Emma Darcy Autobus z La Paz Rozdział 1 Luis Angel Martinez wracał windą do swojego pokoju. Był w dobrym humorze. Załatwił sprawy, w związku z którymi ...
6 downloads
20 Views
531KB Size
Emma Darcy
Autobus z La Paz
Rozdział 1 Luis Angel Martinez wracał windą do swojego pokoju. Był w dobrym humorze. Załatwił sprawy, w związku z którymi przybył do La Paz, zjadł dobrą kolację, a polityczne zamieszki w mieście dostarczyły mu doskonałego pretekstu, by się nie stawić na własnym przyjęciu zaręczynowym, i nawet jego matka, powszechnie uwaŜana za najbogatszą i najbardziej wpływową kobietę w Argentynie, nic nie mogła na to poradzić. Uśmiechnął się z zadowoleniem i dopiero teraz zauwaŜył utkwione w sobie, pełne podziwu i nadziei spojrzenia dwóch młodych kobiet jadących windą razem z nim. Sądząc z akcentu i stroju, były to Amerykanki. Uśmiech na twarzy Luisa zgasł i w jego oczach błysnęło lekcewaŜenie. Nie znosił tych cudzoziemskich turystek, które nade wszystko szukały w Południowej Ameryce przygód seksualnych, a przede wszystkim draŜniło go, gdy patrzyły na niego jak na potencjalną zdobycz. Luis, ze swą oliwkową cerą i czarnymi włosami, wyrazistymi rysami twarzy odziedziczonymi po hiszpańskich przodkach, wyŜszy i mocniej zbudowany niŜ większość Latynosów, zawsze robił wraŜenie na kobietach i zapewne był w ich oczach łakomym kąskiem, ale ta rola w najmniejszym stopniu go nie pociągała. Sparzył się juŜ raz i to mu zupełnie wystarczyło. Winda zatrzymała się i blondynki wyszły na korytarz. Luis patrzył za nimi ponurym wzrokiem. Ich jasne włosy nawet się nie umywały do jedwabistych, świetlistych włosów Shontelle, sądził jednak, Ŝe ich podejście do zmysłowych przyjemności z tubylcami było dokładnie takie samo. Nic z tego, panienki, pomyślał, gdy winda znów ruszyła w górę. Pod jednym względem jego matka miała rację: najlepiej było się związać z kobietą naleŜącą do tej samej rasy i kultury, o podobnym pochodzeniu. Wówczas człowiek nie naraŜał się na przykre niespodzianki, lecz mógł wieść gładkie Ŝycie. Szczególnie gdy Elvira Rosa Martinez stała przy sterze i kierowała wszystkim według własnego widzimisię. Jego matka nie wzięła pod uwagę tylko jednego: Ŝe w Boliwii wybuchnie rewolucja i Luis nie stawi się na przyjęcie zaręczynowe, które zorganizowała za jego plecami. Nieprzewidziane okoliczności. Nie mógłby sobie wymarzyć lepszej wymówki. Na tę myśl odzyskał humor i wyszedł z windy uśmiechnięty. Nikt nie mógł mu zarzucić, Ŝe zatrzymał się w hotelu. Nie sposób było wyjść na ulicę, by się nie wpakować w kłopoty. Poprzedniego dnia odbył się gwałtowny przemarsz farmerów ulicami La Paz. W Boliwii szykowała się kolejna zmiana rządu. Lotnisko zostało zamknięte i
ustanowiono godzinę policyjną. Wszędzie było pełno Ŝołnierzy. Luisa, bezpiecznego i otoczonego komfortem w hotelu PlaŜa, te wydarzenia nie poruszyły nawet w najmniejszym stopniu. Boliwia to była Boliwia. Wciśnięta między Peru, Paragwaj, Argentynę, Brazylię i Chile, na przestrzeni wieków najeŜdŜana najpierw przez konkwistadorów, a potem przez wszystkich sąsiadów, przeŜywała nieustanne wstrząsy polityczne. Rząd zmieniał się tu częściej niŜ w jakimkolwiek innym kraju. Ostatnio nawet zdarzyło się, Ŝe zmienił się pięciokrotnie w ciągu jednego dnia. Pucze wojskowe następowały jeden po drugim, kolejni generałowie pojawiali się u steru rządu, a potem znikali. Luis był pewien, Ŝe groźna sytuacja w końcu przeminie i Ŝycie dalej będzie się toczyć zwykłym torem. Wszedł do swojego apartamentu i od razu skierował kroki w stronę barku. Trzeba było uczcić ten dzień. Wiedział oczywiście, Ŝe wkrótce odbędzie się drugie przyjęcie zaręczynowe, ale tym razem to on je zorganizuje, po swojemu. To było nieuniknione. Miał trzydzieści sześć lat. NajwyŜsza pora na oŜenek i załoŜenie rodziny. RównieŜ na to, by matka wreszcie przestała się wtrącać w jego sprawy. Wiedział, Ŝe matka na pewno dusi się z wściekłości. ZaleŜało jej na tym, by jak najszybciej ogłosić publicznie wiadomość o zrealizowaniu największej ambicji jej Ŝycia – połączeniu fortuny Martinezów z fortuną Gallardów. To jej dobrze zrobi, pomyślał Luis bezlitośnie. Za bardzo lubiła narzucać innym swoją wolę. Matka wybrała dla niego Claudię Gallardo wkrótce po śmierci jego brata, Eduarda. Claudia była wtedy jeszcze uczennicą, matka jednak uznała ją za najodpowiedniejszą kandydatkę na synową. Miała wszystkie zalety tradycyjnej Ŝony. Luis wykrzyczał wtedy, Ŝe sam sobie znajdzie Ŝonę, ale w gruncie rzeczy odkąd Shontelle, ta zielonooka wiedźma, odrzuciła go jak śmieć, było mu wszystko jedno. Nie potrafił wymazać z pamięci tego doświadczenia. Po nim oczekiwał od kobiety czegoś więcej niŜ tylko tego, Ŝe będzie „odpowiednią Ŝoną". Pragnął czuć, Ŝe... Ŝe... MoŜe jednak nie pozostały w nim juŜ Ŝadne uczucia, Ŝadne namiętności. MoŜe podobne doświadczenie juŜ nigdy więcej nie powtórzy się w jego Ŝyciu. CóŜ więc za róŜnica, jakie będzie jego małŜeństwo pod względem seksualnym? OŜeni się z Claudią i razem dadzą Ŝycie nowej linii dziedziców majątku. Przypuszczał, Ŝe uda mu się pokochać własne dzieci. Co innego jednak poddać się z rezygnacją własnemu losowi, a co innego dać sobą rządzić. Choć Luis wyrósł juŜ z okresu młodzieńczego buntu i przyjął na siebie rolę, która powinna naleŜeć do jego starszego brata Eduarda, to jednak nie
zamierzał oddawać matce pełni władzy nad swoim Ŝyciem. Cieszył się, Ŝe nie moŜe teraz polecieć do Buenos Aires, by zaspokoić jej Ŝyczenia. Był pewien, Ŝe Claudia posłusznie poczeka. Claudia zawsze była posłuszna, pomyślał Luis, krzywiąc się. Czasem podejrzewał, Ŝe jest to gra, która ma sprawić, by czuł się szanowanym i uwielbianym władcą własnego królestwa. Ale nawet jeśli tak było, to co z tego? Przy Claudii w kaŜdym razie wiedział, na czym stoi. Wyjął z lodówki lód i limonę. Gdy mieszał drinka, zadzwonił telefon. W pierwszej chwili Luis pomyślał, Ŝe to zapewne matka znalazła jakiś sposób, by mógł przylecieć do Buenos Aires. – Luis Martinez – powiedział. – Luis, mówi Alan Wright. Proszę, nie odkładaj słuchawki. Straciłem mnóstwo czasu, Ŝeby cię znaleźć. Rozpaczliwie potrzebuję twojej pomocy. Jedynie desperacja w głosie Alana sprawiła, Ŝe Luis powstrzymał odruch i nie przerwał połączenia. Nie miał ochoty na Ŝadne kontakty z męŜczyzną, którego siostra potraktowała go jak latynoskiego samca. – Jakiej pomocy? – spytał ze złością. – Luis, mam tu grupę. Utknęliśmy w La Paz. Wczoraj mieliśmy odlecieć do Buenos Aires. Bóg jeden wie, kiedy lotnisko znów zostanie otwarte. Ludzie są przeraŜeni, w panice, a niektórzy cierpią na chorobę wysokościową. Muszę znaleźć jakiś autobus, Ŝeby ich stąd wydostać. Sam poprowadzę. Pomyślałem, Ŝe moŜe ty mógłbyś mi pomóc. Autobus. To słowo przywiodło Luisowi na myśl stare wspomnienia z czasów, gdy Alan był znacznie młodszy i bardziej szalony. Przyprowadził wtedy zdezelowany autobus przez dŜunglę amazońską do kopalni Martinezów. Luis zaś, wysłany przez rodzinę w bezpieczne miejsce, przeczekiwał w kopalni rozruchy polityczne w Argentynie. Alan przepracował w kopalni pół roku, słuŜąc umiejętnościami mechanika w zamian za części do autobusu, który miał się stać kamieniem węgielnym jego własnego biura podróŜy. Alan był Australijczykiem zakochanym w Ameryce Południowej i zdecydowanym przekonać rodaków do tego kontynentu. Postanowił zacząć od trampingów, a potem stopniowo przejść do organizowania droŜszych, bardziej komfortowych i bardziej dochodowych wycieczek. Luis podziwiał jego inicjatywę i determinację. Bardzo polubił towarzystwo tego zawsze pogodnego chłopaka. Przez dziewięć lat utrzymywali nieregularne, lecz serdeczne kontakty i wszystko byłoby dobrze, gdyby Alan nie przedstawił Luisa swojej siostrze...
– Czy Shontelle jest z tobą? – zapytał teraz Luis wrogim tonem. Alan nie zaprzeczył. Na drugim końcu linii zapanowało milczenie. – Jest czy nie? – powtórzył Luis. Wiedział doskonale, Ŝe w kaŜdej chwili moŜe przerwać połączenie; Alan zdany był na jego łaskę i niełaskę. – Niech to diabli, Luis! Zapłacę ci za ten autobus. Czy nie moŜemy dogadać się tylko we dwóch? – wybuchnął Alan. – A więc była tam. Luis poczuł się tak, jakby poraził go prąd o wysokim napięciu. – Gdzie jesteś? – zapytał krótko. – W hotelu Europa – odrzekł Alan pośpiesznie. – Bardzo blisko ciebie. – Znakomicie! – Luis uśmiechnął się, ale w jego oczach pojawił się lodowaty chłód. – Ile osób liczy twoja grupa? – Razem ze mną trzydzieści dwie. – Mogę zdobyć dla ciebie autobus... – To wspaniale! – westchnął Alan z głęboką ulgą. – ... i podstawić go pod hotel. Twoja grupa moŜe wyjechać jutro, wcześnie rano... – Wiedziałem, Ŝe jeśli ktokolwiek moŜe mi to załatwić, to tylko ty – rzekł Alan ze szczerą wdzięcznością. – ... ale pod jednym warunkiem. W słuchawce znów zapanowała pełna napięcia cisza. – Pod jakim? – zapytał Alan ostroŜnie. Uczucia Alana w najmniejszym stopniu nie obchodziły Luisa. Był pewien, Ŝe ta przyjaźń nie była tak do końca bezinteresowna. W końcu, dla organizatora wycieczek zagranicznych kontakty z Luisem Angelem Martinezem były bardzo cenne. Mogły otworzyć wiele drzwi. – Shontelle będzie musiała przyjść do mojego apartamentu w hotelu PlaŜa, Ŝeby wynegocjować układ – powiedział śmiało. – Im szybciej to zrobi, tym lepiej dla ciebie. – Chyba nie mówisz powaŜnie! – wykrzyknął Alan. – PrzecieŜ jest juŜ po godzinie policyjnej! Po ulicach jeŜdŜą czołgi i wszędzie – kręci się pełno uzbrojonych Ŝołnierzy. Samotna kobieta na ulicy o tej porze... Luis, to zbyt niebezpieczne. Podobnie jak wyjazd z miasta autobusem, pomyślał Luis. Zbuntowani chłopi
zablokowali wszystkie drogi wylotowe z La Paz. Alan najwyraźniej był gotów podjąć kaŜde ryzyko, byle tylko wyciągnąć stąd ludzi, których miał pod opieką. Prawdopodobnie liczył na swoją elokwencję oraz łapówki. – Jeśli chcesz, moŜesz ją odprowadzić. To bardzo blisko, a ulica łącząca nasze hotele to tylko mały zaułek. Raczej trudno się tu spodziewać czołgów i uzbrojonych Ŝołnierzy – zauwaŜył. – Nie mogę opuścić grupy. Shontelle teŜ. Jest potrzebna kobietom, Ŝeby... – Do mojego hotelu prowadzi boczne wejście od strony schodków na Prado 16 de Julio. Dopilnuję, Ŝeby był tam ktoś, kto ją wpuści. Powiedzmy... za pół godziny? Nie czekając na odpowiedź, odłoŜył słuchawkę i z uśmiechem zamieszał lód w szklance. Odpowiedzialność wobec innych często popychała na drogi, których człowiek nie wybrałby dobrowolnie. PoniewaŜ był synem swojej matki, musiał się oŜenić z Claudią Gallardo. A poniewaŜ Shontelle była siostrą Alana, musiała jeszcze tego wieczoru stawić się w jego pokoju.
Rozdział 2 Shontelle zauwaŜyła, Ŝe jej brat mocno zacisnął zęby, odkładając słuchawkę. Na moment serce jej zamarło, a potem zaczęło bić jak oszalałe. – Czego chciał? – zapytała. Przysłuchując się rozmowie, zorientowała się, Ŝe Luis nie odrzucił prośby od razu. Z pewnością był w stanie znaleźć jakiś autobus. Rodzina Martinezów prowadziła rozległe interesy i miała liczne kontakty na całym kontynencie: w rolnictwie, kopalniach, cementowniach, rafineriach, transporcie... – Daj spokój, nie ma o czym mówić – mruknął Alan, machając ręką z rezygnacją. – Spróbuję czegoś innego. Ale nie było juŜ czego próbować. Shontelle bezradnie potrząsnęła głową, zerkając na stertę karteczek na stole. Próbowali juŜ wszystkiego, ale pomoc znikąd nie nadchodziła. Siedzieli w saloniku wspólnie zajmowanego apartamentu. Patrząc na wielką postać Alana, Shontelle odnosiła wraŜenie, Ŝe pokój jest dla niego zbyt ciasny. Ogarniało ją klaustrofobiczne poczucie poraŜki. Pobyt w nowym, pięciogwiazdkowym hotelu Europa miał być ukoronowaniem tej wycieczki, teraz jednak członkowie grupy czuli się tu jak w więzieniu. Wszyscy byli mocno spięci i kolejna zła wiadomość łatwo mogła sprowokować wybuch. Alan z zasady unikał przekazywania swoim grupom złych wiadomości, szczególnie gdy nie miał niczego pocieszającego na osłodę. Zazwyczaj potrafił zachować zimną krew w kaŜdej sytuacji i znaleźć wyjście z kaŜdego kryzysu. W Ameryce Południowej kryzysy były na porządku dziennym i elastyczność była warunkiem powodzenia w jego działalności, toteŜ Alan zwykle miał w zanadrzu jakiś alternatywny plan działania. Tym razem jednak na kaŜdym kroku natrafiał na mur nie do przebicia. Nie znosił sytuacji, gdy czuł się bezradny i musiał kogoś prosić o pomoc. Podobnie jak Luis Martinez, pomyślała Shontelle. Pod tym względem ci dwaj męŜczyźni byli do siebie bardzo podobni. Pokrewne dusze. Kiedyś łączyła ich bliska przyjaźń, której nie mogła naruszyć odległość ani róŜnica w pozycji społecznej. Bywało, Ŝe nie widywali się przez długi czas, ale nie miało to Ŝadnego znaczenia. Shontelle wciąŜ czuła się winna zerwania tej przyjaźni. Alan ostrzegał ją, Ŝe związek z Luisem nie ma szans powodzenia, ona jednak nie chciała go słuchać, nie chciała tego dostrzec. W końcu Elvira Rosa Martinez brutalnie otworzyła jej oczy.
Potem zaś zbyt była zaabsorbowana leczeniem złamanego serca i uraŜonej dumy, by się zastanowić, jak jej zerwanie z Luisem odbije się na jego przyjaźni z Alanem. Alan nie wspomniał jej o tym ani słowem, Shontelle jednak usłyszała kiedyś, jak Vicki, jego Ŝona, sucho poinformowała pracowników biura, Ŝe nie są juŜ mile widzianymi gośćmi na terytorium Martinezów. Popularna jednodniowa wycieczka z Buenos Aires na ranczo młodszego brata Luisa, Patricia, została skreślona z programu. Gdy Shontelle zapytała o to Vicki, otrzymała druzgocącą odpowiedź: – Shontelle, czy ty naprawdę spodziewałaś się, Ŝe Luis Martinez nie zerwie kontaktów z Alanem? Mało, Ŝe jesteście rodzeństwem, to jeszcze do tego wyglądacie podobnie! To była prawda. Alan był o dziesięć lat starszy, ale byli do siebie bardzo podobni. Mieli ten sam układ twarzy: szerokie brwi, wysoko osadzone kości policzkowe, prosty nos i wyrazisty podbródek. Alan miał oczy piwne, ona zielone. Jasnoblond włosy Alana ściemniały z wiekiem, wciąŜ jednak były niejednolite w kolorze. KaŜde z nich musiało przywodzić na myśl to drugie, a tego Luis Angel Martinez z pewnością sobie nie Ŝyczył. Shontelle wiedziała, Ŝe zraniła jego dumę. Wówczas nie wydawało jej się to waŜne, ale dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo się myliła. – Rozmawiałeś o mnie z Luisem – odezwała się. Alan spojrzał na nią z przygnębieniem. – Pytał o ciebie – odrzekł obojętnie. Shontelle zmarszczyła brwi. Zanim Alan odłoŜył słuchawkę, wspomniał coś o tym, Ŝe wychodzenie na ulicę po godzinie policyjnej jest zbyt niebezpieczne dla kobiety. – Nie, chodziło o coś innego. Powiedz mi, czego on chciał – nalegała. – JuŜ ci mówiłem, Ŝebyś nie zawracała sobie tym głowy! – prychnął niecierpliwie jej brat. – Chcę wiedzieć. Mam prawo wiedzieć – zirytowała się Shontelle. – Jestem odpowiedzialna za grupę w takim samym stopniu jak ty. Alan przerwał wędrówkę po pokoju, ale cała jego postać wciąŜ emanowała agresją. W jego oczach błysnęła wściekłość i frustracja. – Nie pozwolę, Ŝeby moja siostra czołgała się na kolanach przed Luisem Martinezem! – wybuchnął. Shontelle jasno zrozumiała, Ŝe Luis wykorzystał prośbę o autobus do czysto osobistych porachunków.
Wzięła głęboki oddech, by uspokoić rozedrgane nerwy. Nie mogła tak tego zostawić. Czuła się winna wobec Alana, a poza tym losy całej grapy zaleŜały od nich dwojga. – Nie jestem juŜ dzieckiem – rzekła stanowczo. Mam dwadzieścia sześć lat i umiem o siebie zadbać. – A, tak! – obruszył się Alan. – Tak jak dwa lata temu, gdy przekonałaś mnie, Ŝebym cię zostawił w Ameryce Południowej z Luisem! – To juŜ przeszłość. Teraz potrafię sobie z nim poradzić – odparła. – Nie chciałaś tu wracać. Nie przyjechałabyś ze mną, gdyby nie to, Ŝe Vicki dostała zapalenia węzłów chłonnych. A gdy byliśmy w Buenos Aires, wyglądałaś jak kłębek nerwów. Policzki Shontelle zapłonęły. – Przyjechałam tu po to, Ŝeby ci pomagać. To moja praca! – Odsunęła krzesło od stołu i podniosła się. – Pójdę z nim porozmawiać – rzekła stanowczo. – Niczego takiego nie zrobisz! – Alanie, Luis był twoją ostatnią deską ratunku. Dwa lata temu załatwiłby ci autobus bez problemu. To przeze mnie nie chce tego zrobić, dlatego ja powinnam zająć się sprawą. Alan próbował przekonać siostrę, ale była nieugięta. Nic nie mogło jej powstrzymać: ani godzina policyjna, ani groźba niebezpieczeństwa – co prawda niezbyt wielka, gdyŜ hotel PlaŜa znajdował się tuŜ za rogiem – ani niepokój Alana. Poczuła, Ŝe zbyt długo juŜ Ŝyła z poczuciem winy i wstydu. Przez dwa łata zŜerały ją wspomnienia. Skoro Luis Martinez chciał teraz spotkać się z nią twarzą w twarz, niech tak będzie. MoŜe wyniknie z tego coś dobrego. Przynajmniej autobus. Tyle z pewnością była winna Alanowi.
Rozdział 3 O dobre intencje było jednak najłatwiej w bezpiecznej odległości od przyczyny zagroŜenia. Shontelle z drŜącym sercem wpatrywała się w drzwi prowadzące do apartamentu Luisa. W dalszym ciągu nie był jej obojętny i wątpiła, czy taka chwila kiedykolwiek nadejdzie. Była zakochana nawet w jego imieniu. Luis Angel... Ciemny anioł, pomyślała, powstrzymując dreszcz. W końcu przemogła się, podniosła rękę i zastukała, myśląc: koniecznie trzeba zdobyć ten autobus. Jej strój był dowodem na to, Ŝe nie chodziło jej o nic więcej: ciemnoczerwona koszulka ze znakiem firmowym Amigos Tours, spodnie khaki z kieszeniami na udach i mocne buty. W końcu drzwi się otworzyły i pojawił się w nich Luis we własnej osobie. Shontelle stała jak wmurowana. Nie była w stanie oddychać ani myśleć. W jednej chwili zupełnie zapomniała o wszystkich swoich postanowieniach. – Witaj w moich stronach – powiedział i dźwięk jego głosu przywrócił dziewczynę do rzeczywistości. Głos Luis miał piękny, głęboki i zmysłowy, ale w tej chwili nie było w nim ani odrobiny ciepła. Spojrzał na nią przenikliwie z lekkim grymasem na ustach, a potem odsunął się na bok, Ŝeby mogła wejść do środka. – Boisz się? – zapytał szyderczo. To ją otrzeźwiło do reszty. – Nie. A powinnam? – odparowała, wymijając go. Za plecami usłyszała złowieszcze szczęknięcie zasuwki w drzwiach. – Latynoscy kochankowie bywają gwałtowni mruknął Luis ironicznie. Shontelle tylko wzruszyła ramionami. – Od tamtych czasów upłynęło juŜ wiele wody – rzuciła lekko i chcąc się od niego jak najbardziej oddalić, podeszła do wielkiego okna na drugim końcu pokoju, skąd roztaczał się imponujący widok na La Paz nocą. – Muszę przyznać, Ŝe jesteś równie energiczny jak zawsze – zauwaŜyła. – Chyba Ŝycie traktowało cię nie najgorzej. – Mogło być lepiej – odparł, patrząc na nią z rozbawieniem. – Przypuszczam, Ŝe jesteś juŜ Ŝonaty – dodała Shontelle, próbując umocnić się na z góry upatrzonych pozycjach. Podwinięte rękawy koszuli Luisa ukazywały umięśnione ramiona. Górne guziki koszuli miał rozpięte; widziała ciemny zarost na jego piersiach. Myśl, Ŝe Ŝona Luisa zna jego ciało równie blisko jak ona sama, była dla Shontelle nie do zniesienia. – Nie. Tak się składa, Ŝe nie jestem Ŝonaty.
Ze zdumienia zaparło jej dech. Na pewno kłamie, pomyślała, odwracając się do okna, by ukryć zmieszanie. PrzecieŜ przed dwoma laty był zaręczony z dziedziczką rodu Gallardów, o czym jednak zapomniał poinformować Shontelle. Pozwolił jej wierzyć, Ŝe jest jedyną kobietą, która liczy się w jego Ŝyciu, choć dwie inne kobiety miały do niego znacznie większe prawa. Tą drugą była Elvira Rosa Martinez. To przeoczenie wyraźnie jej powiedziało, ile dla niego znaczyła. Dla niego była to tylko rozrywka, przelotny romans na boku z cudzoziemką, chwila relaksu. Z drugiej strony jednak, niczego jej wtedy nie obiecywał. – Przypuszczam, Ŝe ty teŜ nie wyszłaś za mąŜ, skoro podróŜujesz z bratem – powiedział Luis przeciągle, podchodząc do niej. – Posłuchaj, przyszłam tutaj w konkretnej sprawie – odrzekła Shontelle szorstko. Wolała nie poruszać osobistych tematów, a poza tym Luisowi nie moŜna było wierzyć. I tak powiedziałby jej to, co najlepiej słuŜyłoby jego celom. – Czy masz jakiegoś przyjaciela, który czeka na ciebie w domu, gotów spełniać wszystkie twoje zachcianki? – zapytał Luis jadowicie. – Akurat skończyły mi się zapasy przyjaciół mruknęła, nie patrząc na niego. – I dlatego tu przyjechałaś? Shontelle ugryzła się w język, by nie odpłacić mu pięknym za nadobne. Pamiętała jednak, co ją tu przywiodło. Zacisnęła zęby, skrzyŜowała ramiona na piersiach i nieruchomo wpatrzyła się w światła za oknem. – Widok jak z bajki, prawda? – zauwaŜyła swobodnie. I rzeczywiście tak było. La Paz to najwyŜej połoŜona stolica na świecie, zbudowana na wysokości czterech tysięcy metrów, na dnie kanionu w kształcie spodka, przypominającego księŜycowy krater. Miasto prawie zupełnie pozbawione było zieleni; niedostatek tlenu w powietrzu nie sprzyjał roślinności, podobnie jak turystom, przybywającym tutaj z niŜej połoŜonych miejsc. Teraz jednak, w nocy, stolica Boliwii stanowiła imponujący widok. Shontelle patrzyła nań z dołu, z zagłębienia spodka. Światła miasta wznosiły się wielkim łukiem nad hotelem i sięgały tak wysoko, Ŝe wydawało się, jakby były zawieszone na niebie. Nie sposób było uwierzyć, Ŝe tam mieszkają ludzie. – Przydałby się czarownik, Ŝeby zdjął z ciebie ten urok – zakpił Luis, stając tuŜ za nią. – Potrzebujemy autobusu – odrzekła Shontelle szybko. – Godzina policyjna kończy się o szóstej rano. Serce Shontelle zaczęło szybciej bić. Co to miało oznaczać? CzyŜby Luis przewidywał, Ŝe negocjacje potrwają całą noc?
