokąd? Załóżmy przez chwilę, że chce zadzwonić do Jennifer. Do pracy? Nie. To zbyt niebezpieczne. Wszystkie dziewczyny w biurze znały poglądy Palmera na korzystanie ze służbowych telefonów. Nie oszukiwały go, bo on z kolei patrzył przez palce na ich prywatną korespondencję, która przychodziła do biura. Ponadto wszystkie rozmowy, z wyjątkiem aparatu w biurze Palmera, byty łączone przez centralę. Każdy mógłby taką rozmowę podsłuchać. Nie, z tego musiał Crowther zrezygnować. A więc? Dlaczego nie zadzwonił do szpitala, gdzie pracowała Sue albo do jej domu? Znowu nietrudno zrozumieć. Gdyby wykręcił prywatny numer, nie byłby pewien, czy nie zastanie współlokatorek Sue. Mógł zaryzykować rozmowę z Jennifer, ale nie z Mary. Pewnie sądził, podobnie jak ja, że podsłuchiwanie jest dla Mary interesującą rozrywką. Do drzwi zapukała dziewczyna z korespondencją. Położyła na biurku ranną pocztę. – Niezbyt ładny dzień, proszę pana – powiedziała. – Nie – odrzekł Morse. – Może się później przejaśni. Wychodząc uśmiechnęła się sympatycznie. Morse skinął jej życzliwie głową. Świadomość, że
życie toczy się dalej, stanowiła dlań niewielką pociechę. Spojrzał przez okno i zauważył, że deszcz osłabł. Może miała rację? Pewnie się później przejaśni... – Ale dlaczego nie mógł zadzwonić do pracy, inspektorze? – A tak, przepraszam, Lewis. Dlaczego nie mógł zadzwonić do pracy? Znalazłem na to odpowiedź w ostatni piątek. Jest prawie niemożliwe, aby ktoś z zewnątrz, nawet z policji, mógł skontaktować się przez telefon bezpośrednio z kimś z personelu medycznego szpitala Radcliffe. Sam próbowałem. Sprawa tak beznadziejna, jak z uzyskaniem numeru w informacji telefonicznej, kiedy się nie zna adresu szukanej osoby. Jest tam taka główna pielęgniarka... – Przecież Crowther mógł do niej z pewnością napisać. – Tak, mógł i naprawdę nie wiem, dlaczego tego nie zrobił. Chyba że... przyzwyczaił się do takich kontaktów z Sue Widdowson. Wytłumaczę wam, jak to się musiało zacząć. Jak wiecie, poczta wszędzie schodzi na psy, ale w północnym Oxfordzie działa szczególnie źle. Rzadko przychodzi przed dziesiątą rano. Nawet gdyby przyszła o ósmej, to wciąż byłoby za późno. Dlaczego zatem nie napisał do szpitala? Otóż główna pielęgniarka pilnuje i tego – kategorycznie zabrania odbierania prywatnej poczty w szpitalu. – Gdyby jednak Crowther wysłał list na jej domowy adres, to odebrałaby go po powrocie z pracy. – Tak, macie rację, ale tu pojawia się trudność. Dlatego Jennifer Coleby wychodzi na scenę. Bernard Crowther, podobnie jak większość pracowników naukowych, nie pracował w college’u w stałych godzinach. Zawsze mogło wyskoczyć coś niespodziewanego. Sprawy dyscyplinarne, nieoczekiwani goście, nieprzewidziane spotkania. Nigdy nie mógł planować swoich eskapad. Mógł mieć co najwyżej nadzieję, że za kilka dni będzie wolny. Obserwował przy tym dokładnie, kiedy wychodzą z domu żona i dzieci. Margaret mogła coś przygotować, dzieci mogły mieć wolne popołudnie albo być chore. Wiele rzeczy mogło przekreślić jego plany. Wydaje mi się więc, że Crowther niejednokrotnie nie wiedział, gdzie i kiedy uda mu się zobaczyć z kochanką. Często musiał umawiać się z zaledwie jednodniowym czy nawet kilkugodzinnym wyprzedzeniem. Dlatego potrzebował