Michael Palmer Druga Diagnoza Tytuł oryginału: Second Opinion przełożył Jerzy Żebrowski Dedykuję tę książkę Jane-Elisabeth Jakuc, od ponad trzydziestu...
18 downloads
27 Views
1MB Size
Michael Palmer
Druga Diagnoza Tytuł oryginału: Second Opinion
przełożył Jerzy Żebrowski
Dedykuję tę książkę Jane-Elisabeth Jakuc, od ponad trzydziestu lat zajmującej się dziećmi specjalnej troski, oraz jej oddanym pomocnikom: Steve 'owi Lyne'owi, Kathy Farii, Chesley Wendth, Judy Seligman, Carze Morine, Jake'owi i Dan O'Harom oraz Elsie Abele ‒ a także całemu pozostałemu personelowi, dawnemu i obecnemu, wspaniałej Corwin-Russell School w Broccoli Hall
PODZIĘKOWANIA
Najszczersze podziękowania dla całego zespołu wydawnictwa St. Martin's Press, zwłaszcza dla mojego znakomitego wydawcy Jena Enderlina oraz Matthew Sheara, Matthew Baldacciego i Sally Richardson. Dziękuję również wszystkim z Jane Rotrosen Agency ‒ zwłaszcza Jane, Meg, Donowi, Michaelowi i Peggy. W ciągu trzydziestu minionych lat nigdy nie pomyślałem o zmianie agenta. Wyrazy mojej najgłębszej wdzięczności niech przyjmą także doktor Steve Defossez i jego zespół z Beverly Hospital Imaging Center; Kate Bowditch z Charles River Watershed Association; Daniel, Matt, Susan, Donna, Ethan, chef Bill, Kate, Howard, sensei Howard i Robin za pomysły i lektury; Luke za inspirację; Stanley za telefony, kije i marchewki; hlkt za intrygujące inicjały i przykład, jak być dobrym lekarzem; Bill Wilson, doktor Bob Smith oraz ich przyjaciele, którzy nauczyli mnie wielu rzeczy.
Szczególne podziękowania należą się Trishy Psarreas, pisarce, filozofce i entuzjastce wszystkiego, co greckie. Zasługujesz na siedem gwiazdek.
‒ Niestety, mam złe wiadomości. Hayley Long, która zaledwie dwa tygodnie temu skończyła pięćdziesiąt jeden lat, słyszała te słowa, jakby lekarz wypowiadał je przez długą stalową rurę. „Niestety, mam złe wiadomości...”. Ile tysięcy ludzi dowiadywało się tego codziennie od swoich lekarzy? Ilu pacjentów co godzinę, a może nawet co minutę słyszało te słowa? „Niestety...”. Stephen Bibby, absolwent Emory Med, był jej lekarzem od ponad dwudziestu lat ‒ kiedy przebyła zapalenie płuc. Ceniła go, bo znał swoje ograniczenia i zawsze bez wahania dzwonił do specjalisty, by poprosić o drugą diagnozę. Poczuła, że ogarniają ją mdłości, i przez chwilę myślała, że będzie musiała pójść do toalety i zwymiotować, zanim się dowie, co jej jest. Próbowała głęboko oddychać i zachować spokój.
9
‒ Czy to rak? ‒ zapytała. Słyszała swój głos, ale nie mogła uwierzyć, że wypowiedziała to słowo. Rak... Jak to możliwe? Boże, nie. Pierwszymi objawami były jedynie uciążliwe bóle brzucha i gazy. Wspomniała o nich mimochodem swojemu zastępcy. To on ją namówił, by zadzwoniła do Bibby'ego. To była jego wina. Bibby zlecił wykonanie tomografii brzucha. Rak...
Zawroty głowy i mdłości się nasiliły. David nie znosił zbyt dobrze chorób, ani swoich, ani cudzych, ale kiedyś będzie musiała mu o tym powiedzieć. Nie od razu jednak. Najpierw niech wszystko się wyjaśni. Odbywał właśnie rejs dookoła świata, realizując marzenie swo-jego życia. Jego pierwsza żona zmarła na tętniaka mózgu i ożenił się ponownie dopiero po dziesięciu latach. A teraz to. Wkrótce będzie musiała mu o tym powiedzieć, ale jeszcze nie teraz. Bibby, pochodzący z Południa dżentelmen po sześćdziesiątce, spojrzał w kierunku drzwi, jakby miał nadzieję, że do gabinetu wejdzie inny lekarz, który go zastąpi. ‒ Pytałam, czy to rak? Kiwnął głową, przygryzając wargę. ‒ Da się zoperować? ‒ spytała. No, Stephen! Pomóż mi! ‒ Nie wiem. Chyba zaatakował trzustkę. To narząd, który...
10
‒ Wiem, co to trzustka. Jimmy Carter mówi o raku trzustki za każdym razem, gdy włączam telewizor. Są przerzuty? ‒ Chyba jest obecny także w wątrobie ‒ odparł Bibby. Włączył komputer i tak obrócił ekran, by Hayley go widziała. Nawet dziecko dostrzegłoby na obrazie rezonansu magnetycznego odrażającą białą plamę w martwym punkcie jej brzucha. Martwy punkt... Czemu właśnie to określenie przyszło jej do głowy? Błagam, niech to będzie tylko zły sen. To tylko jakiś pieprzony koszmar. Miała wszystko, czego mogła zapragnąć: wspaniałego, troskliwego męża; pasierbów, którzy traktowali ją jak rodzoną matkę, pieniądze i wpływy, o jakich nie mogła marzyć większość ludzi, oraz perspektywy, które nadawały sens jej życiu. A teraz to.
Rak trzustki... Nieoperacyjny... Boże, niech to nie będzie prawda, myślała z rozpaczą. Niech to się okaże tylko złym snem...
***
Petros Sperelakis stopniowo odzyskiwał świadomość. Najpierw pojawił się ból ‒ tępe pulsowanie w kroczu i pieczenie w krzyżu. Próbował się poruszyć, zmienić pozycję, ale jego ciało nie reagowało. Chyba mam paraliż, pomyślał. Proszę, niech ktoś mi pomoże... Jestem Sperelakis, doktor Petros Sperelakis. Nic nie widzę i nie mogę się poruszyć.
11
‒ Connie, zrób sobie przerwę ‒ powiedziała jedna z pielęgniarek. ‒ Będę tu przez godzinę. ‒ Dobrze, dzięki. Posłuchaj, Vernice, przydałoby się sprawdzić, czy pacjent ma czucie w przegubach i kostkach. Connie? Vernice? Słyszę was. Słyszę. Jesteście pielęgniarkami z Beaumont, prawda? To ja, doktor Sperelakis. O co chodzi z tym czuciem? Czy jestem sparaliżowany? Co mi się stało? Miałem wypadek? Wylew? Mam guza? Dlaczego nic nie widzę? Dlaczego nie mogę mówić? Choć uważano go za jednego z najlepszych diagnostów, nie potrafił stwierdzić, co mu jest. Nie mógł zebrać myśli i ten fakt najbardziej go przerażał. Dlaczego czuję taki straszny ból? Czy ktoś może mi powiedzieć, co się stało? Co mi się przydarzyło? Vernice, czuję, jak poruszasz moją kostką. O Boże...
ROZDZIAŁ 1
Mnogie stłuczenia i otarcia... Złamana miednica... Złamanie kości ramiennej, bez przemieszczenia...
Stłuczenie płuca, spowodowane złamaniami i przemieszczeniem siódmego, ósmego i dziewiątego żebra... Powtarzając w myślach tę ponurą litanię, Thea Sperelakis podeszła do drzwi izolatki numer cztery na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej kliniki w Beaumont. Poprzeczne złamanie czaszki... Rozległy krwotok śródmózgowy... Pierwszy stopień śpiączki. Próbowała sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał jej ojciec, ale jako internistka była wzywana do wielu wypadków i wiedziała, czego może się spodziewać. Jej brat Niko powiedział, że zdaniem policji samochód, który potrącił ich ojca przed ośmioma dniami o piątej trzydzieści nad ranem, a potem odjechał, musiał jechać z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę. To cud, że ojciec przeżył uderzenie, które wyrzuciło go na odległość ośmiu metrów.
13 Ale Petros Sperelakis zawsze był dla swoich dzieci lwem ‒ dostojnym, potężnym i wspaniałym. Lew. Brak śladów hamowania wskazywał, że sprawca w ogóle nie zauważył ofiary. Sprawca lub sprawczyni, poprawiła się Thea. Policja wciąż nie miała żadnych dowodów ani świadków. Alkohol, pomyślała. Według Eileen Posnick, autorki artykułu opublikowanego przed siedmiu laty w „Amerykańskim magazynie uzależnień”, alkohol był przyczyną ponad dziewięćdziesięciu procent wypadków, w których kierowcy po potrąceniu pieszego uciekali z miejsca zdarzenia. Podszedł do niej Niko, odłączywszy się od Selene, swojej siostry bliźniaczki, i trojga przedstawicieli dyrekcji kliniki w Beaumont. Podobnie jak ojciec, był śniady i barczysty, miał wydatny nos i przenikliwe ciemne oczy, ale nieco łagodniejsze rysy. W wieku czterdziestu lat był już profesorem nadzwyczajnym chirurgii serca na Harvardzie i miał na swoim koncie kilka znaczących osiągnięć. Selene ‒ wytworna i bardzo pewna siebie ‒ odnosiła nie mniejsze sukcesy jako chirurg ortopeda. Niko ujął Theę za ramię. ‒ Dobrze się czujesz, siostrzyczko? ‒ spytał łagodnie. Nauczono ją analizować swoje uczucia, zanim odpowie na takie pytanie.
Jej ojciec był w głębokiej śpiączce i miał niewielkie szanse z niej wyjść, odzyskując choćby
minimum funkcji ‒ przynajmniej tak wynikało z retrospektywnych badań pourazowych krwotoków śródmózgowych, opisanych przez Harkinsona i innych autorów w Amerykańskich archiwach neurologii, tom 117, strona 158.
14
Jedna możliwość na dziesięć tysięcy. Biedny tata... ‒ Nic mi nie jest ‒ odparła. ‒ Chcesz wejść tam sama? Niby dlaczego? ‒ pomyślała zdziwiona. Czy ojciec będzie bardziej przytomny, jeśli odwiedzi go sama? Wzruszyła ramionami, dając w ten sposób bratu do zrozumienia, że to bez różnicy, ale czuła, że to nie najlepsza odpowiedź. ‒ Jak chcesz ‒ mruknął Niko. Wiedziała, że się o nią troszczy, Selene również. Zdawała sobie sprawę z tego, że oboje zawsze uważali ją za dziwaczkę, choć z pewnością nie była tak dziwna jak ich najstarszy brat Dimitri. Ale jej długoletnia terapeutka, doktor Paige Carpenter, często powtarzała, że to, co o niej sądzą inni, stanowi ich problem. Jedna szansa na dziesięć tysięcy... Biedny tata. Przeczesała palcami swoje krótkie kasztanowe włosy, wciągnęła głęboko powietrze i przeszła przez próg. Jak przypuszczała, nie było niespodzianek. Petros Sperelakis, dyrektor Instytutu Diagnostyki Medycznej, leżał nie-ruchomo na szpitalnym łóżku, otoczony specjalistyczną aparaturą. Siedząca w głębi izolatki prywatna pielęgniarka (Thea uznała, że pochodzi z Haiti) wstała i przedstawiła się ‒ miała na imię Vernice.
‒ Wiele o pani słyszałam ‒ powiedziała. ‒ Mam nadzieję, że lot był spokojny.
15
‒ Zajęłam się lekturą ‒ odparła Thea, ujmując jej gładką, szeroką dłoń. Zajęłam się lekturą. Było to duże niedomówienie. Podczas dwudziestogodzinnej podróży z Demokratycznej Republiki Konga do Bostonu przeczytała Don Kichota, drugie wydanie Podręcznika akupunktury Deadmana (po raz drugi) oraz Podróż na okręcie „Beagle” Darwina ‒ w sumie ponad tysiąc sześćset stron. Wróciłaby do domu szybciej, ale wędrowała po dżungli między obozami uchodźców razem z ekipą specjalistów od żywienia i nie było z nią kontaktu. ‒ Nie ma żadnej poprawy ‒ poinformowała ją Vernice. ‒ Zdziwiłabym się bardzo, gdyby była. Doznał poważnych urazów głowy. Podeszła do łóżka i sprawdziła wskazania monitorów oraz poziom kroplówek. Petros leżał spokojnie, podłączony rurką tracheotomijną do nowoczesnego respiratora. Szpitale Médecins Sans Frontičres (Lekarzy bez Granic), do których Theę przydzielano w ciągu ostatnich pięciu lat, również były nieźle wyposażone, ale nie aż tak. Beaumont, jak niemal wszyscy nazywali teren szpitala, był rozległym kampusem składającym się z dawnego Boston Metropolitan Hospital i kilkunastu innych budynków o bardzo zróżnicowanej architekturze. Łączyły je obsadzone szpalerami drzew ścieżki i zawiły labirynt podziemnych tuneli. Niektóre z nich były wyposażone w ruchome chodniki i miały ściany wyłożone zmatowiałymi kafelkami. Prowadziły do schodów, którymi można było zejść do wilgotnych korytarzy położonych dwie lub trzy kondygnacje niżej, pamiętających początki zbudowanego w połowie dziewiętnastego wieku szpitala.
16
Saturacja krwi tlenem... ciśnienie tętnicze... ciśnienie
płynu mózgowo-rdzeniowego... ośrodkowe ciśnienie żylne... mocz... drenaż klatki piersiowej... rytm serca i EKG... Thea przejrzała wyniki badań. Wszystko było pod kontrolą. W tej chwili walka o życie Petrosa Sperelakisa toczyła się w komórkach jego organizmu albo nawet na jeszcze niższym poziomie. A jego najmłodsza córka, której nie mógł darować, że zrezygnowała z akademickiej kariery w medycynie i „poświęciła się służbie” krajom Trzeciego Świata, śledziła w wyobraźni zmagania mikroskopijnych przeciwników. Minie pewnie wiele tygodni, zanim pacjent odzyska świadomość. Do tego czasu jego organizm będzie narażony na ryzyko infekcji, zakrzepów, tworzenia się kamieni nerkowych, zatorów, obrzęku mózgu, brak równowagi chemicznej oraz niedrożność jelit i zaburzenia pracy serca. Jednak w Beaumont, ze wspaniałym sprzętem, w jaki klinika była wyposażona, przynajmniej miał szansę walczyć o życie. Thea ujęła rękę ojca i trzymała ją przez chwilę. Od wypadku minęło dopiero osiem dni, ale jego mięśnie zaczynały już wiotczeć. Oprócz rurki tracheotomijnej miał założony zgłębnik żołądkowy, dwie kroplówki, cewnik urologiczny, którym do foliowego worka spływał mocz, a także manometr, podłączony przez czaszkę do zawierającej płyn mózgowo-rdzeniowy komory mózgowej. Jego powieki zaklejono
papierową taśmą, aby zabezpieczyć rogówkę przed 17 wysychaniem, a przeguby i kostki unieruchomiono łubkami, by zapobiec przykurczom stawów. Petros Sperelakis ‒ ikona medycyny, którą prawdopodobnie zniszczył zamroczony alkoholem kierowca, choć okazał się dość przytomny, by uciec z miejsca wypadku, zanim ktokolwiek się pojawił. Ojciec zawsze był silnym człowiekiem, ale teraz Thea miała wrażenie, że jest zupełnie bezbronny i żałośnie zdziecinniały. Czuła, że powinna zostać przy jego łóżku nieco dłużej, i zamierzała w najbliższych dniach odwiedzać go jak najczęściej. Jednak w samolotach niewiele spała i zmęczenie podróżą zaczynało dawać się jej we znaki. Piętnaście minut, postanowiła. Zostanie z ojcem jeszcze tylko kwadrans, bez względu na to, co pomyślą bliźniaki. Niko zaproponował, żeby zatrzymała się u niego, ale jego troje dzieci poniżej dziesięciu lat, chociaż bardzo je kochała, wywoływało zamieszanie, którego nie potrafiłaby znieść. Selene i jej partnerka, jakaś biznesmenka, mieszkały w ekskluzywnym apartamentowcu obok portu, lecz nie miała ochoty do nich jechać. W końcu zdecydowała się na przestronny dom w Wellesley, w którym dorastała. Petros mieszkał tam nadal razem z
duchem ich matki i Dimitrim, który przed wielu laty przeprowadził się do starej wozowni wraz ze swoimi komputerami, krótkofalówką, teleskopem, komiksami, instrukcjami do gry „Dungeons & Dragons” oraz ogromną kolekcją gadżetów związanych z Coca-Colą i Gwiezdnymi Wojnami. Miała wielką ochotę znów zobaczyć się z bratem. Spośród wszystkich członków rodziny właśnie on był jej najbardziej 18 bliski ‒ patrząc na niego, widziała jak w lustrze, kim mogłaby się stać, gdyby nie szybka diagnoza, interwencja lekarzy i kompleksowa terapia modyfikująca jej zachowanie. Pamiętała z wczesnego dzieciństwa rodzinne rozmowy o wyobcowaniu Dimitriego i jego dziwactwach, braku przyjaciół, osobliwym poczuciu humoru i niestosownych uwagach. Był od niej o dwanaście lat starszy, ale jego reakcje nadal były zaskakujące i nieprzewidywalne. ‒ Dimitri, to Robert, twój nowy nauczyciel gry na fortepianie. ‒ Cześć. Kiedy ostatnio byłeś u dentysty? Nie dowie się nigdy, co rodzina mówiła na jej temat, wiedziała jednak, że decyzje, jakie podjęła razem z doktor Carpenter, były słuszne. Przekonała się, że wybór jak najmniej skomplikowanego sposobu życia zapewnił jej nie tylko szczęście, ale także przetrwanie. Słowo „nieskomplikowany”
nie znajdowało jednak zastosowania w stosunku do ojca. Urodzony i dorastający w Atenach Petros był zdecydowanym tradycjonalistą i znakomitym lekarzem, bardzo oddanym swojemu powołaniu i pacjentom, ale surowym wobec rodziny. Ostre reprymendy i wygórowane żądania były u niego jedyną formą wyrażania miłości. Jego żona Eleni buntowała się przeciw temu, paląc papierosy. Rak płuc, który ją w końcu zabrał, nie złagodził jego charakteru i niemal zawsze, gdy wspominał żonę, powtarzał: „Gdyby tylko mnie słuchała... gdyby mnie słuchała”. Thea sięgnęła między rurki i odgarnęła ojcu z czoła wilgotny kosmyk siwych włosów. Wiedziała, że głęboki 19 smutek, który czuła, widząc go w takim stanie, jest w dużym stopniu wyuczony, ale mimo to równie prawdziwy, jak uczucia jej dwojga „neurotypowego” rodzeństwa. Petros nigdy nie potrafił zrozumieć jej nieśmiałości ani gwałtownych reakcji na pewne rodzaje hałasu ‒ zwłaszcza brzęczenie odkurzaczy i suszarek do włosów ‒ a także na niektóre rodzaje żywności i faktury materiałów. Gdy ukończyła dwanaście lat, Eleni, która dostrzegała coraz wyraźniej, że Thea, podobnie jak Dimitri, nie ma przyjaciół i przejawia różne patologiczne obsesje, postanowiła zaprowadzić ją do doktor Carpenter. To właśnie ona stwierdziła, że Thea ma
zespół Aspergera. Zgoda na poddanie młodszej córki badaniom i leczeniu neuropsychiatrycznemu nie przyszła Petrosowi łatwo. W jego słowniku nie było zwrotu „nie mogę” ani pojęcia psychoterapii. Jeżeli miał jakąś słabą stronę, była nim właśnie dziedzina chorób psychosomatycznych i relacji między ciałem a umysłem. ‒ Myślę, że jest mu wygodnie ‒ powiedziała nieśmiało Vernice, stojąca po drugiej stronie łóżka. ‒ Na pewno ‒ odparła Thea, ale pomyślała, że jeśli Petros cokolwiek czuje, bez wątpienia nie jest mu wygodnie, a jeśli nie czuje nic, mówienie o wygodzie wydaje się przesada.. ‒ Pani brat Dimitri stwierdził, że ponieważ wasz ojciec jest w głębokiej śpiączce, nie ma sensu się zastanawiać, czy mu wygodnie, czy nie ‒ dodała pielęgniarka. ‒ Czasem Dimitri mówi różne rzeczy tylko po to, by szokować otoczenie ‒ wyjaśniła Thea, przypominając sobie, 20 do czego jej ekscentryczny brat jest zdolny. Vernice potraktował stosunkowo łagodnie. ‒ No cóż, możemy przynajmniej się pocieszać, że doktor Sperelakis trafił do najlepszego szpitala na świecie ‒ stwierdziła pielęgniarka. ‒ Tak ‒ przyznała Thea, zastanawiając się, jak Vernice,
„Newsweek” i niezliczona rzesza ludzi, którzy podobnie jak ona wierzyli w znakomitą renomę Beaumont, mogli próbować oceniać coś tak niewymiernego. ®®® Niemal w tej samej chwili w Centrum Onkologii imienia Susan i Clyde'a Terrych, znajdującym się po drugiej stronie rozległego terenu szpitala nazywanego najlepszym na świecie, pielęgniarka wstrzykiwała nowy eksperymentalny lek do wkłucia centralnego otyłego mężczyzny, niejakiego Jeffreya Fagone'a. Był to potentat branży transportowej z zachodniej Pensylwanii, który cierpiał na rzadką odmianę raka krwi, znaną jako makroglobulinemia Waldenstroma. Chorobę zasygnalizowały bóle krzyża. Lekarz pierwszego kontaktu skierował go do specjalisty w Beaumont, gdzie Fagone jeździł co roku na pięciodniowe zabiegi w SPA i kontrolne badania dla biznesmenów. Teraz poddawano go eksperymentalnej terapii, często stosowanej przez lekarzy w Beaumont. Fagone latał co tydzień do centrum swoim służbowym odrzutowcem Gulfstream G500. Miał właśnie przejść trzecią z serii dziesięciu chemii. Podczas pierwszych dwóch nic niezwykłego się nie wydarzyło. 21 Tym razem jednak miało być inaczej.
