Gérard deVillíers SAFARI W LA PAZ ORBITA Spółka z o.o. Warszawa 1991 Tytuł oryginału: Safari a La Paz Przekład: Zdzisław Janulewicz Projekt okładki: Z...
8 downloads
18 Views
1MB Size
Gérard deVillíers
SAFARI W LA PAZ
ORBITA Spółka z o.o. Warszawa 1991
Tytuł oryginału: Safari a La Paz Przekład: Zdzisław Janulewicz Projekt okładki: Zombie Sputnik Corp. Redaktor prowadzący: Taida Załuska-Szopa Redaktor: Barbara Nowak Redaktor techniczny: Kazimierz Uchmański © Copyright by Librairie Plon, 1972 © Copyright by Presses de la Cité, 1989 © Copyright for the Polish edition by „Orbita”, 1991 ISBN 83-7034-044-X ORBITA Spółka Wydawniczo-Poligraficzna z o.o. 00-251 Warszawa ul. Miodowa 10, tel. 635-14-77 do 79 Warszawa 1990 r. Oddano do składu w styczniu 1991 r. Druk ukończono w marcu 1991 r. Skład, druk i oprawa: Zakłady Graficzne w Pile, ul. Okrzei 5 Zam. 48/91
1
Nie zdejmując ręki z szyi wigonia, Frederic Sturm uniósł gło-
wę. Stara, biaława impala skręcała właśnie z prostej drogi, wzdłuż bagiennego brzegu jeziora Titicaca, w obsadzoną drzewami aleję, wiodącą do posiadłości. Niemiec zmarszczył brwi. Nie oczekiwał żadnej wizyty, nie lubił ani natrętów, ani ciekawskich. Mieszkając od dwudziestu z górą lat w Boliwii, nie narzekał na brak gościnności tuzina kolejnych rządów, zmieniających się w tym państwie. Jednak w jego sytuacji nie można było wykluczyć niemiłych niespodzianek... Starając się nie zwracać uwagi na samochód, Niemiec pieścił miękką sierść wigonia, rozczesując z przyjemnością czubkami palców jedwabiste runo. Zwierzę zadrżało z zadowolenia i obróciło łeb do właściciela. Don Federico szepnął mu po niemiecku coś łagodnie do ucha i pogłaskał brzuch zwierzaka w miejscu, gdzie sierść była najbardziej jedwabista, połyskująca. Już dawno temu przelał na wigonia resztki tkwiących w nim ludzkich uczuć. Przed dwoma laty myśliwi Aimaras* ‒ przynieśli mu ranne zwierzątko. Dał za nie sto pesos. Bardzo przywiązał się do niego. Zimą wigoń spał w pokoju i budził go liżąc zamaszyście. * Indianie żyjący na wyżynie Altiplano. 5
Don Federico nazwał go Kantuta ‒ imieniem bardzo czerwonych, przynoszących szczęście kwiatów, które rosną na Altiplano na wysokości czterech tysięcy metrów. W Boliwii wigonie należały już do rzadkości, głównie z powodu turystów uganiających się za kocami z ich delikatnej sierści. Przed rokiem Don Federico zwrócił się do prezydenta Boliwii, aby spowodował on uchwalenie ustawy chroniącej te zwierzęta. Boliwijczyk zapalił się do tego pomysłu. Niestety, kilka dni później wiozący go helikopter rozbił się nieszczęśliwie. Sabotaż był tak oczywisty, że aż trzeba było rozpocząć śledztwo... Lato, od września do maja, Kantuta spędzała w małej zagrodzie, tuż obok głównego budynku. Każdego ranka Niemiec szedł tam na blisko pół godziny, przemawiał do niej i pieścił nieskończenie długą szyję. Zwierzę spoglądało łagodnymi, kasztanowymi oczami i pocierało nozdrzami o jego dłoń. Następnie Don Federico odwiedzał swoje kurczęta. Z powodzeniem zajął się hodowlą kur, co przynosiło mu miliony pesos dochodu. Jego nazwisko budziło powszechny szacunek na obszarach ciągnących się aż do Limy. Rzadko jednak opuszczał swą posiadłość. Raz w tygodniu jechał do La Paz, zachodził do restauracji „Escudos” lub niemieckiego klubu na calle Bravo, by zjeść kopiastą porcję bawarskich parówek. Potem pił kawę w barze lotniska El Alto, leżącego na płaskowyżu górującym nad La Paz. Była to pora cotygodniowego lotu do Europy Boeinga Lufthansy. W nieco melancholijnym nastroju wracał swoim mercedesem 280, jedynym szaleństwem, na jakie sobie pozwolił, długą, pełną serpentyn i poprzecinaną mostkami kanałów drogą wiodącą do jeziora Titicaca. Jego posiadłość leżała niespełna dwa kilometry od jeziora, po prawej stronie drogi, przed wioską Huarina, i dochodziła do zbocza Andów. 6
Wszystko w niej było pełne uroku, mimo że leżała na wysokości czterech tysięcy metrów. Aby odseparować się od drogi, Don Federico kazał posadzić drzewa wokół domu. Z okna jego pokoju widok rozciągał się aż do Peru. Zgrzyt opon na żwirze dziedzińca zmusił go do podniesienia głowy. Impala stanęła. Poznał auto Friedricha, starego, niemieckiego Żyda, jedynego taksówkarza-cudzoziemca w La Paz. Na tylnym siedzeniu siedział nieznajomy brodacz w okularach. Don Federico ze zniecierpliwieniem poklepał łeb wigonia. Ich „flirt” dobiegł końca. Złośliwe języki w La Paz utrzymywały, iż wymagał od zwierzęcia podobnych usług, jakie Inkom świadczyły lamy... Starannie zamknął zagrodę. Obsesyjnie obawiał się, że Kantuta wymknie się i że zabije ją jakiś Aimara. W La Paz za skórę płacono dwieście pesos. Była to fortuna dla tych nieszczęsnych rybaków z jeziora Titicaca, pływających w łódkach ze słomy. Don Federico ruszył w stronę nieznajomego przybysza dziwacznym, rozchwianym krokiem. Nawet w czasach, gdy nosił czarny uniform Dywizji SS „Sepp Dietrich”, Obersturmbannführer Frederic Sturm nie mógł oduczyć się niedźwiedziego chodu. Z tego powodu oraz ze względu na siłę fizyczną nazywano go Grizzly. Ćwierć wieku później Don Federico nie stracił ani cala ze swego wzrostu. Często pływał w lodowatej wodzie jeziora Titicaca. Życie na powietrzu tak przybrązowiło i wygarbowało mu skórę, iż można było go wziąć za Aimara. Szaroniebieskie oczy zachowały dawny blask i twardość; czarne, zaczesane do tyłu włosy zjaśniały jedynie odrobinę. Wraz z upływem czasu nabrała wyrazistości blizna wijąca 7
się po lewej stronie nosa. Jak gdyby chciała mu przypomnieć wojenne czasy. To jednak było przeszłością. Rzeczywiście, Rosjanie wydali na niego wyrok śmierci, podobnie jak Jugosłowianie, Węgrzy i Włosi. Czy jednak mogło to mieć teraz jakiekolwiek znaczenie? Nie będą go przecież szukać w głębi Boliwii. Wykręcił im niezły numer, uciekając z Europy z żydowskim paszportem jakiegoś Jugosłowianina. Dostał go od kuzyna pracującego w IV biurze Sicherheitsdienst. Do roku 1951 był więc Wenceslawem Tuori, później, gdy minęło zagrożenie, powrócił do swego prawdziwego nazwiska i wystąpił o boliwijskie obywatelstwo. Nie myślał wracać do Europy. Pochodził z Lipska, miał teraz całą swoją rodzinę w Niemczech Wschodnich. Dla byłego pułkownika SS był to zupełnie inny świat. Drzwi samochodu otworzył postawny mężczyzna. Jego niechlujny przyodziewek kontrastował ze starannie odprasowanymi spodniami i koszulą Niemca. Przybysz miał na nogach kowbojskie buty z krótkimi cholewami, w które wpuszczone były końce nogawek wytartych dżinsów, oraz skórzaną kurtkę z futrzanym kołnierzem. Włosy opadały mu na ramiona, a długie wąsy zwisały po obu stronach ust. Odrobinę intelektualnego wyglądu nadawały mu okulary w metalowej oprawce. Zbliżył się do Don Federica, lecz nie podał mu ręki. Niemiec zmarszczył brwi ‒ hippisi przyprawiali go o mdłości. Przypominali mu Cyganów, których kiedyś wyłapywał i wysyłał do Auschwitz. Czegóż mógł chcieć od niego ten, tutaj? Przyjazd taksówką z La Paz kosztował najmniej dwadzieścia pięć dolarów, musiał więc mieć jakąś sprawę. ‒ Buenos dias ‒ powiedział jednak grzecznie. ‒ Que quieres, Señor! 8
Mówił świetnie po hiszpańsku, a także w aimara ‒ narzeczu cholos* z Altiplano. * Indianie.
Kołysząc ramionami nieznajomy spojrzał wrogo. ‒ Czy Frederic Sturm to pan? Jego hiszpański był gardłowy. Nie powiedział „Don Federico”, tak jak z szacunkiem robili to Boliwijczycy. Były esesman, stojąc nieruchomo jak menhir, walczył z chęcią przepędzenia kopniakiem tego intruza. Obcowanie z Latynosami nauczyło go jednak dyplomacji. Poza tym, mając paszport boliwijski, nie obawiał się niczego. ‒ Tak ‒ odpowiedział. ‒ Czym mogę służyć? Młody człowiek ‒ Sturm ocenił go pomimo jego długich wąsów na mniej niż trzydzieści lat ‒ spojrzał z wyraźnym obrzydzeniem. ‒ Czy jest pan byłym pułkownikiem SS? Niemiec głęboko zaczerpnął powietrza. ‒ Daję panu minutę na powiedzenie, czego pan chce. Po jej upływie kopniakiem wsadzę pana do taksówki... Przybysz ukazał wielkie, żółte zęby w ironicznym uśmiechu. ‒ Nazywam się Jim Douglas ‒ powiedział. ‒ Jestem studentem Massachussets Institute of Technology. Obecnie uczę języka angielskiego w La Paz. Pracuję również dla pisma „Ramparts”. Słyszał pan o nim? ‒ Niewiele. Don Federico wiedział, że było to lewicujące pismo amerykańskie, którego rewelacje wstrząsały od czasu do czasu establishmentem USA. Redagowali je młodzi idealiści i lewicowcy, z których jeden stał właśnie przed nim. 9
‒ Piszę artykuł o zbrodniarzach wojennych, którzy pracowali i pracują dla CIA ‒ powiedział powoli Jim Douglas. Niemiec stał nieruchomo. Rzucił kątem oka na starego Friedricha drzemiącego na kierownicy. Co to za heca? ‒ Nigdy nie pracowałem dla CIA ‒ powiedział. Brodacz nie dał zbić się z tropu. Mocno stojąc na nogach, spoglądał na gospodarstwo. Nie patrząc na Don Federica, powiedział: ‒ O panu nic nie wiem, ale Klaus Heinkel pracował, czyż nie? Niemiec lekko wzruszył ramionami. ‒ Nie znam Klausa Heinkela i czy w związku z powyższym mógłbym, łaskawco, prosić, aby spieprzał pan z mojej posiadłości? Ironizując, starał się nadać temu pytaniu ozdobną, kastylijską formę. Oczy Jima Douglasa błysnęły. Zbliżył się do Niemca i złośliwie zareplikował: ‒ To może pan zna Klausa Mullera, co? Klaus Heinkel używa bowiem również tego nazwiska. Nie dając czasu na odpowiedź, ciągnął dalej: ‒ Pan kłamie, Herr Sturm. Pan zna Klausa Heinkela i on tutaj jest. Nie przyjechałem przypadkowo. Chcę z nim porozmawiać. Jeśli opowie mi o usługach wykonanych dla CIA w latach 1945-1951, nie ujawnię, gdzie przebywa. W przeciwnym razie odjeżdżam do La Paz i postaram się zainteresować tą sprawą zagranicznych korespondentów i niektóre ambasady. Obiecuję panu, że tak wspaniałego skandalu nie było jeszcze w Boliwii. Nawet panu, Don Federico, nie uda się tego zatuszować. Dziesiątki milionów ludzi na całym świecie oczekują z niecierpliwością na odnalezienie Klausa Heinkela. I wszyscy stawiają sobie pytanie: jak to możliwe, że są jeszcze tacy, którzy ukrywają tego wyrzutka?... 10
Mówiąc to, wymachiwał energicznie palcem przed oczami rozmówcy. Szaroniebieskie oczy Niemca pociemniały. Ten idealistycznie gadający pętak napawał go obrzydzeniem. Z takimi ludźmi nie sposób było dyskutować. Cóż naprawdę mógł wiedzieć? Gazety całego świata pisały o Klausie Heinkelu vel Mullerze. Dwa tygodnie wcześniej liczne dzienniki ujawniły fakt, że spokojny boliwijski obywatel Klaus Muller to w rzeczywistości Obersturmführer SS Klaus Heinkel, poszukiwany zbrodniarz wojenny. Za przestępstwa o szczególnym okrucieństwie skazany na karę śmierci w czterech krajach, w tym we Francji i Holandii. Jego wyczyny w Gestapo były okrutniejsze od działalności Adolfa Eichmanna; ten ostatni wydawał się łagodnym i bezbronnym biurokratą. Nagle opinia publiczna większości cywilizowanych krajów świata wybuchła, żądając od Boliwii wydania Klausa Heinkela w ręce sprawiedliwości. Pomimo braku zainteresowania Boliwijczyków sprawami reszty świata niewydanie go przysporzyłoby wielu kłopotów. Sytuacja była dla nich bardzo przykra. Klaus Heinkel bowiem, będąc obywatelem boliwijskim ‒ Klausem Mullerem ‒ miał wielu przyjaciół w La Paz. Dzięki Bogu, w momencie gdy wrzawa międzynarodowej opinii publicznej sięgnęła zenitu, co bardzo drażniło boliwijskie uszy, Klaus Muller zniknął w sposób graniczący z cudem. Uwolniło to sumienie Boliwijczyków od ciężkiego brzemienia. Mieli też trochę czasu na wykazanie, że nie istniały dowody stwierdzające, iż Klaus Heinkel ‒ oprawca ‒ jest dobrodusznym Klausem Mullerem. Aby dać wyraz swej dobrej woli, przyrzekli, że gdyby to miało okazać się prawdą, natychmiast wydadzą łotra w ręce domagających się rozstrzelania go lub powieszenia. 11
Pod warunkiem, oczywiście, że uda się go schwytać. Ze względu na panujący w Boliwii bałagan i nieszczelność granic, mogło to potrwać i ćwierć wieku... Do tej pory cała ta historia najprawdopodobniej przeszłaby w zapomnienie. Tylko przypadkowe ujawnienie Klausa Heinkela mogło zmienić bieg wydarzeń. Don Federico odwrócił się i napotkał łagodne spojrzenie wigonia. Jak uwolnić się, nie wywołując skandalu, od tego głupka, który sprawiał wrażenie nieźle poinformowanego? Uspokajająco przygładził dłonią włosy i pojednawczym tonem powiedział: ‒ Nie wiem, kto panu udzielił informacji, ale zaszła jakaś pomyłka. Tutaj nie ma Klausa Heinkela. Niewykluczone, że opuścił kraj. Jim Douglas nawet nie drgnął. ‒ Kłamie pan, Herr Sturm ‒ powtórzył. ‒ Heinkel przebywa w pańskiej posiadłości. Ja to wyjawię w „Rampartsie”, a wcześniej w niektórych konsulatach i ambasadach w La Paz. Wie pan dobrze, że nie mógł wyjechać. Takiego łotra nie wpuszczą do siebie nawet Peruwiańczycy. Gwałtowny oddech towarzyszący jego emocjom spowodował, że okulary zaszły parą. Zbliżył się i pryskając śliną, kontynuował: ‒ On jest bardzo kłopotliwy, za bardzo na świeczniku, ściga go cały świat. Podobno izraelskie komando przybyło do La Paz. Jeśli ich poinformuję, przyjdą do pana. Zabiją go, a pana razem z nim, Herr Sturm... Niemiec przyglądał się swemu rozmówcy zdumiony tym wybuchem nienawiści. W 1945 roku Jim Douglas mógł mieć dwa lub trzy lata, teraz przemawiał jak izraelski prokurator. 12
‒ W czym panu zawinił Klaus Heinkel? ‒ zapytał bezwiednie. ‒ Nic panu przecież nie zrobił. Młody Amerykanin pokiwał z politowaniem głową. ‒ Mam gdzieś Klausa Heinkela. Chcemy jedynie dowieść, że CIA posługuje się mordercami i innymi pigs w rodzaju tego starego hitlerowca, chcąc wywołać falę nazizmu w Ameryce. ‒ To pański problem ‒ rzekł Don Federico. ‒ Ja nie mam panu nic do powiedzenia. Jim Douglas wzruszył ramionami. ‒ OK, Herr Sturm. Wracam do La Paz. Wkrótce usłyszy pan o mnie. Podszedł do taksówki i otworzył drzwi. Frederic Sturm uspokojony patrzył na niego. To co ten głupek mógł naopowiadać, nie miało żadnego znaczenia. I tak uwierzą tylko jemu ‒ Don Federicowi ‒ wybitnemu obywatelowi Boliwii, bezkrytycznie popierającemu sto osiemdziesiąty czwarty rząd w tym kraju cieszącym się od stu pięćdziesięciu czterech lat niepodległością. Gdy Jim Douglas wchodził do impali, otworzyły się drzwi mieszkania. Niemiec poczuł nadciągającą katastrofę. Chciał krzyknąć, ale nie starczyło już czasu. Na progu drzwi pojawiła się kobieta i z zaciekawieniem spojrzała na samochód stojący na podwórzu. Bardzo ciemna brunetka w obcisłej, czarnej sukience z kwadratowym dekoltem. Przypominała Raquel Welsh. Amerykanin wyskoczył z taksówki jak diabeł z pudełka i wielkimi susami pognał w jej kierunku. ‒ Monika Izquierdo? Kobieta drgnęła gwałtownie i natychmiast zniknęła, zatrzaskując drzwi. Frederic Sturm zaklął przez zęby. Idiotka! Jim Douglas powracał promieniejący radością. Zatrzymał się przed Sturmem i pełnym 13
ironii, triumfującym głosem zapytał: ‒ Czy nadal jest pan przekonany, że nikt mi nie uwierzy? Zwłaszcza gdy całe La Paz wie, że Doña Monika jest kochanką Klausa Mullera-Heinkela i że zniknęła w tym samym czasie, co on... ‒ Niech pan poczeka ‒ rzekł gwałtownie Frederic Sturm. Niemiec opanował wściekłość, jedynie jego oczy nieco pociemniały, a blizna na nosie stała się wyraźniejsza. Jim Douglas pochylił głowę. ‒ Zdecydował się pan wreszcie na zorganizowanie mi spotkania z Klausem Heinkelem? Proszę się pospieszyć, inaczej wracam do La Paz. ‒ Niech pan wejdzie na chwilę. *** Ogromne, czarne oczy Moniki z niepokojącą intensywnością wpatrzone były w Jima Douglasa. Z bliska młoda kobieta była jeszcze piękniejsza. Miała delikatne rysy twarzy i lekko zadarty nos. Niewielka domieszka krwi indiańskiej nadawała jej ciału cudowny, matowy odcień. Wysmukłe ręce zakończone były długimi i wypielęgnowanymi paznokciami, dziwnie nie pasującymi do scenerii tej posiadłości na końcu świata. Jim Douglas nie mógł oderwać oczu od górnej części sukienki uszytej z zupełnie przezroczystego tiulu. Materiał przylegał do wspaniałych piersi. ‒ Bardzo pana proszę ‒ powiedziała Boliwijka ‒ nie chcę, aby Klausowi stało się coś złego. Głęboko westchnęła, co jeszcze bardziej uwydatniło jej biust. Młody Amerykanin nie bardzo wiedział, gdzie się podziać. Przyjechał w poszukiwaniu potwora, a miał tuż przed sobą cudowną kobietę, bliską nerwowego załamania. 14
W jaki sposób taki typek jak Heinkel ‒ mały, łysy, z pomarszczonym czołem i wielkim nochalem ‒ takie nic, mógł mieć równie urodziwą kochankę? Don Federico, który wprowadził go do biblioteki, natychmiast gdzieś przepadł. Wkrótce potem nadeszła ta młoda niewiasta. ‒ To łotr ‒ powiedział ‒ ale ja nic mu nie zrobię. To nie jest moja sprawa. Zrobiła krok w jego stronę. Pomimo prostego uczesania zakrywającego skronie była niesamowicie pociągająca w tych tiulach przypominających pajęczynę. Usta miała lekko rozchylone. Jim poszukał jej wzroku. I znów ujrzał wyłaniający się z przerażenia niepokojący błysk ‒ mieszaninę tęsknego rozmarzenia i determinacji. Cicho powtórzyła: ‒ Bardzo proszę, aby nikomu nie mówić, gdzie przebywa Klaus. Jeżeli pan to uczyni, przyjdą go zabić. To jakaś straszna pomyłka, on niczego nie zrobił. Była tak blisko, że czuł jej ciepły oddech i zapach. Usztywniony i zakłopotany wyczuwał w jej zachowaniu jeszcze coś oprócz widocznego lęku i cierpienia. ‒ To straszny drań ‒ wykrztusił z głębokim przekonaniem. ‒ Czytałem o jego wyczynach. Kiedyś jakiejś Holenderce, wymuszając zeznania, zerwał skórę z twarzy. Jak pani może kochać kogoś takiego? Monika Izquierdo milcząc potrząsnęła głową. Nagle zbliżyła się do Jima. Musnęła ustami jego ucho. ‒ Proszę, niech pan nic nie ujawnia ‒ powtórzyła ‒ niech pan nie ujawnia, zrobię wszystko, co pan zechce. Przezroczysty tiul dotykał skórzanej kurtki. Amerykanin spuścił wzrok i pod lekkim materiałem dostrzegł jej piersi sterczące dumnie 15
i prowokująco. Jego spojrzenie powędrowało w górę i utonęło w ogromnych, czarnych oczach. To co w nich dojrzał, oszołomiło go: Doña Monika rzeczywiście miała na niego ochotę. W tej samej chwili przylgnęła do niego biodrami. Nie miała w sobie nic z usztywnienia wyrachowanej kobiety, starającej się uzyskać przychylność nieznajomego mężczyzny. Zachowywała się jak stęskniona samica wabiąca samca. Gwałtowna fala pożądania przeszyła mu brzuch. Zdołał jednak oderwać się od niej. To było zbyt niewiarygodne, aby było prawdą. Ta kobieta chciała mu się oddać, by ratować innego. ‒ Jeżeli zgodzi się odpowiedzieć na moje pytania ‒ rzekł łamiącym się głosem ‒ przysięgam, że nie powiem, gdzie jest. Monika Izquierdo załamała ręce. Niepokojący blask jej oczu nagle zamienił się w widoczną panikę. ‒ Nie może tego zrobić ‒ zaszlochała ‒ nigdy nie pracował dla CIA... To naiwne wyznanie zdenerwowało Amerykanina. Nagle zaczęło mu się spieszyć, by stąd wyjść, znaleźć się pod czystym, andyjskim niebem. Ci ludzie budzili w nim obrzydzenie. Biblioteka Don Federica znajdowała się w pomieszczeniu wyłożonym ciemną boazerią. Stały tam mahoniowe biurko i głębokie fotele. Na ścianie wisiał sprzęt do wspinaczki. Andy z godnością zastępowały bawarskie Alpy. Jim Douglas wielkimi krokami ruszył w stronę drzwi. Zrozumiawszy, że odchodzi, Monika krzyknęła: ‒ Don Federico! Drzwi otworzyły się tak gwałtownie, że jedno z ich skrzydeł nieomal uderzyło Amerykanina w twarz. Stał na wprost Niemca blokującego przejście. Szaroniebieskie oczy spokojnie popatrzyły na kobietę i Douglasa. Z pewnością cały czas był za drzwiami. 16
‒ O co chodzi? Głos miał spokojny i lodowaty. Stał wyprostowany, mierząc oczami Jima Douglasa tak, jak to pewnie robił przed trzydziestu laty z rosyjskimi jeńcami. Monika westchnęła. ‒ Nie chce mnie zrozumieć ‒ szepnęła. Niemiec wzruszył obojętnie ramionami. ‒ Moja droga, skoro nie możemy przekonać tego młodego człowieka, że się myli, niech idzie i opowiada, co chce. To jest demokratyczny kraj, nicht war? Niedostrzegalna ironia ostatnich słów nie dotarła do Moniki Izquierdo. Spojrzała na Don Federica jak na kogoś, kto stracił rozum. Właśnie odsuwał się od drzwi, by przepuścić Jima Douglasa. Ten ruszył nieswój naprzód. Nie oczekiwał tak niemiłego przedstawienia. On ‒ zawodowy agitator ‒ dał się nabrać na babskie biadolenie. Przeszedł obok Don Federica i przystanął na chwilę na progu, aby powiedzieć do widzenia. Dostrzegł coś, co go zaszokowało. Z drugiej strony korytarza, przez otwarte drzwi, widać było dziedziniec. Pusty. Taksówka, którą przyjechał, zniknęła. W ferworze dyskusji nie usłyszał, kiedy odjeżdżała. Dlaczego kierowca zostawił go, nie żądając nawet zapłaty? Odwrócił głowę, aby zapytać, co się stało. Przez ułamek sekundy na siatkówce jego oczu utrwaliła się nieprawdopodobna scena: Monika z wielkimi ze strachu oczami zasłaniała usta dłonią, Frederic Sturm trzymał nad głową krótki, góralski toporek. Amerykanin zawył, gdy szerokie ostrze wbiło mu się w czaszkę powyżej skroni, na głębokość siedmiu centymetrów. Nie upadł jednak. Rzucony siłą uderzenia na ścianę, pozostał w 17
bezruchu. Machinalnie dotknął głowy. Opuścił rękę i z niedowierzaniem spojrzał na krew i strzępy mózgu. W jaki sposób jego mózg mógł jeszcze funkcjonować? Później poczuł ból, świdrujący i bezlitosny. Przed oczami wszystko zaczęło się zamazywać. Spadły mu okulary. Dojrzał jeszcze ogromną, zbliżającą się sylwetkę Frederica Sturma i uniesiony toporek. Wyciągnął ramiona w obronnym geście i krzyknął z całej siły płuc. Zabijano go. Stal rozłupała czaszkę jak łupinę orzecha. Tym razem zwalił się bezwładnie, niczego już więcej nie czując. *** Szeroka plama krwi rozciągała się na szarym dywanie. Don Federico odciągnął do kąta ciało Jima Douglasa. Automatycznym ruchem wziął ze stoliczka butelkę koniaku Hennessy i wprost z niej potężnie pociągnął. Potem opadł na jeden z foteli. Był kompletnie wyczerpany. Od dawna już nie uczestniczył w tego typu akcjach z użyciem przemocy. Wstrząsnął nim dreszcz, spowodowany wypitym alkoholem. Monika Izquierdo stała oparta o biurko i konwulsyjnie płakała, wyłamując sobie ręce. Był to jedyny hałas słyszalny w domu. Służący cholos, mając się na baczności, nie zainteresowali się tym, co zaszło. Don Federico osobiście odesłał starego Friedricha. Zapłacił mu pięćdziesiąt dolarów. Powiedział, że zatrzymuje gościa na obiad. Natomiast Klaus Heinkel z pewnością spał. Nigdy nie przyzwyczaił się do wysokości i cierpiał na potworną bezsenność wywołaną soroche ‒ chorobą wysokogórską. Zasypiał dopiero nad ranem i budził się o trzeciej. Don Federico zaklął przez zęby. Co za cholerny pasztet! W przypływie wściekłości poderwał się z fotela. Jednym susem znalazł się przy kobiecie. 18
Chwycił ją mocno za oba nadgarstki i mocno potrząsnął. ‒ Idiotka! Prosiłem panią, aby nie pokazywać się na zewnątrz. Monika zaszlochała jeszcze głośniej. ‒ Nie zauważyłam, że ktoś tam jest ‒ wyjęczała. ‒ Miałam już dosyć tego zamknięcia. Proszę mnie puścić. Usiłując się wyswobodzić oparła się o niego udami, brzuchem i piersią. Don Federico poczuł, jak wstrząsnęło nim straszliwe pożądanie. Puścił ręce kobiety i położył swoje na jej biodrach. Przycisnął ją mocno. Przerażona, podniosła głowę. Poraził ją wyraz jego jasnych oczu. Biło z nich zwierzęce, okrutne pożądanie. Monika chciała się wyrwać. Nigdy dotąd elegancki Don Federico nie próbował się do niej zalecać. Nie zauważyła żadnych dwuznacznych gestów. Teraz zdała sobie sprawę, że nic o nim nie wie; przed chwilą, na jej oczach zabił człowieka. Zaczęła odpychać go, ale ręce Sturma nie wypuściły zdobyczy. Wręcz przeciwnie. Mocno przycisnął ją do swego szczupłego i twardego ciała. Natychmiast poczuła, jak na nią reagował. Zaczerwieniła się i... nieoczekiwanie zaczęło ogarniać ją rozmarzenie. Don Federico uśmiechnął się. ‒ To prawda, co mówił ten młody głupek, jesteś bardzo ładna Moniko... Nigdy jeszcze nie mówił do niej „ty”. Zdjął ręce z bioder i poprzez czarny tiul końcami palców pieścił jej piersi, przyglądając się łakomie. Subtelny caballero zmienił się w pełnego pożądania samca, górującego nad nią o dobre dwadzieścia centymetrów. Przyciskając ją do brzegu biurka, znęcał się nad jej piersiami. Monika, zachowując zimną krew, prawie spokojnym głosem powiedziała: 19
‒ Proszę mnie puścić, Don Federico, trzeba coś zrobić z ciałem tego człowieka. ‒ Może poczekać ‒ zimno odparł Niemiec. Im dłużej ją do siebie przyciskał, tym bardziej rosło w nim pożądanie. Miewał krótkie przygody ze striptizerkami z „Maracaibo” w La Paz lub z kurwami w Limie. Cóż to jednak za porównanie z tą szykowną kobietą, którą obejmował ‒ piękną, młodą i zmysłową... Powodowany nieodpartym impulsem, położył lewą rękę na prawej nodze Moniki. Poczuł dreszcz, który przeszył go w chwili, gdy końcami palców dotknął czarnych rajstop. Wolno posuwał się ku górze, po krzywiźnie uda, podciągając jednocześnie sukienkę. Monika gwałtownie podskoczyła, czując, jak jego palce muskają ją przez cienki nylon. Jej dobre wychowanie wzięło górę nad zmysłowością. Prawa ręka spoliczkowała Niemca. ‒ Schweineren* * Świństwo.
Don Federico puścił ją nagle i z całej siły uderzył dwa razy w twarz. Stała ogłuszona, przytłoczona bólem i przerażeniem, z oczami pełnymi łez. Złapał ją za gardło. ‒ Jeżeli zrobisz to jeszcze raz ‒ mruknął ‒ zabiję cię jak tamtego. Przerażona, opuściła głowę. Nigdy by nie pomyślała, że gospodarz może ją tak potraktować. Klaus zawsze przedstawiał go jako jednego ze swych najlepszych przyjaciół. Jednocześnie czuła, że gdyby ją całował, zamiast miętosić jak ostatni cham, to pewnie by uległa. Postępował zupełnie inaczej niż Klaus... Poprzez łzy ujrzała błyszczące, zimne oczy Don Federica. Zmieszana, spuściła wzrok. Niemiec spokojnie odpiął pasek sukienki. 20
Oddech miał krótki i gorący. Poczuła, że puścił jej szyję, stała jak zahipnotyzowana. Ręka, która przedtem ją dusiła, wpełzła pod koronkową sukienkę, chwyciła rajstopy na wysokości talii i ściągnęła w dół. Grube paluchy z wściekłością rozszarpały rajstopy, których strzępy groteskowo opadły do kostek nóg. Gdy palce dotknęły ciała Moniki, zadrżała i ze wstydu przeszły ją dreszcze. Jak zwykle, jej zły duch obezwładnił ją. Kiedy Don Federico odsłonił brzuch kobiety, podciągając sukienkę aż do pasa, po raz ostatni spróbowała się wyrwać. Wykręcił jej ręce w nadgarstkach i pochylił się ku niej. Biegnąca wzdłuż nosa blizna przypominała teraz diabelską błyskawicę. ‒ Jeżeli krzykniesz ‒ rzekł z pogróżką ‒ wyrzucę was stąd razem. Poczuła, że mówi prawdę. Zrezygnowała i posłuszna pozwoliła poprowadzić się do tyłu, na twardy blat biurka. Poczuła na sobie ciężar Don Federica. Jak na sześćdziesięcioletniego mężczyznę był nadzwyczaj żwawy. Wziął ją jednym pchnięciem, nie zwlekając ani chwili. Pomrukiwał z zadowolenia. Krzyknęła cicho, przeszyta przenikliwym bólem. Zamknęła oczy, starając się go znieść. Przelotnie pomyślała o Klausie śpiącym na pierwszym piętrze... Don Federico wygiął ją z wigorem i zachłannością młodego ogiera. Nie zwracał uwagi na jej doznania. Monika poczuła nagle, że traci panowanie nad sobą. Fala gorąca w okolicach serca zmieniła się w targającą nią gwałtowną żądzę, zalewającą całe ciało. Ręce puściły biurko, unosząc się ku piersi mężczyzny i chwytając za koszulę. Prawie niedosłyszalnie wyszeptała: ‒ Powoli, powoli... 21
Niemiec chyba nie usłyszał. Wsunąwszy ręce pod biodra kobiety, zwalił się na nią, uderzając jak młotem, jak gdyby chciał ją zmiażdżyć między sobą a biurkiem. Nagle, w jednej chwili, również i ona zaczęła, jak spuszczone z łańcucha zwierzę, jęczeć i dyszeć. Gwałtownie ruszającymi się rękoma zrzuciła z biurka kałamarz i zdjęcia w ramkach. Don Federico nie zwrócił na to uwagi. Drzwi uchyliły się bezszelestnie. Ukazała się w nich pomarszczona twarz starej Indianki, którą zwabił hałas. Obojętnym spojrzeniem omiotła wnętrze i szybko zamknęła drzwi. Don Federico zamarł w bezruchu. Oderwał się od kobiety i stał nieruchomo. Serce biło mu jak szalone, oddech miał krótki. Jego oczy nie wyrażały niczego. Nie patrząc na Monikę Izquierdo, zaczął jak automat poprawiać na sobie ubranie. Kobieta również podniosła się z wolna. W tym momencie ktoś zapukał do drzwi biura. Don Federico podskoczył i zapytał po niemiecku: ‒ Was ist das! ‒ Klaus. ‒ Ein Moment. Jego spojrzenie z fotograficzną dokładnością utrwaliło strzępy czarnego nylonu walającego się po podłodze, Monikę, zaczerwienioną i potarganą, z resztkami rajstop na kostkach, biurko, jakby przeszedł przez nie huragan, i wreszcie trupa Jima Douglasa leżącego koło stolika, w ogromnej kałuży krwi. ‒ Zdejmij rajstopy ‒ rzekł cicho. ‒ Nie zapomnij, co cię czeka, jeśli coś powiesz. *** Najpierw Klaus Heinkel zobaczył trupa i krew. Monika Izquierdo, oparta o biurko, paliła nerwowo papierosa. Jej oczy błyszczały od łez. Klaus spojrzał na nią przelotnie, co powiększyło tylko 22
jej upokorzenie. Tak bardzo się bał, że nawet nie zauważył, w jakim była stanie. ‒ Co się stało? ‒ zapytał. ‒ Kto to jest? Układając rzeczy na biurku, Don Federico opowiedział po niemiecku o wizycie Jima Douglasa. Klaus słuchał w skupieniu. Był wzrostu Moniki, prawie zupełnie łysy. Miał za długi nos, drobne usta i ptasie, bez wyrazu, okrągłe oczy. A jednak Monika odkryła dzięki niemu, że kobieta może osiągnąć zadowolenie z pozbawionym wdzięku mężczyzną, którego atrybut męskości mógł być wzorem hojności natury. Nienasycony apetyt Klausa na jej ciało satysfakcjonował ją. Dopiero z nim, po raz pierwszy od swego ślubu z niziutkim Pedrem Izquierdem, nabrała chęci do życia. Gdy trzeba było podjąć decyzję o wyjeździe, aby ukryć się, nie wahała się ani chwili. Klaus Heinkel przykucnął obok Amerykanina. Obrócił ciało. Strumyczki krwi płynęły z uszu. Twarz wyglądała jak wyrzeźbiona w gipsie. Po śmierci jedna brew uniosła się w górę. Wyglądało to tak, jakby puszczał oko. Przeczyła temu jednak strużka krwawej śliny, znikająca w okolicy szyi. Niemiec przeszukał go szybko i zabrał portfel. Don Federico przyglądał się w zamyśleniu. Niezbyt lubił tego małego, łysego człowieczka. Nie mógł jednak pozostawić go samemu sobie, nawet gdyby bardzo tego pragnął. Frederic Sturm miał bowiem obowiązki i powiązania z ludźmi dużo wyżej postawionymi niż ten mały gad. Wtargnięcie młodego Amerykanina sprawiło sporo kłopotów. Niemiec okrążył biurko i przysunął do siebie telefon. Z La Paz nie było automatycznego połączenia. ‒ Poproszę La Paz, numer 734 916 ‒ poprosił telefonistkę. ‒ Z majorem Hugonem Gomezem. Będzie mówił Frederic Sturm. ‒ Odłożył słuchawkę. Monika Izquierdo starała się powstrzymać drżenie, 23
pociągając nerwowo papierosa. Palił ją brzuch i wstydziła się siebie. Cały czas obawiała się, że Klaus, bardzo drobiazgowy zazwyczaj, zapyta, dlaczego nie ma rajstop. Ale popatrzył tylko na nią z niechęcią: ‒ To wszystko wydarzyło się z twojej winy ‒ powiedział ze złością. ‒ Nie powinienem cię zabierać. ‒ Wybacz, proszę ‒ poprosiła pokornie. Szukała spojrzenia kochanka tak, jakby chciała wzrokiem przekazać, co przed chwilą przeżyła. Klaus myślami był jednak bardzo daleko. Za to Don Federico przyszedł jej w sukurs, mówiąc rubasznie: ‒ Nie bądź taki zawzięty, Klaus. Skąd ona mogła wiedzieć. Może to się szczęśliwie zakończy dla nas wszystkich. Klaus Heinkel nie odpowiedział. Przyglądał się w milczeniu wielkiej plamie tam, gdzie upadł Jim Douglas. Dawno już nie widział świeżej krwi. Ten obraz wywołał wspomnienia. Wspomnienia, o których wolałby zapomnieć.
2
James Nicholson zbliżył się do wyjścia numer 8, gdzie oczeki-
wali pasażerowie rejsu 955 Scandinavian Airlines do: Rio de Janeiro, Montevideo, Buenos Aires i Santiago de Chile. Człowiek, którego szukał, powinien gdzieś tam się znajdować. Spojrzał na podróżnych siedzących w fotelach i wyłowił wzrokiem jasnowłosego mężczyznę, z oczami ukrytymi za ciemnymi okularami. Wyglądał bardzo elegancko w garniturze z ciemnej alpaki. Obok stała teczka dyplomatka. Na serdecznym palcu lewej ręki nieznajomego Nicholson dojrzał sygnet opatrzony herbem. Nabrał pewności, że ma do czynienia z Jego Wysokością, księciem Malkiem, który podobnie jak on był agentem Central Intelligence Agency. Pracowali jednak w innych sekcjach. Nicholson spędzał osiem godzin dziennie w swoim biurze w Frankfurcie, w Niemczech, walcząc z komputerem uaktualniającym kartotekę wszystkich byłych i aktualnych współpracowników CIA w tym kraju. Książę Malko ‒ agent zatrudniany do zadań specjalnych Wydziału Planowania ‒ zajmował się „czarnymi” operacjami Company, do których przyznawano się jedynie po złapaniu na gorącym uczynku. James Nicholson przyjrzał się więc z ciekawością temu człowiekowi. Nieczęsto zdarzało mu się oglądać tego rodzaju ludzi. ‒ Książę Malko Linge? 25
Malko uniósł głowę. Rude wąsy i tweedowe ubranie nadawały Nicholsonowi wygląd pułkownika armii hinduskiej. Tak jak to było ustalone, miał w butonierce kwiat koloru malwy, a w ręce kopertę z żółtego pergaminu. ‒ Oczekiwałem pana ‒ powiedział Malko ‒ obawiałem się, aby pański rejs nie miał spóźnienia. Za dwadzieścia minut odlatujemy. ‒ Chodźmy do baru ‒ zaproponował Amerykanin. W cichym kącie znaleźli mały stolik. Malko zamówił kieliszek wódki Stolicznaja, jego partner jedną whisky J and B. W Boliwii wódka musiała być równie rzadka jak powietrze... James Nicholson przesunął kopertę na stoliku i powiedział zwyczajnym głosem: ‒ Oto kompletne dane Klausa Heinkela vel Klausa Mullera. Wraz z odciskami palców. Malko wziął kopertę. Wydało mu się dziwne, że wyciąga się go z zamku tylko po to, aby zawiózł do Boliwii odciski palców. La Paz znajdowało się na końcu świata i na wysokości czterech tysięcy dwustu metrów, ale istniał chyba jednak jakiś kontakt z ambasadą USA. Podano mu wódkę. Umoczył usta w zamrożonym, mocnym trunku. ‒ Dużo tu ciekawych rzeczy? ‒ zapytał poklepując kopertę. James Nicholson pogładził okalający usta wąsik. ‒ Jedna w szczególności. Odciski palców Klausa Heinkela. Mamy je tylko my. Archiwa Gestapo i SS zostały zniszczone. Kiedy nasze służby wywiadowcze zatrzymały Klausa Heinkela w 1945 roku, nazywał się jeszcze Klaus Heinkel i był w Gestapo. Człowiek, który nosi dzisiaj nazwisko Klaus Muller ma takie same odciski palców. Świadczy to o tym, że wystąpił o obywatelstwo boliwijskie 26
podając fałszywe dane. Tak więc Boliwijczycy mogą go wydalić... Malko w zamyśleniu bawił się kopertą. Tak jak wszyscy, znał historię Klausa Heinkela z gazet. ‒ Ten Heinkel ‒ zapytał ‒ kim jest naprawdę? James Nicholson wykrzywił twarz z obrzydzeniem. ‒ Sadystyczne bydlę, zwierzak. Tam, wewnątrz, jest część jego rodowodu. Własnoręcznie zabił około trzysta osób. Szczególnie lubił wyżywać się na Żydówkach. Jedną, lancetem, kawałek po kawałku, żywcem obłupił ze skóry. Od jej wrzasku oszalał ksiądz zamknięty w sąsiedniej celi. Heinkel torturował również dzieci i katolickich księży. Ma wyrok śmierci we Francji i Holandii, nie mówiąc już o Izraelu. Obrzydzenie zmusiło Malka do odstawienia kieliszka. ‒ Ale jak mu się do tej pory udawało wywinąć? ‒ Chroniliśmy go ‒ szczerze odparł Nicholson. ‒ Kiedy ludzie z OSS zatrzymali go w 1945, ratując się, dał im listę wszystkich agentów Gestapo w krajach, w których „pracował”. Od tamtej pory działali dla nas. Następnie, gdy w 1947 powstała Agencja, odnaleźliśmy go. Był wielokrotnie wykorzystywany przez Wydział Planowania w misjach w Niemczech Wschodnich. W nagrodę dostał fałszywe dokumenty iw 1951 roku został wydalony. Nie myślano wtedy, że kiedykolwiek jeszcze się przyda. ‒ Potem, w Boliwii, ponownie rozpoczął służbę. Przez jakiś czas niezbyt chętnie byliśmy tam widziani. Klaus Heinkel dużo dla nas zrobił. Bogu dzięki, rząd później się zmienił. Teraz jesteśmy bardzo lubiani. Klaus Heinkel nie jest nam więcej potrzebny, a na dodatek stał się zbyt widoczny... Spokojny cynizm rozmówcy wprawił Malka w osłupienie Nicholson wiedział chyba, że do tajnych służb nie przyjmowano dzieci z chóru... 27
Cała ta historia nie była do końca jasna: ‒ Ale dlaczego nie oddano jego akt bezpośrednio Francuzom lub Izraelczykom? Nie musiałbym jechać do Boliwii... James Nicholson uśmiechnął się pod wąsem. ‒ To jest bardziej skomplikowane, niż się wydaje. Przede wszystkim Boliwijczycy są nadzwyczaj podejrzliwi. Nie zmienia tego fakt utopienia w tym gównianym kraju osiemnastu milionów dolarów. Aby nam to wynagrodzić, znacjonalizowali Gulf Oil! Gdybyśmy oddali im te odciski, oni decydowaliby, co z nimi zrobić. ‒ Nie sądzi pan chyba, iż uwierzę, że Company nie ma tam swojego człowieka? Dlaczego ja mam tam jechać? Nicholson ponownie się uśmiechnął: ‒ Wie pan dobrze, że często lewa ręka Najwyższego nie wie, co robi prawa. Wydaje się, że Company jest w dobrych, bardzo dobrych stosunkach z Boliwijczykami. Byłoby to więc dla nich przykre. Lepszy w tej sytuacji jest ktoś z zewnątrz. Jak pan. Malko dopił wódkę jednym haustem. Ta sprawa śmierdziała... ‒ Aby wiedział pan wszystko ‒ szepnął James Nicholson ‒ Wydział Planowania był raczej przeciwny ujawnieniu tych dokumentów... ‒ Ależ, ja jestem z Wydziału Planowania! ‒ żachnął się Malko. ‒ No tak... Przyjmijmy, że State Department trochę ich przycisnął, ogłuszony gardłowaniem kilku ambasadorów. Inaczej mówiąc, ludzie z CIA w La Paz mieli Malka przekląć. ‒ Dlaczego wybrano właśnie mnie? James Nicholson spojrzał śmiało w jasne oczy Malka. 28
‒ Bo cieszy się pan zaufaniem. Wiadomo również, iż nie zgubi pan po drodze tych dokumentów. Poza tym, zaraz po przekazaniu ich Boliwijczykom, trzeba będzie przestrzec Francuzów, Holendrów i Izraelczyków. Oficjalnie, tak aby nie rozpalono ogniska radości tymi papierami... Malko poczuł się przytłoczony całym tym bagnem. Ważniejsze jednak było to, że konieczny był pilny remont całego dachu jego zamku w Liezen. Na to potrzebował dużo dolarów... ‒ Nie obawia się pan, że Klaus Heinkel zacznie mówić o CIA? ‒ zapytał. ‒ Po tej historii z Jackiem Andersonem nie byłaby to właściwa pora... James Nicholson uśmiechnął się nieznacznie. ‒ Nie ma absolutnej pewności, że Boliwijczycy oddadzą Klausa Heinkela Izraelczykom lub Francuzom. Aktualny rząd wiele zawdzięcza społeczności niemieckiej La Paz. Ma ona, jak sądzę, wiele powodów, aby nie doprowadzać Klausa Heinkela do ostateczności. Wszyscy ci żołdacy rodem z horroru nie oddają się działalności politycznej, zależy im na tym, aby spokojnie się zestarzeć... Tak więc, poproszą Boliwijczyków o drobny wysiłek... Stawiam dobrego, srebrnego dolara przeciwko boliwijskiemu peso, że w najbliższych dniach niejaki Klaus Heinkel nieszczęśliwie się pośliźnie na jednej z ulic La Paz... ‒ Uwolniłoby to świat od niezłego drania. Hałas z głośnika nałożył się na głos Amerykanina. ‒ Odlot samolotu Scandinavian Airlines, rejs 955 do Lizbony, Rio, Buenos Aires i Santiago. Pasażerowie z czerwonymi kartami wstępu, wyjście numer 8. 29
‒ Czas na pana ‒ powiedział James Nicholson. ‒ Proszę uważać w La Paz. Klaus Heinkel ma jeszcze wielu przyjaciół. Dokumenty proszę oddać jedynie do rąk własnych ministra spraw zagranicznych... Malko przyglądał się przez szybę wielkiemu DC8 Scandinavian Airlines. Lubił długie rejsy samolotem. Na pasażera chuchano, rozpieszczano go ‒ absolutny wypoczynek. Otworzył dyplomatkę i schował akta Klausa Heinkela ‒ zbrodniarza wojennego, agenta Gestapo i CIA. Na wszelki wypadek wziął ze sobą superpłaski pistolet. Wolał się mieć na baczności podczas miłych wycieczek fundowanych przez Central Intelligence Agency. *** Chaco, skarłowaciała, płaska jak stół sawanna, nieskończenie długa, przepływała pod skrzydłami DC 9 Lloyd Boliviana. Po komforcie Scandinavian Airlines warunki były raczej spartańskie. Malko wspomniał z nostalgią pszenicznowłosą, długonogą stewardesę, która zajmowała się nim między Lizboną i Rio. Aby się rozerwać, przeglądał dokumentację zapomnianą przez jakiegoś pasażera w DC 8 Scandinavian. Było to kompletne opracowanie na temat japońskich portów. Wydane przez Biuro Informacji Dalekiego Wschodu w języku francuskim. Spojrzał na adres: 2 bis rue de Caumartin, Paris. Zadumał się. Jakże odległa wydawała się Europa! Powoli Chaco zastąpiła zielona, gęsta i bezkresna dżungla, pokrywająca ogromny obszar. Pilot poinformował: 30
‒ Po lewej stronie samolotu miasto Camiri. Malko schylił się do iluminatora, ale dojrzał jedynie kilka niewielkich budowli. To tutaj, przed dwoma laty, Che Guevara został zabity przez Boliwijczyków. Skończyła się przygoda, rozpoczął się mit. Pozostało półtorej godziny do La Paz. *** DC 9 zanurzył się w mgłę, która niczym aureola otaczała szczyty gór. Wszystkie miały od sześciu do siedmiu tysięcy metrów. Lotnisko El Alto leżało na wysokości czterech tysięcy dwustu metrów... Lot nad La Paz był bajeczny. Doliny i przyprawiające o zawrót głowy pustynne wąwozy przepływały pod skrzydłami samolotu. Nagle tropikalny krajobraz ustąpił miejsca nagim stokom Andów i pustynnym płaskowzgórzom Altiplano. W rozdarciu chmur błyszczały w słońcu domy La Paz. Najwyżej położone miasto świata. Wokół, jak okiem sięgnąć, widać jedynie strome szczyty i monotonne przestrzenie Altiplano. Gdy samolot zmienił kierunek lotu, Malko dostrzegł srebrzyste wody jeziora Titicaca leżącego sześćdziesiąt kilometrów na północ. DC 9 zmierzał w stronę pasa. *** Celniczka o posągowych kształtach roztargnionym okiem spojrzała na paszport Malka i dała znak, by przeszedł. Jej mini-spódniczka i przerysowany makijaż bardziej przywodziły na myśl Folies-Bergères niż poborcę myta. W wyjściu policjant, równie oliwkowy jak jego mundur, dopadł Malka. 31
‒ Dolares? Trece pesos... Wymachiwał plikiem zmiętych banknotów. Oczywiście, bank na lotnisku był nieczynny. Policjant-cinkciarz ścigał Malka aż do wnętrza taksówki, zajął nawet miejsce obok niego! Powietrze było świeże, ale Malko miał wrażenie, że stalowy gorset ściska mu pierś. Na lotnisku zauważył zemdloną kobietę, której trzeba było założyć maskę tlenową. Wysokość. W La Paz ambasadorowie padali jak muchy. Wystarczało, że lekko niedomagająca na serce osoba wsiadała do taksówki w dole miasta i kazała się wieźć szybko do El Alto, aby jej życie zamieniło się w niebyt. Na dole było trzy tysiące metrów, na górze cztery tysiące dwieście... Taksówka Malka, już bez oliwkowego policjanta, wyjechała na coś, co robiło wrażenie najniebezpieczniejszej drogi na świecie. Wąska wstążka asfaltu wiła się w głąb doliny. Po niej, jak szalone, gnały ciężarówki i autobusy. Po obu stronach drogi niezliczone cholas ‒ Indianki z Altiplano, ‒ dreptały wolnym krokiem lub w kucki czekały, Bóg wie na co. Wszystkie takie same, wysokie jak Tomcio Paluch, o twarzach przedwcześnie postarzałych, w czarnych melonikach na czubku głowy. Niezliczone spódniczki nadawały im wygląd zabawki zwanej bąkiem. Wiele z nich, na plecach, w kolorowym wełnianym kocu ‒ agayo ‒ niosło niemowlęta. Inne cierpliwie czekały obok ubogich koszyków z owocami, jedząc i śpiąc w tym samym miejscu, aż do chwili sprzedania wszystkiego. Wtedy, bogatsze o kilka pesos, ruszały w drogę powrotną, gdzieś daleko, w głąb Altiplano. Zbocza doliny 32
szczelnie pokrywały tętniące życiem dzielnice nędzy. Przed zakrętem Malko zauważył ogromny portret wąsatego wojskowego, nad którym napis z gigantycznych czerwonych liter głosił: Vencer o morir con Banzer*. * Zwyciężać lub zginąć z Banzerem.