Jennifer Coleby. Lonsdale College znajduje się nie więcej niż sto jardów od biura Palmera. – Myśli pan, że Bernard mógł tam zostawiać listy? – Właśnie tak robił. – Ale przecież Jennifer też nie miała możliwości skontaktować się z Sue w czasie pracy. Dopiero co pan powiedział... – Wiem, co chcecie powiedzieć. Mógłby równie dobrze napisać na adres domowy Sue. Nie dostałaby listu wcześniej niż po powrocie do domu. W rzeczywistości niemal na pewno dostałaby go później. Wszystkie nasze domysły opierają się na założeniu, iż Crowther mógł wysłać list na dzień przed planowanym spotkaniem. Podejrzewam, jak już mówiłem, że często nie mógł tak postąpić. Jest jednak jeszcze coś ważniejszego. Mówicie, że Jennifer nie widywała się z Sue w ciągu dnia. Otóż widywała się, i to często. Spotykały się w snack-barze podczas lunchu. Był to maty lokalik koło „M i S”. Wiem to, Lewis. Byłem tam. Ostatnie słowa Morse wypowiedział melancholijnie. Lewis spojrzał na niego zdziwiony. Przypomniały mu się słowa sprzed kilku chwil. Było to coś jakby... – Zatem Jennifer Coleby wiedziała o wszystkim? – Nie wiem do końca. Chyba tak. Przypuszczam, że za dużo...
Zamilkł na chwilę. Kiedy zaczął mówić, był bardzo ożywiony. – Nie wiem, jak to się zaczęło. Kiedyś musiały zwierzyć się sobie nawzajem ze swoich romansów. Mówi się, że kobiety lubią opowiadać o swoich erotycznych przygodach. Jakieś przypadkowe wyznanie zbliżyło je do siebie i wkrótce połączyły je więzy tajemnicy, co do tego nie ma wątpliwości. Podejrzewam, że to Crowther po serii kłopotów z ustaleniem terminów spotkań z Sue zaproponował, żeby przekazywać listy przez Jennifer. To chwyciło i stało się normalnym sposobem komunikowania się tych dwojga. Crowther przechodził koło biura i wrzucał list albo kartkę do skrzynki. Proste – nie musiał nawet nigdzie skręcać. Z początku robił tak zapewne tylko wtedy, kiedy nadarzała się specjalna okazja do spotkania, ale powoli stało się to normalną praktyką. Wykorzystał ten kanał, aby przekazać swoją ostatnią przesyłkę. Nie dość, że była to wygodna i użyteczna droga, to na dodatek Bernard uważał za dar niebios to, że nie musiał nic pisać wprost do Sue. Unikał ryzyka, że list dostanie się w niepowołane ręce. Dzięki temu ktoś, kto znalazłby list, nie dowiedziałby się zbyt wiele. – Kiedy po raz pierwszy pomyślał pan, że to może być Sue Widdowson? – zapytał z niezwykłą łagodnością Lewis, ponieważ w końcu zaczął wszystko rozumieć. Morse patrzył na biurko smutnym i zmęczonym wzrokiem. Palcami lewej dłoni bębnił nerwowo po blacie. – Były pewne niejasności. Nie wiem. Ale nie byłem pewien aż do ostatniego piątku. Zacząłem ją podejrzewać chyba wtedy, kiedy sprawdzałem rejestr uczniów szkoły wieczorowej, do której uczęszczała pani Crowther. Zupełnie przypadkowo zauważyłem, że żona Palmera chodziła do tej samej klasy. To mnie zastanowiło. Pomyślałem, że Jennifer Coleby nie jest osobą, która dużo daje, nie otrzymując nic w zamian. Pomyślałem też o związku, jaki mógł istnieć między nią a tą drugą dziewczyną. Sądziłem, że obie dziewczyny byty w podobnej sytuacji, zaangażowane w związki z mężczyznami. Sporo zgadywałem. Uznałem, że Crowther ma kogoś i Jennifer ma kogoś. Pasował mi tutaj Palmer. Wtedy... no tak, pomyślałem o Sue