Zawierająca lek fiolka w drodze z apteki ośrodka badawczego do centrum onkologii została podmieniona. Nowa, o tym samym numerze identyfikacyjnym co poprzednia, zawierała wystarczająco dużo skoncentrowanego jadu pszczelego, by alergia, na którą cierpiał Fagone, co skrupulatnie odnotowano w jego karcie, spowodowała wstrząs anafilaktyczny ‒ reakcję, której intensywność można byłoby porównać do eksplozji fajerwerków na Charles River Esplanade podczas obchodów święta Czwartego Lipca. Nie trzeba było na nią długo czekać. Kilka pierwszych molekuł jadu zaczęło natychmiast mobilizować mastocyty w całym organizmie Fagone'a. Komórki wydzielały ogromne ilości histaminy i innych organicznych substancji obronnych. Im więcej jadu dostawało się do krwi, tym więcej pojawiało się w niej mastocytów i histaminy. W ciągu niecałej minuty język Fagone'a spuchł do rozmiarów piłeczki golfowej, a jego wargi wyglądały jak fioletowe parówki. Mięśnie ścian oskrzeli zaczęły się gwałtownie kurczyć. Po paru sekundach krtań, również skurczona, zamknęła się zupełnie. Całe ciało pacjenta zrobiło się szkarłatne, a palce przypominały guzki, sterczące z dłoni wielkości piłki do softballu. Zespół reanimacyjny zareagował bardzo szybko, umieszczając ważącego ponad sto trzydzieści kilo byłego kierowcę ciężarówki na ruchomych noszach i przewożąc go do osobnej
sali, gdzie przystąpiono do ratowania pacjenta. Była to jednak walka z medycznym tsunami. Lekarka mająca dyżur na oddziale, młoda kobieta dwa 22 razy mniejsza niż Fagone, nie miała wprawy w radzeniu sobie z tak poważnymi przypadkami. Zanim podała właściwe leki, pacjent przez prawie trzy minuty miał zerowe ciśnienie krwi. W końcu zrezygnowała z prób wsunięcia mu na siłę przez opuchnięte i odkształcone struny głosowe rurki intubacyjnej i zaczęła wykonywać swoją pierwszą tracheotomię, czekając, aż chirurg otolaryngolog odpowie na jej wezwanie, ale Fagone przez cztery minuty nie oddychał. Gdy nacinała mu skalpelem szyję, jego serce przestało bić. Krew płynąca z rany miała barwę gencjany. Kiedy lekarka po dziesięciu minutach przerwała próby reanimacji, pacjent nadal nie miał drożnych dróg oddechowych. Jeffrey Fagone, który przeżył dwie próby zamachów na swoje życie, gdy zdobywał bogactwo i władzę w Związku Kierowców Ciężarówek, tego dnia nie miał szans. Jednak w przeciwieństwie do tamtych prób tym razem nikt nie podejrzewał, że kryje się za tym zamierzone działanie. Wszyscy byli przekonani, że zgon Fagone'a spowodowała alergiczna reakcja na eksperymentalny lek BW1745, mający
zwalczyć makroglobulinemię Waldenstroma. Nie zlecono analizy zawartości fiolki, a przeprowadzona następnego ranka pobieżna sekcja nie wykazała niczego niezwykłego. Stosowanie BW1745 zawieszono na czas nieokreślony, ale prawdopodobnie w ciągu kilku miesięcy jego twórca, wsparty hojnymi dotacjami któregoś z farmaceutycznych gigantów, wymyśli kolejny eksperymentalny lek, aby zaspokoić potrzeby pacjentów z całego świata. 23 Centrum Onkologii imienia Susan i Clyde'a Terrych po tym tragicznym wydarzeniu zamknięto na godzinę, aby posprzątać i pozwolić personelowi ochłonąć, potem jednak trzeba było zająć się pacjentami, którzy przybyli tu z różnych stron świata. W końcu emocje opadły, jak fale na powierzchni stawu poruszonej przez wyskakującą rybę, i szpital Beaumont znów stał się najlepszym szpitalem na świecie. ROZDZIAŁ 2 Przez następne dziesięć minut Thea przyglądała się ojcu, sporządzając w myślach listę jego obrażeń. Dzięki doskonałej opiece medycznej, jaką zapewniał szpital Beaumont, żaden z urazów nie zagrażał bezpośrednio jego życiu, z wyjątkiem krwotoku śródmózgowego. Na jego korzyść przemawiało także to, że choć miał prawie siedemdziesiąt lat, wciąż był w
świetnej formie ‒ dzięki przestrzeganiu diety, uprawianiu ćwiczeń, dobrym genom i konserwującym właściwościom codziennej szklaneczki siedmiogwiazdkowej metaxy. Thea jak promieniami rentgenowskimi przenikała wzrokiem czaszkę ojca, wyobrażając sobie zwoje jego wspaniałego mózgu. Niko uważał, że krwotok nastąpił w środku centralnego odcinka pnia mózgu, w zwartej wiązce pasm łączących substancję szarą z rdzeniem kręgowym, zwanej śródmózgowiem. Minęło sporo czasu, odkąd Thea zaglądała do podręcznika neuroanatomii, ale niewiele zapomniała. 25 Bardzo rzadko zdarzało jej się zapominać to, co kiedykolwiek przeczytała. Sięgnęła do swojej rozległej wiedzy na temat śródmózgowia i jego funkcjonowania. Miała przed oczami zbiór tekstów i wiedziała, że w razie potrzeby potrafiłaby zacytować niemal dosłownie poszczególne akapity, a nawet podać numery stron, na których się znajdowały. Forma autyzmu zwana zespołem Aspergera pod wieloma względami utrudniała jej życie, ale obsesyjne zwracanie uwagi na szczegóły i umiejętność zapamiętywania słowa drukowanego były błogosławieństwem ‒ zapewniały jej bezpieczeństwo w skomplikowanym świecie ludzi „neurotypowych”. Dimitri nigdy nie został oficjalnie zdiagnozo-
wany, jednak podobnie jak ona dotknięty był neurologiczną anomalią. Autyzmem nazywano całą gamę przypadłości. Gdzieś pośrodku znajdowała się choroba, którą opisał po raz pierwszy w 1944 roku austriacki pediatra Hans Asperger. Zespół Aspergera. U jej błyskotliwego brata substancja szara, służąca zazwyczaj do nauki takich rzeczy jak komunikacja niewerbalna, prowadzenie niezobowiązujących rozmów, kontakty interpersonalne czy umiejętność zarządzania, została ukierunkowana przede wszystkim na rozumienie zagadnień związanych z elektroniką i komputerami. Wiązki neuronów, odpowiedzialne za kontrolę motoryczną i koordynację wzrokowo-manualną, służyły mu głównie do tego, by mógł koncentrować się na sprawach, które go najbardziej interesowały. Nie miało znaczenia, że pod wieloma względami bardzo 26 się od siebie różnili. Mimo odmiennych osobowości cierpieli na tę samą albo bardzo podobną przypadłość. Popatrzyła znowu na ojca. Uraz pnia mózgu był dla niego najgroźniejszy. Płaty mózgu i półkule móżdżku to części mózgu w znacznym stopniu odpowiedzialne za myślenie, równowagę i ruch. Biorące z nich początek odśrodkowe włókna nerwowe przechodziły przez śródmózgowie i aktywowały mięśnie
ciała. Natomiast włókna dośrodkowe okrążały śródmózgowie i przenosiły bodźce czuciowe, takie jak ból, dotyk i pozycja ciała, przetwarzane następnie przez mózg i móżdżek. Z opisu Nika wynikało, że krwotok w śródmózgowiu przeciął jak ostrze noża pasma włókien odśrodkowych, niszcząc neurony i oddzielając ośrodkowy układ nerwowy od obwodowego ‒ myślenie od ruchu, intelekt od sprawności fizycznej, rozum od innych funkcji organizmu. Efektem tego był paraliż, obejmujący niemal wszystkie mięśnie ciała. Czuła za sobą obecność Nika i Selene oraz zespołu lekarzy z Beaumont, stojących w drzwiach. Doktor Sharon Karsten, endokrynolog, była dyrektorką tego wielkiego centrum medycznego od niepamiętnych czasów. Pod jej kierownictwem szpital jeszcze umocnił swoją światową pozycję ‒ można tu było uzyskać drugą diagnozę, znaleźć wyjaśnienie wielu tajemniczych schorzeń i powierzyć swoje zdrowie pierwszorzędnym chirurgom. Jednym z jej najbardziej udanych pomysłów było stworzenie Medicon Inc. Rozproszeni po całym świecie dobrze opłacani i doskonale wyszkoleni lekarze opiekowali się bogatymi, wpływowymi ludźmi. Oprócz leczenia chorych 27 przeprowadzali także pięciodniowy Test Oceny Stanu Zdrowia Biznesmena ‒ kosztujące tysiąc dolarów specjalistyczne
badanie lekarskie. Wykonywano je w luksusowym ośrodku Beaumont Inn and Spa, usytuowanym na terenie szpitala. Sharon Karsten towarzyszył doktor Scott Hartnett, wysoki, przystojny dyrektor do spraw rozwoju szpitala Beaumont, pracujący także na pół etatu jako internista w Instytucie Sperelakisa. Thea przypomniała sobie, jak ojciec powiedział kiedyś, że gdyby rząd potrafił zdobywać pieniądze dla kraju tak samo jak Scott Hartnett dla Beaumont, nie byłoby państwowego długu. W pokoju była również przełożona pielęgniarek, Amy Musgrave, drobna kobieta mająca najwyżej metr pięćdziesiąt wzrostu. Była podobno osobą, która stanowiła spoiwo całego Beaumont, składającego się obecnie z trzech satelitarnych szpitali w Bostonie oraz placówek w Waszyngtonie i Charlotte. Thea nie znała wcześniej Musgrave, ale ujęła ją jej prostolinijność i troska o podwładne. To właśnie ona pierwsza podeszła do łóżka Petrosa. ‒ Czy przychodzi pani na myśl, co jeszcze powinniśmy zrobić, pani doktor? Thea pokręciła głową. ‒ Ma tu doskonałą opiekę ‒ odparła. ‒ Pani ojciec był... jest wspaniałym człowiekiem. Moje pielęgniarki go uwielbiają. Zawsze traktował je jak równe sobie i rozumiał, że prawdziwą miarą jakości szpitala jest
indywidualna opieka, jaką pacjenci otrzymują minuta po minucie, godzina po godzinie i dzień po dniu. Im więcej pielęgniarek, tym lepsza opieka. 28 ‒ Całkowicie się z panią zgadzam ‒ odparła Thea i pomyślała, że pewnie Musgrave spodziewała się po niej większej wylewności. ‒ Vernice jest jedną z kilku pielęgniarek, które zgłosiły się na ochotnika, by przy nim pracować. ‒ Dziękuję ‒ powiedziała Thea. ‒ Mamy najwyższy współczynnik liczby pielęgniarek w stosunku do liczby pacjentów i zajmujemy czołowe pozycje we wszystkich rankingach najlepszych szpitali ‒ dodała Musgrave. ‒ Nie sądzę, żeby to był przypadek. Thea wróciła razem z nią do pozostałych i wszyscy przeszli korytarzem do niedużego pomieszczenia, w którym stało kilka krzeseł. Przedstawiciele dyrekcji zostawili tam troje rodzeństwa, prosząc, by chwilę zaczekali. Kiedy odeszli, bliźniaki natychmiast wyciągnęły telefony komórkowe, sprawdziły wiadomości i wykonały po trzy lub cztery rozmowy. Thea uśmiechnęła się w duchu, próbując sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni używała swojej komórki. Pewnie przed dwoma laty, gdy była w Bostonie. A może nawet pięć lat temu, kiedy po raz pierwszy dostała przydział
do Lekarzy bez Granic. ‒ No i co o tym myślisz? ‒ spytał Niko, skończywszy ostatnią rozmowę. ‒ O tacie? ‒ Tak, oczywiście. Znów usłyszała w jego głosie ton lekkiego rozdrażnienia, do którego zdążyła już przywyknąć. Selene zamknęła telefon i włożyła go do torebki. Ubrana w modny beżowy spodnium, z nienagannie uczesanymi kasztanowymi włosami i zadbanymi 29 paznokciami, mogłaby uchodzić za prezeskę banku albo producentkę filmową czy nawet modelkę ‒ nikt by się nie domyślił, że jest chirurgiem ortopedą. Nikt jednak nie wspomniałby ani słowem o jej wyglądzie, widząc, jak przyszywa odcięty palec albo odtwarza pacjentowi kciuk. Znajdowali się w niewielkiej poczekalni na końcu korytarza na szóstej kondygnacji. Dwumetrowej wysokości okna wychodziły na sztuczny staw z fontannami. Na szmaragdowym trawniku pasło się stado kanadyjskich gęsi. ‒ Nie wygląda to najlepiej ‒ stwierdziła Thea. ‒ Z opisu rezonansu, który mi dałeś, wynika, że według Therriana i pozostałych autorów książki Urazy pnia mózgu ojciec ma jedynie szesnaście procent szans na przeżycie czterech miesięcy.
‒ A nie siedemnaście? ‒ Wiesz dobrze, Niko, że nie należy się ze mnie śmiać. Nie znosiła, gdy sobie z niej żartowano. ‒ Och, przepraszam. Naprawdę. ‒ W porządku. Nie bardzo umiem odróżnić niewinny żart od złośliwego. Nigdy nie umiałam zrozumieć, dlaczego ludzie próbują ze mnie żartować. A ilekroć ja z kogoś zażartuję, skutki są zwykle katastrofalne. ‒ Nie wiem, czy kiedykolwiek przywyknę do tego twojego... jak to nazwać: daru? stanu? ‒ Nie musisz tego w żaden sposób nazywać, Niko. Po prostu taka jestem. Ty masz świetną koordynację ruchów i pewną rękę, a ja nie potrafiłabym trafić kijem baseballowym nawet w piłkę plażową i muszę pisać drukowanymi literami, by ludzie mogli odczytać to, co napisałam. 30 ‒ Przepraszam ‒ powtórzył Niko. ‒ On nie zamierzał cię urazić, kochanie ‒ wtrąciła Selene. ‒ Tatę przywieziono tutaj niecałą godzinę po wypadku ‒ powiedziała Thea. ‒ Myślisz, że mogli go operować? ‒ Rozmawiałam z Joem Rizzo, neurochirurgiem. Twierdzi, że nie było szans... nie przy takim umiejscowieniu krwotoku. Thea spojrzała za okno, zastanawiając się, czy Dimitri
wiedział o jej przylocie. Być może wiedział, ale uznał po prostu, że będzie zbyt wiele zamieszania, i postanowił czekać na nią w domu. ‒ Przynajmniej stało się to szybko ‒ dodała Selene. ‒ To jeszcze nie wyrok śmierci ‒ odparła Thea. ‒ Przy dzisiejszej technice i możliwościach rehabilitacji istnieje przynajmniej piętnaście procent szans, że przeżyje pięć lat. ‒ W jego wieku? ‒ zapytała Selene. W jej głosie brzmiał sceptycyzm. Thea wzruszyła ramionami. ‒ Przykro mi. ‒ On nie chciałby takiego życia. Nikt by nie chciał, pomyślała Thea. Jednak na ile może mu się polepszyć? Zaczęła analizować wszystko, co wiedziała o stanie ojca. Był krytyczny? Tak. Poważny? Jak najbardziej. Ale czy beznadziejny? Próbowała zapragnąć, by Petros Sperelakis po prostu przestał oddychać. Nie, musi z tego wyjść. Musi przeżyć. Mieli do załatwienia wiele spraw. Ojciec nigdy jej nie 31 powiedział, że ją kocha ‒ ani ona nie powiedziała tego jemu. Chciała, aby wyznali to sobie wzajemnie, zanim umrze. Popełniła błąd, nie mówiąc mu tego wcześniej. Podczas
terapii bardzo dobrze radziła sobie z odgrywaniem różnych ról. Źle zrobiła, że w realnym życiu zwlekała ‒ ale wierzyła, że mają czas, by wszystko naprawić. Pragnęła, aby przeżył. Po chwili zaczęła się zastanawiać, czego on by sobie życzył. ROZDZIAŁ 3 Co by było, gdybyś znał dokładną datę i godzinę swojej śmierci? Pastor Gideon Bohannan dostrzegał teraz wyraźnie ironię tych słów. Był to tytuł jego kazania, o które wierni zawsze prosili i które on sam także szczególnie lubił. „Co by było, gdybyście znali dokładną datę i godzinę swojej śmierci? Dokładną chwilę, moi przyjaciele. Co chcielibyście zrobić inaczej? Komu powiedzielibyście, że go kochacie? Kogo byście przeprosili? Jak pogodzilibyście się z Bogiem?”. Tak, to było cholernie dobre kazanie. Jego słowa przemykały mu przez głowę jak liczby na giełdowej tablicy, gdy sięgał za buty na półce w szafie, by wyjąć rewolwer Smith & Wesson kalibru .38, o którego istnieniu prawie nie pamiętał ‒ do ubiegłej środy. W niewielkiej 33 kopercie leżącej obok broni znajdowało się sześć kul, ale Bohannan zamierzał użyć tylko dwóch, najwyżej trzech.