Nadzieja, płonna jak zazwyczaj. Banzer odejdzie jak stu osiemdziesięciu trzech jego poprzedników, a cholos nawet tego nie zauważą. W tym kraju na końcu świata rewolucje następowały z regularnością pór roku. Pomiędzy kolejnymi rewolucjami przywódcy starali się rozruszać apatycznych cholos innymi sposobami. Na tylnej szybie taksówki, w której jechał Malko, rozwinięty był trójkolorowy, boliwijski sztandar z umieszczonym n
Od ponad wieku nieszczęśliwi Boliwijczycy domagali się dostępu do morza odebranego im przez Chilijczyków. Ci zaś, oczywiście, udawali głuchych. Każdego roku organizowano tydzień morza, w czasie którego głoszono hasła i deklaracje dedykowane morzu. Potem, aż do następnego roku, wszystko się uspokajało. Jeden z poprzednich rządów rozpoczął, w przypływie patriotyzmu, budowę wielkiego gmachu ochrzczonego nazwą LITORAL. Wznoszono go na Prado, które było czymś w rodzaju Pól Elizejskich La Paz. Z braku kapitału budowa utknęła w miejscu. Tak jak cała Boliwia. Cztery miliony mieszkańców żyje na terytorium dwa i pół razy większym od Francji i w rytm corocznych rewolucji pogrąża się w średniowieczu.
33
Taksówka minęła masywny gmach, gdzie się mieści COMIBOL, wjechała w aleję Camacho i stanęła. ‒ Aqui, hotel La Paz ‒ powiedział kierowca. *** Jack Cambell, oficjalny dyrektor USIS, w rzeczywistości agent numer 1 CIA w La Paz, długo i odrobinę ironicznie przyglądał się Malkowi usiłującemu złapać oddech. USIS mieściła się na calle Comercio, na starym mieście, o trzy domy od hotelu La Paz. Wszystkie wąskie uliczki musiały biec co najmniej pod kątem 30 stopni... W całym La Paz nie było ani jednej poziomej ulicy. Każdy krok wymagał znacznego wysiłku. Malko miał wrażenie, że zdobył Annapurnę. Liczne, malutkie cholas z dziećmi na plecach mijały go żwawo, jemu zaś wydawało się, że skończy na czworakach... Uważnie przyjrzał się siedzącemu naprzeciw Amerykaninowi i stwierdził w duchu, iż rzadko zdarzało mu się spotkać ludzi równie źle ubranych. Zielone, butelkowe spodnie, błękitny blezer i żółta koszula. Głos miał koszmarny: nosowy i swarliwy, z twardym akcentem z New Jersey. Wszystko w nim było pospolite, nawet zadarty nos i okrągłe, wyłupiaste oczy za okularami. Biura USIS były dobrze ukryte na trzecim piętrze niczym nie wyróżniającego się budynku. CIA w dalszym ciągu zachowywała ostrożność, do której zmusiło ją działanie kilku poprzednich rządów. Bez szczególnego zainteresowania Jack Cambell zapytał Malka o podróż. Przeprosił, że nie posłał samochodu na lotnisko. ‒ Wysokość! Miałem zanik pamięci. Tutaj zdarza się to co chwila. 34
Machinalnie bawił się teleksem informującym o przyjeździe Malka do La Paz. Mimo złego gustu był to jednak jeden z najlepszych agentów CIA w Ameryce Południowej. Skierowany na dłużej do Urugwaju, wyróżnił się w działaniach przeciwko Tupamaros. Malko, już trochę mniej zasapany, zapytał: ‒ Zna pan cel mojego przyjazdu? Czy może mi pan załatwić spotkanie z ministrem spraw zagranicznych rządu boliwijskiego? Jack Cambell spojrzał dziwnie. ‒ Wydaje mi się, że przybył pan na próżno ‒ powiedział nosowym i rozwlekłym głosem. Malko spojrzał na niego z niedowierzaniem i rozdrażnieniem. ‒ Na próżno? Siedzący naprzeciw mężczyzna uśmiechnął się dziwacznie kącikiem ust. ‒ Klaus Heinkel popełnił samobójstwo, dwa dni temu. Dzisiaj jest jego pogrzeb.
3
Wiadomość zajmowała całą trzecią stronę dziennika „Presen-
cia”. Opatrzona była zdjęciem Klausa Heinkela-Mullera i jego lekarza, w którego gabinecie Niemiec zadał sobie śmierć. Wydarzyło się to w eleganckiej dzielnicy Florida, w najniższej części miasta. Malko znał na tyle hiszpański, aby pojąć sens artykułu. Dziennikarz, który go napisał, podał mnóstwo szczegółów, opisując trupa Klausa Heinkela tak, jak go zobaczył, z czaszką roztrzaskaną przez pocisk. W ramce opublikowano oświadczenie majora Hugona Gomeza, szefa control politico. Stwierdzał on, że sprawa Klausa Heinkela została zakończona, oraz wyrażał przypuszczenie, że prawdopodobnie nigdy nie zostanie do końca wyjaśniona prawda o Niemcu z La Paz. Malko zerknął na nazwisko autora artykułu. Esteban Barriga. Ceremonia pogrzebowa miała się odbyć w kościele San Miguel w Colacoto. ‒ Przyjechał pan na próżno ‒ rzucił nosowym głosem Jack Cambell. ‒ Ale zobaczy pan chociaż kawałek Boliwii. Malko odłożył gazetę na biurko. Amerykanin promieniał, jakby śmierć Klausa Heinkela stanowiła szczyt radości. W sumie wydawało 36
się dość logiczne, że osaczony nazista popełnia samobójstwo. Malko wstał. Jego misja w Boliwii miała być krótka. Przez uchylone drzwi napotkał spojrzenie sekretarki o owalnej, zmysłowej twarzy. Natarczywie przyglądała mu się ogromnymi oczami. Lekko się uśmiechnęła, opuściła wzrok i zajęła się maszyną. Bardzo krótka spódniczka odsłaniała doskonałe nogi. Promieniowała radością i zmysłowością. ‒ Podziwia pan Lukrecję... Ma najwspanialsze nogi w ambasadzie. W dodatku jest bardziej przystępna niż jej koleżanki. Na dźwięk głosu Cambella Malko drgnął. Mówił głośno i wyraźnie. Malko poczuł zażenowanie wobec Boliwijki. Widział teraz jedynie jej profil, wyraźnie zarysowany podbródek i duże zmysłowe usta. ‒ Odchodzę ‒ powiedział. ‒ Szkoda, że przyjechałem za późno. Jack Cambell wykonał teatralny gest. ‒ Ten typek musiał mieć zbyt dużo na sumieniu... À propos, przywiózł pan jego akta, nieprawdaż? Proszę mi je zostawić. Wraz z raportem o śmierci odeślę to do Langley, żeby zamknąć sprawę. Złociste oczy Malka nie zmieniły wyrazu, lecz wewnętrznie był cały spięty. Szósty zmysł zapalił w jego mózgu czerwone światełko. Głos Jacka Cambella był zbyt odległy i obojętny. Malko instynktownie skłamał: ‒ Zostawiłem to wszystko w hotelu. Cień niezadowolenia pojawił się na twarzy Amerykanina. ‒ Czy życzy pan sobie, abym kogoś przysłał? Malko spojrzał najbardziej niewinnym ze swoich spojrzeń. ‒ Właściwie to mógłbym zabrać pańską sekretarkę, ona przyniosłaby panu dokumenty. W ten sposób miałby je pan natychmiast. 37
Jack Cambell zawahał się przez ułamek sekundy, ale sugestia Malka przeważyła. ‒ OK, dlaczego nie? Przechylił się przez biurko. ‒ Lukrecjo! Boliwijka weszła do pokoju. Z ogromnych czarnych oczu emanowała inteligencja i zmysłowość. Gdy stała, jej nogi wydawały się jeszcze piękniejsze. ‒ Lukrecjo ‒ rozkazał Cambell ‒ proszę towarzyszyć temu dżentelmenowi do hotelu. Przyniesie pani kopertę. Kiwnęła głową, rzucając kątem oka na Malka. Mężczyźni bez przesadnej wylewności uścisnęli sobie dłonie. ‒ Wracając, niech pan się zatrzyma w Rio ‒ powiedział Amerykanin. ‒ Jest weselsze niż Boliwia... W windzie kształtna Lukrecja spoglądała w dół. Po wyjściu szli obok siebie do skrzyżowania z ulicą Ayacucho. Naprzeciwko Banku Peru Malko uniósł rękę, zatrzymując taksówkę jadącą w dół. ‒ Przecież pański hotel jest o dwie ulice stąd! Uśmiechnął się i biorąc ją pod rękę skierował się do taksówki. ‒ Gdzie jest dzielnica Florida? ‒ Na samym dole miasta, blisko Colacoto. Dlaczego? ‒ Tam właśnie jedziemy. Dokładniej mówiąc, do kościoła San Miguel. *** Ogromna, zdobiona srebrem czarna trumna, ginąca pod stosami wieńców, zajmowała całe główne przejście. A pozornie mogło się wydawać, że Klaus Heinkel miał jedynie nieprzyjaciół. Cztery 38
pierwsze rzędy kościoła San Miguel były wypełnione. Zajmowali je w większości starsi mężczyźni, wyglądający na Europejczyków. Malko i Lukrecja obserwowali boczną nawę. Boliwijka sprawiała wrażenie bardzo ubawionej tą wycieczką. Nie zapytała ani słowem o nagłą zachciankę Malka. To była prawdziwa wyprawa do Colacoto, rezydencjalnej dzielnicy La Paz. Dolna część miasta była wąskim kanionem wijącym się wśród pionowych, skalistych murów, przypominających trochę Beverly Hills. Dotarli do wnętrza rozszerzającej się doliny. Colacoto zaczynało się za mostem, od rzeki przepływającej przez La Paz, i rozciągało się na skalistym terenie odebranym górom. Po obu stronach szerokiej alei pnącej się ku kościołowi San Miguel ‒ futurystycznemu blokowi betonu oznaczającemu koniec miasta ‒ mieściły się wille otoczone wysokimi murami. Florida, gdzie zmarł Klaus Heinkel, obejmowała około dziesięciu budowli i rozciągała się na prawo od Colacoto. Dalej nie było już nic więcej. Ksiądz odwrócił się i ruszył najszerszym przejściem, machając kropidłem. Uniósł je uroczyście i cały czas modląc się, pokropił trumnę wodą święconą. Z powodu przeszłości Klausa Heinkela dziwić mógł fakt, że woda ta nie zawrzała w zetknięciu z jego trumną. Malko szepnął do Lukrecji: ‒ Zna pani obecnych tu ludzi? Odpowiedziała, prawie nie poruszając ustami. ‒ To są naziści. Ten wielki rudzielec to Sepp, właściciel „Daiquiri”, przyjaciel Klausa Heinkela. Pozostali są członkami automobilklubu. Są tu wszyscy. Nawet Don Federico. ‒ Kto to jest Don Federico? ‒ Frederic Sturm, ten wysoki, blisko trumny. Ważna postać w środowisku tych miłych nazistów z Ameryki Południowej. Były 39
pułkownik SS. Mieszka blisko jeziora Titicaca. Zrobił ogromne pieniądze w Boliwii, ma wielkie wpływy. Mówi się, że podobno osobiście znał Martina Bormana, a nawet go u siebie ukrywał. Ale ludzie mówią tyle rzeczy... Lukrecja szeptała podnieconym głosem, podczas gdy Malko obserwował to dziwne zgromadzenie. Wyglądali na ludzi pogrążonych w modlitwie, było jednak w ich zachowaniu coś jeszcze, coś trudnego do zdefiniowania. Skupił uwagę na Don Federicu. Przystojny mężczyzna, trzymający się prosto jak trzcina, nienagannie elegancki w ciemnym, przypominającym mundur garniturze. Czując, że jest obserwowany, Niemiec obrócił lekko głowę i Malko napotkał spojrzenie jego zimnych i bardzo jasnych oczu. Mimowolnie poczuł się tym skrępowany. Don Federico nieznacznie skrzywił usta i stanął, jak przedtem, ze skrzyżowanymi z przodu dłońmi. Nagle Malko pojął to, co mu nie dawało spokoju. Wszyscy ci ludzie mieli radosny wygląd! Kolejno zaczął się im przyglądać. Na każdej twarzy można było uchwycić jakiś pogodny wyraz. Przelotny uśmiech, blask w spojrzeniu, pojawiający się i równie szybko znikający grymas... Jakby wszyscy byli w trakcie robienia komuś niezłego kawału. Ale komu? Masywna, żałobna trumna ze zmarłym wewnątrz stała nadal. Człowiek, który w niej leżał ‒ Klaus Heinkel ‒ był jednym z nich. Uczucie, którego doznał w obecności Jacka Cambella, narastało w Malku. Było coś tajemniczego w nagłej śmierci Klausa Heinkela. Tę zagadkę miał ochotę wyjaśnić przed opuszczeniem Boliwii. Ceremonia dobiegała końca. Malko pociągnął Lukrecję za sobą. Schodząc z przejścia, zobaczył nagle niskiego mężczyznę, trzymającego się z dala od reszty. Miał wyraźnie indiańskie rysy. Jego twarz zdradzała cierpienie. Wątły i blady sprawiał wrażenie zawstydzonego 40
swą obecnością w tym miejscu. Z pewnością nie był Niemcem. Gdy wychodzili, Malko zauważył w cieniu filaru innego masywnego osobnika. On również nie był Niemcem. Oliwkowy odcień skóry, okrągła głowa, kwadratowe ramiona, obwisłe ręce. Wyglądał jak dobrze odżywiona, okrutna bestia. Malko dostrzegł wypukłość pod źle skrojoną marynarką. Był uzbrojony. Wbił spojrzenie w przechodzącą obok Lukrecję, liżąc nieomal wzrokiem jej nogi zaledwie przykryte mini-spódniczką. Boliwijka wykrzywiła twarz w pogardliwym grymasie, odsłaniając zęby, jak gdyby chciała ugryźć. Po wyjściu z kościoła Malko zapytał: ‒ Kto to był, ten goryl obok filaru? Twarz Lukrecji wyrażała obrzydzenie. ‒ Major Hugo Gomez. Szef control politico. Morderca i sadysta. Wynajął w mieście willę i torturuje w niej podejrzanych w tak straszliwy sposób, iż niekiedy trzeba organizować objazd dla ruchu ulicznego, aby nikt nie usłyszał krzyków... Heinkelowi bez wątpienia musiało być dobrze w tym pięknym kraju. ‒ Zna go pani? Dziewczyna odpowiedziała z nienawiścią. ‒ Należę do pewnego opozycyjnego ugrupowania politycznego. Zatrzymali nas ludzie Gomeza, któremu zależało, aby przesłuchać mnie osobiście. Chciał mnie zgwałcić. Głos jej drżał. ‒ Uważa się za macho ‒ ciągnęła ‒ ponieważ gwałci dziewczyny, a w piątki zadaje się z kurwami z „Maracaibo”... Widziałam jak 41
młodemu mężczyźnie ściskał drutem genitalia, aż ten stracił przytomność. Za wypisywanie na murach haseł antyrządowych... Z łagodnej Lukrecji sączyła się nienawiść. Malko wrócił do nurtującej go myśli: ‒ Co on tu robi, ten ciemny typ? Nie jest chyba diabłem z kropielnicy. ‒ Chronił Klausa Heinkela. W La Paz nic nie może się wydarzyć bez jego wiedzy. Mam nadzieję, że ktoś go zabije pewnego dnia ‒ dodała z głębokim przekonaniem. Odwróciła się do Malka. ‒ Czy teraz pojedziemy po papiery do pańskiego hotelu? Malko zawahał się. Zatopił swoje złociste spojrzenie w jej oczach. ‒ Nie pojedziemy do hotelu ‒ powiedział. ‒ Mam do pani prośbę. ‒ Słucham. Wyczuwał w niej ostrożność i nieufność. ‒ Wydaje mi się, iż jest coś dziwnego w śmierci Klausa Heinkela. Chciałbym spróbować odkryć, co to takiego... Boliwijka spojrzała uważnie, marszcząc brwi i sprawdzając, czy nie żartuje... Jej wzrok złagodniał, uśmiechnęła się do Malka odkrywając olśniewające zęby. ‒ Jeżeli przysporzy to kłopotów temu brudnemu psu Gomezowi... Co chcesz zrobić? Powiedziała do niego „ty”. Zaskoczyło ją to i zaśmiała się. ‒ Jeżeli mamy być przyjaciółmi, będę do ciebie mówić po imieniu. Zwracam się tak do wszystkich, których lubię. Ty zachowuj się tak samo w stosunku do mnie. ‒ Czy to nie będzie dla ciebie zbyt kłopotliwe z uwagi na Jacka 42
Cambella? ‒ spytał Malko nieco skrępowany. (Niełatwo przychodziła mu taka bezpośredniość). ‒ Chodzi o twoją pracę. Pokiwała głową z politowaniem. ‒ Moja praca! Zarabiam tysiąc trzysta pesos miesięcznie. Akurat tyle, ile wydaję na papierosy. Pracuję tylko po to, aby nie zwariować z nudów. Rzygać mi się chce na widok Jacka Cambella. Pewnego dnia chciał mnie pocałować. Miałam wrażenie, że tkwi mu w gardle gnijący szkielet lamy. Malko uśmiechnął się. Rozbawił go dosadny język nieoczekiwanej sojuszniczki. Ale nadal męczyły go skrupuły, czy ją w to wciągać. ‒ To może być niebezpieczne ‒ powiedział. Lukrecja wzruszyła ramionami i przesłała mu żarliwe spojrzenie. ‒ Ty będziesz moim macho... Będę pod twoją opieką. Vamos. Dookoła Niemcy wychodzili z kościoła, akuratni i jakby odrobinę weselsi. Ten którego Lukrecja nazwała Don Federikiem, przeszył Malka spojrzeniem, zaintrygowany jego włosami i germańskim wyglądem. Malko czuł się lepiej. Tutaj wysokość wynosiła jedynie trzy tysiące metrów. Prawie poziom morza! Nie ryzykując życiem, można by zagrać w tenisa. Trzeba było jednak wracać do centrum, na wysokość trzech tysięcy siedmiuset metrów, gdzie najmniejszy wysiłek obciążał ramiona człowieka setką lat. Pomyślał o Jacku Cambellu oczekującym nadaremnie sekretarki i dokumentów.
4
Odór odrzucił Malka do tyłu. Mogło się wydawać, że na scho-
dach wiodących do redakcji „Presencia” zwymiotował regiment pijaków. Położony na Prado budynek największego dziennika w La Paz nie miał ujmującego wyglądu, pomijając nawet panujący w nim smród. Redakcja mieściła się na drugim piętrze. Lukrecja, bohatersko zatykając nos, ruszyła pierwsza. Drzwi redakcji były otwarte. Portier, cholo o wyglądzie kompletnego głupka, spytał, czego chcą. ‒ Porozmawiać z Estebanem Barrigą ‒ powiedział Malko. Ukazał im pomieszczenie wielkości schowka na miotły; wejście stało otworem. ‒ Jest tam. Weszli oboje. Mały, niepozorny człeczyna, całkiem stary i zniszczony, stukał nerwowo na maszynie. Za nim leżały stosy starych gazet. Palił papierosa o obrzydliwym zapachu. Malko zauważył źle ogoloną, o rozlanych rysach twarz i wątpliwej czystości koszulę, grube okulary w rogowej oprawie, spocone i tłuste ręce. Esteban Barriga nie miał apetycznego wyglądu. ‒ Señor Barriga? ‒ zapytał grzecznie. 44
Dziennikarz uniósł głowę i zamrugał powiekami jak przerażona sowa. Od czasu kiedy niezadowolony czytelnik zmusił go do zjedzenia całego egzemplarza „Presencia”, nie darzył obcych zaufaniem. ‒ Si? ‒ Jestem amerykańskim dziennikarzem ‒ skłamał Malko ‒ mam napisać artykuł o śmierci Klausa Heinkela, wie pan, tego nazisty, który popełnił samobójstwo... Esteban Barriga potrząsnął głową, jakby nie rozumiał. ‒ Ah si, claro... Malko uśmiechnął się zachęcająco. Przesunął po biurku banknot dwudziestodolarowy. ‒ Podobno pan go widział. Proszę mi podać kilka szczegółów... Dziennikarz wstał szybko. ‒ Si, si. Był martwy, jak go zobaczyłem... ‒ Kula w piersi? ‒ Si, claro que si... ‒ Leżał w pokoju na pierwszym piętrze? ‒ Si, si... Barriga robił wrażenie zachwyconego. ‒ Zostawił jakąś informację? ‒ Si, si. List. ‒ Rozpoznał go pan bez trudu, prawda? Esteban Barriga potwierdził z entuzjazmem. ‒ Tak, od razu. Przez kilka sekund Malko milczał. Boliwijski dziennikarz wyczerpany wysiłkiem otarł czoło i uśmiechnął się porozumiewawczo. Malko odszukał jego wzrok i łagodnym głosem zapytał: ‒ Jak to możliwe w takim razie, że napisał pan, iż Klaus Heinkel strzelił sobie w usta, że ciało znajdowało się w hallu willi, że został 45
zidentyfikowany przez lekarza, jeśli pan go nigdy w życiu nie widział? Esteban Barriga siedział jak skamieniały. Za grubymi szkłami okularów dłuższą chwilę mrugał bardzo szybko powiekami. Jego wargi poruszały się, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Niepewnie spoglądał na Malka i Lukrecję wzrokiem na przemian proszącym i przerażonym. ‒ Kim... kim pan jest? ‒ zapytał. Malko nie odpowiedział. Wyciągnął rękę przez biurko i przyciągnął do siebie Boliwijczyka za kołnierz marynarki. Z pogróżką w głosie zapytał: ‒ Powie pan prawdę? Odgłosy rozmowy tłumiło stukanie redakcyjnych maszyn do pisania. Mały Boliwijczyk wyznał z westchnieniem: ‒ Ja... ja nie widziałem ciała, on był już w trumnie. Ale opowiedziano mi o jego śmierci. ‒ Kto? ‒ Maj... Utkwiwszy oczy w coś, co znajdowało się za Malkiem, umilkł gwałtownie. Malko odwrócił się. Wysoki, chudy osobnik z orlim nosem przysłuchiwał się rozmowie, stojąc w otwartych drzwiach. Esteban Barriga odskoczył. ‒ Przepraszam, Señor, jestem zajęty. Uciekł jak królik i przepadł gdzieś w redakcji. Zapominając o dwudziestu dolarach. Malko uznał, iż nie warto nalegać. Skinął na Lukrecję i wyszedł z biura, czując na plecach pytające spojrzenie chudego nieznajomego. Zanurzyli się w mroku obrzydliwej klatki schodowej. Atmosfera wokół „śmierci” Klausa Heinkela zagęszczała się. Lukrecja była bardzo zaintrygowana. ‒ Dlaczego pytałeś go o to wszystko? 46
Malko nie zdążył odpowiedzieć. Z tyłu doszedł ich odgłos kroków. Odwrócił się: Esteban Barriga, dziennikarz, pędził za nimi na swych krótkich nóżkach. Dopadł Malka na podeście schodów. ‒ Proszę niczego nie mówić ‒ wyszeptał przerywanym głosem ‒ niczego. Niczego. ‒ Powtórzył po hiszpańsku: nada, nada. Jego tłusta twarz błyszczała od potu, cały dosłownie był mokry ze strachu. Płynące z trzewi organiczne przerażenie sprawiało, że cuchnął gorzej niż rzygowiny. ‒ Czego mam nie mówić? ‒ zapytał Malko. Boliwijczyk jeszcze bardziej zniżył głos. ‒ Tego wszystkiego, co panu powiedziałem... Że nie widziałem Heinkela... Błagam pana. Malko udał, że nie rozumie. ‒ Co to ma za znaczenie? To przecież był on, prawda? ‒ Como no! ‒ rzucił gwałtownie. ‒ To był on! Mogę to przysiąc na głowę mojej matki. ‒ No więc, wszystko w porządku ‒ skończył Malko. ‒ Hasta luego. Odwrócił się i zaczął schodzić, spragniony odrobiny świeżego powietrza. Niski dziennikarz wychylił się przez poręcz i jeszcze raz krzyknął: ‒ To był on, to był na pewno Señor Klaus... *** Malko i Lukrecja wyszli na chodnik obok pomnika Simona Boliwara. Gęsty tłum przelewał się po Prado. Oficjalna nazwa ulicy brzmiała: aleja 16 Lipca. Ponieważ ta data ulegała zmianie po każdej rewolucji, Boliwijczycy uznali za praktyczniejsze nazywanie jej Prado. Trufi ‒ zbiorcze taksówki ‒ nieprzerwanie zatrzymywały się i ruszały dalej. Współczesne budowle 47
kontrastowały ze starymi, kolonialnymi domami, niedokończonymi gmachami, nędznymi sklepikami. Widać było sporo dziewcząt w mini-spódniczkach, obserwowanych natarczywie przez cholos we frygijskich czapkach z różnobarwnej włóczki. Malko czuł, jak narasta w nim niepokój. Dlaczego ten mały dziennikarz z gazety „Presencia” tak bardzo się bał? Lukrecja przeglądała się w jego złocistych oczach. Wydawało się, że zupełnie zapomniała o Jacku Cambellu. Malko nigdy by nie uwierzył, że gringo równie łatwo może nawiązać osobisty kontakt z Boliwijką... W taksówce bez skrępowania dotykała nogą jego nogi. To zachowanie świadczyło o tym, że Malko podoba się jej. Na razie były jednak inne problemy: ‒ Chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o śmierci tego Niemca ‒ powiedział. ‒ Kto mógłby nam pomóc? Lukrecja zastanowiła się. ‒ Może Josefa... Ona wie wszystko. ‒ Kto to jest Josefa? ‒ Indianka, bardzo bogata chola, jest wróżką. Mieszka obok kościoła San Francisco, niedaleko stąd. Wie o wszystkim. Nikt nie planuje rewolucji bez uprzedniej konsultacji z Josefą. Trudno było o lepsze referencje w Boliwii. Poszli pieszo w górę Prado, mijając COMIBOL*, szary gmach ozdobiony kolumnami. * Boliwijskie Ministerstwo Górnictwa.
‒ Tutaj rozpoczynają się wszystkie rewolucje ‒ tłumaczyła Lukrecja. ‒ Jedyne miejsce w La Paz, gdzie jest dużo srebra. To mamadera**, z której ciągną wszystkie rządy. ** Smoczek. /18
Naprzeciwko, w rogu alei Camacho, znajdował się uniwersytet. Szersza tutaj ulica robiła się coraz bardziej stroma. Gdy przyspieszyli kroku, Malko miał wrażenie, że serce wyskoczy mu z piersi. Strasznie upokorzony musiał poprosić Lukrecję, aby szła wolniej... Boliwijka kłusowała jak lama. ‒ Musisz oszczędzać siły ‒ powiedziała ironicznie. Wokół pełno było cholas w czarnych melonikach, z dziećmi na plecach. Skręcili w lewo, w calle Sagarnaga, wąską i ruchliwą uliczkę, prostą jak linijka, prowadzącą do kościoła San Francisco. Rozpoczynała się dzielnica czarnego rynku i złodziei. Tutaj można było znaleźć wszystko, czego brakowało w sklepikach w La Paz... Bez przerwy trzeba było omijać rozłożony na chodnikach towar. Na jednym z brudnych podwórek Malko dostrzegł fryzjera golącego pod gołym niebem. Lukrecja wepchnęła go do małego, ciemnego pomieszczenia. Wszedłszy, Malko drgnął na widok stosu jakichś dziwnych rzeczy. ‒ Co to jest? Lukrecja uśmiechnęła się. ‒ Embriony lamy. Ludzie są przesądni: nie rozpoczną budowy domu, zanim w jego fundamentach nie zakopie się czegoś takiego... *** Pucołowata, z grubymi wargami, kosmata i gościnna Josefa patrzyła na Malka z zainteresowaniem entomologa widzącego pierwszego w życiu motyla. Siedziała w kącie izdebki. Widać było jedynie wielkie, tłuste cielsko przystrojone rozlicznymi spódniczkami i okrągłą twarz pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Tylko czarne oczy 49
jarzyły się życiem i inteligencją. Dookoła niej stały przemieszane drobiazgi dla turystów, naczynia zawierające cudowne proszki, i drewniane, rzeźbione figurki. Lukrecja zaczęła rozmawiać z grubą Indianką w aimara ‒ dialekcie niezrozumiałym dla Malka. Pociągnął Boliwijkę za rękaw. ‒ Zapytaj, co wie o Klausie Heinkelu. Lukrecja przetłumaczyła, wysłuchała odpowiedzi Josefy, wybuchnęła śmiechem i zaczerwieniła się. ‒ Mówi, że nieźle sobie radził. Znalazł bardzo ładną kobietę... Kobietę należącą do innego. ‒ Kto to taki? ‒ Monika Izquierdo, żona przemysłowca. Porzuciła męża dla Niemca. Wynikało z tego, że jeżeli Klaus Heinkel umarł, to niewierna małżonka powinna powrócić do małżeńskiego stadła... ‒ Gdzie ona mieszka ‒ zapytał Malko. Lukrecja przetłumaczyła Indiance i odpowiedziała: ‒ W dzielnicy Florida. Duża biała willa w alei Arequipa, naprzeciwko klubu tenisowego. ‒ Czy ona wierzy w jego śmierć? ‒ Tak wszyscy mówią. Dlaczego miałaby nie wierzyć? Malko zanotował w pamięci adres. Gruba Josefa wyciągnęła zza pazuchy papierosa. Zapaliła go i włożyła w usta drewnianego posągu stojącego za nią... W cudowny sposób papieros palił się sam. Josefa przyglądała mu się dłuższy czas, po czym powiedziała coś do Lukrecji. Ta przetłumaczyła: ‒ To jest Bóg szczęścia. Twierdzi, że zagraża ci niebezpieczeństwo. Popiół nie jest biały... Malko podziękował i dyskretnie pociągnął Lukrecję ku wyjściu. sn
Zeszli stromą ulicą. ‒ Chodźmy do tego Izquierda ‒ zaproponował Malko. ‒ Później zapraszam cię na obiad. ‒ Muszę wpaść do domu. Ojciec choruje na serce. Niepokoi się, kiedy nie wie, co się ze mną dzieje. Jeśli chcesz, przyjdę za godzinę do kawiarni „La Paz”. To na alei Camacho, naprzeciwko twego hotelu. Jest to lokal, gdzie się przygotowuje wszystkie rewolucje. Przed uniwersytetem Lukrecja zostawiła Malka samego i poszła ulicą pnącą się ku staremu miastu. Malko dotarł do hotelu. Gdy prosił o klucz, drgnął, słysząc za sobą niemiły głos. ‒ Gdzie pan przepadł, do diabła? Odwrócił się i znalazł się twarzą w twarz z Jackiem Cambellem, sinym ze złości i nasrożonym. Malko uśmiechnął się słodko. ‒ Byłem oddać ostatnią posługę temu nieszczęsnemu Klausowi Heinkelowi. Amerykanin uważnie spojrzał na Malka i zawahał się. Wybuchnął jednak na widok jego poważnej miny: ‒ Cóż pan tam, do cholery, robił? Malko spojrzał zimno i odpychająco. Wściekłość człowieka z CIA była zastanawiająca. ‒ Jestem w tym kraju z powodu nijakiego Klausa Heinkela i sumiennie podchodzę do mojej pracy. ‒ On nie żyje, do licha! Widziano przecież jego ciało. Jacek Combell krzyknął tak głośno, że kilka osób odwróciło się, Malko pociągnął Amerykanina do stolika. Powiedział poważnym tonem: ‒ Nie mam co do tego absolutnej pewności. ‒ Oszalał pan, czy co? ‒ zagrzmiał Amerykanin. ‒ Powtarzam panu, on nie żyje. To zakończona sprawa. 51
‒ Widział pan jego ciało? ‒ spokojnie zapytał Malko. ‒ Czy pan nie czytał „Presencia”? ‒ odparował kąśliwie Jack Cambell. ‒ Dziennikarz też go nie widział... Pytałem go o to. Dlaczego zależy panu na tym, aby Klaus Heinkel nie żył? Jack Cambell lekko stężał. Jego oczy odzyskały chłodny wyraz. Powiedział spokojniej: ‒ Jest mi to obojętne, żyje czy nie. W każdym razie, jeżeli wierzy pan w duchy, to już pańska sprawa... Dla mnie on umarł. W takim tonie napiszę raport... (Nagle zmarszczył brwi). To ta mała szantrapa Lukrecja zaprowadziła tam pana? ‒ To raczej ja ją tam zaprowadziłem. ‒ Może jej pan powiedzieć, że nie ma potrzeby, aby jutro rano przychodziła do pracy. Wyślę jej czek. Podniósł się i potrącając w przejściu dwie spokojne Boliwijki wyszedł, nie pożegnawszy się z Malkiem. Malko zadawał sobie pytania: jak wielki wpływ na wściekłość Amerykanina mogła mieć zraniona miłość własna? Dlaczego Lukrecja zaczyna mieć kłopoty? *** Mini-spódniczki nadal były modne w La Paz. Czarna sukienka Lukrecji odsłaniała trzy piąte jej krągłych ud. Nie miała już peruki, uwolnione włosy opadały kaskadą na ramiona... Bardzo umalowana, wyglądała na więcej niż dwadzieścia pięć lat. Ławy z ciemnego drzewa w kawiarni „La Paz” gęsto obsiedli konspiratorzy zaaferowani przygotowaniami kolejnego przewrotu. Samotnie siedząca Lukrecja przyciągała spojrzenia, których żarliwość na pewno nie była
spowodowana ideami postępu. Malko skłonił głowę, szczerze zachwycony. ‒ Jesteś wspaniała. Wypinając pierś, Boliwijka uśmiechnęła się drapieżnie. ‒ Innym również się podobam. Spójrz na tych trzech. Cały czas gapią się na moje nogi... Gdybyś był Boliwijczykiem, musiałbyś zagrozić, że ich pozabijasz. Nie czyniąc tego, nie byłbyś macho... ‒ Czy macho ma wiele obowiązków? Piękne oczy Lukrecji rozbłysły. ‒ Jeżeli mężczyzna, z którym jestem, pozwala innym mężczyznom patrzyć na mnie, rzucam go. Jeżeli zgadza się, aby wziął mnie inny, zabijam go. Obyczajowość w Boliwii była dość prosta. Teraz Malko popatrzył na jej długie nogi i pomyślał, że ten pobyt na końcu świata można by sobie jakoś powetować. Niestety, nie natychmiast... ‒ Może pójdziemy spotkać się z tym Izquierdem? Lukrecja wzięła torebkę. Idąc do wyjścia, prowokująco kołysała biodrami. Spowodowało to „upadek” co najmniej pół tuzina planowanych rewolucji. *** Żelazna furtka willi uchyliła się. Malko początkowo nie dostrzegł nikogo. Rozglądając się, zauważył maleńkiego człowieczka o srebrzystych włosach, z twarzą zwróconą w jego stronę. Wyglądał jak mumia. Przeczyły temu jedynie żywe, bardzo czarne oczy. Malko natychmiast rozpoznał małego mężczyznę, który stał na uboczu w kościele. Nie mógł mierzyć więcej niż 155 cm. Na pierwszy rzut oka widać było, że to cholo, Indianin z Altiplano z 53
domieszką krwi hiszpańskiej. Miał dobrze po pięćdziesiątce. ‒ Señor Pedro Izquierdo? ‒ zapytał Malko. ‒ Tak, to ja. Przez ramiona Malka spojrzał łakomie na Lukrecję, potem wzrok mu przygasł. Był wyraźnie rozczarowany. ‒ Kim pan jest? Czym mogę służyć? Nagle jakby przeraził się. Położona w głębi ogrodu wielka willa, z wyjątkiem dwóch okien, była ciemna. Dziwne, że w nocy, w tej wyludnionej dzielnicy, sam otworzył drzwi. ‒ Chciałbym z panem porozmawiać ‒ powiedział Malko. ‒ Na jaki temat? ‒ Pańskiej żony. ‒ Proszę wyjść! Ze wszystkich sił cholo próbował zamknąć kratę, pieniąc się dosłownie ze złości. Lukrecja zaczęła mówić w aimara. Mówiła bardzo szybko, uspokajającym tonem. Z wolna Pedro Izquierdo przestał odpychać kratę. Z twarzą bez wyrazu usunął się, przepuszczając przybyszów. Miał zaczerwienione oczy, mętne spojrzenie, zataczał się. Był pijany. Przeszli przez ogród i weszli do willi. Living-room był wystawny: głębokie fotele, stoliki zawalone srebrnymi drobiazgami, fortepian, współczesne malarstwo na ścianach. W tym przepychu senior Izquierdo ginął. Opadł na jeden z foteli, wskazując na stolik zastawiony butelkami. ‒ Proszę się obsłużyć. Malko powstrzymał się, aby nie otworzyć jedynej butelki Moët et Chandon. Nalał sobie whisky J and B z dużą ilością wody Perrier. Lukrecja piła pepsi-colę. Niedyskretnie obejrzała zdjęcie stojące na fortepianie: młoda i piękna, ciemna brunetka, o profilu Raquel Welsh, 54
w czarnej, bardzo obcisłej sukience. Widoczny obok niej na zdjęciu Pedro Izquierdo sprawiał wrażenie karła. ‒ Czy to pańska żona? ‒ spytał Malko. Błysk dumy pojawił się w oczach cholo i zaraz przygasł. ‒ Si, Señor. Monika. ‒ Nie ma jej dzisiaj w domu? Indianin spojrzał na Malka z żałosnym wyrazem twarzy. ‒ Porzuciła mnie. Zagłębiony w za dużym dla niego fotelu był zarazem godny politowania i śmieszny. Przypominał stare maski ze srebra, spotykane jeszcze w Boliwii, przedstawiające stylizowaną twarz Indianina z Altiplano, o grubych wargach i wydatnym, spłaszczonym agresywnie nosie. Stary mężczyzna wziął butelkę chilijskiego wina stojącą obok niego i nalał pełną szklankę. Nie zwracał uwagi na gości. Nawet zmieszane z wodą Vichy lub Contrexeville wino miało jeszcze ze 14%... ‒ Po śmierci Klausa Heinkela pańska żona nie powróciła? ‒ zapytał Malko. Pedro Izquierdo podskoczył jak ugryziony przez pająka. Wykrzykiwał w narzeczu aimara wściekłym głosem oderwane zdania. Lukrecja tłumaczyła z uśmiechem błąkającym się na ustach. ‒ Uwierzy, że on nie żyje, jak zobaczy jego genitalia wiszące na tej ścianie. Uważa, że nie zginął. Gdyby było inaczej, żona by powróciła. Boliwijczyk patrzył na Malka z furią, jakby złe prowadzenie żony było jego winą. ‒ Dlaczego był pan w kościele? ‒ zapytał Malko. Zdało się, że Pedro Izquierdo jeszcze bardziej zmalał. 55
‒ Myślałem, że ją zobaczę ‒ wymruczał tym razem po hiszpańsku. ‒ Chciałem jej powiedzieć, że przebaczam. Gdyby naprawdę nie żył, opłakiwałaby go tam. Uciął wpół słowa na dźwięk dzwonka. Wyskoczył z fotela i przebiegł przez pokój. Malko usłyszał odgłos uchylanej kraty. Oto dlaczego otworzył im tak szybko. Spodziewał się kogoś. A jeżeli to była jego żona, piękna i niewierna Monika? Z bijącym sercem wpatrywał się w drzwi. Pojawiła się nieznajoma postać. Młoda wyzywająco umalowana dziewczyna z jaskrawoczerwonymi wargami, w mini-spódniczce odkrywającej mocne, obleczone na czarno nogi. Miała na sobie o trzy numery za mały sweterek opinający piersi, które zdawały się być na granicy wybuchu. Patrzyła bezwstydnie na Malka i Lukrecję. Usiadła naprzeciwko Malka, skrzyżowała wysoko nogi, zapaliła papierosa i spojrzała mu w oczy. Niepewnym głosem Pedro Izquierdo dokonał prezentacji: ‒ To Carmen. Wpada czasami dotrzymać mi towarzystwa. Ostrym głosem Carmen powiedziała coś w aimara. Izquierdo potrząsnął głową, Lukrecja uśmiechnęła się nieznacznie. Kilka minut mówiła coś do dziewczyny, potem przetłumaczyła Malkowi: ‒ Ta mała kurewka pracuje w lokalu striptizowym dla cholos. Ma czternaście lat. Izquierdo czasami korzysta z jej usług, ale tutaj przyszła po raz pierwszy. Musiał zwolnić służbę. Ponieważ ty jesteś tu, domaga się większego honorarium... Orgia na tej wysokości! Carmen wstała, aby sobie nalać, kręcąc bez żenady małym tyłeczkiem. Malko skorzystał z okazji, aby ponownie usiąść przy Pedrze. 55
‒ Poszukuję człowieka, który jest z pańską żoną ‒ powiedział. ‒ Klausa Heinkela. Jeżeli pomoże mi pan go odnaleźć, przyrzekam, że żona wróci do pana. Ponieważ ja każę go aresztować. Mogę tego dokonać. Boliwijczyk spojrzał na niego jak na Mesjasza. ‒ Naprawdę? ‒ Naprawdę. Czy domyśla się pan, gdzie może się ukrywać, jeśli rzeczywiście jeszcze żyje? Stary Boliwijczyk potrząsnął głową. ‒ Tak. Znajdę go, jeżeli obieca mi pan, że ukarze go. ‒ Obiecuję to panu. Senior Izquierdo wziął go za obie ręce i potrząsnął nimi. ‒ Vaya con Dios. To zły człowiek. Pożyczyłem mu pieniądze, otworzyłem przed nim dom. Całkowicie mu zaufałem... Jutro, o trzynastej, proszę przyjść do restauracji „Daiquiri”. Powiem panu, czego się dowiedziałem. Malko podniósł się. Carmen natychmiast zajęła miejsce przy Izquierdzie. Nie miała już butów na nogach i oczekiwała jedynie wyjścia gości, aby dokończyć rozbierania się. Boliwijczyk miał ochotę, było to widoczne, na rozrywkę z Carmen. Lukrecja i Malko ulotnili się więc i znaleźli pod iskrzącym gwiazdami niebem La Paz. Powietrze było świeże, niezbyt chłodne. W górach wyły psy. ‒ Dlaczego tak bardzo chcesz odszukać Klausa Heinkela ‒ spytała Lukrecja. ‒ Sądziłam, że przyjechałeś do Boliwii jedynie po to, aby przywieźć jego akta. To mi powiedział Jack Cambell. Malko nie odpowiedział natychmiast. Sam nie wiedział do końca, dlaczego zdecydował się na ten podejrzany pojedynek. Potem przypomniał sobie okropieństwa, które spokojnym głosem wyliczał mężczyzna spotkany w Zurychu. 57
Przypomniał sobie również jego krótkie, końcowe stwierdzenie: „cieszy się pan zaufaniem”. Nie podobało mu się, że ludzie tacy jak Cambell czy inni starają się zmienić przeznaczenie Klausa Heinkela. Kierowali się powodami nie mającymi nic wspólnego z humanitaryzmem. Wszystkie geny Malka burzyły się przeciwko temu. Odzywała się jego romantyczna dusza, a z nią potrzeba bezinteresownego działania. Odnaleźć Klausa Heinkela wbrew wszystkim i wszystkiemu, jeżeli rzeczywiście żył, być narzędziem przeznaczenia, bezinteresownym, nieprzekupnym, bezlitosnym. Byłby to akt odkupienia za kilka mało szlachetnych misji, podjętych w imię ratowania starych kamieni będących jego własnością. To pozwoliłoby mu pozostać sobą, Jego Wysokością Księciem Malkiem Lingem, Kawalerem Maltańskim i austriackim szlachcicem. I agentem do zadań specjalnych CIA. ‒ Jestem niepoprawnym romantykiem ‒ powiedział nagle do Lukrecji. Boliwijka podniosła rękę, zatrzymując przejeżdżającą niespodziewanie o tej porze taksówkę. Spojrzała na Malka z nowym, odmiennym wyrazem twarzy. ‒ W twoim języku ‒ powiedziała ‒ macho musi brzmieć bardzo nastrojowo.
5
Zanim Esteban Barriga zdążył podnieść głowę, dwaj mężczyźni
weszli do jego biura i zamknęli za sobą drzwi. Gdy oderwał wzrok od swojej roboty, było już za późno. Zagrodzili mu całe wyjście. Wyglądali jak bracia w znoszonych, czarnych ubraniach. Było w nich jednocześnie coś zaczepnego i tchórzliwego. Mieli wychudzone twarze i tłuste włosy. Dziennikarz, sparaliżowany wewnętrznym strachem, zobaczył, że się zbliżają. Młodszy ‒ w żółtym krawacie ‒ powiedział pogardliwie: ‒ Jesteś drobnym, bezwstydnym włóczęgą... Spokojnie obszedł biurko. Gdy Esteban Barriga napinał mięśnie, aby spróbować ucieczki, dopadł go ten chudy, ubrany na czarno... Lewą ręką chwycił dziennikarza za klapy marynarki, zamachnął się prawą pięścią i z całej siły uderzył. Esteban Barriga usłyszał trzask pękających chrząstek własnego nosa. Upadł w głąb fotela. Jednak instynkt samozachowawczy był silniejszy od bólu. Pojął, że jeżeli nie wyrwie się szybko z tego pokoju, umrze. Otworzył usta, by krzyknąć i zakrztusił się własną krwią. Drugi mężczyzna wsadził rękę do kieszeni i wyciągnął nóż sprężynowy. Wystrzeliło zwolnione palcem ostrze. Wbijał je w napiętą koszulę dziennikarza, od pępka aż do mostka. 59
Jeden, dwa, trzy... Za każdym uderzeniem twarz Estebana Barrigi skręcała się z bólu. Nóż, który rozpruwał mu brzuch, jakby go hipnotyzował. Nie krzyczał. Wolno, bardzo wolno, z podkurczonymi rękami, odchylał się do tyłu. Prawie martwy. Powodowany czystą złośliwością mężczyzna, który do tej chwili stał bezczynnie, wziął maszynę do pisania i trzasnął nią w głowę umierającego. W efekcie uderzenia upadło na podłogę to, co pozostało z Estebana Barrigi. Mężczyzna schował nóż i silnie kopnął głowę człowieka, którego przed chwilą zabił. To były drobne detale odróżniające sumiennego zawodowca, jakim był, od zwykłego opryszka. Wykonywał je mechanicznie. Następnie obaj mężczyźni wyszli z biura, zamykając za sobą drzwi i przeszli obok śpiącego portiera. *** Malko prawie po omacku kończył jeść twardy jak podeszwa stek. W „21. Kilometrze” panowała prawie całkowita ciemność. Wejście do lokalu było niewielkie, z calle Ortiz ‒ małej uliczki odchodzącej na prawo od Prado. Wewnątrz była sala taneczna i restauracja z bezustannie grającą orkiestrą. Lukrecja, wygodnie ulokowana obok Malka, wyglądała na rozbawioną. Zachęcone panującym mrokiem pary, najprawdopodobniej złożone z wiarołomnych małżonków, zajmowały się sobą w sposób pozbawiony wszelkiej pruderii. ‒ Jak taki karzeł Izquierdo może mieć tak piękną żonę? ‒ zapytał Malko. Lukrecja zaśmiała się gardłowo. 60
‒ Dzięki cynie. Miał duże kopalnie, które znacjonalizowano. Zostało mu kilka mniejszych. Kupił sobie Monikę. Jej mąż był pułkownikiem, rozstrzelano go po jednym z przewrotów. W wieku dwudziestu dwóch lat miała do wyboru: zostać kurwą lub poślubić Izquierdę. ‒ Będąc z nim, ryzykowała obłęd... ‒ Obłęd? Boliwijka spojrzała kątem oka na Malka. Uniosła lewą dłoń do góry, mały palec opuszczony był na dół. ‒ Senior Izquierdo nie jest macho. Wcale, a wcale... Monika opowiadała wszystkim swoim przyjaciółkom, że zadowalało go ocieranie się, gdy leżał na niej. Piszczał przy tym cienko. Miała wrażenie, że bawi się z małym dzieckiem. Pedro Izquierdo gościł u siebie Klausa Heinkela, który wcześniej przepracował kilka miesięcy na plantacji chininy. Klaus był spragniony kobiety. Monika długo się nie opierała. Niechcący Malko musnął pierś Lukrecji grzbietem dłoni. Podskoczyła jak porażona prądem. Wypiła potężny haust boliwijskiego wina i refleksyjnie stwierdziła: ‒ Tak reagowałam na pierwszego mężczyznę, którego pokochałam. Gdy mnie dotykał, robiło mi się gorąco. Malko również zaczynał odczuwać efekty boliwijskiego wina. Wziął Lukrecję za rękę i podniósł się, aby zatańczyć. Grali tango, jakiego od lat już nie tańczył. Lukrecja gorączkowo przylgnęła do niego. Po jednym z obrotów ich wargi zetknęły się i młoda kobieta pozwoliła, aby jej usta, przez ułamek sekundy, dotykały ust Malka. Kontakt ten jakby wyzwolił w niej płonące fluidy. Malko poczuł, jak przytula się do niego z gibkością i siłą boa dusiciela. Zresztą, biorąc pod uwagę oświetlenie, mogliby kochać się na parkiecie i nikt by tego nie zauważył... 61
Tańczyli jeszcze chwilę, nie rozmawiając... Później Malko odprowadził ją do stolika. Tango wystawiło na ciężką próbę jego umiejętność samokontroli. Nawet nie pocałował Lukrecji, a miał wrażenie, jakby się kochali. To zasługa wysokości, która jedynie pozornie nie miała wpływu na uczucia. Czuł jeszcze dotyk jej pełnego ciała. Pasowało do niej określenie „ognista dziewczyna”. Położył rękę na jej udzie, przysunęła się bliżej... Nagle poczuł, że napięła mięśnie. Spojrzał w górę. Jakiś osobnik w swetrze przechodził wzdłuż stolików, trzymając ręce w kieszeniach i przyglądając się uważnie każdej parze. ‒ Kto to jest? ‒ zapytał Malko. Lukrecja wykrzywiła się z niesmakiem. ‒ Jeden ze szpicli control politico. Węszy, szukając tematu do plotek. ‒ A ty nie masz powodu do obawy? Wzruszyła ramionami. ‒ Jestem wolna. Miałam narzeczonego, Szwajcara, ale wyjechał do Argentyny i nigdy nie powrócił... Malko pomyślał o Klausie Heinkelu, zastanawiając się, czy nie popada w przesadę. Ględzenie starego, zazdrosnego mężczyzny nie mogło wiele znaczyć. Widok Izquierda pozwalał zrozumieć, dlaczego Monika nie wróciła, nawet jeżeli Heinkel nie żył. Samiec lamy byłby zdolny dać jej więcej zadowolenia niż własny mąż. Nagle zdał sobie sprawę, że ma dziką ochotę na Lukrecję. ‒ Chodźmy ‒ powiedział. Nie pytając dokąd, podniosła się. Malko zostawił plik pesos uniżonemu kelnerowi i wziął Lukrecję pod rękę. Ulica Ortiz była wyludniona. Dotknął ramienia dziewczyny, która przytuliła się do niego. Długo i gwałtownie całowali się na chodniku... 62
‒ Pragnę cię ‒ powiedział Malko. ‒ Ja również ‒ odpowiedziała Lukrecja. Trzymając się za ręce ruszyli ku Prado. Szeroka aleja była pusta. Pomnik Simona Boliwara lśnił w blasku księżyca. Nagle usłyszeli hałas. Trzech mężczyzn wyprzedziło ich, śmiejąc się i żartując. Przechodząc, jeden z nich gwałtownie potrącił Lukrecję, która o mało nie upadła. Rozwścieczona wykrzyknęła coś, czego Malko nie zrozumiał. Mężczyźni zatrzymali się natychmiast i odwrócili ku nim. Ten, który potrącił Lukrecję, wolno do nich podszedł. Malko zauważył indiańską twarz, tępą, okrutną, bez wyrazu. Zbliżywszy się do Lukrecji, mężczyzna powiedział coś przez zęby i następnie, znienacka, spoliczkował ją... Kołysząc ramionami, stał ze złośliwym uśmieszkiem na grubych wargach. Pięść Malka już wystartowała. Trafiony w podbródek Indianin poleciał do tyłu. Dwaj pozostali nadciągali z odsieczą. Mężczyzna, który uderzył Lukrecję, wsadził rękę za cholewę buta i poderwał się, dzierżąc w ręku sztylet o szerokim ostrzu. Powoli, trzymając poziomo nóż, ruszył ku Malkowi. Lukrecja krzyknęła. W tej samej chwili dwaj pozostali złoczyńcy dopadli ją i unieruchomili. Jeden wykręcił jej ręce do tyłu, drugi szydząc obmacywał piersi dziewczyny. Napinając wszystkie mięśnie Malko odskoczył w bok. Ostrze sztyletu minęło o dziesięć centymetrów jego wątrobę. Superpłaski pistolet został w hotelu. Bandzior ponowił natarcie. Lukrecja walczyła jak tygrysica, miotając przekleństwami po hiszpańsku i w aimara. Nagle krzyknęła po angielsku: 63
‒ Ratuj się, ratuj się, oni chcą cię zabić! Malko zawahał się przez chwilę. Nie mógł zostawić Lukrecji w rękach bandytów. Ten który dotykał jej piersi, zostawił ją i doskoczył do Malka. W ręku trzymał nóż. Atakowany z dwóch stron Malko cofnął się i oparł o ścianę. Obok, nie zatrzymując się, przejechała pusta taksówka. Malko zdał sobie sprawę, że to nie mógł być przypadek. Trzej Indianie nie byli pijani, przeciwnie, zachowywali się pewnie i zdecydowanie jak zawodowi mordercy. Jego kariera miała szansę zakończyć się tutaj, naprzeciwko pomnika Simona Boliwara Lukrecja wrzeszczała bez przerwy, broniąc się jak szalona. Malko ponownie zrobił unik i cios noża rozpruł mu jedynie rękaw. Złoczyńcy znajdowali się o metr od niego, gotując się do ostatecznego ataku. Po drugiej stronie szerokiej alei obserwowały zajście cholas, nie wtrącając się. ‒ Ratuj się ‒ krzyknęła Lukrecja. Malko kopnięciem odrzucił jednego z napastników. Nie miał już wyboru. Błyskawicznie zdjął marynarkę i okręcił nią lewe ramię. Była to sztuczka wyuczona w szkole w San Antonio, w Teksasie, na kursie dla agentów action. Z wysuniętym ramieniem skoczył do przodu. Ostrze noża bandyty przebiło materiał i ześliznęło się. Napastnik upadł, straciwszy równowagę. Malko ruszył ku Lukrecji. Mężczyzna, który ją dotąd trzymał, rzucił się na Malka. Złapał go za nogi na wysokości kolan i starał się przewrócić. Malko walczył wściekle, jednak czuł, że opuszczają go siły. Lukrecja niczym lwica skoczyła między nich i oburącz chwyciła Indianina za włosy. Ciosem łokcia w żołądek udało mu się odrzucić kobietę. Ta upadła oszołomiona. 64
Tym razem zanosiło się na finał. Dwóch zdecydowanie natarło na Malka, chcąc z nim skończyć. Lukrecja pozbierała się i przenikliwie krzyknęła. Dwadzieścia metrów za nimi otworzyły się drzwi lokalu striptizowego „Maracaibo” i wyszła zeń grupa ludzi. Malko dostrzegł mundur. Głos Lukrecji ponownie zawibrował w nocnej ciszy. Tym razem dwie osoby ruszyły w kierunku miejsca potyczki. Jedną z nich był policjant w mundurze. Któryś z morderców rzucił rozkaz i wszyscy trzej uciekli w górę Prado. Oszołomiony Malko, dysząc jak ryba wyjęta z wody, pospieszył z pomocą Lukrecji. Zgięta wpół, trzymała się za brzuch. ‒ Jesteś ranna? Wykrzywiła twarz w grymasie bólu. ‒ Nie, muszę tylko zwymiotować. Uczyniła to zaraz, nie zwracając uwagi na grupę otaczających ich teraz ludzi. Otrzepywano Malka, wyrażano współczucie Lukrecji... Policjant, wydobywszy pistolet, puścił się powolnie w pościg za trzema złoczyńcami. Powrócił zniechęcony, trochę pewniejszy siebie. ‒ Czy Wasza Miłość, życzy sobie złożyć skargę? ‒ zapytał. ‒ Te bezwstydne opryszki przynoszą hańbę naszemu umiłowanemu krajowi. Przytłoczony kwiecistością języka, Malko nie skorzystał z propozycji policjanta. Myślał jedynie o powrocie do hotelu i odpoczynku. Wybuch pożądania Lukrecji minął. Wziął ją pod rękę i przecisnęli się przez grupę wybawców. ‒ Wracajmy ‒ powiedział. Doszli w milczeniu do alei Camacho. La Paz było znowu spokojne i wyludnione. Lukrecja zatrzymała się, gdy doszli do zamkniętego żelazną kratą hotelu La Paz. 65
‒ Nie chcę, abyś mnie odprowadzał. Nigdy nic nie wiadomo. Wcześniej nacisnęła nocny dzwonek przy drzwiach. ‒ To nie był przypadek ‒ powiedziała ‒ mieli cię zabić. To byli marquesés ‒ czarne koszule z dzielnicy Miraflores. Każdy może ich wynająć za kilka pesos. Mnie nic nie grozi. Do jutra. Pocałowała go szybko i odeszła. Malko z pewną nostalgią popatrzył na jej długie, obleczone na czarno nogi. Nie oczekiwał takiego zakończenia wieczoru. Kto mógł chcieć go zabić?