Widdowson i wszystko zaczęło się układać w logiczną całość. Czy Jennifer mogła mieć romans z Palmerem? Był on jedynym mężczyzną w firmie ubezpieczeniowej, który się nadawał do roli jej kochanka. Ciągle zastanawiałem się, co z tego układu miała Jennifer. Pomyślałem o jednej rzezy, której mogła pragnąć nade wszystko. Wiecie, czego chciała, Lewis? – Obawiam się, że nie mam doświadczenia w tych sprawach. – Ani ja – powiedział Morse. – Przypuszczam, że potrzebowała jakiegoś miejsca, gdzie mogliby być razem. Och, rozumiem, chodzi o... – Tak, Lewis. Ktoś mógł udostępnić Jennifer pokój, gdzie mogła być sama z Palmerem. Mary rzadko wychodziła z domu na dłużej. Ale to zdarzało się i wtedy ta trzecia także się wynosiła. – Chwileczkę, proszę pana. – Lewisa coś niepokoiło. Myślał o wieczorze dwudziestego dziewiątego września. – Ale tamtego wieczoru mieszkanie było puste. Mówił pan, że Mary poszła do kina czy coś takiego. – Jeszcze będzie z was detektyw, Lewis. Morse wstał ze swojego skórzanego fotela i położył rękę na ramieniu sierżanta. Patrzył, jak groźne chmury przetaczają się na zachód. Po deszczu pozostały płytkie kałuże. – Obawiam się – rzekł inspektor – że to było kolejne kłamstwo Jennifer. Mary była wtedy w domu, sama mi to powiedziała. Ale nawet gdyby Mary wyszła, nie sądzę, żeby to robiło jakąś
różnicę. Jestem mocno przekonany, że Jennifer miała zawieźć Sue na spotkanie. W środę dwudziestego dziewiątego obie miały randki. – Ale dlaczego one nie... – Lewis nie miał ochoty dokończyć zdania i Morse zrobił to za niego. – Dlaczego ta cała czwórka razem nie korzystała z domu, kiedy nie było Mary? O to wam chodzi? – Tak. – To było dość proste dla Palmera. Mieszka daleko i niewiele ludzi w Oxfordzie go zna. W każdym razie mógł pozwolić sobie na takie ryzyko. Wiem, że tam był. Kazałem go obserwować w minionym tygodniu. W środę wieczorem samochód Palmera stał zaparkowany na ulicy obok domu, w którym mieszkały dziewczęta. Odkrył to McPherson. Specjalnie go tam wysłałem. – Lewis skrzywił się nieznacznie, ale Morse to zignorował. – Nie zauważył, kiedy Palmer wszedł do środka, ale widział, jak wychodził. Ja zaś rozmawiałem z nim o tym w piątek wieczorem. – To było zbyt ryzykowne dla Crowthera? – Jak sądzicie? Mieszkał o rzut kamieniem. To byłaby najgłupsza rzecz, jaką mógłby zrobić. Żył tam przez lata, prawie wszyscy w okolicy go znali. Każdego wieczora szedł ulicą, zmierzając na drinka do „Fletcher’s Arms”. Natychmiast ludzie zaczęliby plotkować. – Zatem gdy obie miały randki... – Jennifer podwoziła Sue. – Tak więc gdyby Jennifer nie przebiła dętki, to Sylwia żyłaby. – Tak, to prawda – rzekł Morse. Inspektor przeszedł przez pokój i z powrotem usiadł w fotelu. Kończył swój wywód. – Wieczorem, kiedy popełniono morderstwo, Sue była zniecierpliwiona i przypuszczalnie trochę rozgniewana na Jennifer. Tego nie jestem pewien. W każdym razie uważała, że nie może czekać, aż Jennifer naprawi samochód. Nie chciała się spóźnić, więc postanowiła pojechać autobusem. Poszła na przystanek linii numer pięć i... No cóż, resztę już znacie. Spotkała tam czekającą na autobus znajomą – pannę Sylwię Kaye. – Gdyby poczekała... – Gdyby poczekała... – Morse przytaknął. – Opona została naprawiona wciągu pięciu