– Nie lubię, kiedy masz włosy splecione w warkocz – dodał, wprawiając ją w jeszcze większe zakłopotanie. Ujął warkocz w rękę. Gdy dotknął jej pleców, Shontelle poczuła dreszcz. Wiedziała, co on zamierza zrobić, lecz w duchu nie potrafiła tego zaakceptować. To niemoŜliwe, by Luis wciąŜ jej pragnął! A moŜe wcale jej nie pragnął, tylko bawił się z nią jak kot z myszą. Miała ochotę spojrzeć na jego twarz, ale bała się tego, co mogłaby tam zobaczyć, i nie chciała dostarczać mu zbyt wiele satysfakcji. Uspokój się, uspokój, powtarzała sobie gorączkowo w myślach. Luis zdjął gumkę z jej warkocza i zaczął rozplątywać pasma włosów. – Czego ty ode mnie chcesz? – wybuchnęła Shontelle. – Tego, co miałem wcześniej. Obróciła się gwałtownie i stanęła twarzą do niego. – Co to znaczy? – To znaczy, Ŝe chcę korzystać z dnia. Czy teŜ raczej z nocy. Tobie potrzebny jest autobus, a mnie jeszcze jedna noc z tobą. Shontelle była wstrząśnięta. A więc tak miała wyglądać zapłata za autobus! – To chyba nie powinno być dla ciebie zbyt trudne? – zakpił Luis. – Daj mi to samo, co dawałaś mi dwa lata temu, a w zamian dostaniesz to, czego wówczas chciałaś. – Nie dostałam wtedy tego, co chciałam – zaprotestowała drŜącym głosem. W oczach Luisa błysnęła złość. – CzyŜbym nie spełnił wtedy twoich oczekiwań? Trudno, w takim razie postaram się zaspokoić je dzisiaj. Mamy przed sobą wiele godzin. Obiecuję, Ŝe ich nie zmarnujemy – oznajmił bezlitośnie. Najgorsze było to, Ŝe Shontelle nie potrafiła powstrzymać fizycznego podniecenia. Od dwóch lat nie pociągał jej Ŝaden inny męŜczyzna. Na samą myśl o dotyku Luisa czuła dreszcz. On jednak traktował ją jak dziwkę. Puścił warkocz i połoŜył dłonie na jej piersiach. – Przestań! – syknęła Shontelle, ale on tylko uniósł kpiąco brwi. – JuŜ tego nie lubisz? To był diabeł wcielony, a co najgorsze, Shontelle wcale nie chciała, by przestał. Naraz przyszła jej do głowy pewna myśl. Luis powiedział, Ŝe nie jest Ŝonaty. WciąŜ jej pragnął i chciał rekompensaty za swą zranioną dumę. PrzecieŜ ona pragnęła tego samego! – Zazwyczaj nie interesują mnie przygody na jedną noc – stwierdziła.
– Ale to są szczególne okoliczności – odparł Luis jedwabistym głosem. – Chcę się upewnić, Ŝe dobrze cię zrozumiałam... Z głośno bijącym sercem odpięła guzik jego koszuli i przesunęła ręką po skórze. Luis głośno wciągnął oddech. A więc ona równieŜ miała nad nim władzę. – Jeśli spędzę z tobą noc, to dostanę autobus? upewniła się, prowokacyjnie zatrzymując spojrzenie na jego ustach. – Umowa stoi? – Tak – syknął Luis. – W takim razie obydwoje zadzwońmy teraz. Chcę usłyszeć, jak ustalasz przez telefon, Ŝe autobus podjedzie pod hotel Europa jutro rano, zaraz po godzinie policyjnej. A potem ja zadzwonię do Alana i powiem mu, Ŝe wszystko jest w porządku i zostaję tutaj na noc. Luis zacisnął zęby. Nie podobało mu się, Ŝe Shontelle dyktuje warunki, ale sam ustalił zasady tej gry, nie mógł jej więc winić za to, Ŝe z nich korzysta. Pocałował ją i na widok jej reakcji uśmiechnął się z satysfakcją. – To wygląda obiecująco – wymruczał. – Zdaje się, Ŝe stęskniłaś się za męŜczyzną. Puścił ją i w pełni opanowany podszedł do telefonu. Shontelle drŜała na całym ciele. śaden inny męŜczyzna nigdy nie wzbudzał w niej takich reakcji. Jedna noc... jeszcze jedna noc. Wiedziała, Ŝe musi tu zostać, nawet gdyby miała stracić wszystko.
Rozdział 4 Luis podniósł słuchawkę, wystukał numer i powiedział coś władczym tonem męŜczyzny nawykłego do posłuchu u innych. Mówił w dialekcie kiczua, starym języku Inków. Sprawiało mu perwersyjną przyjemność to, Ŝe Shontelle nie rozumie rozmowy. Dobrze znała hiszpański, ale z dialektów indiańskich rozumiała tylko po kilka słów. W Boliwii były one wciąŜ Ŝywe; choć hiszpański był w tym kraju językiem urzędowym, to wielu ludzi, szczególnie na prowincji, nie mówiło nim w ogóle. Luis rozmawiał z Ramonem Floresem, człowiekiem, który był w stanie zorganizować kaŜdego rodzaju transport w La Paz. Umyślnie stanął plecami do Shontelle, by nie widziała jego twarzy. Niech się trochę podręczy niepewnością, pomyślał. Była zbyt pewna, Ŝe moŜe dostać wszystko, czego tylko zechce. Ale jeszcze tej nocy przekona się, kto jest prawdziwym panem sytuacji, a rankiem on powie jej: Ŝegnaj. Tak, jak ona powiedziała jemu przed dwoma laty. – Autobus to nie problem, Luis – oznajmił Ramon, dokładnie tak, jak moŜna było przewidzieć. Ale... – Ale co? – zapytał Luis ostro. – Ale nawet nie będę próbował przekonać któregoś z moich kierowców, Ŝeby do niego wsiadł. śaden z nich nie miałby szans dojechać do hotelu. Zostałby zatrzymany i aresztowany zaraz na pierwszym kilometrze. Edykt wojskowy zabrania zgromadzeń, a dla nich trzy osoby to juŜ zgromadzenie. Boliwijczyk prowadzący autobus... to zbyt podejrzane. Luis zmarszczył czoło. Nie pomyślał o tym wcześniej. Ale jeśli nie podstawi autobusu... nie, musiał to zrobić. Nie chciał wyjść na bezradnego i nieskutecznego w działaniu w oczach Shontelle. Musiał coś wymyślić. – Ten Australijczyk... on jest cudzoziemcem, moŜe jemu udałoby się przejechać – zasugerował Ramon. – Skoro i tak jest przygotowany na ryzyko, to powiedz mu, Ŝeby sam tu się zjawił i zabrał autobus. Będzie czekał z pełnym bakiem. Owszem, to brzmiało rozsądnie, Luis jednak umawiał się ze Shontelle inaczej. Z drugiej strony nie musiał się zgadzać na wszystkie dyktowane przez nią warunki. W zasadzie i tak spełniłby jej prośbę. Autobus miał być gotów. Alan prosił tylko o to. – Czy ktoś będzie w bazie, Ŝeby przekazać autobus? – zapytał.
– Godzina policyjna kończy się o szóstej. O wpół do siódmej ktoś będzie czekał przy bramie. – Dziękuję ci, Ramonie. – Luis, ten twój przyjaciel to idiota. – To jego wybór. – Ale autobus jest nasz. MoŜemy mieć kłopoty. – W razie czego ja się tym zajmę. Ty po prostu rób, co ci kaŜę. – Jak chcesz. Luis powoli odłoŜył słuchawkę. Całe to przedsięwzięcie było zupełnie bezsensownym proszeniem się o kłopoty. Grupa Alana była bezpieczna w hotelu. CóŜ znaczył tydzień czy dwa? Lepiej być uwięzionym w luksusie niŜ martwym. On sam równieŜ nie powinien się angaŜować. Równowaga polityczna w Boliwii była zbyt chwiejna. Nie naleŜało naraŜać na szwank nazwiska Martinezów. I w dodatku w imię czego? Dla kobiety, która kiedyś najzwyczajniej w świecie wykorzystała go... dla nic niewartej kobiety! Niepotrzebnie pozwolił dojść do głosu chęci zemsty. To było niegodne. Powinien teraz odesłać Shontelle do jej hotelu i pozwolić, by odczuła smak poraŜki. To byłaby wystarczająca zemsta. Spojrzał na nią. Stała przy oknie, otoczona światłami miasta niczym aureolą. Jej długie włosy lśniły srebrzyście, usta miała lekko rozchylone. Zatrzymał wzrok na jej piersiach, zastanawiając się, jak to moŜliwe, by jednocześnie tak jej pragnąć i nienawidzić. – Czy autobus będzie gotów na jutro rano? – zapytała z napięciem. Luis zrozumiał, Ŝe dla niej to nie zabawa. No i dobrze. Zabawiła się poprzednim razem. Dziś była jego kolej. – Tak, dostaniecie autobus – odparł. Umowa została przypieczętowana. Shontelle spuściła wzrok. – Luisie, jeśli masz Ŝonę, to zachowujesz się podle i nie chcę brać udziału w tej grze. Zacisnął zęby. To z jej powodu dotychczas się nie oŜenił, ale nie zamierzał wyznawać tego głośno. – Gdybym był Ŝonaty, to w ogóle byś się ze mną nie spotkała – odrzekł sucho. Powoli podniosła wzrok i spojrzała na niego z dziwną, gryzącą ironią. Jej twarz nie wyraŜała rezygnacji, raczej determinację, by sprostać tej sytuacji z podniesionym czołem. Luis poczuł się nieco zbity z tropu. Nie tego po niej
oczekiwał. – O której autobus będzie przed hotelem? – zapytała. – Alan musi to wiedzieć, Ŝeby przygotować grupę. Luis juŜ chciał powiedzieć, Ŝe Alan będzie musiał sam przyprowadzić autobus z bazy, ale powstrzymała go duma. Za Ŝadną cenę nie chciał się narazić na lekcewaŜenie ze strony Shontelle. Szaleństwem było naraŜać własną skórę oraz reputację Martinezów, wolał jednak osobiście przyprowadzić autobus, niŜ dać dziewczynie szansę wyśliźnięcia się z sideł. Musiała naleŜeć do niego, choćby przez tę jedną noc. – O siódmej – odrzekł krótko. – Pod warunkiem, Ŝe nie zatrzyma go Ŝaden patrol. Na to juŜ nie mam wpływu. Shontelle z westchnieniem skinęła głową. – W porządku. Zadzwonię do Alana. Triumf Luisa był gorzki. Shontelle wyrwała od niego więcej, niŜ na to zasługiwała. Obiecał sobie jednak, Ŝe odbierze naleŜytą zapłatę i moŜe wtedy uda mu się wreszcie od niej uwolnić.
Rozdział 5 Shontelle z desperacją zastanawiała się, jak powiedzieć Alanowi, Ŝe zostaje na noc z męŜczyzną, który dwa lata temu złamał jej serce, a potem zerwał stosunki z nimi obydwojgiem. Była pewna, Ŝe brat tego nie zrozumie. Ta noc mogła jej pomóc uwolnić się od wspomnień albo teŜ... Luis był arogancko pewny siebie, mimo wszystko jednak nie oŜenił się dotychczas. Dziedziczka rodu Gallardow jeszcze go nie zdobyła. MoŜe Elvira Rosa Martinez nie znała swego syna tak dobrze, jak sądziła. Z krzywym uśmieszkiem podeszła do telefonu. – To nie będzie łatwe – mruknęła. – A czy myślisz, Ŝe dla mnie było to łatwe? Musieli mnie uznać za idiotę. Kto prosi o autobus w tak niepewnej sytuacji? – odparował. Miał rację. Obydwoje zachowywali się jak idioci. Z jakiegoś powodu ta myśl podniosła Shontelle na duchu. Luis nie odszedł od telefonu, tylko oparł się o krawędź stołu, najwyraźniej zamierzając wysłuchać rozmowy od początku do końca. Słiontelle odwróciła się plecami do niego, nie chcąc, by widział jej twarz. – Skąd dzwonisz? – zapytał Alan. – Jestem w apartamencie Luisa. Będziemy mieli autobus. – Jaką cenę wyznaczył? – Nic takiego. Powiedz ludziom, Ŝeby czekali w holu o siódmej, o ile wszystko dobrze pójdzie. W głosie Alana pojawiła się podejrzliwość. – Jeśli co dobrze pójdzie? Słiontelle, co takiego Luis wykombinował? – Załatwił autobus, ale nie moŜe zagwarantować, Ŝe wojsko nie zatrzyma go w drodze do hotelu. Alan odetchnął głośno. Luis poruszył się i stanął za plecami Shontelle. – W porządku – usłyszała w słuchawce. – Skoro juŜ wszystko załatwione i skończyliście rozmowę, to będę na ciebie czekał za pięć minut przy tylnych drzwiach hotelu PlaŜa. Shontelle poczuła dłonie Luisa na swojej talii. Stanął tuŜ za nią i zaczął odpinać pasek u jej spodni. Sens słów Alana dotarł do niej dopiero po chwili. – Hm... nie. Nie, właściwie jeszcze nie skończyliśmy – wykrztusiła. – Dopiero zaczynamy – wymamrotał Luis, przechodząc do suwaka. Shontelle
wstrzymała oddech, nieświadomie wyczekując chwili, gdy jego dłonie dotkną jej ciała. – Co się tam dzieje? – zapytał Alan ostro. Shontelle zmusiła się do myślenia. – Zostaję tu na noc – rzuciła nerwowo i w tej samej chwili Luis ściągnął jej spodnie do kostek. Omal nie wypuściła słuchawki z ręki, zdumiona szybkością jego działania. – Co takiego?! – zdumiał się Alan. – Zaraz po ciebie przychodzę! – Nie! – wykrzyknęła i zwróciła się twarzą do Luisa. – Nie! Nie zwaŜając na jej protest, Luis podniósł ją i posadził na stole, a potem oparł jej stopę na swoim udzie i zajął się rozsznurowywaniem buta. Shontelle nie miała pojęcia, jak powinna zareagować. Luis rozbierał ją z bezlitosną skutecznością. Czy nie powinna mu przeszkodzić? Gdyby podniosła nogę... – Shontelle! – zawołał Alan w słuchawce. – Jeśli to ma być kontrakt... – Alanie, załatwiłam juŜ to, o co mnie prosiłeś – przerwała mu gorączkowo, pragnąc jak najszybciej zakończyć tę rozmowę. – To sprawa wyłącznie pomiędzy mną a Luisem. Całkowicie osobista, rozumiesz? Luis ściągnął jej skarpetkę i podniósł drugą nogę. – Czyś ty zupełnie zwariowała? PrzecieŜ on jutro znów wyrzuci cię jak śmieć! – zagrzmiał Alan. Shontelle nie miała juŜ czasu, by go uspokajać. Zresztą i tak by jej się nie udało. – Trudno, najwyŜej tak się stanie – odrzekła beztrosko. Luis właśnie ściągał jej spodnie. – Czy chodzi o autobus? – wypytywał Alan z niepokojem. – Proszę cię, braciszku, zrób coś dla mnie. Spakuj moje rzeczy, Ŝeby były gotowe rano. Wrócę zaraz po godzinie policyjnej. – Shontelle, na litość boską! Czy ty... Luis odebrał jej słuchawkę. – Nie wtrącaj się w to, Alan! – rzekł stanowczo. – Twoja siostra i ja mamy bardzo wiele osobistych spraw do omówienia – rzucił i odłoŜył słuchawkę, a potem ściągnął Shontelle koszulkę i wprawnie rozpiął biustonosz. Shontelle siedziała na stole zupełnie naga, a obok niej, na podłodze, leŜała sterta ubrań. Stało się to tak szybko, Ŝe nie zdąŜyła jeszcze ochłonąć. Nade wszystko zdumiona była zupełnym brakiem jakiegokolwiek erotyzmu w
działaniach Luisa. Jego twarz nie wyraŜała niczego, była jak dumna, ciemna maska. Nie zostawił jej czasu na myślenie ani zadawanie pytań, tylko schwycił wpół i trzymając w pewnej odległości od swego ciała, zaniósł do sypialni jak przedmiot, a potem rzucił na łóŜko i sam rozciągnął się obok niej. – Tu właśnie chciałem cię mieć – oznajmił, wygodnie splatając ramiona pod głową. – Tu jest twoje miejsce... obszar, po którym najsprawniej się poruszasz. Te słowa i towarzyszące im ostre spojrzenie sprawiły, Ŝe Shontelle wzdrygnęła się, niepewna, czy Luis jeszcze Ŝywi do niej jakiekolwiek uczucia. Poruszyła się prowokująco i ułoŜyła wygodniej na łóŜku, przerzucając włosy przez ramię. – Ty równieŜ byłeś dobrym graczem, Luisie. Uśmiechnęła się zmysłowo. – Szkoda, Ŝe zatraciłeś całą subtelność. Brutalna siła do ciebie nie pasuje. Zaśmiał się ponuro. – Jestem pewien, Ŝe w swoim poszukiwaniu urozmaiceń zetknęłaś się juŜ z brutalną siłą. Przypuszczam, Ŝe mogła być to dla ciebie przyjemna odmiana, gdy ja juŜ ci się znudziłem. – Nigdy mi się nie znudziłeś – rzekła szczerze. – Zawsze uwaŜałam, Ŝe to, co nas łączyło, było wy – jątkowe. – Więc wyjechałaś, zanim zdąŜyło się zepsuć – mruknął Luis z niechęcią. – Sprawa była od początku przesądzona – powiedziała Shontelle cicho. – A niby dlaczego? – zdziwił się Luis, zdejmując buty i skarpetki. – Z powodu twojego prawdziwego Ŝycia w Buenos Aires – wyjaśniła. Oczekiwała, Ŝe Luis zrobi minę winowajcy. Rozczarowała się jednak. – Rozumiem – odrzekł przeciągle. – Nasza romantyczna idylla nad Amazonką dobiegła końca. Musiałem wrócić do pracy w Buenos Aires i nie mogłem ci poświęcać całego czasu. Zamierzam nadrobić to dzisiaj – dokończył spokojnie, rozpinając spodnie. – Dlaczego? – zawołała, sfrustrowana tym, Ŝe traktował ją wyłącznie jako obiekt seksualny. Choć z drugiej strony moŜliwe, Ŝe tylko tym zawsze dla niego była. Impuls kazał jej odpłacić mu pięknym za nadobne. – Czy inne kobiety wydają ci się zbyt mdłe? Potrzebujesz odrobinę pikantnej przyprawy? Strzała sięgnęła celu. Luis zacisnął usta i w jego oczach pojawił się błysk gniewu. – Wydaje ci się, Shontelle, Ŝe jesteś wyjątkowa? – zapytał ironicznie, zrzucając z siebie ostatnie części ubrania. Stanął nad nią
nagi i potęŜny, z uśmiechem mściwej satysfakcji. – Bo owszem, jesteś... – Przeciągnął się zmysłowo. – Jesteś wyjątkowo apetycznym daniem w łóŜku. Tak wyjątkowym, Ŝe zamierzam dzisiaj urządzić sobie ucztę. Shontelle poczuła ucisk w Ŝołądku, nie pozbyła się jednak jeszcze resztek nadziei. – Ryzykujesz – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. – Od takich apetycznych dań moŜna się uzaleŜnić. Zaśmiał się i wbrew jego intencjom twarz przybrała lŜejszy, sympatyczniejszy wyraz. Przez chwilę stał się tym Luisem, którego Shontelle znała kiedyś. Wyciągnął się nad nią na łóŜku, odgarniając jej włosy na bok. – śeby się uzaleŜnić, trzeba mieć stały dostęp do narkotyku – wymruczał, wpatrując się w jej usta. A ja spróbuję wziąć, co się da, jednorazowo. Shontelle poddała się jego pocałunkom. Rozbudzały w niej głód, który tłumiła przez dwa lata. Ten męŜczyzna naleŜał, musiał naleŜeć do niej. Nie było takiego drugiego na całym świecie. Była pewna, Ŝe on czuje to samo. Wsunęła palce w jego włosy, on jednak nagle odsunął jej ręce i przygwoździł je do materaca. – Shontelle, to ma być moja noc i moja zabawa. Znieruchomiała ze zdumienia i juŜ więcej nie próbowała go dotykać. Ta noc rzeczywiście była ucztą Luisa. Nie zezwolił na Ŝadną wymianę, nie chciał wzajemności. Potraktował Shontelle jak potrawę, którą mógł smakować do woli, kęs po kęsie, w swoim tempie i wedle własnego apetytu. Jej uczucia obchodziły go jedynie o tyle, o ile zwiększały jego przyjemność i satysfakcję, Ŝe potrafi nad nią panować. Odpowiedź, której Shontelle szukała, stała tuŜ przed nią. Nie było dla niej przyszłości u boku Luisa Angela Martineza. Nic jej tu nie czekało, absolutnie nic. W końcu siłą uwolniła się z jego objęć i nie zwazając na hiszpańskie przekleństwa, poszła do łazienki i starannie zamknęła za sobą drzwi. Wyglądała jak kupka nieszczęścia – rozedrgana, beznadziejna kupka nieszczęścia. Mogła zrobić tylko jedno: nie dopuścić do tego, by Luis kiedykolwiek jeszcze miał okazję wykorzystać ją tak jak ostatniej nocy. Wiedziała, Ŝe bez względu na to, co on moŜe powiedzieć albo zrobić, ona nie zgodzi się więcej grać na jego warunkach. Ucieczka Shontelle zaskoczyła i sfrustrowała Luisa. Dziewczyna nie dała mu Ŝadnego sygnału ostrzegawczego; jej uległość w jednej chwili zmieniła się w odrzucenie. Gdy mocno trzasnęła drzwiami łazienki, zaczął się zastanawiać, cóŜ takiego uczynił. Shontelle nie płakała, nie skarŜyła się ani nie protestowała. Nie zranił jej fizycznie, zresztą jej ciało przez cały czas reagowało na niego
przychylnie. Nie, potrząsnął głową. Nie mógł jej wyrządzić Ŝadnej krzywdy. Dlaczego więc tak nagle uciekła? Nie pozwolił jej rozsnuć uwodzicielskich sieci. Nie miał zamiaru znów stać się jej zabawką. Od razu postawił sprawę jasno, choć w pierwszej chwili zapewne mu nie uwierzyła. Pewnie w końcu zdenerwowało ją to, Ŝe nie była w stanie wbić w niego swoich szponów. Wzruszył ramionami, nieco zirytowany. Niech sobie posiedzi w łazience i wyzłości się. Przekona się, Ŝe i tak nic w ten sposób nie uzyska. Poza tym zdobył juŜ to, czego chciał, i nie miał zamiaru błagać o więcej. Z uśmiechem satysfakcji przerzucił nogi przez krawędź łóŜka. Budzik na stoliku wskazywał jedena stą czterdzieści siedem. Nawet nie minęła jeszcze północ. Mowa była o całej nocy. Shontelle znów go oszukała. Wszystko obiecywała i niczego nie dotrzymywała. Jak zwykle. Wyjął z szafy hotelowy szlafrok, zarzucił go na ramiona i poszedł do saloniku, gdzie znajdował się barek. Z łazienki dochodził szum prysznica. Widocznie Shontelle próbowała zmyć ze skóry ślady jego dotyku. Światło w saloniku wciąŜ się paliło. Ubrania Shontelle leŜały na podłodze. Luis przyjrzał się im z wisielczym humorem i nalał sobie drinka. Wiedział, Ŝe dziewczyna nie wyjdzie z hotelu, dopóki się nie ubierze. Wcześniej czy później będzie musiała tu przyjść. Wyczekiwał tej chwili z zainteresowaniem. Z drinkiem w ręku stanął pod oknem i zapatrzył się na bajkową panoramę La Paz, którą wcześniej zachwycała się Shontelle. Jedna warta drugiej, pomyślał Luis z goryczą. Oszukańcze pozory magii, kryjące w środku niszczycielską moc. JuŜ za kilka godzin miał przemierzyć te ulice, samotny i nie uzbrojony, w drodze na dworzec. A potem, gdy usiądzie za kierownicą, sytuacja stanie się jeszcze bardziej niebezpieczna. Co za głupia umowa... i wszystko po to, by jeszcze raz doświadczyć smaku zwycięstwa nad Shontelle i zakosztować jej ciała. A przecieŜ wiedział, Ŝe nie ma tu nic do wygrania. Gdy się rozstawali, powiedziała mu to jasno. Nie kochała go, chodziło tylko o seks. Luis kiedyś wierzył, Ŝe ten seks był połączony z czymś znacznie głębszym. Zemsta miała gorzki smak. Potrząsnął głową z niechęcią. Krótka przyjemność zmysłów, która po zostawiła go z poczuciem pustki. Powoli pił drinka ze świadomością, Ŝe nic go nie obchodzi to, Ŝe następnego ranka moŜe zginąć na ulicach La Paz. Było mu wszystko jedno.
Rozdział 6 Shontelle zgasiła światło w łazience, cicho przekręciła klamkę i uchyliła drzwi. Wstrzymała oddech i nasłuchiwała, ale z sypialni nie dobiegał Ŝaden dźwięk. CzyŜby Luis zasnął? Modliła się, by tak było. Spędziła w łazience ponad godzinę, próbując wziąć się w garść. Nawet umyła i wysuszyła włosy, by jak najdokładniej oczyścić się ze śladów jego dotyku. Owinęła się ręcznikiem i weszła do korytarza, za którym znajdował się salonik. Światło wciąŜ się paliło. Widziała stertę swoich ubrań na podłodze. Zrzuciła ręcznik i zaczęła się pośpiesznie ubierać. Narzuciła na siebie spodnie i koszulkę, a potem usiadła na podłodze, by zasznurować buty. Gdy juŜ była w pełnym rynsztunku, odwróciła się do okna, gdzie stały fotele, które mogły zapewnić jej w miarę wygodne schronienie na resztę nocy. Naraz zatrzymała się jak raŜona gromem, przykuta do miejsca przez spojrzenie Luisa. W jednej chwili zrozumiała, Ŝe on był tu przez cały czas i patrzył na nią, gdy się ubierała. Kolejne upokorzenie. Na szczęście, nie był juŜ nagi, choć śnieŜnobiały szlafrok podkreślał urodę jego diabolicznie pięknej twarzy. Nie wyglądał juŜ na tak doskonale opanowanego. Potargane włosy opadały mu na czoło. Spojrzenie czarnych oczu straciło przenikliwą intensywność; teraz błyszczała w nich ironia. Luis kpił z siebie, z niej i z całego świata. – Rozumiem, Ŝe nie masz juŜ zamiaru przyłączyć się do mnie w łóŜku – powiedział przeciągle. – Dostałeś swoje – odparła gniewnie. Wzruszył tylko ramionami. – I tak juŜ straciłem apetyt – rzekł pogardliwie. – To dobrze! – prychnęła Shontelle. – Bo ja teŜ. Luis pomachał ręką, lekcewaŜąco wskazując na drzwi. – MoŜesz wyjść, kiedy tylko zechcesz. Wściekłość Shontelle narastała. – Akurat! śebyś miał okazję wykręcić się z naszej umowy! – To, czy zostaniesz, czy nie, nie ma juŜ Ŝadnego znaczenia. – Luis wzruszył ramionami. – Jeśli obawiasz się wyjść na ulicę, to moŜesz zadzwonić do brata. Na pewno przyjdzie po ciebie. – Nie! – zawołała stanowczo. – Zostanę aŜ do końca godziny policyjnej, tak, jak się umawialiśmy.