Był piątek. Caroline pojechała z dziećmi na weekend do matki. Myśl o tym, że już nigdy nie zobaczy żony, nie sprawiała mu większej przykrości, jednak dziewczynek będzie mu brakowało. Ale na pewno zrozumieją, dlaczego musiał to zrobić. Zostawił im przecież list. Mając surrealistyczne poczucie własnej obcości, zaciągnął ciężkie, poruszane silniczkiem zasłony, zakrywające całą południową ścianę domu, za którą widać było wnętrze Sanktuarium Chwały Pańskiej. W dole, pod ogromną kopułą, znajdowało się siedem i pół tysiąca miejsc dla wiernych. Sam zaprojektował tę świątynię, a o wspaniałej złotej kopule marzył od dnia, gdy odwiedził siedzibę Królewskiego Banku Kanady w Toronto i zobaczył dwadzieścia siedem tysięcy złotych okienek z szybami ze szkła odblaskowego. To była jego wizja, jego złote sanktuarium. Teraz jednak stanie się własnością tego dupka Glenna Loveringa. Myśl o tym była trudniejsza do zniesienia niż perspektywa niebytu. Gdyby wiedział, że istnieje przynajmniej jeden procent szansy, iż przetrwa skandal, spowodowany wykryciem u niego AIDS, nie mówiąc już o ujawnieniu jego homoseksualnego związku, próbowałby walczyć, nie pozwoliłby swojemu obleśnemu zastępcy przejąć świątyni, przynoszącej
rocznie sto milionów dochodu. Ale nie było nawet jednego procentu szansy. Kościelni konserwatyści już o to zadbali. 34 Opinia publiczna wybaczyła Swaggartowi i Bakkerowi oraz wielu innym grzesznikom, jednak nie okażą serca Gideonowi Bohannanowi. A gdyby nawet okazali, lekarze z kliniki w Beaumont dawali mu nadzieję na remisję wirusa, ale nie na wyzdrowienie. Wiadomość szybko się rozejdzie. Udało mu się utrzymać w tajemnicy swój związek z Race'em DuPre, ale Race go zawiódł, sypiając z kim popadło. Teraz wszyscy poznają jego sekret i Gideon Bohannan zostanie wygnany z parafii i z domu, a potem zacznie podupadać na zdrowiu i w końcu umrze ‒ samotny i zhańbiony. Wsunął rewolwer do kieszeni swojej sportowej kurtki. Co by było, gdybyś znał... Zbliżało się południe i pustynny upał dawał się już we znaki. Bohannan, mający dwanaście kilo nadwagi, zdążył się spocić, zanim dotarł do garażu i swojego mercedesa. Pomyślał, że Race pewnie będzie błagał o litość, ale nie zamierzał mu darować. Być może zdradzi wtedy, od kogo zaraził się wirusem ‒ może powie, kto go tak bardzo rozpalił, że zaniechał ostrożności i uprawiał seks bez zabezpieczenia. Głupota... czysta głupota.
Race DuPre, basista zespołu jazzowego, który grywał w okolicznych klubach, był wspaniałym kochankiem i przyjacielem. Zaparkowawszy na podjeździe obok jego skromnego parterowego domu w wiejskim stylu przy Briarcliff Road 10, wielebny Gideon Bohannan, czując pustkę w głowie, otworzył bębenek broni i sprawdził, czy załadował ją jak należy. Potem wsunął ją z powrotem do kieszeni i otworzył 35 kluczem tylne drzwi ‒ tak jak to robił przez ponad pięć lat. Co by było, gdybyś znał dokładną datę i godzinę swojej śmierci? Jak należało się spodziewać, Race wszystkiemu zaprzeczył ‒ i zrobił to bardzo przekonująco. Nawet kiedy zobaczył wyniki testów laboratoryjnych i powtórnych badań ze szpitala w Nowej Anglii, nie przyznał się do zdrady. ‒ Możemy zostać razem, mimo że masz wirusa ‒ powiedział. ‒ Wielu ludzi tak robi. Trzeba tylko być ostrożnym. Kocham cię, Bo. Naprawdę. Możemy sobie z tym poradzić. Na pewno nam się uda. Bohannan zawahał się i opuścił broń. Przypomnieli mu się Swaggart, Bakker i inni. Może rzeczywiście sobie poradzą. W tym momencie drzwi kuchenne otworzyły się cicho i
zamknęły. Po chwili usłyszeli kroki na wyłożonej kafelkami podłodze. Zanim Bohannan zdążył zareagować, do pokoju wszedł mężczyzna o kruczoczarnych włosach, oliwkowej skórze i zimnych ciemnych oczach. Na dłoniach miał cienkie czarne rękawiczki. Broń, którą trzymał, wyglądała jak przymocowana do ręki. ‒ Rewolwer ‒ warknął. ‒ Odłóż go na stół. Natychmiast! Zdumiony i zaskoczony Bohannan wykonał jego polecenie. Intruz przez chwilę ważył broń w dłoni, a potem, już nic więcej nie mówiąc, strzelił Race'owi DuPre w gardło. W następnej sekundzie chwycił Bohannana za kark z taką siłą, że pastor osunął się na kolana. Pierwszy pocisk przeszył 36 mu głowę. Drugi, wystrzelony z broni, którą morderca włożył martwemu już Bohannanowi do ręki, trafił DuPre między brwi. Minutę i dwadzieścia sekund po włamaniu się do mieszkania przy Briarcliff Road numer 10 Gerald Prevoir wyszedł na zewnątrz. Pięć minut później w McDonaldzie przy autostradzie zamówił dietetyczną colę i kanapkę z pieczonym kurczakiem bez majonezu. Jedząc ją w głębi parkingu, zadzwonił do swojego pracodawcy. ‒ Musiałem trochę pomóc zacnemu kaznodziei ‒ oznaj-
mił między dwoma kęsami ‒ ale w końcu doskonale się sprawił. Ten drugi zresztą też. Niech pan pozdrowi wielebnego Loveringa i pogratuluje mu nowego stanowiska. ROZDZIAŁ 4 Rozpoznawanie uczuć i reagowanie na nie we właściwy sposób było sprawą, nad którą Thea i doktor Carpenter pracowały przez lata, razem z grupą innych nastolatków i dwudziestoparolatków ze zdiagnozowanym zespołem Aspergera. Większość z nich urodziła się bez kontrolujących społeczne i emocjonalne reakcje filtrów, dzięki którym osób „neurotypowych” nie uważa się za dziwne lub nieprzystosowane. Te nieobecne neurologiczne połączenia trzeba było dopiero stworzyć, a potem ćwiczyć korzystanie z nich, jakby każdy z „Aspów”, jak wielu z nich siebie nazywało, doznał udaru i musiał na nowo uczyć się chodzić ‒ tyle że w ich przypadku „udar” nastąpił w rozwijającym się mózgu w wyniku jakiegoś urazu we wczesnych latach życia albo zanim się urodzili. Karsten, Hartnett i Musgrave podeszli do trojga rodzeństwa. 38 ‒ Na końcu korytarza jest sala konferencyjna ‒ powiedziała Karsten. ‒ Może tam porozmawiamy? Przeszli całą szóstką do niedużego, ale eleganckiego po-
mieszczenia wyłożonego boazerią z ciemnego drewna, orzecha, jak przypuszczała Thea, choć nie bardzo się na tym znała. Środek zajmował stół z takiego samego drewna, ze szklankami napełnionymi wodą z lodem. ‒ Jak oceniasz to, co tam widziałaś? ‒ zapytała Theę doktor Karsten, gdy usiedli. ‒ Wygląda na to, że nasz ojciec ma zapewnioną doskonałą opiekę ‒ odparła. ‒ O tak ‒ wtrącił Hartnett. ‒ Gdy ktoś tak wybitny jak Petros ulega poważnemu wypadkowi, otacza go cała plejada lekarzy, pielęgniarek i techników różnych specjalności. Jako jego lekarz pierwszego kontaktu przyjąłem rolę dyrygenta, razem z naszym najlepszym internistą. Petros nigdy nie miał prywatnego lekarza, dopóki nie trafił do szpitala. Często żartowano, że jego lekarzem był człowiek, którego odbicie widział na ekranie komputera, kiedy przeglądał karty pacjentów. ‒ Beaumont ma jedno z najlepszych i najbardziej bezpiecznych archiwów w kraju, Theo ‒ powiedział Niko. ‒ Nie tylko w kraju, ale też na całym świecie ‒ poprawiła go Karsten. ‒ Wcale nie jestem zaskoczona ‒ odparła Thea. ‒ Tego wymagają przepisy, prawda? ‒ Oczywiście ‒ przyznała dyrektorka. ‒ Od lat działa u nas
skomplikowany system elektronicznej archiwizacji danych. Nazywa się Thor, bo ma ogromną moc. Bezpieczeństwo 39 zapewnia indywidualny kod pacjenta oraz kontrola hasła i odcisku kciuka, a w niektórych przypadkach także skan siatkówki oka. To niezwykle sprawny i niezawodny system. Prawdopodobnie wiesz, że jego opracowaniem i udoskonalaniem zajmował się twój brat Dimitri. Pracował w jednym z naszych zespołów badawczo-rozwojowych. ‒ Dimitri pracował w zespole? ‒ zdziwiła się Thea i natychmiast przywołała się do porządku. Musi się hamować i ważyć słowa. ‒ Zaskakujące, co? ‒ powiedział Niko. ‒ I doskonale sobie poradził. Tata nalegał, żeby płacił za mieszkanie w wozowni, więc poszukał sobie zatrudnienia jako programista. Najwyraźniej odpowiedział na ogłoszenie i przez ponad rok pracował dla szpitala. ‒ To wspaniale. Nic o tym nie wiedziałam. ‒ Może Dimitri zachowuje się czasem jak dzieciak, ale jeśli chodzi o komputery, nie ma sobie równych. ‒ Całkowicie się z tobą zgadzam ‒ odparła Thea. ‒ Współczynnik inteligencji sto osiemdziesiąt pozwala człowiekowi daleko zajść. Słowo „daleko” nie oddawało jednak dystansu, jaki musiał
pokonać jej brat, jeśli potrafił spędzić ponad rok, współpracując z innymi ludźmi w zespole badawczo-rozwojowym. Pamiętała, że całymi dniami nie opuszczał swojej kryjówki w wozowni i nie pozwalał tam nikomu wchodzić, z wyjątkiem dostawcy pizzy i swojej małej siostrzyczki Thei. Praca, podobnie zresztą jak rodzina, tak niewiele dla niego znaczyła, że nikt nawet nie próbował o niej 40 wspominać, gdy Thea po raz ostatni odwiedziła Boston przed dwoma laty. ‒ Uważamy, że nasz elektroniczny system archiwizacji jest doskonały ‒ powiedziała doktor Karsten. ‒ Dostrzegły to już władze wielu stanów, a także rząd federalny. Niebawem może się okazać, że Thor albo jakiś jego wariant potrzebny jest w każdym szpitalu i ośrodku zdrowia w kraju. Dzięki patentom, które posiada Beaumont, system opracowany przy współudziale twojego brata może nam przynieść miliardowe dochody. ‒ To fantastycznie ‒ stwierdziła Thea. ‒ My, Lekarze bez Granic, nie osiągnęliśmy takiego poziomu zaawansowania. Ale być może nie będzie to konieczne, skoro nie mamy rozbudowanego zarządzania, przepisów dotyczących ubezpieczeń i procesów z powodu błędów w sztuce lekarskiej. Zapadła niezręczna cisza ‒ można było odnieść wrażenie,
że odbywa się bezgłośne głosowanie, kto teraz powinien się odezwać. Thea przeniosła wzrok z brata i siostry na pozostałych, zastanawiając się, czy nie powiedziała czegoś niestosownego. W końcu Sharon Karsten odchrząknęła i poprawiła okulary. ‒ Hm... ‒ zaczęła. ‒ Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że wszyscy w instytucie podziwiają twoją pracę. Stałaś się wspaniałym lekarzem. Ojciec bardzo cię cenił, a brat i siostra stwierdzili, że moglibyśmy szukać w nieskończoność i nie znaleźlibyśmy nikogo innego, kto lepiej zaspokoiłby nasze potrzeby. 41 Ojciec ją cenił? Thea była tym tak zaszokowana, że następne słowa doktor Karsten dotarły do niej z pewnym opóźnieniem. ‒ Wasze potrzeby? ‒ powtórzyła jak echo, kiedy sobie uświadomiła, co dyrektorka powiedziała. Ostatnią rzeczą na świecie, jaką miała ochotę robić, było zaspokajanie czyichś potrzeb. ‒ Twój ojciec był lekarzem i doradcą innych lekarzy ‒ oświadczyła Karsten. ‒ Tak samo dbał o możnych tego świata, jak o ludzi pozbawionych ubezpieczenia, za których leczenie płacą założone przez niego fundacje.
‒ Czego ode mnie chcecie? ‒ zapytała Thea. Poczuła, że robi się jej niedobrze ‒ doskonale wiedziała, co zaraz nastąpi. Popatrzyła na rodzeństwo, ale bliźniaki odwróciły wzrok. ‒ Cóż... będziemy potrzebowali aprobaty zarządu, ale podejrzewam, że z tym nie będzie problemu ‒ powiedziała doktor Karsten. ‒ Krótko mówiąc, chcemy, żebyś została w Beaumont i przejęła praktykę ojca. Hartnett się wyprostował. ‒ Mogę pełnić obowiązki dyrektora instytutu, dopóki pani nie poczuje się na siłach, aby im podołać ‒ oznajmił. ‒ A gdyby przypadkiem... to znaczy, jeśli stan pani ojca poprawi się na tyle, by... Thea zerwała się na nogi, z gniewem patrząc na brata. Wpadła w taką panikę, jakby kazano jej spędzić resztę życia w schowku na miotły. ‒ To twoja sprawka, Niko! ‒ warknęła. ‒ Ty i Selene 42 powiedzieliście im, że chętnie przyjdę do Beaumont. Dlaczego mi to robicie? ‒ Nic nie zrobiliśmy, tylko... ‒ Przecież ja mam pracę! Pracę, przyjaciół i życie, które lubię, tak samo jak wy, normalni ludzie! Zostanę tutaj, dopóki będę potrzebna ojcu, ale dobrze wiecie, że mam swoje po-
wody, by pracować tam, gdzie pracuję. Nie czekając na odpowiedź, obróciła się na pięcie i pomaszerowała korytarzem z powrotem na Oddział Intensywnej Opieki Medycznej. Zakłopotani przedstawiciele dyrekcji szpitala mruknęli coś przepraszająco i wyszli z sali konferencyjnej. Bliźniaki zostały same. ®®® Petros już wiedział. Miał uraz mózgu. Głęboki uraz, z powodu którego nie mógł się poruszać ani mówić. Nieznośny ból krzyża i miednicy nie ustępował, ale nie potrafił temu zaradzić. Jedna z pielęgniarek wspomniała coś o wypadku, jednak chyba znów stracił przytomność, zanim usłyszał więcej. Wypadek? Jeśli miał jakiś wypadek i nastąpiło uszkodzenie mózgu ‒ prawdopodobnie śródmózgowia ‒ zupełnie nic nie pamiętał. Czy prowadził samochód? Szedł na piechotę? Był w czyimś aucie? Była tu Thea, słyszałem jej głos, pomyślał. Musiała wrócić z Afryki. Tak dawno jej nie widziałem... Kiedy wyjechała, była na mnie zła. Myślała, że nic mnie nie obchodzi. To nieprawda. Dlaczego nie potrafiłem jej wytłumaczyć, jak 43 wiele pragnąłem jej dać? Dimitri okazał się zupełnie do niczego, a bliźniaki były rzemieślnikami ‒ zdolnymi, ale tylko
rzemieślnikami. Pomocy! Na miłość boską, pomocy! Muszę pomówić z moją Theą. Powinna zrozumieć, że chcę jedynie tego, co dla niej najlepsze. Musi zobaczyć, co mi zrobiła, wyjeżdżając stąd tak nagle, ale przecież może to jeszcze naprawić... ROZDZIAŁ 5 Thea nigdy nie radziła sobie dobrze ze stresem, zwłaszcza w sporcie, który nie był jej mocną stroną, a także podczas rozmów kwalifikacyjnych, często sprawiających jej trudności z powodu niuansów językowych. Zanim zaczęła leczenie, reagowała na stresujące sytuacje niepokojem, przyjmowała postawę defensywną, a potem agresywną. Z pomocą doktor Carpenter i zaimprowizowanej terapii grupowej, nastawionej na pokonywanie stresu, ćwiczyła panowanie nad sobą podczas rozmowy kwalifikacyjnej. W końcu nauczyła się sama oceniać, czy udzielane przez nią odpowiedzi są właściwe, czy nie, ale nawet teraz nie zawsze jej się to udawało. Bliźniaki dobrze wiedziały, że wyjechała pracować z Lekarzami bez Granic, by uniknąć stresującej atmosfery dużego ośrodka akademickiego. Mimo to bez porozumienia z nią nakłoniły władze szpitala Beaumont, aby zaproponowały 45 jej przejęcie praktyki ich ojca i stanowiska, które zajmował przed wypadkiem.
Czyżby brat i siostra celowo postawili ją w tej sytuacji? Czyżby chcieli, aby upokorzyła samą siebie, tak jak to właśnie uczyniła? Może chcieli, by dyrekcja szpitala się zorientowała, że mimo swojego talentu i wiedzy nie dorównuje ojcu? Jeśli tak, niewątpliwie im się to udało. Weszła na oddział i stanęła po drugiej stronie przesuwanych szklanych drzwi, oddychając głęboko, jednak nie potrafiła opanować drżenia całego ciała. Coraz lepiej radziła sobie ze stresującymi sytuacjami, ale najwyraźniej jeszcze niewystarczająco. Mając takie trudności w zwalczaniu stresu, powinna zostać patologiem lub radiologiem. Ale kochała ludzi i chciała czuć, że im pomaga ‒ tak jak robił to jej ojciec. Co więcej, dzięki swojej inteligencji i logicznemu rozumowaniu była doskonałym diagnostykiem. Konieczność zajmowania się od czasu do czasu nagłymi przypadkami rekompensowała jej wykonywanie zawodu internisty i na ogół, zwłaszcza gdy zawiadamiano ją o nich dostatecznie wcześnie, nieźle sobie radziła. Gdy w końcu zdołała się jakoś opanować i ruszyła w stronę nowocześnie wyposażonej, oszklonej izolatki Petrosa, przesuwane drzwi ponownie się otworzyły i wszedł przez nie Niko, a za nim Selene. Widziała przez szybę, że dyrektorka szpitala i przełożona pielęgniarek nadal stoją na korytarzu. Scott Hartnett prawdopodobnie poszedł szukać kogoś
spoza rodziny Sperelakisów, kto mógłby zarządzać instytutem zamiast mojego ojca, pomyślała. ‒ Theo, zaczekaj! ‒ zawołał Niko. 46 Nie zatrzymała się, nadal szła w stronę łóżka Petrosa, wciąż jeszcze trochę zła. ‒ Nie musiałeś mi tego robić, Niko. Zwłaszcza że przyjechałam do Bostonu zaledwie parę godzin temu ‒ rzuciła przez ramię. ‒ Nic nikomu nie mówiliśmy ‒ powiedziała Selene. ‒ Przyznaliśmy tylko rację Hartnettowi, kiedy powiedział, że jesteś znakomitym lekarzem. ‒ Nazwisko Sperelakis ma wśród pacjentów reputację wartą miliony ‒ dodał Niko. ‒ Spytali nas, czy zgodziłabyś się przejąć praktykę Petrosa, więc im poradziliśmy, żeby zwrócili się bezpośrednio do ciebie. Nie mieliśmy pojęcia, że tak bardzo się pospieszą i wyskoczą z tym, jak tylko wyjdziesz z samolotu. ‒ Dobrze wiesz, Niko, że w tym środowisku nigdy nie odniosę sukcesu. ‒ Nie byłabym tego taka pewna ‒ odparła Selene. ‒ Udawało ci się niemal wszystko, do czego się zabierałaś. Proszę, nie złość się na nas, kochanie. Mamy dość innych problemów.