minut. Panna Coleby umówiła się na spotkanie z Palmerem w „The Golden Rose”. Zawsze zabierała Sue do Woodstock i było jej i Palmerowi wygodnie spotykać się w pubach gdzieś w pobliżu Begbroke, Bladon, a może w samym Woodstock. Wiemy, że spotkali się tamtego wieczoru. W sumie, mimo przeszkód, Jennifer była na miejscu przed Palmerem. Kupiła sobie piwo i sok. Usiadła w ogródku, by widzieć, jak nadjeżdża. – Czy to nie jest śmieszne, proszę pana? Gdyby Sue Widdowson... – Za dużo tych „jeśli”, Lewis. – W życiu jest ich mnóstwo. – Tak, macie rację. – Ale to wciąż były tylko domysły. Nie miał pan niezbitych dowodów. – Wtedy jeszcze nie, ale wszystko układało się, dopasowywało do siebie. Sue i Jennifer były podobnego wzrostu, chodziły podobnie ubrane oprócz... – Oprócz czego? – To nie ma znaczenia. Proszę o tym zapomnieć. Ubranie? Widziałem ten płaszcz, który opisała pani Jarman. Widziałem ten sam rodzaj spodni. Sue Widdowson nosiła takie. W piątek
wieczorem pokazałem pani Jarman fotografię Sue. Rozpoznała ją od razu. Nic dziwnego, że biedna kobieta nie mogła nikogo wybrać na konfrontacji. Dziewczyny, którą widziała na przystanku, tam nie było. – Ludzie się mylą, proszę pana. – Gdyby tylko to, Lewis. Gdyby tylko to! – Ale to wciąż nie dowód. – Nie, myślę, że nie. Ale odkryłem coś jeszcze. Kiedy byłem w Radcliffe, aby zobaczyć ciało Crowthera, dostałem od pielęgniarki jego klucze. Spytałem ją, czy któraś z pielęgniarek odwiedzała go. Odparła, że nie, ale zaraz dodała, że pielęgniarka Widdowson pytała się o jego zdrowie i że przez dłuższy czas przyglądała się leżącemu Crowtherowi, stojąc na progu sali. W głosie Morse’a słychać było wzburzenie, opanował się jednak szybko. Znów podszedł do okna i spojrzał na słońce wyłaniające się zza chmur. – Poszedłem do Lonsdale College – powiedział – i przeszukałem pokój Crowthera. Odkryłem w jego biurku jedną zamkniętą szufladę. Jeśli was to interesuje, była to lewa dolna szuflada. – Odwrócił się i spojrzał na Lewisa. Jego głos był ostry i nieprzyjemny. – Otworzyłem szufladę – kontynuował Morse – i znalazłem... Znalazłem fotografię Sue. Taką samą, jaką dała mi. Ostatnie słowa wymówił tak cicho, że Lewis nie zdołał ich dosłyszeć.
Epilog Skończyło się. Lewis pojechał do domu na lunch. Miał nadzieję, że jego żona czuje się już lepiej. Jadąc zauważył pierwszą stronę gazety z wielkim nagłówkiem: „Morderstwo w Woodstock – kobieta pomaga policji”. Morse jeszcze raz poszedł do bloku więziennego. Spędził kilka minut z Sue. – Czy potrzebujesz czegoś? – zapytał. Potrząsnęła przecząco głową. Miała łzy w oczach. Morse czuł się zagubiony. – Inspektorze? –Tak? – Może mi pan nie uwierzy, to i tak nie ma teraz znaczenia, ale... kochałam pana. Morse milczał. Czuł szczypanie w oczach i potarł je lewą ręką, modląc się, żeby nic nie zauważyła. Nie miał odwagi odezwać się, gdyż się bał, że zawiedzie go głos. Spojrzał na swoją ukochaną dziewczynę. – Zegnaj, Sue – powiedział. Mógł się zdobyć tylko na tyle. Wyszedł z celi i zamknął za sobą drzwi. Chciał uciec z tego miejsca. Po raz ostatni usłyszał jej głos. – Inspektorze! Odwrócił się. Stała przy kratach, a po jej twarzy spływały łzy cierpienia i rozpaczy. – Inspektorze, nigdy mi pan nie powiedział, jak panu na imię.