Potraktowałeś mnie jak dziwkę, ale nie dam ci Ŝadnego pretekstu, byś mógł wymigać się ze zobowiązania! – PrzecieŜ dałem ci słowo – stwierdził Luis dumnie. – Rano się przekonamy, czy go dotrzymasz. Zdaje się, Ŝe Ŝadne z nas nie czuje się dobrze w towarzystwie drugiego. Proponuję więc, Ŝebyś wrócił do łóŜka, a ja zostanę tutaj. – Dziękuję uprzejmie – odrzekł z drwiną. – Skoro wybrałaś tak niewygodne miejsce, to śpij dobrze. Wyszedł do sypialni, najwyraźniej uznając, Ŝe dalsza rozmowa byłaby tylko stratą czasu. Shontelle czuła się zupełnie wyczerpana. Powściągnęła impuls, by za nim pobiec i wykrzyczeć, jak bardzo nim gardzi za kłamstwa i dwulicowość, ale właściwie jakie to miałoby znaczenie? Jego i tak nic to nie obchodziło. Właśnie w tym rzecz: nic go to nie obchodziło. Nawet pozostając tu do rana, nie miała Ŝadnej gwarancji, Ŝe Luis dotrzyma obietnicy, ze swej strony jednak zamierzała solennie wypełnić umowę. Podeszła do okna i pochyliła się, szukając na podłodze gumki do włosów, którą Luis ściągnął z jej warkocza. Nie wiadomo dlaczego, naraz wydało jej się bardzo waŜne, by przywrócić swój wygląd do dokładnie takiego samego stanu, jak w chwili, gdy tu przyszła. Gumki jednak nigdzie nie było. Widocznie Luis wsunął ją do kieszeni. Odczuła to jako bolesną poraŜkę. Podeszła do telefonu i zamówiła budzenie na piątą czterdzieści pięć. Wiedziała, iŜ telefon obudzi równieŜ Luisa, chciała mu jednak w ten sposób udowodnić, Ŝe spędziła w jego apartamencie całą noc. Zgasiła światło, zsunęła dwa fotele i spróbowała się na nich ułoŜyć. Z nadzieją, Ŝe zmęczenie pomoŜe jej zasnąć, zamknęła oczy. Pod powiekami zbierały się łzy. – Shontelle... Z trudem rozchyliła sklejone snem powieki. Luis ze zmarszczonym czołem stał nad nią. Dlaczego ją obudził? Po chwili poczuła zapach męskiej wody kolońskiej i dopiero teraz zauwaŜyła, Ŝe był juŜ ubrany i ogolony. Musiała więc zaspać. Odsunęła jeden z foteli i z wysiłkiem stanęła na nogi. – Która godzina? – zawołała z przeraŜeniem. Alan na pewno czekał na nią i szalał z niepokoju. – Masz jeszcze czas – mruknął Luis szorstko. Prawie wpół do szóstej. Zamówiłem śniadanie i pomyślałem, Ŝe moŜe zechciałabyś się wcześniej umyć. – Śniadanie... dla mnie? – powtórzyła nieprzytomnie.
– Dla nas obydwojga. Po chwili rozległo się pukanie do drzwi. Luis wpuścił kelnera. Shontelle wpatrywała się w jego plecy, zastanawiając się, po co wstał tak wcześnie. Poszła do łazienki i na widok swego odbicia w lustrze skrzywiła się boleśnie. Oczy miała zaczerwienione, twarz zmęczoną i opuchniętą. Opłukała ją zimną wodą, ale niewiele to pomogło. Nic więcej nie mogła na razie zrobić. Westchnęła, rozczesała włosy i wróciła do salonu. Na stoliku na kółkach dymiły kubki z gorącą kawą. Tego właśnie było jej trzeba. Wzięła jeden do ręki i usiadła. – Gdzie się wybierasz tak wcześnie? – zapytała Luisa. – Po autobus – mruknął obojętnie. W pierwszej chwili Shontelle nie zrozumiała. – Jak to: po autobus? Dokąd? – Do bazy. Dziewczyna zaniemówiła. – PrzecieŜ tam chyba są jacyś kierowcy? – śaden z nich nie odwaŜy się usiąść za kierownicą i wyjechać z bazy. Wojskowi zatrzymaliby go zaraz za rogiem. Shontelle patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. – A ty? Ty się nie boisz? Luis tylko wzruszył ramionami. – PrzecieŜ zawarliśmy umowę. – Nie wierzę ci – powiedziała naraz Shontelle. – To kolejne twoje kłamstwa. Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. To tylko pretekst, Ŝeby się wyłgać z naszej umowy. Po prostu znikniesz i zostawisz nas na lodzie. To ma być twoja zemsta! Nie wierzę juŜ w twoje kłamstwa! Pójdę za tobą! Będę cię śledzić aŜ do chwili, gdy autobus podjedzie pod drzwi hotelu! – Jakie kłamstwa? – przerwał jej. – Nie udawaj, Ŝe nie okłamywałeś mnie kiedyś! Było ci bardzo wygodnie zapomnieć o Claudii Gallardo na czas, który spędziliśmy razem! – Ona nie jest moją Ŝoną – wtrącił Luis. – Twoja matka mówiła, Ŝe jesteście zaręczeni. Twoja matka, przed którą tak starannie mnie ukrywałeś, gdy mieszkaliśmy razem w Buenos Aires! To właśnie ona opowiedziała mi o twoim prawdziwym Ŝyciu!
– Kiedy to było? – zawołał Luis ostro. – Na dzień przed moim wyjazdem. Wtedy, gdy odrzuciłeś jej zaproszenie na lunch! Luis zerwał się z krzesła. Shontelle skurczyła się, nie dała się jednak zastraszyć. To on musiał się wytłumaczyć. – Nic mi o tym nie powiedziałaś – rzucił oskarŜycielskim tonem. – Ty teŜ byłeś raczej małomówny – odparowała. – Pozwoliłaś, Ŝeby intrygi mojej matki zniszczyły wszystko, co było między nami, i nie wspomniałaś mi o tym ani słowem! Pozwoliłaś, Ŝeby postawiła na swoim, i nawet o nic mnie nie zapytałaś! Wściekłość w jego głosie zdumiała Shontelle. – Ani odrobiny serca, wiary, zaufania! I to dla ciebie ryzykuję Ŝycie! – krzyczał Luis. Patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc. – Ryzykujesz Ŝycie? – powtórzyła bezwiednie. Na twarzy Luisa błysnęła duma. – Wracaj do swojego hotelu – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Poczekaj tam razem z bratem. Jeśli nie przyprowadzę autobusu, to nie będzie w tym mojej winy. – Luis! – zawołała za nim, naraz przeraŜona, Ŝe juŜ nigdy więcej go nie zobaczy i niczego sobie nie wyjaśnią. On jednak zamknął za sobą drzwi i zniknął. Shontelle rozpaczliwie usiłowała zebrać myśli. Nic tu nie miało sensu. Sama juŜ nie wiedziała, w co wierzyć. Jeśli Luisowi uda się przyprowadzić autobus, to... co dalej? Kazał jej wrócić do hotelu, do Alana. To było najrozsądniejsze rozwiązanie. Zresztą i tak nic innego nie mogła zrobić.
Rozdział 7 Alan czekał na nią w holu hotelu Europa, jednocześnie doglądając regulowania rachunków przy recepcji. Podszedł do Shontelle, gdy tylko pojawiła się w progu. – Wszystko w porządku? – zapytał niespokojnie, obrzucając ją badawczym spojrzeniem. – Tak – odrzekła krótko, idąc do wind. – Czy moje bagaŜe są jeszcze w pokoju? – Są. Przypuszczałem, Ŝe zechcesz się przebrać. – Słusznie. Daj mi klucz. To nie potrwa długo – dodała. – Shontelle... – Luis pojechał po autobus – przerwała mu, nie chcąc, by ją o cokolwiek pytał. – Luis? – powtórzył Alan ze zdumieniem. – Powiedział, Ŝe jeśli nie będzie go tu do siódmej, to nie jego wina. Gdzie są uczestnicy wycieczki? – Część płaci rachunki, a inni są w restauracji odrzekł Alan z roztargnieniem. – Ty teŜ powinnaś coś zjeść. Czeka nas męczący dzień. Shontelle nacisnęła guzik windy. Miała szczęście: drzwi otworzyły się natychmiast. – Czy zamówiłeś jakiś prowiant na drogę? – zapytała, wchodząc do windy. – Tak, wszystko załatwione. Shontelle... – Zaraz tu będę – rzuciła i gdy drzwi zamknęły się przed nosem Alana, odetchnęła z ulgą. Powiedziała mu wszystko, co dotyczyło sytuacji grupy. Natomiast co do reszty... Być moŜe Luis miał trochę racji, myśląc o niej źle, jeśli jego matka rzeczywiście kłamała, a Claudia Gallardo była z nią w zmowie. Shontelle nie potrafiła rozstrzygnąć, gdzie leŜy prawda. Z zamętu niepewności wyłaniały się ostro tylko dwa niepodwaŜalne wnioski. Gdyby przed dwoma laty opowiedziała Luisowi o spotkaniu z jego matką, teraz nie miałaby wątpliwości co do stanu jego uczuć. Wina za to leŜała całkowicie po jej stronie. Ale nawet wziąwszy pod uwagę, Ŝe Luis miał prawo myśleć o niej jak najgorzej, nie powinien był jej traktować tak, jak to uczynił. To było niewybaczalne. Nie było więc sensu roztrząsać dłuŜej ich spotkania. Czas najwyŜszy zapomnieć o całej historii i pójść dalej. Shontelle była pewna, Ŝe nigdy nie pozbędzie się Ŝalu do końca, ale musiała się pogodzić z tym, Ŝe Luis na dobre zniknął z jej Ŝycia. Nawet jeśli osobiście przyprowadzi autobus, to pozostanie tu przez kilka minut, a potem przekaŜe pojazd Alanowi i zniknie. Winda zatrzymała się i Shontelle poszła do swojego pokoju. Dopiero przy
pakowaniu bagaŜy przypomniała sobie, co Luis mówił o naraŜaniu Ŝycia, i skojarzyła to z faktem, Ŝe osobiście wybrał się po autobus. CzyŜby to właśnie miał na myśli? Czy na ulicach naprawdę jest niebezpiecznie? Chyba Alan nie zdecydowałby się na wyjazd z miasta, gdyby ryzyko było aŜ tak wielkie? Wiedziała, Ŝe jej brat liczył się z kłopotami przy wyjeździe, był jednak pewien, Ŝe uda się je jakoś przezwycięŜyć. A Luis nosił przecieŜ nazwisko Martinez i na pewno był w stanie sobie poradzić. Wystarczyłoby, Ŝeby pstryknął palcami, i pół Boliwii rzuciłoby się spełniać jego Ŝyczenia. Dlaczego miałby naraŜać dla niej Ŝycie? To nie miało ani odrobiny sensu. Przebrała się w zieloną koszulkę, równieŜ z emblematem Amigos Tours, szybko przeczesała włosy, splotła je w warkocz i poczuła się znacznie lepiej. Sprawdziła, czy nic nie zostało w pokoju, i zniosła bagaŜe do holu. – Idę na śniadanie – wyjaśniła bratu i uciekła do restauracji. Większość członków grupy skończyła juŜ jeść i właśnie wychodziła. Robiło się późno. Shontelle podeszła do bufetu. Nie była głodna, ale rozsądek nakazywał jej uzupełnić zapasy energii. Postawiła na tacy sok, połoŜyła dwie bułeczki, kilka plastrów zimnego mięsa oraz sera i podeszła do pustego stolika. Nie miała ochoty na rozmowy. Na szczęście nikt się do niej nie przysiadł. Zjadła w spokoju i za dziesięć siódma dołączyła do Alana, który w holu uspokajał zdenerwowanych członków grupy i przygotowywał ich na długą podróŜ. Czekała ich dziesięciogodzinna jazda z La Paz do Santa Cruz, oczywiście pod warunkiem, Ŝe nie natrafią na Ŝadne nieprzewidziane okoliczności. Stamtąd mieli złapać samolot do Buenos Aires, a potem wrócić do Australii. Nastroje w grupie były nierówne. Ci, którzy cierpieli na chorobę wysokościową, nie dbali o czekające ich niewygody, byle tylko wydostać się z La Paz. Inni obawiali się, co moŜe ich czekać po wyjściu z hotelu. Australijczycy nie przywykli do widoku Ŝołnierzy na ulicach. Oprócz parady weteranów widywali czołgi jedynie w muzeum wojskowości. Niektórzy zaczynali mamrotać pod nosem, Ŝe nigdy więcej nie ruszą się z domu. Dopiero teraz zrozumieli, dlaczego Australię nazywa się „krajem szczęściarzy". Minuty mijały i wzrastało napięcie. Ludzie zaczynali nerwowo grzebać w bagaŜach, sprawdzając, czy mają wszystko, co niezbędne, pod ręką. Alan polecił wszystkim pozostać na miejscu, a sam stanął przed hotelem, wypatrując autobusu. Z przylepionym do twarzy cierpliwym uśmiechem Shontelle starała się
wyglądać jak uosobienie spokoju i pewności siebie. Wymagało to niemałej koncentracji. Czuła ucisk w Ŝołądku. W miarę jak mijały minuty, coraz trudniej było jej odsuwać od siebie niepokój. Jeśli autobus nie przyjedzie, czy to będzie oznaczać, Ŝe Luisa spotkało coś złego? Pomimo Ŝe ostatniej nocy zranił ją bardzo boleśnie, nie chciała, by coś mu się stało fizycznie. Z pewnością nie Ŝyczyła mu śmierci. To nie była przecieŜ jej wina, Ŝe ryzykował Ŝycie, by przyprowadzić autobus, tylko jego świadomy wybór. Przypomniała sobie, co Luis opowiadał jej kiedyś o swoim bracie Eduardzie. Podczas politycznych niepokojów w Argentynie Ŝandarmeria zgarnęła go wieczorem z ulicy, prawdopodobnie podczas obławy urządzonej na młodych dysydentów, i rodzina nigdy więcej o nim nie usłyszała. Stał się jednym z zaginionych, których śmierci nigdzie nie odnotowano. Shontelle na własne oczy widziała w Buenos Aires demonstrację kobiet nazywanych Majowymi Matkami, które protestowały przeciw zaginięciu ich dzieci. Bez względu na to, ile lat juŜ minęło, w kaŜdy czwartek zjawiały się z transparentami i fotografiami przed budynkiem rządu, nikt jednak nie udzielał im Ŝadnych informacji. KrąŜyły pogłoski, Ŝe wielu z tych zaginionych zabrano do helikopterów i zrzucono do morza. Shontelle poczuła dreszcz. Czy coś podobnego mogło się zdarzyć równieŜ w Boliwii? Nie, na pewno nie. Ten kraj pozbawiony był dostępu do morza. Nawet gdyby Luis z jakiegoś powodu trafił do więzienia, Elvira Rosa Martinez byłaby w stanie go uwolnić. Eduardo prawdopodobnie zginął dlatego, Ŝe nie został w porę rozpoznany. Przeszyła ją kolejna okropna myśl. A jeśli Luis równieŜ nie będzie miał okazji wyjaśnić, kim jest? Jeśli jakiś bałwan naciśnie na spust... Do holu wpadł Alan. – JuŜ jest! Kolana Shontełle ugięły się z ulgi. – Zabierajcie rzeczy i wychodźcie na zewnątrz – nakazał Alan. – Pamiętajcie, co mówiłem: kobiety natychmiast wchodzą do autobusu, męŜczyźni ładują bagaŜe do luków. Im szybciej ruszymy, tym lepiej. Wszyscy się oŜywili. Trzydzieści osób z torbami w rękach pobiegło do drzwi. Shontełle została na końcu, udając, Ŝe sprawdza, czy w holu nie zostały Ŝadne bagaŜe. Przez szybę widziała autobus manewrujący w uliczce. Za kierownicą
siedział Luis. A więc nic mu się nie stało. Mógł teraz bezpiecznie wrócić do hotelu PlaŜa. Autobus zatrzymał się i otworzono luki bagaŜowe. Luis podniósł się z fotela. Teraz sobie pójdzie, pomyślała Shontełle, i nigdy go juŜ nie zobaczę. Czuła się dziwnie rozdarta. Po ostatniej nocy było to absurdalne uczucie. To wszystko nie powinno juŜ mieć dla niej Ŝadnego znaczenia. A jednak coś ją ciągnęło na ulicę. Niemal siłą wypchnęła z holu ostatnich maruderów. Luis stał przy masce pojazdu. ZauwaŜył ją natychmiast. Ich oczy spotkały się na krótką chwilę, zaraz jednak oderwał od niej wzrok i zaczął coś mówić do Alana. Shontelle była tak wstrząśnięta, Ŝe nie mogła zebrać myśli. Co miało oznaczać to spojrzenie? Wróciła do rzeczywistości. Jej obowiązkiem było dopilnować wsiadających kobiet. Alan miał nadzorować załadunek bagaŜy. Gdy wszystkie kobiety zniknęły w drzwiach autobusu, Shontelle podeszła do Alana i Luisa. – Dziękuję ci, Ŝe przyprowadziłeś, autobus – powiedziała szczerze. Alan spojrzał na nią badawczo. – On mówi, Ŝe jedzie z nami. – Zaraz... – wyjąkała Shontelle. – Jak to? – Nie chce mi oddać kluczyków. Upiera się, Ŝe sam będzie prowadził – mruknął Alan. – Do Santa Cruz? – zapytała Shontelle oszołomiona. – Nawet do samego piekła i z powrotem, jeśli będzie trzeba – wyjaśnił Luis posępnie. – Ale dlaczego? Przez jego usta przemknął grymas. – Bo ty będziesz w tym autobusie, Shontelle. A ja jeszcze z tobą nie skończyłem. Powinna mu odpowiedzieć, Ŝe owszem, skończył. A przynajmniej, Ŝe w kaŜdym razie ona juŜ z nim skończyła. Słowa jednak nie chciały jej przejść przez gardło. Patrzyła na niego w milczeniu, czując potęgę jego woli. To było szaleństwo. Nic dobrego nie mogło z tego wymknąć. Za bardzo poranili się nawzajem. Jednak jego wzrok wyraŜał teraz coś innego... nie była to juŜ pogarda ani odrzucenie, i z pewnością nie była to równieŜ obojętność. – Luis... – zaczął ostrym tonem Alan.
– To mój autobus – przerwał mu Luis bezceremonialnie. – Jeśli nie chcesz, Ŝebym prowadził, to zabieraj swoich ludzi. Trzasnęły pokrywy bagaŜników. MęŜczyźni zaczynali juŜ wchodzić do środka. – Rany boskie, człowieku, daj wreszcie spokój mojej siostrze! – wykrzyknął Alan ze wzburzeniem. Luis nie oderwał wzroku od Shontelle. Na jego twarzy odbijała się absolutna determinacja. Dziewczyna wiedziała, Ŝe ma wybór: albo moŜe zostać w La Paz, gdzie on równieŜ był, albo wraz z nim pojechać do Santa Cruz. W Ŝadnym razie jednak Luis nie miał zamiaru pozwolić jej uciec, dopóki sam nie uzna sytuacji za zakończoną. Cokolwiek to dla niego oznaczało. Z pewnością nie oznaczało seksu, pomyślała. Poza tym autobus był pełen ludzi. Lepiej załatwiać te „nie zakończone sprawy" w tłumie. – Alanie, lepiej pojechać z Luisem niŜ wcale. Wszyscy juŜ siedzą na miejscach – zauwaŜyła. – Pójdę ich policzyć. – Nie umiesz prowadzić autobusu tak dobrze jak ja – upierał się Alan. – Widziałem, co się dzieje na ulicach. Będziesz miał pełne ręce roboty przy uspokajaniu swoich ludzi – odrzekł Luis zimno. – To nie jest piknik. MoŜesz usiąść za kierownicą, kiedy wyjedziemy z La Paz. – Po to, Ŝebyś ty mógł do reszty zniszczyć Shontelle? Słysząc te słowa, dziewczyna zastygła w pół kroku. – To nie w porządku, Luis – ciągnął Alan. – Ona jeszcze się nie pozbierała po tym, co. zaszło między wami dwa lata temu. – Ja teŜ nie, przyjacielu – odrzekł Luis chłodno. – Ja teŜ nie. Shontelle zmarszczyła brwi. Czy rzeczywiście tak było? – Człowieku, co chcesz osiągnąć? PrzecieŜ i tak nigdy się z nią nie oŜenisz. Mówiłem jej to od samego początku, ale nie chciała mnie słuchać. – Ty teŜ, Alanie? – zapytał Luis lodowatym tonem. – W takim razie wina leŜy równieŜ po twojej stronie. – Co to ma właściwie znaczyć? – To znaczy, Ŝe podczas tej podróŜy nie wolno ci się wtrącać do moich spraw. Nie masz najmniejszego pojęcia o tym, co ja czuję ani co mogę zrobić. Shontelle równieŜ nie miała pojęcia. Wsiadła w końcu do autobusu i z roztargnieniem sprawdziła listę obecności. Nikogo nie brakowało. Luis zajął miejsce za kierownicą, a Alan usiadł obok, na fotelu pilota. Włączył mikrofon,
przedstawił grupie Luisa i opowiedział o najbliŜszych planach. Shontelle usiadła na wolnym fotelu za kierowcą. Autobus ruszył. Shontelle nie słuchała słów brata. Zastanawiała się, czego jeszcze Luis od niej chce.
Rozdział 8 Na ulicach La Paz panowała nienaturalna cisza. Ruch był bardzo niewielki i prawie nie widziało się cywilów. Dziwne wraŜenie poruszania się w strefie wojny stawało się coraz bardziej dojmujące. W autobusie zaległa cisza, nieliczne rozmowy toczyły się wyłącznie szeptem. Shontelle zauwaŜyła, Ŝe Luis unikał głównych ulic i krąŜył po bocznych zaułkach. Widocznie obawiał się, Ŝe mogą zostać zatrzymani. Za kaŜdym razem, gdy na horyzoncie pojawiała się grupa Ŝołnierzy, ostro przyśpieszał i wymijał ich, zanim zdąŜyli zareagować. Alan prosił wszystkich, by siedzieli naturalnie, nie próbowali się chować za oparciami foteli ani nie robili niczego, co mogłoby wzbudzić podejrzenia. Obecny konflikt polityczny nie był wymierzony przeciwko turystom. Shontelle miała nadzieję, Ŝe jej brat odpowiednio ocenił sytuację. Jechali długą, pustą ulicą, gdy naraz zza rogu wyłonił się czołg i skierował się wprost na nich. Luis musiał ostro zahamować, by uniknąć zderzenia. Autobus zatrzymał się z piskiem opon i czołg równieŜ się zatrzymał, a potem powoli i złowieszczo lufa działa obróciła się w ich kierunku. W grupie powstało poruszenie. Kobiety zaczęły krzyczeć, męŜczyźni – przeklinać. – Bądźcie cicho i nie ruszajcie się! – zawołał Alan do mikrofonu. Wszyscy ucichli, ale atmosfera w autobusie była nabrzmiała strachem. Lufa nie poruszała się. Shontelle naraz uświadomiła sobie, Ŝe wycelowana jest prosto w Luisa. W jednej chwili zerwała się z fotela, zarzuciła mu ramiona na szyję i pochyliła głowę tak, by widać było tylko jej jasne włosy. Jej uroda nie była latynoska i wydawało się logiczne, Ŝe ten, kto siedzi za celownikiem czołgu, zastanowi się jeszcze raz, zanim do nich wystrzeli. – Shontelle... – zdziwił się Alan. – Alanie, Luis ma ciemne włosy. Wygląda jak Boliwijczyk. PokaŜ się. Powiedz im, Ŝe jesteśmy turystami i mamy w grupie kilkoro chorych. – Racja! Luis, otwórz drzwi. Alan pomachał ręką, by zwrócić na siebie uwagę załogi czołgu, i podniósł się z miejsca. Luis nacisnął guzik. Drzwi otworzyły się z sykiem. – Trzymaj się blisko autobusu, Alan – poradził Luis z napięciem. – PokaŜ im, Ŝe nie jesteś groźny.
Następne minuty ciągnęły się w nieskończoność. Alan zatrzymał się tuŜ przy drzwiach autobusu, pomachał ręką i zaczął coś szybko mówić po hiszpańsku. Z czołgu nie dochodziła Ŝadna odpowiedź. Mimo to Alan mówił dalej, podkreślając, Ŝe są Australijczykami. W końcu lufa powoli zaczęła się obracać i wróciła do pierwotnego połoŜenia, a potem cały czołg drgnął i pojechał dalej w swoją stronę. Trudno opisać uczucie ulgi, jakie zapanowało wśród pasaŜerów. Alan wskoczył do autobusu. Grupa, wdzięczna za zaŜegnanie kryzysu, powitała go radosnymi okrzykami. Shontelle dopiero teraz uprzytomniła sobie, Ŝe wciąŜ wisi na szyi Luisa, i odsunęła się od niego. On jednak pochwycił ją za rękę i szybko uścisnął. Ten uścisk poraził ją jak prąd elektryczny, trwał jednak tylko krótką chwilę, a potem Luis zamknął drzwi i znów skoncentrował się na jeździe. Alan poklepał siostrę po ramieniu. – Masz refleks – powiedział, uśmiechając się szeroko. Skinęła głową i wróciła na swój fotel. Alan wziął do ręki mikrofon i zaczął coś mówić, ale Shontelle nie słuchała go. Wpatrywała się w swoją dłoń, palcami drugiej gładząc miejsce, którego dotknął Luis. Fatalne zauroczenie, pomyślała z goryczą. Wiedziała jednak, Ŝe nie da się kupić tak łatwo. Jeśli chciał od niej czegoś więcej, to musiał tym razem oprzeć wszystko na zupełnie innych zasadach. Przede wszystkim na szacunku. I obydwoje musieli być wobec siebie szczerzy. Tym razem nie mogło być mowy o uraŜonej dumie i przemilczeniach. Wiedziała jednak, Ŝe nie zostanie znów jego kochanką. Po chwili zaśmiała się gorzko w duchu. „Nie dokończone sprawy" wcale nie musiały wiązać się z seksem. Bardziej prawdopodobne, Ŝe Luis chciał po prostu wszystko wyjaśnić, a potem znów ruszyć w swoją stronę, zadowolony z rozwiązania zagadki. Ona zresztą równieŜ pragnęła usłyszeć prawdę. Autobus zbliŜał się do szczytu długiego wzniesienia, za którym znajdowało się lotnisko. Musieli je wyminąć, by wyjechać na drogę wylotową do Santa Cruz. Było jednak pewne, Ŝe teren wokół lotniska jest pilnie strzeŜony. Alan właśnie tam przewidywał największe kłopoty. Przy drodze pojawiły się grupy Ŝołnierzy, którzy podejrzliwie spoglądali na autobus. Gdzieniegdzie stały równieŜ wojskowe dŜipy, Ŝaden jednak nie próbował za nimi jechać. Gdy wreszcie wyminęli niebezpieczny teren nie zatrzymani przez nikogo, zakrawało to na cud.