6
Poprzez cienki materiał marynarki Malko dotknął koperty
schowanej w wewnętrznej kieszeni. Nie zaryzykował pozostawienia odcisków Klausa Heinkela w hotelu. Wczorajszy napad dowiódł, że jego obecność w Boliwii przeszkadzała niektórym. Tym razem superpłaski pistolet z kulą w lufie tkwił za paskiem, pod prawym łokciem. Spojrzał na zegarek. Trzynasta trzydzieści. Pedro Izquierdo spóźniał się. Tłusty i mdlący dym zanieczyszczał atmosferę sali „Daiquiri”. Wydobywał się z rusztów umieszczonych na wszystkich stolikach, przeznaczonych do przygotowywania tradycyjnej, boliwijskiej specjalności, złożonej z pieczonego na grillu mięsa z kiełbaskami, cynaderkami i innymi tego typu, mało apetycznymi dodatkami. Nie przeszkadzało to licznej klienteli, wśród której było dużo Niemców. „Daiquiri”, pomimo swego krzykliwego w kolorystyce wystroju i niskiego standardu, skutecznie konkurowało z „Klubem Niemieckim”. Właściciel zadał sobie niewątpliwie wiele trudu, dekorując wnętrze zielonymi plecionkami i przystrajając bar piramidami owoców i fontanną. Wszystko nurzało się w swądzie spalonego tłuszczu. 67
Obok wejścia grupa starych, pryszczatych i zrzędliwych Niemców przyglądała się wchodzącym. Przy sąsiednim stoliku bardzo umalowane dziewczyny z ożywieniem rozmawiały między sobą i przypatrywały się nachalnie Malkowi. Akcje jasnowłosego gringo stały wysoko. Wydawało się dziwne, że senior Izquierdo każe na siebie czekać. Lukrecja odpoczywała po wczorajszej rozróbie. Malko telefonował do ambasady amerykańskiej, nie udało mu się jednak połączyć z Jackiem Cambellem. Na własną rękę wysłał telegram do Company, informując, że jego pobyt w Boliwii przedłuży się. Nie podał żadnych szczegółów. Nagle pojawiła się miniaturowa sylwetka Pedra Izquierda. Podszedł do stolika Malka i usiadł. ‒ Nic jeszcze nie wiem ‒ powiedział raptownie. ‒ Jutro. Dopiero jutro. ‒ Dlaczego właśnie tutaj chciał pan się spotkać? To okropne miejsce. Boliwijczyk uśmiechnął się boleśnie. ‒ Tutaj Klaus spotykał się z Moniką. Nakryłem ich pewnego dnia razem, trzymali się za ręce. Jego biuro znajdowało się naprzeciwko, pod numerem 1616. Malko odwrócił się i przez brudną szybę zobaczył jeden z nielicznych nowoczesnych budynków w alei 16 Lipca, czy też raczej Prado. Na jedenastym piętrze była widokowa restauracja „Las Vegas”. Pedro Izquierdo zaszeptał: ‒ Jutro, proszę przyjść o trzeciej do motelu Turist, calle Presbytero Medina. Będę wiedział, gdzie on jest. Wstał i wyszedł tak samo nagle, jak przyszedł. Malko dopił lurowatą kawę i poprosił o rachunek. 68
Trufi ‒ taksówki zbiorcze o stałych trasach ‒ przejeżdżały zwartymi szeregami po Prado. W pewnej chwili Malko wpadł na pomysł. Zatrzymał chevroleta. ‒ Maestro*, na cmentarz niemiecki. Chciał na własne oczy zobaczyć grób Klausa Heinkela. * Popularny sposób zwracania się do kierowców taksówek w La Paz.
*** ‒ Ach, co za nieszczęście umrzeć tak młodo ‒ łkał stary strażnik. ‒ I mając tylu przyjaciół. Przyjaciół Klaus Heinkel miał bez wątpienia wielu. Grób tonął w wiązankach kwiatów. Była to na razie mogiła usytuowana w ostatnim rzędzie małego niemieckiego cmentarza na wzgórzach dzielnicy Copacabana, opatrzona marmurowym krzyżem z bardzo prostym napisem: Klaus Muller ‒ 25 października 1913‒ 11 marca 1972. Malko zwrócił się do starego Bawarczyka pilnującego cmentarza. Był to niesamowity, bezzębny poczciwiec, od czterdziestu sześciu lat mieszkający w Boliwii, nie pamiętający już ojczystego języka. Słysząc, że Malko mówi po niemiecku, otworzył zamkniętą na łańcuch kratę. ‒ Znał go pan? Stary potrząsnął głową. ‒ Nie. Nie. Ja nie znam nikogo... To sami młodzi ludzie... ‒ Widział pan trumnę? Musiał dwa razy powtórzyć pytanie. Zrozumiawszy, strażnik wybuchnął śmiechem. ‒ Oczywiście, oczywiście. Nie piłem wtedy chicha**. Piękna trumna ze srebrnymi uchwytami. Chciałbym mieć taką, jak przyjdzie moja kolej... ** Wódka pędzona przez Indian. 69
Malko skierował się do wyjścia. Wyglądało na to, że rzeczywiście Klaus Heinkel spoczął pomiędzy trzema setkami Niemców z La Paz... Stary dopędził go przy końcu alejki, trzymając w ręku wiecheć badyli. ‒ Może pan kupi ode mnie trochę rabarbaru? To dobre na żołądek... Dziesięć pesos. Sadzę go między grobami, tam jest dobra ziemia. Malko grzecznie odrzucił propozycję kupna trupożernego rabarbaru. Wychodząc z cmentarza, minął bardzo skromny pomnik z szarego kamienia z żelaznym krzyżem na szczycie. Na krzyżu wygrawerowano napis: UNSEREN GEFALLENEN 1939-1945* * Naszym poległym 1939‒1945.
Jak na cmentarz leżący na końcu świata był to pomnik dość szczególny. *** Canillita**, sprzedający „Ultima Hora”, wymachiwał gazetą Malkowi przed nosem z taką natarczywością, iż ten w końcu uległ. ** Gazeciarz.
Na tarasie „Copacabany” ‒ jedynym w całym La Paz ‒ Malko w oczekiwaniu na Lukrecję popijał z ogromnego kufla piwo Heineken. Nękały go bose żebraczki cholas i mali pucybuci, chcąc za jedno peso przywrócić dziewiczość jego butom. Dla zabicia czasu rozłożył gazetę. Większość zadrukowanej powierzchni zajmowało przemówienie premiera nowego rządu wraz z pieśniami pochwalnymi dyspozycyjnych pismaków. 70
Wpadło mu w oczy nazwisko pod zdjęciem na pierwszej stronie: Esteban Barriga. Zachłannie przeczytał artykuł. W nocy znaleziono dziennikarza Estebana Barrigę powieszonego we własnym biurze na klamce od okna. Jego przyjaciele twierdzili, że ostatnio sprawiał wrażenie przygnębionego. To mogło rzeczywiście być prawdą, zwłaszcza dla tych, którzy widzieli schowek, w którym pracował. Z takiego powodu nie popełnia się jednak samobójstwa. Zamierzał złożyć gazetę, gdy usłyszał słodki głos Lukrecji: ‒ Podobam ci się? Podniósł oczy: Boliwijka ubrana była na czarno od stóp do głów. Miała kapelusz, buty z cholewami, i długą, wysoko rozciętą z przodu spódnicę. Brakowało jej tylko konia i ostróg. Widząc minę Malka, zachmurzyła się. ‒ Co się stało? Bez słowa podsunął jej gazetę. Zbladła. ‒ Zabili go? Dokładnie o tym samym myślał Malko. Przypomniał sobie małego dziennikarza, przerażonego i bladego, szarpiącego go za rękaw. Nic nikomu nie powiedział, a jednak Esteban Barriga nie żył. Pewne osoby czuwały z niezwykłą troskliwością nad ostatnim snem Klausa Heinkela. Jeżeli rzeczywiście był w takim śnie pogrążony. *** Bawarska tawerna w środku Andów; to było niezwykłe. Malko zamyślił się przed ogromnym Prosit namalowanym nad wejściem do 71
restauracji „Escudos”. Szczególnie ponura była ogromna sala w suterenie, z wielkim sufitem i pożółkłymi ścianami pokrytymi niemieckimi i hiszpańskimi napisami. Stały tam niewygodne, masywne krzesła i stoły. Zdobiły ją świeczniki z kutego żelaza. Jadało się tam najlepsze w La Paz niemieckie wędliny lub argentyńskie mięso, podawane przez kelnerki w czarnych rajstopach i mini-spódniczkach! Tego wieczoru „Escudos” była prawie pusta. W jednym kącie dwóch hippisów w ponchach jadło palcami parówki. Restauracja należała jednak do najpopularniejszych w La Paz. Leżała w górnej części Prado, naprzeciwko COMIBOL. Praktycznie mówiono w niej jedynie po niemiecku. Od momentu wyjścia z „Copacabany” Malko i Lukrecja nie rozmawiali więcej o śmierci Estebana Barrigi. Ale ta nowa tajemnica nie przestawała nurtować Malka. Zdecydowanie Lukrecja nie miała do niego szczęścia. A tego wieczoru wystroiła się jak mogła najpiękniej. Wszystko na próżno. Pytanie, jakie postanowił zadać jej Malko, nie miało, niestety, wiele wspólnego z burzą zmysłów. ‒ Lukrecjo... Podniosła wzrok wypełniony radosnym blaskiem oczekiwania. Ogromne, ciemne oczy, włosy rozpuszczone na ramiona, lekko rozchylone usta ‒ była wspaniała. Malko pomyślał, że Bóg ukarze go pewnego dnia za marnowanie takich okazji. ‒ O czym myślisz? ‒ zapytała. To, o czym ona myślała, nie wymagało pytań. ‒ Potrzebuję twojej pomocy. W czarnych oczach pojawił się cień, jej twarz lekko stężała. ‒ Czego chcesz? 72
‒ Pójść tej nocy na cmentarz niemiecki. Drgnęła. ‒ Na cmentarz! Po co? Złociste oczy Malka wpatrywały się w coś bardzo odległego. ‒ Chcę na własne oczy zobaczyć ciało Klausa Heinkela. Boliwijka zaciągnęła się mocno papierosem, zanim odpowiedziała. ‒ Rozumiem. Ale muszę znaleźć pewnych ludzi. Tylko Josefa może mi pomóc. ‒ Chodźmy do niej ‒ zaproponował Malko. Lukrecja potrząsnęła głową. ‒ Nie. Ja tam pójdę, ty poczekasz u mnie. Poszperała w torebce i podała mu klucz. ‒ To pod numerem 4365. Na pierwszym piętrze. Nazwisko jest na drzwiach. Nikogo tam nie ma, mój ojciec spędza weekend w Cochabamba. Malko wziął klucz. Lukrecja rzeczywiście była nadzwyczajną dziewczyną. Zanim wstali, zapytał: ‒ Dlaczego to robisz? Prawie mnie nie znasz. Uśmiechnęła się prowokująco. ‒ Zgadnij! *** Malko drgnął, gdy klucz obrócił się w zamku. To mogła być tylko Lukrecja, musiała mieć drugi klucz. Włączył gramofon, nastawił płytę z nagraniami quena ‒ indiańskiego fletu ‒ i pogrążył się w zadumie. Dom był cichy. Pokój, w którym się znajdował, miał skromne meble: bardzo szeroki tapczan, stoliki i gramofon meblowy. Sufit był bardzo niski. 73
‒ Wszystko załatwione ‒ powiedziała Lukrecja. ‒ Spotkamy się z nimi na cmentarzu za trzy godziny. Malko nie zapytał, kim byli „oni”. Lukrecja odłożyła torebkę i spojrzała na Malka. Odnalazł w jej oczach wyraz pustki i intensywności zarazem. Patrzył na nią z uwagą. Nos miała może trochę za długi, ale podkreślał jej osobowość. Twarz wyrazista, jakby wyrzeźbiona, z wyraźnie zaznaczoną linią ust. Nie powinna była w ogóle używać szminki. Blada cera kontrastowała z bardzo czarnymi oczami. Wzrok Malka powędrował niżej, zatrzymując się na nogach i biodrach. Lukrecja miała biodra, jakie lubił: rozszerzające się w kształcie gitary. ‒ O czym myślisz? Głos Lukrecji był chrapliwy, prawie agresywny. ‒ Podziwiam twoją urodę ‒ powiedział łagodnie Malko. ‒ Nienawidzę eufemizmów. Kłamiesz, masz jedynie ochotę, aby mnie... Malko uśmiechnął się. ‒ Aby co? Podniósł się, podszedł i wziął ją w ramiona. Początkowo ich wargi były zimne. Stopniowo, powoli zaczęły się rozgrzewać, stapiając się w jedność. Lukrecja wsunęła rękę za głowę Malka, aby móc całować go mocniej. Ich zęby zderzyły się. Nie przerywając pocałunku, Malko objął ją w pasie i pociągnął na tapczan. Leżąc na boku kołysali się wolno. Dotyk jej ciała rozpalił Malka. Poczuł narastające w sobie pożądanie, bezlitosne i gwałtowne. Wyobraził sobie chwilę, kiedy ją weźmie. Jakby telepatycznie Lukrecja wyciągnęła jedną rękę i dotknęła go, sprawdzając reakcję. Po chwili przestała go całować, ujęła jego głowę w obie ręce i 74
zajrzała mu w twarz. Coś nieskończenie poważnego było w jej oczach. ‒ Uraziłam cię ‒ powiedziała łagodnie. ‒ Przepraszam. Ja też ciebie pragnę. Mam jednak wstręt do machos traktujących kobiety jak kozy, nie pytających nawet, czego pragną. ‒ Nie przepadasz za mężczyznami z twojej ojczyzny? Uśmiechnęła się, pełna pogardy. ‒ Jak tylko skończą się kochać, pędzą do swoich kolesiów, żeby opowiedzieć, jak było. Wpieprza mnie to! Momentami jej angielski był ciekawy. Zdjęła buty i spojrzała filuternie na Malka. ‒ Czy wiesz, jak kochają Indianki? Malko zawahał się, nim odpowiedział. Słyszał, że cholas nigdy się nie rozbierają. ‒ Co chcesz przez to powiedzieć? ‒ Zobaczysz. Podniosła się i zdjęła ubranie i buty. Została jedynie w majtkach i czarnych staniku. Jej skóra była bardzo biała, ręce i nogi były pokryte czarnym, delikatnym meszkiem. Nie dokończywszy negliżu, podeszła do tapczanu. Delikatnymi ruchami rozebrała Malka w rytm dźwięków indiańskiego fletu. Rozpiął jej biustonosz. Gwałtownie drgnęła, potem wyciągnęła się na łóżku. Piękne nogi były zwarte, jedna obok drugiej. Miała ładny, trochę wypukły brzuch i małe, krągłe i jędrne piersi. Malko położył rękę na jej udzie. Natychmiast przywarła do niego i żarliwie pocałowała. Zdał sobie sprawę, że jedyne, czego pragnie, to wziąć ją natychmiast. Głęboka troska hamowała jednak trochę zmysły: ta boliwijska wysokość sprawiała, że już był zadyszany. Jak stawić czoło tej narowistej klaczy? 75
W chwili gdy chciał ją wziąć, Lukrecja mocniej zwarła nogi zatrzymując go. ‒ Poczekaj. Nie tak szybko. Czuł, jak drży brzuch przyciśnięty do jego ciała. Odsunęła się jednak, wyciągnęła ręce i wzięła podłużne, srebrne pudełeczko. Otworzyła je, nabrała szczyptę czegoś między kciuk i palec wskazujący i podniosła do nosa rękę. Wciągnęła gwałtownie powietrze i opadła do tyłu. ‒ Też chcesz? ‒ zapytała. ‒ Co to jest? Zaśmiała się. ‒ Pichicata! Masz. Wyciągnęła w jego stronę srebrne pudełeczko i Malko dojrzał biały, błyszczący proszek. Pojął natychmiast. ‒ Przecież to jest kokaina! ‒ Wolę nazwę pichicata. To jest przyjemne, wiesz? Czuję się po tym wewnętrznie rozgrzana i wszystko zdaje się być nierealne. ‒ Często zażywasz? ‒ spytał przerażony Malko. ‒ Cały czas ‒ z prostotą odpowiedziała Lukrecja. ‒ Jak wszyscy tutaj. Czyżbyś nie wiedział, że Boliwia produkuje 90% ilości światowej kokainy. Wszyscy Indianie z Altiplano żują liście koka całymi dniami. ‒ Czy to jest dozwolone? Młoda Boliwijka gorzko się roześmiała. ‒ Nasze peso jest z pewnością jedynym pieniądzem, który opiera się na kokainie. Rząd ma jej pod dostatkiem. Gdy potrzebują gotówki, sprzedają ją. ‒ Komu? ‒ Amerykańskiej mafii. Ale nie tolerują konkurencji. Nie czytałeś gazet. Przedwczoraj zatrzymano dwóch Amerykanów w hotelu 76
Sucre. Znaleziono przy nich dwieście dwanaście tysięcy dolarów. Przyjechali po pichicatę... Dziwny kraj. Lukrecja zamknęła oczy i wzięła Malka za rękę. ‒ Pieść mnie ‒ powiedziała rozkazująco. Uniosła biodra, wychodząc mu na spotkanie i objęła go ręką we władczym geście. Przez wiele minut w pokoju słychać było jedynie przerywany oddech Lukrecji. Nagle nieobecnym głosem zapytała: ‒ Czy widziałeś, jak to robią lamy? Malko musiał przyznać się, że nie. W Austrii lamy spotykało się raczej rzadko. ‒ To bardzo piękne ‒ powiedziała rozmarzonym głosem. ‒ Stawiają wtedy prosto uszy i bardzo wysoko podskakują. Ręka obejmująca Malka zdarła ostatni fragment przyodziewku w gwałtownym geście, graniczącym prawie z męską brutalnością. Odwróciła do niego twarz z zagubionym spojrzeniem. ‒ Teraz ‒ powiedziała ‒ teraz... Stan, w jakim się znajdował, umożliwił mu wykonanie polecenia bez żadnej trudności. Dygotał z podniecenia. Kiedy ją posiadł, zacisnęła ręce na jego plecach, później opuściła je. Nie uczyniła nic, aby mu pomóc. Leżała bez ruchu pod jego ciężarem. Upojony tym ciałem, obojętnym i gorącym jednocześnie, Malko ruszył jak spuszczony z łańcucha. Tapczan trzeszczał i jęczał pod nimi. Nagle Lukrecja jakby odżyła. Zaczęła zachęcająco pomrukiwać po hiszpańsku i angielsku. ‒ Szybciej, jeszcze szybciej. To były igrzyska olimpijskie! 77
Gnębiony wysokością, Malko czuł, że nie wytrzyma długo tego tempa. Paliły go płuca, ciało ciążyło jak ołów. Wyraźnie zwolnił galopadę. Od razu poczuł, jak rozluźniają się mięśnie Lukrecji. Nadal go przyciskała do siebie, ale to już nie było to samo... Zawstydzony i zasapany chciał ponowić atak nawet za cenę wyplucia płuc. Lukrecja odepchnęła go i wymknęła mu się. Leżał sam w łóżku, ogłupiały, czując swe nie spełnione pożądanie. Opadł na plecy, korzystając z chwili wytchnienia, aby odsapnąć. Lukrecja, kucając na łóżku, szperała w szufladzie stolika. Wzięła coś z niej, zgasiła światło i wyciągnęła się obok Malka. Ciemność zaskoczyła go. Lukrecja nie robiła wrażenia szczególnie nieśmiałej. Nagle poczuł dotyk jej włosów na swoich nogach. W pierwszej chwili zacisnęła zęby zbyt mocno. Zabolało go to, ale zaraz ucisk zębów stał się delikatniejszy. Przez kilka minut pieściła go w ten sposób wolno, ale z ogromną pasją. Dużo później Lukrecja odchyliła się i zapaliła lampę. Światło podkreślało jej oczy, usta miała nabrzmiałe. Wyglądała na spokojną i rozluźnioną. Malko przyjrzał się długim nogom. Jaka szkoda, że ich nie depilowała... Podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem i zapytała: ‒ Uważasz, że jestem zbyt owłosiona? ‒ Dlaczego ich nie usuniesz? Zaśmiała się. ‒ No wiesz! Tutaj jedyne kobiety bez włosów na ciele to cholas. Aby pokazać, że w żyłach płynie hiszpańska krew, zachowuje się je. Jeżeli ma się szczęście je mieć! 78
Rasizm ma nieskończoną liczbę odmian... Lukrecja, z włosami w nieładzie, wspaniała i bezwstydna, spojrzała na zegarek. ‒ Pora iść na cmentarz.
7
Łopata stuknęła głucho. Lukrecja skierowała światło elektrycz-
nej latarki w głąb wykopu. Pojawił się kawałek drewna. Trumna Klausa Heinkela. Dwaj cholos kopali łopatami o krótkich trzonkach. Ostrze jednej z nich uderzyło z hałasem o kamień. Malko podskoczył. Chociaż byli na końcu cmentarza przy zboczu góry, ktoś mógł ich jednak usłyszeć. ‒ Ostrożnie ‒ polecił. Taksówka przywiozła ich na róg calle 11, w głębi Copacabany. Panował przejmujący chłód, ulice były puste. Kiedy zbliżali się do cmentarza, usłyszeli w mroku ciche gwizdnięcie. Lukrecja poszła pierwsza i krótkim błyśnięciem latarki oświetliła dwóch mężczyzn przycupniętych przy murze cmentarza. Dwaj przysadziści Aimaras, o twarzach bez wyrazu, przyciskali do siebie łopaty. Lukrecja porozmawiała z nimi przyciszonym głosem i wróciła do Malka. ‒ Chcą po pięćset pesos dla każdego. To drogo. Nie było czasu na targowanie. Zapłacił z góry. Indianie schowali banknoty. ‒ Skąd oni są? ‒ zapytał Lukrecję. 80
‒ Z Hampa, dzielnicy przestępców, za San Francisco. Sto metrów dalej wszyscy razem pokonali mur cmentarza i cicho zagłębili się w alejki. Malko bez trudu odnalazł grób. Aimaras, nie wykazując zbytniej odrazy, zabrali się do pracy. Teraz kończyli już swe dzieło. Łopata jednego z Indian zagłębiła się bez oporu i uderzyła w coś z hałasem, który rozległ się po całym cmentarzu! Niewiele brakowało, a obudziliby całe miasto. Malko natychmiast poprosił Lukrecję, aby kazała kopać im rękami. Posłusznie uklękli w tłustej ziemi i dalej odgrzebywali trumnę. Zafascynowany Malko przyglądał się, jak ukazuje się ciemny kształt. Za kilka minut miał się dowiedzieć, jaki los spotkał Klausa Heinkela. Spadły ciężkie krople deszczu. Po kilku sekundach przemieniły się w niesłychaną nawałnicę. Obaj cholos kopali jakby nigdy nic, ale Lukrecja i Malko bardzo szybko przemokli do suchej nitki. Można było jedynie pozazdrościć Klausowi Heinkelowi spoczywającemu w zaciszu swej trumny... Deszcz osłabł tak nagle, jak się zaczął, w chwili gdy cholos odkopali wreszcie jeden z końców trumny. Chwyciwszy za uchwyty, wyciągnęli ją z wykopu. Lukrecja kierowała akcją, wydając krótkie rozkazy. Malko rzucił się z pomocą, aby całkowicie wyciągnąć trumnę na alejkę, obok pryzmy wykopanej ziemi. Pomimo chłodu czuł, że się poci. Przemoknięty, szczękając zębami, zaczął rozcierać obolały krzyż. Pozostało jedynie odśrubować wieko. Na szczęście ulewa nagle ustała. *** Puściła ostatnia śruba. Jeden z Aimaras wsunął czubek śrubokręta i nacisnął, wieko trumny przesunęło się. Pokrywa zachwiała się i upadła na ziemię. Aimara przeklął w swoim 81
języku. Wstrętny, mdlący, słodko-cierpki odór dobywał się z otwartej trumny. Jednak było w niej jakieś ciało. Malko poczuł się zaskoczony i rozczarowany: sądził, że trumna będzie pusta, ewentualnie wypełniona kamieniami. Pokonując potworne mdłości, schylił się. Początkowo zauważył jedynie ciemny kształt. Nie było całunu. Ciało leżało na boku, oparte o jedną ze ścianek. Malko próbował je odwrócić. Dotknął czegoś jedwabistego. Bliski zwymiotowania odskoczył. Jeden z Aimaras przyszedł mu z pomocą. Zaczepił czymś podobnym do rzeźnickiego haka za ramię zmarłego i pociągnął. Ciało odwróciło się. Smrodliwy powiew odrzucił wszystkich do tyłu. Później Lukrecja wyciągnęła rękę i latarka oświetliła ciemną brodę, która nie przestała rosnąć po śmierci i mierzyła dobre dwadzieścia centymetrów. Malko uważnie przyglądał się obrzmiałej twarzy, bezbarwnym i zdeformowanym przez śmierć rysom. Nieboszczyk był postawnym mężczyzną, miał nie więcej niż trzydzieści lat, długie włosy, wąsy i brodę. W otwartych ustach widać było nierówne zęby. Ubrany był w niebieskie dżinsy, kurtkę i brązowe, skórzane teksaskie buty o długich szpicach. ‒ To nie jest Klaus Heinkel ‒ powiedział. Chyba że odmłodzony o ćwierć wieku. Niemiec mierzył 168 centymetrów, miał pięćdziesiąt osiem lat i był łysy. ‒ To Jim ‒ wyszeptała Lukrecja zmienionym głosem. ‒ Jim Douglas, młody Amerykanin. Poznaję jego buty. Aimaras zaczynali się trochę niecierpliwić. Malko wstał. Od tego trupa już nic się nie dowie. Widać było, że człowiek ten zginął gwałtowną śmiercią. To, że nie jest nim Klaus Heinkel, oznaczało na pewno, iż Niemiec żyje. 82
‒ Każ im zamknąć i zakopać trumnę. Cholos bardzo szybko przymocowali wieko. Malko przemoczony i poruszony, niczego nie rozumiał. Jeżeli słowa Lukrecji były prawdą, to co robiło ciało młodego Amerykanina w trumnie Klausa Heinkela? Kto go zabił? Jakie to szczęście, że nie przekazał Jackowi Cambellowi odcisków palców Klausa Heinkela. Mogłyby zostać wykorzystane do... Milcząc, oboje z Lukrecją przyglądali się, jak Aimaras umieścili trumnę na miejscu i zasypywali dół. Zabrało to im dwadzieścia minut. Później wszyscy opuścili cmentarz tą samą drogą, jaką przyszli. Aimaras i Lukrecja przyciszonymi głosami chwilę dyskutowali: chcieli jeszcze dwieście pesos. Malko zapłacił. ‒ Nie ma obawy, że nas wydadzą? ‒ zapytał. ‒ Nie ‒ odparła Lukrecja. ‒ Natychmiast wyruszają piechotą do swej wioski. Boją się policji. Aimaras szybko odeszli i zniknęli w ciemnościach. Malko i Lukrecja poszli w lewo, w kierunku centrum. Nie było żywego ducha. W milczeniu szli piechotą aż do mostu. Sto metrów dalej zauważyli taksówkę. Zaspany kierowca zabrał ich, nawet nie odwracając się. ‒ Jeżeli Klaus Heinkel żyje ‒ powiedziała nagle Lukrecja ‒ to Hugo Gomez na pewno coś o tym wie... Malko zatopiony w myślach nie odpowiedział. Ciekaw był reakcji Jacka Cambella, tak przekonanego o śmierci Klausa Heinkela.
8
Na wpół zdarty plakat ciągle jeszcze przestrzegał ewentualnych
naiwnych: „Nie dajcie się zwieść wezwaniom ekstremistów. Zaufajcie Rewolucji 16 Lipca”. Wisząc na rogu ulicy 20 Października, upamiętniającej inną rewolucję, odezwa miała mimowolnie humorystyczny wydźwięk. Od dawna zresztą nie usuwano starych haseł. Na murach La Paz można było zapoznać się z polityczną historią Boliwii. Malko spojrzał na niewielki, trzypiętrowy budynek w zaułku, na tyłach ulicy 20 Października. Spokojne miejsce, niedaleko od Prado. Zadzwonił do drzwi na pierwszym piętrze. Nikt nie otworzył. Tutaj mieszkał Jim Douglas ‒ młody Amerykanin. Zanim znalazł się w trumnie Klausa Heinkela... Malko zniechęcony odchodził już, gdy nagle na parterze poruszyła się firanka. ‒ Ktoś tam jest ‒ powiedziała Lukrecja. Wrócili i zadzwonili ponownie. Drzwi otworzyły się natychmiast. Stała w nich czterdziestoletnia kobieta. Patrzyła na intruzów prawie bezbarwnymi, pozbawionymi wyrazu oczami. Za nią przepychało się dwóch ładnych małych chłopców, bosych i bardzo ciemnych. Kobieta miała ściągnięte z tyłu włosy, co podkreślało asymetryczność jej 84
twarzy o ustach z wydatną dolną wargą. Płócienna, przylegająca do ciała sukienka osłaniała obfite kształty. Nie zwracając uwagi na Lukrecję, zwróciła się do Malka. ‒ Czego pan chce? ‒ Szukam Jima Douglasa. Jego telefon milczy. ‒ Jim wyjechał. Kilka dni temu. Nie wiem, gdzie jest. Odpowiadała obojętnym głosem i gdyby nie zafascynowanie spojrzeniem złocistych oczu, pewnie zamknęłaby drzwi. ‒ Mieszka sam? ‒ spytała Lukrecja. Kobieta zawahała się, potem niechętnie skończyła rozmowę: ‒ Nie wiem... Nie interesują mnie jego sprawy. Przez ułamek sekundy spojrzała przeszywającym wzrokiem w oczy Malka. Zaraz po tym wycofała się. ‒ Jestem zajęta, przepraszam. Drzwi się zamknęły. Malko i Lukrecja wyszli z wąskiego korytarza. ‒ Ona coś wie. Lukrecja zaśmiała się szyderczo. ‒ Przede wszystkim ma ochotę zobaczyć cię samego. To największa nimfomanka w La Paz. Mąż porzucił ją z tego powodu. Na pewno spała z Jimem. Zresztą, jak ją te coś nachodzi, to przespałaby się nawet z lamą. Jakkolwiek by było, również Hiszpanie Pizzarra wykorzystywali lamy. ‒ Nic więcej nie wiesz o tym Jimie Douglasie? Lukrecja skręciła nogę w kostce na jakiejś nierówności i zaklęła, zanim odpowiedziała. ‒ Słabo go znałam. Często widywałam go na aperitifie w „Copacabanie”. Był rozmowny, wyznał mi kiedyś, że odegrał rolę w organizowaniu strajków w MIT*. Był kimś w rodzaju zawodowego lewicowego agitatora. Mówił dobrze po hiszpańsku, pracował tutaj od roku jako nauczyciel angielskiego. * Massachussets Institute of Technology. 85
‒ Nie domyślasz się, jak mógł się zaplątać w aferę Klausa Heinkela? Lukrecja potrząsnęła głową: ‒ Nie. Nie interesował się Niemcami. Wszystko było bardzo tajemnicze. Malko czuł się nieswojo. Im bardziej zbliżał się do rzekomo martwego Niemca, tym w większym był niebezpieczeństwie. Na dodatek nie wiedział, z której strony ono może mu grozić... Zatrzymali się na rogu ulicy 20 Października, naprzeciwko gmachu Emoussa. ‒ Mam spotkanie z seniorem Izquierdem ‒ powiedział Malko. ‒ Czy wiesz, gdzie znajduje się motel Turist? ‒ To tam chce się spotkać z tobą ten obleśny staruch! To jedyny dom schadzek w La Paz. Pewnie wstydzi się sprowadzać tę swoją kurwę do domu. Malko podniósł rękę i zatrzymał taksówkę. Lukrecja nachyliła się do kierowcy przez opuszczoną szybę: ‒ Maestro, calle Presbytero Medina. ‒ A ty, nie jedziesz ze mną? Lukrecja uśmiechnęła się dwuznacznie. ‒ Muszę dbać o swoją reputację. Czekam na ciebie u mnie w domu. Jeśli masz jeszcze trochę siły... Malko nagle zapragnął jej. Taksówka ruszyła. *** Carmen rozbierała się wolno, zmysłowo, z niezwykłą naturalną perwersją. Stała odwrócona plecami do Pedra Izquierda. Nie wyglądała na swój wiek. Jej piersi rozsadzały biustonosz, uda miała pełne jak trzydziestolatka. 86
Malutki Boliwijczyk pożerał ją wzrokiem. Będąc z nią, zapominał o Monice. W smutnym pokoiku motelu czuł się swobodniej niż u siebie. Carmen nie była aż tak subtelna i nie miało to dla niej znaczenia. Odwróciła się i zbliżyła do łóżka, na którym siedział. Pedro Izquierdo dotknął wyschniętą ręką krągłych piersi, potem, wędrując w dół, delektował się każdym zaokrągleniem jej ciała. Dziewczyna patrzyła na jego rękę jak na jadowitego pająka. Gdy dłoń dotarła do jej zaciśniętych ud, dziewczyna wykręciła się i odeszła. ‒ Nie mam ochoty ‒ powiedziała nadąsana. Izquierdo zaskoczony podniósł oczy. Zawsze była taka posłuszna. ‒ Dlaczego? ‒ Chcę, żebyś mi kupił ładne buty. Takie jak te w szafie twojej żony. Zawstydził się odrobinę, mając jednocześnie szaloną ochotę, aby spoliczkować tę dziwkę. Ustąpił jednak. ‒ Zgoda. Obiecuję ci to. Natychmiast rozluźniła się i kpiąco popatrzyła na niewielki starczy wyrostek. To była prosta dziewczyna i sprawy związane z ludzkim ciałem przyjmowała bez obrzydzenia. Jej kochanek, młody cholo, kochał ją każdego wieczora w swej lepiance w Miraflores. Z Izquierdem to była jedynie przelotna, nieprzyjemna chwilka. Oddech starca stał się bardziej urywany. Jego ręce poruszały się jak szalone, bez żadnego jednak wpływu na zachowanie się Carmen. Zamknęła oczy, aby nie zauważył jej obojętnego wyrazu twarzy. Zaciągnął ją do łóżka, przewrócił na plecy i wcisnął pomarszczoną twarz pomiędzy jej piersi. 87
Wygięła się do przodu, aby mu było wygodniej. Jej ręka powędrowała w kierunku resztek męskości wiekowego kochanka. Drzwi zadrżały od silnych uderzeń. Pedro Izquierdo poderwał się natychmiast. Rozzłoszczony i zaniepokojony. Nie umawiał się przecież tak wcześnie z tym blondynem. Carmen czekała, oparta na łokciach. Uderzenia stały się jeszcze mocniejsze. Przerażony Izquierdo nie ruszył się. Położył palec na ustach. W tej samej chwili Carmen krzyknęła zdecydowanie: ‒ O co chodzi? ‒ Control politico ‒ odpowiedział męski głos. Bez chwili wahania zerwała się i podbiegła do drzwi. Izquierdo wyskoczył z łóżka, chcąc ją powstrzymać. ‒ Nie otwieraj! ‒ krzyknął. Carmen odsunęła już zasuwkę. Osiłek w nylonowej bluzie niebieskiego koloru, z gęstą wybrylantynowaną czupryną i płaską indiańską twarzą, brutalnie pchnął drzwi. Odepchnął na bok Carmen i przepuścił dwóch pozostałych cholos. Jeden z nich miał ufryzowane włosy i bardzo ciemną skórę; drugi, przysadzisty, miał niskie czoło i prawie murzyńskie wargi odsłaniające popsute zęby. Ten w nylonowej bluzie zamknął za nimi drzwi. Mały Boliwijczyk, goły jak święty turecki, wytrzeszczał oczy. Te typy nie miały nic wspólnego z control politico. To byli przestępcy, marquesés. ‒ Czego chcecie? ‒ wybełkotał. ‒ Wyjdźcie, bo zawołam zarządcę. Cała trójka nawet nie drgnęła. Jak gdyby nie słyszeli. Nie bacząc na swą nagość, Pedro Izquierdo rzucił się nagle do drzwi. Osiłek 88
wyciągnął rękę. Ciosem wymierzonym prosto w twarz odrzucił drobnego Izquierda z powrotem na łóżko. Starzec pisnął cienko jak mysz. Miał rozbity nos. Osiłek podszedł do małego aparatu radiowego i nastawił go na cały regulator. Robili tak klienci motelu, gdy towarzyszyły im zbyt hałaśliwe partnerki. Trzymając się oburącz za nos, Izquierdo leżał na łóżku. Osiłek chwycił Carmen za ramię. Pozwoliła się zawlec do łóżka. Parskała, powstrzymując wewnętrzny śmiech. To był jej ukochany, Raul ‒ autor całej imprezy. Postanowił zakłócić te swawole Boliwijczyka, a następnie uprowadzić Izquierda i go okraść. Carmen zgodziła się na ten pomysł z entuzjazmem. Przedmioty ze srebra znajdujące się w willi musiały być warte miliony pesos. Wreszcie mogłaby sobie kupować sukienki. Gdyby była mniej pazerna, nigdy by tego nie zaakceptowała. Cholo z ufryzowanymi włosami wyciągnął nóż z kieszeni i usiadł na brzuchu Izquierda, przykładając mu ostrze do gardła. ‒ Nie ruszaj się ‒ powiedział w narzeczu aimara. Osiłek jednym pchnięciem rzucił Carmen na łóżko. Upadła na brzuch. Zerknęła do tyłu w momencie, gdy odpinał suwak dżinsów. Zadrżała z rozkoszy. Ten numer nie był przewidziany w programie, ale uznała go za szalenie podniecający. Kiedy szorstki materiał dżinsów dotknął jej gołej skóry, zagryzła wargi, aby nie krzyknąć z rozkoszy. Trzeba było zachować pozory: udało się jej w końcu zaszlochać, podczas gdy Raul brał ją szybko i brutalnie. Pedro Izquierdo pojękiwał zafascynowany ciałem Carmen. Raul podniósł się. Cholo z niskim czołem znalazł butelkę whisky J and B i pociągał z niej. Zbliżył się do łóżka i wylał trochę na nagie 89
pośladki Carmen, która krzyknęła. Wszyscy trzej wybuchnęli śmiechem. Ufryzowany z pożądaniem przyglądał się dziewczynie. Przywołał przysadzistego i wskazał na Izquierdę: ‒ Przytrzymaj go. Cholo z niskim czołem dopił do końca whisky i rozbił butelkę o nocny stolik. Złapał starego za włosy i przyłożył mu do gardła szyjkę od butelki, naciskając nią lekko starczą pomarszczoną skórę. Ufryzowany złapał Carmen za nadgarstki i przeciągnął na swoją stronę, zmuszając ją do przejścia nad leżącym Izquierdem. Potem, trzymając ją jedną ręką, drugą rozpiął dżinsy. Carmen krzyknęła, szukając wzroku swego ukochanego. Zobaczyła jedynie jego oczy bez wyrazu i obojętną twarz. Jakby nic nie widział. Nie, to niemożliwe! Na pewno chciał ją tylko wystawić na próbę. Krzyknęła przenikliwie i szarpnęła się. Od krótkiego uderzenia kolanem w brzuch, które wymierzył jej ufryzowany, zgięła się wpół. Gdy starała się złapać oddech, czując, że serce podchodzi jej do gardła, rzucił ją na łóżko, w brudną pościel, która widziała już tysiące kopulacji. Potem zwalił się na nią, brutalnie rozsuwając nogi. Wziął ją dziko, jednym ruchem lędźwi. Zawyła! Usiłowała wyrwać się mu. Przecież jej macho tam był; nie mógł pozwolić, aby wziął ją inny, nawet przyjaciel. Chyba że... Sparaliżował ją ogromny strach. Zrozumiała, że umrze. Wijąc się na jej biodrach, ufryzowany jęczał z zadowolenia. Carmen nie zauważyła, że zbliżył się Raul. Poczuła jedynie przejmujący żar w piersi, gdy szerokie ostrze sztyletu zagłębiło się w ciało, przebijając serce. Po kilku sekundach już nie żyła. 90
Fedro Izquierdo, któremu ze strachu oczy wyszły na wierzch, otworzył usta, aby krzyknąć. Cholo z niskim czołem nacisnął z całej siły szyjkę od butelki. Szkło wbiło się raptownie, przecinając tchawicę. Drugą ręką morderca zerwał umierającemu zegarek. *** Taksówka zatrzymała się przed zbiegowiskiem. Kierowca odwrócił się do Malka. ‒ La policía... Ulica Presbytero Medina była zablokowana. Po jej prawej stronie wznosił się pagórek, po lewej widoczny był szary fronton z żelaznymi drzwiami opatrzonymi niezwykłym napisem: MOTEL TURIST-UNION OBREJO-PATRONALE Po ostatniej rewolucji znacjonalizowano domy schadzek... Liczni umundurowani policjanci blokowali dostęp do żelaznych drzwi, odpychając grupę około pięćdziesięciu gapiów. Malko wysiadł, popracował łokciami i znalazł się w pierwszym rzędzie. Stąd dostał się do motelu. Na terenie leżącym na zboczu zbudowano około piętnastu niedużych pawilonów, oddzielonych od siebie przepierzeniami z zielonego plastyku. Malko nie zwrócił uwagi na motel, wpatrując się jedynie w nosze ustawione na ziemi blisko wejścia. Przez poplamione krwią prześcieradła widać było ludzkie sylwetki. Malko nachylił się do osoby stojącej obok. ‒ Co się dzieje? Mężczyzna wzruszył ramionami. 91
‒ Śmierdząca sprawa, bandyci zamordowali jakiegoś starca i jego panienkę. Ją zgwałcili, jego okradli. Zranili również zarządcę... To trzeba było wyjaśnić do końca. Odsunąwszy kogoś w mundurze, Malko podszedł szybko do pierwszych noszy. Udało mu się, zanim dopadli go policjanci, unieść prześcieradło. Martwe oczy Pedra Izquierda wpatrzone były w niebo. *** Dziewczyna z delikatnym wąsikiem, która pracowała na miejscu Lukrecji, dość lekceważąco potraktowała Malka. ‒ Pan nie był umówiony z panem Cambellem? ‒ Nie ‒ przyznał się Malko ‒ ale jestem pewien, że mnie przyjmie... Zniknęła w biurze Amerykanina z wizytówką Malka w ręku, po czym pojawiła się naburmuszona, nie zamykając drzwi. ‒ Proszę wejść. Jack Cambell był jeszcze gorzej ubrany niż podczas ich pierwszego spotkania. Przypominał Grocka* w jego najlepszych czasach. Nawet nie wstał, by przywitać się z Malkiem, który sam podsunął sobie fotel i usiadł. Potem zdjął ciemne okulary. * Słynny artysta cyrkowy.
Jego złociste oczy nabrały zielonkawego odcienia, co było oznaką lekkiego zdenerwowania. ‒ Pan jeszcze w La Paz? ‒ zgrzytliwie zapytał Amerykanin. Malko nawet nie drgnął. ‒ Mam tu jeszcze coś do zrobienia. Jack Cambell rozgniótł w popielniczce niedopałek smrodliwego papierosa. 92
‒ Ciągle ma pan halucynacje? Powiedziałem panu przecież, że Klaus Muller, co do którego brak jest podstaw pozwalających stwierdzić, iż był Klausem Heinkelem, umarł i został pochowany. Amerykanin uniósł lewą brew. ‒ Co pan chce przez to powiedzieć? Malko, wyraźnie oddzielając słowa, wyjaśnił: ‒ W trumnie Klausa Mullera, na cmentarzu niemieckim, znajduje się ciało obywatela amerykańskiego. Niejakiego Jima Douglasa. Tym razem był to strzał w dziesiątkę. Przez kilka sekund panowało milczenie. Widać było, że Cambell nie spodziewał się tego. ‒ Skąd pan o tym wie? ‒ Widziałem go ‒ powiedział spokojnie Malko. ‒ Widział go pan? Aż podskoczył. Malko opowiedział mu lakonicznie o wizycie na cmentarzu. Jack Cambell w milczeniu bawił się zapalniczką. Na koniec pokiwał głową: ‒ Pan jest kompletnie stuknięty! Malko postanowił sprowadzić go na ziemię. Zapytał zimnym tonem: ‒ Co by powiedział Jack Anderson* na wiadomość, że pracownik CIA w La Paz kryje nazistowskiego zbrodniarza poszukiwanego przez wszystkie cywilizowane kraje... Z taką informacją „Washington Post” świetnie by się sprzedawał, prawda? * Słynny komentator TV. Tropiciel skandali.