Thea spojrzała na gąszcz przewodów otaczających ich ojca. Petros, z podbitymi oczami i pokiereszowaną twarzą, był teraz karykaturą apodyktycznego człowieka, który rządził w ich domu. Zajmowała się nim wysoka młoda pielęgniarka oddziałowa o imieniu Tracy. Vernice, która zgłosiła się na ochotnika do pomocy, gdzieś wyszła. Unieruchomione łubkami ręce Petrosa przymocowano do boków łóżka, aby w razie gdyby nagle się ocknął ‒ choć było to mało prawdopodobne ‒ nie wyciągnął sobie przewodów 47 kroplówki z żył ani rurki tracheotomijnej. Prześcieradło, którym był przykryty, odsunięto, odsłaniając jego penis i cewnik urologiczny. Upokorzeniom nie było końca. Zawieszony wysoko na ścianie na ruchomym wysięgniku monitor pokazywał różne dane w postaci kolorowych wykresów i liczb. Ciśnienie tętnicze krwi oznaczono kolorem czerwonym, a tętno ‒ żółtym. Centralne ciśnienie żylne, wskazujące ilość krwi powracającej do serca ‒ niebieskim. Przez cały czas rejestrowano również wysycenie krwi tlenem, temperaturę ciała, częstotliwość oddechu i ciśnienie płynu rdzeniowego. W ciągu całej swojej dotychczasowej praktyki lekarskiej Thea wielokrotnie widywała zdumione, bezradne i często znudzone twarze ludzi odwiedzających pacjentów na oddziale intensywnej terapii i wpatrujących się w ekran mo-
nitora. Rzuciła okiem na ekran, odnotowując w pamięci widoczne na nim informacje. Szczegóły, zawsze dostrzegała szczegóły. Na trzech wykresach wystąpiły niewielkie zmiany: średnie ciśnienie krwi spadło o pięć jednostek, pojawiły się też sporadyczne dodatkowe skurcze serca (jeden lub dwa na minutę) oraz drobne zmiany w niektórych odprowadzeniach EKG. Nadal jednak nie było specjalnych powodów do niepokoju i prawdopodobnie osoby „neurotypowe” nie przywiązywałyby do tych zmian wagi. Po prostu tak było. ‒ W porządku ‒ powiedziała do bliźniaków. ‒ Przepraszam, że tak się uniosłam. Macie rację. Jest mnóstwo do zrobienia. Dodatkowe skurcze serca, zaledwie jeden czy dwa na minutę, nie martwiły jej zbytnio, gdyż w wielu przypadkach 48 były wynikiem stresu, śluzu zalegającego w oskrzelach albo działania stymulatora, takiego jak kofeina. Petrosowi podawano dożylnie teofilinę, lek rozszerzający oskrzela, który często wywołuje skurcze dodatkowe. Thea była jednak pewna, że odkąd przybyła na oddział, w obrazie EKG pojawiły się drobne zmiany. ‒ ...począwszy od zostawionego przez ojca pełnomocnictwa dotyczącego jego leczenia ‒ powiedziała Selene.
Ta informacja odwróciła uwagę Thei od monitora. ‒ Zostawił jakieś pełnomocnictwo? ‒ spytała zdziwiona. ‒ Kogo upoważnił do opiekowania się nim w razie choroby? ‒ Właściwie niewiele tam jest ‒ odparła Selene, odgarniając z czoła niesforny kosmyk włosów. ‒ Przekazuje wszelkie decyzje całej naszej czwórce. ‒ Całej czwórce? ‒ powtórzyła z niedowierzaniem Thea. ‒ Zostawił testament? Selene pokręciła głową. ‒ Nic mi o tym nie wiadomo. Jego sekretarka znalazła to pełnomocnictwo w teczce z naszymi nazwiskami. Mamy prawo podjąć decyzję, czy kontynuować działania utrzymujące go przy życiu, ale tylko pod warunkiem, że wszyscy czworo będziemy tego samego zdania. ‒ Także Dimitri? ‒ Również on. Wyraz twarzy i ton głosu Selene nie pozostawiały wątpliwości, co myślała o uwzględnianiu opinii ich najstarszego brata. ‒ Petros Sperelakis, mistrz w sprawowaniu kontroli... ‒ mruknęła Thea. 49 ‒ Aż do grobowej deski ‒ dodał Niko. ‒ Kopia pełnomocnictwa jest w jego aktach. Już je podpisaliśmy.
‒ Dimitri też? ‒ Jeszcze nie. Chyba był tutaj tylko raz. Jednak w dokumencie jest mowa o tym, że wszelkie decyzje wymagają zgody całej naszej czwórki. ‒ W takim razie chętnie go podpiszę. ‒ Ale nie jesteś pewna, czy chcesz utrzymywać ojca przy życiu? ‒ Spójrz na niego, Niko... Przecież już to robimy ‒ odparła Thea. Kątem oka dostrzegła, że częstotliwość dodatkowych skurczów komorowych z jednego lub dwóch na minutę wzrosła do czterech albo pięciu. Coś pobudzało mięsień serca. Mogła to być teofilina, choć przychodziły jej do głowy także inne przyczyny. Rozejrzała się, szukając specjalisty od intensywnej opieki medycznej, jednak nadal nie było go na oddziale. ‒ Rozumiem, o co ci chodzi ‒ powiedział Niko. ‒ Ale nadal pozostaje pytanie, co powinniśmy zrobić, jeśli... ‒ Tracy, skąd te skurcze dodatkowe? ‒ przerwała mu Thea. ‒ Też je zauważyłam ‒ odparła pielęgniarka. ‒ Spadło również ciśnienie. ‒ Miał skurcze dodatkowe od rana, ale teraz jest ich więcej. Spędziłam przy nim całe popołudnie. Mogę wezwać
specjalistę od intensywnej opieki. Jest na obiedzie. ‒ Chyba nie ma potrzeby, jeśli niedługo wróci, ale rób, co uważasz za stosowne. 50 ‒ Co się dzieje? ‒ spytała Selene. ‒ Na monitorze widać drobne zmiany: poszerzenie zespołów QRS i nieznaczne różnice w odstępach QT i PR. ‒ Chyba przesadzasz ‒ powiedziała Selene. ‒ Nie zgadzam się z tobą co do tych zmian ‒ stwierdził Niko. ‒ Cóż, Niko, to ty jesteś kardiochirurgiem, ale ja zauważam takie rzeczy. Może ma za mało elektrolitów albo wapnia. Przyczyną może być teofilina. Leki moczopędne również. Dostaje jakieś leki zobojętniające kwas solny? ‒ Otrzymuje dożylnie ranitydynę ‒ odparła Tracy. ‒ Doktor Kessel lubi ją stosować u pacjentów biorących sterydy. Thea czuła ściskanie w gardle. Coś było stanowczo nie w porządku. ‒ Myślę, że trzeba zlecić pełne dwunastoodprowadzeniowe EKG ‒ powiedziała do pielęgniarki. ‒ Przerwałabym też podawanie teofiliny i kazała zbadać poziom elektrolitów: sodu, potasu, dwutlenku węgla i chlorku oraz wapnia zjonizowanego, czy jak tam nazywają tutaj ten test.
‒ Zaraz wezwę przez pager doktora Kessela ‒ powiedziała pielęgniarka. ‒ Kantyna jest niedaleko stąd. ‒ Dobrze. Selene, może warto też zawiadomić doktora Hartnetta? Jest lekarzem pierwszego kontaktu. ‒ Co według ciebie się dzieje? ‒ spytał Niko. ‒ Nie wiem, ale w ciągu dnia zaszła jakaś zmiana. Jestem tego niemal pewna. ‒ Nie sądzisz, że cokolwiek to jest, nie powinniśmy interweniować? 51 Thea nie wierzyła własnym uszom. ‒ Co takiego? ‒ Spójrz na niego, Theo. Jest warzywem. Na pewno nigdy nie chciałby takiej wegetacji. ‒ Więc dlaczego tego nie powiedział? Pofatygował się, żeby zostawić nam pełnomocnictwo. Mógł napisać testament. ‒ Kochanie, był wiecznie zabiegany ‒ odparła Selene. ‒ Prawdopodobnie zamierzał to zrobić, ale nie zdążył. Musimy pozwolić mu odejść. Widzieliśmy wystarczająco wielu pacjentów z poważnymi urazami głowy, by wiedzieć, do czego to prowadzi. To już nie jest człowiek, który był naszym ojcem, Theo. Nigdy nie będzie taki jak dawniej. Po co go torturować? ‒ Jeszcze na to za wcześnie ‒ powiedziała Thea.
Bliźniaki popatrzyły na nią. ‒ Gdyby mógł mówić, krzyczałby głośno, żebyśmy dali mu umrzeć ‒ stwierdziła Selene. ‒ Mamy teraz szansę to zrobić. ‒ Znasz go, siostro ‒ dodał Niko. ‒ I wiesz, czym to się skończy. Bądź rozsądna. ‒ Nie wiem, czym to się skończy. Zgadzam się, że prognozy są złe, ale mamy tylko jednego ojca, a on ma jedno życie. Jest jakiś powód, że nie możemy z tym jeszcze trochę zaczekać? ‒ Daj mi pomyśleć ‒ odparł Niko. ‒ Po pierwsze, Petros może odczuwać potworny ból. Nie jesteśmy w stanie tego stwierdzić. Po drugie, skończy życie w całkowitym poniżeniu. Człowiek znany na całym świecie ze swojej 52 błyskotliwości i oddania ludziom skazany jest teraz na cewniki i mycie przez pielęgniarki. Po trzecie, najgorsze, co się może zdarzyć, to dalsze życie zamienione w koszmar. Jeśli uda nam się utrzymać go przy życiu, jeden z najwybitniejszych medycznych umysłów naszych czasów będzie siedział przykuty do wózka na korytarzu, robiąc pod siebie i śliniąc się, nie potrafiąc mówić ani nawet trzymać prosto głowy. Byłoby o wiele lepiej dla wszystkich, gdybyśmy miłosiernie przymknęli oczy i postanowili nie interweniować. Nie mu-
simy podawać mu morfiny i przyczyniać się do jego zgonu. ‒ Minęło dopiero osiem dni. Coś się z nim dzieje, Niko. Jego stan może być odwracalny. Spróbujmy stwierdzić, co mu jest, i ratujmy go. Nie mamy dość informacji, by podjąć taką decyzję. ‒ Theo, wiemy, że przybyłaś z daleka ‒ powiedziała Selene. ‒ A my byliśmy z nim tutaj każdego dnia... ‒ Właśnie o to chodzi, Selene. Dopiero przyleciałam. Muszę spędzić z nim więcej czasu, zanim... zanim pozwolimy mu odejść. Nie rozumiecie tego? Niko, spójrz... Popatrz na żyły szyjne. Myślę, że są poszerzone. Sądzicie, że uraz klatki piersiowej mógł spowodować krwawienie do osierdzia? ‒ Tamponada? ‒ spytał Niko, rzucając okiem na żyły na szyi ojca. Ich rozszerzenie zwykle było jedną z pierwszych oznak, że między błoną osierdzia a samym mięśniem serca gromadzi się krew lub inny płyn, powodując zagrażający życiu ucisk. ‒ Po ośmiu dniach? Wątpię. To prawie niemożliwe. Poza tym nie widzę żadnego poszerzenia. 53 ‒ Spójrz przynajmniej na monitor ‒ nalegała Thea. ‒ Ciśnienie tętnicze krwi spadło, a żylne wzrosło, poza tym ma te dodatkowe skurcze. To może być tamponada. ‒ Albo za dużo wapnia, albo za mało potasu, albo reakcja polekowa, albo krwotok wewnętrzny, lub po prostu serce
staruszka nie wytrzymuje. Theo, bądź rozsądna. W tym momencie, bez żadnego ostrzeżenia, jeden z nieregularnych dodatkowych skurczów nastąpił dokładnie w czasie narastania kolejnej fali T ‒ i serce Petrosa Sperelakisa przestało pracować. ROZDZIAŁ 6 Thea poczuła, że przenika ją chłód. Ojciec miał migotanie komór serca. Potężny mięsień drgał bezradnie w jego lwiej klatce piersiowej, nie mogąc wykonać normalnego skurczu. Kolorowy wykres na monitorze rejestrował ten agonalny stan. Puls zero... Średnie ciśnienie tętnicze zero... Selene wybiegła, by wezwać pagerem Scotta Hartnetta. Oddziałowy specjalista od intensywnej opieki wracał już z kantyny. Gdy serce Petrosa stanęło, zaczął tykać biologiczny zegar śmierci mózgu. Thea była przerażona. Wapń... potas... może to niewłaściwy poziom któregoś z tych pierwiastków, zastanawiała się gorączkowo. Albo zatrucie lekami. Albo tamponada. ‒ Tracy, ogłoś Niebieski Kod! ‒ zawołała. 55 Niko stał z boku ze skrzyżowanymi ramionami i kamienną
twarzą. Z głośników popłynął komunikat: ‒ Niebieski Kod na OIOM-ie... Niebieski Kod na OIOM-ie... Tracy wpadła do izolatki, pchając wózek ze sprzętem do reanimacji, i natychmiast wcisnęła guzik uruchamiający czerwoną wskazówkę, która odmierzała sekundy na specjalnym zegarze, umieszczonym wysoko na ścianie nad drzwiami. Odmierzanie czasu zaczęło się od zera, ale Thea wiedziała, że minęło już piętnaście sekund albo więcej. Z upływem każdej następnej sekundy malały szanse skutecznej reanimacji i wzrastało ryzyko uszkodzenia mózgu. Za czas krytyczny przy zatrzymaniu akcji serca uważano cztery minuty. Jeżeli przez cztery minuty ciśnienie krwi było zerowe ‒ i jeśli z powodu zimna albo utonięcia nie nastąpiło wyziębienie organizmu ‒ uraz mózgu był nieodwracalny. Jedynym sposobem przedłużenia tych czterech minut była skuteczna resuscytacja. Po kilku sekundach zjawiły się przełożona pielęgniarek oraz jedna z pielęgniarek oddziałowych. Amy Musgrave chwyciła wiszącą przy drzwiach podkładkę z klipsem. ‒ Zajmę się rejestrowaniem przebiegu reanimacji, Susie ‒ powiedziała do towarzyszącej jej pielęgniarki. ‒ A ty pomóż Tracy. Gdzie specjalista od intensywnej opieki? ‒ W drodze z kantyny.
Pierwszy przybył ze swoim wózkiem technik EKG i zaczął podłączać Petrosa do aparatury. Kiedy przełożona pielęgniarek z nocnej zmiany zobaczyła, że Musgrave przejęła jej obowiązki, wycofała się z zatłoczonej izolatki. 56 Thea spojrzała na zegar nad drzwiami. Pokazywał, że minęło już trzydzieści sekund, ale wciąż do niej nie docierało, że powinna przejąć inicjatywę. Paraliżował ją lęk. Zrób coś! ‒ krzyczał jej umysł. To twój ojciec. Zrób coś! Ukończyła z najwyższymi ocenami kursy przywracania akcji serca, więc natychmiast przypomniała sobie, co należy robić. Rytm pracy serca: częstoskurcz komorowy... Zastosować podstawową reanimację z uciskaniem klatki piersiowej... Podać dożylnie 300 miligramów amiodaronu i zastosować defibrylację o mocy 200 dżuli... Musiała tylko opanować strach, który ją dławił. Przez lata praktyki wielokrotnie uczestniczyła w reanimacjach, jednak niemal zawsze przekazywała inicjatywę któremuś z pozostałych lekarzy. W Afryce wielu jej pacjentów umierało ‒ przywracanie akcji serca rzadko kończyło się powodzeniem, skoro nie można było wyleczyć schorzeń, które powodowały zapaść. A wśród ludzi, którymi się zajmowała, nie brakowało śmiertelnie niebezpiecznych chorób.
Podeszła szybko do łóżka Petrosa i zaczęła masaż serca, uciskając jego klatkę piersiową. ‒ Niko, jesteś ode mnie cięższy o trzydzieści siedem kilo ‒ rzuciła przez ramię. ‒ Ty powinieneś to robić, nie ja. Brat nic na to nie odpowiedział. ‒ Och, Niko... ‒ jęknęła. Do izolatki wszedł rezydent. ‒ W czym pani pomóc? ‒ zapytał. 57 ‒ Proszę mocno uciskać ‒ odparła Thea, próbując stłumić w sobie palący gniew na brata. Rezydent zaczął masaż klatki piersiowej Petrosa, rytmicznie uciskając jego serce. Thea przytknęła dwa palce do pachwiny ojca i poczuła lekki, ale wyraźny przepływ krwi. Jeśli migotanie komór nie potrwa zbyt długo, to powinno wystarczyć. Wskazówka na zegarze pokazała, że minęło czterdzieści sekund. ‒ Dwieście dżuli ‒ powiedziała Tracy. ‒ Amiodaron podany ‒ oznajmiła druga pielęgniarka. Thea chwyciła elektrody defibrylatora, umieściła jedną z nich przy lewym brzegu mostka Petrosa, a drugą bardziej w lewo i nieco niżej. Obejrzała się na brata, ale Niko nawet nie drgnął.
‒ Dwieście dżuli! Cofnąć się! ‒ krzyknęła. Wstrząs elektryczny gwałtownie uniósł skrępowane ręce Petrosa. Zaraz potem równie szybko opadły na łóżko. ‒ Rytm zatokowy! ‒ zawołała Musgrave. ‒ Dobrze idzie, pani doktor. ‒ Mam tętno ‒ oznajmiła Thea. Ale normalna praca serca trwała tylko dwadzieścia lub trzydzieści sekund, po czym migotanie komór powróciło. ‒ Proszę wznowić masaż ‒ powiedziała Thea do rezydenta. ‒ Tracy, podaj dożylnie jeden miligram epinefryny i nastaw defibrylator na trzysta dżuli. ‒ Trzysta ‒ powtórzyła pielęgniarka, wykonując jej polecenie. ‒ Trzysta dżuli! ‒ krzyknęła Thea, całkowicie pochłonięta 58 reanimacją i odtwarzaniem w pamięci sekwencji czynności. ‒ Gotowe, cofnąć się! Ponowny wstrząs, groteskowe uniesienie się rąk Petrosa, krótkotrwały powrót normalnej pracy serca i migotanie. Thea czuła, jak narasta w niej napięcie. Zegar pokazywał, że minęło już dwie i pół minuty. Petros z zaklejonymi papierową taśmą powiekami leżał spokojnie na łóżku. Respirator z monotonnym świstem dostarczał mu wzbogaconego tlenem, nawilżonego powietrza. Nie zamierzali rezygnować,
dopóki nie przywrócą akcji serca albo zupełnie nie stracą nadziei, ale bez usunięcia przyczyny zaburzeń wynik był przesądzony. ‒ Proszę nadal masować serce ‒ poleciła Thea rezydentowi. ‒ Czy ktoś może posłać po ultrasonograf i przynieść mi zestaw do drenażu osierdzia? ‒ spytała. Ze zdenerwowania drżał jej głos. Zastanawiała się, czy inni to zauważają. I co myślą o synu Petrosa Sperelakisa, kardiochirurgu, który stał jak posąg obok tłumu otaczającego łóżko? Nie mogę pozwolić ojcu odejść w taki sposób, powiedziała sobie w duchu. Muszę znaleźć jakieś rozwiązanie. Jeszcze raz przytknęła palce do pachwiny ojca. Tętno wzbudzane przez masaż było teraz o wiele słabsze. Gdzie się podziewał specjalista od intensywnej opieki? ‒ Zmęczył się pan? ‒ spytała rezydenta. ‒ Trochę. Niko, co ty wyprawiasz? Pomóż nam! ‒ Niech pan spróbuje wytrzymać jeszcze minutę ‒ poprosiła. 59 ‒ Oczywiście. Uciski stały się intensywniejsze i tętno również zrobiło się silniejsze. Minęły trzy minuty i piętnaście sekund.