Członkowie grupy zaczęli się rozluźniać. Wyjechali na przedmieścia. Alan opowiedział o kilku niebezpiecznych sytuacjach, w jakich znajdował się w przeszłości, zabarwiając swe opowieści humorem. Wydawało się, Ŝe niebezpieczeństwo jest juŜ za nimi. WyjeŜdŜali na otwartą przestrzeń. 62 AUTOBCSZLAPAZ Nikt nie pamiętał o buncie chłopów. W kaŜdym razie Shontelle zupełnie o tym zapomniała. Wpatrywała się w siedzącego przed nią Luisa i zauwaŜyła niebezpieczeństwo dopiero w chwili, gdy wykrzyknął: – Alan... tam, przed nami! W poprzek drogi leŜało coś, co wyglądało jak wielki garb. Dokoła niego kręcili się ludzie. – Wykopali rów – wyjaśnił Luis rzeczowo. Shontelle znów poczuła ściskanie w Ŝołądku. Przez garb moŜna było przejechać, ale przez rów?! – Dodaj gazu, Luis – polecił szybko Alan. – Będziemy musieli to przeskoczyć. – Nie wiadomo, jak jest szeroki – mruknął Luis. – Jeśli nie chcesz zaryzykować utraty autobusu... – Przygotuj ludzi – przerwał mu Luis ponuro. – Trzymajcie się mocno i wsuńcie wszystkie bagaŜe głęboko pod fotele – zakomenderował Alan przez mikrofon. – Przyspieszamy, Ŝeby przelecieć nad rowem. Szybciej, szybciej... pochowajcie te torby, bo jeszcze ktoś oberwie w głowę. Przyspieszanie autobusu utrudniało zadanie, ale w końcu wszystkie torby zniknęły pod siedzeniami. Garb, za którym ukryty był rów, zbliŜał się coraz szybciej i z chwili na chwilę wydawał się coraz wię – kszy. To zaś mogło oznaczać tylko jedno: Ŝe rów jest bardzo szeroki. Shontelle zaczęła się modlić w duchu. Ta zabawa mogła się zakończyć bardzo nieprzyjemnym wypadkiem. – Wszyscy na miejsca! – krzyczał Alan. – Trzymajcie się mocno, Ŝebyście nie polecieli do przodu, gdy wylądujemy po drugiej stronie! O ile wylądujemy, pomyślała Shontelle. – Jeśli ktoś ma kłopoty z kręgosłupem, niech spróbuje jakoś zamortyzować plecy. W autobusie zapadła cisza, słychać było tylko głośne oddechy. Shontelle zastanawiała się, o czym w tej chwili myśli Luis. Dlaczego aŜ tak ryzykował? Jaka była jego stawka w tej grze?
Uniósł się z fotela, przywierając plecami do oparcia. Czy widział, co jest po drugiej stronie nasypu? Ale i tak nie mogli się juŜ zatrzymać. Czy Ŝałował podjętego ryzyka? Jeśli rów okaŜe się za szeroki, on będzie pierwszą ofiarą. Luis i Alan... a potem ja, uświadomiła sobie Shontelle. MoŜliwe, Ŝe wszystko skończy się za chwilę i nigdy się nie dowie... Nie zdąŜyła dokończyć myśli. Autobus uderzył w nasyp i uniósł się w powietrze. Shontelle gorączkowo wyjrzała przez okno. Rów... Och, BoŜe! Był taki wielki... ale autobus przelatywał nad nim. Zdała sobie sprawę, Ŝe nie wpadną do środka. Gdy zaczęli opadać, wydawało się, Ŝe tylne koła utkną w rowie. Przód autobusu wylądował na jezdni, skierowany w stronę otwartego pola. Lewe tylne koło zahaczyło o brzeg rowu, prawe jednak znalazło się na jezdni. Luis wykonał szaleńczy manewr i jakimś cudem udało mu się wyprowadzić pojazd na prostą. Przez chwilę jechali zygzakiem. Shontelle widziała mięśnie grające w napiętym karku pochylonego nad kierownicą Luisa i cieszyła się, Ŝe przy drodze nie ma Ŝadnych drzew ani innych przeszkód. BagaŜe przesuwały się po podłodze. PasaŜerowie jęczeli coś cicho i mamrotali, ale nikt nie krzyczał. Shontelle czuła, Ŝe wszyscy siłą woli popychają autobus naprzód. Nie miała pojęcia, jak długo to wszystko trwało, ale w końcu autobus zwolnił i stanął. Dopiero w tej chwili pojawił się szok i zapanowało niedowierzanie. Wydawało się niemoŜliwe, by wyszli z tej przygody cało. – Alan, lewe tylne koło jest zablokowane – mruknął Luis. Jej brat zeskoczył z fotela. – Idę zobaczyć. Luis równieŜ się podniósł. – Idę z tobą. – Świetna jazda! – błysnął uśmiechem Alan. – Widocznie pisane mi było przeŜyć – mruknął Luis sucho. – Shontelle, zajmij się grupą – polecił Alan. Dziewczyna niepewnie wstała z fotela. Luis zatrzymał na niej badawcze spojrzenie. Nic nie powiedział, tylko krótko skinął głową i wyszedł na zewnątrz. Nie miała jednak czasu zastanawiać się, co miał na myśli. Szybko podeszła do mikrofonu i zapytała: – Czy nikomu nic się nie stało? Kilka osób miało siniaki, ale nikt nie odniósł powaŜniejszych obraŜeń. – Ilu jeszcze podobnych atrakcji moŜemy się spodziewać? – zapytał najbardziej
kłopotliwy członek grupy. – Nie wiem – odrzekła Shontelle szczerze. – To czyste szaleństwo! Alan nie powinien był... – Zaraz, zaraz, Ron – przerwał mu ktoś inny. Alan przecieŜ ostrzegał nas, Ŝe mogą być kłopoty. To ty najgłośniej krzyczałeś, Ŝeby wyciągnął nas z La Paz, bo jak nie, to zaskarŜysz jego firmę, gdy wrócimy do domu. JuŜ zapomniałeś? – Tak! – zawtórował ktoś inny. – Lepiej się nie odzywaj, Ron. Sam się o to prosiłeś i jeszcze nas namówiłeś, Ŝebyśmy cię poparli. Na razie obeszło się bez połamanych kości. Nikt się chyba nie skarŜy, co? – A poza tym będziemy mieli co opowiadać wnukom! – zawołała jedna z kobiet. – Szkoda, Ŝe nie nagrałem tego na wideo – mruknął ktoś inny z wisielczym humorem. Kryzys został zaŜegnany, pomyślała Shontelle z ulgą. – Jeśli nie macie nic przeciwko temu, to moŜe zajmiemy się porządkowaniem bagaŜy, dopóki Alan i Luis naprawiają koło – zaproponowała. – Dadzą sobie radę? – zapytał ktoś. – Alan jest bardzo dobrym mechanikiem. Na pewno niedługo ruszymy – rzekła Shontelle uspokajająco. PasaŜerowie zajęli się szukaniem swoich toreb. Pod podłogą autobusu słychać było stukanie. Shontelle ciekawa była, czy Luis i Alan rozmawiają ze sobą przy pracy. Miała nadzieję, Ŝe uda im się złagodzić nieco wzajemną wrogość. Walka z Luisem była juŜ wystarczająco trudna; nie miała ochoty dodatkowo zmagać się z bratem. Jedna z kobiet zaproponowała, by otworzyć termosy z kawą, w które zaopatrzyła ich obsługa hotelu, Shontelle jednak sprzeciwiła się temu. Byli jeszcze zbyt blisko agresywnych chłopów i nie mogli tracić czasu. Poza tym od La Paz dzieliła ich zaledwie godzina jazdy, a przed nimi było jeszcze dziewięć godzin podróŜy. Nikt nie zaprotestował. W końcu walenie młotkiem ustało i obydwaj męŜczyźni pojawili się w drzwiach. Shontelle z napięciem spojrzała na ich twarze. Alan najwyraźniej był w świetnym humorze. Luis bardziej się kontrolował, ale i z niego biła dziwna energia. Alan wyjął mikrofon z ręki siostry. – Są jakieś problemy? – zapytał cicho. Potrząsnęła głową i usiadła na swoim miejscu.
Luis zamknął drzwi. – No dobra, ruszamy dalej – powiedział Alan. – Za dwie godziny zatrzymamy się na odpoczynek – ciągnął z uśmiechem. – Jeśli ktoś wcześniej będzie czegoś potrzebował, niech mi da znać. Teraz ja poprowadzę. Luis musi trochę rozluźnić mięśnie... Shontelle zmarszczyła brwi. CzyŜby Luis coś sobie nadweręŜył? Nie było tego widać w jego ruchach. – MoŜe nagrodzimy go owacją za to, Ŝe w tak fantastyczny sposób dowiózł nas tutaj w całości? zaproponował Alan. Rozległy się entuzjastyczne brawa. Luis odwrócił się w stronę pasaŜerów i z lekkim uśmieszkiem na ustach zasalutował do odkrytej głowy. Alan odłoŜył mikrofon i usiadł za kierownicą. Po cichu zamienił kilka słów z przyjacielem, a potem zapalił silnik i autobus potoczył się gładko przed siebie. Shontelle spodziewała się, Ŝe Luis usiądzie w fotelu pilota, on jednak cofnął się o krok i zajął miejsce obok niej. Skurczyła się odruchowo, rozsądek jednak zwycięŜył. Byli przecieŜ w autobusie pełnym ludzi, Alan siedział o metr przed nią – cóŜ takiego mógł jej zrobić Luis? – Czy coś cię boli? – zapytała bez ogródek, nie patrząc na niego. – Nie. – W takim razie dlaczego nie prowadzisz? – Bo chcę z tobą porozmawiać.
– Czy Alan się na to zgodził? – zapytała przez ściśnięte gardło. – Tak. Dwie godziny, myślała, patrząc na tył głowy swego brata. Czy słuchał ich rozmowy? Nie, wydawał się całkowicie pochłonięty obserwowaniem drogi. Poza tym przeszkadzałby mu szum silnika. Wyściełane oparcia z zagłówkami oddzielały ich od pozostałych pasaŜerów. Nie było to najgorsze miejsce na prywatną rozmowę. Shontelle zmusiła się, by spojrzeć na twarz Luisa. Jego oczy były nieprzeniknione. – Dlaczego? – zapytała. – Opowiedz mi o swoim spotkaniu z moją matką – odrzekł krótko. Shontelle odwróciła głowę, nie mogąc znieść intensywności tego spojrzenia. – Po co grzebać w przeszłości? Jaki to ma teraz sens?
– Jeśli o mnie chodzi, ta przeszłość jest nadal aktualna i zamierzam zrobić z nią porządek – wyjaśnił Luis bezlitośnie. Dziewczyna potrząsnęła głową, nie chcąc wracać do bolesnych wspomnień. – Oszukałeś mnie kiedyś – rzekła z goryczą. – Nie. To nieprawda. Shontelle przymknęła oczy. Jeśli Luis nie kłamał... ta myśl była nie do zniesienia. – Zacznij mówić – nakazał. – Opowiedz mi wszystko ze szczegółami. Musiała poznać prawdę, jakkolwiek bolesna mogła ona być. Wróciła myślami do tamtego okropnego dnia i zaczęła opowiadać.
Rozdział 9 Dwa lata nie zatarły w jej głowie obrazu spotkania z Elvira Rosą Martinez. Shontelle próbowała wymazać te wspomnienia z pamięci, ale gdy juŜ uchyliła do nich drzwi, pojawiły się tak świeŜe, jakby to było wczoraj. – Mówiłaś, Ŝe zdarzyło się to na dzień przed twoim wyjazdem – podsunął jej Luis. – Tak. Ale właściwie zaczęło się wcześniej – odrzekła powoli, wracając myślą do kilku tygodni, które spędzili razem w mieszkaniu Luisa przy Barrio Recoleta. Była to najbardziej szykowna dzielnica Buenos Aires. Shontelle czuła się tam wspaniale. Tylko Ŝe Luis dokładał wszelkich starań, by trzymać ją z dala od domu rodzinnego, choć ten połoŜony był bardzo blisko jego mieszkania. – Czy moja matka kontaktowała się z tobą wcześniej? – zapytał Luis ostro. – Nie. Ale nie chciałeś mnie z nią poznać. Nie przedstawiłeś mnie nikomu zę swoich przyjaciół i znajomych w Buenos Aires. Dlaczego? – zapytała, patrząc mu w oczy. Nie odwrócił wzroku. – Nie chciałem tobą z nikim się dzielić. – A czy przychodziło ci do głowy, Ŝeby to kiedyś zrobić? Wzruszył ramionami. – Gdybyś została dłuŜej, to byłoby nieuniknione. – Wstydziłeś się mnie? – Dlaczego? – Zmarszczył brwi. – MoŜe pod jakimś względem nie byłam wystarczająco dobra. W jego oczach zaiskrzył się gniew. – Czy to są słowa mojej matki? – Luisie, gdybyś nie zatrzymywał mnie tylko dla siebie, jej słowa nie miałyby Ŝadnej mocy. Odwróciła głowę i wpatrzyła się w okno, przypominając sobie tamte długie dni, gdy Luis wychodził do biura firmy Martinezów, ona zaś zostawała sama, czekając na niego. Szczerze mówiąc, nie było jej trudno wypełnić czas. Tak wiele było do obejrzenia; spacerowała po słynnym, fascynującym cmentarzu Recoleta, na którym spoczywała Eva Peron, odwiedzała place, podziwiała mimów, słuchała minikoncertów ulicznych grajków, zaglądała do galerii. Buenos Aires nie bez racji nazywano ParyŜem Ameryki. Nawet architektura była tu fascynująca. Shontelle
wcale się nie nudziła. Była sama w obcym kraju, pośród obcej kultury, a mimo to nie czuła się cudzoziemką, aŜ do spotkania z matką Luisa i Claudią Gallardo. – Wiesz... jedną z najtrudniejszych do zniesienia rzeczy było jej współczucie – stwierdziła sucho. – Twoja matka współczuła mi, Ŝe byłam zaślepiona i nie zdawałam sobie sprawy, ile dla ciebie naprawdę znaczy nasz związek. Było jej niezmiernie przykro, Ŝe mnie oszukałeś w sprawie mojego miejsca w twoim Ŝyciu. – A jakie to było miejsce... według mojej matki? – Oczywiście, nie byłam wystarczająco dobra, byś mógł się ze mną oŜenić – odrzekła Shontelle bezbarwnym tonem. – Kobiety takie jak ja nadają się akurat do tego, by wspaniali argentyńscy męŜczyźni mogli przy nich zaspokajać swoje męskie pragnienia i dzięki temu zachowywać się stosownie wobec dobrze wychowanych dziewic, z którymi się Ŝenią. – I uwierzyłaś, Ŝe jestem człowiekiem na tyle pozbawionym honoru, by wykorzystać kobietę – jakąkolwiek kobietę, a cóŜ dopiero siostrę przyjaciela do takiego celu? – zapytał Luis z goryczą. Shontelle zatrzymała na nim potępiające spojrzenie. – Ostatniej nocy potraktowałeś mnie jak dziwkę. Chyba temu nie zaprzeczysz? – Miałaś wybór – odparował, nie okazując Ŝadnych wyrzutów sumienia. – Sama wybrałaś sobie tę rolę. Ja występowałem w niej dwa lata temu. Rolę osoby wykorzystywanej do osiągnięcia satysfakcji seksualnej. – Nigdy tak cię nie traktowałam! – zawołała. Powiedziałam tak tylko dlatego, Ŝe... – Dlatego, Ŝe słowa mojej matki miały dla ciebie większą wagę niŜ wszystko, co przeŜyliśmy razem1? – zapytał ze wzburzeniem. – Nie tylko słowa, Luisie – odparowała. – Poznałam twoją narzeczoną, Claudię Gallardo. Oczy Luisa zalśniły groźnie. – Ach... Czy to Claudia sama powiedziała ci, Ŝe jest moją narzeczoną? – UŜyła słowa: zaręczona. – Ona czy moja matka? Shontelle zmarszczyła czoło. Nie mogła sobie przypomnieć, czy Claudia powiedziała to wprost, jednak wynikało to z całego jej zachowania.
– Przez cały lunch w kółko powtarzała: „Gdy juŜ będę Ŝoną Luisa... " i opowiadała mi o swoich planach na wspólną przyszłość z tobą. To twoja matka uŜyła słowa „zaręczona", jeszcze przed przyjściem Claudii. – Gdzie się odbył ten lunch? – W twoim domu rodzinnym, przy alei Alvear. Luis mocno zacisnął usta. – Jak do tego doszło? – zapytał z napięciem. – Twoja matka przyszła przed południem do twojego mieszkania – wyjaśniła szybko Shontelle. Około wpół do dziesiątej. Przedstawiła się i zaprosiła mnie... – Poczuła, Ŝe coś ściska ją w gardle. Przełknęła ślinę i odwróciła wzrok od pozbawionych współczucia oczu Luisa. – śebym lepiej poznała ciebie i twoje Ŝycie – dokończyła beznamiętnie. To wszystko było beznadziejne i bezsensowne. Nic dobrego nie mogło wyniknąć z rozdrapywania ran z przeszłości. Lepiej było się skupić na obecnej chwili. Jechali przez Ŝyzny andyjski płaskowyŜ. Okolica była niezbyt gęsto zaludniona, podobnie jak większość kraju. Shontelle wiedziała, Ŝe w pobliŜu znajdują się parki narodowe, gdzie moŜna spotkać rzadkie gatunki zwierząt. Dzień był piękny i słoneczny. Podobnie jak tamten, gdy w jej Ŝyciu pojawiła się Elvira Rosa Martinez. • Alan mówił jej wcześniej, Ŝe Luis pochodzi z bardzo bogatej rodziny, ale w czasie, który spędzili razem, ten fakt zupełnie nie wydawał się jej istotny. Luis nie afiszował się ze swoim majątkiem. Łódź, którą wynajął na podróŜ Amazonką, bardziej przypominała dziewiętnastowieczny parowiec niŜ luksusowy statek wycieczkowy. Jego mieszkanie było bardzo wygodne, ale urządzone w prosty sposób. Dopiero gdy Shontelle otworzyła drzwi kobiecie, która przedstawiła się jako matka Luisa, zobaczyła, jak moŜna epatować bogactwem. Kobieta miała misternie uczesane czarne włosy, pięknie posrebrzone na skroniach, elegancki kostium w kolorze morwy, wyraźnie włoskiego pochodzenia, najprawdopodobniej od Cerrutiego, a do tego czarne buty i czarną torebkę z lamówką w kolorze kostiumu. Po odwiedzinach w sklepach H. Sterna w Rio de Janeiro Shontelle bez trudu rozpoznała, Ŝe geometryczny naszyjnik i kolczyki nieznajomej damy są dziełem sławnego jubilera. Ośmiokątne rubiny w kolorze czerwonego wina osadzone były w białym i Ŝółtym złocie. Ten komplet musiał kosztować fortunę. Równie wspaniałe były pierścionki na dłoniach kobiety. Shontelle czuła się przy niej jak włóczęga. Miała na sobie wygodne sandały
oraz luźną, zapinaną na guziki bawełnianą sukienkę, pomyślaną tak, by dobrze skrywała noszoną przy pasku torebkę na dokumenty. Ten krój jednak z pewnością nie przydawał urody jej figurze. Ale poniewaŜ nie miała ze sobą Ŝadnego eleganckiego stroju, ten musiał wystarczyć. Luis nigdy nie krytykował jej wyglądu. Dopiero później przyszło jej do głowy, Ŝe chyba najbardziej lubił ją zupełnie nagą. Na widok samochodu z szoferem, o wyściełanych pluszem siedzeniach, odczuła kontrast jeszcze boleśniej. Przejechali zaledwie kilka przecznic, Shontelle jednak świetnie zdawała sobie sprawę, Ŝe w świecie Elviry Rosy Martinez nie chodzi się po ulicy w towarzystwie pospólstwa. Samochód zatrzymał się tuŜ przed frontowymi drzwiami rezydencji, na półkolistym podjeździe zamkniętym bramą z kutego Ŝelaza. Do wnętrza domu prowadził wielki, rzeźbiony portyk. Shontelle prawdopodobnie nie byłaby w stanie wytłumaczyć Luisowi, który wychował się wśród tego przepychu, jak bardzo przytłoczył ją pałac przy ulicy Alvear. Wszystkie pokoje, przez które ją prowadzono, kapały od bogactwa. WyposaŜenie i meble sprowadzone były z Hiszpanii, Włoch, Francji. Sala balowa wiernie odtwarzała przepych sali lustrzanej w Wersalu. Niezliczone odbicia wciąŜ na nowo przypominały Shontelle, jak ubogo wygląda przy matce Luisa. Naturalnie, Elvira Rosa Martinez była zbyt dobrze wychowana, by powiedzieć to wprost. Zresztą nie musiała. Pokazując jej portrety przodków i wyliczając osiągnięcia pokoleń Martinezów w Argentynie, w subtelny sposób dała Shontelle do zrozumienia, Ŝe na Luisie ciąŜy odpowiedzialność za przekazanie dziedzictwa, którego znaczenia Ŝaden cudzoziemiec nigdy nie będzie w stanie pojąć. Luis poruszył się niecierpliwie. – Więc powiedz mi w końcu, jak osądziłaś to moje... „prawdziwe" Ŝycie. – Wiesz to lepiej niŜ ja, Luisie – westchnęła Shontelle. – Wycieczka z przewodnikiem po tym mauzoleum musiała wywrzeć na tobie niezłe wraŜenie mruknął ironicznie. – Wszyscy moi przodkowie oprawieni w ramy, skarby nagromadzone przez stulecia grabieŜy i wyzysku. Jestem pewien, Ŝe matka niczego ci nie oszczędziła. Shontelle podniosła głowę, zaskoczona drwiną w jego głosie. – Nie cenisz tego, co do ciebie naleŜy? Teraz patrzył na nią z jawną kpiną. – To kosztowało zbyt wiele. Czy Claudia brała w tym udział?
– Nie. Shontelle wzięła głęboki oddech, przypominając sobie z kolei Claudię w olśniewającej jedwabnej sukience w kolorach jesieni, które podkreślały jej gładką, oliwkową skórę, lśniące czarne włosy i ciemne oczy. Delikatne złote łańcuszki i naszyjnik dopełniały całości. Na pierwszy rzut oka było widać, Ŝe Claudia naleŜy do tej samej klasy społecznej, co Martinezowie. – Claudia pojawiła się około południa – wyjaśniła Shontelle, uprzedzając następne pytanie Luisa. – Czy zostałaś jej przedstawiona jako moja kochanka? Fala krwi napłynęła do twarzy Shontelle. Potrząsnęła głową, usiłując stłumić kłopotliwy rumieniec. – Pani Martinez taktownie opowiedziała o twojej przyjaźni z Alanem i przedstawiła mnie po prostu jako siostrę Alana, która akurat przebywa w Buenos Aires. – Taktownie! – prychnął Luis. – Shontelle, to było przedstawienie na twój uŜytek, nie Claudii. Ona była wtajemniczona w ten spisek, który miał przegonić cię z mojego Ŝycia. Czy to mogła być prawda? Nawet jeśli tak, to przecieŜ Claudia miała waŜne powody, by pozbyć się kobiety, która dzieliła łóŜko z Luisem... jego potajemnej kochanki. Dopiero co wróciła z wycieczki po Europie i musiała ją rozwścieczyć wiadomość, Ŝe jej męŜczyzna zabawia się z inną kobietą. Ale uwagi, które Claudia wygłaszała podczas lunchu na temat swego przyszłego Ŝycia z Luisem, brzmiały bardzo naturalnie i w zupełności wystarczyły, by pozbawić Shontelle apetytu. Zrozumiała, Ŝe nie naleŜy do tego świata, i powzięła decyzję, Ŝe opuści Buenos Aires pierwszym samolotem odlatującym do Australii. Pamiętała stojący pośrodku stołu srebrny wazon. Na porośniętym trawą pagórku rosło drzewo, u podnóŜa leŜały trzy ubite jelenie, a pień drzewa u góry rozszerzał się w kielich wypełniony czerwonymi róŜami. Na stole znajdowało się jeszcze kilka podobnych, mniejszych wazonów, przedstawiających pojedyncze gałęzie. W nich równieŜ stały czerwone róŜe o upajającym zapachu. Od tamtej pory Shontelle nie znosiła róŜ. – Czy Claudia nosiła pierścionek zaręczynowy? – zapytał Luis. – Nie, ale opowiadała, jaki chciałaby dostać. Owalny Ŝółty diament otoczony dwoma rzędami białych diamencików.
Luis nieprzyjaźnie wymamrotał pod nosem coś w potocznym hiszpańskim, czego Shontelle nie zrozumiała. – Ale nawet po wysłuchaniu tego wszystkiego wróciłaś do mnie wieczorem – powiedział z napięciem. – Nie mogłam uwierzyć, byś był zdolny tak cynicznie mnie wykorzystywać. Myślałam, Ŝe moŜe zmieniłeś zdanie co do małŜeństwa z Claudią – wyjaśniła ze smutkiem. – Więc dlaczego mnie o to nie zapytałaś? Shontelle westchnęła głęboko. – Twoja matka zadzwoniła wtedy do ciebie. Mówiła, Ŝe odezwie się o ósmej wieczorem, i zrobiła to, pamiętasz? – Tak. – Chciała zaprosić nas obydwoje do siebie na lunch w niedzielę. – Nie! – zawołał Luis ze wzburzeniem. – Luisie, słyszałam, jak się wykręcałeś. Byłeś zniecierpliwiony i zirytowany. – Namawiała mnie, Ŝebym towarzyszył Claudii na powitalnym przyjęciu. To nie miało nic wspólnego z tobą, Shontelle. Nic! – zaśmiał się gorzko. A przynajmniej wtedy tak mi się wydawało. Byłem przekonany, Ŝe jeszcze nie udało jej się dopaść ciebie, Ŝe jesteś przed nią zabezpieczona. Mądre de Dios! Shontelle znów poczuła zamęt w myślach. Czy Luis obawiał się własnej matki? Jaką władzę miała nad nim Elvira? – Moja matka zapowiedziała ci, Ŝe zadzwoni... Ŝe to będzie próba moich intencji? – drąŜył Luis bezlitośnie. – Sądziłam, Ŝe to taka umowa między kobietami, uprzejmość z jej strony, która miała mnie przekonać, na czym stoję. – Więc gdy usłyszałaś moją odmowę, uznałaś ją za dowód, iŜ uwaŜam cię wyłącznie za kochankę, tak? – Tak – przyznała. – I tamtego wieczoru twoja miłość do mnie wygasła. Shontelle przypomniała sobie tę ostatnią noc. Nie potrafiła zareagować czułością na dotyk Luisa i uwierzyć w jego miłość. Przez cały czas miała przed oczami obraz Claudii. – Czułam się... wykorzystywana – przyznała ze znuŜeniem. – Więc sprawiłaś, Ŝe to ja poczułem się wykorzystany. – Tak. – Dla ciebie była to kwestia: małŜeństwo albo nic.