Jack Cambell zrobił się purpurowy. Malko pomyślał, że za chwilę tryśnie z niego krew. Amerykanin trzasnął otwartą dłonią w biurko. 93
‒ Przecież, do cholery ‒ wrzasnął ‒ pan również jest z Company. Co mi pan tutaj zawraca głowę! Malko nie znosił grubiaństwa. Powstrzymywał się, aby nie wyjść. Wściekłość jego rozmówcy wskazywała na to, że się nie pomylił. ‒ To na rozkaz Company przebywam w La Paz ‒ powiedział. ‒ Mam dopomóc w identyfikacji niejakiego Klausa Heinkela. ‒ On umarł! Jack Cambell krzyknął tak głośno, że aż mu się załamał głos. ‒ On nie umarł, pan o tym wie ‒ ze spokojem kontynuował Malko. Wyczerpany Amerykanin westchnął gwałtownie. ‒ Jeżeli Boliwijczykom zależy na tym, aby nie żył? Przebuduje pan świat? ‒ Nie ‒ odpowiedział Malko. ‒ Ale nic mi nie przeszkodzi w odnalezieniu Klausa Heinkela. Chyba że otrzymam telegram podpisany przez Davida Wise'a, nakazujący mi powrót do mego zamku. Jack Cambell złapał się rękami za głowę. ‒ Ale ‒ zajęczał ‒ co pana to wszystko obchodzi? Nawet pan nie znał tego typa. ‒ Pan tego nie rozumie ‒ odpowiedział Malko. To było silniejsze od niego. Nie znosił ludzi należących do rasy siepaczy i zimnych drani. Połowiczne przyznanie się Amerykanina wystarczało mu. Cambell nie dał wystrychnąć się na dudka, ale z powodów Malkowi nie znanych był po stronie Boliwijczyków. Amerykanin z widocznym wysiłkiem odzyskał zimną krew. ‒ Co w końcu chciałby pan osiągnąć? ‒ zapytał. ‒ Sądzi pan, że znajdę panu Klausa Heinkela? 94
Malko potrząsnął głową i podniósł się. ‒ Nie. To zrobię sam. Czy znał pan może niejakiego Jima Douglasa, Amerykanina, nauczyciela języka angielskiego w La Paz? ‒ Nic o nim nie słyszałem. Proszę zapytać w konsulacie. Malko pożegnał się, trochę podniesiony na duchu tym wybuchem. Wiedział, że Jack Cambell nie kiwnie nawet małym palcem, aby mu pomóc. Wręcz przeciwnie. W windzie pomyślał, że jest zbyt pewny siebie. Przecież wraz ze śmiercią Pedra Izquierda pękła ostatnia nić wiodąca do Klausa Heinkela. By przestać o tym myśleć, do hotelu poszedł pieszo wąską i gwarną ulicą Potosi. Wraz z kluczem recepcjonista podał mu kopertę. Było w niej zaproszenie na koktajl wydawany przez konsula Francji. Ktoś dopisał odręcznie: PROSZĘ PRZYJŚĆ. *** Przyjęcie miało bardziej formę garden-party niż koktajlu. Stoły ustawiono w ogrodzie willi, która znajdowała się na końcu drogi dochodzącej do alei Hernanda Silesa w dzielnicy Obrajes, w dolnej części La Paz. Wśród alkoholi był nawet Moët & Chandon! ‒ oznaka najwyższego luksusu w La Paz. Oprócz Lukrecji, która wyglądała olśniewająco w zielonej wieczorowej sukni, nie znał nikogo. Kto wysłał mu to zaproszenie? W chwili gdy zamierzał wyrwać Lukrecję grupie admiratorów, podszedł młody inteligentnie wyglądający mężczyzna w okularach. 95
‒ Czy Jego Wysokość Książę Malko? ‒ zapytał po francusku. Serce Malka zabiło żwawiej. ‒ Tak. Słucham. ‒ To ja pana zaprosiłem. Nazywam się Moshe Porat i jestem konsulem Izraela w La Paz. Tajemnica zaczynała się wyjaśniać. ‒ Dlaczego chciał pan się ze mną spotkać? Moshe Porat nie odpowiedział bezpośrednio na to pytanie. ‒ Wygląda na to, że przysparza pan sporo kłopotów panu Jackowi Cambellowi. Malko uniósł brwi. ‒ Przybyłem tutaj oficjalnie, aby przekazać władzom boliwijskim odciski palców Klausa Heinkela. Z pewnych powodów, o których nic mi nie wiadomo, Jack Cambell udaje, że wierzy w jego śmierć. Tak więc nic tu po mnie. ‒ Dlaczego powiedział pan „udaje”. ‒ Ponieważ wiem, że on żyje. Moshe Porat milczał przez kilka sekund, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią Malka. Potem powiedział: ‒ Naprawdę to nikt nie chce, aby ten pan miał kłopoty. Boliwijczykom obojętna jest jego przeszłość, niemieccy przyjaciele boją się go, Amerykanie nie lubią gadaniny... Malko zadał cisnące się mu na usta pytanie: ‒ Ale was to jednak chyba dotyczy? ‒ powiedział. ‒ Czytałem akt oskarżenia Klausa... ‒ Wiem ‒ uciął konsul. ‒ Ale Boliwia to dla nas ważny rynek handlu bronią. Mój rząd uważa, iż jest to ważniejsze niż żądanie wydania Klausa Heinkela... 96
Racja stanu zawsze górą. Izraelczyk wyczuł rozczarowanie Malka, ponieważ zaraz dodał: ‒ Jeżeli ma pan dowody na to, że Klaus Heinkel żyje, to może mógłbym pomóc w poszukiwaniach... Nieoficjalnie. W dole alei Camacho jest klasztor, w którym często udzielano schronienia nazistom. Jego przeorem jest ojciec Muskie. Amerykanin. Znał dobrze Klausa Heinkela... Tak więc on również nie wierzył w śmierć Niemca... Ale na razie jedynym śladem była zjawa napotkana po drodze: sąsiadka Jima Douglasa. Jako cudzoziemiec, Malko nie mógł mieć legalnych uprawnień do prowadzenia śledztwa w sprawie śmierci młodego Amerykanina. Wywołanie skandalu niczemu by nie posłużyło. ‒ Jak się można z panem skontaktować? ‒ zapytał Izraelczyka. Moshe Porat podał mu wizytówkę. ‒ To mój prywatny telefon. Wolę, aby nie pojawiał się pan w konsulacie. Malko wziął wizytówkę, uraczył się drugim kieliszkiem alkoholu i podszedł do Lukrecji, aby szepnąć jej: ‒ Mam coś do załatwienia. Spotkamy się u ciebie. *** W uchylonych drzwiach pokazała się twarz nimfomanki. Rozpoznawszy Malka, otworzyła na oścież jedno ich skrzydło. ‒ Ciągle pan szuka Jima Douglasa? Proszę wejść. Wnętrze było ubogo umeblowane. Na ścianach zdjęcia z tygodników, przypięte pinezkami. Stał tam również stary tapczan nakryty indiańską narzutą... Kobieta na chwilę zniknęła. Wróciła uczesana, w innej, świeższej sukience z drukowanego jedwabiu. Usiadła naprzeciwko 97
Malka i skrzyżowała nogi. Poczęstowała go papierosem. ‒ Pan od niedawna w La Paz? Malko nie miał ani ochoty, ani czasu, by koić nawałnicę jej zmysłów. Natarczywe spojrzenie krępowało go. Czuł, że chciała mu się oddać. Lukrecja miała rację. Musiał się jednak dowiedzieć, czy mogła mu pomóc. ‒ Staram się odszukać Jima Douglasa ‒ powiedział. ‒ Czy może mi pani pomóc? Pożądanie w spojrzeniu zastąpiła obojętność. ‒ Nie wiem nic. Powiedziałam to panu rano. Malko wstał... ‒ No cóż, przykro mi, że przeszkodziłem pani. W oczach kobiety pojawiła się panika. ‒ Proszę poczekać! ‒ Wie pani coś? Rozmyślnie nie usiadł. ‒ On, być może, jest w więzieniu ‒ powiedziała. ‒ W więzieniu! Dlaczego? Zawahała się, ale widząc, że nie chce usiąść, kontynuowała: ‒ Policjanci z control politico przymknęli tę kurewkę, która z nim mieszkała. Wrzeszczała, że aż wyjrzałam. ‒ Kiedy to było? Zmarszczyła brwi. ‒ Cztery albo pięć dni temu. ‒ Czy ona jest Boliwijką? ‒ Nie, to cudzoziemka, blondynka, ma na imię Martina. Ale niech się pan nie przejmuje. Zabawią się z nią i wypuszczą. 98
Jej oczy lśniły. Nerwowo zdjęła nogę z nogi. Być może po to, aby zauważył, że pod sukienką jest goła. ‒ A Jim Douglas? ‒ Malko ponowił pytanie. ‒ Kiedy to się zdarzyło, nie było go już. Malko był jednocześnie rozczarowany i podekscytowany. Jeżeli ta tajemnicza nieznajoma została rzeczywiście zatrzymana przez policję, to jego nowy izraelski przyjaciel ryzykował, aby mu pomóc. Kobieta wstała i nastawiła płytę z muzyką quena. Malko zbliżył się do drzwi. ‒ Dziękuję za informację. Wpadnę jeszcze dowiedzieć się, czy nie wydarzyło się coś nowego. Miała tak rozczarowaną minę, że było mu jej żal. W drzwiach uścisnęła mocno jego rękę. ‒ Niech pan wróci ‒ szepnęła. *** Lukrecja przytuliła się do Malka. ‒ Uważaj na siebie ‒ poprosiła. ‒ Zabili dziennikarza, zabili Jima Douglasa, zabili Pedra Izquierda. ‒ Izquierda zabili zwykli przestępcy ‒ zaprotestował Malko. Śmierć Boliwijczyka i jego kochanki była wiadomością numer jeden w gazecie „Presencia”. Skrępowawszy uprzednio zarządcę motelu, trzej przestępcy zgwałcili dziewczynę i bestialsko zabili starca, który stawił im opór. Lukrecja pokręciła głową. ‒ To byli marquesés, czarne koszule, którym ktoś zlecił tę robotę. Bez wątpienia major Gomez. Brudne sprawy zleca takim właśnie typkom... Przypomnij sobie tych, którzy nas napadli... 99
Lukrecja może miała rację, ale nie było na to żadnych dowodów. Gdzie szukać morderców Pedra Izquierda? I sprawa tajemniczej blondynki uprowadzonej przez policję... ‒ Trzeba odnaleźć dziewczynę, która mieszkała z Jimem Douglasem ‒ powiedział. Lukrecja niknęła niczym rozzłoszczona kotka: ‒ Ta wariatka opowiadała bzdury. Do czego mogłaby być im potrzebna? ‒ Zapytaj Josefy. Boliwijka przeciągnęła się. Siedząc z podkurczonymi nogami na łóżku Malka, rozjaśniała swą obecnością smutny pokój hotelu La Paz. ‒ Mam gdzieś Josefę ‒ powiedziała z prostotą. ‒ Pójdę później. Malko zrozumiał, że naleganiem nic nie wskóra.
9
Przycupnięta jak jaszczurka, z głową odchyloną na bok, pośród
embrionów lam i słojów z różnorakim obrzydlistwem, gruba Josefa przypominała czarownicę z Makbeta. Tkwiła ciągle w tym samym miejscu, jakby była do niego przyrośnięta. Malko siedział jak na rozżarzonych węglach. Od dwóch dni krążył w kółko i nie trafił na żaden ślad. Próbował dzwonić do konsula Izraela, ale przebywał on w Sucre ‒ administracyjnej stolicy Boliwii. Sprawa Heinkela tonęła w kłamstwach i krwi. Osoby, które mogłyby dopomóc w odnalezieniu Niemca, ginęły jedna po drugiej. Pozostawała tylko Josefa. Ale już dwa razy przychodzili do niej na próżno. Nie wiedziała, gdzie ukrywa się Heinkel ani kto zabił Jima Douglasa. Malko, zatopiony w kontemplacji szczególnie paskudnego embriona lamy, przysłuchiwał się, jak Lukrecja rozmawia z czarownicą. Mówiły w aimara. Nagle dosłyszał nazwisko zabitego Boliwijczyka. Lukrecja odwróciła się do niego, a jej oczy błyszczały z emocji. ‒ Izquierdo został zamordowany na rozkaz majora Gomeza przez bandę marquesés ‒ oznajmiła triumfująco... ‒ Jeden z nich wygadał się, a teraz próbuje sprzedać jego zegarek. 101
‒ Gdzie można go znaleźć? Josefa wykonała wymijający gest, a jej grube usta wypowiedziały kilka słów. Lukrecja tłumaczyła: ‒ W dzielnicy Hampa, za cmentarzem. Nazywa się Raul. To było ciekawe, ale do sprawy nie wnosiło nic nowego. Malko nie miał zamiaru poznawać przestępczego światka Boliwii w poszukiwaniu mordercy, który nie był na tyle głupi, aby doprowadzić go do Gomeza. Szanse na przyłapanie Klausa Heinkela malały. Mógł uciec do Paragwaju, gdzie nikt go nie będzie szukał. Większość krajów Ameryki Łacińskiej już dawno temu rozgrzeszyła odpowiedzialnych za okropieństwa obozów koncentracyjnych. ‒ A przyjaciółka Jima Douglasa? Jozefa zrozumiała pytanie i zaraz odpowiedziała. ‒ Podobno jakaś uprowadzona cudzoziemka, blondynka, jest w strażnicy control politico w Yungas, niedaleko Coroico. Ale Indianie opowiadają tyle różnych rzeczy... Malko niecierpliwił się. Dziewczyna mogła być przyjaciółką Douglasa. Jeśli nie, byłby to zadziwiający zbieg okoliczności. ‒ Gdzie to jest? ‒ zapytał. ‒ Kilka godzin jazdy od La Paz ‒ tłumaczyła Lukrecja. ‒ W prawie bezludnym regionie. Coroico to mała wioska obok opuszczonej kopalni. Trzeba było tam pojechać i koniecznie sprawdzić tę informację. To był ostatni ślad. Poza tym, jeżeli będzie to dziewczyna, której szukają, to nie można jej pozostawić w łapach Gomeza... Lukrecja okazywała umiarkowany zapał. 102
‒ Jeżeli zacznie padać, utkniemy tam na dłużej. Droga jest bardzo niebezpieczna. Malko podziękował czarownicy. Zastanawiał się, ile warte są jej informacje. ‒ Dlaczego ona nam pomaga? ‒ Trzydzieści lat temu była piękna i młoda. Mój ojciec kochał ją bardzo. Nigdy go nie zapomniała. Malko bezskutecznie próbował wyobrazić sobie grubą Josefę jako zakochaną młódkę. Upływający czas zasługuje jednak na potępienie. Gdy wychodzili, Lukrecja powiedziała: ‒ Wezmę jeepa mojego ojca. *** Malko zahamował tak gwałtownie, że jeep stanął w poprzek drogi. Wąska szosa, wiodąca z jednej strony wzdłuż zbocza góry, a z drugiej nad przepaścią, spełniała jednocześnie funkcję kanału spływowego. Woda płynęła po niej strumykami, wzdłuż pionowych stoków pokrytych mimo wysokości zieloną gęstwiną. Naprzeciwko nich czerwona ciężarówka blokowała całą jezdnię. Samochód oblepiony był ludźmi. Szczęśliwie trzydzieści metrów za nimi droga rozszerzała się na tyle, że można było przejechać obok siebie. Malko wycofał się ostrożnie, manewrując przy samej krawędzi. Od siedmiuset metrowej przepaści oddzielało ich jedynie rozjeżdżone pobocze. Wrażenie jak w samolocie... Ciężarówka minęła ich, ocierając się skrzynią o płócienną kabinę jeepa. Lukrecja milczała, zafascynowana i przerażona. Gdyby koła ciężarówki przesunęły się w błocie o dziesięć centymetrów, jeep 103
stoczyłby się. Nie zdążyłaby nawet wyskoczyć... Cholos, znajdujący się w ciężarówce, obojętnie przyglądali się tej scenie. Potem pojazdy ruszyły, każdy w swoją stronę. Malko prowadził uważnie na wąskiej i śliskiej drodze. Nie przekraczał czterdziestu, pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Droga do Yangas była majestatyczna i budziła grozę ogromną liczbą krzyży ustawionych na poboczach i upamiętniających tych, którzy w niewłaściwy sposób poruszali kierownicą. Pięła się serpentynami po zboczach Andów, na wysokości ponad trzech tysięcy metrów, wśród cudownych pionowych stoków, u których stóp płynęły wąskie z tej odległości rzeki. W górze krążyły cierpliwie wytrwałe sępy... Pomimo wysokości zbocza pokryte były zieloną gęstwiną. Droga ciągnęła się jak nitka, między niebem a ziemią. Służyła niegdyś jako połączenie z kopalnią cyny, obecnie nieczynną. Wzdłuż wiły się przechodzące pod tunelami tory dawnej kolejki wąskotorowej. Między szynami szczypały trawę pojedyncze lamy. Zdziczałe i agresywne psy o żółtych oczach starały się złapać zębami opony przejeżdżającego jeepa. ‒ Daleko jeszcze? ‒ zapytał Malko. ‒ Co najmniej godzina jazdy. Lukrecja przeciągnęła się. Na kamienistej drodze strasznie trzęsło. Jechali już trzy godziny a minęli tylko jedną ciężarówkę i dwie zbiorcze taksówki. Teraz droga wiodła przez monotonny teren, pnąc się ku przełęczy Cumbre na wysokości pięciu tysięcy metrów. Pełne godności lamy z prosto postawionymi uszami, stojąc w błocie, skubały paja brava*. * Trzcina. 104
Malko pokonał przełęcz, jadąc z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę. Wielki posąg Chrystusa, wzniesiony na skałach, był z powodu mgły ledwo widoczny. Później droga zaczęła schodzić nieco w dół i zaczęła pojawiać się tropikalna roślinność. Piękny krajobraz był trochę nużący: z jednej strony pionowe przepaści, z drugiej prostopadłe zbocza. Malka rozbolały ręce od kręcenia kierownicą. Żaden prosty odcinek drogi nie był dłuższy niż sto metrów. Silnik jeepa rzęził i jęczał bezustannie. ‒ Sądzisz, że uda się nam znaleźć bez trudu tę strażnicę? ‒ zapytał. ‒ Coroico to mała wioska ‒ odpowiedziała Lukrecja. ‒ Trudniej będzie do niej wjechać, niż ją znaleźć. W terenie control politico współpracuje z wojskiem. Wjazd może okazać się zabroniony... Superpłaski pistolet i winchester Lukrecji mogły się przydać. Gdyby udało się odbić dziewczynę, do La Paz wiodła tylko jedna droga. Chyba że zdecydowaliby się na wycieczkę przez całą Amazonię. Była to jednak ostatnia nić prowadząca do ukrywającego się Niemca. Ponieważ Jim Douglas spoczywał w trumnie Klausa Heinkela, istniały między nimi pewne, niezbyt szczęśliwe powiązania... Malko zwolnił, przejeżdżając przez mostek. Z dżungli wypływał wodospad, niszcząc bezlitośnie drogę swą białą kaskadą. Koła trochę zabuksowały, po czym samochód pojechał znowu szybciej. Oddychanie stało się łatwiejsze; byli na wysokości tylko trzech tysięcy metrów. Prawdziwy raj... Lukrecja wyciągnęła rękę wskazując na odległe wzniesienie, przy którego zboczu widoczne było skupisko domów. ‒ Oto Coroico. 105
*** Dotarcie do pierwszych zabudowań zabrało im jeszcze pół godziny. Była to, mimo wszystko, wysepka cywilizacji: kilka sklepików, odrapany z tynku hotel z pustym basenem, mały kościółek na kwadratowym, obsadzonym palmami placyku. Lukrecja weszła do kowala, aby zasięgnąć bliższych informacji. Niebawem wróciła do jeepa. ‒ Control politico znajduje się przy wyjeździe z wioski ‒ powiedziała. ‒ Jadąc w dół zobaczymy skrzyżowanie z boczną drogą. Przejeżdżaliśmy już tamtędy. Zawrócili. Na skrzyżowaniu Malko wjechał w boczną drogę. Przejechali prawie milę, nie zauważając niczego. Droga skończyła się. Malko zatrzymał samochód i oboje wysiedli. Wzięli ze sobą lornetkę. Powietrze było świeże i wilgotne. Malko rozchylił zarośla i wsunął się w nie, chcąc popatrzeć na położony niżej teren. Była to wydzielona strefa na brzegu rzeki. Pośrodku stał płaski, ogrodzony dom. Malko zaklął przez zęby. Obok zaparkowanych blisko domu dwóch wojskowych jeepów, z których jeden wyposażony był w długą antenę radiową, stał helikopter. Ze dwudziestu żołnierzy otaczało dwa ciała leżące w trawie. Malko spojrzał przez lornetkę. Zmroziło go, gdy rozpoznał złą twarz majora Gomeza. Widział go tylko raz w kościele San Miguel, ale jego świetna pamięć nigdy nie zawodziła. Boliwijczyk, w mundurze z podwiniętymi rękawami, przyglądał się ciałom. Był w towarzystwie mężczyzny, cudzoziemca, sądząc po kolorze skóry. 106
‒ Trafiliśmy w środek operacji przeciwko ELN* ‒ szepnęła Lukrecja. ‒ Pozostawanie tutaj jest niebezpieczne. * Wojsko Wyzwolenia Narodowego.
Malko był wściekły. Porywanie się na boliwijskie wojsko nie miało sensu. Jednak obecność Hugona Gomeza mogła być potwierdzeniem pobytu przyjaciółki Jima Douglasa w tej strażnicy. Dziewczyna pozostawała absolutnie nieosiągalna. Koniecznie musiał się dowiedzieć, kim jest ten cudzoziemiec w mundurze boliwijskiego komandosa. Jack Cambell bez wątpienia wiedział coś na ten temat... Lukrecja szarpnęła go za rękaw. ‒ Ruszajmy. Jeżeli helikopter wystartuje, zobaczą nas. Malkowi cierpła skóra na samą myśl o powrocie tą koszmarną drogą, nie osiągnąwszy żadnego konkretnego celu. Ale dziewczyna miała rację.
10
Niewielkie, okrągłe, pozbawione wyrazu, czarne oczy An-
tonia Mendiety, przypominające wylot dubeltówki, wlepione były w drewniane drzwi. Wreszcie zdecydował się. Oparł powoli swój M16 o ścianę, pochylił się i przybliżył oko do dziurki od klucza. Początkowo niczego nie mógł rozróżnić. Potem dojrzał plecy i agresywnie opięte dżinsami biodra dziewczyny. Spała, poruszając się bezwiednie i wypinając się jeszcze bardziej. Antonio poczuł, że zaschło mu w gardle. Wyprostował się i wytarł ręce mokre od potu w zielonkawy, płócienny mundur. Służył od trzech miesięcy w boliwijskim wojsku, a ponieważ nie miał gruźlicy, na którą chorowała większość cholos, wcielono go do rangersów zwalczających guerrilleros*. * Partyzanci.
Nie było to zbyt zabawne. Wyprawy do nieprzeniknionej dżungli w promieniach drapieżnego słońca, poszukiwanie nędznych wiosek, czasem jakaś seria nie wiadomo przez kogo wystrzelona, ale dosięgająca kolegów. Ludzie z ELN zaczynali pojawiać się w górach Yungas. Dzisiaj cały oddział brał udział w akcji. Mendieta uniknął tej 108
pańszczyzny, ponieważ cierpiał na kolkę. Otrzymał rozkaz pilnowania strażnicy control politico i dziewczyny ‒ osobistego więźnia majora Gomeza. Major przyleciał helikopterem w poprzednią niedzielę i zamknął się z nią na dwie godziny. Zza drzwi słychać było krzyki i jęki, potem pojawił się Gomez z bardzo podrapaną szczęką. Widocznie się nie nudził... Mendieta nie przestawał myśleć o ciele jasnowłosej dziewczyny. W życiu nie widział nic równie pięknego. Cholas były niewysokie, tłuste i nieprzyjemnie pachniały. Wytarłszy ręce, Indianin zajął swój punkt obserwacyjny. Dziewczyna odwróciła się na plecy i otworzyła oczy. Twarde jak z kamienia piersi mierzyły w sufit. Niebieskie oczy, pełne usta i zadarty nosek były dla cholo ucieleśnieniem nierealnego marzenia. Podniósł się, sfrustrowany. Nie mógł tknąć jej nawet palcem. Major Gomez rozwaliłby mu głowę wystrzałem z colta. Podniósł swój M 16 i popatrzył ponuro na zbocza pokryte gęstwiną, gdzie przebywali właśnie jego koledzy. Godzinę wcześniej słyszał wystrzały. Guerrilleros z ELN byli blisko. Znowu zaczął myśleć o jasnowłosej dziewczynie. W burdelach w La Paz były tylko Chilijki, pucołowate, tłuste, czarne jak karaluchy i owłosione jak małpy. ‒ Hola! Aż podskoczył słysząc wołanie. Dochodziło z pokoju. Zawahał się, potem przyciskając ramieniem M 16, przekręcił klucz i wszedł. Nie musiał przecież obawiać się bezbronnej dziewczyny. Jasnowłosa cudzoziemka siedziała na łóżku i patrzyła na niego. Przeciągnęła się, wypinając piersi. ‒ Chce mi się pić ‒ powiedziała po hiszpańsku. ‒ Chcę wody. 109
Antonio zawahał się. Nie wiedział, gdzie jest woda. Dziewczyna miała przyjemny, stonowany głos. ‒ Trzeba czekać, aż wrócą wszyscy ‒ powiedział, kalecząc język hiszpański. W rzeczywistości mówił jedynie w aimara. ‒ Chce mi się pić ‒ powtórzyła dziewczyna. Wstała i podeszła do niego. W wysokich butach dorównywała mu wzrostem. Miała szczupłe, chłopięce biodra i płaski brzuch. Chłopakowi uderzyła krew do głowy. Miał ochotę pogłaskać jej długie, jasne włosy. Dziewczyna przyglądała mu się z ciekawością, bawiąc się cały czas nożyczkami do paznokci. ‒ Jesteś sam? ‒ zapytała. ‒ Tak. ‒ Nie ma nikogo więcej? Pokręcił głową. ‒ Nie. Wrócą później. Mam trochę pepsi-coli. Jej oczy błysnęły na moment. Usiadła na łóżku. ‒ No dobrze ‒ powiedziała. ‒ Przynieś tę twoją pepsi. Wychodził z pokoju tyłem, chcąc jak najdłużej patrzeć na nią. *** Cholo, osłupiały, zatrzymał się na progu. Ponownie krew uderzyła mu do głowy i zaschło w gardle. Dziewczyna, siedząc na łóżku, obcinała sobie paznokcie małymi nożyczkami. Nie pojmował jednak, dlaczego zdjęła sweter do tej czynności. Podniosła głowę, uśmiechnęła się i dała znak, aby wszedł. Brunatne obwódki sutków prześwitywały przez biały, biustonosz. Skórę miała opaloną na brzoskwiniowo. Wpatrując się w jej piersi, cholo podał butelkę. 110
‒ Muchas gracias... Głos jej stał się łagodniejszy, prawie pieszczotliwy. Uśmiech miała radosny. Trzymając oburącz M 16 patrzył, jak sączyła ciepły płyn. Wstydził się, że wcześniej sam wypił pół butelki. Zachwycił go jej przełyk poruszający się w górę i w dół. Gdy skończyła, postawiła butelkę na ziemi i jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z jego obecności. ‒ Gorąco ‒ zauważyła... Panował ciężki, wilgotny upał. Nocą jednak zęby szczękały z zimna. Antonio chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nie bardzo wiedział co. Nie mógł się zdecydować na wyjście z pokoju. Umierał z chęci dotknięcia tych krągłych, sprężystych piersi, których kształt dostrzegał przez przejrzysty materiał. Małe, okrągłe, czarne oczy wpatrywały się z taką intensywnością, że aż wybuchnęła śmiechem. ‒ Źle się czujesz? Pokręcił głową, nie odpowiadając. Zajęła się swoimi paznokciami, nie zwracając na niego uwagi. Nagle przerwała obcinanie. ‒ Jest mi gorąco, pomóż mi zdjąć buty, dobrze? Zawahał się. Nie mógł zdejmować butów jedną ręką. Trzeba by odstawić karabin. A gdyby go pochwyciła? Piersi przyciągały jednak jak magnes. Może przy okazji uda się je musnąć? Wyskoczył z pokoju, oparł karabin o ścianę w świetlicy i zaraz powrócił. Gdy ściągał jej buty, dziewczyna przytrzymywała się łóżka, odchylając się do tyłu. Zeszły z zadziwiającą łatwością. Antonio Mendieta wyprostował się, rozczarowany. Nawet nie udało mu się tknąć tych wspaniałości. 111
‒ Dziękuję ‒ usłyszał melodyjny głos cudzoziemki. W tej samej chwili Antonio Mendieta zobaczył coś niesłychanego. Spokojnie rozpięła suwak spodni i zsunęła je z nóg, pozostając jedynie w białych majteczkach w kształcie trójkąta, bardzo przejrzystych. Złożyła dżinsy na łóżku i spojrzała na Antonia. Poprzez cienki materiał wyraźnie widział zarys wypukłości. Cholo stał jak wmurowany, z wyschniętymi ustami. Nie odrywał wzroku od kilku jasnych, swawolnych włosków wystających z majteczek. ‒ Naprawdę było mi za gorąco ‒ tłumaczyła się dziewczyna, robiąc uroczą minkę. ‒ Nie przeszkadza ci to? Antonio Mendieta jeszcze nigdy nie widział równie pięknych nóg. Miała długie i pełne uda opływowego kształtu, krągłe kolana i wyraźnie zarysowane łydki. No i ten cudowny kolor skóry... Dziewczyna usiadła na łóżku i zajęła się paznokciami. Siedziała naprzeciwko niego z pochyloną głową i lekko rozchylonymi nogami. Oparła o łóżko piętę, aby obciąć paznokcie u nóg. Napięty, przezroczysty materiał opinał ją z anatomiczną dokładnością. Mało skomplikowany mózg Antonia Mendiety był bliski wrzenia. Nigdy by nie pomyślał, że kobieta może się tak zachowywać. Wpadł na pomysł, że to może cudzoziemskie obyczaje, nie mające żadnego szczególnego znaczenia. W każdym razie było to miłe... Zawstydził się nieco, ponieważ jego rozbudzone pożądanie uwydatniało się w bezwstydny sposób. Zgiął się wpół i ze skrępowania zakołysał ramionami. Dziewczyna uniosła oczy i uśmiechnęła się, patrząc na zielone spodnie. ‒ Chodź tutaj ‒ powiedziała przyjaźnie. 112
Poklepała ręką łóżko obok siebie. Machinalnie Antonio Mendieta podszedł i usiadł poruszając nozdrzami, aby poczuć zapach młodego ciała, szczupłego i kształtnego. Piersi widziane z boku robiły wrażenie jeszcze pełniejszych. Próbował patrzeć na poruszające się nożyczki, lecz oczy uparcie powracały do białych majteczek. Przez chwilę, która wydała mu się nieskończenie długa, nie wydarzyło się nic szczególnego. Potem dziewczyna odwróciła głowę i spojrzała zamglonym wzrokiem. Antonio nie miał zbyt dużego doświadczenia z kobietami, ale pomyślał sobie, że ta cudzoziemka ma na niego ochotę i mógłby stracić niepowtarzalną okazję... Oszałamiający przypływ szczęścia zmiótł resztki nieśmiałości. Wyciągnął rękę i położył palce na udzie dziewczyny. Nie zwróciła na to uwagi i odwróciwszy głowę, obcinała paznokieć wielkiego palca u nogi. Antonio nie miał odwagi poruszyć się. Nieco później, wstrzymując oddech, wyciągnął drugą rękę i dotknął nią jej piersi. Kontakt ze sprężystym i ciepłym ciałem spowodował, iż cały zaczął dygotać. Umierał z ochoty, aby zerwać jej biustonosz. Dłoń zacisnęła się na udzie. Szczęknąwszy po raz ostatni nożyczkami, dziewczyna wyprostowała się i oparła o wezgłowie łóżka. Prowokująco spojrzała na Indianina. Dłoń Antonia przesunęła się po udzie nieco wyżej. Poczuł pod palcami sprężyste, wilgotne ciepło. Nie odważył się zdjąć majteczek, zadawalając się niezręcznym głaskaniem przejrzystego materiału. I to był kres jego wytrzymałości. Poczuł pulsowanie między nogami i zrozumiał, że przecenił swe siły. Dziewczyna, patrząc na znieruchomiałe oczy, pojęła, co się stało. Delikatnie, lewą ręką pogłaskała czarne włosy, unosząc mu głowę. Antonio Mendieta nie poruszał się, zaciskając jedynie dłonie. 113
Kiedy lewa ręka pięknej cudzoziemki zagłębiła się w jego włosach, posłusznie pozwolił, aby odciągnęła mu głowę do tyłu. Wtedy drugą ręką, z całej siły, wbiła mu nożyczki w środek prawego oka. *** Major Gomez z nienawiścią spoglądał na Antonia Mendietę, który z ogromnym opatrunkiem na oku leżał osłabiony w kącie pomieszczenia. Opatrunek przesiąkł krwią spływającą strumykiem aż do szyi. Na zewnątrz, w ogromnym rozgardiaszu, ludzie z control politico wyprowadzili z jeepa trzech podejrzanych i jednego rannego z ELN. Wyprawa się udała, a jednak major Gomez kipiał złością. Do tej pory nie odnaleziono Martiny, narzeczonej Jima Douglasa. Zatem udało się jej okazyjnie dojechać do La Paz. Jego zawiedzione pożądanie walczyło z niepokojem. Jeżeli młoda Belgijka zgłosi w swej ambasadzie, że została przez niego porwana i zgwałcona, to może wywołać nieprzyjemny incydent. Powinien był zlikwidować ją po jednokrotnym wykorzystaniu. Jednak na samą myśl o jej delikatnym i sprężystym ciele dostawał dreszczy. Było to coś nowego po dziewczynach z „Maracaibo”. Podszedł do Mendiety i kopnął go. Żołnierz uniósł głowę. Zdrowe oko patrzyło z przerażeniem i rezygnacją. Gomez wyciągnął z kabury czternastostrzałowego herstalla z wydłużoną kolbą i przystawił koniec lufy do skroni nieszczęśnika. ‒ Zanim cię zabiję, powiedz, gdzie ona uciekła? Cholo pokręcił głową. Wściekłość pozbawiła Gomeza rozumu. Bez zastanowienia nacisnął spust herstalla. Głowa żołnierza uderzyła 114
o ścianę i osunęła się z otwartymi ustami. W tej chwili Gomez usłyszał spokojny głos: ‒ Proszę przyjść majorze, mamy coś do załatwienia na zewnątrz. Był to głos „doktora” Gordona, amerykańskiego doradcy boliwijskiej armii. Jedynym jego wkładem w naukowy tytuł było odcięcie dłoni „Che” Guevary w celu dokonania prób daktyloskopijnych. Gordon ‒ „Zielony Beret” ‒ zapewniał łączność między control politico i ambasadą USA. Był specjalistą ze szkoły w Manaus w Brazylii, przygotowującej żołnierzy do walki z partyzantami, i towarzyszył jednostkom represyjnym, bacząc, by zbędny sentymentalizm nie zakłócał planu działań. Porwanie Martiny, młodej Belgijki, nie uzyskało jego aprobaty. Uznał, iż była to sprawa Gomeza. Starał się tylko, aby dziewczyna go nie zauważyła. Gomez, już trochę spokojniejszy, poszedł za nim. Pomyślał o Don Federicu, który na pewno się wścieknie, gdy się o tym dowie. ‒ Trzeba znaleźć tę Martinę i zlikwidować ją ‒ powiedział do Gordona. ‒ To jedno z możliwych rozwiązań ‒ roztropnie odpowiedział „Zielony Beret”. Była pewna różnica między zabijaniem ciemnych chłopów a zamordowaniem cudzoziemki. Major Hugo Gomez nie wyczuwał tych subtelności... ‒ Don Federico może mieć kłopoty z naszego powodu‒ ciągnął dalej major. ‒ Dużo mu zawdzięczamy. Jego ludzie porwali Martinę jedynie po to, aby zlikwidować ostatniego świadka mogącego potwierdzić związek Fredrica Sturma ze zniknięciem młodego Amerykanina. 115
Niemiec przed rokiem ukrywał w swej posiadłości całą ekipę control politico, którą ścigano w owym czasie, i dostarczył im broń zakupioną w Panamie. To były usługi, o których się nie zapomina. Major i Gordon zbliżyli się do leżącego na trawie umundurowanego guerrillero, który dookoła lewej nogi miał gruby opatrunek. Wykrzywiał z bólu twarz. Gordon rzekł: ‒ Strzelał do nas. Przesłuchaliśmy go. Nic nie wie. Bez słowa major Gomez wyciągnął herstalla i strzelił w pierś rannego. Ciało podskoczyło. Guerrillero, któremu kula rozszarpała aortę, zaczął rzęzić. ‒ Mam dość tych świń z ELN... ‒ powiedział Gomez. Gordon nie odezwał się. Uważał, że rannego można było jeszcze trochę poturbować. Gomez jednak cały czas był myślami przy Martinie. Pozostało jeszcze trzech chłopów związanych razem liną. Opierali się o ciężki, drewniany stół. ‒ Oni ‒ wyjaśniał Gordon ‒ żywili i ukrywali guerrilleros z ELN. Gomez milcząc spojrzał z okrucieństwem w oczach na trzech mężczyzn. Niecierpliwił się, chcąc wrócić do La Paz. ‒ Przynieś mi maczetę ‒ rozkazał. Jeden z policjantów natychmiast przyniósł wyostrzony, ciężki nóż. Gomez wymachiwał nim przez chwilę przed trzema zatrzymanymi, po czym powiedział: ‒ Rozstrzelamy was, skurwysyny. Zawsze obcina się wam później dłonie. Ponieważ jednak nic byście nie poczuli, obetnę je wam teraz. Na dany przez niego znak rozdzielono chłopów. Dwóch żołnierzy złapało pierwszego z nich za ramiona i położyło jego ręce na stole. 116
Nawet nie zdążył się przestraszyć. Maczeta opadła w dół, a dłonie odpadły w strugach krwi. Ostrze wbiło się w blat stołu. Chłop spojrzał na kikuty rąk i zawył. Seria z M 16 w plecy zakończyła sprawę. Prowadzono już następnego i major Gomez ponownie uniósł maczetę. Był nadzwyczaj silny. Zdarzyło mu się udusić więźnia jedną ręką. Po trzech minutach wszystko było skończone. Podziurawione kulami ciała chłopów drgały jeszcze, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Jeden z żołnierzy zawinął w płótno sześć dłoni. W La Paz pobierze się z nich odciski palców i przekaże do kartoteki control politico. Od czasów Guevary robiono tak zawsze, aby uniknąć nieświadomego zlikwidowania jakiegoś ważnego przywódcy. Trzeba było nadać rozgłos tej okrutnej egzekucji. Może zmusi to do zastanowienia przygłupich chłopów, którzy mają ochotę pomagać ELN. Major Gomez poczuł się trochę lepiej. Spieszyło mu się do La Paz, by schwytać Martinę, jeżeli nie jest jeszcze na to za późno. Skierował się do helikoptera. *** Martina wychyliła ostrożnie głowę z zarośli. Usłyszała dźwięk silnika. Naprzeciwko, po drugiej stronie doliny, zauważyła jeepa jadącego w kierunku La Paz. Pojazd powinien przejechać obok niej za dziesięć minut. Nabrała już doświadczenia. Ukrywała się w pobliżu wodospadu od dwudziestu czterech godzin, bojąc się zatrzymać kogokolwiek. Zdecydowała się prosić o pomoc jedynie cudzoziemców. Sporo turystów wypożyczało samochody w La Paz, aby pojechać na wyprawę do Yungas. Potrzebny był jej taki ktoś... 117
Wraz z upływem czasu opuszczały ją siły. Początkowo myślała, że ją natychmiast odnajdą. Po szaleńczej ucieczce ze strażnicy zaszyła się w jakimś zakątku dżungli i długo wymiotowała. Potem, z gorzkim smakiem w ustach, ruszyła dalej, prosto przed siebie. Wcześniej nigdy by nie uwierzyła, że jest zdolna dokonać czegoś takiego. Całe życie będzie widzieć krew tryskającą z oka cholo i słyszeć jego przeraźliwy krzyk... Od momentu ucieczki niczego nie jadła. Wilgoć przenikała ją na wskroś. Musiała jeszcze trochę wytrzymać. Przeżywa ten koszmar od czasu, gdy ludzie z control politico załomotali do jej drzwi. Silnik słychać było coraz wyraźniej. Zjechała po błocie, aby być bliżej drogi. Ze ściśniętym z niepokoju żołądkiem oczekiwała, szczękając zębami z zimna. Gdy pojazd podjechał na odległość pięćdziesięciu metrów, opuściła się jeszcze niżej. Zauważyła dwie sylwetki za przednią szybą i jasne włosy. Żaden Boliwijczyk nie miał takich. Skoczyła przed siebie jak spłoszone zwierzę. *** Przed jeepem pojawiło się nagle coś niebieskiego. Zaskoczony Malko prawie na to coś najechał. Z całej siły nacisnął hamulec. Zarzuciło nim gwałtownie, a potem pojazd uderzył w kamienistą skarpę. Drzwi z jego strony otworzyły się gwałtownie. Dojrzał mokre jasne włosy, kobiecą sylwetkę i usłyszał pytający po angielsku głos: ‒ Czy jedzie pan do La Paz? Błagam, proszę mnie zabrać. 118
Zanim zdążył odpowiedzieć, dziewczyna wskoczyła do jeepa i zwaliła się na tylne siedzenie. Zwinięta w kłębek trzęsła się i łkała. Malko włączył silnik i odwrócił się. Zauważył podrapaną, miłą twarz z zadartym nosem i przerażone, niebieskie oczy. Nagle doznał olśnienia. ‒ Czy pani ma na imię Martina? ‒ zapytał. Dziewczyna poderwała się gwałtownie. Nigdy jeszcze w żadnych oczach nie widział tak wielkiego zaskoczenia. ‒ Skąd pan o tym wie? ‒ zapytała nieufnie. ‒ Kim pan jest? Nie zdając sobie jeszcze do końca sprawy z tego, co się stało, Malka rozsadzała radość. ‒ Pani mnie nie zna ‒ powiedział. ‒ Przybyłem, aby odbić panią ze strażnicy control politico. Uśmiechnęła się z trudem. ‒ Uciekłam wczoraj. Całą noc ukrywałam się w dżungli. Szukali mnie, używając śmigłowca. Gdybym nie spotkała cudzoziemców, zdecydowana byłam wracać do La Paz piechotą. Pan jest pierwszym, który przejeżdżał. Malko nie mógł się nadziwić swemu szczęściu. Jeździł dwie godziny po Coroico, zanim zdecydował się wracać. Wyjechał na drogę. Lukrecja podała swą kurtkę trzęsącej się ciągle z zimna Martinie. ‒ Jak pani uciekła? ‒ zapytał Malko. ‒ Och, to było straszne. Opowiedziała o pułapce, jaką zastawiła na strażnika i jak potem, złapawszy ubranie, czmychnęła wykorzystując fakt, że nic nie widział zalany krwią. Strzelał, lecz nie trafił. ‒ Dlaczego pan mnie szukał? ‒ powtórzyła. ‒ Kim pan jest? ‒ Tropię ludzi, którzy zamordowali Jima Douglasa. Martina wykrzyknęła: 119
‒ Jim nie żyje! Od nowa zaczęła szlochać. Lukrecja próbowała ją pocieszyć. Malko w tym czasie starał się utrzymać na drodze. Zaczął padać ulewny deszcz ograniczający widoczność do dziesięciu metrów. Jedynie w chwilach gdy błyskawice rysowały się na tle gór, robiło się jasno. Martina mówiła szlochając: ‒ Domyślałam się, że coś się stało. Policja przyszła w dniu jego wyjazdu, około piątej. Natychmiast wywieziono mnie ciężarówką do strażnicy. Potem przyjechał ten gruby Boliwijczyk. Zgwałcił mnie. Miał powrócić dzisiaj. Byłam pewna, że potem mnie zabije. Chciał jednak jeszcze raz mnie wykorzystać. Malkowi cisnęło się na usta pytanie. Przerwał jej. ‒ Czy wie pani, dokąd wybierał się Jim Douglas w dniu, kiedy przepadł bez wieści? ‒ Oczywiście. Do Don Federica, niedaleko jeziora Titicaca, aby porozmawiać z nim na temat Klausa Heinkela. ‒ Klausa Heinkela! Malko o mały włos nie wpakował samochodu w osiemsetmetrową przepaść. ‒ Co interesowało Jima Douglasa? Martina uśmiechnęła się smutno. ‒ Jim był wspaniałym facetem, idealistą. Przyjechał do Boliwii, aby zebrać materiały o CIA dla magazynu „Ramparts”. Mówił, że CIA współpracuje z byłymi nazistami i że to wywoła straszny skandal... Lukrecja i Malko spojrzeli na siebie. Mieli razem z Amerykaninem to samo zadanie. Zwięźle wytłumaczył Martinie cel swego przyjazdu do Boliwii. Słuchała w milczeniu. 120
‒ Polubiłby pan Jima ‒ powiedziała. ‒ Trzeba go pomścić. Pomogę panu. Po tym, co mi się przydarzyło, to jedyna rzecz, której pragnę. ‒ Z kim on tam pojechał? ‒ Ze starym taksówkarzem, niejakim Friedrichem. Trzeba go odszukać. ‒ Znam go ‒ krzyknęła Lukrecja. ‒ Stoi zawsze przed hotelem Copacabana na Prado. *** ‒ Jutro rano złożę skargę w ambasadzie ‒ poważnym głosem powiedziała Martina. ‒ Nie ruszy się pani stąd ‒ odrzekł Malko. ‒ Tutaj, w Boliwii, grozi pani śmiertelne niebezpieczeństwo. Major Gomez, człowiek, który panią zgwałcił, reprezentuje legalną władzę tego kraju, a pani stanowi dla niego zagrożenie... Poprosiłem Lukrecję, aby załatwiła pani jutro rano potajemny wyjazd do Peru lub Chile. ‒ Ale ja chcę pomścić Jima ‒ zaprotestowała Belgijka. ‒ Te dranie... ‒ Pomszczę sam Jima Douglasa ‒ powiedział Malko. ‒ To jest mój zawód i za to mi płacą. Nie ma sensu niepotrzebnie się narażać... Jutro pani wyjedzie. Martina spojrzała na niego przez łzy. Napuchnięte, smutne usta dodawały jej ogromnego uroku. Byli sami w małym pokoiku w mieszkaniu Lukrecji. Martina miała na sobie jedynie zwiewną podomkę, opinającą szczupłe ciało. ‒ Gdybym pana nie spotkała ‒ powiedziała cicho ‒ złapaliby mnie i zabili. Zawdzięczam panu wszystko. Jak mogłabym się odwdzięczyć... 121
Ze sposobu, w jaki na niego patrzyła, wynikało, że bierze pod uwagę tylko jedną możliwość. Malko poczuł falę gorąca w okolicach kręgosłupa. Zbliżył się i położył ręce na biodrach dziewczyny. Natychmiast dolna część jej ciała, jakby obdarzona własnym życiem, przylgnęła do niego. W mieszkaniu dało się słyszeć trzaśniecie drzwi i głos Lukrecji: ‒ Malko! Martina odskoczyła. Spojrzeli sobie w oczy w milczeniu, po czym dziewczyna wróciła do łóżka. Gdy Lukrecja weszła do pokoju, Martina mówiła, przybierając niewinną minę: ‒ Wydaje mi się, że kochałam Jima. Wierzył w nierealne sprawy i było to wspaniałe. *** Lukrecja podejrzliwie przyglądała się Malkowi. ‒ Spałeś z nią? Zanim zdążył odpowiedzieć, Lukrecja wzruszyła ramionami. ‒ Zresztą i tak jutro wyjeżdża. ‒ Załatwiłaś coś? ‒ Samolot, który jutro o świcie wylatuje z Cochabamby. Zawiozę ją tam. Wylądują blisko Limy. To wszystko organizuje Josefa. Za pięćset dolarów... ‒ Wspaniale ‒ powiedział Malko. ‒ Nie było żadnych problemów? Lukrecja uśmiechnęła się ironicznie. ‒ W Boliwii jest trzysta pięćdziesiąt nielegalnych lądowisk służących kontrabandzie... Tak więc... 122
Malko uprzytomnił sobie z pewnym smutkiem, że oprócz imienia Martiny niczego o niej nie wie. Szkoda. Lukrecja zbliżyła usta do jego ucha. ‒ O czym myślisz? ‒ O wizycie, którą złożę Don Federicowi.
11
Malko ukradkiem zerknął na profil Friedricha ‒ kierowcy
taksówki. Dostrzegł cofnięty podbródek i grube okulary, przypominające szkła powiększające. Usłużny i uniżony, pociągał lewą nogą. Tak jak było ustalone, zabrał Malka o dziewiątej spod hotelu w La Paz swoim starym, kremowym samochodem impala. Malko spał źle i krótko. Jakby chcąc zatrzeć wspomnienie o Martinie, która odleciała kilka godzin wcześniej, Lukrecja przechodziła samą siebie. Wczoraj wieczorem uzgodniła ze starym Friedrichem wyprawę nad jezioro Titicaca. Od godziny jechali prostą drogą, przemierzając bezludny krajobraz Altiplano z widocznymi gdzieniegdzie lepiankami z adobe*. * Cegły suszone na słońcu.
Gęste chmury strzępiły się na masywie Illimani mierzącym ponad sześć tysięcy metrów. Friedrich gwałtownie ruszył kierownicą, aby ominąć grupę piechurów. Odwrócił się do Malka i powiedział po niemiecku: ‒ To wariaci, ci młodzi ludzie! Z okazji Wielkiejnocy idą pieszo do Copacabany... Nie mówił o Rio, lecz o mieście-sanktuarium nad jeziorem Titicaca, oddalonym o trzy dni marszu... Setki młodych ludzi płci obojga, ubranych ciepło jak zdobywcy bieguna północnego, szło drogą pojedynczo lub grupkami. 124
‒ Często wozi pan ludzi nad jezioro? ‒ zapytał Malko. ‒ Prawie codziennie. Malko pochylił się do przodu, starając się znaleźć we wstecznym lusterku spojrzenie Friedricha. ‒ I zawsze przywozi ich pan z powrotem? Friedrich zmarszczył brwi, potem wybuchnął skrzekliwym, starczym śmiechem. ‒ Oczywiście, że zawsze ich odwożę, mein Herr! Na Altiplano nic nie ma. Śmiał się do siebie z pytania Malka, który zagadnął spokojnie: ‒ A jednak Jima Douglasa, Amerykanina, nie przywiózł pan z powrotem. Spojrzenie Friedricha za grubymi szkłami nagle stężało. Nie zwracał uwagi, gdzie jedzie. Malko uniósł oczy i zauważył dwie Indianki, które przechodziły przez drogę, prowadząc na sznurku czarnego świniaka. Friedrich patrzył przed siebie niczego nie widząc. Impala sunęła wprost na nie. ‒ Uwaga! ‒ krzyknął Malko. W ostatniej chwili Niemiec skręcił kierownicę i zahamował z całej siły. Jedna z Indianek wraz ze świnią wpadła do rowu. Starsza z nich nie zdążyła się poruszyć. Prawe skrzydło impali zawadziło o nią i wyrzuciło ją poza drogę. Auto zatrzymało się w kłębach kurzu. Friedrich, klnąc potwornie, wyskoczył z samochodu i pokuśtykał do leżącej kobiety. Nadbiegli pracujący w polu cholos. Malko wysiadł również. Friedrich wciskał starej Indiance dwadzieścia pesos*, cały czas klnąc. Kobieta trzymała się za ramię, jęcząc z bólu. Młodsza w milczeniu wzięła pieniądze. * Około dwóch dolarów.