‒ Zestaw do perikardiocentezy gotowy, pani doktor. Tu ma pani rękawiczki. Rozmiar sześć i pół będzie dobry? ‒ Idealny. Nie umieraj w ten sposób, tato... Nie umieraj. Czy warto czekać na ultrasonografię, by sprawdzić, czy serca nie uciska jakiś płyn? Absolutnie nie. Nawet przy prawidłowo wykonanym sztucznym oddychaniu lada chwila nastąpi śmierć komórek mózgowych. Trzeba było od razu zrobić drenaż osierdzia. Problem polegał na tym, że ćwiczyła go dotąd jedynie na zwłokach podczas studiów i bała się, iż sobie nie poradzi. Odtworzyła w pamięci stronice podręcznika, z którego kiedyś się uczyła. Włożyła rękawice i przygotowała specjalną igłę kardiologiczną. Czy powinna ją wbić nad mostkiem, czy niżej, między żebrami? Może to nie ma znaczenia? Między żebrami, postanowiła w końcu. Tak mówił podręcznik, który czytała dziesięć lat temu. Gdzie ten ultrasonograf, do cholery? Wyschło jej w ustach, ale była w pełni skoncentrowana. Do długiej igły przypięła zaciskiem jedno z odprowadzeń EKG. Gdy wbije ją w mięsień serca, może nastąpić zauważalna zmiana na wykresie migotania. Wtedy cofnie trochę igłę, tak aby znalazła się w przestrzeni między membraną osierdziową i sercem. Miała nadzieję, że natrafi na płyn,
zanim wkłuje się w serce. Wszystko wydawało się całkowicie logiczne ‒ przynajmniej w teorii. 60 ‒ W porządku, spróbujmy ponowić defibrylację, trzysta sześćdziesiąt dżuli ‒ powiedziała z determinacją. ‒ Potem zrobimy drenaż. Tym razem wstrząs nie przywrócił normalnego rytmu pracy serca ‒ spowodował jedynie zmianę obrazu częstoskurczu komorowego: nieregularne ząbki na wykresie stały się mniejsze. Serce Petrosa zaczynało się poddawać. Thea, nie zważając na dławiący ją strach, szykowała się do perikardiocentezy ‒ po raz pierwszy miała ją przeprowadzić na żywym pacjencie. Musiała wbić grubą dziesięciocentymetrową igłę między żebra ojca, kierując ją w stronę serca i mając nadzieję, że nie uszkodzi po drodze lewego płata wątroby. ‒ Musisz mieć przygotowany cewnik, siostro ‒ odezwał się nagle Niko.
‒ Mam go tutaj. Chcesz to sam zrobić? ‒ To już niczego nie zmieni. ‒ Więc nie masz się czym przejmować, Niko. ‒ Ta dżungla bardzo cię zahartowała. ‒ Dzisiejszy dzień zahartował mnie bardziej niż wszystkie lata spędzone w dżungli. Więc jak: zrobisz to czy nie? Niko przecisnął się przez tłum przy łóżku i wciągnął lateksowe rękawiczki. ‒ Doskonale sobie radziłaś, Theo ‒ stwierdził. Spojrzała na zegar. Cztery minuty. ‒ Proszę robić masaż, dopóki doktor Sperelakis nie każe panu przestać ‒ powiedziała do rezydenta. ‒ Świetnie się pan spisuje. Jak na razie pacjent wyłącznie panu zawdzięcza życie. 61 Doświadczonemu kardiochirurgowi perikardiocenteza zajęła kilka sekund. Odciągnięcie spod membrany osierdziowej dużej ilości zabarwionego krwią płynu potwierdziło diagnozę Thei. ‒ A niech mnie ‒ powiedział Niko. ‒ Miałaś rację, siostro. Nie przerywaj, Tim, dopóki nie umocuję tego cewnika... Świetnie. A teraz spróbujmy jeszcze raz wstrząsu, trzysta sześćdziesiąt dżuli. Gotowi? Cofnąć się! ROZDZIAŁ 7
Kiedy Thea otworzyła drzwi i weszła do pogrążonej w półmroku wozowni, z czterech zawieszonych na ścianach megagłośników eksplodował Cwał Walkirii Wagnera. Wnętrze wozowni, wystarczająco obszerne, by pomieścić co najmniej pół tuzina powozów, wyłożone było ciemną boazerią i miało obszerne poddasze. W dzieciństwie Thea bała się tam wchodzić, może z powodu nadwrażliwości, która wywarła tak wielki wpływ na jej życie ‒ w tym przypadku chodziło o awersję do słabego światła i mrocznych zakamarków oraz szerokich schodów prowadzących na ciemny strych. Gdy wozownia stała się królestwem jej starszego brata, niekiedy dawała mu się namówić do udziału w symulowanych walkach ze smokami i innych grach. Nawet w swoich najlepszych szkolnych latach miała niewielu przyjaciół, zaledwie kilka koleżanek. Dimitri lepiej sobie z tym radził, 63 często goszcząc u siebie „drużynę komputerowców” ‒ grupę chłopaków, którym czasem towarzyszyła jakaś dziewczyna. Zamykali się w wozowni i godzinami grali w rozmaite gry komputerowe. Kiedy Thea miała kilkanaście lat, wielu kolegów jej brata było już absolwentami Massachusetts Institute of Technology, Harvardu czy innych prestiżowych uczelni. Zostawali informatykami, inżynierami albo specjalistami w
różnych dziedzinach nauki. Ale Dimitri, choć prawdopodobnie najzdolniejszy z nich, niczego nie ukończył. Po krótkiej próbie studiowania na jednej z bostońskich uczelni zaczął coraz bardziej pogrążać się w izolacji i na całe dnie zamykać w wozowni. ‒ Dimitri, wyłącz to, bo inaczej wychodzę! ‒ krzyknęła. Jednak grzmiąca muzyka, wykorzystana w filmie Apokalipsa jako akompaniament do nalotów bombowych, nadal nie cichła. Thea przycisnęła dłonie do uszu. Umiała już do pewnego stopnia panować nad swoimi reakcjami na hałas i inne nieprzyjemne bodźce, ale z pewnością jeszcze niecałkowicie. Zatrzymała się w progu pięknie rzeźbionych dębowych drzwi i ponownie krzyknęła. Po tym, co zaszło w szpitalu między nią i rodzeństwem, trudno jej było powstrzymać się od porównywania bliźniaków z Dimitrim, który zawsze był dla niej kimś w rodzaju bohatera. ‒ Dimit... Muzyka zamilkła. U góry schodów pojawił się Dimitri, zjechał po poręczy i zeskoczywszy przed ostatnim słupkiem, wylądował pół metra od niej. ‒ Dimitri, ty dzieciaku... 64 Objęli się krótko i niezdarnie. Pomimo wielu godzin tera-
pii grupowej Thea zachowywała większą niż inni Aspowie rezerwę, gdy chodziło o wymianę uścisków ‒ choć dotyczyło to w mniejszym stopniu pacjentów niż przyjaciół i rodziny. Dwaj spośród trzech partnerów, których miała w życiu, byli „neuronietypowi”, ale nie nadmiernie drażliwi. Trzeci, Rick, „neurotypowy” ‒ jej pierwszy prawdziwy kochanek ‒ powtarzał często, że jest najbystrzejszą, najbardziej seksowną i najpiękniejszą kobietą, jaką znał. Byli z sobą przez ponad pół roku, dzieląc życie, które w odczuciu Thei było pełne namiętności. Potem Rick odszedł do innej kobiety, która ‒ według niego ‒ miała mniej fizycznych zahamowań. Podobnie jak w przypadku większości swoich innych emocjonalnych porażek, Thea wytłumaczyła sobie jego decyzję i kiedy zobaczyła go z nową dziewczyną, uznała, że postąpił słusznie. ‒ Witaj w domu, siostrzyczko ‒ powiedział Dimitri. ‒ Dzięki. Dobrze wyglądasz. I rzeczywiście tak było, mimo ciemnego zarostu na jego twarzy. Thea pamiętała podkrążone oczy Dimitriego i ciągłe mruganie, wywołane stresem, zmęczeniem albo lekarstwami, jeśli jakieś brał. Teraz był znacznie mniej spięty ‒ a właściwie niemal zupełnie spokojny. Jak nigdy dotąd, przypominał Petrosa ‒ z pewnością bardziej niż Niko. Był śniadym brunetem o klasycznej greckiej urodzie i szczupłej sylwetce, której nie zaokrąglił dobrobyt.
Jego poddasze wyglądało jak centrum łączności NASA. Stało tam kilka monitorów, dwa z nich z dużymi płaskimi ekranami. Na obu leciały właśnie jakieś gry wideo. Naprzeciw monitorów stały konsole do gier ‒ Xbox, PS2, Wii oraz 65 inne, które, jak podejrzewała Thea, jej brat sam skonstruował. Do paru innych komputerów były podłączone oscyloskopy. Z boku, naprzeciw półek z figurkami z Gwiezdnych Wojen, pamiątkami i grami, stał szeroki stół, zarzucony najnowszymi projektami i częściowo zdemontowanymi twardymi dyskami. Wszystko to świadczyło o izolacji i samotności jej brata i bardzo by ją zasmuciło, gdyby nie dowiedziała się w szpitalu, że parę lat temu Dimitri pracował w zespole tworzącym kompleksowy system elektronicznej archiwizacji danych. ‒ W jakim on jest stanie? ‒ spytał Dimitri. ‒ Umarł, ale go wskrzesiłam ‒ odparła Thea. Było jej o wiele łatwiej z nim rozmawiać niż z którymkolwiek z bliźniaków. Przy tamtych musiała się stale kontrolować, nie mogła mówić zbyt otwarcie i wciąż się obawiała, że może kogoś urazić albo coś przeoczyć. Często nie potrafiła uniknąć gaf, ale dopiero się uczyła. I wiedziała, że zawsze tak będzie. ‒ I co na to tamtych dwoje? ‒ A ty co powiesz?
Dimitri oparł bosą stopę o blat pod ekranami monitorów. ‒ Ty jesteś lekarką. Czy on się kiedyś obudzi, pani doktor? ‒ Nie wierzę w to, ale w tej chwili nie potrafię niczego przewidzieć. ‒ A czym będzie, jeśli się ocknie? Zwierzęciem, minerałem czy warzywem? ‒ Czasem bywa jeszcze gorzej... ‒ Pewnie będzie warzywem. Odwiedziłem go któregoś dnia. Nie wyglądał, jakby zdrowiał. 66 ‒ Więc uważasz, że nie powinnam go reanimować? ‒ Jesteś lekarzem. Musisz robić to, co do ciebie należy. Ale Niko i Selene też są lekarzami. I wiem, że czekali na twój powrót do Bostonu, żebyśmy mogli wspólnie podpisać dokument, który nie pozwoliłby na to, co właśnie zrobiłaś. ‒ Miałeś zamiar go podpisać? ‒ Powiedziałem bliźniakom, że jeśli ty podpiszesz, to ja też. My przeciwko nim... jak za dawnych czasów. Thea również oparła stopy o blat. ‒ Jeszcze na to nie pora. ‒ Domyślam się, że chodzi o duże pieniądze. Dwojaczki musi to bardzo interesować. ‒ Oboje są chirurgami, Dimitri. Mają mnóstwo forsy.
‒ Skoro tak uważasz... Chcesz zobaczyć nową fantastyczną grę? Mam w sieci znajomego, który jest artystą. Chyba mieszka gdzieś w Japonii. Potrafi każdą grę wideo, na przykład „Super Mario World”, przerobić na wersję dla dorosłych. Wyobrażasz sobie, co wyprawia ta księżniczka? Pomagam mu w sprawach technicznych. Tworzy prawdziwe dzieła sztuki. Facet jest geniuszem. Powinnaś zobaczyć, co zrobił z Pac-Manem. Pani Pac-Man jest nienasycona! Thea się uśmiechnęła. Zmieniając nagle temat, Dimitri dawał jej do zrozumienia, że nie ma ochoty kontynuować rozmowy o ojcu i bliźniakach. Podobnie jak ona, zawsze starał się obniżyć stres do takiego poziomu, by mógł sobie z nim poradzić. Chaos, niepewność, nieoczekiwane zmiany, trudne sytuacje towarzyskie i drażliwe tematy ‒ te wszystkie rzeczy były jego największymi wrogami. Różnica między nią i bratem polegała jedynie na tym, że jej pomogła najpierw 67 matka, a potem zaopiekowała się nią doktor Carpenter, natomiast Dimitri nigdy nikogo nie miał. Jej bratu nigdy nie postawiono diagnozy, ale podejrzewała, że przypadłość, z powodu której należał do „neuronietypowych”, również była formą autyzmu, może jakąś odmianą zespołu Aspergera połączoną z innym zaburzeniem. ‒ Następnym razem, Dimitri. Wracam teraz do szpitala.
Chyba mam coś w rodzaju nadaktywności po podróży samolotem... ‒ Jeśli zobaczysz na górze światła, będzie to oznaczało, że nie śpię. Nie zwracaj uwagi na alarm i wchodź. Zmierzając do drzwi, zastanawiała się, czy śmierć ojca zrobiłaby na Dimitrim jakiekolwiek wrażenie. Spojrzała na jego sypialnię: zmięta pościel na podwójnym łóżku, szafa, kuchenka elektryczna i mała lodówka. Postanowiła, że dopóki będzie w Bostonie, postara się spędzać z nim więcej czasu, najlepiej poza jego kryjówką, by zrozumieć, jak radzi sobie z zagrożeniami. Na obecnym etapie życia nie sprawiał wrażenia szczególnie nieszczęśliwego, ale nie tryskał też radością. ‒ W porządku, może zobaczymy się później albo jutro rano ‒ powiedziała. ‒ Niewykluczone, że zostanę na noc w szpitalu. ‒ Możliwe, że to wcale nie był wypadek ‒ mruknął Dimitri, nie przestając strzelać do hordy demonów, które eksplodowały zieloną krwią, gdy zostały trafione. ‒ Co? ‒ Mówię o ojcu. Ktoś mógł celowo na niego wjechać. ‒ Dlaczego tak uważasz? 68 Dimitri nadal wpatrywał się w ekran. ‒ Nie sądzę, żeby wszyscy go uwielbiali. Czasem, choć
nie za często, zabierał mnie z sobą na poranny spacer. Zawsze szedł tą samą trasą. Kiedy potrącił go samochód, pojechałem z Nikiem w to miejsce. To było na zakręcie, tuż obok kamiennego muru metrowej wysokości. Tam, gdzie w niego uderzył, pozostały ślady krwi i włosy, ale upadł znacznie dalej. ‒ Znalazła go kobieta, która wyprowadzała psa, prawda? ‒ Tak nam powiedziano. ‒ Mów dalej. ‒ Mam ich! ‒ wykrzyknął, wskazując na monitor. ‒ Widziałaś ten strzał, damulko? Dwóch za jednym zamachem! W takich chwilach Thei było bardzo trudno uwierzyć, że brat być może należy do najbardziej inteligentnych istot na świecie, ale matka i bliźniaki mówiły jej, iż testy przeprowadzone w college'u, do którego przez jakiś czas uczęszczał, na to właśnie wskazywały. ‒ Braciszku, do rzeczy ‒ powiedziała z nutą irytacji w głosie. Dimitri zerwał się, przeszedł do innego komputera i uruchomił go. Na ekranie pojawiła się animacja, pokazująca idącego poboczem drogi mężczyznę. Widać było zakręt i kamienny murek, odtworzone w niemal idealnych proporcjach i trójwymiarowej perspektywie. Po chwili zobaczyli w zwolnionym tempie, jak mężczyzna zostaje wyrzucony w
powietrze i uderza głową w mur, a potem nad nim przelatuje. 69 ‒ Jeśli ojciec poleciał w lewo, samochód musiał nadjechać z tej strony... ‒ mruknął Dimitri. Wcisnął klawisz i postać wróciła na pierwotnie zajmowaną pozycję. Potem na ekranie pojawił się zielony czterodrzwiowy samochód, nadjeżdżający z prawej strony. Potrącił mężczyznę, który znów poszybował w powietrze, uderzył w murek i przeleciał nad nim. Thea natychmiast zrozumiała, o co chodzi. ‒ Niko mówił, że nie było śladów hamowania ani odcisków opon ‒ powiedziała. ‒ Kierowca tego wozu po potrąceniu taty musiał ostro skręcić, aby nie uderzyć w mur. ‒ Właśnie. Po pijanemu nie byłby w stanie tego zrobić. A jeśli był trzeźwy, zobaczyłby człowieka na drodze czterdzieści metrów przed sobą. ‒ Czy wtedy było ciemno? ‒ Według policji nie. ‒ Pokazywałeś to komuś? ‒ Wspomniałem Nikowi i Selene, że zrobiłem animację, ale nie okazali zainteresowania. Prawdę mówiąc, nie interesują się niczym, co robię. Znowu zajął się zabijaniem demonów. Thea wiedziała, że w grach wideo znajdował emocjonalny azyl, a teraz dawał jej
w ten sposób do zrozumienia, iż nie chce już rozmawiać o wypadku ojca. Jednak jej ta sprawa nadal nie dawała spokoju. Wracając z wozowni do volva Petrosa, przez cały czas rozważała hipotezę, że to, co się wydarzyło, mogło nie być wypadkiem. 70 Ciarki przechodziły ją na myśl, że ktoś mógł celowo potrącić ich ojca, ale jednocześnie jej analityczny umysł pracował już nad odpowiedzią na najważniejsze pytanie: dlaczego? ®®® „Tato, co to jest? Cały dom drży. Tato, co się dzieje? Czy to znów trzęsienie ziemi?”. Dziewięcioletni Petros i jego ojciec Konstantine siedzieli w salonie ich skromnego domu, wybudowanego na kamienistym zboczu w miasteczku Lixouri na Kefalonii ‒ wyspie leżącej na Morzu Jońskim, na zachód od kontynentalnej Grecji. Konstantine Sperelakis był nauczycielem greckiej historii i literatury i mówiono o nim, że wie, co wie. Wierzył niezłomnie, że to właśnie Kefalonia, a nie Itaka była miejscem narodzin Odyseusza, i przy każdej nadarzającej się okazji przedstawiał dowody na to każdemu, kto chciał go słuchać. Już wcześniej zdarzały się u nich niewielkie wstrząsy
tektoniczne ‒ Konstantine wyjaśnił synowi, że Kefalonia leży nad jednym z wielkich uskoków ‒ ale tym razem wyglądało to inaczej. Przestraszony Petros wybuchnął płaczem, choć bardzo bał się ojca. Do tamtego trzęsienia ziemi ‒ najgorszego od wielu dziesięcioleci ‒ doszło w 1949 roku. Sześćdziesiąt lat później, leżąc bezradnie na wznak na oddziale intensywnej opieki szpitala Beaumont w Bostonie, Petros na nowo przeżywał tamten straszny dzień: przypominał sobie dźwięki, widoki, a nawet zapachy. To był potworny, pamiętny dzień... 71 Na krótką chwilę obrazy trzęsienia ziemi ustąpiły miejsca odgłosom i wspomnieniom innego dramatu, który rozegrał się niedawno tutaj, w szpitalu. „Cofnąć się!”. To głos Thei. Czyżby jego serce przestało bić? Tak, umierał... Nie, już musiał być martwy. Nie mógł zebrać myśli, ale pamiętał wystarczająco dużo, by wiedzieć, że go reanimowano ‒ tak jak pamiętał śmierć swojej rodziny podczas tamtego trzęsienia ziemi. „Tracy, podaj dożylnie jeden miligram epinefryny i nastaw defibrylator na trzysta dżuli...”. Thea...