Nie miał prawa wyciągać takich wniosków. Shontelle dała mu swoją miłość za darmo, nie wymagając Ŝadnych zobowiązań. – Nie dotarliśmy tak daleko, Luisie – przypomniała mu gniewnie. – To prawda. Dlatego właśnie nie rzuciłem cię w szpony matki, która miała wobec mnie własne plany. – PrzecieŜ musiałeś o nich wiedzieć – zdziwiła się. Luis jedynie machnął ręką. – To było tylko gadanie. Celowe, bzdurne gadanie. Gdybyś ze mną porozmawiała... ale nie, z góry uznałaś, Ŝe poślubię Claudię, a nasz związek spisany jest na straty. – Gdybyś oŜenił się z Claudią, to ja byłabym spisana na straty – poprawiła go. – Dla mnie nie zostałoby wówczas nic. – Claudia Gallardo nigdy nie dostanie ode mnie Ŝółtego diamentu! Nigdy! – zawołał Luis z pasją. Widzę teraz, Ŝe manipuluje ludźmi tak samo, jak moja matka. Nie pozwolę się złapać w ich sieci! Shontelle milczała. Nigdy jeszcze nie widziała takiej siły emanującej z Luisa. Władza korumpuje, pomyślała przelotnie. Po raz pierwszy te słowa miały coś wspólnego z jej Ŝyciem osobistym. Brzmiały mrocznie i zniechęcająco. Luis oskarŜał ją o brak wiary i zaufania do niego, ale czy moŜna było zaufać komukolwiek w jego świecie, skoro własna matka knuła intrygi za jego plecami? Odkrycie prawdy nie przyniosło jej Ŝadnej satysfakcji, tylko smutek. Alan miał rację. Jej związek z Luisem od samego początku skazany był na niepowodzenie. To nieprawda, Ŝe miłość zawsze zwycięŜa, pomyślała. Czasami stawka jest zbyt wysoka.
Rozdział 10 W niedługim czasie Alan dojechał do Caracollo, gdzie mieli pierwszy przystanek. Fakt, Ŝe nic więcej nie zdarzyło się po drodze, wprawił całą grupę w dobry nastrój. – MoŜemy się zatrzymać na maksymalnie dwadzieścia minut – ostrzegł Alan. – Proszę nie odchodzić daleko. Po drugiej stronie drogi są toalety. Proszę z nich skorzystać i wracać do autobusu. Shontelle i ja przygotujemy kawę, ciasto i zimne napoje. PasaŜerowie z ulgą wyszli, by rozprostować nogi. Shontelle równieŜ cieszyła się, Ŝe wreszcie moŜe odejść od Luisa, i z ochotą zajęła się przygotowywaniem posiłku. Niestety, Luis poszedł za nią i równieŜ zaoferował swoją pomoc. Unikała jego spojrzenia, ale wiedziała, Ŝe on patrzy na nią, i nie potrafiła się poczuć swobodnie. MoŜe Luis w końcu pojął, Ŝe Shontelle nie ma ochoty na jego towarzystwo, bo wyciągnął zza paska telefon komórkowy i odszedł na bok. – Dobrze się czujesz? – zapytał Alan siostrę. – Tak – odrzekła krótko. – Shontelle, myliłem się co do Luisa. Myślałem, Ŝe wiem lepiej. Przepraszam. – Nie przejmuj się. Wszyscy się myliliśmy w wielu róŜnych sprawach. – Czy juŜ sobie wszystko wyjaśniliście? – Tak. – I co? – I nic. To ślepy zaułek. Alan z niezadowoleniem zmarszczył brwi, ale turyści z grupy zaczęli juŜ wracać do autobusu, więc o nic więcej nie zapytał. Następnym przystankiem była Cochabamba, połoŜona w Ŝyznej zielonej dolinie, wśród pól i niskich pagórków. Choć było to bardzo interesujące miasto, najwaŜniejszy punkt handlowy Boliwii, ze wspaniałym Muzeum Archeologicznym, a ponadto z bardzo sprzyjającym klimatem, nie mieli czasu, by zatrzymać się tu na dłuŜej. Czekał ich długi odcinek drogi przez niziny do Santa Cruz. Mieli nadzieję przybyć tam wczesnym wieczorem. Alan zarezerwował hotel na noc. Samolot do Buenos Aires odlatywał następnego ranka. Gdyby wszystko poszło zgodnie z przewidywaniami, mieli jeszcze szansę zdąŜyć na pierwotnie zarezerwowany lot do Australii. W Ameryce Południowej jednak niewiele rzeczy szło zgodnie z przewidywaniami. Realizacja programu zawsze opierała się na nadziei, nigdy na
pewności. Ulewy mogły unieruchomić ruch drogowy na wiele godzin. Loty odwoływano albo przesuwano bez słowa wyjaśnienia czy przeprosin. Wcześniej, gdy byli w Brazylii, w Rio wybuchły uliczne strzelaniny i musieli okrąŜać niebezpieczne miejsca. A potem jeszcze rewolucja w La Paz. Ten kłopot był juŜ za nimi, ale któŜ mógł przewidzieć, co się zdarzy za chwilę? A jednak był to magiczny kontynent, usiany fantastycznymi miejscami: La Paz z niesamowitą KsięŜycową Doliną, pokrytą labiryntem drobnych kanionów i skalnych grzbietów wyrzeźbionych przez erozję; zabytki inkaskie w Cuzco i dziwna, niesamowita atmosfera porzuconego miasta w Machu Piechu; majestatyczne, pierwotne piękno wodospadów Iguazu, potęŜna, nieposkromiona delta Amazonki; piękne Rio z Głową Cukru i majestatyczną statuą Chrystusa Odkupiciela, i wreszcie Buenos Aires... gdzie mieszkała rodzina Martinezów. Shontelle westchnęła, tłumiąc gorycz. Pomimo ryzyka niewygód wycieczka po tym kontynencie była grą wartą świeczki i dostarczała niezapomnianych wraŜeń. Szczególnie ta wycieczka, pomyślała Shontelle ironicznie, zaganiając turystów na miejsca. Wcześniej zaproponowała Alanowi, Ŝe na kolejnym etapie usiądzie za mikrofonem i opowie im o okolicy. – Będę ich zabawiać – nalegała, nie mając ochoty na towarzystwo Luisa. Alan jednak zaskoczył ją. – Sam to zrobię – odpowiedział. – Luis zaproponował, Ŝe będzie prowadził aŜ do Cochabamby. Dojedziemy szybciej i bezpieczniej, jeśli będziemy się zmieniać za kierownicą. A więc Luis dał sobie spokój. To było nieuniknione, pomyślała Shontelle, siadając na swoim miejscu. Nikt obok niej nie usiadł. W pierwszej chwili była z tego zadowolona, przyłapała się jednak na tym, Ŝe wpatruje się w tył głowy Luisa, Ŝałując, Ŝe nie potrafi czytać w jego myślach. Nie udało jej się pozbyć napięcia. Czuła, Ŝe powoli ogarnia ją depresja. Bez serca, bez wiary, bez zaufania... Słowa, które Luis rzucił jej w twarz rankiem, dźwięczały jej w myślach, przyprawiając o ból głowy. Bolało ją wszystko. Prawda wyglądała tak, Ŝe rzeczywiście zabrakło jej wiary w miłość Luisa. Pozwoliła, by jej poczucie niŜszości wzięło górę. Nie uwierzyła Luisowi, lecz jego matce, wolała zaufać nieznajomej kobiecie niŜ męŜczyźnie, którego dobrzę/
poznała. Miał rację: gdzie tu było serce? Połamane, pomyślała. Rozbite na kawałki, wykrwawiające się na śmierć. I nie było na to Ŝadnego lekarstwa. W końcu dojechali do Cochabamby i zatrzymali się na lunch. Luis znów gdzieś wyszedł z telefonem komórkowym w ręku. Pewnie załatwia jakieś interesy, pomyślała Shontelle. Ona i Alan zaprowadzili grupę do hotelu z samoobsługowym bufetem. Gdy juŜ wszyscy najedli się i napili, wrócili do autobusu. Następny odcinek drogi, do Villa Tunari, był bardzo malowniczy i Shontelle znów zaoferowała swoją pomoc przy mikrofonie, wiedząc, Ŝe tym razem Alan będzie prowadził. – Lepiej nic nie mówić, niech się zdrzemną po lunchu – odrzekł jednak brat. – Poopowiadamy im później, gdy zaczną się nudzić. To oznaczało, Ŝe znów będzie musiała siedzieć obok Luisa. Zajęła swoje miejsce i wtuliła się w oparcie fotela. Spodziewała się obustronnego milczenia, toteŜ była zaskoczona, gdy Luis odezwał się do niej, ledwie Alan zdąŜył zapalić silnik. – Shontelle, czy przyjmiesz przeprosiny za moje zachowanie wczoraj w nocy? Spojrzała na niego ostro, bardziej zdumiona intensywnością brzmiącą w tonie jego głosu niŜ samym pytaniem. W jego oczach nie było śladu drwiny ani pogardy. Były ciemne i nieprzeniknione. Twarz miał napiętą i bardzo powaŜną. Shontelle poczuła się nieswojo. CzyŜby wszystkie jej postanowienia okazały się przedwczesne? – Luisie, obydwoje zachowaliśmy się w poŜałowania godny sposób – odrzekła. – Ja teŜ przepraszam za cierpienie, jakie ci zadałam. Jego usta wykrzywił smutny grymas. – Nie sądzisz, Ŝe słowo „przepraszam" nie wystarczy? Potrząsnęła głową. – Jest zbyt wiele innych rzeczy. – Tak – potwierdził. Przynajmniej pod tym jednym względem się zgadzamy, pomyślała Shontelle. – Moja matka wydaje dzisiaj wieczorem wielkie przyjęcie – oznajmił Luis. – Zaproszone są wszystkie najwaŜniejsze osobistości Argentyny. Rodzina Gallardów równieŜ tam będzie. W komplecie. Shontelle zastanawiała się z Ŝalem, dlaczego Luis nie moŜe zachowywać swych spraw rodzinnych dla siebie. – Czułbym się zaszczycony – podjął – gdybyś zechciała mi towarzyszyć
podczas tej gali. W pierwszej chwili nie zrozumiała, o czym on mewi. To było niemoŜliwe. Albo jej się to śniło, albo Luis zupełnie postradał rozum. Wyglądał jednak całkiem normalnie. – Dlaczego? – zapytała po prostu. Na jego ustach pojawił się lekki uśmieszek. – Bo jest to chyba jedyne, co mogę zrobić, by ci wynagrodzić moje postępowanie wobec ciebie. – Jak moŜesz mi cokolwiek wynagrodzić? – zdumiała się. – Dwa lata temu za moją przyczyną poczułaś się upokorzona – odrzekł cicho. – Nie zrobiłem tego umyślnie, ale był to bardzo powaŜny błąd z mojej strony. Chciałbym ten błąd naprawić. Byłbym bardzo dumny, mogąc cię przedstawić jako moją partnerkę matce i całej Argentynie. Shontelle poruszyła się niespokojnie. – Luisie, jest juŜ na to za późno. – Nie. Nigdy nie jest za późno, by okazać komuś naleŜny szacunek, by przywrócić dumę i poczucie godności. Jeśli pozwolisz, chciałbym to zrobić dzisiaj wieczorem. – To nie ma juŜ Ŝadnego znaczenia. Ci ludzie nie są częścią mojego Ŝycia i nigdy nie będą – odrzekła. Rysy twarzy Luisa ściągnęły się. – Nie ma znaczenia, Ŝe cię okłamali? śe kłamali na mój temat, Ŝebyś poczuła się jak śmieć? Shontelle, czy naprawdę potrafisz o tym zapomnieć i wybaczyć, czy teŜ rana juŜ na zawsze pozostanie w twoim sercu? – Luisie, to tylko przeszłość. – Nie – odparł z niezwykłym napięciem. – Przeszłość nigdy nie jest tylko przeszłością. śyje w nas. Zawsze. Potrzebuję... proszę cię, błagam... pozwól mi oddać ci sprawiedliwość. Shontelle oderwała wzrok od jego twarzy, wzbraniając się przed poddaniem się jego woli. śadna sprawiedliwość nie mogła jej zwrócić tego, co kiedyś straciła. Co najwyŜej mogła wyrównać rachunki. Mimo wszystko pociągała ją myśl, Ŝe mogłaby się pojawić na wielkim przyjęciu Elviry Rosy Martinez w roli partnerki Luisa na wieczór, tuŜ przed nosem jego matki i Claudii Gallardo. Owszem, sprawiłoby jej to pewną satysfakcję... odebrałaby im poczucie niesłusznego triumfu. Oznaczałoby to jednak zarazem, Ŝe musiałaby spędzić jeszcze trochę czasu z
Luisem, czasu wypełnionego bezpłodnymi rozwaŜaniami nad tym, co mogłoby być, gdyby... A poza tym, jak właściwie mieliby się dostać na to przyjęcie? – Luisie, chyba zapomniałeś, Ŝe znajdujemy się w samym środku Boliwii i będziemy mieli szczęście, jeśli uda nam się do wieczora dotrzeć do Santa Cruz. – Tam będzie na nas czekał samolot firmy. Podniosła na niego zdumione spojrzenie. – ZdąŜyłeś juŜ wszystko ustalić? – Tak. Robiłem to dla siebie, ale teraz mam nadzieję, Ŝe zechcesz mi towarzyszyć. To te rozmowy przez telefon komórkowy, pomyślała Shontelle, i zastanowiło ją, kiedy Luis zaczął to wszystko planować. Czy dopiero przed Caracollo, czy teŜ ten pomysł zaświtał mu juŜ w drodze do Cochabamby? – Shontelle, jestem ci to winien – powiedział miękko. – Ty równieŜ jesteś mi to winna. Zapatrzyła się w jego oczy. – A to niby dlaczego? – zapytała prowokacyjnym tonem. – Pozwoliłaś mojej matce i Claudii, Ŝeby przedstawiły mnie w fałszywym świetle. PoniewaŜ im się to udało, będą stosować tę samą metodę za kaŜdym razem, gdy posłuŜy to ich celom. NaleŜy je przed tym powstrzymać, a najskuteczniejszym sposobem będzie uŜycie ciebie jako świadka w sytuacji, w której będzie to istotne, wobec ludzi, którzy się dla nich liczą. Razem moŜemy zdemaskować ich grę. Shontelle zadrŜała. Nie sądziła Ŝe Luis potrafi być aŜ tak bezwzględny. – Chcesz zrobić to samo, co wczoraj wieczorem zrobiłeś ze mną? – zapytała ostro. – Nie. Wczoraj nie chodziło mi o sprawiedliwość, tylko o zemstę. Była to zemsta człowieka, którego miłość odarto z wszelkiej wartości. I nigdy nie przestanie mnie prześladować wspomnienie tego, co zrobiłem. Wstydzę się swego zachowania. Ale nie naleŜy się wstydzić szukania sprawiedliwości. Raczej przeciwnie, naleŜy się wstydzić, gdy się jej nie szuka. W pewien sposób Luis miał rację. Nie naleŜało pozwalać, by Elvirze Rosie Martinez i Claudii Gallardo uszedł na sucho ich postępek. PrzecieŜ popełniły przestępstwo... morderstwo z premedytacją. Zabiły czyjeś uczucia. To nie tak wiele, przekonywała siebie Shontelle. Tylko jedna noc. Po to, by zaspokoić dumę Luisa i własną. Ale jak miała tego
dokonać? – Luisie, nie mam w co się ubrać na taką okazję. Wszyscy będą na mnie patrzeć z góry, a ciebie uznają za wariata. – Dostarczę ci odpowiedni strój. KaŜę przynieść kilka sukienek do hotelu. Wraz z najlepszymi dodatkami. – Uśmiechnął się szeroko. – Wierz mi, tym razem nie będziesz się czuła jak Kopciuszek. Bogactwo, pomyślała Shontelle, to jeden z czynników, których nigdy nie naleŜy lekcewaŜyć. Nieprzyzwoite bogactwo. Luis prawdopodobnie mógł dostać wszystko, wystarczyło, by pstryknął palcami. Albo zadzwonił. ChociaŜ niektórych rzeczy nie moŜna kupić... na przykład miłości, zaufania i szczęścia. – Luisie, czy sądzisz, Ŝe warto to robić? – zapytała. – Nawet jeśli uda nam się dojechać do Santa Cruz na siódmą, to czeka nas jeszcze trzygodzinny lot Clo Buenos Aires. Dodaj do tego godzinę róŜnicy w czasie i godzinę na przebranie się. Wątpię, byśmy pojawili się na tym przyjęciu przed północą. – Warto – oświadczył Luis zdecydowanie. I uwaŜam, Ŝe północ to akurat znakomita pora. Wszyscy juŜ będą, a jeszcze nikt nie zdąŜy wyjść. Z takiej imprezy byłoby bardzo niegrzecznie wyjść przed trzecią. Będziemy mieli wielkie wejście. Najwyraźniej wyobraŜanie sobie tego wejścia sprawiało mu satysfakcję. Shontelle naraz poczuła, Ŝe jej teŜ. Właściwie dlaczego nie? – Chcesz zmienić Kopciuszka w księŜniczkę, gdy zegar wybije północ? – zaŜartowała. – Nigdy nie byłaś Kopciuszkiem – odparował Luis z gniewem. – Nie patrz tak na siebie. Jesteś... – Przerwał i mocno zacisnął usta, a potem potrząsnął głową. – Nie powinno się nienawidzić własnej matki, ale nie potrafię jej wybaczyć tego, co zrobiła. Cierpienie w jego głosie poruszyło Shontelle bardziej niŜ słowa. Pomyślała o własnej matce, zawsze gotowej zaofiarować jej pomoc i pociechę, zawsze odpowiadającej na jej potrzeby bez narzucania czegokolwiek. Pomimo niewyobraŜalnego bogactwa Ŝycie nie głaskało Luisa po głowie. Zrzuciło na niego bagaŜ odpowiedzialności, który odziedziczył po śmierci starszego brata. Shontelle przypomniała sobie, co Luis jej kiedyś opowiadał. Nigdy otwarcie nie skrytykował matki za to, jak zorganizowała mu Ŝycie, by mógł zająć miejsce Eduarda, wyczuwała jednak, Ŝe rola, którą mu narzucono, była dla niego więzieniem. Kiedyś powiedział, Ŝe zazdrości Alanowi wolności wyboru własnej drogi w Ŝyciu. – Muszę zerwać łańcuchy, które więziły mnie od lat – mruknął i wziął ją za
rękę, splatając palce z jej palcami. – Bądź dziś wieczorem moją towarzyszką, Shontelle. Dopilnuję, Ŝebyś jutro zdąŜyła na samolot do Australii. Ale dzisiejszy wieczór niech będzie nasz... jeszcze jedno spotkanie... dla wyrównania rachunków. – Dobrze – zgodziła się, nie do końca zdając sobie sprawę, co mówi. Była boleśnie świadoma fizycznego przepływu energii między nimi. Choć właściwie ten przepływ nie był czysto fizyczny. Energia płynąca od Luisa wypełniała kaŜdą komórkę jej ciała. Patrzyła na ich splecione dłonie, nie rozumiejąc niczego, wiedząc tylko, Ŝe pragnie na zawsze pozostać tak z nim połączona. Wszystko inne naraz stało się nieistotne. Wiedziała, Ŝe jeśli tylko Luis tego zechce, ona pozostanie przy nim do końca Ŝycia.
Rozdział 11 – Czerwona – powiedział Luis zdecydowanie. – Na pewno? – zawahała się Shontelle, przypatrując się koronkowej kreacji w bezpieczniejszym, czarnym kolorze. W sypialni apartamentu Luisa leŜało kilkanaście pięknych sukni od znanych projektantów wraz ze stosownymi dodatkami. Shontelle wciąŜ nie mogła się na nie napatrzeć. Na myśl o powtórnej wizycie w posiadłości Martinezow ogarniało ją nerwowe drŜenie i bardzo jej zaleŜało, by odpowiednio wyglądać. – Dzisiaj nie chodzi o to, Ŝebyś wtopiła się w tłum – przypomniał jej Luis. W takim razie czarna odpadała. – Ta złota jest bardzo elegancka – szepnęła Shontelle. – WłóŜ czerwoną – powtórzył Luis bez cienia wątpliwości. – Ale ona zupełnie odsłania plecy – jęknęła Shontelle. Sukienka miała z tyłu dekolt aŜ do pasa. Podtrzymywał ją wąziutki, srebrny pasek biegnący wzdłuŜ kręgosłupa oraz dwa równie cienkie czerwone paseczki na ramionach. – PrzecieŜ masz bardzo piękne plecy. – To jeszcze nie znaczy, Ŝe muszę je wszystkim pokazywać – wymruczała Shontelle, nie odrywając wzroku od kreacji. – Twoje włosy prawie zupełnie je zasłonią – rzekł Luis zmysłowym tonem. – Miałam zamiar upiąć je do góry – wyjąkała. – Nie. Rozpuść je i włóŜ czerwoną sukienkę. Usłyszała głośne westchnienie. – Teraz cię zostawię, Ŝebyś mogła się przebrać. Łazienka jest wolna. Luis poszedł do drugiej sypialni, szczelnie zamykając za sobą drzwi. Shontelle zgarnęła sukienkę oraz kosmetyki i poszła do łazienki. Miała niewiele czasu. Szybko wzięła prysznic i zaczęła się malować, zastanawiając się, jakie właściwie Luis ma wobec niej zamiary. Oprócz tego, Ŝe uścisnął jej dłoń w autobusie, nie dotknął jej ani razu. Nie powiedział teŜ nic, z czego wynikałoby, Ŝe wiąŜe z nią jakieś plany, czy to na dzisiejszy wieczór, czy na dalszą przyszłość. „Nie dokończone sprawy". Tak wyjaśniła Alanowi swój wyjazd z Luisem. Wysiedli na lotnisku w Santa Cruz, a cała grupa pojechała dalej, do hotelu. – Czy to twój własny wybór, Shontelle? – zapytał brat po prostu, a ona odpowiedziała:
– Tak. Alan wyjaśnił grupie, Ŝe odwdzięczają się Luisowi za przysługę, jaką im wyrządził, podrzucając go na lotnisko, by mógł zdąŜyć na samolot. Shontelle zaś dołącza do niego, by dopilnować wszystkich spraw związanych z odlotem z Buenos Aires. Nikt z grupy nie zaprotestował. Rozmowy na lotnisku były bardzo rzeczowe. Czekał tam juŜ pracownik Martinezów, który zaprowadził ich do samolotu. Oddał Luisowi grubą teczkę, prawdopodobnie z jakimś dokumentami firmy, i zajął się bagaŜem Shontelle. Grupa poŜegnała ich Ŝyczliwie, zadowolona, Ŝe podróŜ dobiega juŜ końca. Alan równieŜ Ŝyczył im wszystkiego najlepszego. Samolot wystartował bez opóźnienia. Gdy znaleźli się w powietrzu, obsługa podała kolację, a potem Luis nalegał, by Shontelle trochę odpoczęła. Sam usiadł w innej części samolotu, zapewne po to, by popracować nad papierami. Shontelle przespała większą część lotu. Była zmęczona po całodziennej podróŜy i po ostatniej, pełnej napięcia nocy. Luis obudził ją przed lądowaniem. Był świeŜo ogolony. Dopiero teraz zrozumiała, Ŝe zrobił to zapewne po to, by w domu zostawić jej wolną łazienkę. W drodze z lotniska do jego mieszkania z chwili na chwilę czuła, jak jej napięcie rośnie. Nie rozmawiali. Jechali limuzyną firmy, prowadzoną przez szofera. Srebrzysty mercedes z pluszowymi siedzeniami świadczył o klasie właściciela. Od chwili gdy Shontelle zgodziła się towarzyszyć Luisowi na przyjęciu, na kaŜdym kroku zmuszona była podziwiać potęgę pieniądza. Lekko podkreśliła oczy, rozświetliła twarz podkładem i pomalowała usta czerwoną szminką, którą dostarczono jej razem z sukienką. Przyszło jej do głowy, Ŝe zapewne będzie najbardziej ognistą kobietą na przyjęciu. Niczym płonący miecz obnaŜy dawne kłamstwa. Ognisty miecz sprawiedliwości... NałoŜyła szminkę i rozpuściła włosy. Rozsypały się jej po ramionach gęstwiną fal pozostałych po warkoczu. Luis zawsze lubił, gdy nosiła je rozpuszczone. Nie miała juŜ czasu, by je na nowo myć i suszyć. Zresztą były jeszcze czyste i lśniące. Owinęła się ręcznikiem, zebrała swoje rzeczy i wróciła do sypialni. Czerwona sukienka wyglądała olśniewająco. Miękka tkanina przetykana była srebrną nitką w orientalny wzór winorośli. Sukienka ściśle opinała ciało i dopiero poniŜej kolan lekko się rozszerzała. Strój uzupełniał delikatny naszyjnik ze srebrnych łańcuszków, srebrne sandałki na wysokich obcasach i malutka srebrna torebka. Shontelle przebrała się i na widok swego odbicia w lustrze znieruchomiała,
zdumiona transformacją, jaką mogły zapewnić pieniądze. Nawet we własnych oczach wyglądała wspaniale. To wraŜenie bardzo podniosło ją na duchu. Wsunęła do torebki szminkę, kilka chusteczek higienicznych i, na wszelki wypadek, trochę pieniędzy. Zegar obok łóŜka wskazywał za kwadrans dwunastą. Luis słusznie przypuszczał, Ŝe dotrą na przyjęcie około północy. Wzięła głęboki oddech i poszła go poszukać. Czekał na nią w salonie, z drinkiem w ręku, ubrany w czarny wieczorowy smoking z atłasowymi wyłogami i muszką, pod którą widniały misterne zakładki gorsu śnieŜnobiałej koszuli. Wyglądał tak olśniewająco, Ŝe zaparło jej dech w piersiach. Ideał męŜczyzny, pomyślała – wysoki, ciemny, przystojny. Wieczorowy strój podkreślał emanującą z niego nieposkromioną męskość. Serce Shontelle zaczęło głośno dudnić. To był męŜczyzna akurat dla niej i wiedziała, Ŝe jeśli pozwoli mu odejść, to przegapi Ŝyciową szansę. Ale co mogła zrobić, by tak się nie stało? Jak miała tego dokonać? – Słońce, księŜyc i gwiazdy... Od cichego głosu Luisa przeszył ją dreszcz. W jego oczach błyszczało ciepło, jakiego juŜ dawno nie widziała i niemal zapomniała o jego istnieniu. Ten blask przywodził do niej wspomnienia dni spędzonych razem w czułości i głębokiej, nie do opisania radości. W jej serce wstąpiła nowa nadzieja. Po chwili jednak Luis przymknął powieki i na jego ustach pojawił się ironiczny uśmieszek. – Przyćmisz wszystkie kobiety na przyjęciu. I tak powinno być. Choć byłbym dumny z ciebie, pokazując cię w dowolnym stroju. Myślę, Ŝe w to nie wierzysz, ale taka jest prawda. – Chcę, Ŝebyś mógł być ze mnie dumny – odrzekła. Bardzo jej zaleŜało, Ŝeby dobrze wypaść w tym sprawdzianie. Naraz Luis zmarszczył brwi. – Jeśli nie czujesz się dobrze w tej sukience... zaczął, czyniąc przepraszający gest. – Nie powinienem cię zmuszać do wkładania czegoś, co ci się nie podoba. ' – AleŜ skąd. Sukienka bardzo mi się podoba – zapewniła go szybko. Luis zrobił zadowoloną minę. – To dobrze! Moim zdaniem, wyglądasz w niej doskonale. Wszyscy męŜczyźni na przyjęciu będą mi zazdrościć. Odstawił szklankę i z szerokim uśmiechem otworzył przed nią drzwi. – Chodź, Kopciuszku. Czas juŜ wyruszyć na bal.