Malko obawiał się, że ich zlinczują, lecz Indianie przyglądali się 125
biernie temu zajściu. Dwadzieścia pesos to była niezła cena za ludzkie życie... Siła uderzenia była tak duża, że Indianka musiała być poważnie ranna... Jednak jej niezliczone spódnice ukrywały wszelkie obrażenia. ‒ Jedziemy ‒ powiedział Friedrich. Wsiedli do impali. Niemiec mamrotał coś do siebie, był wściekły. ‒ Idiotki! ‒ wybuchnął. ‒ Rzucają się człowiekowi pod koła. ‒ Czy to pytanie o Jima Douglasa tak pana zaskoczyło? Pamięta pan, młody brodacz, którego pan przywiózł do Frederica Sturma ‒ zwrócił się do niego Malko. Niemiec ponownie nastroszył się jak stara sowa. ‒ Nie wiem, o kim pan mówi ‒ wykrztusił. ‒ Wożę tyle osób nad Titicaca... ‒ Zgoda, ale tamten nie wrócił z panem ‒ ciągnął Malko nieubłaganie. Wiem, że zawiózł go pan do Don Federica. Od tamtej pory nikt go więcej nie zobaczył... Stare, żylaste ręce Niemca zacisnęły się na kierownicy. Uporczywie wpatrywał się przed siebie, unikając spojrzenia Malka. ‒ Myli się pan ‒ powiedział nieco pewniej. ‒ Ja odwiozłem tego młodzieńca, teraz przypominam sobie to bardzo dobrze... Czekała na niego bardzo ładna, bardzo gemütlich blondynka. ‒ O której to było? ‒ O ósmej lub dziewiątej. Już było ciemno. Martinę aresztowano o piątej. Friedrich kłamał. ‒ Dlaczego nie chce pan mi pomóc? ‒ nalegał Malko. ‒ Don Federico to nazista, jeden z tych, którzy prześladowali ludzi pańskiej rasy... To pański wróg. ‒ Moja matka zginęła w Auschwitz ‒ cicho powiedział 126
Friedrich. ‒ Ale ja nie mogę panu nic wyjaśnić, ja nic nie wiem. Ze strachu zbielały mu szerokie i miękkie wargi. Don Federico musiał być potężnym człowiekiem, jeżeli nawet jego wrogowie tak bardzo się go obawiali. W samochodzie zapanowała cisza. Do jeziora nie było dalej niż dziesięć kilometrów. Po prawej stronie Malko zauważył aleję obsadzoną drzewami i jakieś zabudowania. ‒ Do kogo to należy ‒ zapytał. Niemiec zawahał się, zanim odpowiedział: ‒ To posiadłość Don Federica. ‒ Zmieniłem zamiar ‒ powiedział Malko ‒ jedziemy do niego... Wyglądało na to, że stary Friedrich za chwilę się rozpłacze. ‒ Nie mogę ‒ zajęczał ‒ będę miał przez pana kłopoty. Don Federico nie życzy sobie, aby mu przeszkadzano... ‒ Jeżeli pan odmówi ‒ zagroził Malko ‒ wysiadam tutaj i dalej pójdę pieszo. Ale panu nic nie zapłacę. Friedrich mruknął coś pod nosem, wzruszył ramionami i zamilkł. Sto metrów dalej zwolnił i skręcił w prawo, w aleję. Serce Malka zabiło mocniej. Kilka dni temu Jim Douglas jechał tą samą drogą i w rezultacie wylądował w trumnie kogoś innego. Friedrich zatrzymał się na środku dziedzińca przed białym domem. ‒ Proszę tutaj poczekać ‒ powiedział Malko. Wysiadł z taksówki i podszedł do ciężkich, drewnianych drzwi. Z prawej strony majestatyczny wigoń o bardzo długich kończynach skubał coś w swej zagrodzie. Całość tchnęła spokojem i ciszą. Gdy miał zapukać do drzwi, otworzył je przed nim stary Indianin. ‒ Chciałbym się zobaczyć z Don Federikiem ‒ powiedział po niemiecku. 127
Indianin zawahał się chwilę, po czym odsunął się, by go przepuścić. Otworzył inne drzwi i dał znak, by wszedł. To była biblioteka z półkami na ścianach, udekorowana sprzętem do wspinaczki i naiwnym malarstwem. Przypominało to Malkowi jego zamek. Indianin zamknął drzwi. Gość usiadł wygodnie w głębokim fotelu. Wyczuwał pod prawym łokciem poprawiający samopoczucie kształt superpłaskiego pistoletu. Nie miał ochoty dzielić losu Jima Douglasa. Zaczął pilnie nadsłuchiwać dobiegających odgłosów. Być może znajdował się o kilka metrów od Klausa Heinkela?... *** Zimne, niebieskie oczy zdawały się przenikać Malka na wskroś. Uścisk ręki Don Federica był energiczny i szczery, głos natomiast dużo bardziej powściągliwy. ‒ Chciał się pan ze mną zobaczyć, Herr... ‒ Linge, książę Malko Linge. Tytuł Malka nie zrobił większego wrażenia na byłym pułkowniku SS. Miał nienagannie przyczesane czarne włosy. Był w bryczesach i tweedowej marynarce. Na twarzy malowało się wyraźne zaskoczenie wizytą. ‒ Bez wątpienia mamy wspólnych znajomych? ‒ zapytał. Malko zrozumiał, że stara się wybadać, kim jest. Tylko fakt znajomości niemieckiego powstrzymywał Don Federica od wyproszenia go. Nie było czasu do stracenia. ‒ W pewnym sensie tak ‒ powiedział. ‒ Szukam niejakiego Jima Douglasa. Ostatni raz widziano go tutaj. Sądziłem, że może wie pan coś o jego losie. Niemiec nawet nie drgnął, ale mięśnie szczęki napięły się mimowolnie... Głos stał się lodowaty. 128
‒ Kim pan jest? Malko uśmiechnął się skromnie. ‒ Jedno z biur ambasady amerykańskiej zleciło mi odszukanie tego amerykańskiego obywatela. ‒ Które biuro? ‒ To, którym kieruje Jack Cambell. ‒ Pan nie jest Amerykaninem warknął Don Federico. Nie znam pana Jacka Cambella. ‒ Proszę zadzwonić do ambasady, jeżeli wątpi pan w prawdziwość moich słów ‒ zaproponował Malko. ‒ Chciałbym jednak, aby opowiedział mi pan, co wie o Jimie Douglasie. Stali naprzeciwko siebie, pośrodku pokoju. Niemiec zmierzył go wzrokiem. ‒ Kto panu opowiedział tę bezsensowną historię? ‒ Taksówkarz, który mnie tu przywiózł ‒ powiedział Malko. ‒ Przywiózł Douglasa do pana i... ‒ I go odwiózł ‒ przerwał Don Federico. Nie chciałem mieć nic wspólnego z tym agitatorem... ‒ Tak więc przyjechał zobaczyć się z panem? Don Federico wzruszył ramionami. ‒ Tak. Z głupiego powodu. Twierdził, że ukrywam pewnego nazistę... Robił wrażenie bardzo wzburzonego, można by powiedzieć, że zachowywał się jak fanatyk. Wyprosiłem go natychmiast! ‒ I nie wie pan, co się z nim stało potem? ‒ Absolutnie. Milczeli kilka sekund, po czym Niemiec niespodziewanie zmienił sposób postępowania. ‒ Niech pan zapyta w mojej obecności tego kierowcę ‒ zaproponował ‒ potwierdzi moje słowa... 129
Poszli na dziedziniec. Friedrich wyszedł z taksówki i przestraszony przykuśtykał do nich. Przed Don Federikiem stanął prawie na baczność. ‒ Mówiłem już temu panu ‒ wystękał ‒ że... ‒ Byłem tego pewien ‒ przerwał Don Federico ‒ to jakaś bezsensowna historia. ‒ Ja, ja, bezsensowna ‒ podchwycił stary. Przestępował z nogi na nogę zdenerwowany i przerażony. W pewnej chwili zwrócił się do Malka: ‒ Czy zdążę pojechać na posterunek policji w Huarinie? Z powodu tej Indianki. Obawiam się, że możemy mieć kłopoty wracając... Szybko opowiedział Don Federicowi o wypadku. Niemiec uśmiechnął się dobrodusznie. ‒ To świetny pomysł ‒ powiedział. ‒ Niech pan jedzie, drogi Friedrichu. Zadzwonię do nich i poproszę, aby nie byli zbyt surowi w stosunku do pana. Ja w tym czasie będę miał sposobność podać memu gościowi skromny chucharon*. * Wieprzowina z kukurydzą.
Z niebieskich oczu zniknął uprzedni chłód. Malko nie rozumiał, co było powodem tej zmiany. Friedrich wskoczył do taksówki i pognał naprzód, jakby deptało mu po piętach całe Gestapo. Don Federico uśmiechnął się dobrotliwie: ‒ Biedny chłopak, wiele przecierpiał w czasie wojny. Teraz bardzo ciężko pracuje... Taki cynizm zasługiwał na najwyższe uznanie... Gdyby Don Federico spotkał Friedricha trzydzieści lat wcześniej przerobiłby go na mydło. ‒ Przedstawię pana Kantucie, mojemu wigoniowi ‒ zaproponował Niemiec. 130
Podeszli do zagrody. Pojawił się jeden z cholos i Don Federico krzyknął na niego, że senior cudzoziemiec zostanie na obiedzie. Malko przyglądał się, jak Niemiec przez kilka minut głaskał jedwabistą sierść wigonia. Później udali się do jadalni. Don Federico uprzejmie przepuścił gościa przodem. Malko dostrzegł nakryty stół i nagle coś go tknęło: nakryto dla czterech osób. Obejrzał się dostatecznie szybko, aby dostrzec jeszcze grymas wściekłości na twarzy Niemca. ‒ Będzie nas czworo? Don Federico uśmiechnął się z wysiłkiem. ‒ Nie. Cholos myśleli, że Friedrich zostanie z nami... Goszczę u siebie przyjaciółkę, która przeżyła rodzinny dramat. Pójdę po nią. Szybko ruszył po schodach. Wszystko było jasne: cholo nakrywający do stołu pomylił się... Malkowi nie kazano czekać zbyt długo. Pojawiła się młoda kobieta, bardzo ciemna, niezwykle piękna, ubrana w kostium z jasnej skóry. Jej portret Malko widział w domu Pedra Izquierda. To była kochanka Klausa Heinkela. ‒ Mój rodak jest czymś w rodzaju wywiadowcy ambasady amerykańskiej ‒ wesoło tłumaczył Don Federico. ‒ Podejrzewa, że uprowadziłem tego zwariowanego Amerykanina, który przyjechał do nas kilka dni temu... Pamięta pani tego młodego, wysokiego brodacza?... ‒ Pamiętam ‒ powiedziała kobieta melodyjnym, lekko schrypniętym głosem. Krew odpłynęła jej z twarzy, a wymuszony, krzywy uśmiech sprawił, że stała się prawie brzydka. Malko dostrzegł w jej spojrzeniu mieszaninę strachu i uległości. Emanujące z niej napięcie było prawie namacalne. Pod ubraniem ze skóry można było domyślić się wspaniałego ciała. 131
Don Federico ujął ją pod rękę. ‒ Popełniłem niewybaczalny błąd, nie przedstawiłem państwa sobie. Seniora Monika Izquierdo, przyjaciółka, która odpoczywa tutaj po strasznym dramacie rodzinnym. Gdybym miał kogokolwiek porywać, to przede wszystkim ją... Zaśmiał się i trochę sztywno pocałował ją w rękę. Wyglądała na zauroczoną nim, jakby był wężem. Niemiec elegancko pomógł jej zająć miejsce przy stole, po czym na chwilę przeprosił. ‒ Muszę zadzwonić na policję... Chcę pomóc temu dzielnemu Friedrichowi i zaoszczędzić mu kłopotów. Wyszedł z jadalni. Malko siedzący naprzeciwko Moniki Izquierdo przerwał ciszę: ‒ Czy pani jest żoną człowieka, którego kilka dni temu zamordowano? ‒ Tak. Głos miała cichy jak tchnienie. Malko czuł, że z jakiegoś powodu jej nerwy są u kresu wytrzymałości. ‒ To było okropne ‒ powiedział. ‒ Przyjechała pani tutaj odpocząć? ‒ Tak. Zapomniała dodać, że przyjechała „odpocząć” jeszcze przed śmiercią męża... Wykorzystując nieobecność Don Federica, Malko przystąpił do ataku: ‒ Spotkałem się z pani mężem, zanim zginął... Drgnęła i skierowała na niego swe wielkie, przerażone oczy. ‒ Widział go pan! Dlaczego? ‒ Szukałem Klausa Heinkela. Nagle kobieta straciła panowanie nad sobą. 132
‒ Klaus Heinkel! Przecież pan jest z ambasady amerykańskiej i... Malko nie miał czasu na wyjaśnienia, pojawił się bowiem Don Federico z zatroskaną miną: ‒ Zrobiłem wszystko, co możliwe, dla Friedricha ‒ powiedział ‒- ale wygląda na to, że jest w poważnych tarapatach... Monika Izquierdo wzięła kieliszek z winem i jednym haustem wypiła połowę zawartości. Malko zrozumiał, dlaczego mały cholo, miliarder, był w niej tak bardzo zakochany. Ona była jak Raquel Welsh, może jedynie nieco mniej wulgarna... Don Federico zaproponował: ‒ Na pańską cześć, mój drogi, napijemy się reńskiego wina Drachenblut*. Zamiast tego strasznego wina chilijskiego... Niemiec lubił wystawne życie. Sprowadził za ciężkie pieniądze od Christofla z Paryża całą srebrną połyskującą na stole zastawę. * Smocza krew.
*** Karmelowy krem miał smak benzyny i Malko odsunął talerz. Pomimo wysiłków Don Federica konwersacja przy stole nie była zbyt ożywiona. Doña Monika jakby połknęła język. Za każdym razem, gdy Malko szukał jej spojrzenia, opuszczała głowę. Z powiedzeniem czegokolwiek wyczekiwała na milczącą aprobatę Niemca. Nikt słowem nie wspomniał o Klausie Heinkelu, ale widać było, że wszyscy myślą jedynie o nim. Malko był zgorzkniały i rozczarowany. Wszędzie napotykał zmowę milczenia. Nawet jeżeli zbrodniarz 133
ukrywał się tutaj, Malko był bezradny. Jedyna osoba mogąca udzielić informacji ‒ Monika Izquierdo ‒ była pod wyraźnym wpływem Frederica Sturma. Malko zastanawiał się, czy przypadkiem Pedro Izquierdo nie mylił się, kiedy mówił że jego żona była kochanką Klausa Heinkela, a nie Don Federica. Istniały jednak jakieś powody, dla których zamordowano Jima Douglasa... Mógł jeszcze spróbować zmusić do mówienia Friedricha podczas drogi powrotnej. ‒ Czy tak ładna kobieta, jak pani, nie nudzi się w tak odludnym miejscu? ‒ zapytał złośliwie Malko. ‒ Nie ma pani ochoty wrócić do La Paz? Kobieta wolno pokręciła głową. ‒ Tu jest mi dobrze. Malkowi nie pozostawało nic do stracenia. Zwrócił się do Don Federica i zapytał: ‒ Nie wie pan, co się stało z tym słynnym Klausem Heinkelem? Z naszych informacji wynika, że to właśnie jego szukał Jim Douglas. Niemiec nawet nie drgnął. ‒ Rzeczywiście. Ten młody głupek myślał, że on tutaj jest. To bzdury. Heinkel jest najprawdopodobniej w Paragwaju. Jest tam bezpieczniejszy. Z dziedzińca dobiegł szum samochodu. Prawie natychmiast jeden z usługujących cholos podszedł i nachylił się do ucha Niemca. Don Federico wstał. ‒ Przepraszam. Muszę wyjść. Wyszedł. Malko nie tracił ani sekundy. ‒ Przyjechała pani tutaj przed śmiercią męża, prawda? ‒ zapytał. ‒ Dlaczego? Na jej twarzy pojawiło się rozdrażnienie. ‒ Co to pana obchodzi? ‒ zapytała oschle. 134
‒ Wie pani coś na temat zaginięcia Jima Douglasa? Jej spojrzenie straciło na pewności siebie. Malko czuł, że jest bliska wyznania mu czegoś. Ale w jadalni pojawił się Don Federico. Miał zatroskaną twarz. ‒ Mój drogi ‒ zwrócił się do Malka ‒ będę zmuszony osobiście odwieźć pana do La Paz. ‒ Przepraszam? Szaroniebieskie oczy Niemca patrzyły z ledwo dostrzegalną ironią. Tak jak w kościele San Miguel, podczas rzekomego pogrzebu Klausa Heinkela. ‒ Biedny Friedrich miał za słabe nerwy ‒ powiedział. ‒ Na wiadomość, że skonfiskują mu impalę, popełnił samobójstwo. Powiesił się na pasku w swojej celi, na posterunku policji w Huarinie. Malkowi wydawało się, że śni... ‒ Ale... Dlaczego? ‒ Indianka. Chyba zmarła. Moja interwencja na policji nic nie dała... Oni są bardzo sumienni... Friedrich zrozumiał, że jest zrujnowany i nie wytrzymał tego ciosu... Malko drgnął na dźwięk tłukącego się szkła. Monika Izquierdo upuściła kieliszek z reńskim winem. Malka rozsadzała wściekłość. Don Federico był wszechpotężny. To dlatego zaprosił go na obiad! Teraz pękło ostatnie ogniwo łańcucha. Biedny stary Friedrich! Malko podniósł się. Chciał porozmawiać z policjantami. Don Federico wyszedł razem z nim. Na dziedzińcu stał wojskowy jeep, obok niego dwóch umundurowanych policjantów paliło papierosy. Widząc Don Federica, poderwali się z szacunkiem. Wyprężyli się, przyciskając ręce do szwów spodni. 135
Zniechęcony Malko zrezygnował z pytania ich o cokolwiek. Po co? I tak by skłamali. Odwrócił się do Don Federica. ‒ Kiedy mógłbym wrócić do La Paz? Skinął lekko głową z widoczną kpiną. ‒ Ależ, nawet natychmiast, mój drogi. Dam panu samochód z kierowcą... Uważajcie na Indianki... Nie chciałbym stracić kierowcy. Malko wrócił do jadalni, aby pożegnać się z Moniką Izquierdo. Tarła oczy, jakby płakała. Schylając się, aby pocałować jej dłoń, powiedział cicho: ‒ Będę szczęśliwy, jeśli spotkam się z panią, jeżeli wróci pani do La Paz. Mieszkam w hotelu La Paz, pokój 38. Nie odpowiedziała. ‒ Samochód oczekuje ‒ poinformował oschle Don Federico. Wyszli razem na dziedziniec. Malko, zanim wsiadł do wspaniałego, szarostalowego mercedesa, zmierzył wzrokiem Niemca. ‒ Może jeszcze się spotkamy. Odpowiedział mu po hiszpańsku, uśmiechając się półgębkiem: ‒ Quien sabe? Hasta luego*... * Kto wie? Do rychłego zobaczenia...
Ponad ramieniem Malka spoglądał z czułością na swojego wigonia. Malko wsiadł i samochód natychmiast ruszył. Kierowca ‒ niewysoki, krępy i czarniawy cholo ‒ prowadził dobrze i szybko. Gdy mknęli z całą szybkością przez Altiplano, Malko zadumał się... Ludzie strzegący Klausa Heinkela nie cofali się przed niczym: Jim Douglas, Pedro Izquierdo, Esteban Barriga, a teraz ten stary Friedrich. 136
To wszystko robiono dla człowieka w podeszłym wieku, wycofanego z obiegu, marnego upiora z horroru. Skąd tyle poświęcenia w sprawie jego ochrony ze strony ludzi tak różnych, jak Don Federico, Jack Cambell czy też major Hugo Gomez. Jak gdyby cała Boliwia sprzysięgła się, aby Klaus Muller na zawsze pozostał Klausem Mullerem.
12
Spętany zwojami diabelnie ciężkiego całunu, Malko wy-
rywał się, słysząc stukot młotka, którym przybijano wieko jego trumny. Otworzył oczy. Minęło kilka sekund, zanim poznał smutny pokoik hotelu La Paz. Sen trwał dalej, walenie również. Ale dobiegało ono od drzwi jego pokoju. ‒ O co chodzi? ‒ krzyknął. ‒ Control politico ‒ odpowiedział męski głos. Z trudnością odrzucił kołdrę. Prawdopodobnie była wykonana z krokodylego puchu i ważyła tonę. Narzucił na siebie kimono i ciągle jeszcze otępiały poszedł otworzyć. Drzwi odskoczyły gwałtownie. Do pokoju wpadło trzech wąsatych chudzielców o nieprzyjemnym wyrazie twarzy. Byli prawie identyczni: w takich samych, za ciasnych garniturach, w butach z długimi szpicami. Wszyscy mieli przetłuszczone włosy. Najwyższy z nich przystawił Malkowi do brzucha colta 38. ‒ Señor, będzie pan łaskaw unieść ręce do góry. Któż mógł się spodziewać w takim momencie takiej kurtuazji! Twardy ton jego głosu zmusił Malka do posłuszeństwa. Pozostali wąsacze zaczęli przeszukiwać pokój, czyniąc straszny nieład w trakcie przewracania rzeczy w szufladach. 138
Jeden z nich wsadził rękę do walizki Malka i krzyknął z radością. Trzymał w dłoni grubą paczkę zielonych banknotów. Zaskoczony Malko zauważył, że były to studolarowe banknoty amerykańskie. Wąsacz oburącz zaczął wyrzucać z walizki paczki pieniędzy. Skąd wzięła się ta fortuna? Nie miał czasu na zadawanie pytań. ‒ Bóg i Republika ‒ powiedział z patosem jeden z policjantów. ‒ Aresztuję pana. Señor. Ledwie dali mu czas na ubranie się. Jeden z intruzów zawinął banknoty w starą gazetę „Presencia”, pozostali pilnowali oszołomionego Malka. Nie przeszukali nawet dyplomatki, gdzie znajdował się superpłaski pistolet. Nie zważając na protesty, wypchnęli go z pokoju. Chciał zatelefonować, lecz uderzenie kajdankami w przegub zmusiło go do poniechania tego zamiaru. Na parterze recepcjonista przezornie odwrócił oczy. Malka wpakowano do starego, biało-czarnego, policyjnego chevroleta, który natychmiast ruszył, skręcając w prawo, w calle Abaya Junin, prowadzącą do placu Murillo. Malko, oszołomiony, zobaczył jeszcze tylko, że jeden z policjantów zabrał również jego teczkę. Były w niej odciski palców Klausa Heinkela wraz z całą dokumentacją sprawy. *** Wewnętrzny dziedziniec Direccion de las Investigaciones Nacionales zapełniali Indianie. Oczekiwali cierpliwie, siedząc na ziemi. Na parterze ludzie stali w kolejce do biura wywiadowców. Trzej agenci zawlekli Malka zewnętrznymi schodami na galeryjkę na pierwszym piętrze, a stamtąd do skromnie umeblowanego biura... W głębi pokoju na ścianie ciemny obraz realistycznie ukazywał scenę 139
egzekucji. Najwyższy przypiął Malka kajdankami do fotela, na biurku zostawił dyplomatkę, paczkę z banknotami i wyszedł. Prawie w tej samej chwili wszedł do pokoju postawny mężczyzna ubrany w jasny garnitur. Malko nie miał wątpliwości: to był major Gomez, którego widział na pogrzebie Klausa Heinkela i w strażnicy Coroico. Gdy siadł naprzeciwko Malka, marynarka rozchyliła mu się, odsłaniając rewolwer z długą lufą. Nalana, błyszcząca twarz była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu, ale małe, świńskie oczka promieniały inteligencją. Miał nienagannie wypielęgnowane ręce. Na prawym przegubie nosił ogromnego roleksa. Bez słowa wziął paszport Malka i przekartkował go, strona po stronie. Potem rozerwał jedną paczkę banknotów i przyjrzał im się pod światło. W końcu wziął do ręki superpłaski pistolet, wyjął magazynek i wykrzywił twarz w grymasie. ‒ Po co panu broń? Mówił dobrze po angielsku, z silnym akcentem. Malka rozsadzała wściekłość. ‒ Dlaczego mnie tutaj przywieziono? Kim pan jest? Boliwijczyk z dumą oświadczył: ‒ Major Hugo Gomez. Jestem dyrektorem control politico. Mam prawo zatrzymywać kogo zechcę. Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego ma pan fałszywe dolary? To był szczyt wszystkiego! Malko o mały włos nie udławił się ze złości. ‒ Ja również chciałbym to wiedzieć ‒ stwierdził. ‒ Jakiekolwiek by były, widzę je po raz pierwszy. Major Gomez pokiwał głową: ‒ To niezbyt mądry system obrony, Señor. Śledzimy pana od 140
momentu pańskiego przyjazdu do Boliwii i wiemy, dlaczego jest pan tutaj. ‒ No więc, dlaczego? ‒ Aby zakupić większą ilość kokainy. Jest pan przedstawicielem mafii. Kontaktował się pan z notorycznymi przemytnikami, takimi jak na przykład Josefa. W dodatku te fałszywe banknoty. Malko miał wrażenie, że za chwilę zwariuje. Zasadą numer jeden w jego zawodzie było nieujawnianie, swojej przynależności do CIA, bez względu na okoliczności. Nigdy bowiem nie wiadomo, jak by to mogło zostać wykorzystane. Jedyne co mógł zrobić z tytułu przynależności do Company, to prosić o pomoc, powołując się na jej funkcjonariuszy. ‒ To są pomówienia powiedział. W La Paz przebywa jedna osoba, która może poświadczyć, że nie jestem przemytnikiem. To Jack Cambell ‒ dyrektor USIS. Boliwijczyk bawił się jego paszportem. ‒ Pan nie jest Amerykaninem ‒ zauważył ‒ ma pan paszport austriacki. ‒ Jack Cambell jest moim osobistym znajomym ‒ sucho odparł Malko. Mam również obywatelstwo amerykańskie. Major, bez pośpiechu, zapalił krótkie cygaro. Potem, grubymi paluchami, zaczął liczyć paczki pieniędzy. ‒ Jest tego dwieście dwanaście tysięcy powiedział w końcu. ‒ Mówiłem panu... Boliwijczyk nachylił się do Malka z namaszczoną protekcyjnością. Zalatywało od niego brylantyną. ‒ Bardzo pana przepraszam, Señor, ale wydano mi bezwzględny rozkaz, aby powstrzymać przemyt kokainy. Nie chciałbym przysparzać panu kłopotów. My, ludzie odpowiedzialni, jesteśmy bardzo 141
gościnni dla cudzoziemców. Amerykanie są naszymi przyjaciółmi. Podpisze pan po prostu oświadczenie stwierdzające, że przyjechał pan do Boliwii z dwustu dwunastoma tysiącami dolarów, aby kupić kokainę. Zostanie pan wydalony i nie będziemy więcej wracać do tej przykrej sprawy. Dolary oczywiście zostaną skonfiskowane. ‒ Nigdy ‒ odpowiedział Malko. Major Gomez wsadził sobie mały, owłosiony palec do lewego ucha i zaczął energicznie nim ruszać. Robił wrażenie przygnębionego. ‒ Jestem pańskim przyjacielem, Señor. Zgodnie z obowiązującym obecnie prawem mogę pana wsadzić do więzienia na bardzo długo. A nawet i do obozu koncentracyjnego. To niezbyt miłe ‒ obóz koncentracyjny. W regionie Camiri jest okropnie gorąco... Malko starał się nie wpaść w panikę, Do jakiego stopnia Boliwijczyk blefował? To ukartowane aresztowanie było rezultatem zniknięcia Martiny i jego wizyty u Don Federica. Chociaż niczego jeszcze nie znalazł, to jednak obawiano się go. Za wszelką cenę chciano go zmusić do natychmiastowego wyjazdu z Boliwii. Pozostawało więc jednak coś do wykrycia. I to mógł być jedynie Klaus Heinkel. Przyszło mu na myśl, że może skończyć tak jak Jim Douglas ‒ pogrzebany w cudzej trumnie... Jeżeli pozwoli się zastraszyć, będzie zgubiony. Spojrzał grubasowi w oczy: ‒ Padłem ofiarą manipulacji, o czym pan wie bardzo dobrze. Żądam powiadomienia Jacka Cambella i adwokata. W jednej chwili Boliwijczyk zmienił sposób bycia. Wrzasnął, uderzając dłonią w blat biurka: 142
‒ Bezwstydny włóczęgo! Nie mówi się „żądam” do majora Gomeza. Wstał, otworzył drzwi i zawołał: ‒ Ramon! Natychmiast pojawił się mężczyzna wyglądający na nerwowego, ze śladami po ospie na twarzy. ‒ Do piątki! Gdy Malko wstał, major Gomez z wprawą mocno kopnął go w kostkę. Uderzenie kwadratowego noska buta potwornie zabolało. Ramon odczepił kajdanki od fotela i powlókł go za sobą, ciągnąc jak barana. Zeszli na dół wewnętrznymi schodami do korytarza w podziemiu. Gorzki zapach potu i brudu ścisnął Malka za gardło. Goła żarówka oświetlała, szereg okutych drzwi. Strażnik zatrzymał się przed jednymi z nich, otworzył i wepchnął Malka do środka. Było to pomieszczenie bez okien, mierzące nie więcej niż cztery kroki na cztery. ‒ Hijo de puta* ‒ powiedział uprzejmie Ramon ‒ zdechniesz tutaj. * Skurwysynu.
Kastylijskie grzecznościowe formułki przepadły bez śladu. Zatrzasnął drzwi. W świetle żarówki Malko zauważył nagiego człowieka z rękoma skrępowanymi z tyłu pleców i ze spętanymi w kostkach nogami. Siedział na ziemi w kącie celi. Twarz miał pokrytą zaschniętą krwią i strupami. Widząc przybysza, uniósł głowę i zajęczał. Malko zbliżył się i dostrzegł straszną rzecz. Żelazny drut, skręcony wokół szyi więźnia, szedł na dół aż do członka. Jego drugi koniec zakręcony był dookoła jąder. Nieszczęśnik musiał być cały czas pochylony do przodu. Prostując się mógł sobie zadać straszliwy ból lub 143
się udusić. Malko bezskutecznie próbował rozgiąć drut. Potrzebne do tego były obcęgi. Gdy musnął dłonią jego monstrualnie spuchnięte jądra, cholo zawył z bólu. Odpowiedział mu krzyk z sąsiedniej celi, po którym nastąpiły uderzenia, przekleństwa i dzikie wycie człowieka katowanego na śmierć. Malko oparł się o wilgotny mur. Scenografia była doskonała. Teraz zrozumiał, że to niekoniecznie musiał być blef. Spokojnie można było go zamordować lub torturować w tym karcerze i nikt nigdy by się o tym nie dowiedział. Aby nie myśleć o spuchniętych jądrach swego współtowarzysza z celi, wrócił pamięcią do poprzedniego wieczoru spędzonego z Lukrecją. Spotkali się po wyprawie do Don Federica. Zjedli kolację w lokalu „Maxim”, jednej z mniej podłych restauracji na Prado. Przejęta „samobójstwem” Friedricha, Lukrecja zaklinała go, aby zostawił Klausa Heinkela w spokoju... Dzisiaj mieli razem zjeść obiad... Teraz major Gomez miał odciski palców Niemca. *** Malka obudziło kopnięcie. Poderwał się. Dwaj policjanci z podwiniętymi rękawami mundurów przyglądali mu się nienawistnie. ‒ Podnieś się, skurwysynu. Gdy wstał, jeden z nich założył mu szybko kajdanki. W chwilę później silne uderzenie pięścią w brzuch zgięło go wpół. Poczuł grad uderzeń. Policjanci bili spokojnie w miejsca, gdzie najbardziej bolało, starając się zadawać ciosy z jak największą siłą. Gdy upadł, kopali go w milczeniu, jakby był workiem treningowym. Krzyknął, 144
otrzymawszy uderzenie w śledzionę; ogarnął go wewnętrzny strach. Może rozkazano im zakatować go na śmierć? Grad ciosów ustał tak nagle, jak się zaczął. Obaj podnieśli go i zdjęli kajdanki. Młodszy powiedział: ‒ No i jak, hombre? Postaraj się zachować jak prawdziwy caballero wobec majora, inaczej połamiemy ci wszystkie kości i utniemy jaja. Malko nie próbował odpowiedzieć. Udało mu się w końcu założyć marynarkę i pozwolił wyprowadzić się z celi. Od dwudziestu czterech godzin nic nie jadł. Wypił jedynie trochę stęchłej wody i miał potworne pragnienie. W korytarzu zatoczył się. Jeden z policjantów uderzył go lekko, zachęcając do marszu. ‒ Marricon!* * Ty pedale!
*** Tłusta twarz majora Gomeza lśniła tak jak poprzednio. Nie było w jej wyrazie ani cienia życzliwości. Podsunął Malkowi kartkę zapisaną na maszynie. ‒ To pańskie zeznanie, Señor. Podpisze pan? Są tutaj numery wszystkich banknotów. ‒ Proszę o powiadomienie ambasady amerykańskiej ‒ powiedział Malko, siląc się na spokój. ‒ Nie popełniłem żadnego przestępstwa. Kręciło mu się w głowie, z trudem mógł ustać. Gomez podszedł do niego powoli i znienacka trzasnął w twarz. Malko odniósł wrażenie, że roleks, którym trafił go w ucho, oderwał mu je. 145
Jack Cambell na pewno wiedział o jego aresztowaniu. Gdyby Gomez nie był świadomy powiązań Malka z CIA, nie musiałby organizować całej tej inscenizacji, aby wyrzucić go z kraju. Wobec Amerykanów wolał mieć jednak jakieś usprawiedliwienie. ‒ Daję ci jeszcze jeden dzień na zastanowienie ‒ powiedział Gomez. Dał znak, aby odprowadzono Malka. Gdy wyszedł na zewnętrzną galeryjkę, usłyszał głośny krzyk na dziedzińcu. Opuścił oczy, oślepiony przez słońce. Na środku dziedzińca Lukrecja wskazywała na niego ręką. Ruszyła jak szalona ku drewnianym schodom. Zaalarmowany krzykiem major Gomez wyszedł z biura i zauważył dziewczynę. Rzucił rozkaz i gromada policjantów wyskoczyła w jej kierunku. Lukrecja zauważyła biegnących mężczyzn i skręciła do wyjścia. Malko widział, jak znikła na ulicy Ayacucho. Policjanci wlekli go i bili, jakby chcieli ukarać go za to, że widział Lukrecję. Obawiał się o jej los. Ale w jakim celu mieliby ją więzić? Osoby, które chroniły Klausa Heinkela, zdawały się być wszechpotężne w La Paz. *** Niechlujny, jakby pozbawiony szyi w za ciasnym garniturze w żółtawe kwadraty, Jack Cambell przyglądał się Malkowi. Major Gomez robił wrażenie jeszcze grubszego. Malko starał się nie okazywać ulgi. Po pojawieniu się Lukrecji spędził jeszcze jeden niespokojny dzień w areszcie. Cholo skrępowany drutem skonał obok niego wczesnym popołudniem. ‒ Czy poinformowano pana o nielegalnym aresztowaniu mnie? 146
‒ zapytał Amerykanina. ‒ Jestem tutaj od dwóch dni, oskarżony o coś zupełnie bezsensownego. Amerykanin spojrzał z wyraźną niechęcią i zaskrzeczał: ‒ Zostałem oficjalnie powiadomiony przez majora Gomeza o aresztowaniu pana. Ale ze względu na zarzuty, jakie na panu ciążą, zdecydowałem się na pozostawienie wolnej ręki boliwijskiemu wymiarowi sprawiedliwości. Zmarły prezydent Berrientos, którego popiersie stało w głębi biura, jakby mrugnął okiem do Malka. W kraju, gdzie Przestępstwo już dawno temu skręciło kark Sprawiedliwości... ‒ Nie jestem zamieszany w żaden przemyt, wpadłem w zastawioną pułapkę ‒ sucho oświadczył Malko. ‒ Z przyczyn na pewno panu znanych. Nie musiał dodawać nic więcej. Rozsadzała go wściekłość. Zdał sobie sprawę, że Cambell i Gomez grają tymi samymi kartami... ‒ Nawet jeżeli spędzę w tej celi dziesięć lat ‒ ciągnął dalej ‒ nie przyznam się do rzekomego przemytu. A jeżeli zostanę zamordowany, pan będzie za to odpowiedzialny. Major Gomez nie odzywał się. Jack Cambell skrzeczał dalej. ‒ Nikt nie chce pana zamordować. Przeciwnie, przybyłem tutaj, aby wziąć udział w tymczasowym zwolnieniu pana. Major Gomez był uprzejmy przyjąć moją moralną kaucję, nie bacząc na dowody pańskiej winy. Oczywiście, w ciągu dwudziestu czterech godzin będzie pan musiał opuścić La Paz. Jutro z Braniff o 12.30 odlatuje samolot... Gomez podpisał jakiś papier i podał go Cambellowi. Malko wskazał palcem na dyplomatkę, w dalszym ciągu znajdującą się na biurku majora. ‒ A moje rzeczy? Gomez spojrzał obojętnie. 147
‒ To są dowody winy, Señor. Zostały urzędowo skonfiskowane. Pozostaną do dyspozycji boliwijskiej sprawiedliwości... Oto pański paszport, będzie panu potrzebny... Malko czuł, że zalewa go krew. ‒ Ta teczka zawiera dokumenty będące własnością rządu USA ‒ powiedział. Domagam się, aby mi ją zwrócono. Boliwijczyk uśmiechnął się złośliwie: ‒ Jeżeli to, co pan mówi, jest prawdą, dokumenty zostaną zwrócone panu Jackowi Cambellowi lub charge d'affaires... Tu był pies pogrzebany! Cambell musiał go przekonać, że w momencie gdy odciski Klausa Heinkela znajdą się w ich posiadaniu, Malko przestanie być niebezpieczny. Nawet gdyby o jego kłopotach dowiedziało się Langley. Ale czemu, u licha, tak bardzo związał się z Boliwijczykiem wbrew zaleceniom innego wydziału CIA? Najważniejsze jednak było opuszczenie tego miejsca. Malko wstał i wziął paszport od Gomeza. Pożegnanie nie zajęło zbyt wiele czasu. Poczuł w piersi uczucie ulgi, gdy znalazł się na zewnętrznej galeryjce. Dziedziniec jak zawsze zapełniony był cholos. Z rozkoszą odetchnął świeżym powietrzem, myśląc o nieszczęsnym współtowarzyszu z celi. Cambell poczekał, aż znaleźli się na Plaza Murillo i cierpko powiedział: ‒ Wyciągnąłem pana z niezłych tarapatów. Spotkamy się jutro na lotnisku El Alto. Proszę być punktualnie. Nie chcę mieć żadnych problemów z władzami boliwijskimi. Malka nurtował jeden problem: czy kopnąć go w brzuch natychmiast, czy poczekać na powrót sił. Zdecydował się na drugie rozwiązanie. Bez słowa opuścił Amerykanina i poszedł w dół ulicą Ayacucho. 148
Nie przeszedł nawet dwudziestu metrów, gdy usłyszał za sobą szybki tupot kroków. Obejrzał się. Lukrecja pędziła co tchu w jego stronę. Dopadła go i rzuciła mu się w ramiona. Niewiele brakowało, a potoczyliby się po pochyłej ulicy, aż do alei Camacho. Gdy padał deszcz, taksówki nie jeździły na stare miasto z powodu śliskiej jezdni. ‒ Jestem głodny powiedział Malko. ‒ Zrobiłam ci coś specjalnego, to apparillada, jakiej jeszcze nigdy nie jadłeś. Tak się bałam... ‒ Jak mnie znalazłaś? Kiwnęła radośnie głową. ‒ W hotelu powiedziano mi, że cię aresztowano. Udało mi się dowiedzieć, gdzie przebywałeś. Chciałam, aby wiedziano, że cię widziałam. Potem poszłam do amerykańskiej ambasady. Rozmawiałam z konsulem i zagroziłam, że wywołam skandal. Ponieważ widziałam cię, Gomez nie mógł powiedzieć, że cię nie zatrzymał... ‒ Nie bałaś się o siebie? ‒ Nie. Mój ojciec jest zbyt znany. Oczywiście, że mogli mnie pobić, ale mnie nie dopadli... Lukrecja była ważnym sojusznikiem. Malko nagle zatrzymał się. ‒ Czy wiesz, skąd mógłbym zadzwonić za granicę? ‒ Oczywiście. Z ITT na ulicy Socabaya. To blisko mnie. ‒ Chodźmy tam. *** Jack Cambell właśnie wychodził ze swego biura, gdy zderzył się z Malkiem, który postanowił złożyć mu nie zapowiedzianą wizytę. Jego złociste oczy były teraz zupełnie zielone. Amerykanin otworzył usta, jednak Malko nie dał mu możliwości powiedzenia czegokolwiek, 149
wepchnął go do biura i zamknął drzwi. ‒ Drogi panie Cambell ‒ powiedział lodowatym głosem ‒ albo pan mnie spokojnie wysłucha, albo wyleci stąd oknem. ‒ Oszalał pan, czy co? ‒ wybełkotał Amerykanin... ‒ Nie. Przed chwilą dzwoniłem do Davida Wise'a. Wie pan chyba, kto to jest, prawda? Potwierdził rozkaz kontynuowania mej misji. To znaczy odnalezienia Heinkela i spowodowanie aresztowania go. Z powodów co najmniej tak ważnych jak pańskie. Za kilka miesięcy oczekują nas wybory i Administracja nie życzy sobie żadnych skandali. Grupa dziennikarzy pracuje nad przygotowaniem dokumentacji sprawy Klausa Heinkela... Telegraficzne potwierdzenie tego, o czym mówię, otrzyma pan w ciągu kilku godzin. Oczywiście, ja nie wyjeżdżam. State Department telegrafował w tej sprawie do boliwijskiego ministra spraw wewnętrznych... Ponieważ jest pan w tak zażyłych stosunkach z majorem Gomezem, proszę go o tym powiadomić. Wyszedł z biura i grzecznie ukłonił się okropnej, wąsatej sekretarce. Był pełen nowych sił.
13
Serce Malka zabiło mocniej, gdy otwierał kopertę pozo-
stawioną w jego skrytce. „Proszę przyjść dzisiaj, o ósmej wieczorem avenida Sanchez Lima nr 3462. MP”. Nareszcie! Po utarczce z Jackiem Cambellem dzwonił do Moshe Porata ‒ konsula Izraela. Był on jedną z ostatnich pozostających mu kart w grze, którą prowadził. Jednak rozmawiając przez telefon, Izraelczyk był mało konkretny i nie chciał umówić się na spotkanie... Dochodziła ósma. Podany adres nie należał do Moshe Porata. Czy była to jakaś nowa pułapka? Na wszelki wypadek pozostawił wiadomość Lukrecji, aby wiedziała, gdzie poszedł. Padało. Musiał więc czekać aż dziesięć minut na taksówkę, która zechciałaby go zawieźć na ulicę Sancheza Limy. To było nieco poniżej Prado w eleganckiej dzielnicy willowej. Prezydent Republiki mieszkał niedaleko, więc za każdą latarnią stał policjant. Pod numerem 3462 znajdowała się żółtawa willa z zewnętrznymi schodami. Obok była ambasada argentyńska. Wewnątrz willi paliło 151
się światło. Malko hojnie zapłacił taksówkarzowi dwa pesos i ruszył w górę po schodach. *** Dwaj mężczyźni, jasnowłosi, postawni, barczyści jak dokerzy, byli w jakiś bliżej nieokreślony sposób podobni do siebie. Siedzieli w głębokich fotelach i uśmiechali się do Malka. Moshe Porat powiedział: ‒ Z oczywistych powodów nie przedstawię panu naszych przyjaciół. Przyjmijmy, że nazywają się Samuel i Dawid ... Samuel i Dawid przyglądali się Malkowi siedzącemu naprzeciw. Konsul Izraela bezzwłocznie przystąpił do sedna sprawy. ‒ Obserwowaliśmy z bardzo bliska pańskie działania powiedział. ‒ Wiedzieliśmy o wszystkim, nawet o porwaniu pana przez majora Gomeza. Nie miałem jednak wtedy jeszcze instrukcji z Tel Avivu. Samuel i Dawid niedawno przylecieli do La Paz. Obaj pracują w Wydziale VI. Wie pan, co to jest? ‒ Wiem ‒ odpowiedział Malko. Wydział VI był sekcją izraelskiej służby wywiadowczej zajmującej się zbrodniarzami wojennymi... W końcu mógł mu ktoś pomóc. ‒ Jaka szkoda, że nie byliście ze mną u Don Federica. Jestem przekonany, że Klaus Heinkel tam był. Moshe Porat pokręcił głową: ‒ My również jesteśmy o tym przekonani, ale to niczego by nie zmieniło. Nie chodzi o użycie siły. To można było uczynić dawno temu. Frederica Sturma zbyt wiele łączy z Boliwijczykami. Mieliśmy 152
wielkie kłopoty dwa lata temu, gdy zaczynaliśmy sprzedawać im broń. Z tego powodu zamordowano cztery osoby. ‒ Dlaczego więc chciał pan, abym przyszedł? ‒ zapytał Malko, bardzo rozczarowany. Samuel odpowiedział po angielsku: ‒ Ponieważ z wielkim uznaniem podchodzimy do prowadzonej przez pana walki o wydanie Heinkela jego sędziom. Postaramy się pomóc panu. ‒ Czy wie pan, czemu Don Federico tak starannie chroni Heinkela? Malko wzruszył ramionami. ‒ Obaj są nazistami, czy tak? ‒ To nie jest wystarczający powód. Heinkel to nazista małego kalibru, a Sturm jest ważnym człowiekiem. Tylko że Heinkel miał kontakty z Martinem Bormanem. Wie na jego temat wiele rzeczy. Poza tym był bardzo związany z niejakim Father Muskie, amerykańskim duchownym przebywającym w klasztorze w alei Camacho. Borman też się tam ukrywał. Heinkel powierzył temu zakonnikowi wiele dokumentów i pieniędzy, aby nie wpadły one w niepożądane ręce. Gdyby nie to wszystko, Heinkel byłby nikim dla Don Federica. Byłby zdany jedynie na pomoc majora Gomeza... ‒ Czy Gomez też jest nazistą? Moshe Porat wybuchnął śmiechem. ‒ On? On ma tylko jeden cel: pieniądze. Heinkel płaci mu bez przerwy, od chwili przyjazdu do Boliwii. Gomez chroni go, ponieważ wie, że pozostało mu jeszcze trochę pieniędzy. Przeciwko Gomezowi potrzebna jest broń silniejsza od jego chciwości. ‒ Pomyślę o tym ‒ powiedział Malko. ‒ Ale przez ostatnie dni nie posunąłem się zbyt daleko. 153
‒ Miał pan szczęście ‒ zauważył Moshe Porat. ‒ Na ogół pierwszą rzeczą, którą robią, jest przebicie delikwentowi bębenków w uszach za pomocą długich, drewnianych igieł. ‒ Cudownie... W jaki sposób chcecie mi pomóc? ‒ Najpierw trzeba zająć się Don Federikiem ‒ stwierdził Moshe Porat. ‒ Jeśli się go postraszy, zmięknie. Może wtedy popchnie Heinkela do zrobienia czegoś nieroztropnego, co ułatwi dalsze działanie. ‒ Macie jakiś pomysł? ‒ Dawid i Samuel fantastycznie znają Andy. Już od sześciu lat przemierzają Amerykę Łacińską od Ekwadoru do Chile. Mają całkiem niezły pomysł. *** Okrągła twarz majora Gomeza zionęła złością. Wyciągnął colta, który mu zawadzał i położył go na stole, między nim a Cambellem. ‒ Trzeba wyeliminować tego przeklętego gringo ‒ powtórzył. ‒ W końcu będziemy mieć przez niego poważne kłopoty. Powinienem był z nim skończyć wtedy, gdy go miałem w swoich rękach. Jack Cambell podrapał zadarty nos. ‒ Przysporzyłby mi pan poważnych kłopotów. On ma poparcie Waszyngtonu. ‒ A na mnie tym skurwysynom nie zależy? ‒ zagrzmiał Gomez. ‒ Oddaję im takie usługi! Czterdziestu pięciu buntowników wyeliminowanych z walki w ciągu jednego tylko tygodnia. Z odciskami palców i całą resztą. Wkrótce w Boliwii nie będzie już ELN. Jack Cambell westchnął. 154
‒ Hugo, my friend, wie pan, że większość tych facetów zabitych przez pana to biedni chłopi sfotografowani na tle rosyjskiej broni, którą panu dostarczam. Ostatnim ważnym typem, którego zlikwidowaliście trzy lata temu, był Guevara. I to w dodatku dzięki nam... Boliwijczyk zamruczał coś niezrozumiale. Cambell nie mógł mu powiedzieć, że dla CIA był jedynie ponurym katem jednej z bananowych republik. I że agent w rodzaju Malka miał nieskończenie większą wartość dla Wydziału Planowania. Mając dolary można było produkować seryjnie „majorów Gomezów”. Wystarczyło znaleźć jakiegoś trochę bardziej okrutnego oficera, dać mu możliwość zasmakowania władzy i pozostawić wolną rękę... Natomiast autentyczni książęta nie snuli się po korytarzach CIA. Poza tym CIA mogła mieć ochotę zrobić przyjemność jednocześnie Boliwii i innym krajom świata. Na przykład Francji lub Holandii. ‒ Proszę pozwolić mi go zlikwidować ‒ upierał się Gomez. ‒ Jakiś wypadek... ‒ Nie. Nie jest już niebezpieczny, ponieważ nie może dotrzeć do Heinkela. Gomez poczuł się nie dowartościowany i zagroził: ‒ Wyświadczam wam dużą przysługę. I mam z tym wiele kłopotów. Cambell natychmiast stał się serdeczny. ‒ Jest pan wspaniałym facetem, Hugo. Mówiłem panu, że będzie pan zaproszony do USA, kiedy pan zechce... Major Gomez wyczuł jakieś drobne niedomówienie. Cambell nie był sprzymierzeńcem na śmierć i życie. Nie miał ochoty tracić swej władzy dla jakiegoś Klausa Heinkela. ‒ Zajmę się tą Lukrecją. Bez niej niczego nie zdziała. 155
Cambell uśmiechnął się dobrotliwie. ‒ To, mój drogi, jest waszą wewnętrzną sprawą. Daję panu wolną rękę. Dodał obojętnym tonem: ‒ Przy okazji, co pan zrobił z odciskami Heinkela? ‒ Zniszczyłem je. Dlaczego pan pyta? ‒ To nie ma żadnego znaczenia. Cambell był przekonany, że Boliwijczyk kłamał. Ale trzeba mu było zrobić jakąś przyjemność. *** Widząc przygnębioną Lukrecję w hallu hotelu La Paz, Malko poczuł nadciągającą katastrofę. Boliwijka zerwała się na nogi i podbiegła do niego. Oczy miała zaczerwienione od płaczu. ‒ Aresztowano mojego ojca ‒ powiedziała. Major Gomez nie składał broni. Malko starał się ją pocieszyć: ‒ To może być blef, zadzwonię do Cambella, aby interweniował. Gdzie go trzymają? ‒ Nie wiem. Jest chory na serce. Jeśli będą go torturować, umrze... Malko dopadł telefonu. Bez trudu połączył się z Cambellem, który przerwał mu w pół słowa, gdy usłyszał, że chodzi o ojca Lukrecji. ‒ To jest sprawa Boliwijczyków ‒ powiedział przez nos. ‒ Nie mam żadnej możliwości interweniowania. Proszę zwrócić się do majora Gomeza. Odłożył słuchawkę. Malko nie zdołał ponowić prośby. Podszedł więc do Lukrecji. 156
‒ To, że wciągnąłem cię w tę historię, było z mojej strony zbrodnią ‒ powiedział. ‒ Zawiadomię oficjalnie majora Gomeza, że przestaję zajmować się sprawą Klausa Heinkela. Pod warunkiem, że natychmiast wypuści twojego ojca. Chodźmy na Plaza Murillo. Lukrecja poszła z nim jak automat. Idąc płakała i wzdychała. Nie widział jej jeszcze w takim stanie. *** Dwaj policjanci z control politico ironicznie spoglądali na starszego pana, który stawiał im czoło. Nie otrzymali w jego sprawie żadnych instrukcji. Postanowili więc zastosować sposób standardowy. Major Gomez brzydził się łagodnością. Ta spokojna willa w dzielnicy Miradores stała wystarczająco na uboczu, aby nikt nie usłyszał krzyków. W pokoju były jedynie dwa meble: taboret i stara wanna na żeliwnych nóżkach. Jeden z policjantów odkręcił do oporu kran, drugi groteskowo skłonił się przed starcem. ‒ Wasza Miłość zechce wyświadczyć nam tę łaskę i rozbierze się... Lubili umilać swą brudną robotę hiszpańską kurtuazją. Ojciec Lukrecji rozebrał się. Gdy już był zupełnie nagi, pierwszy policjant pogroził mu palcem. ‒ Panie, pańska zdrada na zawsze okryła hańbą honor Boliwii. ‒ O czym mówicie? Obaj złoczyńcy zaśmiali się szyderczo. ‒ Wasza Miłość sam nam o tym powie. Brutalnie, skrępowawszy mu uprzednio ręce kajdankami, wepchnęli 157
go do wanny z lodowatą wodą tak, aby miał zanurzoną głowę. Jeden z nich zaklął, ochlapany. Starzec wstrzymywał oddech tak długo, jak tylko mógł. Później rozpaczliwie próbował się wyrwać. Cztery ręce przytrzymywały mu ramiona. Upływały sekundy. Jeden z policjantów obserwował wskazówki zegarka. Gdy pęcherze powietrza przestały się ukazywać na powierzchni wody, wyciągnęli torturowanego. Stał z otwartymi ustami, wymiotując i starając się złapać oddech. Jeden z policjantów zapalił papierosa i dmuchnął mu dymem prosto w nos, co spowodowało wybuch kaszlu. ‒ Czy Wasza Miłość zdecydował się oświecić nas? Ojciec Lukrecji milczał. Wiedział, że wystarczyło podać dwa, trzy nazwiska. Zatrzymaliby tych ludzi bez sprawdzania prawdziwości zeznania, torturowali, aż do momentu przyznania się przez nich do innych „przestępstw”. W ten sposób control politico miała zawsze ręce pełne roboty. Widząc, że zaczyna bardziej miarowo oddychać, obaj policjanci popchnęli go do tyłu, do wanny. Tym razem nie zdążył zaczerpnąć powietrza. Płuca napełniły mu się wodą i zaczął się dusić. Oprawcy nie zwrócili na to uwagi. Kiedy wskazówka sekundnika wykonała pełny obrót, wyciągnęli go. Starzec nie poruszał się, nie charczał i nie wyrywał się. Jeden z policjantów wykrzyknął imię Pana, złorzecząc przeciwko jego postępowaniu wbrew naturze. Położył ciało na ziemi. Starszy przyłożył ucho do piersi ofiary: serce przestało bić... Podniósł się i mocno kopnął trupa. Major Gomez wścieknie się. Policjanci szybko ubrali zmarłego, założyli mu nawet krawat. Kompletnie ubranego posadzili na 158
taborecie. Jeden przytrzymywał go, drugi wyciągnął automatycznego colta 11,43. Z bliskiej odległości wystrzelił dwa razy w plecy zmarłego. Z przodu, na piersi, pojawiły' się dwie ogromne krwawe plamy. Policjant schował pistolet i zapytał: ‒ Napiszesz raport? Zastrzelony podczas próby ucieczki... Sam miałby spore kłopoty ze sporządzeniem go, potrafił jedynie podpisać się. ‒ Trzeba powiadomić majora ‒ powiedział. *** Major Gomez nie odrywał oczu od striptizerki strasznie długo zdejmującej swe maleńkie majteczki. „Maracaibo” na Prado, pomimo nędznego wejścia, było jedynym tego rodzaju miejscem w La Paz. Odbywał się spektakl, w czasie którego major Gomez zawsze pogrążał się w otchłani zachwytu. W chwili gdy dziewczyna miała wreszcie zaprezentować swą nagość, czyjaś ręka dotknęła ostrożnie jego ramienia. Zadrżał, potem rozpoznał jednego z funkcjonariuszy control politico. ‒ O co chodzi? Policjant powiedział mu coś na ucho. Gomez aż podskoczył. Nagle zobaczył na scenie dziewczynę w całej krasie: przywiędniętą, gąbczastą i zwiotczałą. ‒ Perros estúpidos!* ‒ zagrzmiał. ‒ Wyślę was do Chaco na resztę służby. * Głupie psy! 159
Przybyły stał na baczność, posłuszny i przerażony. ‒ Co zrobić z ciałem? wybełkotał. ‒ Odwieźć do domu. Wstał z obrzydzeniem, nie czekając na koniec widowiska. Śmierć ojca Lukrecji narobi szumu. Nikt nie uwierzy, że uciekał. Gomez warknął na zbira: ‒ Na co czekasz? ‒ Jego córka oczekuje pana na zewnątrz, Ekscelencjo. Z jakimś jasnowłosym mężczyzną. Aresztować ich? Do majora dotarło w końcu, że był to zupełnie stracony wieczór. ‒ Powiedziałeś im, że tutaj jestem? ‒ Nie. Zobaczyli pański samochód... Major Gomez wstał, z żalem spoglądając na dziewczynę wchodzącą na scenę. Jak zwykle, ostatnia była najładniejsza... Lukrecja podbiegła, ujrzawszy go na chodniku. ‒ Gdzie jest mój ojciec? Na widok jej błędnych oczu major poczuł lęk i mimowolnie ręka opuściła się na kolbę pistoletu. Jasnowłosy mężczyzna stał za Lukrecją, jak zawsze elegancki i wzbudzający niepokój. Gomez nie mógł się zdecydować, co wybrać: podłość czy cynizm. ‒ Pani ojciec powinien już być w domu ‒ powiedział. Na twarzy Lukrecji pojawiła się ulga. ‒ Zwolnił go pan? Hugo Gomez nadął się jak paw. ‒ Nie. Przyznał się do winy, uciekając. ‒ Przyznał się? Oczy Lukrecji stawały się coraz bardziej okrągłe. ‒ Próbował uciec moim ludziom, byli zmuszeni zastrzelić go ‒ rzekł Gomez. ‒ To dowód, że był winien. 160
‒ Zabił go pan ‒ powiedziała Lukrecja niskim i łamiącym się głosem. ‒ Zabił go pan! Była taka siła w jej głosie, że Gomez instynktownie cofnął się. Malko spodziewał się wybuchu, ale Lukrecja powtarzała cicho: ‒ Zabił go pan, morderco, zabił go pan! Ten pozorny spokój odebrał Gomezowi pewność siebie. Rzucił się do tyłu, do swego czarnego mercedesa, ścigany głosem Lukrecji. ‒ Morderca, perro inmundo*, morderca. * Brudny pies.