Wstrząsy były coraz intensywniejsze. Sufit rozpadał się na kawałki. „Petros, uderzyłem cię w twarz, bo nie pora teraz na histerię. Skoro powiedziałem ci raz, że nie wolno płakać, to tak, jakbym powiedział tysiąc razy. Idź teraz po matkę i siostrę i wyprowadź je z domu, zanim będę musiał znów cię uderzyć”. „Tato, podłoga! Nie mogę wstać! Tato, pomóż!”. ROZDZIAŁ 8 Noc ‒ a właściwie godziny po północy ‒ była zawsze ulubioną porą Thei w szpitalu. Podczas stażu zapisywała się często na dodatkowe nocne dyżury, uwalniając od nich innych stażystów, aby mogli nadrobić zaległości w papierkowej robocie i spaniu. Była prawie trzecia nad ranem, gdy szła oszklonym pasażem, który łączył Clark Pavilion, gdzie mieścił się niedawno odremontowany Oddział Intensywnej Opieki Medycznej, z trzecim piętrem nowoczesnego Instytutu Diagnostyki Medycznej imienia Sperelakisa. Stan założyciela instytutu był satysfakcjonująco stabilny. Gdy Niko odciągnął z worka osierdziowego Petrosa sporą ilość zmieszanego z krwią płynu, migotanie komór od razu zastąpił normalny rytm pracy serca i tak już pozostało, a ciśnienie zaczęło stopniowo powracać do właściwego poziomu. Thea mijała zamknięte i otwarte drzwi sal, w których leżeli
73 pacjenci kliniki Beaumont, rejestrując nocne odgłosy szpitala: ciężkie oddechy, kasłanie i skrzypienie łóżek. Bez względu na wszystkie intrygi, konflikty i przerost administracji, było to niezwykłe miejsce. Spędziła tu miesiąc praktyki podczas studiów, chodząc za ojcem oraz jego świtą asystentów i studentów z sali do sali i słuchając, jak mówi młodym lekarzom, co powinni robić. Wykazywał się przy tym dowcipem i cierpliwością, których zawsze brakowało mu w domu. Potem wracała tu jeszcze dwukrotnie podczas stażu. Tej nocy krążyła myślami wokół komputerowej animacji wypadku Petrosa, którą pokazał jej Dimitri. Czyżby ktoś naprawdę próbował zabić prawie siedemdziesięcioletniego człowieka, który w ciągu swojego życia uczynił tak wiele dla chorych ludzi? Oczywiście zdawała sobie sprawę z tego, że bez względu na to, jak dobry jest lekarz, zawsze znajdą się jacyś niezadowoleni pacjenci i ich rodziny. Wiedziała też z doświadczenia, że w środowisku lekarskim wciąż ścierają się przeciwstawne interesy ‒ każdy specjalista broni swojego terytorium, dostępu do sali operacyjnej i dochodów. Trudno jej było uwierzyć, że Selene i Niko zignorowali hipotezę Dimitriego. Jeśli właściwie odtworzył przebieg rzekomego wypadku, jego wnioski były bardzo logiczne i przekonujące. Należało przynajmniej rozważyć to, co miał do
powiedzenia. Z trzeciego piętra poszła schodami na czwarte, a potem na piąte. Nie była zaskoczona, że wszystkie sale są zajęte. Kiedy dotarła na szóste piętro, poczuła nagle potworne zmęczenie. Po wizycie u Dimitriego powinna odpocząć. Wciąż jednak była spięta z powodu reanimacji i starcia z bliźniakami, nie 74 mówiąc już o zmęczeniu długim lotem do Bostonu, braku jakiegokolwiek jedzenia w lodówce oraz duchu Petrosa i widmach jej własnej przeszłości, które zdawały się wypełniać wszystkie zakamarki starego domu. Ale nie mogła teraz jechać z powrotem do Wellesley. Dzieliło ją od niego kilkanaście kilometrów, a na każdym rogu czyhałoby na nią drzewo lub słup telefoniczny. Z trudem odrywając stopy od podłogi, wróciła na Oddział Intensywnej Opieki Medycznej. Cztery godziny później obudziła się zesztywniała i obolała na kanapie w pokoju dla rodzin pacjentów. Pamiętała tylko, że zajrzała jeszcze do ojca, zanim się położyła. Kiedy zasnęła, ktoś przykrył ją kocem ‒ prawdopodobnie zrobiła to jedna z pielęgniarek. Zajrzała jeszcze raz na oddział, umyła twarz i zęby w toalecie, po czym poszła do kantyny. Obraz funkcji życiowych Lwa był stabilny, a przez cienki plastikowy cewnik, który
Niko pozostawił w worku osierdziowym, sączyło się już niewiele płynu. Bliźniaki wcale nie chciały ratować ojcu życia, ale okazało się to całkiem proste. ‒ Czasem trudno jest zdecydować, co należy zrobić ‒ powtarzał często Petros, próbując przekonać swoich studentów, że powinni wybrać internę zamiast chirurgii. ‒ Ale sam zabieg to drobnostka. Jeszcze nie nadeszła jego pora, pomyślała Thea, przypominając sobie te słowa ojca. Bez względu na argumenty bliźniaków po prostu nie była jeszcze pora. Kantyna znajdowała się z drugiej strony szpitalnego kampusu. Thea szła jasno oświetlonymi podziemnymi tunelami, kierując się w stronę wskazywaną przez grube niebieskie 75 linie, ułożone na ścianach z kafelków. Kilka innych kolorów wytyczało drogę do różnych laboratoriów i pozostałych budynków kliniki. Dodatkowo na wszystkich skrzyżowaniach tuneli ustawiono tablice informacyjne i naprawdę trudno było się tu zgubić. Ktoś, kto zaprojektował ten system, był bardzo przewidujący ‒ i najwyraźniej miał pieniądze. W ciągu ostatnich dziesięciu lat Beaumont przekształcił się z dużego centrum medycznego w jeden z największych i cieszących się znakomitą renomą szpitali w kraju, dorównujący klinice Mayo i znacznie lepszy niż szacowny bostoński
White Memorial. Zatrudniał najwybitniejszych specjalistów w każdej dziedzinie. Pielęgniarki wciąż zdobywały nagrody, dziennikarze stawiali je za wzór, a każda kandydatka do tego zawodu marzyła o pracy w Beaumont. W miejscu, gdzie kiedyś było tylko jedno piętro sal operacyjnych, stało teraz kilka budynków, a wszystkie bloki operacyjne były zarezerwowane, często do późnych godzin nocnych. Thea czytała niedawno w sieci, że dotacje dla Beaumont sięgają dziesiątków miliardów i wciąż rosną ‒ i to w czasie, gdy dwadzieścia pięć procent szpitali traciło fundusze. Kilka odgałęzień tuneli nie było oznaczonych kolorami, ale widniały tam napisy: WSTĘP TYLKO DLA UPOWAŻNIONEGO PERSONELU Kiedy Thea odbywała praktykę w Beaumont, studentów medycyny i nowych stażystów zabrano na obchód, który obejmował niektóre z tych stref. Przy końcu nieoznakowanych tuneli znajdowały się bramy, zamykające dostęp do 76 schodów, które prowadziły pod piwnice, a w wielu miejscach nawet niżej. Na głębszych poziomach nie było już ścian wyłożonych kafelkami, lecz poczerniałe ze starości cegły. Cementowe fugi w wielu miejscach porastał mech, oświetlenie stanowiły jedynie nagie żarówki, a metalowe drzwi ciągnące się wzdłuż korytarzy były zardzewiałe i zaryglowane.
Thea była zdziwiona, że starych tuneli nie zamknięto na stałe, ale potem dowiedziała się, w jaki sposób są wykorzystywane. Było tam laboratorium z małpami i drugie pomieszczenie dla mniejszych zwierząt, pracująca na pełnych obrotach pralnia oraz zapasowa kotłownia z piecem, który wciąż działał, choć sprawiał wrażenie, że pochodzi z dziewiętnastego wieku. Po pralni oprowadzała ich Latynoska, która wyglądała, jakby od lat nie widziała światła dziennego. Dochodziła ósma, gdy Thea weszła do zatłoczonej kantyny. Ogromną przestrzeń dzieliło na sektory pomysłowe umeblowanie i oświetlenie, dzięki czemu panowała tu przytulna, domowa atmosfera. Jednak o tej porze dnia w kantynie kłębiły się tłumy i przy każdej kasie stało po sześć, siedem osób. Thea położyła na tacy świeże owoce i jogurt oraz croissanta i czarną kawę z kostką lodu ‒ był to nawyk z czasów, gdy jako stażystka nigdy nie miała czasu czekać, aż kawa sama ostygnie. Potem znalazła miejsce przy jednym z dwuosobowych stolików i usiadła z ulgą. Wciąż nurtowało ją pytanie, czy Dimitri ma rację, i zastanawiała się, jak przyjąłby śmierć Petrosa. Nie miała wątpliwości, że bliźniaki chciałyby jak najszybciej sprzedać dom w Wellesley. Ich rodzinna posiadłość, 77
zajmująca kilka akrów w jednej z najbardziej popularnych dzielnic na zachodnich przedmieściach, wymagała poważnego remontu, ale mimo to przed kilku laty Selene oszacowała jej wartość na pięć milionów. Czy rodzeństwo rozważało oddzielenie wozowni i sprzedanie jedynie głównego budynku? Nie wiedziała, co mówił na temat domu i reszty majątku testament Petrosa i czy w ogóle go napisał, była jednak pewna, że gdyby stanęła po stronie Dimitriego w negocjacjach dotyczących wozowni, adwokaci bliźniaków mieliby używanie. Ale przecież właściciel domu wcale jeszcze nie umarł. Kiedy odłamała kawałek croissanta, jej uwagę zwrócił pewien chłopiec. Miał około jedenastu lat i buntowniczy wygląd. Spod zawadiacko przekrzywionej baseballowej czapki wystawały ciemne włosy. Na plecach jego czarnej bawełnianej koszulki widniała reklama trasy koncertowej jakiegoś zespołu, a workowate dżinsy opadały nisko. Przechodził właśnie obok kolejki przy jednej z kas, niosąc tacę ze stertą ciastek, kilkoma bananami, talerzem jajecznicy, frytkami i trzema kartonikami mleka czekoladowego. Thea nie miała pojęcia, dlaczego ten chłopiec przyciągnął jej wzrok, ale była pewna, że nie zamierza zapłacić za jedzenie. Specyficzny stosunek do rzeczywistości, charakteryzujący wielu ludzi z zespołem Aspergera, pozostawiał niewiele
miejsca na tolerancję dla kłamstwa lub innych przejawów nieuczciwości. Kiedyś brak szacunku dla obowiązujących zasad tak bardzo by Theę oburzył, że nie potrafiłaby się uspokoić, dopóki nie wskazałaby złodzieja. Ale sesje z 78 doktor Carpenter i pobyt w krajach Trzeciego Świata znacznie złagodziły jej reakcje. Obserwowała chłopca, chcąc sprawdzić, czy nie ma z nim przypadkiem kogoś dorosłego. Znajdował się najwyżej dziesięć metrów od niej i rozglądał za wolnym stolikiem. Podejrzewała, że nie ma pieniędzy i prawdopodobnie jest niedożywiony. Klinika Beaumont ze swoimi miliardami z pewnością zniesie taką stratę. Mimo to niemal podświadomie pragnęła zwrócić mu uwagę albo na niego donieść. Z prawej strony dostrzegła ubranego w niebieski mundur ochroniarza, wysokiego mężczyznę o krótko przystrzyżonych kasztanowych włosach, idącego w stronę stolika, przy którym usiadł mały złodziej. Thea nie tknęła swojego śniadania, z napięciem śledząc rozwój wydarzeń. Ochroniarz miał przynajmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu i szerokie bary, które sugerowały, że uprawia jakiś sport. Nie widziała wyrazu jego twarzy, ale wiedząc, jak rzadko większość ochroniarzy ma okazję udaremnić popełnienie przestępstwa, podejrzewała, że nie odpuści małolatowi.
Dotarł do swojej zdobyczy w chwili, gdy chłopiec otwierał pierwszy kartonik mleka czekoladowego. Thea spodziewała się, że chwyci go za kark i postawi na nogi, ale ochroniarz przyklęknął, obejmując ręką oparcie krzesła, i zaczął coś szeptać chłopcu na ucho. Dzieciak, patrząc przed siebie, pokręcił energicznie głową. Ochroniarz znów powiedział coś szeptem. Tym razem chłopak wzruszył ramionami i przytaknął z rezygnacją. Oho, wpadłeś, pomyślała Thea. Zaraz cię stąd wyproszą. 79 Myliła się jednak. Rosły ochroniarz wyjął z kieszeni na biodrze portfel, wyciągnął z niego kilka banknotów i wręczył je chłopcu. Potem, nie oglądając się, podszedł do barku i nalał sobie kawy. Thea była pewna, że małolat schowa pieniądze i ucieknie, ale on podszedł z tacą do jednej z kas, odczekał cierpliwie w kolejce i zapłacił za swoje śniadanie. Nie zauważyła, by ktokolwiek oprócz niej to obserwował. Chłopiec wrócił na salę i zaczął łapczywie jeść. Dopiero gdy ponownie skupiła uwagę na swoim śniadaniu, uświadomiła sobie, że przy sąsiednim stoliku usiadł ochroniarz. ROZDZIAŁ 9 Popatrzyła na niego z ciekawością. Miał cudownie łagodne niebieskie oczy, które sprawiały wrażenie uśmiechniętych nawet wtedy, gdy był poważny. Z bliska jego barczyste ra-
miona wyglądały, jakby potrafiły przesuwać góry. ‒ Dzień dobry ‒ powiedział, spoglądając na nią. Głos miał równie łagodny jak oczy. ‒ Witam... Ładnie pan postąpił z tym chłopcem. ‒ Dziękuję. Myślę, że tak należało. Był tu już kilka razy. Uznałem, że potrzebuje tej odrobiny jedzenia, które za każdym razem brał, więc przymykałem na to oko, jednak tym razem przesadził. ‒ Tam gdzie pracuję, dzieci często kradną, ale nic nie mają, więc to zrozumiałe. ‒ Gdzie to jest? ‒ Co? ‒ Gdzie pani pracuje? 81 Thea czuła, że ma problemy z koncentracją, i zastanawiała się, czy to z powodu zmęczenia, zaburzeń uwagi często towarzyszących zespołowi Aspergera, czy z jakiejś innej przyczyny ‒ być może mającej związek z tym człowiekiem. ‒ W Demokratycznej Republice Konga ‒ odparła takim tonem, jakby mówiła: „Och, tuż za rogiem”. ‒ Rozumiem. Ochroniarz sprawiał wrażenie, jakby nie do końca jej wierzył. Upił łyk kawy, zajrzał do kubka i wyglądało na to, że zamierza zakończyć rozmowę.
‒ Wszystko widziałam ‒ dodała. ‒ Był pan bardzo miły dla tego chłopca. Ja nie mam dzieci... Cóż, nie jestem nawet mężatką... Ale tam, gdzie pracuję, jest ich bardzo dużo. ‒ W Kongu? ‒ W Demokratycznej Republice Konga. Tak, właśnie. To państwo w Afryce. ‒ Wiem. ‒ Kiedyś nazywało się Zair. ‒ To także wiem. Thea wyczuwała, że być może go irytuje, ale nie chciała, by ich rozmowa się skończyła. ‒ Ma pan dzieci? ‒ spytała. ‒ Tak... syna. ‒ Ale nie mieszka z panem? Natychmiast pożałowała, że zadała to pytanie, lecz było już za późno. ‒ Nie ‒ odparł. ‒ Skąd pani... ‒ Och, sama nie wiem. Chyba wywnioskowałam to z pańskiego tonu. 82 ‒ Aha. Zaległa niezręczna cisza i Thea czuła, że cokolwiek by teraz powiedziała, będzie niewłaściwe. Żałowała, że nie ma przy sobie doktor Carpenter, która by jej doradziła, co po-
winna mówić. ‒ Jak pan sądzi, dlaczego on ciągle przychodzi do szpitala? ‒ zapytała. ‒ Kto? ‒ Ten chłopak. Ten, któremu pan pomógł. Ochroniarz westchnął i odwrócił się do niej. W ciągu kilku następnych sekund Thea zarejestrowała mnóstwo szczegółów jego wyglądu: wąską bliznę nad prawą brwią, pierwsze zarysy zmarszczek w kącikach pięknych oczu, brak obrączki, gumową opaskę ze słowem DARFUR na prawym przegubie i plakietkę z napisem DANIEL COTTON, OCHRONA. Miał lekko zaczerwienione policzki. Doszła do wniosku, że to trądzik różowaty. ‒ Mówi, że jego matka jest tu pacjentką. ‒ Sprawdził pan to? Daniel Cotton westchnął i spojrzał na zegarek. ‒ Prawdę mówiąc, pracuję tu dopiero od niedawna. Kiedy minie trochę czasu, może dowiem się czegoś więcej o ludziach, których przyskrzyniam. ‒ Był pan kiedyś policjantem? Tym razem Cotton całkiem się do niej odwrócił. Thea próbowała odgadnąć, co może oznaczać jego dziwny wyraz twarzy, ale odczytywanie uczuć innych ludzi było umiejętnością, której nigdy nie zdołała opanować.
‒ Owszem... Jak się pani tego domyśliła? 83 Thea poczuła ulgę, że ich rozmowa się nie skończyła. Mówiła, jak często jej się to zdarzało, niczego nie planując i nie mając pojęcia, co z tego wyniknie. ‒ Użył pan słowa bust, czyli „przyskrzyniać”. Jest niemal powszechnie stosowane, ale ma mniej pozaslangowych znaczeń, niż można by się spodziewać. W książce Kornetsky'ego Pochodzenie słów i slang, strona dwudziesta druga lub dwudziesta trzecia, definiowane jest chyba tylko na dwa sposoby: oznacza albo rzeźbę, przedstawiającą głowę, ramiona i tors człowieka, albo piersi kobiety. Istnieje wiele innych znaczeń tego słowa, ale wszystkie należą do slangu: rozbić lub stłuc; spowodować rozpad czegoś, na przykład związku; zdegradować; uderzyć kogoś, zwłaszcza w twarz; zbankrutować albo mieć za mało pieniędzy; ponieść porażkę; przegrać w karty; czy wreszcie, jak mówią głównie policjanci, aresztować kogoś lub zrobić nalot. Słowo to występuje też w nieco wulgarnym angielskim idiomie to bust one's ass czyli harować jak wół. Cotton popatrzył na nią ze zdumieniem. ‒ Często pani tak recytuje z pamięci? ‒ spytał. ‒ Niezbyt często, ale potrafię to robić. ‒ Nazywam się...