Zaśmiała się nerwowo i wyszła z salonu. Trudno było nazwać Elvire Rosę Martinez złą macochą, a Claudię Gallardo – brzydką siostrą, Shontelle miała jednak nadzieję, Ŝe obydwie przeŜyją największy wstrząs w Ŝyciu, gdy zobaczą, kto tego wieczoru pojawi się u boku Księcia. Przed domem czekał na nich srebrny mercedes. Szofer posadził Shontelle na tylnym siedzeniu, Luis zaś obszedł samochód dokoła i wsiadł z drugiej strony. ZbliŜał się ostatni akt spektaklu. Jeszcze pięć minut i wszyscy aktorzy będą juŜ na scenie, pomyślała Shontelle. Zastanawiała się, dla ilu jeszcze osób wstrząsem będzie jej pojawienie się u boku Luisa Angela Martineza, dziedzica milionowej fortuny, który powinien adorować podobną sobie dziedziczkę. Naraz poraziła ją pewna myśl. W półmroku samochodu zwróciła się w stronę Luisa i zapytała: – A co z rodziną Gallardów? Czy to nie popsuje stosunków między wami? – Nie dbam o to, Shontelle. Co będzie, to będzie – odpowiedział spokojnie. Lekkomyślność? Przypatrywała mu się przez chwilę, ale jego twarz nie zdradzała Ŝadnych emocji. Siedział wygodnie, na pozór zupełnie rozluźniony, wyczuwała w nim jednak Ŝelazną wolę i determinację, dzięki której był w stanie usunąć ze swojej drogi wszelkie przeszkody. – Nie musisz się o mnie martwić, Shontelle – dodał po chwili cicho. – Bez względu na konsekwencje tego, co zdarzy się dzisiaj, wolę, by uwaŜano mnie za człowieka kierującego się własnym rozeznaniem niŜ za marionetkę poruszaną cudzymi rękami. – To dla mnie nowość... ta strona twojego charakteru... pozycja, jaką zajmujesz w Ŝyciu publicznym Argentyny. Nigdy przedtem nie widziałam cię w tej roli. – Wolałem, Ŝebyś znała mnie jako osobę prywatną. – Luisie, tego chyba nie da się tak łatwo oddzielić. – Byłem w błędzie – zgodził się. – Ale dzięki to bie bardzo jasno zdałem sobie z tego sprawę. I jestem ci za to niezmiernie wdzięczny. Nie moŜna Ŝyć cudzym Ŝyciem, naleŜy być wiernym sobie. Naraz Shontelle zrozumiała, Ŝe ten wieczór nie miał być dla Luisa tylko wyrównaniem rachunków. Stawką była jego osobista wolność. Chodziło o coś o wiele waŜniejszego, niŜ sądziła wcześniej. Dla Luisa miał to być punkt zwrotny w Ŝyciu... i to ona do tego doprowadziła? Poczuła dreszcz. Nie, pomyślała gorączkowo, ja jestem tylko katalizatorem tej przemiany. Luis prawdopodobnie juŜ od wielu lat nie był
szczęśliwy. Nawet związek z nią traktował jak czas wykradziony z przygniatającego go Ŝycia, czas tylko dla siebie. I pewnie dlatego był tak sfrustrowany i przybity, gdy Shontelle zerwała ten związek. Czy naprawdę ją kochał? A moŜe po prostu była dla niego uosobieniem czegoś, czego potrzebowała buntem przeciwko strukturze, w której się urodził, wentylem dla uczuć, których normalnie nie mógł wyrazić, ucieczką od presji, od której, wydawało się, nie sposób było uciec? Tak wiele miał twarzy, których nie znała. Jej miłość była instynktowna. Impulsywnie wyciągnęła rękę i uścisnęła jego ramię. – Luisie, jestem przy tobie. Cokolwiek chcesz osiągnąć, jestem po twojej stronie. Zanim zdąŜyła cofnąć rękę, on mocno ją pochwycił i przytrzymał. Znów poczuła potęŜną falę energii rozchodzącej się po całym ciele. – Czy to obietnica, Shontelle? – zapytał. Jego oczy nawet w mroku błyszczały dziwnym, intensywnym blaskiem. – Tak – szepnęła. – W takim razie mam dzisiaj po swojej stronie słońce, księŜyc i gwiazdy – roześmiał się szaleńczo, odchylając głowę do tyłu. Shontelle wpatrzyła się w niego zdziwiona. Podniósł jej dłoń do ust i pocałował. Spojrzenie miał trzeźwe, ale na jego ustach błąkał się lekki uśmieszek, gdy powiedział: – Dziękuję ci. ChociaŜ nie będę cię zbyt mocno trzymał za słowo. Nie chciałbym, Ŝebyś później tego Ŝałowała. Jesteś wolna i masz prawo wybrać to, co dla ciebie najlepsze. Wolna... Na to słowo serce jej się ścisnęło. Przepadły wszelkie głupie nadzieje, przeczące zdrowemu rozsądkowi. Luis wcale nie chciał przywiązywać jej do siebie. Byli partnerami, dopóki wiązał ich wspólny cel – poszukiwanie sprawiedliwości, ale na tym wszystko się kończyło. Nie mógł jej tego powiedzieć wyraźniej. Samochód zwolnił, zawrócił i Shontelle zobaczyła za oknem wielkie, Ŝelazne bramy wiodące do rezydencji Martinezów. Byli na miejscu! Imponujący budynek w stylu klasycznym, z potęŜnymi kolumnami i misternymi płaskorzeźbami, był jasno oświetlony po obu stronach podjazdu. Z otwartych drzwi balkonowych na piętrze dobiegała muzyka. Wielkie przyjęcie było w pełni rozkwitu. Mercedes zatrzymał się przy szerokich schodach wiodących do portyku, jakiego
nie powstydziłaby się, Ŝadna świątynia. Bo to jest świątynia, pomyślała Shontelle z gryzącą ironią, świątynia ku czci wszystkiego, co Elvira Rosa Martinez uznaje za godne czci. Tego wieczoru miało się okazać, czy dziedzictwo jest dla niej droŜsze niŜ syn. Luis puścił jej rękę, by mogła wysiąść, natychmiast jednak znów się pojawił obok samochodu, po jej stronie. Szofer przytrzymał jej drzwi. Wysiadła, ostroŜnie zgarniając ręką fałdy sukienki. Czerwony... sygnał niebezpieczeństwa. Ale teraz juŜ nie mogła się wycofać. Dała słowo. Luis znów ujął jej dłoń i bezceremonialnie, władczo otoczył ją ramieniem. – Gotowa jesteś? – zapytał z dziwną satysfakcją. – Tak – odrzekła, zdecydowana stawić czoło wszystkim, którzy wcześniej brali udział w przygotowaniu tego spektaklu. Ramię w ramię poszli do wejścia. Gdzieś w oddali zegar właśnie wybijał północ.
Rozdział 12 – Señor Martinez! Zdumienie na twarzy kamerdynera, który prowadził ich do holu, odbijało się w jego głosie. – Nie spodziewano się, Ŝe... Starszy męŜczyzna zamilkł i ze zmieszaniem spojrzał na Shontelle, której z pewnością nie spodziewano się tutaj jeszcze bardziej. – Miałem szczęście. Udało mi się wydostać z La Paz – wyjaśnił Luis. – Pańska matka będzie... – SłuŜący znów zamilkł. Shontelle mogła się tylko domyślać, jakiego słowa zamierzał uŜyć: zachwycona, rozradowana, zdumiona – najwyraźniej jednak stanęło mu ono w gardle. Patrzył na nią z dziwną mieszaniną przeraŜenia i niedowierzania. – Pozwól, Ŝe ci przedstawię moją towarzyszkę, pannę Shontelle Wright. Shontelle, to jest... – Carlos – przerwała mu. – JuŜ się kiedyś spotkaliśmy. – Uśmiechnęła się do kamerdynera, którego twarz przybrała nagle Ŝółtawy odcień. – Podawał mi pan tu lunch, jakieś dwa lata temu, ale nie wiem, czy mnie pan pamięta. – Si, panno Wright – wymamrotał Carlos, przełykając ślinę. – Powiadomię o przybyciu państwa. Luis jednak przytrzymał go zdecydowanie. – Lepiej udawajmy, Ŝe mnie nie spotkałeś. Chciałbym zrobić matce niespodziankę. – Ale, señor... – Carlos, radziłbym ci, Ŝebyś jednak patrzył w inną stronę – polecił Luis nie znoszącym sprzeciwu tonem. – Czy wyraŜam się jasno? – Si, señor. SłuŜący wycofał się. Luis poprowadził Shontelle po wielkich schodach wiodących na długą galerię nad salą balową. Ta właśnie galeria, pełna portretów w złotych ramach i bezcennych dzieł sztuki, tak bardzo oszołomiła ją podczas pierwszej wizyty. Nikt więcej ze słuŜby nie próbował ich zatrzymywać. Dokoła rozlegała się głośna muzyka. Orkiestra specjalizująca się w tangach grała tradycyjne aranŜacje porteno na skrzypce i bandoneons, argentyńską odmianę akordeonu. – Pamiętasz, jak tańczyliśmy razem tango? – wymruczał Luis.
Shontelle zerknęła na niego szybko, rumieniąc się na wspomnienie tych tańców: w mieszkaniu Luisa ćwiczyli naładowane erotyzmem ruchy, draŜniąc się nawzajem pozorami dyscypliny i samokontroli. Te zabawy zawsze kończyły się jednakowo: w łóŜku. Ich oczy spotkały się i uświadomiła sobie, Ŝe Luis myśli o tym samym. – To były dobre czasy – wymruczała, zmieszana. – Poezja i ogień... to taniec duszy, prawda? Skinęła głową, niepewna, czego Luis od niej oczekuje. Tango było emanacją mroku duszy, tańcem wyraŜającym dramatyczne cierpienie, stworzonym przez męŜczyzn pozbawionych kobiet, Ŝyciowych desperatów, którzy musieli tańczyć sami. Czy Luis czuł z nimi jakieś pokrewieństwo? – Zatańczysz ze mną dzisiaj? – zapytał. Ostatnie tango? Shontelle poczuła, Ŝe kolana się pod nią uginają. Dla niej taniec łączył się z surowym, niepowstrzymanym poŜądaniem. Czy był sens kusić los bez Ŝadnej nadziei na przyszłość? Jednak nagły przypływ lekkomyślności przezwycięŜył zdrowy rozsądek. – Skoro uwaŜasz, Ŝe to będzie właściwe... – zawahała się. – UwaŜam, Ŝe poezja i ogień są w tym przypadku ogromnie właściwe. Przez umysł Shontelle przemknęła myśl o „Piekle" Dantego. Czy demony w piekle równieŜ urządziły sobie tego wieczoru bal? Luis uŜywał wszelkiej dostępnej amunicji, by zniszczyć ambicje matki. A ja jestem pochodnią, która ma odpalić tę bombę, pomyślała Shontelle, zastanawiając się, czy gdy będzie juŜ po wszystkim, zostanie z niej coś jeszcze poza garstką popiołów. Przechodząc pod marmurowym łukiem prowadzącym do galerii, przypomniała sobie, Ŝe Luis określił kiedyś ten dom jako mauzoleum. Pełno tu było skarbów po zmarłych, Shontelle jednak w tej chwili nade wszystko uświadamiała sobie obecność Ŝywych osób. Grupki gości oglądały co ciekawsze eksponaty albo po prostu rozmawiały, odpoczywając po tańcach. Szybko zauwaŜono nieoczekiwane pojawienie się Luisa z nieznaną kobietą u boku. Rozmowy ucichły. Wszystkie oczy skupiły się na niej i po chwili dokoła rozległy się stłumione szepty. Kim ona jest? Co to ma oznaczać? – dopytywali się zapewne. Od jednej z grup oderwał się męŜczyzna i podbiegł do nich. Shontelle rozpoznała młodszego brata Luisa, Patricia. Patricio wyglądał na oszołomionego,
jakby nie wierzył własnym oczom i musiał się upewnić, o co właściwie chodzi. – Dios! Niezłe wejście, Luis! – mruknął, rozmyślnie stając im na drodze. Był niŜszy i szczuplejszy od brata, biła z niego jednak siła świadcząca o tym, Ŝe jeśli chce, potrafi być trudnym przeciwnikiem. Wąsy nadawały jego twarzy młodzieńczy, zaczepny wyraz, było to jednak złudne wraŜenie. Shontelle wiedziała, Ŝe Patricio jest bystry i przenikliwy w interesach. Sprawnie oraz z niezwykłą intuicją zarządzał ziemskimi posiadłościami Martinezów. Od czasu do czasu prezentował się jako znakomity jeździec przed grupami turystów, którzy odwiedzali jego ranczo w pobliŜu Buenos Aires. Alan jednak mówił, Ŝe była to jedyna rozrywka, na jaką Patricio sobie pozwalał. – Odsuń się, Patricio – powiedział Luis cicho. – Miałeś być w La Paz – zdziwił się brat. – Zejdź mi z drogi – powtórzył Luis. – I proszę, bądź tak miły i przywitaj się z Shontelle. PrzecieŜ ją znasz. – Shontelle? – zdumiał się znów Patricio i dopiero teraz zatrzymał na niej spojrzenie. – Nie poznałem cię. A poza tym... – znów spojrzał na Luisa – poza tym zupełnie tego nie rozumiem. – Nie musisz – mruknął Luis nieuprzejmie. – PrzecieŜ ty sam uznałeś, Ŝe członkowie rodziny Wrightów nie są mile widziani na naszym terenie – oburzył się Patricio. – To nie oni zawiedli moje zaufanie. Potraktowałem ich niesprawiedliwie i zamierzam to naprawić. – Luis, na wszystko jest odpowiedni czas i miejsce. Chyba nie zamierzasz robić tego teraz – obruszył się Patricio. – Moim zdaniem teraz właśnie jest najlepszy czas i miejsce. – Czyś ty zwariował? Wszyscy Gallardowie są tutaj. Nie moŜesz pchać Claudii przed nos innej kobiety! – Owszem, mogę. Mściwość w głosie Luisa zdumiała Patricia. Zmarszczył brwi i przeniósł wzrok na Shontelle. – Shontelle, nie chciałbym cię urazić, ale to delikatna sytuacja. Moja matka zamierza właśnie ogłosić... – Nie zrobi tego – przerwał mu Luis. – Gdy dzwoniłem z La Paz, uprzedziłem ją, Ŝe musi poczekać. Ja sam wybiorę odpowiedni moment. Patricio tylko potrząsnął głową.. – Twoja nieobecność niczego by nie zmieniła.
Wyraziłeś milczącą zgodę, zanim wyjechałeś do La Paz. Gdy orkiestra przestanie grać... – A więc ona zamierza mnie zmusić... nawet i do tego. – Luis zazgrzytał zębami. Minę miał jak chmura gradowa. Odsunął Patricia i pociągnął Shontelle za sobą. Patricio pobiegł za nimi, nie przestając argumentować: – Luis, równie dobrze mógłbyś popełnić publicznie harakiri. – Ona nie zostawia mi innego wyboru. – Pozwól, Ŝe ja dotrzymam towarzystwa Shontelle. Przeczekasz to wszystko i... – Nie – powtórzył Luis, mocniej ściskając ramię dziewczyny. – Nie będę niczego więcej przeczekiwał ani godził się na nic tylko dlatego, Ŝe taka jest wola mojej matki. – O co tu chodzi, Luisie? – włączyła się Shontelle, zaskoczona gwałtownym obrotem rozmowy. – Mówiłeś, Ŝe to ma być wielka gala, ale jeśli chodzi o coś jeszcze... – Matka ma ogłosić jego zaręczyny z Claudią Gallardo – wyjaśnił Patricio zwięźle. – Jak to?! – zawołała dziewczyna z przeraŜeniem. – Nie! – oburzył się Luis. – Nic takiego się tu nie zdarzy. Nie pozwolę na to. Shontelle zatrzymała się w miejscu. Dopiero teraz dotarła do niej waga tego, co Luis przed nią ukrywał. – Ale ty o tym wiedziałeś... Och, BoŜe! Przyprowadziłeś mnie tu, wiedząc, Ŝe... i wczoraj wieczorem... Luis równieŜ się zatrzymał i płonącym wzrokiem wpatrzył się w jej twarz. – . Shontelle, ja niczego nie obiecywałem Claudii. – Ale pozwalałeś jej myśleć, Ŝe zostanie twoją Ŝoną. – Patricio wzruszył ramionami. – Dzisiaj karty zostały przetasowane i nic juŜ nie będzie takie samo, jak przedtem – odparował Luis. – Muszę odzyskać kontrolę nad własnym Ŝyciem. Jeśli to wszystko ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, to sam zajmij miejsce Eduarda. Nadajesz się do tego o wiele lepiej niŜ ja. Na twarzy Patricia odbijało się wzburzenie i zamęt. – Luis, ja wcale nie chcę zajmować tego miejsca. – To mnie teŜ tam nie popychaj. – Luis... ale tak nie moŜna... nie powiedziałeś mi, jak wygląda sytuacja – zawołała Shontelle. Czuła się bezwzględnie wykorzystywana.
– A czy Claudia przejmowała się twoimi uczuciami? Czy moja matka zostawiła nas w spokoju? – wybuchnął Luis z taką złością, Ŝe Shontelle i Patricio zaniemówili. – Obiecałaś, Ŝe będziesz stać po mojej stronie – ciągnął z pasją. – Czy juŜ na nikogo nie mogę liczyć? Opór Shontelle słabł z chwili na chwilę. Czuła się współwinna oszustwa, które prześladowało Ŝycie Luisa; została w nie wplątana wbrew własnej woli. Jednak dwa złe uczynki nie redukowały się wzajemnie. Luis zaś pozwolił jej wierzyć, Ŝe między nim a Claudią nie istniała Ŝadna istotna więź. – Znów powtarzasz ten sam błąd, Luisie. Ukrywasz przede mną prawdę – stwierdziła. – To w zasadzie niczego nie zmienia – odparował. CzyŜby? Jednak te zaręczyny zmieniały wiele. Shontelle wyobraziła sobie, jak Luis adoruje Claudię, całuje ją... – Czy kochałeś się z nią? – zapytała, poraŜona wspomnieniem, co Luis robił z nią ostatniej nocy, nie okazując nawet odrobiny uczucia. – Crista! – wybuchnął Patricio. – Ona nie ma prawa... – Silencio! To ty nie masz prawa! – uciszył go Luis, nie odrywając wzroku od twarzy Shontelle. – Nigdy nie miałem na to najmniejszej ochoty. Między mną a Claudią Gallardo absolutnie nic nie zaszło. – W takim razie skąd się wzięły te zaręczyny? – Było mi wszystko jedno, z kim się oŜenię. Claudia się uparła. Moja matka się uparła. To ty wydałaś mnie na ich łaskę i niełaskę. A więc to miała być jej wina? Czy chodziło o sprawiedliwość, czy o zemstę? Ostatnie tango... – Luis, orkiestra przestała juŜ grać – rzekł Patricio ostrzegawczym tonem. – Shontelle... czy zostałem sam? – dopytywał się Luis gorączkowo, zaglądając jej głęboko w oczy. Siła przyciągania jego wzroku była jeszcze większa niŜ zazwyczaj. Shontelle poczuła, Ŝe kręci jej się w głowie. Przestała się starać, by cokolwiek zrozumieć. Jeśli jej wsparcie miało tak wielkie znaczenie dla Luisa, jeśli z jej pomocą miał odzyskać wolność, to właściwie dlaczego nie? W kaŜdym razie była to dla niej szansa pozbycia się poczucia winy. – Nie – szepnęła. – Jestem z tobą. Luis głośno wypuścił oddech i natychmiast pociągnął ją za sobą. Shontelle wiedziała, Ŝe inni goście idą za nimi, przyciągnięci atmosferą skandalu. Ognisty
miecz, pomyślała. Było jej juŜ wszystko jedno. Gdy dotarli do rogu galerii, do miejsca, w którym pomieszczenie otwierało się na salę balową, Patricio dogonił ich i stanął po drugiej strome Shontelle. Idąc tak we trójkę, skupiali na sobie uwagę wszystkich. Zaciekawione szmery stawały się coraz głośniejsze. – Lepiej stąd znikaj, Patricio – ostrzegł Luis. – Nie. – To moja walka. – Luis, nie mam pojęcia, co się za tym kryje, ale skoro zwalniasz miejsce Eduarda, to ja teŜ nie zamierzam dać się tam wepchnąć. Jestem po twojej stronie. – Patricio, to bardzo osobista sprawa. – Lepiej będzie, gdy zjednoczymy siły. – Trochę na to za późno, zwaŜywszy, co mówiłeś przed chwilą. – Nie jest za późno. NajwaŜniejsza chwila wciąŜ jeszcze przed nami – przyznał Patricio. Shontelle szła między upartym Patriciem a szaleńczo lekkomyślnym Luisem z wraŜeniem, Ŝe za chwilę nastąpi koniec świata. Ścierały się ze sobą dwie potęgi, ona zaś, ubrana jak księŜniczka, miała być tylko pionkiem w tej grze. Nie, nie pionkiem, pomyślała po chwili. Raczej symbolem, bronią, ognistym mieczem prawdy i sprawiedliwości. Uśmiechnęła się na tę myśl i przypomniała sobie słowa piosenki: Nie płacz po mnie, Argentyno. Weszli do sali balowej. Ze wszystkich stron otaczała Shontelle arystokracja, eleganccy męŜczyźni i kobiety obwieszone biŜuterią. Wszyscy przyglądali się jej badawczo. Uniosła głowę wyŜej. Była Kopciuszkiemna balu, Kopciuszkiem w towarzystwie księcia Martineza. Z drugiej strony sali rozległ się głos wzmocniony przez mikrofon. Shontelle natychmiast rozpoznała ten głos. NaleŜał do najbogatszej i najbardziej wpływowej kobiety w Argentynie. – Przyjaciele... dziękuję wam wszystkim za przybycie. Z wielką przyjemnością widzę was tutaj i cieszę się, Ŝe zechcieliście wraz ze mną uczcić pewne wyjątkowe wydarzenie. Niestety mój syn, Luis, nie mógł się wydostać z La Paz z powodu... – Nie, Mądre... Luis przyjechał! – zawołał Patricio. Tłum ludzi rozstąpił się przed nimi jak Morze Czerwone przed MojŜeszem. Przez całą długość sali otworzyło się przejście wiodące prosto do podwyŜszenia, na którym Elvira Rosa Martinez stała niczym potęŜny faraon władający połową świata.
Wyglądała wspaniale w błyszczącej błękitnej sukni z wielkim złotym kołnierzem. W jej uszach i na szyi błyszczała złota biŜuteria. Na dłoni trzymającej mikrofon iskrzyły się pierścienie. Jednak gdy spojrzała przed siebie i uświadomiła sobie, co widzi, uśmiech na jej twarzy gwałtownie zgasł. Luis nie był sam. Obok niego szedł brat. A takŜe kobieta, którą otaczał ramieniem we władczy, nie pozostawiający cienia wątpliwości co do jego intencji, sposób. Shontelle nie miała pojęcia, czy Elvira ją rozpoznała, ale sytuacja była jasna dla wszystkich patrzących. To była arogancka manifestacja niezaleŜności, zburzenie wszelkich oczekiwań. Luis rzucił rękawicę wszystkim wybitnym osobistościom w kraju. Nie było juŜ odwrotu.