Powoli ton jej głosu wznosił się coraz bardziej, aż zaczął odbijać się echem od nie dokończonego i ponurego szkieletu budowli Edificio Herman. Trzasnęły drzwiczki, samochód ruszył, a Lukrecja wciąż krzyczała z coraz większą siłą: ‒ Morderca, morderca! Potem nagle osunęła się w ramiona Malka.
14
Quena, której poważny i wysoki dźwięk niósł się przez
ciszę nocy, sprawiała wrażenie czegoś nierealnego. Don Federico nasłuchiwał niespokojnie z otwartymi oczami. Rozrzedzone powietrze Altiplano bardzo daleko niosło dźwięk. Spojrzał na fosforyzującą podziałkę zegarka: piąta rano. Któż mógł grać na flecie o tej porze? Muzyka indiańskiego fletu dobiegała cały czas, łagodna i nostalgiczna. Chociaż nie było w niej nic groźnego, Don Federico poczuł niewytłumaczalny lęk. Jednak w swej posiadłości mógł czuć się bezpiecznie. Wszyscy policjanci z Huariny daliby się za niego posiekać w kawałki. Dzięki jego wstawiennictwu postawiono im nowy budynek posterunku, najładniejszy w całej Boliwii. To były sprawy, na które prości ludzie są bardzo wrażliwi. Niemiec poczuł ochotę, aby wstać i zobaczyć, co się dzieje. Monika poruszyła się we śnie, dotykając jego brzucha swym długim udem. Pogładził ramię młodej kobiety, potem opuściwszy dłoń nieco w dół, delektował się kształtem jej piersi. Zdawało mu się, że Monika wygięła się lekko, ale nie obudziła się. Długa, nocna koszula z koronki podwinęła się na wysokość jej 162
bioder. Patrzył na jej płaski i ciemny brzuch i rosła w nim straszliwa żądza wzięcia jej we śnie, przeżycia rozkoszy, przejmowania się jej doznaniami. Gdyby nie quena, którą słychać było nadal, byłby to szczyt erotyzmu. Nie ukrywał swego związku z Moniką Izquierdo od dnia, kiedy ją zgwałcił. Opowiedziała o tym Klausowi Heinkelowi, który zrobił z tego wielką aferę. Don Federico przyznał się i postawił sprawę jasno: Heinkel może pozostać u niego, lecz z Moniką będzie spał on, Don Federico. Pierwszej nocy płakała prawie cały czas i był zmuszony wziąć ją prawie siłą. Z czasem przestała się opierać i sama zaczęła przychodzić do niego w ciemnościach, jakby wstydząc się samej siebie... Nienasycona kładła się na nim i odchodziła dopiero wtedy, gdy brakowało jej już siły. Don Federico czuł, jak wstępuje w niego nowe życie. Heinkel przeciwnie, zmarniał. Poza posiłkami prawie wcale go nie widywano. Całymi godzinami przesiadywał w swoim małym pokoiku, zaoferowanym mu przez Don Federica. Gospodarz życzył sobie w duchu, aby jego gość uciekł, było to jednak mało prawdopodobne. Do Peru nie było daleko, ale natychmiast by go tam aresztowano. Powrót do La Paz byłby samobójstwem. Pozostawał Paragwaj, odległy i ryzykowny. Był jak w pułapce w tej posiadłości na końcu świata, gdzie musiał zrezygnować z tego, na czym mu najbardziej zależało... Nagle rozbudzona Monika przysunęła się do kochanka, gorąca i oddana. ‒ Co to za hałas? Nie zdążył odpowiedzieć. Szarpnięte z zewnątrz okiennice otworzyły się gwałtownie i jasność poranka wpełzła do pokoju. Don Federico leżał jak sparaliżowany przez kilka chwil, zanim rzucił się do 163
nocnej szafki po swoje parabellum. W tym samym momencie coś wleciało przez okno i wylądowało na podłodze przed łóżkiem. Przerażona Monika krzyknęła. Don Federico, goły jak święty turecki, wyskoczył z łóżka i podbiegł do okna. Muzyka umilkła. Dziedziniec był pusty i spokojny. Zadawał sobie pytanie, czy to wszystko nie było snem. Monika siedząc na łóżku, z piersiami uwypuklającymi się pod czarną koronką, wpatrywała się w podłogę. Krzyknęła przeraźliwie, wskazując ręką na to, co zostało wrzucone. Don Federico odwrócił się i poczuł, że za chwilę pęknie mu serce. U stóp łóżka leżała obcięta głowa Kantuty ‒ jego wigonia. Od dnia kiedy Rosjanie pod Smoleńskiem roznieśli w puch jego czołgi, Don Federico nie miał takiego napadu furii. Ludzie, którzy zabili tego niewinnego wigonia, wiedzieli, jak bardzo go lubił i jaki to dla niego będzie cios. Przed rozbudzonymi i pośpiesznie zebranymi pracownikami szalał ze złości. Nikt niczego nie widział i nie słyszał. Oprócz muzyki. Trzęsąc się, stary cholo tłumaczył mu, że utwór grany przez tajemniczy flet był złowieszczą melodią towarzyszącą wywoływaniu duchów. Nawet gdyby któryś z nich przeczuwał, że wigoniowi może stać się coś złego, nie wystawiłby czubka nosa na zewnątrz. Zaniepokojony harmiderem, pojawił się Klaus Heinkel. Don Federico nie odezwał się do niego ani słowem. Wrócił do pokoju, podniósł głowę wigonia i położył ją delikatnie na łóżku, obok Moniki. Przerażona kobieta wrzasnęła jak szalona: Zabierz to! ‒ Milcz ‒ zagrzmiał Don Federico ‒ bo cię zatłukę! Jego szaroniebieskie oczy nabiegły krwią, ręce mu się trzęsły. 164
Przez jakiś czas wpatrywał się w głowę wigonia, którego oczy nadal były otwarte. Potem wziął ją czule w ramiona i wyszedł z pokoju. Poszedł do zagrody, tam gdzie spoczywały szczątki zwierzęcia i zawołał jednego z cholos. ‒ Przynieś łopatę. Indianin przyniósł narzędzie i chciał rozpocząć kopanie. Don Federico wyrwał mu łopatę i sam wziął się do pracy. Z powodu wysokości zasapał się bardzo szybko, nie przerywał jednak. Zacisnął zęby, a żyły nabrzmiały mu na skroniach. Od dawna już nie włożył tyle wysiłku w żadną pracę. Gdy dół był wystarczająco głęboki, zepchnął doń najpierw wykrwawione ciało wigonia. Dotyk jedwabistej sierści nieomal doprowadził go do płaczu. Już nigdy więcej nie będzie miał takiej przyjaciółki. Następnie położył głowę zwierzęcia na martwym korpusie i popatrzył po raz ostatni, zanim wrzucił do dołu pierwszą łopatę ziemi. Gdy skończył, poczuł się pusty i osamotniony. Altiplano wydało mu się obce i nieprzyjazne. Miał ochotę wyjechać. W oknie dostrzegł Monikę, która mu się przyglądała i znowu poczuł nagły przypływ wściekłości. Gdyby nie pokazała się temu głupiemu Amerykaninowi, nic by się nie wydarzyło i Kantuta żyłaby nadal. Przez chwilę zrobiło mu się żal starego Friedricha, uduszonego na jego rozkaz w nowym więzieniu w Huarinie. Czując pulsowanie w skroniach i chłód w sercu, wrócił do domu. Heinkel błąkał się po korytarzu, mając minę przerażonej myszy. Don Federico zamknął się w bibliotece. Chciał być sam. Musiał pomyśleć o odwecie. Nie mogło być nawet mowy o puszczeniu płazem śmierci wigonia. Ludzie, którzy dokonali tego strasznego 165
dzieła, dobrze to sobie obmyślili. Przekazali mu w ten sposób pewnego rodzaju posłanie. To było ostrzeżenie, które chciałby zrozumieć. Wymyślone przez Europejczyków. Boliwijczykom brakło finezyjności w takich sprawach. Podłożyliby po prostu dziesięć kilogramów ładunku wybuchowego pod jego oknem. Nie staraliby się wedrzeć w głąb jego duszy. *** ‒ Oni wrócą i zabiją pana. Heinkel spuścił głowę. Monika wpatrywała się w niego. Wyczuwała w sposób nieomal namacalny jego nienawiść do pięknego, eleganckiego i bogatego Don Federica. ‒ Może po prostu chcą pana zastraszyć ‒ powiedział Heinkel. Don Federico spojrzał pogardliwie na tę wyblakłą, łysą larwę. ‒ Mój drogi kolego, nawet w interesie pańskiego bezpieczeństwa nie jest możliwe, aby pozostał pan tutaj dłużej. Były gestapowiec nawet nie mrugnął okiem. Był człowiekiem zamkniętym i nie lubił podnosić głosu. Przez ostatnie kilka lat nauczył się przeżywać porażki. Jak wąż, zawsze miał w zapasie jedną kropelkę trucizny. I wiedział, że Don Federico nie może odesłać go do La Paz. ‒ Trzeba będzie znaleźć jakieś wyjście ‒ przyznał. ‒ Myślałem o tym ‒ rzekł Sturm. ‒ Mam plantację chininy w Beni*. Mógłby pan tam pojechać i spędzić kilka tygodni. Heinkel uśmiechnął się z pokorą. * Północno-zachodni region w Boliwii. 166
‒ To świetny pomysł, ale Doña Monika nie zniosłaby ani tego klimatu, ani oddalenia... Starał się ukryć ogarniające go rozdrażnienie. Don Federico chciał wysłać go w diabły, do odległego, bezludnego i niezdrowego regionu. Sama myśl o ostatecznym rozdzieleniu z Moniką sprawiała mu ból. ‒ Słuszniej byłoby dobrać się do naszych wrogów ‒ zasugerował. ‒ Jest pan wystarczająco potężny, aby to zrobić. Zawarta w tych słowach groźba była widoczna. ‒ Zrobiłem już to ‒ zagrzmiał Don Federico. ‒ Wziąłem na siebie ogromne ryzyko, robiąc z pana zmarłego. Ta kanalia Gomez mógłby mnie z tego powodu szantażować do końca życia. ‒ Mamy kilka dni na znalezienie rozwiązania ‒ zakończył Heinkel. ‒ Pomyślę nad tym. Wyszedł z pokoju. Odruchowo Monika poszła za nim. Miał jeszcze nad nią trochę władzy. Kiedy znaleźli się w jej maleńkim pokoiku, Niemiec rozkleił się... ‒ Ten drań chce się mnie pozbyć! Powinienem w jakiś sposób zaradzić temu. ‒ Ale jak? ‒ Mam pewien pomysł. Musisz pojechać do La Paz. ‒ Pojedzie ze mną. ‒ Nie musisz mu mówić, że jedziesz. Do twojego powrotu coś wymyślę. *** Don Federico uniósł głowę, słysząc odgłos mercedesa 280. Jak szalony wyskoczył z biblioteki i zobaczył, że auto, prowadzone przez Monikę, wjeżdża w aleję. 167
‒ Komm zurück!* ‒ wrzasnął po niemiecku. * Wracaj!
Mercedes był najszybszy ze wszystkich jego samochodów. Ani myślał jednak uganiać się za nią. Rozwścieczony, pognał do pokoiku Heinkela. Niemiec spokojnie czytał. ‒ Co to za heca ‒ wykrzyknął. ‒ Gdzie ona pojechała? Dlaczego nic o tym nie wiem? ‒ Pewnie ma do zrobienia zakupy w La Paz ‒ łagodnie odpowiedział Heinkel. ‒ Zna ją pan równie dobrze jak ja, drogi kolego... Zagłębił się w lekturze. Wściekły Don Federico wyszedł z pokoju trzaskając drzwiami. Cóż to był za pomysł, brać sobie na głowę tego trutnia! Prawdę mówiąc nie miał jednak wyboru. *** Twarze Samuela i Dawida promieniały radością. Nie sprawiali wrażenia zmęczonych po nocnej wyprawie. ‒ Ci faceci są dużo bardziej wrażliwi na zastraszenie niż na bezpośrednie użycie siły ‒ tłumaczył Moshe. ‒ Kilku z nich doprowadziliśmy do samobójstwa... ‒ Co macie zamiar teraz zrobić? ‒ zapytał Malko. Obaj mężczyźni roześmieli się. ‒ Nie wiadomo. Może zabijemy od razu sto tysięcy kurcząt. Boliwijczycy nie będą interweniować. Ten łajdak nie odważy się nawet złożyć skargi w sprawie wigonia. Zaśmieliby mu się w nos. ‒ Czy sądzicie, że wykona jakiś ruch? Moshe wzruszył ramionami. 168
‒ Na pewno. Prędzej czy później poczuje ochotę pozbycia się Heinkela. Wtedy, po prostu, pan go tylko zgarnie. To nie było takie łatwe, ponieważ nie miał już odcisków jego palców. ‒ A wy? ‒ zapytał Malko. ‒ Nie możecie interweniować bezpośrednio? Izraelczyk westchnął. ‒ Nie możemy nawet dać mu po pysku! To rozkaz Wydziału VI. Zbyt wiele było kłopotów ze sprawą Eichmanna. Ten łajdak Heinkel nie jest wart tego, aby zadzierać z całą Ameryką Południową. ‒ Panu, w przeciwieństwie do nas sprecyzował Dawid ‒ nic nie stoi na przeszkodzie, aby poderżnąć mu gardło. *** Gdy Malko przekraczał próg hotelu La Paz usłyszał ciche wołanie: ‒ Una preguntita, Señor Linge*? * Jedno pytanie, panie Linge?
Niedbale ubrany cholo z okrągłą twarzą tarasował chodnik. Spoglądał uważnie. Malko nigdy go nie widział. Natychmiast pomyślał o Lukrecji. Mieli zaplanowane spotkanie w kawiarni La Paz. Czyżby kolejny dramat. ‒ Tak ‒ powiedział ‒ to ja. Czego pan chce? Cholo miętosił palcami kawałek papieru. ‒ Mam pana zaprowadzić. Wskazał na starego rozpadającego się mercedesa stojącego przed hotelem. Malko zesztywniał. To na kilometr czuć było podstępem. 169
‒ Do kogo? ‒ Jedna seniora, Doña Monika. Malko poczuł, że serce zaczyna mu bić szybciej. Co to za nocne spotkanie? Czyżby akcja Izraelczyków już przyniosła efekty? ‒ Jak pan mnie rozpoznał? Cholo zabełkotał, mówiąc coś o numerze pokoju i opisując jasnowłosego caballero. Jego znajomość hiszpańskiego była bardzo umowna. Rzeczywiście, Doña Monika wiedziała, gdzie go szukać. Ale mogła to być również pułapka zastawiona przez majora. Spojrzał na taksówkę i wymyślił rozwiązanie. ‒ Proszę poczekać w samochodzie ‒ powiedział. Przeszedł ulicę i pobiegł do kawiarni „La Paz”. Lukrecja czekała paląc papierosa. Była nie umalowana. Od śmierci ojca nie spała więcej niż trzy godziny na dobę. Nie robiła Malkowi żadnych wymówek. Opowiedział jej co zaszło. ‒ Weźmiemy inny samochód i pojedziemy za nim. Wyszli z kawiarni. Lukrecja przywołała taksówkę, a Malko zapytał cholo, gdzie miało się odbyć spotkanie. ‒ W „4. Kilometrze” ‒ odrzekł Boliwijczyk. Malko wsiadł do taksówki i podał Lukrecji adres. Zmarszczyła brwi. ‒ „4. Kilometr”! Ależ tam są wszystkie burdele La Paz! Co tam robi seniora Izquierdo? Oba samochody jechały pustymi ulicami. Po dziesiątej na mieście nie było już nikogo. Przejechali obok pomnika dawnego prezydenta Boscha, który trzymając pistolet maszynowy w ręku, straszył Andy. Najważniejszą umiejętnością dobrego prezydenta Boliwii było celne strzelanie. A przede wszystkim szybsze niż innych... 170
Po wyjechaniu z szerokiej alei Boscha domy widziało się coraz rzadziej... „4. Kilometr” znajdował się przy wyjeździe na północ z La Paz, na drodze do Yungas. Nie oświetlona droga wiła się między skałami. Idealne miejsce na zasadzkę. Przed nimi wolno jechała taksówka. Niebawem po obu stronach jezdni pojawiły się jakieś gmaszyska udekorowane małymi, czerwonymi światełkami. Taksówki stały pośrodku nie asfaltowanej drogi. ‒ Oto „4. Kilometr” ‒ oznajmiła Lukrecja. ‒ Najbardziej ohydne burdele w La Paz. W każdym z tych budynków jest jeden burdel. W piątek wieczorem, w dzień macho, są tutaj tłumy. Jak do tej pory miejsce robiło wrażenie spokojnego. Taksówka zatrzymała się przed białym budynkiem wdzięcznie ozdobionym czerwoną girlandą. Był, trochę mniej zniszczony niż pozostałe. „Trzygwiazdkowy” dom rozpusty. ‒ Poczekaj w samochodzie ‒ powiedział Malko do Lukrecji. ‒ Gdyby coś się wydarzyło, wracaj do La Paz. *** Początkowo niczego nie dostrzegł w ciemności... W czerwonych naczyniach paliło się kilka świeczek. W końcu zobaczył bar, grającą szafę i siedzące na ławkach dziewczyny z twarzami zwróconymi w jego stronę. Dwie spośród nich tańczyły razem. Duszący zapach tanich perfum, brudu i potu unosił się w powietrzu. Barman zawołał: ‒ Good night, sir ! Malko natychmiast zrozumiał przyczynę tak bardzo przytłumionego światła... Prostackie twarze przy głupich chłopek, ciała skrępowane 171
satynowymi spódniczkami jak powrósłami i wole spojrzenia nie zachęcały do rozpusty. Na sali nie dostrzegł Moniki. Gdy chciał wyjść, zawołano go po nazwisku. Wlepił oczy w czerwony półmrok. Głos dobiegał z małego przepierzenia oddzielonego zasłoną, znajdującą się dokładnie naprzeciwko wejścia. Podszedł i odsunął materiał. Monika Izquierdo spoglądała na niego siedząc na półokrągłej ławeczce. Drewniany stolik był przyśrubowany do podłogi. Nie wiadomo dlaczego pokryty był poduszkami; luksus nie był przecież główną zaletą zakładu. Te przepierzenia były przeznaczone dla klientów, którym się spieszyło. Wystarczyło zaciągnąć zasłonę i nacisnąć guzik zapalający małą lampkę oznaczającą, że miejsce jest zajęte... Malko wszedł do środka i usiadł obok kobiety. Niezwłocznie pojawił się barman. ‒ Niech pan weźmie pisco sour ‒ poradziła Doña Monika ‒ to jest najmniej szkodliwe. Sama piła mate de coca, okropny, słodkawy napar, za którym przepadają Boliwijczycy. ‒ Jaki jest powód tego spotkania? ‒ zapytał Malko. Monika Izquierdo uśmiechnęła się smutno. ‒ La Paz jest dla mnie niebezpieczne. Znane są moje związki z Klausem Mullerem. Jego przyjaciele i wrogowie byliby szczęśliwi, gdyby mogli mnie uciszyć na zawsze. Ich listę otwiera major Gomez. Wiem zbyt wiele. Tutaj nikt mnie nie będzie szukać. Barman pracował u mnie trzy lata jako ochmistrz. Powiedziałam mu, że mam randkę... Przyniesiono pisco sour. Kobieta była ubrana w sukienkę z drukowanego jedwabiu. Na nogach miała czarne pończochy. 172
Jej uroda nadzwyczajnie kontrastowała z ponurymi pensjonariuszkami tego zakładu. Z powodu niewielkich rozmiarów przepierzenia siedzieli blisko siebie i Malko wyczuwał przez cienką alpakę ciepło jej ciała. Przypadkowo dotknął nogi, nie cofnęła się. Źrenice miała rozszerzone jak po narkotykach. Mówiła dźwięcznym, chwilami łamiącym się głosem. ‒ Dlaczego chciała się pani ze mną zobaczyć? ‒ zapytał. ‒ Przecież pan mi to zaproponował. ‒ Tak, gdyby miała mi pani coś do powiedzenia. ‒ Mam coś takiego. ‒ Co? ‒ Sposób na zarobienie pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Malko nie odezwał się. Nie po raz pierwszy oferowano mu pieniądze. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów to było tyle, ile trzeba na naprawienie dziurawego dachu centralnej części jego zamku w Liezen. Jeżeli będzie zwlekał z tym zbyt długo, trzeba będzie wymienić również belki stropowe gnijące od wilgoci. To by kosztowało fortunę. Traktując jego milczenie jako zgodę, Monika Izquierdo szybko powiedziała: ‒ Mogłabym je dać panu jutro rano. W gotówce. ‒ Czego żąda pani w zamian? Zmarszczyła gęste, czarne brwi. ‒ Wie pan dobrze. ‒ Żebym zostawił w spokoju Klausa Heinkela? ‒ Tak. Wypił łyk pisco sour, zanim odpowiedział: ‒ Przyjechała pani na próżno. Zbyt wiele osób zginęło z powodu tej sprawy. Jeżeli zdołam, oddam Heinkela w ręce tych, którzy go poszukują. 173
Twarz Moniki stężała. ‒ Rozumiem. Czy to za mało? ‒ Nie chodzi o pieniądze ‒ powiedział Malko. Walczył z impulsem, dochodzącym spomiędzy jego bioder, który rozkazywał mu wziąć ją natychmiast, pozostawiając dyskusję na potem. Szlachcic jednak tak nie postępuje, nawet w ramach odszkodowań wojennych... ‒ Jest pani niebywale pociągająca ‒ powiedział ‒ ale ja muszę znaleźć Klausa Heinkela. Włączyła się grająca szafa i musieli krzyczeć, aby się zrozumieć. ‒ A więc przyjechałam na próżno ‒ sucho stwierdziła Monika. ‒ Dlaczego tak bardzo zależy pani na ratowaniu Heinkela? Czy wie pani, co on wyczyniał w Europie? Żąda pani szczegółów... Żachnęła się. ‒ Nic mnie to nie obchodzi! To ostatnia przysługa, jaką mogę mu oddać... Intonacja jej głosu zaintrygowała Malka. ‒ Ostatnia? Sądziłem, że pani z nim uciekła. Pochyliła głowę, bawiąc się filiżanką. ‒ To prawda. Ale wiele rzeczy wydarzyło się od tamtej pory. Jestem zakochana w innym mężczyźnie. ‒ W Don Federicu? ‒ Tak. ‒ W jeszcze jednym naziście. ‒ Czasem odczuwam wstręt do siebie ‒ powiedziała niewyraźnie. ‒ Boję się Don Federica. Za pierwszym razem zgwałcił mnie i byłam przekonana, że zawsze będę się go bać. Później przestałam protestować. Tak bardzo brakowało mi miłości, że teraz odczuwam coś w rodzaju seksualnego wilczego głodu. 174
Spojrzała na Malka pustymi i płonącymi jednocześnie oczami. ‒ Jeśli zaprowadziłby mnie pan teraz do pokoju, nie będę się sprzeciwiać. To nie ma nic wspólnego z poprzednimi propozycjami. Tylko dlatego, że jest pan niebezpieczny, jak tamci. Zasłona poruszyła się i barman wsunął głowę. ‒ Uwaga ‒ powiedział ‒ przyszli ludzie z control politico, wszędzie zaglądają. Głowa zniknęła. ‒ Nie mogą mnie tutaj zobaczyć ‒ wyszeptała Monika. Malko nie zdążył jej nic poradzić. Objęła go łagodnie i zaczęła całować, długo i namiętnie. Robiła to z takim przekonaniem, że reakcja Malka była prawie natychmiastowa. Nie przerywając osunęła się na kolana i jej głowa znalazła się na wysokości ławki. Zadarta sukienka całkowicie odsłaniała uda. Wyglądała jak inne dziewczyny z burdelu. Kiedy dwaj policjanci w ciemnych mundurach odchylili zasłonę, zobaczyli jedynie wzburzone czarne włosy i błędny wzrok mężczyzny będącego na granicy spełnienia. Zaśmiali się z drwiną, widząc gringo w tym tak marnym burdelu. Po kilku minutach Monika, ciężko dysząc, wstała z rozpaloną twarzą i zrujnowanym kokiem. ‒ Byłabym dobrą kurwą ‒ stwierdziła zwyczajnie. Była w tych słowach mieszanka rozgoryczenia i dumy. Malko z trudnością dochodził do siebie. Piękne usta pani Izquierdo były najwspanialszym prezentem, jaki kobieta może zrobić mężczyźnie. ‒ Nie spodziewałem się tego, przychodząc tutaj ‒ powiedział. ‒ Pragnęłam pana od chwili, gdy widzieliśmy się po raz pierwszy. 175
Z wolna odzyskiwała postać pięknej, niedostępnej mieszczki. Pomalowała wargi. Malko spoglądał na piękne usta, które przed chwilą sprawiły mu taką przyjemność. Trudno zrozumieć kobiety... Poprawiła uczesanie i, jak gdyby właśnie wypili herbatę, wyciągnęła doń rękę. ‒ Do widzenia. Nawias został zamknięty. Postępowała jak mężczyzna. ‒ Skąd pani miała zamiar wziąć te pieniądze? Robi mu pani prezent? Wykrzywiła twarz z pogardą. ‒ Nie, mimo wszystko. Klaus powierzył pieniądze i papiery jednemu z naszych przyjaciół, który przebywa w klasztorze. Mam z nim się spotkać jutro rano. Malko wstał i wyszedł pierwszy. Lukrecja oczekiwała go w taksówce. Dookoła niej leżało pełno niedopałków. Spojrzała na niego podejrzliwie. ‒ Byłeś tam wystarczającą długo, aby wypróbować wszystkie kurwy... ‒ Rozmowa nie była łatwa ‒ odpowiedział bardzo dyplomatycznie. ‒ Ale już wiem, gdzie Heinkel przechowuje dokumenty, którymi szantażuje Niemców. Jutro spróbujemy wejść w ich posiadanie. Mam pewien pomysł. W czasie powrotu nic się nie wydarzyło. Lukrecja była jakby rozmarzona. Malko opowiedział jej, czego dowiedział się od Izraelczyków na temat ojca Muskie. To na pewno z nim miała się spotkać Monika... Przed swoim domem Lukrecja zaproponowała: ‒ Zostań ze mną, nie chcę być sama. 176
Usłuchał prośby. U Lukrecji czuł się bezpiecznie. Obserwowała go, gdy się rozbierał. Potem wzięła do ręki jego koszulę i obejrzała w zamyśleniu. ‒ Ta twoja Monika Izquierdo to niezła dziwka ‒ stwierdziła, oddając mu jego jedwabną koszulę. Z przodu, na samym dole, szkarłatna szminka pozostawiła wyraźne odbicie pięknych ust młodej wdowy. Oczy Lukrecji płonęły z upokorzenia i gniewu. Malko zdał sobie sprawę, że usprawiedliwianie się w celu natychmiastowego udania się na zasłużony odpoczynek byłoby nie na miejscu i niebezpieczne.
15
Father Muskie zakończył medytację i podniósł się z klęcz-
nika obitego aksamitem koloru malwy. Cokolwiek by mówili o nim jego wrogowie, był jeszcze bardzo religijny. Oczywiście, jego kontakty towarzyskie pozostawiały wiele do życzenia, ale jego chrześcijańskie miłosierdzie sprawiło, że przyjął za zasadę traktowanie wszystkich, którym udzielał schronienia w klasztorze przy alei Camacho jako osoby niesłusznie prześladowane. Nie należało do niego ‒ ojca Muskie, szefa kongregacji i spowiednika w stopniu pułkownika armii boliwijskiej ‒ ustalanie, czy Martin Borman był przestępcą, czy też nie. Fakt, że Borman był zakonnikiem, przemawiał raczej na jego korzyść. W każdym razie wyróżnił się w walce przeciwko Antychrystowi-Stalinowi i z tego powodu zasługiwał na wielki szacunek. Tak samo jak nieszczęsny Ante Pawelicz, który musiał się ukrywać aż do swej śmierci w jednym z hiszpańskich klasztorów. Borman, którego znał jako ojca Augustyna, zawsze okazywał bardzo głęboką wiarę. To z jego inicjatywy i dzięki jego kapitałowi zakon, do którego należał Father Muskie, mógł zbudować liczne klasztory w Peru, Boliwii i Ekwadorze. Dla ojca Muskie miało to dużo większe znaczenie niż hipotetyczne przestępstwa wojenne. 178
Zresztą Martin Borman przyjechał do La Paz po pobytach w kilku instytucjach religijnych, gdzie jego pobożność zyskała wysoką ocenę. Od pewnego czasu Padre Augustyn budował kościoły w Paragwaju, kraju w tej dziedzinie jeszcze niewystarczająco wyposażonym... Otrzepawszy z kurzu swą białą sutannę, Father Muskie spojrzał na zegarek i pogładził brodę. Pozostawało jeszcze dziesięć minut do spotkania. Cieszył się, że zobaczy uroczą wdowę po seniorze Izquierdzie. Spowiadał ją kilka razy i jej wyznania wzburzały spokój jego duszy... Aby odrzucić nieczyste myśli, podszedł do ogromnej szafy pancernej wmurowanej w ścianę w głębi pokoju. Tylko przełożony klasztoru i on mieli do niej klucze. Dzięki pobożności Boliwijczyków można się było nie obawiać żadnych oficjalnych najść... Father Muskie otworzył ciężkie, stalowe drzwi. Na półkach leżały dziesiątki paczuszek. Prawie wszystkie zawierały podejrzane tajemnice. Niektórzy z właścicieli nie żyli, inni nie mieli już nigdy powrócić, aby się o nie upomnieć. Jeszcze inni przepadli bez śladu. Jednak niektórzy, na przykład Klaus Heinkel, przychodzili czasami lub wysyłali zaufanych posłańców. Zakonnik wyjął grubą kopertę, nałożył okulary, aby sprawdzić nazwisko, i położył ją na stole. Jego biuro wychodzące na wewnętrzny ogród było skromnie umeblowane i unosił się w nim mocny zapach wosku. Father Muskie skoncentrował się, aby pomodlić się jeszcze trochę. Powrócił właśnie z regionu Santa Cruz, gdzie zaktywizowała się komunistyczna partyzantka. Udzielił tam więcej ostatnich namaszczeń niż chrztów. Father Muskie od dawna już uważał Boliwię za swoją drugą ojczyznę. Zapukano do drzwi. Zawołał, aby wejść. Pojawił się młody, boliwijski mnich. 179
Osoba, na którą ojciec czeka, już przyszła ‒ oświadczył. ‒ Niech wejdzie ‒ powiedział Muskie swoim pięknym, niskim głosem. Mnich otworzył usta ‒ chcąc coś dodać ‒ ale Amerykanin odesłał go krótkim gestem. Ci młodzi to zupełne gamonie! Machinalnie pogładził brodę. *** Lukrecja wysiadła z samochodu akurat w chwili, gdy Monika Izquierdo dzwoniła do bramy klasztoru położonego między nowoczesnym gmachem a przedsiębiorstwem budowlanym, skąd dochodził przeraźliwy hałas. Nikt nie zwrócił uwagi na Lukrecję, gdy podeszła do Moniki. Bardzo naturalnym gestem wydobyła z torebki mały, automatyczny, czarny pistolet i przystawiła go za uchem wdowy po Izquierdzie. ‒ Jeżeli krzykniesz powiedziała cicho w najczystszym hiszpańskim języku ‒ jeżeli zrobisz jeden ruch, rozwalę ci ten twój mały, kurewski móżdżek. Monika Izquierdo była zbyt zaskoczona, aby zareagować. Nigdy wcześniej nie widziała Lukrecji. Pistolet z jej karku zjechał do boku. Lukrecja wzięła ją pod rękę i ostrzegła: ‒ Kiedy otworzą drzwi i będą o coś pytać, wytłumacz, że jestem z tobą. Zrozumiałaś? Monika przytaknęła wyschniętymi ustami. Lukrecja z triumfem na twarzy spojrzała na Malka oczekującego w samochodzie. Drzwi otworzył braciszek z ogoloną głową i krzaczastymi brwiami. Spojrzał zachłannie na obie kobiety. Pistolet naciskał trochę mocniej łokieć wdowy. 180
‒ Oczekuje mnie Padre Muskie ‒ powiedziała przytłumionym głosem. Mniszek uśmiechnął się nic nie mówiąc i zamknął drzwi. Monika Izquierdo skorzystała z okazji, aby zapytać: ‒ Czego pani chce? ‒ Zaraz zobaczysz ‒ syknęła Lukrecja. Doña Monika nic więcej nie powiedziała. Dotyk pistoletu paraliżował ją. Nie miała ochoty umierać i o tym cały czas myślała. Rzuciła kątem oka na policjanta, który trzydzieści metrów dalej, na rogu Camacho i Loyaza, kierował ruchem. W ogóle nie zwracał na nie uwagi. W tym momencie Malko wysiadł z samochodu i podszedł do nich. Zobaczywszy go, Monika cicho krzyknęła: ‒ To pan! Usłużny mnich otworzył drzwi i zaprosił ich do środka. Zauważył Malka zbyt późno, aby pytać o cokolwiek. Wytłumaczył sobie, że w sumie nie była to jego sprawa. Korytarze klasztoru były chłodne i spokojne. Lukrecja szła przodem, trzymając się cały czas blisko zakładniczki. Mnich wskazał w końcu duże pomieszczenie wychodzące na zewnętrzny ogród klasztoru. ‒ Ojciec Muskie czeka tutaj ‒ zaszeptał z namaszczeniem. Zniknął, sunąc bezszelestnie po kamiennej posadzce. Lukrecja popchnęła do przodu Monikę Izquierdo. *** W pierwszej chwili Father Muskie dostrzegł jedynie kobiety. Głos sumienia podszepnął mu, że Doña Monika przez delikatność 181
przyprowadziła przyjaciółkę, nie chcąc stawiać go w niezręcznej sytuacji. Nieco później dojrzał Malka. Trzy osoby zamiast jednej ‒ to było niepokojące. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy należało wykluczyć wszelkie ryzyko. ‒ Kim państwo jesteście? ‒ zapytał. Malko odpowiedział po niemiecku: ‒ Przyjaciółmi Klausa Heinkela. Father Muskie drgnął: dla niego Klaus Heinkel nie istniał. Był tylko Klaus Muller. Zakonnik był jednak człowiekiem czynu. Jednym skokiem dopadł wmurowanej w ścianę szafy, którą pozostawił otwartą, i zatrzasnął ciężkie drzwi. Dotknięciem palca przestawił kombinację cyfrową. Najważniejsze było zrobione. Nawet specjalista musiałby poświęcić długie godziny na otwarcie szafy. Odwrócił się, schwycił kopertę przygotowaną do wręczenia pani Izquierdo i przycisnął ją do siebie. ‒ Czego chcecie? ‒ zapytał gromkim głosem ‒ kim jesteście? Doña Monika rozszlochała się nerwowo. Lukrecja puściła ją i wycelowała pistolet, którym wcześniej terroryzowała młodą Boliwijkę, w ojca Muskie. Malko również wyciągnął imponującego, automatycznego colta 45, otrzymanego od Lukrecji. Gorzko żałował swego superpłaskiego pistoletu, równie skutecznego, dużo cichszego i nie nadającego mu wyglądu mafioso. Father Muskie uśmiechnął się z pogardą. ‒ Rozumiem ‒ powiedział ‒jesteście bandytami. Ale wcześniej będziecie musieli mnie zabić, aby dostać te pieniądze. Malko pospieszył z wyjaśnieniami. ‒ Nie jesteśmy bandytami i nie chcemy pieniędzy. Interesują nas tylko dokumenty. Pan wie, że człowiek, do którego one należą, jest przestępcą wojennym. 182
Father Muskie potrząsną głową. ‒ Wiem jedynie, że mierzycie do mnie z broni i że jesteście bandytami. Aby mi udowodnić, że jest inaczej, proszę opuścić to pomieszczenie, a ja postaram się zapomnieć o tej haniebnej próbie zastraszenia. Malko z trudem powstrzymywał się, aby nie zacząć szarpać go za długą, białą brodę. ‒ Ten klasztor w ostatnich latach dawał schronienie wielu przestępcom wojennym, najgorszym z najgorszych ‒ powiedział. ‒ Powinien ojciec mieć trochę wstydu. Proszę oddać te dokumenty i nie zmuszać nas do użycia siły. ‒ Siły! Broda ojca Muskie nastroszyła się jak sierść rozzłoszczonego kota. Schwycił leżący na biurku długi nóż do cięcia papieru i wzniósł go do góry. ‒ Proszę, niech pan użyje siły! ‒ ryknął. Monika Izquierdo nagle się ożywiła. ‒ Proszę mu ich nie oddawać! ‒ krzyknęła. ‒ To żydowski agent. Oni napadli na Don Federica. ‒ Niech się pani niczego nie obawia ‒ powiedział Father Muskie. ‒ Bóg jest z nami. Nagle wrzasnął z całej siły: ‒ Na pomoc! Na pomoc! Zadowolony spojrzał na Malka i Lukrecję. ‒ Policja niedługo tu będzie i zaaresztuje was. Zobaczycie, że boliwijskie więzienie to nic śmiesznego. Malko zbliżył się, chcąc schwycić kopertę. Nóż do papieru musnął mu twarz. ‒ Cofnij się, komunisto niewierny! ‒ zagrzmiał duchowny. 183
Kiedyś lewacy podłożyli mu bombę w samochodzie; poprzysiągł wtedy straszliwą nienawiść do wszystkiego, co przypominało lewicowość. Malko zawahał się. Nie mieli zbyt wiele czasu. Wrzaski ojca mogły w końcu przyciągnąć czyjąś uwagę. Trzeba było uciekać. Nie mogli oczekiwać niczego dobrego ze strony ludzi majora Gomeza. Wymierzył w duchownego. ‒ Będę zmuszony ojca zastrzelić ‒ powiedział. Lukrecja zrobiła krok do przodu. Wyciągnęła rękę i wycelowała w sutannę. Father Muskie zawył z bólu. Na białej sutannie, na wysokości kolana pojawiła się krwawa plama. Zakonnik zwalił się ciężko do przodu, nie wypuszczając koperty. Na jego twarzy cierpienie walczyło ze zdumieniem. Krzyknął ochryple i lewą ręką złapał się za kolano. Lukrecja zbliżyła się do niego, trzymając się poza zasięgiem straszliwego noża do papieru i wymierzyła pistolet w zdrową nogę ojca Muskie. ‒ Kanalio powiedziała ‒ chronisz przeklęte istoty. Powinnam strzelić ci w głowę, zadowolę się roztrzaskaniem ci kolan i łokci. Chyba, że oddasz kopertę. Dajesz ją? Father Muskie potrząsnął przecząco głową. Z trudnością oddychał otwartymi ustami. W tej samej chwili ktoś gwałtownie zastukał do drzwi. ‒ Co się dzieje, ojcze Muskie? zawołał czyjś głos po hiszpańsku. ‒ Potrzebuje ojciec pomocy? Lukrecja z bliskiej odległości wystrzeliła w lewe kolano. Pod wpływem bólu duchowny opadł do tyłu na plecy, wypuszczając z ręki kopertę. Malko schylił się szybko i ją podniósł. Ranny skręcał się na ziemi jak przecięta gąsienica. 184
Malko otworzył kopertę. Wypadły z niej grube paczki banknotów stu- i tysiącdolarowych. Doña Monika nie kłamała... Wyrzucił dolary na biurko i wyciągnął resztę zawartości koperty. Było tam kilka zdjęć, których nie obejrzał z braku czasu, jakieś papiery zapisane na maszynie i pisane odręcznie listy... Włożył to wszystko do koperty, pozostawiając na biurku dolary, i powiedział do duchownego: ‒ Jak ojciec widzi, zostawiam pieniądze. Ojciec ma ohydne zajęcie. Skręcony z bólu Father Muskie nic nie odpowiedział. Siedząc sztywno na krześle Doña Monika przyglądała się scenie, nie reagując. Malko przypomniał sobie, co zaszło w małym burdelu „4. Kilometr” i zrobiło mu się wstyd. Popchnął Lukrecję do drzwi. Jej twarz wykrzywiał grymas nienawiści. ‒ Powinniśmy wykończyć tego gada ‒ powiedziała. Malko otworzył drzwi. Stojący przy nich mnich na widok colta aż podskoczył do góry. Lukrecja podbiegła do wyjścia, a Malko podsunął pod jego nos lufę pistoletu. ‒ Jeżeli odezwiesz się słowem, zanim stąd wyjdziemy, rozwalę ci głowę. Braciszkowi udało się jakoś pogodzić chrześcijańską postawę z umiłowaniem ciszy. Popatrzył przez drzwi. Na widok ojca Muskie, wijącego się w kałuży krwi, zapiszczał cienko z przerażenia. Malko i Lukrecja byli już na zewnątrz. Słońce i hałas sprawiły im przyjemność. Wydawało im się, że wracają z zaświatów. Malko usiadł za kierownicą i pognał aleją Camacho. Teraz najważniejsze było ulokowanie dokumentów w bezpiecznym miejscu. 185
Potem wymienią je z Frederikiem Sturmem za życie Klausa Heinkela ‒ wreszcie pozbawionego kłów. *** Moshe Porat przez szkło powiększające dokładnie obejrzał zdjęcia. Jeden z Izraelczyków zrobił już wcześniej fotokopie wszystkich dokumentów przyniesionych przez Malka. ‒ Ten mężczyzna w białej sutannie to Martin Borman ‒ powiedział powoli Porat. ‒ Bardziej znany pod imieniem Padre Augustyn. To zdjęcie zostało zrobione blisko klasztoru Burranabaque w Yungas. Robotnicy, których widać z tyłu, i którzy ojcu Augustynowi pokazują to dzieło, modernizowali klasztor. Między innymi zakładali w nim ultranowoczesny nadajnik radiowy. To wszystko przysłali z Niemiec przyjaciele Bormana. Malko był zaskoczony. ‒ Wiedzieliście, że Borman był w Boliwii? Moshe uśmiechnął się smutno. ‒ Dowiedzieliśmy się wszystkiego o Bormanie. Niestety, trochę za późno. Jest tak doskonale chroniony, że nic nie można mu zrobić. Teraz wyjechał do Paragwaju, do absolutnie bezludnego regionu. Jest tam tylko kilka niemieckich kolonii. Inne zdjęcie przedstawiało chrzest. Byli na nim sami cudzoziemcy. Moshe Porat wskazał postać w obszernej sutannie widoczną na drugim planie. ‒ To też Padre Augustyn... Martin Borman jeżeli pan woli... To chrzciny dziecka jednego z jego niemieckich przyjaciół, który mieszka w Brazylii. Ceremonia odbywa się również w klasztorze Burranabaque. 186
Rozczarowanie Malka było ogromne. ‒ Tak więc to wszystko nie przyda się wam, nie wnosi nic nowego? ‒ Niczego wielkiego ‒ przyznał Izraelczyk. ‒ Już dawno temu nasz Wydział VI zrezygnował z pojmania Bormana. Rządy Boliwii i Paragwaju go chronią. Oczywiście, ich służby tajne znają miejsca jego pobytu, ale nas o tym nie informują. Opublikowanie tych dokumentów na pewno wprowadziłoby w zakłopotanie niektóre osoby, ale to by było wszystko. Pozostałe dokumenty to lista ludzi, za których pośrednictwem Martin Borman utrzymuje kontakt z zagranicą. Cztery nazwiska już znaliśmy. Notatki na temat ich działalności też wiele nowego nie wnoszą. Miałyby swoją wartość, gdyby rząd był zainteresowany pozbyciem się zbrodniarzy wojennych, co nie nastąpi jednak ani jutro, ani pojutrze... Nawet partie lewicowe ich chronią. ‒ Ale dlaczego? ‒ zapytał coraz bardziej zdumiony Malko. Moshe potarł kciukiem palec wskazujący. ‒ Pieniądze. Naziści mają ich jeszcze bardzo dużo. Jedna z grup finansowych Odessy sprzedała w ubiegłym roku w Panamie, w strefie wolnocłowej, cztery tony złota... Przynajmniej w części środki te służą zdobywaniu sojuszników. Gdyby nazistom zabrakło pieniędzy. Boliwijczycy i Paragwajczycy oddaliby ich spętanych temu, kto najlepiej zapłaci... Moshe Porat zapakował dokumenty i zdjęcia, i oddał Malkowi. ‒ Może pan to wszystko podarować Don Federicowi. To nic istotnego. Wydaje mi się, że on wyobrażał sobie, iż Klaus Heinkel ma coś innego. Obawiając się osaczenia, trzęsą się przed własnym cieniem. To, że dokumenty trafiły w pańskie ręce, oznacza, iż Klaus Heinkel dla swoich hitlerowskich towarzyszy jest już nikim. Pozbędą się go teraz. 187
Malko po kolei uścisnął wszystkim ręce. Odczuwał jednak dużą satysfakcję. Powoli liczba protektor Klausa Heinkela topniała. Pozostawał jeszcze tylko major Gomez... Lukrecja czekała na Malka na alei Sancheza Limy. Przejechali obok rezydencji prezydenta strzeżonej niczym Fort Knox. Stał przed nią tłum ludzi, skupiony wokół ogromnego portretu. Zebrani skandowali modne w Boliwii hasło: „Zwycięstwo albo śmierć”. ‒ To są urzędnicy ‒ tłumaczyła Lukrecja. ‒ Gdyby nie przyszli na manifestację, potrącono by im trzydniowe pobory. ‒ Teraz musimy znaleźć Raula, mordercę Izquierda, i zachęcić go do rozmowy. Jedziemy do Josefy.