‒ Wiem. Daniel Cotton ‒ odparła, wskazując na jego identyfikator. Znowu zaległo niezręczne milczenie. Nagle Thea uświadomiła sobie, że Cotton czeka, aby mu się przedstawiła. ‒ Ja nie mogę skorzystać z pani identyfikatora ‒ powiedział, zanim zdążyła się odezwać. ‒ Pewnie dlatego, że go nie mam. A gdybym miała, byłoby 84 na nim napisane „doktor Alethea Sperelakis”, tak jak na pańskim widnieje napis „Daniel Cotton, ochrona”. Alethea to po grecku „prawda”. Ale zawsze mówiono do mnie Thea, tak jak pewnie do pana Dan albo Danny. Czuła, że mówi za szybko i za dużo, więc zamilkła. ‒ Byłem Dannym, dopóki nie przerosłem rodziców, potem zwracali się do mnie Dan. Czasem Daniel. Nie ma to dla mnie większego znaczenia. Więc nazywa się pani Sperelakis, tak jak... ‒ To mój ojciec. ‒ Czy to pani... ocaliła mu życie ostatniej nocy? W porannym raporcie napisano, że przechodził kryzys. ‒ Chyba go uratowałam. Mój brat Niko pomógł mi z perikardiocentezą... to wbijanie igły w okolicę serca... ale ja zrobiłam całą resztę. Podczas reanimacji bardzo ważne jest, aby wszyscy wiedzieli, kto kieruje zespołem. Ubiegłej nocy
to byłam ja. ‒ Nie owija pani w bawełnę, prawda? ‒ A można to powiedzieć inaczej? Ponownie spojrzał na zegarek. ‒ Niestety, doktor Sperelakis... Theo... kończy mi się przerwa. Mam nadzieję, że... hm... nie posuwam się zbyt daleko, ale chętnie zaprosiłbym panią na kolację... albo na kawę, kiedy pani ojciec... wyzdrowieje. ‒ Jest pan bardzo miły, ale prawdę mówiąc, jeśli nie zdarzy się cud, nie sądzę, żeby wyzdrowiał. Mój brat i siostra uważają, że nawet cud nie pomoże mu wrócić do normalnego życia. Gdyby mogli postawić na swoim, nie byłoby reanimacji i ojciec już by nie żył. 85 ‒ Jest pani niesamowita ‒ stwierdził Dan. ‒ Nie owija pani w bawełnę. ‒ Już pan to mówił. Odpowiedź brzmi: tak. ‒ Co: tak? ‒ Z przyjemnością pójdę z panem na kolację albo na kawę, ale myślę, że z kawy powinien pan raczej zrezygnować. ‒ Dlaczego? ‒ Te rumieńce na pańskich policzkach to tak zwany trądzik różowaty. Występuje najczęściej u kobiet, ale u mężczyzn także. Nie da się go do końca wyleczyć, jednak istnieją
dość skuteczne kuracje. Pański przypadek jest bardzo łagodny i może się panu polepszyć, jeśli będzie pan unikał gorących napojów, takich jak kawa. I alkoholu. ‒ Tylko tyle? ‒ Nie do końca. Większość dermatologów uważa, że powoduje go także stres. Merriman i Blalock opublikowali w dwa tysiące czwartym roku artykuł w „Przeglądzie Dermatologicznym”, w którym udowadniali wpływ stresu na powstawanie tej przypadłości. Ponieważ jest pan pewnie zestresowany przejściem z policji do pracy w szpitalu, może się to przyczyniać do występowania trądziku. Ale miła kolacja mogłaby trochę pomóc... Nadal ma pan na nią ochotę? ‒ Oczywiście. Obserwując wyraz twarzy Dana, obawiała się, że być może znowu powiedziała coś niewłaściwego, ale skoro wciąż chciał zjeść z nią kolację, chyba nie było tak źle. ‒ Doskonale ‒ odparła. ‒ Wydaje się pani bardzo... poważna. 86 ‒ Wiele osób początkowo tak sądzi, ponieważ nie próbuję ukrywać faktu, że dużo wiem. Ale ludzie, z którymi pracuję, uważają, że jestem zabawna. Bystra, ale zabawna. Mój brat Dimitri twierdzi, że jestem jedną z najzabawniejszych osób, jakie zna. A skoro o nim mowa, mógłby mi pan wyświadczyć
pewną przysługę... Nie wydawał się zaskoczony ani oburzony. ‒ Słucham ‒ powiedział. ‒ Jestem pani dłużnikiem za poradę medyczną. ‒ To dotyczy pańskiego zawodu. Mam na myśli poprzedni zawód. ‒ Proszę mówić. ‒ Naszego ojca potrącił samochód, którego kierowca zbiegł z miejsca wypadku. ‒ Słyszałem o tym. ‒ Mój brat Dimitri jest bardzo inteligentny. Bystrzejszy ode mnie. Jego zdaniem ojca potrącono celowo. Zrobił animację komputerową, która to potwierdza. Ale najwyraźniej nikt nie jest tym zainteresowany, nawet nasze rodzeństwo. Mógłby pan wpaść do nas w najbliższym czasie, zobaczyć tę animację i pogadać z Dimitrim o jego teorii? ‒ Jeśli pani sobie tego życzy, chyba tak. Gdybym sobie nie życzyła, po co miałabym o to prosić? ‒ pomyślała Thea. Natychmiast jednak znalazła odpowiedź na to pytanie. „Jeśli pani sobie życzy” było jedynie retorycznym zwrotem ‒ stanowiło uprzejme potwierdzenie, że Dan Cotton ją szanuje i z przyjemnością zrobi to, o co go prosi. Doktor Carpenter byłaby z niej zadowolona.
ROZDZIAŁ 10 ‒ Proszę rozebrać się w tym namiocie i wyrzucić odzież za drzwi. Potem niech pan włoży strój do nurkowania, który dla pana przygotowaliśmy. Powinien pasować. Kiedy się upewnimy, że nie ma pan założonego podsłuchu ani nie jest uzbrojony, będziemy mogli zaczynać. Niech pan nie bierze tego do siebie... nie chodzi o to, że pan Rose nie ufa akurat panu, on nie ufa nikomu. ‒ Rozumiem ‒ odparł Gerald Prevoir. I rzeczywiście tak było. Przez całe życie zarabiał na utrzymanie, skrupulatnie wypełniając polecenia swoich pracodawców. Jako komandos w Afganistanie prawie przez dziesięć lat uczył się zabijać i sprawiało mu to przyjemność. Potem wrzucił Purpurowe Serce i Brązową Gwiazdę do najniższej szuflady biurka i walczył jako najemnik w Kazachstanie, a jeszcze później w środkowej Afryce. 88 Pięć lat temu zaczął swoją obecną pracę. Nie miał akurat żadnego zajęcia i spędzał czas z najnowszą dziewczyną w swoim domu na plaży w Keys, gdy przeczytał ogłoszenie w czasopiśmie „Najemnik”. POSZUKIWANY CZŁOWIEK WSZECHSTRONNIE WYSZKOLONY I DOŚWIADCZONY
W WYKONYWANIU TRUDNYCH MISJI, SKRUPULATNIE WYPEŁNIAJĄCY POLECENIA I NIEZADAJĄCY ŻADNYCH PYTAŃ. ZAROBKI DO UZGODNIENIA. „Wykonywanie trudnych misji” oznaczało gotowość do zabijania. Nie stanowiło to dla Prevoira problemu, więc odpowiedział na podany w ogłoszeniu adres skrytki pocztowej. Pierwszą rozmowę kwalifikacyjną odbył przed kamerą w pokoju motelowym w Kittery, w stanie Maine. Zadawała mu pytania osoba, której głos był elektronicznie zniekształcony ‒ nie wiedział nawet, czy to mężczyzna, czy kobieta. Kiedy go zatrudniono, otrzymywał instrukcje przez telefon komórkowy albo na płycie CD przesyłanej do skrytki pocztowej i odpowiadał w ten sam sposób. Wynagrodzenie, przelewane na jego anonimowe konto w banku na Kajmanach, było sowite, a robota czysta, z wyjątkiem przypadku wielebnego Gideona Bohannana. Nienawiść, zazdrość i chciwość. Jego pracodawca zapewniał go, że dopóki te cechy istnieją, nie zabraknie mu pracy. Znajdowali się na opuszczonej plaży w Pamlico Sound, w Karolinie Północnej. Sto metrów od brzegu stał jacht 89 Gregory'ego Rose'a „Zoe May”. Miało to być drugie spotka-
nie Prevoira z magnatem okrętowym, który podobno zgromadził znaczną fortunę dzięki pieniądzom z narkotyków, ale dawno już przekazał wszystkie swoje nielegalne przedsięwzięcia innym. Ich poprzednia rozmowa odbyła się prawie trzy miesiące wcześniej. Prevoir rozebrał się bez pośpiechu pod czujnym okiem ochroniarza i złożywszy starannie czarne spodnie, sportową kurtkę i golf, położył je na ręczniku na zewnątrz namiotu. Potem wciągnął gruby, sięgający do kolan skafander nurka z krótkimi rękawami i zapiął go z tyłu na zamek. Był muskularnym mężczyzną, miał metr osiemdziesiąt wzrostu i ani grama tłuszczu. Gdy nie wyjeżdżał, ćwiczył dwie lub trzy godziny dziennie aerobik, karate Kenpo i podnoszenie ciężarów, a kiedy był w podróży, co najmniej przez godzinę. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej w motelu w Kittery zrobił przed kamerą sto pompek, jednak bez trudu zrobiłby znacznie więcej. Człowiek Rose'a obejrzał Prevoira z przodu i z tyłu, ale go nie obszukał. Nie było takiej potrzeby. Potem kazał mu wejść do trzymetrowego pontonu Zodiak, napędzanego ośmiokonnym silnikiem Yamaha, i podpłynął z nim do „Zoe May”, eleganckiej jednostki typu Palmer-Johnson. Prevoir ocenił, że jacht ma jakieś czterdzieści metrów długości i prawdopodobnie wart jest sześć, siedem milionów.
Gregory Rose czekał na niego przy stole na drugim pokładzie. Był drobnej budowy i miał małe, drapieżne oczka. Gospodarz zamówił dwie butelki piwa Dos Equis. Zanim je przyniesiono, Prevoir nabrał pewności, że w razie potrzeby wystarczy mu butelka i jego umiejętności, by unieszkodliwić 90 milionera i obu jego ochroniarzy. Na razie jednak nie miał powodu przypuszczać, że okaże się to konieczne. ‒ A więc, panie Prevoir ‒ zaczął Rose ‒ podobno ma pan wieści o naszej ptaszynie. ‒ Owszem ‒ odparł Prevoir. ‒ Ona ma raka. ‒ Trzustki. ‒ Trzustki ‒ powtórzył jak echo Prevoir, pełen podziwu dla wywiadu swojego pracodawcy. ‒ Właśnie. ‒ Jakie to smutne ‒ mruknął Rose, mrużąc małe oczka. ‒ Kiedy się ostatnio spotkaliśmy, mówiłem panu, że tak będzie. ‒ Rzeczywiście, mówił pan. ‒ Wspomniałem też, że wiem, iż niechęć pani Hayley Long do połączenia jej firmy Wildwood Enterprises z pańską siecią kurortów Seven Palms kosztowała pana, jak oszacował miesięcznik „Forbes”, sto pięćdziesiąt milionów dolarów. ‒ Nie powinien pan wierzyć we wszystko, co pisze prasa ‒ odparł Rose, marszcząc brwi.‒ Ich szacunki są zaniżone.
‒ Przykro mi to słyszeć. Ale to, co napisano o pańskich złych stosunkach z uroczą panią Long, z pewnością jest prawdą? Rose dokończył piwo w pełnej napięcia ciszy. ‒ Hayley Long to zdzira ‒ oświadczył po chwili. ‒ Wbija nóż w plecy i delektuje się sprawianiem bólu. ‒ Szczególnie panu, jak słyszałem... Raczej nie miał pan powodu dobrze jej życzyć. ‒ Cóż, moje modlitwy zostały wysłuchane. Rak to paskudna sprawa, a rak trzustki jest jednym z najgorszych, najboleśniejszym ze wszystkich. Przykra historia. 91 ‒ Panie Rose, obiecujemy panu, że Hayley Long zostanie poddana chemioterapii z zastosowaniem najnowszych eksperymentalnych preparatów, przeżyje i pozbędzie się raka ‒ powiedział Prevoir. ‒ Gwarantujemy to. ‒ Cóż za dziwne gwarancje... ‒ Ale tak będzie. ‒ Jakim cudem? ‒ Proszę nie zadawać mi żadnych pytań na ten temat. ‒ To dla mnie przygnębiające. Liczyłem na inne rozwiązanie. ‒ Gdyby nie pani Long, fuzja Wildwood i Seven Palms prawdopodobnie doszłaby do skutku. W spółce są ludzie,
którzy ją popierają. ‒ Widzę, że dobrze się przygotowaliście. Skąd o tym wiecie? ‒ To nie ma znaczenia. Ważne, że wiemy i możemy wykonać usługę, która powinna pana zainteresować... ‒ Niech pan mówi dalej. ‒ Mogę panu obiecać, panie Rose, że się postaramy, by Hayley Long nie została wyleczona i nie wyszła żywa ze szpitala. Gregory Rose rozważał przez chwilę te słowa. ‒ I nikt nie będzie podejrzewał, że miałem z tym coś wspólnego? ‒ spytał w końcu. ‒ Na pewno nie. Pacjenci w szpitalach ciągle umierają. ‒ Pacjenci w szpitalach ciągle umierają... ‒ powtórzył jak echo Rose. ‒ Przekażę panu warunki płatności na DVD ‒ oznajmił 92 Prevoir. ‒ Połowa należności z góry, a druga połowa, gdy Hayley Long przegra z chorobą. ‒ Połowa jakiej kwoty? ‒ spytał Rose. ‒ Trzech milionów dolarów. Ani centa więcej. Rose nawet nie mrugnął okiem. ‒ A co będzie, jeśli nie zapłacę drugiej połowy? ‒ spytał. Prevoir uśmiechnął się chłodno.
‒ Jestem przekonany, że tak się nie stanie ‒ odparł. ‒ Pański lekarz nazywa się Lance Goldfarb i mieszka w Key Biscayne, przy Paradise Road sto trzynaście. Pańska grupa krwi to B Rh plus. Siedem lat temu wycięto panu wyrostek. Ma pan opryszczkę na genitaliach, której nie złapał pan od żony, i cierpi na hemoroidy. Wykazuje pan silną alergię na sulfamidy i miewa koszmary, głównie z powodu strachu przed wężami, wywodzącego się z wczesnego dzieciństwa. Myślę, że dzięki tym informacjom będziemy wiedzieli, co robić, gdyby postanowił pan wywieść nas w pole. ‒ Zabiję tego cholernego lekarza! ‒ syknął Rose. ‒ Zabiję sukinsyna. ‒ Więc zginie niewinny człowiek, który sprawia wrażenie uczciwego lekarza. A przy okazji, lekarz pańskiej matki nazywa się... ‒ Dość! Niech mi pan powie, co mam robić. ‒ Wkrótce otrzyma pan dokładne instrukcje. Proszę jednak nie tracić czasu, panie Rose. Hayley Long rozpoczęła już chemioterapię. ROZDZIAŁ 11 Było południe, gdy Thea obudziła się w swojej dziecięcej sypialni w Wellesley ‒ w pokoju, który świadczył o jej dawnych trudnościach z tak zwanym przystosowaniem się do życia. Większość ścian i część sufitu pokrywały plakaty
gwiazd rocka, supermodelek i postaci z Gwiezdnych Wojen, przyklejone taśmą pod różnymi kątami. Kserokopie dyplomów z różnych letnich obozów i szkół oraz świadectwa ukończenia indywidualnych i grupowych terapii z doktor Carpenter były oprawione w ramki ‒ dzięki jej matce. W pokoju znajdowały się też pluszowe zwierzęta i kilka lalek, ale najwięcej było książek. Wypełniały wszystkie półki, leżały pod ścianami, w kątach, a nawet pod łóżkiem ‒ były to powieści, biografie, podręczniki, komiksy, samouczki i różnego rodzaju poradniki. Leżąc wciąż w łóżku, Thea rozmyślała o ojcu, który o włos uniknął śmierci, o bliźniakach i ich gniewie, o szpitalnym 94 triumwiracie, który tworzyli Amy Musgrave, Sharon Karsten i Scott Hartnett, o animacji Dimitriego i jego teorii, że ktoś próbował zabić ich ojca, i wreszcie o tym, że powinna spędzić trochę czasu z doktor Carpenter przed powrotem do Konga. Jej błądzące myśli łączył jeden wątek: Dan Cotton. Barczysty ochroniarz bardzo przypadł jej do gustu. Ujęła ją troska, jaką okazał małemu złodziejaszkowi, konsternacja malująca się na jego twarzy, gdy bombardowała go informacjami na temat słowa bust, oraz smutek, z jakim odpowiadał na pytanie, czy był kiedyś policjantem. Intrygował ją i wprawiał w zakłopotanie, był jednocześnie pewny siebie i bezbronny ‒
i bardzo, bardzo uroczy. Łagodny Dan. Nie umówili się na żaden konkretny dzień, ale skoro wyraził ochotę na spotkanie, była pewna, że wkrótce się zobaczą. Zastanawiała się, czy nie powinna mu wyjaśnić, na czym polega jej przypadłość, zanim nieopatrznie powie lub zrobi coś, co go do niej zrazi. Zdarzało jej się to już w kontaktach z mężczyznami. Podobnie jak wielu innych Aspów, często nieświadomie używała w rozmowie wyrazów, które nie należały do codziennego języka, a przy tym, choć dużo czytała, nie zawsze właściwie dobierała słowa. Przyciągała mężczyzn swoją urodą, ale onieśmielała intelektem albo zniechęcała sposobem prowadzenia rozmowy i tym, co postrzegali jako pompatyczność. Mimo wielu ćwiczeń i terapii grupowej nigdy nie potrafiła zamaskować tej cechy, choć jej „neurotypowe” koleżanki nie miały trudności z używaniem w obecności mężczyzn odpowiedniego słownictwa. 95 Wstała, pościeliła łóżko i wzięła prysznic. Kiedy się wytarła, włożyła znoszone dżinsy i turkusową bluzkę, obejrzała się ze wszystkich stron w lustrze, którego używała kiedyś jako dziewczynka, a potem położyła się na parę minut, aby jeszcze porozmyślać, wpatrując się w dwudziestoletni plakat
zespołu KISS na suficie. Intrygował ją swobodny sposób bycia Dana Cottona i jego aparycja ‒ a zwłaszcza oczy. Gdyby jednak okazał się człowiekiem, który ma zwyczaj wyciągać pochopne wnioski, będzie trzymała się od niego z daleka. Ale na razie bardzo chciała się z nim spotkać. Niosąc kubek z kawą, przeszła przez dziedziniec do wozowni. Miała nadzieję, że Dimitri się zgodzi, by przyprowadziła do niego Dana Cottona, i opowie mu o swoich podejrzeniach. Oczywiście sama zgoda brata nie gwarantowała jego właściwego zachowania, ale Thea wyczuwała, że Dan sobie poradzi. Chciała też namówić Dimitriego, by pojechał z nią do szpitala. Nastawiwszy się psychicznie na ogłuszający Cwał Walkirii, przycisnęła dłonie do uszu i uchyliła ciężkie dębowe drzwi. Ciszę zakłócała jedynie niezbyt głośna muzyka z Greka Zorby, płynąca z głośników. ‒ Kilka lat temu odkryłem na trzecim piętrze całą szafę tradycyjnych greckich strojów ‒ powiedział Dimitri, gdy wchodzili po szerokich schodach. ‒ Pewnie Lew paraduje w nich, kiedy nikogo nie ma w domu. Dziwacy z tych Greków. ‒ Czy muszę ci przypominać, że ty też jesteś Grekiem? ‒ Bardzo zabawne. To urocze, jak tata pielęgnuje tradycję...