Rozdział 13 Zapadła cisza. Shontelle miała wraŜenie, Ŝe czas w rezydencji Martinezów się zatrzymał. Olbrzymie lustra w złoconych ramach odbijały zastygłą w ruchu salę balową. Pod wielkimi, roziskrzonymi kandelabrami tylko oni troje poruszali się, idąc noga w nogę, z godnością, bez pośpiechu. Ich kroki na parkiecie odbijały się dziwnym, samotnym echem od ścian. Luis i Patricio wkraczali w nieznaną przyszłość, ryzykując całe swoje Ŝycie. Czy ta gra była dla nich warta świeczki? Shontelle nie miała pojęcia, jak się czuje człowiek obciąŜony takim dziedzictwem. Nie potrafiła zwaŜyć przewag i obciąŜeń wielkiego bogactwa. Elvira patrzyła na nich dziwnym, szklistym wzrokiem. Miała przed sobą obraz jawnego buntu. Czy zrobi cokolwiek, by powstrzymać tę rebelię? A moŜe czuła, Ŝe wszelkie wysiłki nie zdadzą się na nic? Shontelle zadrŜała, gdy wzrok Elviry zatrzymał się na niej i pojawił się w nim nagły błysk rozpoznania. Tak, pomyślała z gniewem. Patrz na mnie. Patrz na swoją byłą ofiarę i poczuj, jak koło fortuny się obraca. Tak jest słusznie i sprawiedliwie. Matka Luisa lekko obróciła głowę w stronę grupy stojącej po prawej stronie podestu. Była tam Claudia Gallardo, zapewne w otoczeniu rodziny. Ubrana w białą sukienkę, równieŜ patrzyła na zbliŜającą się trójkę z niedowierzaniem, jeszcze nie przyjmując do wiadomości tego, co za chwilę musiało się stać. W końcu señora Martinez uświadomiła sobie napięcie panujące w sali i podjęła próbę, by je rozładować. – CóŜ za miła niespodzianka! – zawołała do mikrofonu. – Wygląda na to, Ŝe nawet rewolucja w Boliwii nie powstrzymała Luisa przed przyłączeniem się do nas. Proszę mi wybaczyć to krótkie opóźnienie, ale muszę najpierw powitać syna w domu. Na jej gest orkiestra znów zaczęła grać. Elvira odłoŜyła mikrofon i królewskim krokiem zeszła z podestu, omijając rodzinę Gallardów. Było jasne, Ŝe chce zamienić kilka słów z Luisem, zanim pozwoli mu popełnić – w jej mniemaniu – okropne głupstwo. Luis jednak nie poszedł za nią. Bez wahania zbliŜył się do Gallardów. Patricio nie potrzebował Ŝadnego sygnału, by pojąć, dokąd zmierza brat. Marsz prosto na linię wroga, pomyślała Shontelle, widząc poruszenie w rodzinie Claudii. Czy
wiedzieli, jaką ceną miało być okupione małŜeństwo dziewczyny? MęŜczyźni z rodziny Gallardów byli znacznie starsi od Luisa. Czy uwaŜali go za marionetkę, wartą jedynie swoich pieniędzy? Zatrzymała wzrok na ciemnych, pełnych oszołomienia oczach Claudii. I jak się teraz czujesz, pomyślała, na widok tego, co kiedyś, we własnym przekonaniu, zniszczyłaś? Na widok kobiety, którą okłamałaś? Jak się czujesz, widząc, Ŝe twoje wizje przyszłości obracają się w proch i pył? Nie musiała długo czekać na odpowiedź. Claudia rozpoznała Shontelle i uświadomiła sobie, co oznacza jej pojawienie się u boku Luisa. W tym momencie na jej twarzy odmalowała się wściekłość. Nie była to. rozpacz złamanego serca, lecz czysta furia połączona z pogardą. Claudia Gallardo nie zamierzała pokornie pochylić głowy i przyznać się do poraŜki. – Widzę, Ŝe znów zszedłeś się z tym swoim cudzoziemskim śmieciem – zaatakowała pierwsza, gdy cała trójka zatrzymała się przed nią. Trudno było zignorować taką obelgę, Shontelle jednak pohamowała gniew i dołoŜyła wszystkich sił, by nadać twarzy wyraz spokojnej, godnej pewności siebie. W końcu to była wojna. – Claudio, sama będziesz musiała wyjaśnić swojej rodzinie, dlaczego robię to, co robię – rzekł Luis lodowatym tonem. – I radziłbym ci, byś postarała się pohamować trochę swój złośliwy język. Obelgi w niczym ci nie pomogą. – Ty mi to wyjaśnij! – zaŜądał starszy męŜczyzna stojący u boku Claudii. – Upokorzyłeś publicznie naszą rodzinę. Takich rzeczy się nie wybacza, Luis. – Estebanie, twoja córka i moja matka uknuły wspólnie intrygę, by zniszczyć to, co miałem najcenniejszego w Ŝyciu. Nie mów mi o przebaczeniu. Najpierw muszę wymierzyć sprawiedliwość. – Jaką sprawiedliwość? – prychnął starszy męŜczyzna. – Patricio, ty mi powiedz, czy tak się zachowuje człowiek honoru? – Nie moŜesz mnie oddzielić od brata – rzekł Patricio ostrzegawczo. – Dzisiaj dowiemy się prawdy, a w prawdzie nie ma nic niehonorowego. – Zawarliśmy ugodę! – protestował z oburzeniem Esteban. – Opartą na oszustwie – odparował Luis. – Potrafisz tego dowieść? – Zapytaj swoją córkę – rzekł Luis twardo i dodał z nutą podejrzliwości: – O ile do tej pory nie wiedziałeś o kłamstwach, którymi się posługiwała, by związać mnie z waszą rodziną. Patriarcha rodu Gallardów wybuchnął gniewem.
– O czym ty mówisz? – Posprzątaj we własnym domu, Estebanie... tak, jak ja teraz sprzątam w swoim. Luis lekko skłonił głowę na dowód szacunku dla starszego męŜczyzny, po czym poprowadził brata i Shontelle na drugą stronę podestu, gdzie czekała jego matka. – Cudzoziemski śmieć! – zawołała za nimi Claudia. – Trzymaj język za zębami, dziewczyno, i weź się w garść – nakazał jej ojciec surowo. – Nie będziesz mi przynosić wstydu w towarzystwie. Luis udowodnił wszystkim, Ŝe naleŜy go traktować powaŜnie, pomyślała Shontelle z dumą i gorzko poŜałowała, Ŝe przed dwoma laty nie dała mu szansy, by mógł tego dowieść. Teraz juŜ wiedziała bez cienia wątpliwości, Ŝe wówczas zrobiłby to, stawiłby czoło matce i walczył o to, co było dla niego waŜne. Łzy napłynęły jej do oczu. Czuła się winna wszystkiemu, co zaszło. Jednak patrząc na matkę Luisa, wiedziała, Ŝe w starciu z tą kobietą nie miałaby Ŝadnych szans. Tu potrzebny był godny przeciwnik, ktoś taki jak Luis. Elvira Rosa Martinez stała w najbliŜszej grupie gości i rozmawiała o czymś swobodnie. Shontelle wyobraŜała sobie tę rozmowę: „To jest siostra pewnego bardzo przedsiębiorczego właściciela biura podróŜy w Australii, przyjaciela Luisa z dawnych lat. Widocznie spotkali się w La Paz i udało im się razem stamtąd wydostać. Bóg jeden wie, jak... " Po chwili jednak matka Luisa wycofała się z grupy i w jej oczach pojawił się wojowniczy blask. Królowa nie lubiła, gdy sabotowano lub lekcewaŜono jej edykty. Shontelle wzięła się w garść, wiedząc, Ŝe Elvira z pewnością uzna ją za najsłabszy element grupy i właśnie od niej rozpocznie atak. Było bardzo waŜne, by nie okazywać słabości. Luis liczył na to, Ŝe Shontelle odpowiednio odegra swoją rolę. Jeśli ta sala była pomieszczeniem sądu, to ławnicy stali wszędzie dokoła, osądzając jej występ. Musiała udowodnić, Ŝe jest kimś, o kogo warto walczyć. – Czy nie mogłeś porozmawiać najpierw ze mną, Luis? – wybuchnęła matka. – Dwa lata temu ty nie rozmawiałaś ze mną w ogóle – odparował. – To było tylko dla twojego dobra. Gdybyś miał choć odrobinę zdrowego rozsądku, zrozumiałbyś to. – I dla mojego dobra chciałaś mnie oŜenić z tą zimną, fałszywą suką! Odsuń się, mamo. – Nie. Nie pozwolę, Ŝebyś zmarnował wszystko, co wypracowałam. – Twoje potrzeby nie są moimi potrzebami. Zaakceptuj mnie takiego, jakim jestem, albo odrzuć mnie zupełnie. Kto ci wtedy zostanie, mamo?
Elvira utkwiła władcze spojrzenie w swym młodszym synu. – Patricio... – Nie – odrzekł brat natychmiast i dodał stanowczo: – Nie wezmę na siebie cięŜaru, którym chciałaś obarczyć Luisa. Czuję się dobrze tu, gdzie jestem. Teraz z kolei Elvira zatrzymała pogardliwe spojrzenie na Shontelle. – Ta kobieta... czy ona jest warta naszego upadku? – Upadku skąd? – zapytał Luis ironicznie. – Z tego więzienia, w które zmieniłaś moje Ŝycie po śmierci Eduarda? – Jak śmiesz... – rozpłomieniła się matka, Luis jednak nie pozwolił jej dokończyć. – Jak śmiem upominać się o moje prawo do własnego Ŝycia? Pani Martinez arogancko uniosła głowę do góry. – PrzecieŜ ona nawet nie pochodzi z Argentyny! – Mamo, to jest kobieta, którą kocham. Serce Shontelle zamarło. CzyŜby się przesłyszała? – MoŜe uda ci się przypomnieć sobie, co to za uczucie – mówił Luis z narastającą pasją. – Co to za wspaniała, nieporównana z niczym innym radość. Zajrzyj do tej trumienki, którą nazywasz swoim sercem, i wygrzeb z niej uczucia, jakie Ŝywiłaś do mojego ojca. I do Eduarda. Elvira Martinez pobladła. – Przestań! – Tylko na krótką chwilę. Zrób to! Ja teŜ jestem twoim synem. I Patricio. – Wlaśnie dlatego tak postąpiłam. śeby cię chronić. – Obydwaj jesteśmy dorosłymi męŜczyznami. Nie chcemy ani nie potrzebujemy twojej ochrony. – Eduardo nie zginąłby... – Eduarda juŜ nie ma. A ja zamierzam Ŝyć własnym Ŝyciem... z tobą lub bez ciebie. Wybór jest twój, mamo. – Luis, nie moŜesz... – Sama zobacz! Shontelle? Na dźwięk swego imienia Shontelle drgnęła i spojrzała na Luisa, niepewna, co ma teraz zrobić. – Twoja kojej – oznajmił z płonącymi oczami. Czy chciał, Ŝeby powiedziała coś jego matce? Naraz uświadomiła sobie, Ŝe to nie ma Ŝadnego znaczenia. Luis zerknął teraz na brata.
– Patricio... Scena jest moja. – Będziemy tu stać i patrzeć – odrzekł Patricio. – Prawda, mamo? Shontelle nie usłyszała Ŝadnej odpowiedzi. Luis zagarnął ją ramieniem i pociągnął na podest. – Co ty chcesz zrobić? – szepnęła niespokojnie. Nie było juŜ o co walczyć. Plan Elviry został zniweczony. Nie mogła juŜ ogłosić zaręczyn. Czy Luis chciał wygłosić jakąś przemowę do zebranych, by zatuszować niezręczność sytuacji? Pochylił głowę w jej stronę i odrzekł cicho: – Shontelle, jesteś wolna i moŜesz zrobić, co zechcesz. Czy uczyniłem juŜ dość? Te słowa nie miały dla niej Ŝadnego sensu. – Zrobiłeś, co było w twojej mocy – zapewniła go. – Nie. Wczoraj wieczorem potraktowałem cię jak śmieć. Wiem, Ŝe nigdy mi tego nie zapomnisz. Ale teraz chcę ci dać szansę, byś mogła zrobić to samo ze mną. MoŜesz mnie odrzucić na oczach wszystkich tu obecnych i nie będę cię za to winił. To twoje prawo. Coraz bardziej ją przeraŜał. – Luisie... – wymamrotała. – Ja... ja tego nie chcę. Nie chcę takiego odkupienia. – W takim razie przyjmij mój dar w takim duchu, w jakim ci go daję. – Jaki dar? – Zobaczysz, i... mam nadzieję, Ŝe zrozumiesz. Byli juŜ na podium. Oszołomiona Shontelle odpowiedziała bladym uśmiechem na jego uśmiech. Luis wziął ją za rękę i skinął dłonią do muzyków, by przestali grać. W sali znów zapadła cisza pełna napięcia i wyczekiwania. Rodzina Gallardów wciąŜ stała na swoim miejscu. Patricio, na pozór swobodny i rozluźniony, towarzyszył matce. Gdy Luis wziął do ręki mikrofon, w sali było tak cicho, Ŝe dałoby się usłyszeć brzęczenie komara. Shontelle wstrzymała oddech. Z jej punktu widzenia sprawiedliwości juŜ stało się zadość. To, co Luis robił teraz, robił wyłącznie dla siebie. Uścisnął jej dłoń, wyrywając ją z zamyślenia. Podniosła na niego wzrok. On zaś, jakby właśnie na to czekał, uśmiechnął się promiennie, a potem zwrócił twarzą do gości i przemówił: – Panie i panowie...
Rozdział 14 Luis przerwał i wziął głęboki oddech. Shontelle patrzyła na otaczające ich twarze – twarze gości Elviry, ludzi waŜnych dla interesów rodziny Martinezów, potęŜnych i wpływowych. Na wszystkich tych twarzach malowała się ciekawość. Niepokój Shontelle wzrastał z chwili na chwilę. Czy Luis jej słuchał, czy zrozumiał, Ŝe ona nie potrzebuje juŜ niczego więcej, Ŝe nie Ŝyczy sobie upokarzających kogokolwiek scen? W sali znów rozległ się jego donośny, głęboki głos. – Z największą przyjemnością chciałbym warn przedstawić kobietę wielkiego serca i odwagi, pannę Shontelle Wright. Jej brat, Alan, od wielu lat jest moim bliskim przyjacielem. Pracowałem z nim w naszej kopalni w Brazylii. Od tamtej pory Alan stał się właścicielem pręŜnej firmy, która zajmuje się organizacją wycieczek do Ameryki Południowej. Bazą dla tych wycieczek jest Buenos Aires. Dzięki temu turyści zostawiają w naszym kraju mnóstwo pieniędzy. Rozległ się szmer aprobaty. Shontelle rozluźniła się nieco. A więc chodziło mu po prostu o to, by ją przedstawić. – Wczoraj w nocy, w La Paz, Shontelle odwaŜyła się wyjść z hotelu po godzinie policyjnej, by zdobyć autobus dla grupy Alana. Niektórzy członkowie tej grupy cierpieli na chorobę wysokościową. Przyjazne szmery nie złagodziły nowej fali niepokoju Shontelle. Luis przechodził do osobistych szczegółów. Rzuciła mu ostre spojrzenie, ale odpowiedział jej przyjaznym uśmiechem. – A dzisiaj – mówił dalej – ta zdumiewająco pomysłowa dama ocaliła mnie przed czołgiem, którego lufa była juŜ wycelowana prosto we mnie. Jej piękne włosy odwróciły uwagę czołgisty. Nie skrywany podziw w głosie Luisa znów wywołał szmer aprobaty. Tu i ówdzie rozległy się Ŝyczliwe śmiechy. – Później udało mi się odwdzięczyć za tę przysługę, gdy prowadząc autobus, przeskoczyłem nad rowem wykopanym na drodze przez farmerów. Nieźle nami trzęsło podczas jazdy, ale udało nam się przeŜyć. Tym razem śmiechy były głośniejsze i kilka osób zaczęło bić brawo. Luis obracał koszmar w zabawną historyjkę, a zarazem wyjaśniał, skąd się wzięła Shontelle u jego boku na przyjęciu. W świetle opowiadanych przez niego zdarzeń jej obecność stawała się zupełnie zrozumiała. Po chwili gwar ucichł. Goście chcieli się dowiedzieć czegoś więcej. Shontelle
znów zerknęła na Luisa, zastanawiając się, co jeszcze ma zamiar opowiedzieć. Jego twarz spowaŜniała, a ton stał się cichszy i bardziej poufny. – Jestem bardzo szczęśliwy, mogąc powiedzieć, Ŝe podczas naszej podróŜy do Buenos Aires zdarzyło się coś jeszcze. Znów urwał na chwilę, zwiększając napięcie słuchaczy. – Dwa lata temu, z powodu skomplikowanych okoliczności prywatnej natury, Shontelle, wbrew moim nadziejom, uznała, Ŝe nie moŜe dzielić ze mną Ŝycia. Och, mój BoŜe, pomyślała Shontelle w panice. Chyba Luis nie zamierzał wyjawić całemu światu spisku uknutego przez własną matkę i Claudię! śołądek podszedł jej do gardła. – Dzisiaj, gdy Ŝycie nas obydwojga znalazło się w niebezpieczeństwie, tamte okoliczności straciły wszelkie znaczenie – ciągnął Luis. Shontelle wbiła paznokcie we wnętrze dłoni. Nie miała pojęcia, co nastąpi za chwilę. Luis odwrócił się i spojrzał na nią. Wyczuwała, Ŝe dotarł do jakiegoś przełomowego momentu, Ŝe choć nie jest pewny swego, to jednak gotów przezwycięŜyć wszelkie przeszkody. Naraz przypomniała sobie słowa, które wypowiedział rankiem: „dla ciebie ryzykuję Ŝycie". Miała ochotę wykrzyknąć: Nie! – ale gardło odmówiło jej posłuszeństwa. – Wszystkim tu zgromadzonym oznajmiam: to jest kobieta, którą kocham... i którą zawsze będę kochał. W umyśle Shontelle zapanował chaos. Nie potrafiła odróŜnić prawdy od pragnień, własnych czy Luisa. Do oczu napłynęły jej łzy. – Shontelle... – rzekł Luis głosem ochrypłym z napięcia. – Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zechcesz wyjść za mnie? W jednej chwili zrozumiała wszystko. To było jego odkupienie, pokuta za ostatnią noc, a być moŜe takŜe za to, Ŝe dwa lata temu nie przedstawił jej ludziom, wśród których się obracał. Nie była dla niego cudzoziemskim śmieciem. Wprowadził ją jako swoją partnerkę w świat Martinezów, a teraz, w obecności zgromadzonych w tej sali najznakomitszych osób, ofiarował jej swe nazwisko. Wiedziała, Ŝe Luis jest przygotowany na publiczną odmowę, gotów jest poświęcić swoją dumę, po to tylko, by dać jej satysfakcjonującą świadomość, Ŝe złoŜył jej hołd, jakiego nie złoŜył jeszcze Ŝadnej kobiecie. Czy był to dowód miłości, czy teŜ tylko ekstremalna próba wyrównania rachunków? Poczuła panikę. Luis czekał na jej odpowiedź.
Wszyscy na nią czekali. Odpowiedź nie była prosta ani jasna, Shontelle jednak poczuła, Ŝe nie jest w stanie upokorzyć Luisa publicznie. Nie miała wyboru. – Ja... – wymamrotała zaschniętymi ustami. Skinęła głową w jego stronę i w końcu udało jej się wykrztusić: – Tak, wyjdę. – Odniosła wraŜenie, Ŝe te słowa zabrzmiały zbyt blado, powtórzyła więc jeszcze raz: – Wyjdę za ciebie, Luisie. Słowa, wzmocnione przez mikrofon, rozniosły się po całej sali. Ktoś zaczął bić brawo, potem przyłączyli się inni i po chwili cała sala huczała od oklasków. Luis puścił jej dłoń i otoczył ją ramieniem, przyciskając do swego boku. Shontelle zamrugała powiekami, by odpędzić łzy. To było niewiarygodne. Ci ludzie zaakceptowali ją w roli przyszłej Ŝony Luisa. – Gracias. Muchas gracias – rzekł Luis głosem ochrypłym z emocji. Shontelle wyczuwała jego ulgę. Nawet on był zaskoczony aprobatą zgromadzonych gości. Albo był tak popularny w Buenos Aires, albo teŜ historia trudnej miłości poruszyła jakieś głęboko ukryte struny w duszach zgromadzonych. To była bajka... KsiąŜę oświadczył się Kopciuszkowi. Shontelle poczuła, Ŝe kręci jej się w głowie. Gdyby Luis jej nie podtrzymywał, chyba nie byłaby w stanie stać o własnych siłach. – W nadziei... – odezwał się znów. – W desperackiej nadziei, Ŝe Shontelle zgodzi się dzielić ze mną Ŝycie... Gdy zatrzymaliśmy się po drodze w Villa Tunari, zadzwoniłem do Santa Cruz. Jak zapewne wszyscy tu obecni wiedzą, boliwijskie szmaragdy naleŜą do najwspanialszych w świecie, a w Santa Cruz mieszka kilku znakomitych jubilerów. Chciałem ofiarować Shontelle pierścionek ze szmaragdem, który pasowałby do jej oczu. A więc zaplanował wszystko juŜ na wiele godzin wcześniej? zdumiewała się Shontelle. JuŜ w chwili gdy zgodziła się towarzyszyć mu na przyjęciu? To było niepojęte. Przez całą drogę zachowywał się tak rzeczowo... – Przyniesiono mi kilka próbek na lotnisko... Walizka! To nie były dokumenty! – ... iw samolocie do Buenos Aires, gdy Shontelle spała, wybrałem jeden, który teraz chcę jej ofiarować jako dowód mojej miłości i wiary w naszą wspólną przyszłość. Luis włoŜył mikrofon w prawą rękę Shontelle, sam zaś wyjął pierścionek z kieszeni marynarki i wsunął go na trzeci palec jej lewej dłoni. Pierścionek był przepiękny. Wielki, iskrzący się szmaragd otoczony drobnymi, nieregularnie rozsianymi diamencikami przypominał zielony staw pośród skał. Nie będzie
pasował, przemknęło Shontelle przez głowę, ale rozmiar był dobrany idealnie, jakby pierścionek zrobiono na miarę. Luis uśmiechnął się i znów wziął mikrofon do ręki. – Chyba ją zaskoczyłem – powiedział takim tonem, Ŝe wszyscy wybuchnęli śmiechem. – PoniewaŜ większość z was nie miała wcześniej okazji poznać mojej przyszłej Ŝony – podjął – chciałbym wszystkich poinformować, Ŝe Shontelle płynnie mówi po hiszpańsku, prawdopodobnie wie więcej o naszym kraju niŜ my tutaj zgromadzeni razem, a takŜe doskonale tańczy tango, co zresztą za chwilę zademonstruje. Dał sygnał muzykom, by zajęli swoje miejsca, i znów zwrócił się do zachwyconych gości: – Zapraszam wszystkich do przyłączenia się do nas na parkiecie. Tę okazję naleŜy stosownie uczcić. A więc teraz jeszcze tango, pomyślała Shontelle. Kolejna narzucona jej decyzja. Gdy Luis odłoŜył mikrofon na stojak, przyszło jej do głowy, Ŝe właściwie dopuścił się szantaŜu. Przeprowadził swoją wolę, nie pytając jej o zdanie. Tylko czy rzeczywiście była to jego wola, czy teŜ tylko zemsta i wyrównanie rachunków? Luis zwrócił ku niej rozradowaną twarz, podniósł dłoń z pierścionkiem do ust, a potem otoczył narzeczoną ramieniem i sprowadził na parkiet. Wszyscy nadal na nich patrzyli. Serce Shontelle dudniło głośno, postanowiła jednak wziąć się w garść i pokazać, co potrafi. Orkiestra zaczęła grać melodię z lat pięćdziesiątych, przepełnioną dramatyzmem i namiętnością. Do tej pory to Luis nią manipulował. Teraz naleŜała mu się odrobina prowokacji. – Tylko pamiętaj, Ŝe ta sukienka trochę mi ogranicza ruchy – ostrzegła go. Zaśmiał się z przewrotnym wyrazem twarzy. – Będę po mistrzowsku kontrolował kaŜdy ruch. Krew w Ŝyłach Shontelle zaczęła krąŜyć szybciej. Jak na jej gust, Luis Angel Martinez kontrolował wszystko za dobrze. Czas juŜ najwyŜszy, by mu przypomnieć, Ŝe ona takŜe ma jakieś prawa i nie da się zapędzić w kozi róg. – Gotowa? – zapytał, unosząc brwi. – To lepiej ty się przygotuj... tym razem – odparowała z kpiącym uśmieszkiem. Odpowiedział jej uśmiechem i rozpoczął od klasycznej solidy, podstawowego
kroku. Shontelle przez chwilę pozwalała mu prowadzić, posłusznie wykonując pod jego dyktando ósemki, obroty i zwroty, ale gdy poczuła, Ŝe Luis staje się zbyt pewny siebie, zaczęła go prowokować drobnymi ozdobnikami, zmuszając do improwizacji. Westchnął i w jego oczach pojawił się zwierzęcy błysk. Przycisnął udo do jej uda i mocno odchylił ją do tyłu, otaczając ramieniem jej plecy tak ściśle, Ŝe dłoń niemal otarła się o pierś. – Znów zaczynasz? – zapytała, korzystając z tego, Ŝe jego twarz znalazła się blisko jej twarzy. – Tym razem daję. Daję ci wszystko, co mam odrzekł z nie skrywanym poŜądaniem. To juŜ nie miało nic wspólnego z czynieniem sprawiedliwości. Shontelle poczuła dreszcz podniecenia. W wywaŜoną elegancję ich tańca niespostrzeŜenie zaczęły się wkradać erotyczne akcenty. Shontelle umiejętnie kontrolowała poziom napięcia, utrzymując je tuŜ poniŜej krytycznej granicy. Luis zaczął wprowadząc podwójne kroki. Uniósł ją wysoko i obrócił nad głową. Znowu zaczynał dominować. Shontelle odpowiedziała unikiem i odchyliła się do tyłu tak mocno, Ŝe jej plecy znalazły się w pozycji równoległej do podłogi. Gdy muzyka przestała grać, obydwoje cięŜko dyszeli, zastygli w tradycyjnej finalnej figurze: Shontelle wygięta w łuk, z ramionami odrzuconymi do tyłu, Luis pochylony nad nią. Ale to jeszcze nie koniec, pomyślała Shontelle z nieposkromioną radością. Nadzieje, które wydawały się tak głupie, oŜywały, rozpalając krew w Ŝyłach do czerwoności.