16
Jack Cambell przeglądał pobieżnie gazetę „Presencia”,
słuchając z roztargnieniem rozmówcy. Wizyty Gordona, który uparł się, aby do biura USIS przychodzić w drelichowym mundurze, zawsze były krępujące. „Doktor” powtórzył jeszcze raz to samo: ‒ Major Gomez uważa, że absolutnie powinniśmy postąpić w ten sposób. Znużony Amerykanin uniósł głowę znad gazety. ‒ Jeżeli przyszedł pan tutaj, aby otrzymać zielone światło, poufnie czy oficjalnie, to traci pan czas. Tego księcia mam powyżej dziurek w nosie, tak jak i pan, ale on jest nietykalny. On jest pod osobistą ochroną Davida Wise'a. Gordon nerwowo obgryzał paznokcie. Lata spędzone w formacjach specjalnych „Zielonych Beretów” nauczyły go rozróżniać rozmaite niuanse w sprawach dotyczących wyroków śmierci. Rzadko zlecano mu cokolwiek oficjalnie, a nawet poufnie. Jednak żadna poważna wpadka nie zachwiała nigdy jego karierą zawodową. Pochylił się do przodu, aż zaskrzypiały jego spadochroniarskie buciory. ‒ Chciałbym się tylko dowiedzieć, co z panem będzie, jeżeli przydarzy mu się... powiedzmy wypadek. Oczy Cambella błysnęły, złożył gazetę i zaskrzeczał: 189
‒ Będę miał tyle kłopotów, że nawet nie chce mi się o tym myśleć. Co takiego ten nędznik mógłby zrobić majorowi, do licha? To dziecinada. „Doktor” ze smutkiem pokiwał głową. ‒ Straszył go. A major bardzo nie lubi, jak się go straszy. W dodatku nie zrezygnował z poszukiwań Heinkela. To na pewno on uknuł śmierć wigonia. Don Federico szaleje ze złości, poskarżył się Gomezowi. Jack Cambell zaczął marzyć, że może pewnego dnia zostanie skierowany do jakiegoś cywilizowanego kraju. Gordon był nienasycony i niebezpieczny jak kobra. Nie sposób się go pozbyć. Miał swój udział we wszystkich, jarmarcznych wyczynach Gomeza. To właśnie on tłumaczył niektórym damom, że coś przykrego może przytrafić się ich mężom, jeżeli w określonym dniu, z majtkami w torebce, nie złożą wizyty w control politico. Major brzydził się nieefektywnym działaniem. Liczba Boliwijek, które dopadł w ten sposób pod popiersiem Simona Boliwara, przekraczała wszelkie wyobrażenie. Kiedy tak się odprężał, jego podwładni mówili interesantom, że major prowadzi przesłuchanie trzeciego stopnia... ‒ Do czego pan zmierza? ‒ zazgrzytał Cambell. Gordon westchnął. ‒ Major mógłby wstrzymać trwającą właśnie operację, jeżeli zrobi pan to, czego on oczekuje. Na tym to polegało. Szantaż i korupcja ‒ dwie piersi Boliwii. Jack Cambell spróbował się skupić. Jakie możliwości ma gruby, przekupny major? Zdał sobie sprawę, że na ten temat nie wie nic dzięki meandrom boliwijskiej polityki. Gomez był niewątpliwie znienawidzony, ale ci, którzy go nienawidzili, nie byli, jak na razie, u władzy. 190
‒ A jaki jest pański cudowny pomysł? ‒ zapytał z taką dozą ironii, która pozwoliłaby mu się ewentualnie ze wszystkiego wycofać. ‒ Na pewno nie będzie pan miał kłopotów. Precyzyjnie zaczął wyjaśniać, jak zamierza pozbyć się Malka. Sposób był bez zarzutu, jeżeli chodzi o osobę Cambella, który przysłuchiwał się z uwagą. Nie było w tym planie słabych stron. Zawsze mogą istnieć jakieś podejrzenia, ale cała operacja w wypadku powodzenia świadczyłaby na jego korzyść. Pochylił się nad biurkiem i zaskrzeczał swym dziwnym, ochrypłym głosem: ‒ Niech pan mnie dobrze posłucha, Gordon. Nie było tu pana dzisiaj i nigdy mi pan nic nie mówił o tych sprawach. Jeżeli będzie pan twierdził, że było inaczej, przysięgam na głowę kogokolwiek, że zrobię wszystko, aby odesłano pana do Panamy. A teraz, niech pan się wynosi! Zadowolony „Doktor” Gordon wstał, pozdrowił Jacka Cambella skinieniem głowy i wyszedł. Ludzie z „dobrego towarzystwa” prędzej czy później znajdują wspólny język. *** Klaus Heinkel trzęsąc się ze złości pakował walizkę. W drzwiach ukazała się wysoka postać Don Federica. Serce Heinkela zabiło szybciej. Wykrzywił zmęczone usta w uśmiechu i powiedział: ‒ Pan żartował, Herr Sturm, prawda? Don Federico spojrzał nań, jakby był powietrzem. ‒ Nie żartowałem ‒ odpowiedział po niemiecku. ‒ Daję panu pół godziny na wyniesienie się stąd i niech pańska stopa nigdy tutaj nie postanie. Zdradził pan haniebnie zaufanie naszych przyjaciół. Z 191
pańskiej przyczyny niezwykle ważne dokumenty wpadły w ręce nieprzyjaciół... Klaus Heinkel, niebacznie, znalazł się w pułapce. ‒ Herr Sturm ‒ powiedział ‒ te dokumenty nie były aż tak bardzo ważne. „Oni” wiedzieli już wcześniej o tym wszystkim. ‒ Więc mnie okłamałeś ‒ zagrzmiał eks-pułkownik SS. ‒ Zawsze mi wmawiałeś, że przechowujesz nadzwyczaj ważne dokumenty, które mogłyby stać się przedmiotem negocjacji, gdyby twemu życiu zagrażało niebezpieczeństwo. Klaus Heinkel umilkł. Nie było o czym mówić. Don Federico chciał się go pozbyć. A przede wszystkim zatrzymać Monikę. Sprawiało mu to ból, ale na razie nie reagował. Może jeszcze kiedyś będzie potrzebował potężnego Don Federica... ‒ I co ja teraz pocznę? ‒ zapytał płaczliwie. Widząc, że Heinkel skruszał, Don Federico okazał wspaniałomyślność. ‒ Rozmawiałem o tobie z generałem Aruanem. Ma niewielką plantację chininy, na której zgodził się ciebie zatrudnić. To jest w Beni. Tam nikt nie będzie cię szukał. Zanim wyjedziesz, twój lekarz zgodził się dać ci schronienie w La Paz. Znasz jego dom w dzielnicy Florida. Będziesz tam miał wspaniałą opiekę. Klaus Heinkel poczuł w pewnej chwili, że to wszystko zaczyna się robić niebezpieczne. ‒ Herr Sturm ‒ zapytał ‒ dlaczego nie pozwoli mi pan zostać tutaj? Tylko tu jestem bezpieczny. Szaroniebieskie oczy eks-pułkownika SS zapłonęły. ‒ Dlatego, że jesteś nieostrożną świnią! To z twojego powodu zabili Kantutę. 192
‒ Bardzo dobrze ‒ odpowiedział Heinkel ‒ poproszę Monikę, aby pojechała ze mną. Chciał wyjść z pokoju, ale Don Federico stanął mu na drodze. Heinkel zaczął krzyczeć cienkim falsetem: ‒ Monika! Monika! Don Federico próbował zatkać mu usta, Heinkel wyrwał się. Wysoki Niemiec złapał go stosując nelsona i zaczął walić jego głową w ścianę. Heinkel cały czas krzyczał: ‒ Monika! Monika! Don Federico szczerze żałował, że nie ma przy sobie swego parabellum. Pochowałoby się Heinkela w górach. Na schodach rozległy się kroki i przerażony głos Moniki Izquierdo: ‒ Co się dzieje, Federico? ‒ Ten świński pies chce stąd wyjechać i na dodatek grozi skandalem. Monika popatrzyła przeciągle na mężczyznę, którego kiedyś kochała, i z którego powodu zginął jej mąż. Stała rozczochrana, czerwona na twarzy i przerażona, nie znajdując słów. ‒ Powiedz mu, że chcesz jechać ze mną ‒ krzyknął Heinkel wysokim głosem. ‒ Powiedz to, temu draniowi, który chce mnie oddać Żydom. Rozwścieczony Don Federico uderzył go w głowę. Monika nie reagowała. Było jej niedobrze. Wysoki głos Klausa wibrował w skroniach. Miała już dosyć tej ciągłej przemocy. Wydarzenia u ojca Muskie dobiły ją ostatecznie. Jeszcze teraz czuła zapach prochu. Na dodatek Heinkel zbeształ ją po grubiańsku, kiedy oddała mu 50 tysięcy dolarów. Musiała wszystko opowiedzieć Don Federicowi. Stąd ten dramat. Gdyby była sama, poszłaby z Klausem. Z litości. Ale był już 193
Federico: jego wielkie, kościste ciało, jego nie zaspokojona nigdy żądza, jego blizna, po której lubiła wodzić palcem. Odwróciła się i uciekła schodami. Nie chciała już więcej słyszeć tych krzyków. Don Federico chwycił ramię Klausa Heinkela. ‒ Los, schnell... Heinkel, zrezygnowany, nie opierał się. Do ostatniej sekundy miał nadzieję, że Monika nie porzuci go. Federico był dużo silniejszy od niego; puścił go na parterze i ostrzegł: ‒ Nie chcę, aby cholos widzieli, że się szarpiemy. W imię Führera, trochę godności. Führer... Heinkel od dawna już o nim nie myślał. Należał do zaginionego, zapomnianego świata, którego wszyscy się wyparli. Ogrom Altiplano wywołał nagły strach. Co z nim się teraz stanie w tym obcym i zimnym kraju, gdzie oddychało się z takim trudem? ‒ Jak mam dojechać do La Paz? ‒ zajęczał. Don Federico uśmiechnął się drwiąco. ‒ Chyba umiesz chodzić, prawda? Niektórzy z moich żołnierzy przeszli na froncie wschodnim dwa tysiące kilometrów. Do La Paz jest tylko sześćdziesiąt. Pielgrzymi wracają z Copacabany... Nie będziesz czuł się samotnie... Górował nad nim całkowicie. Heinkel zrozumiał, że nic nie wskóra. Odwrócił się po raz ostatni, próbując dostrzec Monikę, ale Boliwijka gdzieś się ukryła. Powoli poszedł obsadzoną drzewami aleją. Kilka tygodni wcześniej przyjechał tutaj, otoczony troskliwością Don Federica, w towarzystwie młodej, pięknej kobiety, która porzuciła dla niego wszystko. Miał schronić się przed tymi, którzy źle mu życzyli. I wszystko runęło, ponieważ jakiś głupi, idealistyczny harcerz zainteresował się jego osobą. 194
Doszedł do drogi w chwili, gdy przejeżdżał autobus. Pojazd zwolnił, ale Klaus Heinkel powstrzymał się i nie uniósł ręki. Byłoby mu wstyd, jemu Białemu, pchać się między nieoświeconych i brudnych cholos... Błotniste brzegi jeziora Titicaca oddalone były zaledwie o dziesięć minut marszu. Poczuł ochotę, aby pójść i rzucić się w lodowatą wodę. Nie był jednak zdolny zabić się... Z walizką w ręku ruszył w kierunku La Paz. *** ‒ Dwóch mężczyzn z control politico chce z panem rozmawiać, Señor. Klaus Heinkel zawahał się. Lekarza nie było w domu, był sam w dużej willi na calle Man Cesped. Korciło go, aby powiedzieć, że nie chce ich widzieć, lub coś skłamać. Cholo wyglądał na przestraszonego. ‒ Już idę ‒ powiedział. W lustrze dostrzegł odbicie szarej twarzy, rzadkich włosów i zgorzkniałych ust. Jaką przykrą niespodziankę szykowało mu znowu życie. Tylko Father Muskie stanął na wysokości zadania. Nawet nie czynił żadnych wymówek. Nie chciał wyjechać z kraju. Chronił go kocyk banknotów. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów to było dużo pieniędzy. Dwaj mężczyźni w czarnych znoszonych garniturach oczekiwali w hallu. Dwóch zabójców z control politico. Starszy zaczął coś zawile opowiadać o majorze Gomezie, bezwzględnym rozkazie, obowiązku stawiennictwa... Klaus Heinkel zaniepokoił się. Zazwyczaj major Gomez po prostu dzwonił. Widać było, że protekcja Don Federica się skończyła. W La Paz wiadomości rozchodziły się szybko... 195
Jeden z policjantów wykonał niezręczny ruch przy swoim pasku i Heinkel zobaczył, jak błysnęły kajdanki. ‒ Co to za numery, gnojku jeden? ‒ zapytał oschle. Złapał policjanta za tył marynarki i potrząsnął nim. Policjant wyrwał się i rozzłoszczony powiedział górnolotnie: ‒ Nie ma pan prawa mnie obrażać, Señor! Gardzę intymnymi częściami ciała pańskiej matki. Zdenerwowany i niezdecydowany Heinkel wahał się. ‒ Dobrze, jedziemy ‒ powiedział ze złością. Czuł lekki zawrót głowy, gdy wsiadał do starego, pogiętego forda. Przez całą długą drogę wijącą się serpentynami obaj policjanci nie odezwali się ani słowem. Byli wzburzeni... Heinkel prawie się ucieszył, gdy przyjechali na Plaza Murillo. To był komisariat policji, jeden z tych, jakich wiele widzi w swoim życiu. Strażnicy kazali mu czekać w małym pokoiku, naprzeciwko biura Gomeza. *** Po twarzy Klausa Heinkela ściekał pot. Setki razy spoglądał już na drzwi biura majora Hugona Gomeza. Czekał od trzech godzin i w tym czasie próg tego biura przekroczyło ze dwadzieścia osób. Serce mocno waliło mu w piersi. Po raz dziesiąty wstał i zapytał siedzącego naprzeciw skrybę: ‒ Czy major na pewno wie, że jestem tutaj? Urzędnik odburknął coś niegrzecznie i Niemiec usiadł. Drzwi nagle się otworzyły. Tym razem stanął w nich Gomez we własnej osobie. Jego wzrok prześliznął się po Heinkelu, jakby go nie zauważał. 196
‒ Wprowadzić następną osobę ‒ krzyknął do wartownika. Ten dał znak Heinkelowi. Niemiec dosłownie wpadł do biura. Gomez zdążył wcześniej zająć miejsce w swoim fotelu. Miał poważną minę i bawił się kawałkiem białego kartonu. ‒ Mam wiele kłopotów z pańskiego powodu ‒ powiedział. ‒ Bardzo, bardzo wiele. Heinkela zmroziło. Od dawna byli na ty. Często spotykali się na zebraniach w automobilklubie. Spróbował opanować strach. ‒ Co się dzieje? Boliwijczyk pokazał mu kartonik. ‒ Amerykanie przekazali pańskie odciski. Teraz dowiedziałem się, że skłamał pan, wtedy gdy ubiegał się pan o otrzymanie boliwijskiego paszportu. Pańskie prawdziwe nazwisko brzmi Heinkel, a nie Muller. Odciski palców to potwierdzają. Ten szczyt hipokryzji nieomal doprowadził Niemca do ataku histerii. Przecież Gomez zawsze wiedział, że on nazywa się Heinkel. Pewnego dnia uśmiali się obaj w „Klubie Niemieckim”, gdy Klaus, pod wpływem alkoholu, opowiadał o swej nazistowskiej przeszłości. Postanowił nie atakować natychmiast Gomeza i uśmiechnął się z przymusem. ‒ To nie jest takie istotne ‒ stwierdził. ‒ Oficjalnie nie żyję. Dzięki panu, Ekscelencjo. Ten tytuł nie rozchmurzył twarzy majora Gomeza. ‒ Są ludzie, którzy wiedzą, że pan żyje ‒ powiedział. ‒ W każdej chwili może wybuchnąć skandal. Jeżeli Francuzi lub Izraelczycy zażądają ekshumacji, nie będziemy mogli im tego odmówić. Heinkel nie odpowiedział. Boliwijczycy u siebie zawsze robili to, co chcieli! W ciele generała Laurelesto tkwiło siedemnaście kul. A lekarz sądowy z całkowitym przekonaniem stwierdził przypadkową 197
śmierć, krzywoprzysięgając dwa razy pod rząd... ‒ Co ma pan zamiar zrobić? Boliwijczyk westchnął. ‒ Klaus, jestem pańskim przyjacielem na śmierć i życie. Podlegam jednak rozkazom ministra spraw wewnętrznych, generała Sancho Colona, i zmuszony jestem aresztować pana, i wydać tym, którzy się tego domagają. Niewykonanie zadania zhańbiłoby na zawsze honor Boliwii i mogłoby rzucić cień na wieczną chwałę naszego Wyzwoliciela, Simona Boliwara. Przytłoczony tą pompatyczną frazeologią, Klaus Heinkel zaprotestował: ‒ Przecież pan składał oświadczenie na temat mojej śmierci! ‒ Przyznam się do pomyłki ‒ odpowiedział z bólem Gomez. ‒ Don Federico będzie zaniepokojony... z powodu... ‒ Don Federico nie będzie zaniepokojony. To było jasne i proste. Heinkel poczuł, jak ogarnia go panika. Tym razem dotarł do końca drogi. Błyskiem wyobraźni ujrzał ludzi, których kiedyś torturował i zabijał. Jakże brzydził go wtedy ich wygląd. Byli jak zaszczute zwierzęta. Teraz zachowywał się jak oni. ‒ To niemożliwe ‒ powiedział. ‒ Wsadzą mnie do więzienia na dwadzieścia lat albo zabiją. Majorze, pan zawsze był moim przyjacielem. Proszę mi pomóc. Gomez westchnął jeszcze głębiej. ‒ Bardzo bym chciał, ale nie jestem wszechpotężny. Minister... ‒ Minister jest przecież człowiekiem... ‒ Przeżywa życiowy dramat ‒ powiedział Gomez po chwili milczenia. ‒ Ma nienormalną córkę. Pojutrze jedzie po nią do Stanów Zjednoczonych. Zabrakło mu pieniędzy na dalsze leczenie... 198
Klaus Heinkel błyskawicznie odzyskał zimną krew. Doszli do najważniejszego. ‒ Mógłbym może pomóc Jego Ekscelencji. Ale tylko pięć tysięcy dolarów, nie więcej. Twarz majora spoważniała jeszcze bardziej. ‒ Nawet bym się nie ośmielił proponować Jego Ekscelencji takiej kwoty. Poczułby się poniżony. Heinkela całkiem zbiło to z tropu. Przecież paszport boliwijski kosztował tylko sześćset dolarów. Rzeczywiście, potem nastąpiła inflacja, ale jednak... ‒ Nie jestem bogatym człowiekiem ‒ powiedział płaczliwie. ‒ Pan dobrze o tym wie, majorze. ‒ Minister wyznał mi, że potrzebuje pięćdziesięciu tysięcy dolarów ‒ powiedział Gomez poufnym tonem. ‒ Jego córka musi być leczona przez długie lata. Krew uderzyła Niemcowi do głowy. Don Federico wygadał się. Gomez chciał wszystko. Dalsze targowanie nie miało sensu. Major trzymał w ręku wszystkie atuty. Heinkel nerwowo potarł ręką czoło. Chciał wyjść z tego z twarzą. ‒ Postaram się coś zrobić ‒ powiedział cicho. ‒ Sprzedam wszystko, co mam, aby zebrać tę sumę. Major przytaknął z powagą i wstał. ‒ Myślę, że pańska hojność wzruszy generała. Bardzo pana lubimy. Jeżeli zgodzi się wziąć na siebie odpowiedzialność za to, że w dalszym ciągu będziemy utrzymywać, iż pan nie żyje, będę szczęśliwy, kiedy przekażę panu tę wiadomość. Zapraszam jutro, o czwartej, do mojego biura! Tym razem uścisnął mu rękę. Heinkel pomyślał z goryczą, że ten uścisk dłoni kosztował pięćdziesiąt tysięcy dolarów. 199
‒ Oczywiście ‒ przypomniał major ‒ nie wolno panu opuszczać La Paz. Chroni pana boliwijska sprawiedliwość. Oraz pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Mimo wszystko Heinkelowi lżej się oddychało, gdy ponownie znalazł się na Plaza Murillo. Stracił pięćdziesiąt tysięcy dolarów, ale na jakiś czas zapewniało mu to bezpieczeństwo.
17
‒ Ona odszukała Raula ‒ zaszeptała dumnie Lukrecja.
Malko spojrzał na błyszczącą i śniadą twarz Josefy. Nie wyglądała na zadowoloną z rezultatów poszukiwań. Teraz major Gomez był ostatnią przeszkodą między Malkiem i Klausem Heinkelem. Interesujący był fakt, że duchowny nie powiadomił policji. Gazety podały, że został napadnięty przez nie zidentyfikowane osoby, które próbowały go obrabować. „Presencia” i „Ultima Hora” napiętnowały ten haniebny postępek i przypominały jednocześnie zamach, którego padł ofiarą kilka miesięcy wcześniej. Jego zajęcie było zdecydowanie bardzo niebezpieczne. Malko miał ochotę osobiście złożyć wizytę Fredericowi Sturmowi, aby oddać papiery dotyczące Heinkela i pozbawić go tym samym protekcji. Najpierw jednak chciał unieszkodliwić Gomeza. ‒ Gdzie jest Raul? ‒ zapytał Malko. Josefa coraz bardziej upodabniała się do wielkiego pająka. ‒ Tam gdzie jest, nie możecie wiele zdziałać ‒ odrzekła. Malka tknęło dziwne przeczucie. ‒ Czy on nie żyje? 201
Josefa pokręciła głową. ‒ Nie, siedzi w więzieniu San Pedro, oddział Linos. Major kazał go aresztować za jakieś stare zabójstwo. Chce się go pozbyć. Łatwiej będzie tego dokonać w więzieniu. Malko szybko myślał. Było to jednocześnie beznadziejne i cudowne. Gdyby bowiem udało się wyrwać Raula ze szponów Gomeza, na pewno zacząłby mówić. W jaki sposób odnaleźć człowieka w boliwijskim więzieniu? Podziękował Josefie i wyciągnął Lukrecję na zewnątrz. ‒ Chyba nie ma sposobu, by dotrzeć do niego w tym więzieniu ‒ westchnął. ‒ Wcale nie! ‒ wykrzyknęła. ‒ Jedziemy tam! ‒ Do więzienia? Boliwijka uśmiechnęła się. ‒ San Pedro nie jest więzieniem takim jak inne... Odwiedzałam tam moich przyjaciół. Mając pieniądze, można mieć to, czego dusza zapragnie. Więźniowie mają klucze do swoich cel i mogą je meblować zgodnie z własnymi upodobaniami. Nie obowiązują żadne godziny, a w czwartki i niedziele mogą ich odwiedzać żony. Jeżeli mają dobry układ z dyrektorem, to żony i kochanki mogą ich odwiedzać również w inne dni... Potrzeba jedynie dużo pesos. *** Porucznik straży więzienia San Pedro miał na sobie ciasną, zielonkawą kapotę bez połowy guzików. Trzymając ręce w kieszeniach słuchał Lukrecji opowiadającej o tym, że świetny zagraniczny dziennikarz, któremu towarzyszy, dowiedział się o modelowym więzieniu San Pedro i teraz chciałby je zwiedzić. Nie tracąc oczywiście czasu na uzyskanie oficjalnego zezwolenia. 202
‒ Czy ten pan jest Amerykaninem? ‒ zapytał. ‒ Nie, Francuzem ‒ odrzekła Lukrecja. Przez kilka minut rozmawiali o Paryżu ‒ Mieście Światła, o pięknych kobietach, Sacré Coeur. Potem Lukrecja ponowiła prośbę. Boliwijczyk bezradnie rozłożył ręce. ‒ To niemożliwe, nie mogę wpuścić cudzoziemca do San Pedro. Ja zresztą zaraz kończę służbę, a mój następca jest jeszcze bardziej surowy. Muszę jechać do Santa Cruz, jutro jest rocznica śmierci mojej matki. ‒ Niech niebiosa będą dla niej gościnne ‒ przerwała nabożnie Lukrecja, czując, że dochodzą do sedna sprawy. ‒ Niestety ‒ rzekł porucznik ‒ brakuje mi osiemdziesięciu dolarów na ten wyjazd, a muszę jechać... Moja matka zmarła z niedostatku. ‒ Dwadzieścia dolarów, nie więcej ‒ oświadczyła Lukrecja. ‒ Wielkie dzięki Waszej Miłości ‒ powiedział porucznik. ‒ Dla was zlekceważę regulamin. Schował w ładownicy otrzymany od Lukrecji banknot i wydał rozkaz. Obrośnięta strażniczka, która rejestrowała odwiedziny, mająca colta 45 w zasięgu ręki, wstała i pobieżnie przeszukała Lukrecję. Bóg wie czemu Malko uniknął tej formalności. Potem porucznik otworzył ogromną kłódkę zamykającą wejście na pierwszy dziedziniec więzienia i dał znak, by weszli. Szarmancko wziął Lukrecję pod ramię. Każda okazja była dobra. Zamknięto za nimi kratę. Malko pomyślał, że igrają z ogniem. Z zewnątrz więzienie San Pedro było równobocznym zespołem budynków o miłym wyglądzie. Położone było przy Plaza Sucre. Wnętrze było ogromne i nieprawdopodobnie zniszczone. Więzienie dzieliło się na kilka oddziałów, 203
każdy na innym piętrze z dużymi, zewnętrznymi galeryjkami z drewna. Nawierzchnia dziedzińca była klepiskiem. Tu i tam więźniowie, opierając się o spróchniałe poręcze, z ciekawością obserwowali przybyszów. Ktoś, w dowód uznania dla nóg Lukrecji, przeraźliwie gwizdnął. Potrąciła ich stara kobieta, niosąca wielki kosz. Porucznik pochylił się do Malka: ‒ Ona zabiła swego męża, w Cochabambie. Pokroiła go w kawałki i zrobiła serdelki, które sprzedawała na targu. Prowadzi tutaj kantynę. (Zaśmiał się bardzo głośno). Nigdy niczego u niej nie kupuję. ‒ Czy macie dużo ucieczek? ‒ zapytał Malko. Boliwijczyk spojrzał na zupełnie gładkie i wysokie na sześć metrów mury. ‒ Dużo ‒ westchnął. ‒ Ale są tacy, co zostają dłużej, bo jest im tu dobrze. Administracji rachunek się zgadza. Podszedł do jakichś drzwi, zapukał i otworzył je. W celi o wymiarach cztery metry na cztery, której brudne ściany pokryte były zdjęciami dziewczyn, mężczyzna siedzący na ziemi lutował kawałki metalu. Obok leżał stos zabawek-ciężarówek. Uśmiechnął się do porucznika i dalej robił swoje. W głębi widać było wyrko i jakieś łachmany. ‒ Ten tutaj, powinien wyjść na wolność dwa lata temu. Poprosił mnie, żebym mu pozwolił zostać. W jego wiosce nie ma pracy i musi spać pod gołym niebem. Tutaj ma dach nad głową, zarabia kilka pesos i czasem może sobie pozwolić na kobietę. Wyszli. To więzienie było przerażające. Po kilku zakrętach doszli do małego, sympatycznego patio z kwietnikami dookoła. Wszystkie drzwi, pomalowane na żywe kolory, były zamknięte na ogromne kłódki. 204
‒ To oddział Linos ‒ oświadczył z dumą porucznik. ‒ Najlepszy. Siedzą tutaj tylko przestępcy bogaci lub groźni dla otoczenia. ‒ To tutaj siedzi Raul, marquesé! ‒ zapytała Lukrecja. Boliwijczyk spojrzał ze zdziwieniem. ‒ Pani go zna? ‒ Kiedy pracowałam jako dziennikarka, robiłam materiał o Tigres i Marquesés. Chętnie bym go zobaczyła ponownie. Porucznik skrzywił się. ‒ Nie będzie chciał się z panią zobaczyć. Nie chce nikogo widzieć. Jego cela to ta z niebieskimi drzwiami... ‒ Dlaczego nie chce nikogo widzieć? ‒ Nie wiem. Chyba się boi. Uważa, że chcą go zabić. Zatrzymali się przed drzwiami jego celi. Porucznik zastukał: ‒ Raul, jest tutaj jeden pan, cudzoziemiec, który chce cię zobaczyć. Poprzez drzwi usłyszeli przygłuszoną, ale doskonale słyszalną odpowiedź: ‒ Wynoście się! Zmartwiony porucznik pokiwał głową. ‒ Sami państwo widzicie. Nie chodzi nawet do kantyny ani na telewizję. Od kiedy tutaj jest, ani razu nie widziałem go na zewnątrz. To niezdrowe. Malko nie mógł oderwać oczu od niebieskich drzwi. Rozwiązanie jego problemów być może znajdowało się za nimi. ‒ Mam pewien pomysł ‒ powiedział. Wyjął z kieszeni banknot studolarowy i rozerwał go na dwie części. Na jednej z nich napisał po hiszpańsku: „Proszę otworzyć. Przybywam, aby uratować pana przed majorem Gomezem”. 205
Wsunął połówkę banknotu pod drzwi, obserwowany przez zaskoczonego porucznika. Przez kilka chwil nic się nie działo. Potem usłyszeli suchy trzask i drzwi uchyliły się. Malko wszedł pierwszy. *** Setki pustych opakowań po papierosach i zdjęcia nagich kobiet, obdarzonych fantastycznie obscenicznymi atrybutami kobiecości, pokrywały ściany celi. Prawie całe pomieszczenie zajmowało ogromne łóżko z baldachimem. Było to coś zdumiewającego. Raul stał obok łóżka. Miał okrągłą, pozbawioną wyrazu twarz, niskie czoło i bardzo głęboko osadzone, zimne, czarne oczy. Niebieska, ortalionowa bluza opinała jego potężny tors. Stał z szeroko rozstawionymi nogami, ściskając w prawym ręku krótki sztylet. Mimo tej groźnej postawy pocił się ze strachu. ‒ Czego pan chce? ‒ Porozmawiać ‒ odpowiedział Malko. ‒ Niech pan się nie zbliża ‒ powiedział z pogróżką w głosie Raul. ‒ Zostawiam was samych ‒ stwierdził porucznik. ‒ Jestem zajęty. Dyskretnie ulotnił się. Malko spojrzał na stojącego naprzeciw mężczyznę. Więc to był człowiek, który w bestialski sposób zmasakrował starego Izquierda i jego kochankę. Przed oczami Malka stanął widok zwłok starca z poderżniętym gardłem. ‒ Dlaczego pan się boi? ‒ zapytał. Raul popatrzył na niego, jakby nie rozumiejąc. 206
‒ Kim pan jest? ‒ wykrztusił. ‒ Czego pan chce? ‒ Chcę dobra ‒ odpowiedział Malko, nie kryjąc swej niechęci. ‒ Dam panu wystarczająco dużo pieniędzy, aby stąd uciec, pod warunkiem, że mi pan pomoże. Morderca odprężył się nieco. Opierał się o ścianę, nadal ściskając sztylet w ręku, ale był już bardziej rozluźniony. Malko wyciągnął plik banknotów studolarowych i pokazał je Raulowi. ‒ Jestem gotów drogo zapłacić, jeżeli przyzna się pan do zabicia Izquierda na rozkaz majora Gomeza. Raul potrząsnął wolno głową wpatrując się w pieniądze i powiedział coś w aimara. ‒ Mówi, że to nie on ‒ przetłumaczyła Lukrecja. ‒ Powiedz mu, że my wiemy, iż to on. Lukrecja długo mówiła w aimara. Raul wbił wzrok w ziemię. Kiedy umilkła, wypowiedział dwa słowa: ‒ Chce, żebyśmy sobie poszli ‒ przetłumaczyła, dodając po angielsku: ‒ Nie ufa nam. ‒ Wiem, że major Gomez rozkazał, aby jutro cię zabito. Przyjdą tutaj, do twojej celi i zastrzelą z rewolweru. Nie masz szans. Wiem to od porucznika. W ciemnych oczach mordercy pojawił się błysk strachu. ‒ Major Gomez jest moim przyjacielem ‒ powiedział bez przekonania. ‒ Gdyby był twoim przyjacielem ‒ zaszydził Malko ‒ nie siedziałbyś tutaj. Kazał cię zamknąć, aby cię zabić. Po tym jak wykonałeś jego polecenie... Jestem twoją ostatnią szansą... Jeżeli nie... ‒ Kłamie pan ‒ krzyknął Raul. Zbliżył się do Malka z nożem w ręku, gotów przebić mu wątrobę. 207
Malko cofnął się. ‒ Żegnaj Raul, będę modlił się za ciebie... W chwili gdy otwierał drzwi, marquesé zapytał: ‒ Dlaczego pan to robi? Malko odwrócił się. ‒ Mam porachunki z majorem Gomezem ‒ powiedział wprost. Wyraz twarzy Raula zmienił się. Na jego prostackim obliczu pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu, opuścił nóż. ‒ Dlaczego chcesz, abym zdradził mojego przyjaciela Gomeza, hombre! ‒ Bo nie masz wyboru. Jeżeli odmówisz, jutro będziesz martwy ‒ odpowiedział Malko. Raul zastanawiał się, marszcząc czoło. Był pewien, że cudzoziemiec mówi prawdę o Gomezie, który chce się go pozbyć, ponieważ wykonał dla niego zbyt wiele usług. W najlepszym razie będzie gnił dziesięć lat w prawdziwym więzieniu bez łóżka i kobiet. Brakowało mu pieniędzy na ucieczkę. Miał zaledwie kilkaset pesos. ‒ Potrzebuję tysiąca dolarów na ucieczkę ‒ stwierdził. Ucieczka nie kosztowała więcej niż dwieście. Potem przedostanie się do Peru. Dla kogoś takiego jak on w Limie znajdzie się robota. Malko odpowiedział bez wahania: ‒ Zgoda na tysiąc dolarów, ale żądam w zamian pisemnego zeznania informującego o wszelkich szczegółach. ‒ Raul rzucił sztylet na łóżko i wyciągnął rękę. ‒ OK. Malko z obrzydzeniem uścisnął wyciągniętą prawicę. Co za profesja! On, książę krwi, Jego Wysokość, ściska dłoń zabójcy. Przodkowie na pewno przewracają się w grobach. 208
Na szczęście dodawało mu nieco splendoru stałe zagrożenie śmiercią. ‒ Zaczynamy pisać natychmiast ‒ zaproponował Malko. ‒ Chcę przede wszystkim wiedzieć, w jaki sposób Gomez polecił panu zabić Izquierda. Raul uśmiechnął się cynicznie. ‒ Po prostu kazał mi go zabić, to wszystko. I żeby zrobić to tak, aby nie miał kłopotów. Dał mi tysiąc pesos. Ale dopóki jestem tutaj, niczego nie podpiszę. To zbyt niebezpieczne. ‒ Do rozmowy wtrąciła się Lukrecja: ‒ Kiedy uciekniesz? ‒ Dzisiaj wieczorem. Między dziesiątą a jedenastą. ‒ Doskonale ‒ odrzekł Malko. ‒ Będziemy czekali pod więzieniem. Aby zawieźć cię w bezpieczne miejsce. Cholo słuchał ze ściągniętymi brwiami. ‒ Ja chcę jechać do Peru ‒ powiedział. ‒ To potem ‒ stwierdził Malko ‒ albo nici z naszej umowy. Wziął drugą połówkę banknotu-liściku oraz dwa inne całe i dał Raulowi. Potem jednym szarpnięciem przerwał na pół siedem banknotów studolarowych. Lewe połówki dał Raulowi. ‒ Czekamy na Plaza Sucre, od dziesiątej wieczorem. Dostaniesz pozostałe połówki pod warunkiem, że pojedziesz z nami. Raul schował banknoty do swej niebieskiej bluzy. W małych, czarnych oczach lśnił niebezpieczny blask. Nigdy nie widział tylu pieniędzy. ‒ Do wieczora ‒ powiedział. ‒ Hasta luego. Lukrecja pierwsza wyszła z celi. ‒ Będzie próbował nas wykiwać ‒ stwierdził Malko. ‒ Gdy dostanie resztę pieniędzy. Musimy bardzo uważać. 209
Porucznik czekał na nich obok wejściowej kraty, rozmawiając z jakimś więźniem. ‒ Zadowolony pan z wizyty? ‒ zapytał. ‒ Jestem zachwycony ‒ zapewnił Malko. ‒ Macie najładniejsze więzienie na świecie. ‒ Staramy się ‒ skromnie odpowiedział Boliwijczyk. „Przeszukiwaczka” obdarzyła ich szerokim uśmiechem. Ponownie zaczynało padać. Malko modlił się, aby major Gomez nie zaczął się spieszyć... *** Raul zasapał się, zanim dotarł do rogu starego muru. Nie musiał nawet przekupywać szefa wartowników. Pełniący służbę nieopatrznie odwrócił się doń plecami. Wbił w nie sztylet z taką siłą, że aż się skrzywiło ostrze. W jego sytuacji nie miało to większego znaczenia... Potem inni cholos podsadzili go na dach starych warsztatów. Zapłacił im za to sto pesos. Morderca popatrzył na spokojny mały plac. Ponieważ zawlókł ciało wartownika do swojej celi, ucieczka nie zostanie natychmiast zauważona. Nie był jednak zupełnie spokojny. Hugo Gomez miał wszędzie informatorów. Zauważył zaparkowane auto. Stało niedaleko więzienia, obok kupy gruzu. Podszedł bliżej. W środku siedziała tylko jedna osoba. W świetle latarni rozpoznał czarnowłosą dziewczynę. Obszedł samochód dookoła i gwałtownie otworzył drzwi. Szybko wsunął się do środka, na przednie siedzenie. Lukrecja drgnęła, tłumiąc cichy okrzyk. Zdenerwowany Raul zapytał groźnie: ‒ Gdzie są dolary? 210
Lukrecja włożyła rękę do torebki i podała mu połówki banknotów. Odzyskała już zimną krew. Raul przeliczył pieniądze zachłannie. Nie przygotował żadnego planu działania, wiedział jedynie, że musi działać szybko. ‒ Gdzie jest gringo! ‒ Oczekuje nas w domu, do którego pojedziemy. W półmroku Raul dostrzegł odkryte nogi. Ich widok sprawił, że pot wystąpił mu na czoło. Dziewczyna była równie podniecająca jak Carmen. Lukrecja włączyła silnik. ‒ Poczekaj ‒ warknął Raul ‒ muszę przeliczyć forsę. Wsadził prawą rękę do kieszeni, jakby chciał wyjąć pieniądze. Potem sprawy potoczyły się szybko. Szczęk sprężyny otwierającego się noża oszołomił Lukrecję. Na szczęście Raul, aby uderzyć, musiał zamachnąć się. Bez słowa złapał ją za gardło lewą ręką. W chwili gdy pochylił się, aby wbić nóż, lufa pistoletu dotknęła jego głowy. ‒ Rzuć ten nóż ‒ rozkazał Malko. Nie powiedział ani słowa więcej, ale Raul wyczuł w intonacji głosu, że go zastrzeli. Gwałtownie wrócił do pozycji wyjściowej i upuścił nóż. Malko, który do tej pory leżał na podłodze samochodu, podniósł się i powiedział lodowatym głosem: ‒ Rzeczywiście, jesteś jadowitą bestią... Raul, rozwścieczony porażką, nie odpowiedział. Czatował na kolejną okazję, Malko silniej przycisnął pistolet do jego karku. ‒ Jeżeli będziesz próbował uciekać, zabiję cię. Jeżeli nie będziesz chciał podpisać zeznania, też cię zabiję. Jeżeli będziesz kombinował przeciwko nam, zginiesz. A teraz: czy jedziesz z nami złożyć zeznanie? 211
‒ Dokąd jedziemy? ‒ Tam, gdzie będziesz bezpieczny. ‒ Dobra ‒ mruknął przez zęby bandyta. ‒ Wie pan, ja wcale nie chciałem jej zabić, tylko nastraszyć. Lukrecja spojrzała na niego z pogardą. Ruszyła i pojechała w dół miasta. Z rękami na kolanach Raul siedział nieruchomo. *** Malko zamierzał skręcić w aleję Libertador, przy której znajdowała się szkoła żandarmerii, gdy nagle zobaczył jeepa zaparkowanego w poprzek jezdni. Zdążył jedynie zahamować, aby uniknąć zderzenia. Mężczyźni w mundurach, uzbrojeni w karabiny i pistolety maszynowe, wynurzyli się z ciemności. Nie zdążył o nic zapytać. Ktoś gwałtownie otworzył drzwi i oświetlił mu twarz elektryczną latarką. ‒ Proszę wysiąść ‒ rozkazał czyjś głos po angielsku. Ponieważ nie poruszył się, brutalnie wyciągnięto go za rękaw marynarki na zewnątrz. Upadł na żużlową nawierzchnię, pośród otaczających samochód żołnierzy. Natychmiast mocne ręce podniosły go i skrępowały, pozbawiając wszelkiej możliwości walki. Jego samochód nadal stał na środku ulicy, więc jeden z żołnierzy usiadł za kierownicą i zaparkował na poboczu. ‒ Na pomoc! ‒ krzyknął Malko! ‒ Na pomoc! Miał nadzieję, że uda mu się wywołać pasażerów samochodów jadących za nim. Ale nikt nie zareagował. Kordon uzbrojonych żołnierzy oddzielał go od tych ludzi. Dziękował Bogu, że nie wziął ze sobą zeznania Raula, podpisanego porządnie na każdej stronie. Miała 212
je przy sobie Lukrecja, która nocowała w spokojnej willi, zamieszkanej przez Dawida i Samuela ‒ agentów izraelskich. Nie poczuł uderzenia, które pozbawiło go przytomności. Nogi ugięły się pod nim i wszystko ogarnęła ciemność.
18
Malka obudziło dziwne uczucie: nic go nie bolało, ogar-
niał go jak gdyby pewien rodzaj euforii, miał niezwykle lekką głowę. Czuł jednak, że serce mu bije w nieludzkim rytmie, z prędkością dwustu uderzeń na minutę. Leżał na łóżku w małym pomieszczeniu przypominającym więzienną celę. W oknie nie było jednak krat. Dostrzegł niebieskie niebo i kawałek gór. Spróbował poruszyć się i poczuł, że jest mocno skrępowany płóciennymi pasami i czymś w rodzaju kaftana bezpieczeństwa. Robiąc zeza dostrzegł na twarzy dziwny aparat: jakąś maskę obejmującą nos i usta. Pokręcił głową, aby się od tego uwolnić ‒ bezskutecznie. Wykonany ze skóry i przymocowany sznurowadłami aparat ciasno przylegał do twarzy. Głęboko odetchnął i natychmiast poczuł w nozdrzach gorzkie, lodowate szczypanie. Odetchnął jeszcze raz i znowu poczuł to samo. Czuł się coraz lepiej, wydawało mu się jednak, że słyszy, jak bije mu serce. Zaczął zastanawiać się, gdzie jest, ale nie czuł niepokoju. Jedynie to intrygujące szczypanie. 214
Lukrecja, Raul, Klaus Heinkel ‒ wszyscy wydawali się bardzo odlegli, jakby z innego świata. Myślał o nich bez zainteresowania. Było mu cudownie. Pogrążył się w półodrętwieniu i zamknął oczy. Za każdym razem, gdy oddychał głęboko, odczuwał to samo szczypanie w nosie. Nagle domyślił się, co było tego powodem: kokaina. Zobojętnienie było oznaką nadchodzącej śmierci. Poddany został powolnemu uśmiercaniu. Dużo później wyrwał go z odrętwienia dźwięk otwieranych drzwi. Jakiś nieznajomy w mundurze pochylił się i uniósł mu powiekę, aby obejrzeć źrenice. Potem zmierzył puls. Malko próbował mówić, ale spod skórzanej maski wydobyło się jedynie niezrozumiałe mruknięcie. Mężczyzna popatrzył na niego jak na insekta, wyciągnął z kieszeni munduru torebkę z białym proszkiem i wsypał go przez mały otworek do skórzanej maski. Malko pomyślał, że wygląda jak koń z workiem owsa na łbie... Nieznajomy wyszedł bez słowa. Malko usłyszał obracający się klucz w zamku. *** Może po raz dwudziesty Lukrecja telefonowała do generała Aruany, najlepszego przyjaciela jej ojca. Nie spała całą noc, a teraz była już jedenasta rano. Malko zniknął, jakby go porwali Marsjanie. Odnaleziono samochód Lukrecji, którym pojechał, zaparkowany na Prado, z kluczykami na wierzchu. Żadnych śladów walki. Całą noc oczekiwała przy telefonie. Było to bardzo dziwne. Jack Cambell i major Hugo Gomez byli nieuchwytni. Przyjaciele 215
Lukrecji o niczym nie wiedzieli. Control politico miała około dziesięciu tajnych aresztów. Pod nieobecność Malka Lukrecja wahała się, czy wykorzystać zeznania Raula, aby wywrzeć presję na majorze Gomezie. Jej niepokój rósł z minuty na minutę. *** ‒ Wszystko przebiega dobrze ‒ przytłumionym głosem powiedział „Doktor” Gordon. ‒ Co to znaczy? Jack Cambell, kiedy był zdenerwowany, miał jeszcze bardziej ochrypły głos. Teraz niepokoiło go wiele spraw. ‒ Zaczął wdychać kokainę. Do wieczora wykończy się. Może nawet wcześniej, jeżeli jego organizm jest osłabiony. Niczego nie będzie można udowodnić. To nie pierwszy gringo, który nadużyje pichicaty. Jack Cambell nie odpowiedział. Nie lubił Malka, ale pewna solidarność rasowa łączyła go jednak z księciem CIA. ‒ Gdzie on jest? „Doktor” Gordon zaśmiał się z zadowoleniem. ‒ W szkole policji, wie pan, ten duży, zielony budynek po prawej stronie, gdy się jedzie w kierunku Floridy. Mają tam pomieszczenia dla aresztantów. Jak to się skończy, wyrzucą go na nadmorskie skały Laicacoty. ‒ A pan do mnie zadzwoni, abym przyjechał rozpoznać ciało... ‒ Otóż to. Cambell bez słowa odłożył słuchawkę. Na szczęście Boliwijczycy 216
byli zbyt prymitywni, aby podsłuchiwać rozmowy telefoniczne. *** Malkowi nie udawało się zamknąć oczu. Czuł, że w każdej chwili może mu pęknąć serce, które podniecone kokainą w szalonym tempie waliło w piersi. Był niezwykle przytomny i oprócz szoku spowodowanego pulsowaniem nie miał żadnych dolegliwości. Myśl, że stoi w obliczu nadchodzącej śmierci, nie docierała do niego. *** Cambell rozłożył na biurku jeszcze wilgotną odbitkę dziennika „Presencia”, którą jakiś wyrostek przyniósł z drukarni. Fala radości zalała mu serce. Po chwili zawołał nową sekretarkę: ‒ Proszę natychmiast połączyć mnie z ambasadorem, w rezydencji lub ambasadzie. Kiedy Luz nakręcała numer, Amerykanin kontemplował ogromny tytuł w gazecie. Był to rezultat sześciu miesięcy jego pracy, poparty dużą liczbą dolarów, broni, mnogością pogróżek i kompromisów. Piękna robota. Był z siebie dumny i zadowolony. ‒ Jego Ekscelencja ambasador ‒ zakomunikowała sekretarka. Cambell podniósł słuchawkę. ‒ Panie ambasadorze, załatwione, i to w dodatku oficjalnie 217
‒ powiedział. ‒ Wiedziałem o tym już wczoraj wieczorem, ale nie chciałem uprzedzać faktów. Te małpy ciągle coś zmieniają. ‒ Brawo ‒ zabrzmiał głos dyplomaty. ‒ Pozwoli pan, że przeczytam nagłówek ‒ poprosił Cambell podekscytowanym głosem. ‒ Proszę słuchać: „Rząd boliwijski podjął decyzję o natychmiastowym wydaleniu stu dziewiętnastu urzędników ambasady ZSRR oskarżonych o tajne rokowania z wrogami Republiki. Prezydent oświadczył, że te środki zastosowano w rezultacie długiego dochodzenia przeprowadzonego przez boliwijską służbę bezpieczeństwa”. „Przez boliwijską służbę bezpieczeństwa” ‒ powtórzył Cambell. Płakał ze śmiechu. ‒ „Dyplomaci w ciągu ośmiu dni muszą opuścić Boliwię” ‒ ciągnął dalej Amerykanin. Ambasador przerwał mu. ‒ Sądziłem, że w ambasadzie ZSRR było jedynie pięćdziesięciu dziewięciu pracowników. ‒ Rzeczywiście ‒ potwierdził Cambell. ‒ Pozwoli pan, że sprawdzę listę. Prawdopodobnie umieścili na niej wszystkie osoby z paszportami rosyjskimi. Przewrócił stronę gazety i zaczął czytać nazwiska wydalonych dyplomatów. Nagle zaśmiał się głośno. ‒ Panie ambasadorze, wydalili nawet niemowlęta i psy. Proszę posłuchać: Fiodorowna Stalina. Ona ma dwa lata, jest córką jakiegoś radcy handlowego. A Josif Iljuszyn to pies konsula... Ze świecą szukać takich sojuszników. Przepełniony radością Cambell pożegnał się z ambasadorem i odłożył słuchawkę. Wydalenie Rosjan, biorąc pod uwagę bliskie 218
położenie Chile, było wielkim zwycięstwem CIA. Niemożliwe będzie nadanie temu publicznego rozgłosu, ale w jego papierach zostanie to zapisane złotymi zgłoskami. Nagle Amerykanin przypomniał sobie o Malku. Wziął słuchawkę i nakręcił numer control politico. Po zgłoszeniu się centrali poprosił o połączenie z jednym z posterunków. ‒ Halo, tutaj posterunek 435. Było to centrum antypartyzanckie. Rozpoznał głos „Doktora” Gordona. ‒ Mówi Jack Cambell. ‒ Interesują pana nowiny... To się jeszcze nie skończyło. Jeszcze kilka godzin cierpliwości. Nie posiadał się ze szczęścia, podlec jeden. Ochrypły głos Cambella poderwał go na nogi. ‒ Natychmiast przerwie pan kurację, uwolni go pan i dyskretnie przewiezie do kliniki ambasady. Gordona zatkało. ‒ Ale... ‒ Nie ma żadnego „ale” ‒ powiedział stanowczo Cambell. ‒ To mój rozkaz. Czy muszę przypominać, dla kogo pan pracuje? I bez żadnych kawałów. Proszę się nie zjawiać za chwilę z wiadomością, że zmarł wcześniej. Bo wyląduje pan jako zamiatacz w Panamie. Zapanowało długie milczenie. W końcu „Doktor” Gordon powiedział: ‒ Ale co na to powie Gomez? Nie mogę przecież dostać się do szkoły policji bez jego zezwolenia. ‒ Kłamie pan ‒ łagodnie powiedział Cambell. ‒ Niech pan nie zapomina, z kim pan rozmawia. Proszę tam pędzić i przerwać kurację. Ja zajmę się resztą. Gomezem również. ‒ Właśnie wszedł ‒ powiedział z ulgą Kubańczyk. 219
‒ Proszę mi go dać do telefonu. ‒ Halo, Jack ‒ odezwał się z szacunkiem Gomez. ‒ Czy wszystko przebiega zgodnie z pańskim życzeniem? ‒ Niezupełnie. Amerykanin jeszcze raz wszystko powtórzył. Boliwijczyk nie odzywał się. Cambell wyczuwał jego nienawiść. Zakończył rozmowę: ‒ Mój drogi majorze, jeżeli ten człowiek nie zostanie natychmiast uwolniony, przyjadę po niego z ambasadorem. I złożę oficjalny protest na ręce rządu boliwijskiego z powodu uprowadzenia cudzoziemca w miejscu publicznym. Major Gomez milczał. To było dobrze rozegrane. Sprawy Rosjan nie można było już odwrócić, bo informowały o niej gazety. A zabicie jasnowłosego cudzoziemca byłoby załatwieniem nieoficjalnych porachunków. Tu nie wchodziło w grę tłumaczenie się racją stanu. Generał nie będzie go krył przed Amerykanami. Byli zbyt potężni. Rozwścieczony, odłożył słuchawkę. ‒ Durniu ‒ odezwał się do „Doktora” ‒ nie mogłeś go zabić szybciej? Aby się odprężyć, z całej siły trzasnął w twarz człowieka z CIA i wyszedł trzaskając drzwiami. Ogłuszony „Zielony Beret” pomyślał, że nie ma sprawiedliwości na tym podłym świecie. *** Lukrecja popatrzyła na Cambella stojącego po drugiej stronie łóżka Malka. Amerykanin wytrzymał jej spojrzenie. Boliwijką targały wątpliwości. Oczywiście, Cambell uratował życie Malkowi, ale jaką rolę odegrał wcześniej? W sumie jednak najważniejsze było to, że Malko żył. 220
W tym czasie panicznie przerażony Raul ‒ morderca ‒ krążył jak dzikie zwierzę w klatce. Samuel i Dawid pilnowali go na zmianę. Do pokoju Malka wszedł lekarz. ‒ Jak szybko odzyska siły? ‒ zapytała Lukrecja. Boliwijczyk pokręcił głową. ‒ Trudno powiedzieć. Może za trzy dni, może za trzy tygodnie. To zależy od dawki, którą przyjął... Malko miał zamknięte oczy i nikogo nie rozpoznawał. Lukrecja pomyślała o wszystkich „razach”, kiedy zażywała pichicatę, aby podnieść się na duchu. Ten półżywy człowiek leżący obok przerażał ją. Nigdy by nie uwierzyła, że biały proszek, który zawsze miała w domu, mógł wywołać takie spustoszenie w tak krótkim czasie. ‒ Czy to minie bez śladu? ‒ Mam nadzieję ‒ odrzekł lekarz. ‒ Teraz proszę wyjść. Jest jeszcze bardzo słaby. Lukrecja i Cambell wyszli z pokoju. W korytarzu Amerykanin zapytał: ‒ Wyjaśniliście tajemnicę Klausa Heinkela? Lukrecja spojrzała nań kątem oka. Co mógł wiedzieć? ‒ Wiemy, że żyje i gdzie się znajduje ‒ odpowiedziała. ‒ Brakuje nam dwóch lub trzech rzeczy, żeby go przymknąć. Amerykanin pokiwał głową. ‒ To niezbyt ciekawa postać. Proszę mnie powiadomić, kiedy książę Malko poczuje się lepiej. Boliwijka, słysząc to, aż otworzyła usta. Co się takiego wydarzyło, że CIA do tego stopnia zmieniła postawę. Cambell nie ochraniał już Klausa Heinkela. Jedyną przeszkodą pozostał Gomez. Malko miał zeznanie Raula kompromitujące majora.