Rozdział 15 Czy uczynił wystarczająco wiele? To pytanie nie przestawało prześladować Luisa, gdy patrzył na Shontelle tańczącą z Patriciem. To był walc, nie tango. W Ŝadnym wypadku nie pozwoliłby, by tańczyła tango z kimś innym. Od biedy mógł ścierpieć walca... choć i to nie przychodziło mu łatwo. Pragnął znów zagarnąć ją w ramiona, czuć, Ŝe Shontelle naleŜy tylko do niego, wiedział jednak, Ŝe powinna zatańczyć z jego bratem, to było właściwe: oczywisty dowód poparcia ze strony rodziny, wzmocnienie aprobaty. Na razie wyglądało na to, Ŝe jego plan się powiódł. Shontelle wciąŜ odgrywała rolę, którą jej narzucił. Nie miał jednak pojęcia, co dziewczyna naprawdę czuje i myśli. Tego mógł się dowiedzieć dopiero po zakończeniu przyjęcia. Prześladowały go słowa, które wypowiedziała podczas tanga: „znów zaczynasz". Czy ten jeden wieczór mógł jej wynagrodzić podłe, bezduszne traktowanie w La Paz? Zrobił jednak wszystko, co mógł, i nie był w stanie juŜ dłuŜej powstrzymywać pragnienia, by mieć ją tylko dla siebie. Musiał wiedzieć, czy współpracowała z nim tylko dlatego, Ŝe dała słowo i chciała go uchronić przed publiczną kompromitacją, czy teŜ dostał szansę udowodnienia, Ŝe mówi powaŜnie. Jeśli tak, to moŜe była jeszcze jakaś nadzieja. Zerknął na zegarek. Dochodziła trzecia. Odpowiednia pora, Ŝeby opuścić przyjęcie. – Niecierpliwisz się, Luis? – zaśmiał się jeden z przyjaciół. – A któŜ mógłby go za to winić? – rzucił inny. – Taka kobieta rozgrzałaby kaŜdego męŜczyznę, Luis, ona jest fantastyczna. – To prawda – zgodził się z uśmiechem. Skinął na jednego ze słuŜących i poprosił o przekazanie Carlosowi wiadomości, Ŝe samochód i szofer mają czekać. na niego przy drzwiach. Większość gości bawiła się świetnie i najwyraźniej nie zamierzała opuszczać przyjęcia przed świtem, Luis jednak nie miał wątpliwości, Ŝe wybaczą wcześniejsze wyjście jemu i Shontelle. W końcu mieli za sobą cięŜki dzień, a poza tym udało im się zdobyć ogólną sympatię. Rodzina Gallardów taktownie wycofała się ze sceny w ciągu ostatniej godziny. Esteban chyba uŜył swego autorytetu patriarchy, gdyŜ na pozór między Gallardami a Martinezami nie powstał Ŝaden rozdźwięk. Luis wiedział, Ŝe
rozrachunki będą prowadzone później, na osobności. Zachowanie twarzy było równie waŜne jak korzystne stosunki w biznesie. Luis właśnie na to liczył. Esteban Gallardo był wielkim pragmatykiem. Shontelle nie musiała się juŜ obawiać, Ŝe nie zostanie zaakceptowana przez argentyńską śmietankę towarzyską. Przeciwnie, wszyscy okazywali jej podziw i szczerze Ŝyczyli wszystkiego dobrego. Przynajmniej tyle, pomyślał Luis z satysfakcją. Ogłoszenie przez niego zaręczyn zostało przyjęte lepiej, niŜ mógł oczekiwać. Nie była to najwaŜniejsza sprawa, ale z pewnością pomocna: jeden potencjalny powód do kłótni z Shontelle przestał istnieć. O ile w ogóle miało dojść do jakiejś kłótni. Tak długo wahała się przed przyjęciem jego oświadczyn, Ŝe nie liczył na to, by po wyjściu z przyjęcia nadal uznawała swoje słowo za wiąŜące. Obiecała mu wsparcie i nie zawiodła go. Jeśli jednak pielęgnowała w duszy gniew na niego, nie okazała mu tego ani razu w ciągu całego wieczoru. Uśmiechała się miło do ludzi, którym była przedstawiana, rozmawiała i Ŝartowała z nim swobodnie, zachowywała się tak, jakby ich narzeczeństwo było prawdziwe. MoŜe robiła to dlatego, by spełnić jego oczekiwania, Luis miał jednak nadzieję, Ŝe kryje się za tym coś więcej. Walc wreszcie się skończył. Luis zostawił przyjaciół i podszedł do Shontelle. – Gracias, Patricio. – Dziewczyna uśmiechnęła się do jego brata. – Pójdziemy juŜ – rzekł Luis. – Dziękuję ci za wsparcie, Patricio. W oczach brata błysnęło zrozumienie. – Luis, kiedy następnym razem zbierze ci się na poskramianie lwów, to chciałbym, Ŝebyś mnie uprzedził trochę wcześniej. Choć muszę przyznać, Ŝe zrobiłeś to z duŜą klasą. Ujął dłoń Shontelle i pochylił się nad nią z galanterią. – Shontelle, wybacz mi moje poprzednie obawy. Z wielką radością witam cię w naszej rodzinie. Mój brat moŜe być z ciebie dumny. – To bardzo miło z twojej strony, Ŝe tak mówisz – odparła. Patricio przeniósł powaŜne spojrzenie na Luisa.. – Nie wychodź stąd, dopóki nie porozmawiasz z matką. To ona pierwsza zaczęła klaskać, gdy Shontelle przyjęła twoje oświadczyny. – Myślałem, Ŝe to ty – odrzekł zdziwiony Luis. – Ja zaraz do niej dołączyłem, ale to ona zaczęła. – Chciała zachować twarz – mruknął Luis szyderczo. Patricio tylko wzruszył ramionami.
– Publicznie stanęła po twojej stronie. To moŜe oznaczać więcej, niŜ sądzisz. – Zobaczymy – rzucił Luis niezobowiązująco. Dobranoc. – Buenos noches. Luis pomachał ręką do przyjaciół i poprowadził dziewczynę w stronę wyjścia. Nie miał zamiaru szukać matki. Obawiał się, Ŝe Shontelle moŜe usłyszeć od niej coś przykrego, i wolał nie ryzykować. – Zdaje się, Ŝe posiedzenie sądu dobiegło końca – rzuciła Shontelle sucho. Serce Luisa ścisnęło się boleśnie. CzyŜby z jej strony to jednak była tylko gra? – Mam nadzieję, Ŝe sprawiedliwości stało się zadość – rzekł cicho. Shontelle zerknęła na niego z ukosa. – Byłoby trochę niezręcznie, gdybyś podarował mi Ŝółty diament. – A czy podoba ci się ten szmaragd? Shontelle podniosła rękę i wpatrzyła się w pierścionek. – To bardzo ekstrawagancki gest – stwierdziła. I bardzo dobrze trafiony. Dzięki temu wszyscy uwierzyli, Ŝe mówiłeś powaŜnie. A więc jednak mu nie uwierzyła. Luis poczuł się głęboko zawiedziony. Co jeszcze mógł powiedzieć albo zrobić? Czy jego plan od początku skazany był na poraŜkę? Nie mógł pozwolić, by Shontelle od niego odeszła. Gorączkowo przeliczył w myślach godziny, jakie pozostały do wyjazdu na lotnisko. Trzynaście. Plus jeszcze dwie, na formalności przed odlotem. Nie miał ani minuty do stracenia. – Mówiłem powaŜnie, Shontelle – rzekł cicho. – Sądziłem, Ŝe to jedyny sposób, byś uwierzyła, Ŝe moŜesz mieć do mnie zaufanie. W tych okolicznościach... wydawało mi się, Ŝe czyny będą bardziej przekonujące niŜ słowa. Poczuł, Ŝe jej palce spoczywające w jego dłoni zwijają się ciasno w pięść. Opuściła dłoń z pierścionkiem i pochyliła głowę. Odcina się ode mnie, pomyślał Luis, i gorączkowo zaczął szukać jakiejś szczeliny, by do niej dotrzeć. Naraz naprzeciwko nich pojawiła . się pani Martinez. Luis zaklął w duchu. – Luis, Shontelle... juŜ wychodzicie? – Mam nadzieję, Ŝe nie będziesz nam stała na drodze – odrzekł szorstko Luis. Nie był w nastroju na prawienie uprzejmości. Matka miała zaczerwienione oczy i napiętą twarz, ale nie zrobiło to na nim Ŝadnego wraŜenia. Rana, którą mu zadała, była zbyt głęboka. Nie zareagował, gdy dotknęła jego ramienia w proszący, niezwykły dla siebie sposób. Dwa lata... dwa lata zmarnowane przez nią, i jeśli jeszcze teraz Shontelle od niego odejdzie... – Przykro mi. Myliłam się – przyznała Elvira Martinez z trudem, patrząc na
dziewczynę. – Shontelle, bardzo cię proszę... nie zabieraj mi Luisa. Cienie Eduarda... pomyślał Luis, zgrzytając zębami ze złości. Czy matka nie mogła zrozumieć, Ŝe on musi wreszcie się od niej uwolnić? – Nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła, señora Martinez. Nie mam takiego zamiaru – odrzekła Shontelle łagodnie. Bo po prostu odejdziesz, tak jak kiedyś, pomyślał Luis z goryczą. – Zawstydzasz mnie. Po raz pierwszy Luis spojrzał na matkę uwaŜniej, niepewny, czy to nie jest kolejna intryga, by odzyskać jego względy. Twarz matki była postarzała, porysowana zmarszczkami, których wcześniej nie zauwaŜył. Cała jej arogancja gdzieś zniknęła. – Mam nadzieję, Ŝe z czasem będziecie potrafili mi wybaczyć – powiedziała Elvira powoli. – Patricio mówił, Ŝe to pani pierwsza zaczęła bić brawo po oświadczynach Luisa – odezwała się Shontelle nieco niepewnym tonem. – Bo tylko tyle mogłam zrobić – przyznała starsza kobieta ze smutkiem. – Nie wiedziałam... nie, nie pozwalałam sobie uwierzyć, Ŝe Luis gotów byłby... Ŝe mógłby... kochać cię aŜ tak bardzo. – Przeniosła spojrzenie na syna, wzrokiem błagając go o wybaczenie. – Proszę, uwierzcie mi... Ŝyczę wam wszystkiego najlepszego. Wbrew własnej woli Luis poczuł się poruszony. MoŜe jednak dałoby się dojść do jakiegoś porozumienia z matką, o ile rzeczywiście w końcu zrozumiała, Ŝe syn nie jest tylko bezwolnym narzędziem w jej rękach. – Dziękuję – wymamrotała Shontelle. Luis usiłował otrząsnąć się z wszelkich wątpliwości. – Porozmawiamy innym razem – obiecał szorstko. – Czy teraz pozwolisz nam odejść? Elvira Rosa Martinez wróciła do swej roli władczyni. Łaskawie skinęła głową i odsunęła się na bok. – Luisie, zawołaj tu Patricia – szepnęła Shontelle. Zmarszczył brwi z nadzieją i niedowierzaniem. W pięknych zielonych oczach dziewczyny malowała się szczera troska i współczucie. To go zaskoczyło. – Proszę, zrób to teraz, zanim wyjdziemy – powtórzyła. Spojrzał w głąb sali. Patricio patrzył w ich stronę.
Luis ruchem głowy wskazał mu matkę. Jego brat podniósł dłoń na dowód zrozumienia i ruszył do galerii. – Zrobione – rzucił Luis. Shontelle odpowiedziała mu uśmiechem. – W końcu to twoja matka. – A ty, Shontelle? Czy jesteś moją narzeczoną? Spuściła oczy i westchnęła. Luis wstrzymał oddech. – Chodźmy stąd – powiedziała po chwili. – Dałem juŜ znać szoferowi. Samochód powinien czekać przy drzwiach. – Jaki ty jesteś sprawny w działaniu – zauwaŜyła z lekką ironią. Zaśmiał się z ulgą. W końcu nie usłyszał zdecydowanej odmowy. Wsunął jej dłoń pod swoje ramię i pełen nowej energii wyprowadził ją na zewnątrz. Przyjęcie zakończyło się sukcesem. Shontelle chciała zostać z nim sam na sam. Teraz miał jeszcze trzynaście godzin na to, by ją zdobyć.
Rozdział 16 Jeszcze pięć minut, powiedział sobie Luis, siadając w samochodzie obok Shontelle. Miał wielką ochotę posadzić ją sobie na kolanach i mocno przytulić, by wymazać wszelkie wątpliwości, jakie jeszcze mogły ją dręczyć, a potem obsypać ją pocałunkami, ale to chyba nie był dobry pomysł. Szczególnie w samochodzie. Za chwilę dojadą do domu i tam juŜ nie będzie musiał się hamować. Chyba Ŝe Shontelle... Wziął głęboki oddech i spojrzał na nią, szukając w jej twarzy jakiegoś sygnału, który powiedziałby mu cośbliŜszego ojej uczuciach. Ona jednak wpatrywała się w okno, za którym znikały właśnie bramy rezydencji. Luis zmartwił się, Ŝe mimo wszystko przeklęta fortuna Martinezów moŜe mu stanąć na drodze, i wziął Shontelle za rękę, by przyciągnąć jej uwagę. Obróciła głowę i napotkała jego wzrok, ale jej oczy miały dziwny, odległy wyraz. Luis przesunął palcami po wierzchu jej dłoni. – Luisie, moja rodzina nigdy nie przeŜyła Ŝadnej tragedii – powiedziała dziewczyna niespodziewanie. – Przykro mi, Ŝe wcześniej nie mogłam zrozumieć... nie miałam pojęcia, jak wielki to moŜe mieć wpływ... – Urwała i uścisnęła jego dłoń. – To był trudny wieczór, ale cieszę się, Ŝe tu przyszłam. Myślę, Ŝe oboje na tym skorzystaliśmy. Przekonałam się, Ŝe nie wszystko jest takie, jak się na pozór wydaje. Luis poczuł przemoŜną ulgę. A więc o tym myślała. – Na przykład co? – zapytał. Wzruszyła ramionami. – Byłam pewna, Ŝe twoja matka odtrąciła mnie ze snobizmu, i nie sądziłam, by to mogło się zmienić. Ale to nie był snobizm, tylko coś znacznie głębszego... – To miało wiele wspólnego z władzą, Shontelle. Skinęła głową. – Tak, teraz to widzę. Czy spodziewasz się jakichś nieprzyjemnych konsekwencji ze strony Gallardów? – Wątpię. Zresztą i tak niewiele mogą zrobić, by zaszkodzić naszym interesom. To nie takie łatwe. MoŜe kilka transakcji nie dojdzie do skutku, ale ogólnie nie spodziewam się Ŝadnego kryzysu. Shontelle z westchnieniem ulgi spojrzała na dłoń z pierścionkiem. Kamienie
lśniły nawet w mroku samochodu. Rozprostowała dłoń i poruszyła palcami. Luis znów poczuł dręczącą niepewność. Czy dobrze wybrał? MoŜe Shontelle chce oddać mu pierścionek? – Wczoraj w nocy... myślałam, Ŝe wszystko, co między nami było, to juŜ... tylko przeszłość – powiedziała cicho, patrząc na pierścionek takim wzrokiem, jakby nie była pewna, co ten symbol oznacza. Luis skrzywił się boleśnie. Gdyby mógł, chętnie cofnąłby czas i zrobił wszystko inaczej. MoŜe gdyby poprzedniego wieczoru dał Shontelle jakąś szansę, by mogła mu cokolwiek wyjaśnić, to dowiedziałby się prawdy? Ale jego miłość obrosła głębokimi pokładami wściekłości i frustracji i w Ŝaden sposób nie potrafił jej wtedy wyrazić. Dlaczego jednak Shontelle miałaby mu wierzyć teraz? Rozpaczliwie szukał jakiegoś wyjaśnienia, które ona byłaby w stanie przyjąć, ale w głowie miał pustkę. Słowa były tylko słowami, nic z nich nie wynikało. Musiał jej pokazać... sprawić, by poczuła, co się w nim dzieje. Nie tak, jak ostatniej nocy. Zupełnie inaczej. – Powiedz mi – odezwała się naraz, wyrywając go z tych bezsensownych rozwaŜań. – Czy dzisiaj... Zawahała się i w kąciku jej ust pojawił się grymas. – Ten wieczór słuŜył wielu celom, prawda? – Nie – wyrzucił z siebie Luis z pasją. – Spójrz na mnie! Spojrzała szeroko otwartymi oczami, w których malowało się pytanie. – Shontelle, wczoraj w nocy nienawidziłem cię. Nienawidziłem za te dwa puste lata, wypełnione tęsknotą za tym, co było. A dzisiaj, gdy uświadomiłem sobie, co straciłem... – zaciął się, ale po chwili znów podjął kwestię – poczułem, Ŝe gotów jestem zrobić wszystko, by to odzyskać. Absolutnie wszystko! Rozumiesz? Samochód zatrzymał się. Luis nie mógł się juŜ hamować ani sekundy dłuŜej. Shontelle patrzyła na niego z oszołomiemem. Wyskoczył z samochodu i zanim szofer zdąŜył wysiąść, znalazł się po jej stronie i otworzył drzwiczki, a potem bez ostrzeŜenia wyciągnął ją na zewnątrz i porwał na ręce, przyciskając do swojej piersi. – Tylko nie mów: nie! – wymruczał dziko, niosąc ją do drzwi mieszkania. Jej ciepły oddech owiewał mu ucho. Zarzuciła mu ramiona na szyję. – Czy dzisiaj wolno mi będzie cię dotykać? – zapytała cicho. – Tak – westchnął. – Dotykaj mnie, ile chcesz i gdzie tylko chcesz. – Wszystkie chwyty dozwolone? CzyŜby usłyszał w jej głosie nutę prowokacji? Nie był pewien, ale nie dbał juŜ
o to. – Wszystkie, absolutnie wszystkie – powtórzył. Trzymaj się mnie. Muszę znaleźć klucz. Miał ochotę wywalić drzwi kopniakiem, ale resztki zdrowego rozsądku ostrzegły go, Ŝe są zbyt mocne. Bezceremonialnie przerzucił sobie Shontelle przez ramię i zaczął grzebać po kieszeniach. Dziewczyna zaczęła się śmiać. Serce Luisa biło tak mocno, Ŝe nie był w stanie zebrać myśli. Wsunął klucz w zamek i kolejna przeszkoda ustąpiła. Byli juŜ w środku. Kopniakiem zamknął drzwi, odgradzając ich od reszty świata. – Postaw mnie, Luisie – wymamrotała Shontelle. – Zaraz – mruknął, idąc do sypialni. – Nie na łóŜku! – wykrzyknęła juŜ wyraźniej. – Nie? – zdziwił się. – Postaw mnie na podłodze. JuŜ teraz! – zawołała ze zniecierpliwieniem. Musiał powściągnąć wszystkie instynkty, ale jakoś udało mu się opanować je na tyle, by nie upaść razem z Shontelle na łóŜko. Postawił ją, lecz nie był w stanie . oderwać od niej dłoni. – Nie chcę, Ŝebyś mi podarł sukienkę – wyjaśniła. – Kupię ci inną. – Nie, ta jest wyjątkowa. Zapal światło. – Światło – powtórzył ze zdziwieniem, ale posłusznie wykonał polecenie. Uśmiechała się do niego, w jej zielonych oczach tańczyły przewrotne iskierki. – Tym razem moja kolej, Ŝeby cię rozebrać. Wszystkie chwyty dozwolone – przypomniała mu z satysfakcją. Naraz Luis poczuł się nieopisanie szczęśliwy. – Tak – odrzekł, uśmiechając się szeroko. – A moŜe zrobimy to razem, na przemian? Mój krawat, twój naszyjnik, moja marynarka, twoja sukienka... – Przechylił głowę i spojrzał na Shontelle z ukosa. – Tak będzie o wiele szybciej. Zaśmiała się i zaczęła rozwiązywać mu muszkę. – Luisie, ja wcale nie chcę, Ŝeby to poszło szybko. Chcę się nacieszyć kaŜdą chwilą. Naraz Luis poczuł, Ŝe on równieŜ tego pragnie, chociaŜ było jeszcze coś, co musiał najpierw usłyszeć. – WciąŜ mnie kochasz – powiedział. Nie było to właściwie pytanie, lecz stwierdzenie. Nie był w stanie ująć swych wątpliwości w formie pytającej. Nie
teraz, gdy jej ręce dotykały jego ciała. Shontelle westchnęła. – Zdaje się, Ŝe wpadłam jak śliwka w kompot, na dobre i na zle. A tak przy okazji, nie mam nic przeciwko nagości, ale jeśli sądzisz, Ŝe uda ci się zmusić mnie do zdjęcia tego pierścionka... – Chcę, Ŝebyś to powiedziała – nalegał Luis. Niecierpliwość nie pozwalała mu w tej chwili cieszyć się Ŝartami. Shontelle wyciągnęła muszkę spod kołnierzyka jego koszuli, zarzuciła mu ręce na szyję i spojrzała mu prosto w oczy. – Kocham cię, Luisie. Nikt inny nigdy się dla mnie nie liczył. Ani nie będzie się liczył. Luis uniósł się na łokciu i zajrzał jej głęboko w oczy. – Gdzie chciałabyś mieszkać, Shontelle? Jeśli wolisz, Ŝebym się przeprowadził do Australii... – Nie! – zawołała, wstrząśnięta myślą, Ŝe on mógł tak przypuszczać. – Twoje miejsce jest tutaj. Będę tu z tobą szczęśliwa. Obiecała przecieŜ jego matce, Ŝe nie odbierze jej syna. Nie mogła dokładać wyjazdu Luisa z kraju do tragedii, jaką była dla Elviry śmierć Eduarda. – Będziesz daleko od swojej rodziny – przypomniał jej cicho. Shontelle zawahała się na ułamek sekundy. Wiedziała, Ŝe będzie tęsknić za swoją rodziną, i Ŝałowała, Ŝe dzielić ich będzie odległość wielu tysięcy kilometrów. Jednak podróŜ samolotem do Australii trwała tylko jeden dzień. – PrzecieŜ moŜemy ich odwiedzać, prawda? – zapytała z nadzieją. – Tak często, jak tylko zechcesz, kochanie. – Luis uśmiechnął się do niej. – No i oczywiście najpierw ja będę musiał polecieć do Australii, Ŝeby poznać twoich rodziców i omówić z nimi plany małŜeństwa. – Znakomicie, planisto. Kiedy zamierzasz to zrobić? – No cóŜ, poniewaŜ pochopnie obiecałem, Ŝe wrócisz razem z Alanem, to pomyślałem sobie, Ŝe będę mógł przylecieć do was w przyszłym tygodniu. Czyli zamierzał dotrzymać obietnicy. Cieszyło ją to, choć z drugiej strony, teraz od rozstania dzieliły ich juŜ tylko godziny. – Będziesz miała dość czasu, Ŝeby przygotować rodzinę – ciągnął Luis – a ja, Ŝeby dogadać się ze swoją. – Wydawało mi się dzisiaj, Ŝe twoja matka... hm, zaakceptowała mnie – przypomniała mu Shontelle. Luis skinął głową.
– Chcę tylko dopilnować, Ŝeby nie było Ŝadnych zgrzytów, gdy juŜ przywiozę cię ze sobą. Odpowiedziała mu radosnym uśmiechem. – A więc przylecisz do Australii po to, Ŝeby mnie ze sobą zabrać z powrotem, tak? Oczy Luisa rozbłysły. – Tydzień chyba wytrzymam bez ciebie, ale musisz mi obiecać, Ŝe juŜ nie będę musiał marnować więcej Ŝycia. – Obiecuję – wymruczała Shontelle, poruszając się zmysłowo. Gdy na lotnisku dołączyli do grupy, bijący od nich obydwojga blask był zupełnie jednoznaczny dla wszystkich. Nikt nie prosił Shontelle o nic. Zostawiono ją w spokoju, by mogła do ostatniej chwili cieszyć się towarzystwem Luisa. – To tylko tydzień – powiedział z tęsknotą, gdy w końcu musieli się rozstać. – Będę na ciebie czekać na lotnisku w Sydney obiecała Shontelle. – A ja będę dzwonił codziennie. – Tak, tak! – zgodziła się z entuzjazmem. Musiała juŜ iść. Jeszcze jeden, ostatni pocałunek i pobiegła za grupą, przepełniona radością. Wkrótce miała wrócić do Argentyny i do Luisa. Nic nie zostało zniszczone na zawsze. Ostatnim aktem spektaklu miał się stać ślub.
Rozdział 17 – Teraz jesteście męŜem i Ŝoną. Nareszcie, pomyślał Luis z triumfem. MałŜeństwo zostało zawarte. Czekał na to trzy miesiące, przez długie trzy miesiące pragnął tego codziennie, pragnął absolutnej pewności, Ŝe nic juŜ nie stanie im na przeszkodzie. Teraz mógł wreszcie odetchnąć z ulgą. On i Shontelle w świetle prawa byli małŜeństwem. Ich wspólna przyszłość została legalnie przypieczętowana. W euforii odchylił welon z twarzy panny młodej. W pięknych oczach Shontelle błyszczały łzy, tak jak wtedy, gdy prosił ją, by za niego wyszła, w obecności tych samych ludzi, którzy teraz wypełniali kościół. Tym razem jednak nie miał wątpliwości, jakie emocje kryły się za tymi łzami. – MoŜesz pocałować pannę młodą. Wziął ją w ramiona i pocałował z cudownym wraŜeniem spełnienia. MąŜ i Ŝona noszący to samo nazwisko, stanowiący jedność pod kaŜdym względem. Mogli się sobą cieszyć do końca Ŝycia. – Kocham cię, Shontelle – szepnął. – Ja teŜ cię kocham cię, Luisie – odparła równie cicho. – No cóŜ, señora Martinez – powiedział z szerokim uśmiechem – czy jesteś gotowa stawić czoło, światu jako moja Ŝona? – Kiedy tylko zechcesz. Te słowa brzmiały dla niego jak najsłodsza muzyka. Shontelle była przy nim, stała u jego boku. Zaufanie, wiara, miłość, lojalność, wsparcie... nie miał wątpliwości, Ŝe otrzyma to wszystko, podobnie jak i ona. Musieli tylko być ze sobą szczerzy, a tej lekcji zdąŜyli juŜ się nauczyć. Była zbyt bolesna, by ją rozpamiętywać. Luis miał szczerą nadzieję, Ŝe cierpienie naleŜy juŜ do przeszłości. To był prawdziwy początek ich nowego Ŝycia. Stanęli twarzą do wyjścia. Luis opiekuńczo otaczał Shontelle ramieniem. Na jego twarzy malowała się miłość i duma. Obok nich stali Patricio i Alan, a z tyłu Vicki, Ŝona Alana, i młoda kuzynka Maria, podtrzymujące tren sukni Shontelle. Matka Luisa, siedząca w pierwszej ławce, podniosła się. Znów wyglądała jak władcza królowa. Luisowi nadal trudno było zapomnieć o dwóch straconych przez nią latach. – Widzisz? – Rozpromienił się, patrząc na nią. Tak jest dobrze. Tak jest właściwie. Tak powinny wyglądać sprawy między męŜczyzną a kobietą.
Matka uśmiechnęła się i skinęła głową, akceptując jego wybór. Blizny na duszy Luisa przybladły nieco. Wiedział, Ŝe będą między nimi tarcia, ale zasadniczo wojna była wygrana. Elvira Rosa Martinez przyznała, Ŝe istnieje siła potęŜniejsza od niej. Pieniądze i wpływy nie mogły kupić miłości. Luis miał nadzieję, Ŝe matka nigdy o tym nie zapomni. W tej chwili jednak było to zupełnie nieistotne. Shontelle została jego Ŝoną. Wiedział, Ŝe jeśli w rodzinie pojawią się kłopoty, postarają się z nich wybrnąć. Jeśli wystąpią róŜnice zdań, będą ze sobą rozmawiać. Nic juŜ nie mogło ich rozdzielić. Spojrzał z kolei na rodziców Shontelle, którzy pobłogosławili małŜeństwo córki bez Ŝadnych zastrzeŜeń. Ich córka go kochała. Obiecał sobie w duchu, Ŝe odwdzięczy się jej za tę miłość tysiąckrotnie. Kościół wypełnił się głębokim dźwiękiem organów. Luis mocniej przycisnął do siebie ramię Shontelle i ruszyli środkiem kościoła do wyjścia. Shontelle obdarzała gości promiennym uśmiechem. Olśniewała wszystkich, tak jak olśniła jego. Przy niej nie lękał się ciemności. Była jego słońcem, księŜycem i gwiazdami. Shontelle... jego Ŝona. ZwycięŜył.