19
Miliony mrówek biegały po ciele Malka. Otworzył oczy i
zobaczył twarz pochylonej nad nim Lukrecji. Była w szortach i sweterku z bardzo delikatnej wełny. Odsunęła kołdrę, i to jej paznokcie przesuwające się po ciele rozbudziły Malka. ‒ Czujesz się lepiej ‒ zaszeptała ‒ jesteś u mnie i nie musisz niczego się obawiać. Jej ręka przesunęła się niżej i zaczęła bardzo czule pieścić Malka. ‒ Nie ruszaj się ‒ powiedziała szeptem. Wstała, zdjęła szorty i położyła się na Malku. Zrobiła to tak, że nie musiał wykonywać najmniejszego ruchu. Bardzo szybko przyspieszyła tempo, dochodząc do granicy napięcia nerwowego. Osiągnęła pierwszy orgazm, zaraz potem następny. Kręciła głową, wbijając paznokcie w boki Malka tak, jakby chciała mu wyrwać wątrobę. Potem osunęła się obok niego wyczerpana i bez tchu. Teraz on miał na nią ochotę. Kiedy ją wziął, krzyknęła jak zwierzę, radośnie i rozdzierająco. Malko bez chwili przerwy atakował jej ciało, coraz szybciej i coraz mocniej. Głowa kobiety uniosła się z poduszki. Krzyczała mu prosto w twarz, co tylko wzmagało jego podniecenie. 222
Przeliczył się jednak z siłami. Wydawało mu się, że płuc napełniają się już powietrzem. Otworzył usta... i eksplodował, zanim osunął się na ciało Lukrecji. Przycisnęła jego głowę do swej piersi i bardzo czule pogładziła po włosach. ‒ Mój jasnowłosy macho ‒ szeptała. ‒ Kocham cię. Nigdy żaden mężczyzna nie dał mi tyle zadowolenia. Jesteś wyleczony. Malko czuł się cudownie. Nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu. ‒ Od kiedy tutaj jestem. ‒ Od czterech dni. Trzeba dodać do tego trzy dni w szpitalu. Razem tydzień. Ale nie obawiaj się niczego. Raul jest tam, gdzie był. Jego zeznanie również. ‒ Jutro złożę wizytę majorowi Gomezowi ‒ powiedział ‒ zanim zapadł w sen. Lukrecja patrzyła, jak zasypiał. Myśląc o nim, zaczęła się delikatnie głaskać. Chętnie by się jeszcze pokochała. *** Malko z niepokojem spojrzał na galeryjkę, po której kiedyś wleczono go skutego do celi. Towarzyszyła mu Lukrecja. Wyglądała bardzo godnie w swej szerokiej sukience i wysokich butach. Zwłaszcza w momentach, kiedy rozcięcie sukni nie odsłaniało w całości jej ud. Pełniący służbę gliniarz pojawił się i z szacunkiem powiedział: ‒ Major Gomez przyjmie pana natychmiast. ‒ Zostań tutaj ‒ powiedział Malko do Lukrecji. Poszedł za policjantem. Uścisk ręki Gomeza był tak serdeczny, że Malko zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem minione trzy tygodnie nie przyśniły mu się. Major usiadł naprzeciwko. Jego okrągła 223
twarz uśmiechała się szeroko, lecz małe, czarne oczy spoglądały z czujnością. ‒ Pan Cambell mówił mi, że chciał się pan ze mną widzieć. Co mógłbym dla pana zrobić? ‒ Przede wszystkim zwrócić mi odciski palców Klausa Heinkela. Następnie poinformować mnie, gdzie on przebywa i pomóc w jego aresztowaniu. Gomeza zatkało. ‒ Ależ ten Klaus Heinkel czy też Muller popełnił samobójstwo. Dobrze pan o tym wie. Gdyby było inaczej... ‒ Klaus Heinkel żyje tak jak pan i ja ‒ odpowiedział zimno Malko. ‒ Aby mi uniemożliwić dotarcie do niego, kazał pan nawet zgładzić Izquierda. Ta zbrodnia została popełniona przez Raula, jednego z pańskich podwładnych, który przebywa teraz w bezpiecznym miejscu. Podpisał oskarżające pana, wyczerpujące zeznanie. Zostanie ono przekazane wielu ambasadorom i rozmaitym oficjalnym osobistościom tego kraju, jeżeli odmówi mi pan pomocy. Proszę, oto kopia. Wyjął z kieszeni kopertę i położył na stole. Boliwijczyk połknął haczyk. Wziął kopertę, przebiegł oczami tekst i rzucił papiery na stół. ‒ Brednie ‒ powiedział z grymasem nienawiści na twarzy. Malko pomyślał, że gdyby Raul był tutaj, Gomez posiekałby go na kawałki. ‒ Zobaczymy ‒ powiedział. Gomez zapalił papierosa. Musiał podjąć jakąś decyzję. Oczy przeciwnika zdradzały, że nie da złapać się na żaden blef. Klaus Heinkel przestał mieć dla niego znaczenie. ‒ Klaus Heinkel nie żyje ‒ powiedział. ‒ Nie możemy go wskrzesić. Ośmieszyłbym się. Byłem na jego pogrzebie... 224
Malko nie miał ochoty na tego rodzaju dyskusje. Podniósł się. ‒ Daję panu dwadzieścia cztery godziny na znalezienie jakiegoś rozwiązania ‒ powiedział. ‒ Nie opuszczę Boliwii, zanim sprawa Heinkela nie zostanie zakończona. Mam również nadzieję, że nie będzie pan podejmował żadnych działań przeciwko mnie... Tak się składa, że Company, do której należę, udziela mi pełnego poparcia. Major Gomez zachowywał się, jakby nie rozumiał. Odprowadził Malka aż do poczekalni, ukłonił się Lukrecji i wrócił do swojego biura. Malko chciałby w tym momencie zamienić się w małą myszkę i przycupnąć w jakimś kącie. Zaczynała się obława na Klausa Heinkela. Po miesiącu zmagań. *** Klaus Heinkel ze ściśniętym gardłem odłożył słuchawkę telefonu. Major Gomez był nadal nieobecny. Od trzech dni próbował się z nim połączyć. Nie odważył się wyjść na miasto. Gomez mu tego zabronił. Lekarz, u którego mieszkał, wyjechał na tydzień do Sucre i Heinkel dostawał obłędu siedząc sam w tej stojącej na odludziu willi. Jego jedynym towarzystwem byli ci skretyniali cholos ‒ służący. Odbył się chrzest córki jednej z Indianek i od poprzedniego wieczora wszyscy tańczyli beznadziejne boliwijskie rondy, w czym był zmuszony uczestniczyć. Wieczorem próbował zadzwonić do Moniki Izquierdo, ale nie udało mu się z nią połączyć. Raz jakiś cholo powiedział: „proszę nie odkładać słuchawki, łączę”. Potem ktoś odłożył słuchawkę bez słowa. Z pewnością Don Federico. Heinkel dostawał obłędu na myśl o Monice. 225
Zaczynał mieć koszmary. Dotyczyły fragmentów jego życia, tortur, krzyków, krwi. Często powracała twarz kobiety, którą obłupił ze skóry. Nerwy zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Koniecznie musi wyjechać z La Paz. W Paragwaju byłby bezpieczny, ale najpierw trzeba tam dojechać. Nie wchodziła w grę podróż samolotem z El Alto. Aby dotrzeć tam drogą, musiałby mieć samochód i papiery w porządku. Taka podróż trwałaby co najmniej osiem dni. Nieduża chola wybiegła z kuchni i wzięła go za rękę. ‒ Vamos a bailar*. * Chodźmy tańczyć.
Musiał z nią pójść. Trzymając chusteczki w ręku, zaczęli tańczyć coś w rodzaju kadryla, wygrywanego na małej gitarze, której pudło wykonano ze skorupy pancernika. Pięć minut później poderwał go dźwięk telefonu. Porzucił swą partnerkę i pognał do hallu. ‒ Halo, kto mówi? ‒ zapytał głos z silnym niemieckim akcentem. ‒ Chcę mówić z Klausem Mullerem. Klaus wzruszył się do łez. To był głos jego kumpla Seppa, właściciela „Daiquiri”. ‒ To ja, Sepp ‒ wykrzyknął radośnie. ‒ Wie geht's? ‒ Jest źle ‒ odpowiedział Sepp. ‒ Bardzo źle. Heinkel miał wrażenie, że za chwilę stanie mu serce. ‒ Czy chodzi o mnie? ‒ Tak. Gomez cię opuścił. Chcą cię aresztować. ‒ Aresztować? Przecież to niemożliwe. Ten łajdak... ‒ Posłuchaj ‒ powiedział Sepp ‒ jestem twoim kumplem i nie robiłbym ci kawałów. Może potem to się jakoś da załatwić, ale na razie ten parszywy Gomez opuszcza cię. Samochód już wyjechał. 226
‒ Dzięki ‒ wykrztusił Heinkel słabym głosem. Odłożył słuchawkę. Dopiero później zdał sobie sprawę, że jego kumpel Sepp nie zaproponował, że go ukryje. Z pustką w głowie zaczął kręcić się w hallu. Pojawiła się chola, aby go porwać do tańca. Przegonił ją po grubiańsku. Usłyszał dźwięk samochodu na małej, cichej uliczce. Podszedł do okna i uchylił zasłonę. Poprzez gąszcz kwiatów dostrzegł biało-czarny samochód policyjny.
20
Dwaj policjanci z control politico kpiąco przyglądali się
małemu, łysemu i bardzo blademu mężczyźnie, który otworzył im furtkę. Był wyraźnie przerażony. Fajnie było tak patrzeć na gringo, kiedy ma się nad nim przewagę. Wąsaty dowódca, w wełnianej kamizelce i z ufryzowanymi włosami, zapytał: ‒ Señor Klaus Muller? ‒ Tak, to ja. Boliwijczyk uśmiechnął się przebiegle i wskazał na białoczarnego forda. ‒ Czy mógłbym prosić Waszą Miłość o towarzyszenie nam? Drugiemu policjantowi o nieprzyjemnej twarzy właśnie udało się wydłubać z zepsutego zęba kawałek „byczego jądra”. W ogóle nie odczuwał respektu przed tym niskim, bladawym człowieczkiem. ‒ Dokąd mnie zabieracie? ‒ zapytał Niemiec spiętym głosem. ‒ Niech się Wasza Miłość nie przejmuje, to formalność, zwykła formalność. Ale rozkazy majora Gomeza są wyraźne. Musi pan udać się z nami. Te piękne, czcze frazesy niczego istotnego Heinkelowi nie mówiły. Zawahał się. 228
Policjant otworzył drzwi samochodu. Gdyby wsiadł, gra byłaby zakończona. ‒ Wpadnę dzisiaj po południu ‒ powiedział Heinkel. Teraz jestem zajęty. Wyciągnął z kieszeni dwa banknoty po sto pesos. To miał być test. Oczy policjanta w swetrze zabłysły. Wyciągnął rękę, wziął pieniądze i wzniósł oczy ku niebu. ‒ Bóg mi świadkiem, że jestem przyjacielem Waszej Miłości, na śmierć i życie... Ale obowiązek jest obowiązkiem. Wasza Miłość musi pojechać z nami natychmiast. Klaus Heinkel uśmiechnął się wymuszenie. Ponownie wsadził rękę do kieszeni starając się całą siłą woli, aby ten gest kojarzył się z jeszcze jedną łapówką. Zwabiony tym policjant w swetrze zbliżył się. Uśmiechał się jeszcze w chwili, gdy ręka Heinkela wystrzeliła z kieszeni. Coś błysnęło w powietrzu i gardło Boliwijczyka zamieniło się w fontannę krwi. Ogłupiały i zdumiony schwycił się za nie oburącz, nie mogąc wykrztusić słowa z powodu przeciętych strun głosowych. Krew strzykała strumykami. Drugi policjant rzucił wykałaczkę i gorączkowo starał się wyciągnąć pistolet z kabury. W ułamku sekundy Heinkel skoczył do niego. Precyzyjne uderzenie kolanem w podbrzusze zgięło Boliwijczyka wpół. Heinkel lewą ręką złapał go za tłuste od brylantyny włosy i uniósł mu głowę. Błysnął lancet, którym przeciągnął pod podbródkiem żołdaka. Towarzyszył temu dźwięk podobny do mlaśnięcia, jaki wydaje odklejająca się od ciała bańka lekarska. Mimo że Heinkel natychmiast odskoczył, krew trysnęła mu na garnitur. Pierwszy policjant, prawie zupełnie wykrwawiony, leżał rozciągnięty na chodniku. Ulica Man Cesped jak zwykle była spokojna. Słychać było jedynie charczenie dwóch umierających ludzi. 229
Heinkel czuł się dziwnie odprężony. Od chwili gdy policjant zaczął nalegać, pomimo przyjęcia pieniędzy, aby z nimi pojechał, zrozumiał, że to coś poważnego. Co za durnie! To nie byli dobrzy policjanci. Powinni zauważyć błysk w jego oczach. Znowu odezwała się w nim dawna natura: bezlitosnego, okrutnego, pozbawionego wszelkich sentymentów zwierzęcia, którym powodował jedynie szaleńczy i ślepy instynkt samozachowawczy. Drugi z policjantów w agonalnym skurczu próbował wyciągnąć pistolet. Mocnym kopnięciem Heinkel wytrącił mu go z dłoni, podniósł i wsadził za pasek. Obojętnie i z wyrachowaniem. Spokojnie usiadł za kierownicą forda, w którym policjanci nie wyłączyli silnika. Ruszył, nie spojrzawszy nawet na dwa ciała spoczywające w kałuży krwi. Ogromna willa w kolorze ochry zniknęła z pola widzenia. Klaus czuł, że nigdy więcej już jej nie zobaczy. Było mu to zupełnie obojętne. Od momentu kiedy zadzwonił jego przyjaciel Sepp, zaczął żyć chwilą. Ameryka Łacińska jest ogromna, ale staje się zupełnie mała, gdy człowiek jest osaczony. Pokonywał kilometry z dużą prędkością, przejechał przez Colacoto i udał się w kierunku centrum. Serpentyny za Obrajes nie miały końca. Przejeżdżając aleją 16 Lipca utknął w korku i miał czas, aby popatrzeć na swoje stare biuro. Następnie, jadąc w straszliwym zamęcie na długim podjeździe do El Alto, użył policyjnej syreny. Przechodnie nawet nie zdążyli zauważyć, że gringo prowadzi państwowy samochód. Auto nie miało radia. Lancet leżący na siedzeniu obok był niewidoczny z zewnątrz. Na siódmym kilometrze alei Mercedes wojsko blokowało drogę. Zwolnił nieznacznie. Dwaj żołnierze widząc pędzący z całą prędkością samochód policyjny przepuścili go obojętnie. Dowódca patrolu 230
zajęty był akurat przeszukiwaniem ciężarówki pełnej cholos. Rozluźniony Heinkel nacisnął pedał gazu. Wyglądało na to, że jeszcze nie zarządzono pościgu. Przed nim rozciągała się droga wiodąca prosto do jeziora Titcaca. Dalej było Peru. Niemiec nie był ani wesoły, ani smutny, ani przestraszony. Jedynie bardzo zdeterminowany. *** ‒ Macie godzinę na odnalezienie tego łajdaka ‒ wrzeszczał Hugo Gomez. ‒ Na pewno pojechał w kierunku Cochabamby i Santa Cruz. Przede wszystkim nie wolno wam go zabić. Odłożył słuchawkę. Twarz błyszczała mu od potu. Przerażeni sąsiedzi znaleźli trupy policjantów z poderżniętymi gardłami. Gomez nie przestawał o tym myśleć. Do tej pory tylko w części wierzył w straszliwe rzeczy, które mu opowiadano o przeszłości Heinkela. Teraz Niemiec zaczął się zachowywać jak prawdziwy morderca. Ten fakt ułatwiał zadanie majorowi. Jeżeli zaś chodzi o tych dwóch durniów, którzy pozwolili się zabić, to dobrze im tak. *** Biało-czarny ford wjechał powoli w obsadzoną drzewami aleję i zatrzymał się obok tego, co kiedyś było zagrodą wigonia. Klaus Heinkel wyłączył silnik. Nie dostrzegł nigdzie mercedesa 280 i to go niepokoiło. Na widok policyjnego samochodu przybiegł jeden z cholos. Zamurowało go, gdy rozpoznał Heinkela. 231
‒ ‒ ‒ ‒ ‒
Gdzie jest Don Federico? ‒ zapytał Niemiec. Wyjechał, Señor ‒ odpowiedział cholo ‒ ale... A Doña Monika? Jest na górze. Muy bien*.
* Bardzo dobrze.
Uśmiechnął się do służącego i poszedł do domu. Czuł się dziwacznie, wracając w miejsce, skąd został sromotnie przepędzony. Otworzył drzwi i powoli poszedł schodami w górę. Serce biło mu jednak szybciej. Powinien jechać prosto do Peru, nie tracąc ani chwili, ale ta kobieta nadal tkwiła mu w głowie. *** Monika, ubrana tylko w majteczki i biustonosz, odwróciła się. Starannie uczesana i umalowana zdała się Heinkelowi zjawą z innego świata. Zobaczywszy go, zamarła zaskoczona. W jej oczach pojawiło się przerażenie. ‒ Klaus! Niemiec podziwiał ją, stojąc w drzwiach. Już zapomniał, że była tak piękna. Jego wzrok wędrował od twardych, krągłych piersi do przezroczystych majteczek, zatrzymując się u szczytu jej pełnych, długich nóg. Poczuł skurcz w podbrzuszu. Kobieta starała się uspokoić bicie serca. Klaus miał dziwnie podkrążone oczy, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Zauważyła plamy krwi na marynarce. ‒ Przyjechałem cię zabrać ‒ powiedział Niemiec nie podnosząc głosu. ‒ Ubierz się, spakuj rzeczy i chodź ze mną. Jeżeli masz pieniądze w gotówce, to zabierz je, będą nam potrzebne. 232
Mówił spokojnie, jakby opuścił ją kilka minut wcześniej. Monika, oparta o toaletkę, zwilżyła językiem wargi. Była zaskoczona i bała się. ‒ Gdzie chcesz jechać? ‒ Nie wiem jeszcze. Przypomniało mu to ponure dni 1945 roku, kiedy spalił, w benzynie spuszczonej ze zbiornika wozu bojowego, swój mundur SSmana i musiał uciekać pod fałszywym nazwiskiem przez całą Europę, ścigany przez partyzantów, cywilów i armie alianckie. ‒ Ja... Ja nie mogę ‒ wykrztusiła Monika. ‒ Dlaczego? Był szczerze zdziwiony. Nie przyszło mu do głowy, że mogłaby odmówić. Zbyt wiele o niej myślał. ‒ Dlatego. ‒ Pojedziesz ‒ powtórzył. ‒ Nie pierwszy raz jedziesz ze mną. Podszedł, aby jej dotknąć. Starała się opanować strach, żeby się nie rozgniewał. Czule objął ją w talii. Oszołomił go jej zapach. Przycisnął Monikę do toaletki i przylgnął całym ciałem. ‒ Chodź ‒ wyszeptał. ‒ Klaus. W głosie Heinkela słychać było rozpacz. Machinalnie pogładziła go po karku. Przyjął to jako zachętę. Odchylił gumkę koronkowych majteczek. Ogarnęła go niepohamowana żądza dotknięcia jej ciała. Monika opuściła oczy. Widząc wyraz jego twarzy, tak bardzo się przeraziła, że nie zaprotestowała. Musiała zyskać na czasie w oczekiwaniu na powrót Federica, który pojechał do Huariny zatankować mercedesa. Bez słowa zsunął jej majteczki i wziął ją gwałtownie. Zdała sobie sprawę, że robi to tak samo, jak Don Federico, kiedy posiadł ją pierwszy raz. 233
Zawsze czuła się taka bezbronna wobec męskiego pożądania. Pozbawiało ją to możliwości wszelkiej obrony. Bolały ją przyparte do mebla biodra. W lustrze widziała odbicie ubranego mężczyzny, który kochał się z nią w pozycji stojącej. Tak ją to podnieciło, że prawie natychmiast poczuła cudowną, głęboką rozkosz. Wywołało to natychmiastową reakcję u partnera. Heinkel bez słowa poprawił na sobie ubranie, czując się wewnętrznie odprężony. Zapomniał o obu policjantach i trwającym na pewno pościgu. Monika kochała go jeszcze. Nigdy przedtem nie kochał się z nią w tak prymitywny sposób, bez wstępnych pieszczot i nawet nie rozbierając się do końca. Przelotnie pomyślał z żalem, że nie zdjął jej biustonosza, aby móc wtulić twarz w ciepłe krągłości. ‒ A teraz chodź ‒ powiedział. Monika podniosła majteczki i włożyła je, poruszając się jak automat. Nie patrzyła na Klausa. ‒ Nie mogę. Głos miała jak tchnienie, ale Niemiec wyczuł w nim determinację. Bez słowa wziął ją za ramię i pociągnął w kierunku drzwi. Postanowił zabrać ją, jak stała. ‒ Nagle Monika krzyknęła: ‒ Federico! Znienawidzone imię długo nie mogło dotrzeć do świadomości Heinkela. Z niedowierzaniem spojrzał na nią. Na twarzy kobiety widać było jedynie strach i obrzydzenie. Bezwiednie uderzył ją. Cios był złośliwy, dokładnie wymierzony tak, by sprawić ból. Monika krzyknęła. Tym razem udało się Klausowi wywlec ją z pokoju. Zatrzymał się 234
na podeście. Pięciu cholos blokowało schody. Byli mali, przysadziści, ze zdecydowaniem spoglądali na niego wielkimi, czarnymi i nieprzeniknionymi oczami. Heinkel wyciągnął zabrany policjantom pistolet i wymierzył w nich. ‒ Wynoście się! Wolno, stopień po stopniu, cholos cofnęli się. Przerażały ich oczy Niemca. ‒ Jesteś szalony ‒ wyszeptała Monika. Zeszli wolno po schodach. Ciągnął ją za sobą, trzymając pistolet wymierzony w służących. Na parterze Niemiec otworzył drzwi i natychmiast je zamknął. Dwaj cholos z maczetami w rękach czatowali przy policyjnym samochodzie. ‒ Powiedz im, żeby odeszli ‒ polecił Monice. ‒ Musimy jechać. Zaszlochała i wczepiła się w jego marynarkę. ‒ Klaus, proszę cię, wyjedź sam. Pozwolą ci. Już cię nie kocham. Chcę tutaj zostać. Skurcz wykręcił mu szczękę. Obrócił się w miejscu i otworzył drzwi pokoju Frederica Sturma. Wepchnął do środka Monikę. Potem wszedł za nią i zamknął drzwi na klucz. Przez moment sądziła, że jeszcze jej pragnie i pomyślała, że może w tym czasie zdąży powrócić Don Federico. Potem zauważyła lancet w jego prawej ręce i zaczęła krzyczeć jak oszalała. Z drugiej stony drzwi dały się słyszeć wrzaski i stukania. Heinkel, nie odwracając się, wyciągnął rękę i wystrzelił dwa razy. Następnie ruszył ku Monice. Nie myślał o niczym. Jego życie zatrzymało się w tym pokoju. Uniósł rękę i wyostrzony lancet wszedł lekko w delikatne ciało. 235
*** Don Federico, nie wierząc własnym oczom, gwałtownie zahamował. Wydało mu się, że mężczyzna, który prowadził policyjny samochód wyjeżdżający z jego posiadłości, miał pociągłą twarz Klausa Heinkela. Było już za późno, pojazd oddalił się i wjechał na szosę w kierunku La Paz. Niemiec pomyślał, że stary towarzysz stał się jego obsesją i zaczyna mieć halucynacje... Zatrzymał się trochę dłużej w Huarinie. Rozmawiał z policjantem, który oddał mu usługę eliminując starego Friedricha. Na widok dwóch ciał leżących na dziedzińcu poczuł nadciągającą katastrofę. Jak szalony wyskoczył z samochodu i pognał do zgromadzonych cholos. Zatrzymał się przed najstarszym i zapytał: ‒ Co się dzieje, kto tu był? Indianin był szary na twarzy. Don Federico musiał się pochylić, aby usłyszeć odpowiedź. ‒ Su amigo, Señor Federico. Nie zwracał uwagi na dwóch umierających ludzi w białych, poplamionych krwią ubraniach. ‒ Monika, gdzie ona jest? Cholo głową wskazał pokój. ‒ Aqui. Niemiec jednym susem pokonał dystans dzielący go od budynku, otworzył drzwi i oniemiały z przerażenia stanął w progu. Można by powiedzieć, że po pokoju kubłami porozlewano krew. Mdlący zapach ściskał za gardło. Ciało Moniki leżało na ziemi, częściowo przysłonięte przez łóżko. Nogi miała skierowane ku drzwiom. Ale Don Federico nie spojrzał na nie. 236
Wpatrywał się jedynie w leżącą na łóżku głowę swej kochanki, spoglądającą na niego martwymi oczami. Miała niewytłumaczalnie łagodny wyraz twarzy, jak gdyby śmierć wymazała strach. Krew, która wypłynęła, tworzyła coś w rodzaju purpurowego cokołu. Obok głowy leżał lancet, którym dokonano masakry. Niemiec stał nadal jak skamieniały. Za nim, w świetle drzwi, tłoczyli się milczący z przerażenia cholos. Jeden z nich zrobił znak krzyża i upadł na kolana. Don Federico zmusił się, aby podejść i dotknąć palcem policzka Moniki. Skóra była jeszcze sprężysta i ciepła. Nie żyła zaledwie od kilku minut. Przyszła mu do głowy szalona myśl, aby połączyć tę ciągle jeszcze piękną głowę z resztą ciała. Czuł, że traci zmysły. To niemożliwe, Monika nie umarła. Nie mógł uwierzyć w to, że jakiś wariat przeciął ją żywą na dwie części. Szalonym wzrokiem spojrzał na Indian. ‒ Nie mogliście nic zrobić? Najstarszy potrząsnął głową. ‒ Señor, on miał pistolet. Niemiec miał ochotę wziąć głowę w ramiona i ukołysać ją tak, jak to uczynił z głową wigonia. Klaus Heinkel zemścił się więc w straszliwy sposób. Don Federico nie mógł jednak zrozumieć, co go pchnęło do urządzenia tej straszliwej masakry. Czemu Heinkel spalił za sobą wszystkie mosty?... Wyjął z nocnej szafki parabellum, wepchnął do pistoletu magazynek i wyszedł z pokoju, zamykając delikatnie drzwi, jakby nie chciał zakłócić spokoju Moniki. ‒ Nie dotykajcie niczego ‒ powiedział. ‒ Sam powiadomię policję. 237
Nie mógł znieść myśli, że zobaczy ją w trumnie. Wsiadł do mercedesa i ruszył gwałtownie. Wyjeżdżając na drogę do La Paz cudem uniknął zderzenia z ciężarówką. Trzy minuty później strzałka szybkościomierza doszła do końca skali. Cholos wędrujący po obu stronach drogi pospiesznie uciekali na boki przed ocierającym się o nich bolidem. Ale Don Federico nie zwracał na nic uwagi. *** Ojciec Muskie potrząsnął boleśnie głową. ‒ Nie mogę już nic więcej zrobić dla ciebie, mój nieszczęsny synu. Zdaj się na łaskę Boga. ‒ Proszę mi pomóc, proszę pozwolić mi zostać ‒ prosił Klaus Heinkel. ‒ Nikt nie odważy się szukać mnie tutaj. Wkrótce wyjadę, obiecuję to ojcu. Duchowny wykrzywił się z bólu. ‒ Popełniłeś potworne występki ‒ powiedział cicho. ‒ Przeciwko Boliwijczykom, których kraj zaoferował nam swoją gościnność, i przeciwko kobiecie, która w niczym ci nie zawiniła. Heinkel drgnął. Niepotrzebnie mówił o Monice. Wyjeżdżając z posiadłości Federica myślał o tym, żeby się oddać w ręce policji. Potem, gdy jechał do La Paz, instynkt samozachowawczy wziął górę. Klaus Heinkel nie był przygotowany na śmierć... Bał się jej i nie chciał zginąć tak marnie. ‒ Przecież pomagał ojciec ludziom, którzy czynili rzeczy tysiąc razy gorsze niż ja ‒ powiedział z goryczą. ‒ Taki Don Federico. Kazał rozstrzeliwać tysiącami rosyjskich jeńców wojennych, kobiety, dzieci, palił wioski... ‒ To była wojna. 238
Znowu poczuł skurcz w szczęce. Klaus zacisnął zęby. Nie chciał umierać, mimo że nie było Moniki. Cała policja boliwijska, nie licząc Don Federica, tropiła go. Nagle rozpłakał się nad samym sobą. Ojciec Muskie wyciągnął rękę i poklepał go po ramieniu. ‒ Mute. Mute, Klaus* ‒ powiedział cicho po niemiecku. * Odwagi, odwagi, Klaus.
Niemiec nabrał powietrza. ‒ Dobrze ‒ powiedział. ‒ Spróbuję dojechać samochodem do granicy z Paragwajem. Jeżeli będę musiał zabić po drodze innych ludzi, będzie to ojca wina. Ojciec Muskie pokiwał głową. ‒ Nie rób sobie złudzeń, Klaus. Los odda Bogu, co boskie, a cesarzowi, co cesarskie. Heinkela już nie było. Przemierzył wielkimi krokami korytarz, otworzył gwałtownie drzwi klasztoru i stanął jak wryty na progu. Grupa boliwijskich policjantów otaczała ukradziony samochód. Jeden z nich zauważył go i krzyknął. Niemiec już nie zdążył odskoczyć do tyłu. Natychmiast otoczyła go grupa gestykulujących i krzyczących ludzi. Nie szczędzili mu razów kolbami, nogami i pałkami. Po uderzeniu pałką pękła mu dolna warga. Zawył, gdy otrzymał cios kolbą w nerki. Daremnie walczył, był najsłabszy. Udało mu się wyciągnąć pistolet, ale któryś z policjantów wykręcił mu rękę i broń upadła na chodnik. ‒ Matalo, matalo!* ‒ wrzeszczeli rozeźleni policjanci. Po jednym z mocniejszych ciosów Heinkel stracił przytomność. * Zabić go, zabić go! 239
*** Biuro Hugona Gomeza falowało jak fatamorgana. Klaus Heinkel spróbował utkwić wzrok w stałym punkcie. Czyjś głos rozkazał po hiszpańsku: ‒ Wstawaj, skurwysynie! Miał ręce wykręcone do tyłu i skute kajdankami, bolało go całe ciało, zgubił gdzieś but. Napuchnięta od uderzeń twarz, pokryta zaschniętymi strużkami krwi, nie wyglądała zbyt pociągająco. Spojrzał na majora Gomeza zmienionego, ale jakże podłego. Obok Boliwijczyka stał Frederic Sturm. Jego niebieskie oczy były jeszcze bardziej blade niż zazwyczaj. Wpatrywał się w Heinkela z wyrazem szaleństwa na twarzy. Gdy zauważył, że odzyskał przytomność, powiedział opanowanym głosem: ‒ Niech pan pozwoli, abym go stąd zabrał, Hugo. Gruby Boliwijczyk pokręcił głową. ‒ To niemożliwe, zabił dwóch policjantów. Odpowie za swe zbrodnie przed boliwijskim wymiarem sprawiedliwości. Heinkel poczuł przypływ nienawiści: ‒ Dalej, zrób mi proces ‒ wykrzyknął. ‒ To będzie bardzo zabawne. Mam sporo do opowiedzenia. Hugo Gomez uniósł pięść. ‒ Precz stąd, śmieciu jeden! Z godną pochwały gorliwością rzuciło się na Heinkela dwóch inspektorów, którzy wywlekli go z pokoju, okładając pięściami. Heinkel charczał i krzyczał. Don Federico zapytał: 240
‒ Co pan z nim zrobi? To samo pytanie zadawał sobie Boliwijczyk. ‒ Zobaczę ‒ odpowiedział wymijająco. Heinkel według prawa już nie żył. Nie ułatwiało to jednak niczego. Don Federico pomyślał z goryczą, że Klaus Heinkel miał jeszcze maleńką szansę, aby się wywinąć. *** Lukrecja odłożyła słuchawkę i powiedziała: ‒ Załatwione, zatrzymali go! Malko nie odczuł z tego powodu zadowolenia. Wydarzyło się zbyt wiele od chwili, gdy przyjechał do Boliwii. Za dużo ludzi zginęło z powodu Klausa Heinkela. Między nimi ojciec Lukrecji. Radość, jaką okazywała, była sztuczna. Zdawał sobie sprawę, że jej nerwy są na granicy wytrzymałości. Dniem i nocą obmyślała sposób zemsty na majorze Gomezie. Położyła się obok Malka i zażyła nosem szczyptę pichicaty. ‒ Powinieneś zrobić tak jak cholos z Altiplano ‒ powiedziała nieobecnym głosem. ‒ Kiedy mają problemy, żują kokę... ‒ Zauważ, do czego to ich doprowadziło ‒ zareplikował. ‒ To są przygłupie karły, niezdolne do jakiegokolwiek działania. Pomimo aresztowania Klausa Heinkela napięcie go nie opuszczało. Fakt, że Niemiec był w rękach Gomeza, nie oznaczał, że wszystkie problemy zostały rozwiązane.
21
Na dźwięk klucza obracającego się w zamku więziennej
celi Klaus Heinkel skulił się na sienniku. Za każdym razem, gdy przynoszono jedzenie, strażnicy bili go. Niektórzy z nich, jak nie mieli nic do roboty na górze, w pomieszczeniu naprzeciwko biura majora Gomeza, schodzili i bili go pałkami lub bykowcem. Niemiec miał ręce skute kajdankami i nie mógł się bronić. Nawet w nocy budził się z zamierającym sercem, oblany zimnym potem, gdy wydawało mu się, że klucz obraca się w zamku... Przypominało mu to inne piwnice i innych więźniów, których przerażone oczy wpatrywały się w niego, trzydzieści lat temu. On również posługiwał się bykowcem. Drzwi otworzyły się na oścież i dwaj policjanci z pistoletami w rękach weszli do środka. Za nimi do maleńkiej celi majestatycznie wkroczył Gomez. Heinkel starał się nie okazywać strachu. Co mogło być powodem tego wątpliwego zaszczytu? Przez trzy dni, które spędził w ciemnicy control politico, major nie przyszedł zobaczyć się z nim. Gomez nie wyglądał na wrogo nastawionego. Wręcz przeciwnie. Wydał rozkaz policjantom i jeden z nich zdjął krępujące Niemca 242
kajdanki. Heinkel, nadal niespokojny, potarł nadgarstki, aby przywrócić krążenie krwi. Otwarte rany potwornie bolały. ‒ Czy już lepiej? ‒ zapytał Gomez pełnym współczucia głosem. Na jego okrągłej brutalnej twarzy nieoczekiwanie pojawiła się dobroduszność. Heinkel zadawał sobie pytanie, co kryło się za tą nagłą zmianą postępowania. Ruchem głowy major odprawił obu policjantów. Rozczarowani wyszli na korytarz. Klaus pomyślał sobie, że może za chwilę spotka go coś dobrego. Uznał, że jest jeszcze za wcześnie, aby mówić majorowi na ty. ‒ Czego pan chce ode mnie? ‒ zapytał. ‒ Pańscy ludzie biją mnie codziennie. Major uśmiechnął się z dobrocią. ‒ Już nie będą cię więcej bić, Klaus. Mówił do niego na ty, jak dawniej. Niemca podniosło to na duchu. ‒ Dziękuję ‒ wybełkotał. ‒ Klaus ‒ zaczął Gomez ‒ jestem niezmiennie twoim przyjacielem pomimo tego, co zrobiłeś, i mam zamiar ci to udowodnić. W zasadzie powinieneś stanąć przed boliwijskim sądem. Nawet gdybym cię wypuścił, zabije cię Don Federico. Tak czy nie? ‒ Tak ‒ odpowiedział Heinkel końcem warg. ‒ Zdecydowałem się dać ci ostatnią szansę ‒ ciągnął Boliwijczyk. ‒ Ona naprawdę będzie ostatnia. Zostaniesz wydalony do Paragwaju. Co zrobisz w Asunción, to twoja sprawa, ale już nigdy nie będziesz mógł powrócić do Boliwii. Niemiec z trudem powstrzymał okrzyk radości. Kiedyś wyrażał się z pogardą o Paragwaju, mówiąc, że w tym kraju nie da się żyć. Teraz zdał mu się ziemią obiecaną, rajem pełnym rozkoszy. Pozbierał się szybko. Jego szczęśliwa gwiazda nadal mu przyświecała. Don 243
Federico nie pojedzie przecież do Asunción, żeby go zabić. Potem wyjedzie do Argentyny, a może nawet dalej ‒ do Europy. Hiszpania i Portugalia nadal są bardzo gościnne. Doskonale wiedział, dlaczego Gomez robi mu ten prezent: trudno było wytoczyć proces człowiekowi, w którego pogrzebie brało się udział. ‒ Dziękuję ci, Hugo ‒ powiedział, skrywając radość. ‒ Kiedy wyruszamy? ‒ Zaraz. Przyszedłem, aby osobiście ci towarzyszyć. Klaus Heinkel z trudem zachował minimum godności, by nie opuścić celi biegiem. Był taki szczęśliwy, że uśmiechnął się do policjantów, którzy codziennie przychodzili go bić. Nadąsani i rozczarowani nie odpowiedzieli mu tym samym. Mała grupa ludzi wyszła na świeże powietrze. Zazwyczaj wypełnione pstrym tłumem patio było prawie puste. Klaus, któremu odebrano zegarek, wytłumaczył to sobie wczesną porą. Niebo było cudownie czyste. Hugo Gomez, Niemiec i dwaj policjanci wsiedli do białoczarnego samochodu. Pustymi ulicami bardzo szybko wyjechali na drogę wiodącą do El Alto. W samochodzie panowało milczenie. Zaczynało robić się gorąco. Klaus wytarł czoło. Gdy znaleźli się w miejscu, gdzie samochód powinien skręcić w lewo, przestraszył się, gdyż pojechali prosto. Jakby wyczuwając obawę Niemca, Gomez odwrócił się do niego: ‒ Odlatujesz z lotniska wojskowego. Tak będzie bardziej dyskretnie. Heinkel czuł się podniesiony na duchu. ‒ A mój paszport? ‒ zapytał. ‒ Będzie mi potrzebny w Asunción. Grubas odpowiedział dobrodusznie: 244
‒ Nie obawiaj się. Dostaniesz wszystko na miejscu. Ja zresztą lecę z tobą, żeby załatwić wszystkie sprawy. Mamy do zabrania kilku gnojków z ELN, których tam złapali. Nie zdziwiło to Klausa Heinkela. Oba kraje często wymieniały więźniów politycznych. Auto wjechało na teren wojskowy, zwalniając nieco przy przejeżdżaniu przez bramę, i podjechało do stojącego na uboczu starego Fairchilda „Packet”. Przy samolocie stały już dwa samochody. Gdy zatrzymali się, Heinkel wysiadł. Jak dobrze było móc deptać po cemencie i czuć świeże powietrze. Popatrzył na Andy. Raczej nie będzie tęsknił za Boliwią. ‒ Wsiadaj ‒ krzyknął major Gomez. Żołnierz w zielonkawym drelichu podał mu rękę, wychylając się z szerokiego, prostokątnego otworu, często używanego podczas treningu spadochroniarzy. Dla ułatwienia usunięto drzwi. Niemiec wspiął się po metalowej drabince i wszedł do samolotu. Drugi żołnierz dał mu znak, aby usiadł na ławeczce umieszczonej wzdłuż kadłuba, nieco powyżej drzwi. Posłuchał i natychmiast zapiął pas bezpieczeństwa. Jakiś jasnowłosy mężczyzna po cywilnemu, w czarnych okularach, siedział z przodu. Heinkel nie znał go. Z kolei do Fairchilda wsiadł major Gomez pozostawiając policjantów na płycie lotniska. Usiadł blisko Niemca i również zapiął pas. Usunięto metalową drabinkę. Obaj żołnierze przywiązani byli długim pasem, tak jak się to robi w samolotach wojskowych, aby móc poruszać się bez ryzyka. Rozległ się ryk silnika i lewa turbina zaczęła się obracać. Ogłuszony Heinkel przerwał rozmyślanie. Z kolei włączył się prawy silnik, lecz po kilkakrotnym krztuszeniu się ucichł. Dało się słyszeć charakterystyczne brzęczenie rozrusznika, śmigło obróciło się powoli, zawirowało i stanęło. 245
W samolocie zrobiło się gorąco. Wychyliwszy się, Klaus Heinkel zobaczył dyskutujących mechaników, trzymających w pogotowiu gaśnicę. Śmigło obracało się wolno. Wcześniej zdjęto osłony, aby sprawdzić silnik. Niemiec rozzłościł się. Co za pech! Drugie śmigło obracało się miarowo. Nachylił się do majora Gomeza i krzyknął, aby ten go usłyszał: ‒ Sądzi pan, że to naprawią? Boliwijczyk uśmiechnął się uspokajająco. Rzeczywiście, w chwilę później oporny silnik zaskoczył w chmurze czarnego dymu. Mechanicy rozbiegli się, usuwając zabezpieczenia kół, i maszyna zaczęła dygotać. Dwaj żołnierze usiedli wprost na podłodze i przez otwór w kadłubie beztrosko wystawili nogi na zewnątrz. Mieli przy pasie ciężkie, automatyczne colty 45. Huk silników uniemożliwiał teraz wszelkie rozmowy. Ogłuszający hałas osiągnął stały poziom i Fairchild zaczął kołować. Wystartował bardzo szybko, ale później długo nabierał wysokości krążąc nad La Paz. Klaus Heinkel popatrzył na miasto, gdzie spędził połowę żywota, potem uspokojony oparł się o wibrujący kadłub i zamknął oczy. *** Malko spoglądał z roztargnieniem na urwiste zbocza przesuwające się pod skrzydłami samolotu, który wzniósł się akurat na tyle, aby pokonać Andy. Teraz leciał w kierunku bezkresnej sawanny, zupełnie bezludnej, która rozciąga się między Boliwią, Paragwajem i Argentyną. 246
Z powodu otworu w kadłubie w samolocie było raczej chłodno. Malko czuł się nieswojo. Nie mógł oderwać oczu od Heinkela śpiącego na płóciennej ławeczce. Ten mały, łysy człowieczek był tym katem, tym siepaczem, który narobił tyle zła wiele lat temu. Ze swoją łysą czaszką, cofniętym podbródkiem i wąskimi ustami wyglądał raczej jak upadły sprzedawca odkurzaczy. Zmienił się dźwięk silników. Pilot zmienił obroty. Zaczynali schodzić w dół. Malko nie był z siebie zadowolony. Nigdy by nie uwierzył, że jego misja w Boliwii będzie miała taki finał. Zdecydował się na tę wyprawę tylko dlatego, aby być w zgodzie z samym sobą. Spojrzał w dół, gdzie kończące się już stoki Andów pochłaniała zielona, gęsta dżungla. Byli niedaleko Camiri ‒ miejsca, gdzie pojmano Guevarę. Niebawem sawanna przeszła w gęsty, tropikalny las. Pilot wyszedł z kokpitu, aby porozmawiać z majorem Gomezem. Huk silników uniemożliwiał Malkowi usłyszenie czegokolwiek. Zobaczył, że boliwijski major dał znak żołnierzowi siedzącemu blisko prostokątnego, wychodzącego w pustkę otworu. Żołnierz, nie spiesząc się, wstał. *** Klaus Heinkel obudził się, czując czyjąś rękę na ramieniu. Wewnętrzny strach, który ścisnął mu żołądek, trwał jedynie ułamek sekundy. Otaczali go dwaj żołnierze, nadal przywiązani długim pasem. Jeden z nich, z odległości dziesięciu centymetrów, mierzył z colta w jego głowę. Niemiec zrozumiał natychmiast. Nie bronił się, gdy żołnierz precyzyjnym ruchem rozpiął mu pas bezpieczeństwa. Ich twarze były nieprzeniknione. Major Gomez przyglądał się w milczeniu. 247
Heinkel bez oporu dał się postawić na nogi. Był zrezygnowany jak zwierzę prowadzone na ubój. Popatrzył na niebo przez prostokątny otwór. Zaczął się pocić. Bardzo pragnął, żeby to się już skończyło i jednocześnie, żeby trwało wiecznie. Nie zdając sobie sprawy z tego co robi, szybko pokonał odległość dzielącą go od wyjścia. Przez moment, szorując stopami po metalowym obramowaniu, utrzymywał równowagę, mrużąc oczy z powodu gwałtownego przeciągu. Był sztywny ze strachu. Starczyło mu jeszcze czasu, aby zobaczyć zielony bezkres rozciągający się sześć tysięcy stóp niżej. Potem, gwałtownym uderzeniem, mężczyzna z coltem wypchnął go w pustkę. *** Malko, chory z obrzydzenia, uporczywie wpatrywał się w wyjście, w którym przed chwilą zniknął Klaus Heinkel. Wyobrażał sobie spadające swobodnie ciało i słyszał jego krzyk. Musiał bowiem krzyczeć. Nikt nie umie patrzeć bez strachu w oczy nadchodzącej śmierci. W myśli liczył sekundy, potem nagle odprężył się. Klaus Heinkel przestał istnieć jako ludzka istota. Był już tylko zagubioną gdzieś w dżungli stertą poszarpanego ciała i pogruchotanych kości. Serce Malka biło tak szybko, jak gdyby jemu groziło to samo. Nie zgodziłby się na wzięcie udziału w tym morderstwie, gdyby nie to, że chciał być absolutnie pewny śmierci Niemca. Jack Cambell zdradził mu, że w ten sposób control politico często pozbywa się kłopotliwych ludzi. Najznakomitsza część boliwijskiej opozycji była rozsiana po tropikalnym lesie. Martwy Klaus Heinkel nie mógł oficjalnie umrzeć po raz drugi. 248
Fairchild pochylił się na skrzydło obierając kierunek północny. Żołnierze obojętnie zajęli swe miejsca. Nie było tygodnia, żeby nie brali udziału w „misji rozpoznawczej”. Dostawali za to premię w wysokości dwustu pesos. Zadowolony Gomez palił cygaro. Malko zastanawiał się, czy rzeczywiście to, czego dokonał, warte było poniesionych ofiar. Sześciu zabitych ‒ to wysoka cena za możliwość zobaczenia, jak przestworza pochłaniają małego człowieczka. Major wyjął cygaro z ust i krzyknął: ‒ Niedługo będziemy w Santa Cruz! Tam właśnie Fairchild miał odstawić Malka, aby mógł skorzystać z regularnego rejsu Lloyd Boliviana do São Paulo w Brazylii. Jego walizka znajdowała się w głębi kabiny, za przepierzeniem z płótna, na stosie przeróżnych przedmiotów. Malko, spojrzawszy na zegarek, zamknął oczy za czarnymi okularami. Pozostawało mu dokładnie dziesięć minut na podjęcie najtrudniejszej w jego życiu decyzji. Ujrzał oczami wyobraźni Lukrecję taką, jaką widział poprzedniego wieczoru. Miała powiększone źrenice, poruszała się nerwowo, była napięta jak struna. Wyciągnęła z szuflady dwa rewolwery Smith & Wesson. Jeden był biały z zewnętrznym kurkiem, drugi czarny z kurkiem zintegrowanym. Oba były nowe. Miały kaliber 0,38 cala. Lukrecja załadowała bębenki śmiercionośnymi cylindrami z miedzi i ołowiu i krótkim ruchem nadgarstka zatrzasnęła je. Powiedziała do Malka: ‒ Jeżeli jutro Gomez będzie w swoim biurze, pójdę złożyć mu wizytę. Kiedy przed nim stanę, będę strzelać dotąd, aż wszystkie kule z tych rewolwerów znajdą się w jego przeklętym ciele. 249
Nie było nawet jednej szansy na milion, że Lukrecja zrezygnuje z tego pomysłu. Wielokrotnie powtarzała, że nie będzie mogła żyć, jeżeli nie pomści śmierci ojca. Czekała z tym tak długo, ponieważ Malko potrzebował Gomeza. Malko wyobraził sobie dalszy ciąg. Jeżeli nie zginie na miejscu z rąk zbirów control politico, będzie straszliwie torturowana, poniżana, by w końcu umrzeć. Tylko on mógł ją uratować. Otworzył oczy i spojrzał na tłustą, zadowoloną twarz majora Gomeza oraz tępe gęby obu żołnierzy. Dla nich zabijanie było rutynowym działaniem. Malko był pewien, że nawet nie pomyśleli o człowieku, którego kilka minut wcześniej wypchnęli w pustkę. Jeżeli chodzi o pilota, to właśnie on wyszukiwał na mapie miejsca nadające się do wyrzucania ludzi z samolotu... Niezwykłe było to, że major Gomez osobiście uczestniczył w wyprawie. Malko znowu spojrzał na zegarek. Jak ten czas szybko mijał. Ciągle nie mógł się zdecydować. To było straszne uczucie. Nerwowym ruchem zdjął czarne okulary i napotkał spojrzenie Gomeza. Porozumiewawcze, wesołe spojrzenie współwinowajcy. Odpowiedział mu uśmiechem. Naturalnym gestem odpiął pas i wstał. Przeszedł przez cały kadłub, odchylił zielone płótno i zniknął w tyle samolotu, tam gdzie znajdowały się toalety. Wziął ze stosu spadochronów pierwszy lepszy, włożył go i zapiął na brzuchu klamrę bezpieczeństwa. Ustawił na właściwym miejscu czerwoną rączkę wyzwalającą spadochron. Na szczęście Lukrecja była dobrze o wszystkim poinformowana. Trudno by było przemycić do samolotu spadochron. 250
Po zaciśnięciu pasów uprzęży wziął swoją dyplomatkę i otworzył ją. Wewnątrz znajdowała się podłużna paczka przygotowana przez Lukrecję. Malko pociągnął za kółko przymocowane do drutu. Usłyszał lekkie syknięcie i zaczął się wycofywać. Nie miał zbyt wiele czasu. *** Na widok Malka wychodzącego ze spadochronem, majorowi Gomezowi ręka z cygarem zawisła w powietrzu. Otworzył usta, by wydać rozkaz, ale żołnierze nie zdążyli wkroczyć do akcji. Malko, z głową wysuniętą do przodu i prawą ręką zaciśniętą na czerwonej rączce spadochronu, przekroczył już otwór wyjściowy. Policzył do trzech i gwałtownie pociągnął. Szarpnięcie za ramiona było słabsze, niż to sobie wcześniej wyobrażał. Dopiero po kilku sekundach zrozumiał, że opada łagodnie w ciepłym powietrzu. Uniósł głowę. Gdyby nie ostatnie spojrzenie Gomeza, pewnie by nie wyskoczył. Pod nim rozpościerała się długa wstęga w kolorze ochry. To szosa Camiri ‒ Santa Cruz. Jeżeli Lukrecja nie spóźniła się wczoraj wieczorem na samolot do Santa Cruz, to już go powinna widzieć przez lornetkę. Wyskoczył blisko umówionego miejsca. Podniósł oczy. Fairchild był już całkiem mały, o dwie mile od niego. Nagle błyszczący punkt przekształcił się w ognistą kulę, która zaczęła opadać nad dżunglą. Dopiero wtedy Malko usłyszał przytłumiony huk eksplozji. Patrzył na ognistą kulę do momentu, aż pochłonął ją zielony bezkres. Z samolotu nikt nie wyskoczył.