96 ‒ Na przykład stary grecki zwyczaj rozrywania na strzępy ego własnych dzieci ‒ mruknęła Thea. ‒ Cóż, nie jest ideałem. ‒ Pojedziesz ze mną do szpitala? ‒ Już byłem ‒ odparł Dimitri. ‒ To tak, jakbyś oświadczył: „Nie kupuj mi książki pod choinkę, bo już jedną mam”. ‒ Być może wyda ci się to cyniczne, ale skoro ojciec jest w śpiączce, co za różnica, czy jestem przy nim, czy nie. Gdy byłem tam ostatnio, ciocia Mary krążyła pochylona wokół łóżka i mruczała, że trzeba zdjąć z niego zły urok. ‒ Mati ‒ powiedziała Thea. ‒ Przyniosła też te swoje dziwne kolorowe paciorki. Vaskanię. ‒ Ciekawe, skąd to wiesz. To greckie słowa. ‒ Bardzo zabawne. Czy Mary naprawdę jest naszą ciotką? ‒ spytał Dimitri. ‒ Skoro tak twierdzi, to jest. ‒ A wszystkie inne ciocie Mary? ‒ One także. Geny nie mają tu znaczenia. ‒ Myślę, że sobie odpuszczę, siostrzyczko. Muszę zniszczyć kilku zielonych kosmitów. Dzieciak o współczynniku inteligencji sto osiemdziesiąt,
uwięziony w ciele dorosłego, pomyślała Thea. Spojrzała na ekrany, stół warsztatowy i niepościelone łóżko. Mogło być gorzej, powiedziała sobie. Mogło być znacznie gorzej. ‒ W porządku, jeszcze jedno... Wspomniałeś, że Niko i Selene nie potraktowali poważnie twojej teorii na temat wypadku. 97 ‒ Nie traktują poważnie niczego, co mówię. ‒ Poznałam kogoś w szpitalu. Ochroniarza, który był kiedyś policjantem. ‒ Alkoholik? ‒ Nie wiem. Ale nie przypuszczam. ‒ Zastrzelił kogoś przez pomyłkę? A może celowo? Ukradł materiał dowodowy? Spał z córką komisarza? Ujawnił tożsamość Batmana? ‒ Dimitri! Dlaczego jesteś taki napastliwy, skoro nawet go nie znasz? ‒ Podoba ci się? ‒ Dopiero go poznałam. ‒ Podoba ci się. Chętnie powiem twojemu nowemu przyjacielowi, co wiem i czego się domyślam. ‒ Jesteś wielki. Zobaczę, kiedy uda mi się ci go przed-
stawić. Masz ostatnią szansę, żeby ze mną pojechać do szpitala, kowboju. ‒ Koniecznie pozdrów ode mnie ciocię Mary. ROZDZIAŁ 12 Petros miał zarezerwowane miejsce na parkingu tuż przy frontowych drzwiach Instytutu Sperelakisa. Thea zaparkowała tam jego volvo, zastanawiając się, jak ojciec musiał się czuć w chwili wypadku. Prawdopodobnie wszystko stało się zbyt szybko, by zdążył pomyśleć, że stawia właśnie ostatni krok albo że już nigdy nie poprowadzi samochodu, nie weźmie przyjemnego gorącego prysznica ani nie będzie się zastanawiał nad jakąś trudną diagnozą. Nigdy nie wiemy, co nas spotka, pomyślała ze smutkiem, idąc na oddział. Po prostu nigdy tego nie wiemy. Dyrektorka szpitala, Sharon Karsten, ubrana w jasnobrązowy kostium, stała w opustoszałej poczekalni, rozmawiając przez komórkę. Dała Thei znak, by zaczekała, zanim wejdzie na oddział, i szybko skończyła rozmowę. Wydawała się dziwnie zakłopotana i Thea odniosła wrażenie, że rozmawiała z kimś, kogo ona również zna. 99 ‒ Witaj, Theo ‒ powiedziała. ‒ Miałam nadzieję, że przyjdziesz wcześniej i zdążę z tobą porozmawiać, zanim będę musiała pobiec na zebranie. Ojcu właśnie zmieniają
pościel. Była szczupłą kobietą po pięćdziesiątce o arystokratycznym sposobie bycia, która ‒ dzięki eleganckiej garderobie, starannemu uczesaniu i dyskretnemu makijażowi ‒ wyglądała na znacznie mniej lat, niż miała w rzeczywistości. Kiedyś Petros stawiał ją Thei za wzór, uważając, że jest jednym z najzdolniejszych endokrynologów w mieście. Wkrótce potem Karsten została dyrektorką kliniki Beaumont. Pod jej rządami rozwój szpitala nabrał gwałtownego przyspieszenia, zaczęła się epoka dynamicznego wzrostu i ekspansji. ‒ Jak oceniasz jego stan? ‒ spytała Thea. ‒ Bez zmian ‒ odparła Karsten, najwyraźniej zmartwiona. ‒ Ale niektóre sińce już znikają. Słyszałam, co zdarzyło się w nocy. Bohatersko się zachowałaś. ‒ To Niko wykonał perikardiocentezę, nie ja. ‒ Głośno przy tym protestując. Wiem, że on i Selene są przekonani, iż Petrosa nie da się uratować. ‒ Być może mają rację. ‒ Ale ty masz inne zdanie. ‒ Nie pora jeszcze się poddawać ‒ powiedziała chyba po raz tysięczny. ‒ Theo, czy masz pojęcie, ile wart jest majątek twojego ojca? ‒ Nie bardzo. Wiem, że podchodził do pieniędzy w dość
konserwatywny i odpowiedzialny sposób. Karsten rozejrzała się, by sprawdzić, czy nikt nie wszedł do poczekalni. 100 ‒ Szacuje się go na piętnaście, dwadzieścia milionów dolarów... raczej bliżej dwudziestu. ‒ Mój Boże! ‒ zawołała Thea, uświadamiając sobie jednocześnie, że nie ma pojęcia, ile to jest dwadzieścia milionów dolarów, i wcale jej to nie obchodzi. ‒ W testamencie dzieli te pieniądze między was czworo, ale nie po równo. Niko dostaje najwięcej ze względu na dzieci. Jeśli wasz ojciec umrze, dobrze sytuowany Niko stanie się naprawdę bogaty. Selene jako znakomicie opłacana specjalistka już jest bardzo zamożna. Spadek pozwoli jej prowadzić życie, jakie wybrała, ale na poziomie, o jakim na razie ona i jej partnerka mogą tylko pomarzyć. Thea przetrawiała w myślach te rewelacje, jednak nie zrobiły na niej wrażenia. Pieniądze zarabiane u Lekarzy bez Granic nie wystarczyłyby, by utrzymać się w takim mieście jak Boston, ale w Afryce zaspokajały wszystkie jej potrzeby. Zastanawiała się przez moment, czy to nie kolejna próba namówienia jej do pozostania w Beaumont, jednak doszła do wniosku, że raczej nie. ‒ Sharon, czy mogę zapytać, skąd tyle wiesz o finansach
mojego ojca? ‒ Petros i ja byliśmy z sobą od pięciu lat ‒ odparła Karsten. ‒ Bardzo dbał o dyskrecję, dlatego o naszym związku prawie nikt nie wiedział. Ciężko mi go widzieć w takim stanie. Jest wspaniałym człowiekiem, pełnym godności. Nie chcę, żeby umarł. Bez względu na to, co mówią twój brat i siostra. Thea była poruszona gwałtownością tej wypowiedzi. Wyczuwała, że Sharon oczekuje od niej współczucia, ale 101 obawiała się, że nie potrafi dobrać właściwych słów, by okazać je tej obcej kobiecie, która przyznała się właśnie do długoletniego romansu z jej ojcem. ‒ Nie wiem, co powiedzieć... Moim zdaniem ojciec ma tu znakomitą opiekę ‒ stwierdziła. W tym momencie pielęgniarka z oddziału otworzyła szklane drzwi i kiwnęła głową, że skończyła. ‒ Lepiej już pójdę ‒ oznajmiła Karsten, zerknąwszy na zegarek. ‒ Cieszę się, że wróciłaś do domu, Theo. I nie przejmuj się tym wczorajszym incydentem. Nazwisko twojego ojca wiele znaczy dla sponsorów szpitala i lekarzy, którzy przysyłają nam pacjentów. Scott, jako dyrektor do spraw rozwoju, chciał po prostu skorzystać z okazji, żeby Beaumont kontynuowało tradycję.
‒ Rozumiem. Zaczekała, aż dyrektorka zniknie w windzie w głębi korytarza, po czym weszła na Oddział Intensywnej Opieki Medycznej. Lew leżał spokojnie z zaklejonymi taśmą oczami, przy wtórze szumu aparatury. Ramiona miał zakryte nakrochmaloną śnieżnobiałą pościelą. Na stoliku przy łóżku, wśród wacików, rolek taśmy klejącej i maści ktoś postawił ikonę ‒ mały obrazek w złotej ramce, przedstawiający Dziewicę Maryję z Dzieciątkiem Jezus. Miał go ochraniać, razem z vaskanią cioci Mary. Grecy byli bardzo przesądni i religijni. Bóg był na pierwszym miejscu, ale ochrony przed mati też nie mogło zabraknąć. Thea sprawdziła wskazania monitorów i stwierdziła, że wszystkie są w normie. Opuściła barierkę przy łóżku, pochyliła się nad ojcem i pocałowała go w czoło. 102 ‒ Kocham cię, tato ‒ szepnęła, wypowiadając te słowa po raz pierwszy w życiu. Następnie, podobnie jak dzień wcześniej, odkleiła papierową taśmę, którą miał zasłonięte powieki, i sprawdziła źrenice ‒ znajdowały się w centralnym położeniu, nie były zanadto zwężone ani rozszerzone i lekko reagowały na światło. ‒ Kocham cię, tato ‒ powtórzyła. Sekundę później Petros Sperelakis poruszył lewym okiem.
ROZDZIAŁ 13 Thea ze zdumieniem wpatrywała się w ojca. Petros znowu poruszył nieznacznie gałką lewego oka i jego lewa górna powieka drgnęła. Prawe oko pozostało nieruchome. ‒ Tato, zrób to jeszcze raz ‒ poprosiła. ‒ Postaraj się jeszcze raz poruszyć okiem. Zdawało jej się, że minęła wieczność, zanim Lew zrobił to ponownie ‒ ruch gałki był ledwie dostrzegalny, ale wyraźny. Reagował na jej polecenia. Wiadomość, że ojciec może czymkolwiek poruszać, wzbudziła w Thei bardzo mieszane uczucia. Zespół zamknięcia to chyba najbardziej koszmarny stan, jaki można sobie wyobrazić. Półkule mózgowe i móżdżek otrzymują i przetwarzają informacje docierające do nich z receptorów czuciowych w ciele, a potem wysyłają odpowiedź do mięśni. W zespole 104 zamknięcia obrażenia spowodowane krwotokiem pnia mózgowego wskutek udaru lub urazu uszkadzają połączenia między mózgiem a mięśniami, pozostawiając nietknięte dośrodkowe włókna nerwowe. Człowiek odczuwa ból i zachowuje pełną świadomość, ale nie może się poruszyć. Całkowicie sprawny i aktywny mózg, zamknięty w zu-
pełnie nieruchomym, sparaliżowanym ciele. Czy mogło być coś bardziej koszmarnego? Zazwyczaj nie sposób było stwierdzić, czy pacjent pozostający w śpiączce zachowuje świadomość, cierpiąc na zespół zamknięcia. Jednak u niektórych osób z krwotokiem w obszarze mostowym pnia mózgu niewielka grupa mięśni nadal pozostawała połączona z substancją szarą półkul mózgowych ‒ były to mięśnie kontrolujące ruchy jednego lub obojga oczu. Czując przyspieszone bicie serca, Thea wzięła ojca za rękę i poprosiła, by ponownie poruszył lewym okiem. Miała nadzieję, że to nie zespół zamknięcia, ale pierwszy krok ku wyzdrowieniu. S'agapo, Mpampa. Kocham cię, tato. Znów ruch gałki ocznej ‒ ledwo dostrzegalny, ale wyraźny. Thea rozejrzała się dokoła, szukając kogoś, kto mógłby potwierdzić, że Petros poruszył okiem, ale w pobliżu nikogo nie było. Nie mogła teraz wyjść i poszukać pielęgniarki ‒ nie chciała przerywać kruchej więzi z ojcem. Lew wciąż wyglądał tak samo, leżąc spokojnie na wznak z zamkniętymi oczami, chociaż Thea miała wrażenie, że postarzał się o wiele lat. 105 ‒ Tato, możesz otworzyć oko? ‒ zapytała. ‒ Choćby tylko
trochę? Nie czytała zbyt wiele o zespole zamknięcia, ale zamierzała spędzić wieczór w ogromnej szpitalnej bibliotece, gdy tylko stan ojca się ustabilizuje. Słyszała o niezwykłym przypadku wydawcy francuskiego czasopisma, który po czterdziestce doznał udaru. Jak sobie przypominała, przez wiele tygodni pozostawał w śpiączce, podłączony do rurki tracheotomijnej i respiratora, a potem obudził się i odkrył swój makabryczny stan. Mógł się porozumiewać jedynie za pomocą wzroku. Poruszał jednym okiem czy dwojgiem oczu? Tego nie pamiętała. Wiedziała tylko, że komunikował się z osobą, która się nim opiekowała, wskazując wzrokiem litery na planszy z alfabetem. Wspólnym wysiłkiem spisali w ten sposób jego wspomnienia ‒ wstrząsający pamiętnik człowieka dotkniętego niewyobrażalnym kalectwem. Thea była pewna, że go wydano, a potem chyba nakręcono film na jego podstawie. Obiecała sobie, że jak najszybciej przeczyta tę książkę. ‒ Proszę, tato ‒ powtórzyła. ‒ Zrób to. Powieka zmarszczyła się, uniosła odrobinę i znów opadła. Thea rozsunęła obie powieki i ponownie poprosiła ojca, by zareagował. Tęczówka i źrenica powoli przesunęły się milimetr lub dwa w górę. Thea nie miała wątpliwości, że był to świadomy ruch ‒ odpowiedź na jej prośbę.
‒ Tato, możesz mi uścisnąć rękę? Nie było reakcji. Ponownie rozsunęła powieki ojca. ‒ Popatrz w górę, jeśli mnie słyszysz. Popatrz w górę. 106 Gałka oczna znów się poruszyła, wystarczająco, by Thea miała pewność, że to nie przypadek. Wstąpiła w nią nadzieja, że to pierwszy krok na drodze do neurologicznej rekonwalescencji. Ale radość zniknęła, gdy sobie uświadomiła, że Petros odczuwa ból i straszliwą frustrację, towarzyszącą zespołowi zamknięcia. Kiedy jeszcze raz potwierdzi, że to, czego była świadkiem, nie jest wytworem jej wyobraźni, wezwie pielęgniarkę albo specjalistę od intensywnej opieki i zawiadomi bliźniaków oraz Dimitriego, a może także Sharon Karsten. Czy to możliwe, że Petros był przytomny, gdy Niko i Selene stali przy jego łóżku, nalegając, by nie ratowała mu życia? Jak dużo słyszał z rozmowy, która poprzedzała reanimację? Ile ucisków poczuł, gdy robiono mu masaż serca? ‒ Tato, pokaż mi jeszcze raz, że mnie słyszysz. Otwórz oko i spójrz na sufit... Tato? Znów rozsunęła mu powieki. Przez całą minutę oko się nie poruszyło, ale potem Petros spojrzał w górę. Thea pobiegła po pielęgniarkę, Tracy Gibbons, która pomagała jej przy reani-
macji. Nie wspomniała o zespole zamknięcia, lecz powiedziała, że jej ojciec wykazuje oznaki świadomości. ‒ O Boże, to wspaniale! ‒ zawołała pielęgniarka, spiesząc razem z nią do izolatki. ‒ Tato, jestem tu z Tracy, twoją pielęgniarką. Pokaż jej, że otwierasz oczy i poruszasz nimi. Żadnej reakcji. ‒ Doktorze Sperelakis, to ja, Tracy. Tak się cieszę, że się pan budzi! 107 Thea czekała przez chwilę, czując rosnącą irytację. Uniosła ojcu powiekę, jak robiła to przedtem. Oko nadal się nie poruszało. Czuła, jak towarzyszącą jej pielęgniarkę opuszcza entuzjazm. Petros spoglądał nieruchomymi oczami w przestrzeń. ‒ Tato? ‒ spróbowała ponownie, zaczynając myśleć, że coś jej się przywidziało. ‒ Proszę, pokaż Tracy i mnie, że nas słyszysz. Porusz oczami. ‒ Może się zmęczył ‒ zasugerowała Tracy, choć Thea wiedziała, że chciała raczej powiedzieć: „Może tak bardzo pani tego pragnie i jest tak zmęczona podróżą i wczorajszą reanimacją, że wydaje się pani, iż to się dzieje”. ‒ Możliwe ‒ odparła. ‒ Cóż... Muszę jeszcze wypełnić parę kart ‒ powiedziała
pielęgniarka. ‒ Proszę mnie zawołać, gdyby znów poruszył okiem. Odwróciła się i wyszła z przeszklonej izolatki. Thea została przy łóżku, trzymając ojca za rękę i próbując odgadnąć, co się mogło stać. Czyżby tylko jej się wydawało? Nie, pomyślała. To niemożliwe. Petros zareagował na jej obecność i świadomie poruszył okiem. Czy mógł się zmęczyć albo ponownie stracić przytomność? To bardzo prawdopodobne, przyznała. Może warto byłoby sprowadzić Sharon Karsten, żeby do niego przemówiła? Minęło dziesięć lat od smutnego odejścia Eleni Sperelakis. Karsten wspomniała, że ona i Petros byli z sobą od pięciu lat. Dla Greczynki romans po pięciu latach wdowieństwa był nieco wbrew tradycji, ale mężczyźni zawsze mieli większą swobodę. Ze słów dyrektorki wynikało, że 108 traktowała ten związek poważnie. Thea przypomniała sobie, że Karsten jest rozwódką, i zastanawiała się, czy jej małżeństwo rozpadło się przed nawiązaniem romansu z Petrosem czy potem. Nie umiała sobie poradzić z tą sytuacją. Widziała to, co widziała. Ojciec naprawdę otworzył oko i poruszył nim. Co więcej, zrobił to na jej prośbę. Dlaczego nie potrafił albo nie chciał tego powtórzyć?
Ponownie pochyliła się nad łóżkiem ‒ bardziej zaintrygowana niż sfrustrowana ‒ i powiedziała błagalnym tonem: ‒ Tato, proszę... Wiem, że mnie słyszysz. Otwórz oczy, bo muszę być pewna, że rozumiesz, co do ciebie mówię. Pokaż, że mnie słyszysz, a ja ci wyjaśnię, co się dzieje. Trzydzieści sekund później lewe oko Petrosa drgnęło. Uniósł odrobinę powiekę i opuścił ją. ‒ Dziękuję, och, dziękuję ‒ wyszeptała Thea. Pobiegła do dyżurki pielęgniarek i wróciła z Tracy. Jednak Petros znów nie zareagował. Thea podziękowała pielęgniarce i z żalem patrzyła, jak odchodzi. Było jasne, że Tracy starała się być uprzejma, ale najwyraźniej nie wierzyła, że pozostający w głębokiej śpiączce pacjent zaczął nagle reagować na polecenia ‒ w dodatku tylko wtedy, gdy zostawał sam na sam z córką, która rozpaczliwie pragnęła, żeby się obudził. Był niewidzialnym człowiekiem, który jedynie wtedy okazywał się niewidzialny, gdy nikt go nie obserwował. Thea cofnęła się od łóżka i spojrzała z góry na zmaltretowaną twarz ojca. To właśnie Petros wpoił jej przekonanie, że w medycynie diagnostycznej zawsze istnieje jakieś 109 wyjaśnienie. Dobry lekarz ma obowiązek przeprowadzać testy i badania dopóty, dopóki nie postawi jednoznacznej diagnozy.
Ojciec kontaktował się z nią, ale w obecności pielęgniarki przestawał reagować. Najbardziej prawdopodobne wydawało się wyjaśnienie, choć istniały z pewnością inne, że była jedyną osobą, z którą chciał się komunikować. Musiała ustalić, co mogło być przyczyną takiego zachowania. Na razie jednak należało sprawdzić, czy ojciec nie zechce odpowiedzieć komuś innemu ‒ przyjacielowi lub innemu członkowi rodziny. W tym momencie zastukał w szybę doktor Scott Hartnett, po czym wszedł do izolatki.
‒ Mam wrażenie, że właśnie nawiązałam z nim kontakt ‒ oświadczyła Thea, kiedy się z nim przywitała. ‒ Kontakt? ‒ Wydaje mi się, że otworzył lewe oko i spojrzał w górę. ‒ Zespół zamknięcia? ‒ Mam nadzieję, że nie ‒ odparła. Dobrze wiedziała, jak może poczuć się jej ojciec, słysząc tę ponurą diagnozę. Jeszcze niedawno z powodu swojego zespołu Aspergera nawet by o tym nie pomyślała. Hartnett, którego zawsze uważała za wrażliwego i obdarzonego intuicją lekarza, kiwnął głową na znak, że rozumie jej troskę, po czym zwrócił się do swojego pacjenta. ‒ Petrosie, mój przyjacielu ‒ zaczął basowym głosem, który rozbrzmiał echem w izolatce. ‒ To ja, Scott. Uściśnij mi rękę, jeśli mnie słyszysz... No, stary, przecież potrafisz... No dobrze, w takim razie może otworzysz oczy? Popatrz w górę... 110 ‒ Odwrócił się do Thei. ‒ Sam nie wiem, moja droga. ‒ Niech pan spróbuje unieść jego lewą powiekę. Hartnett zrobił to i ponowił swoją prośbę. Źrenica Petrosa wpatrywała się nieruchomo w przestrzeń. Thea pokręciła głową. ‒ Byłam taka pewna... ‒ mruknęła, nadal przekonana, że się nie myli, ale nie chciała drążyć tego tematu.
Jej eksperyment się powiódł, a teraz musiała go przeanalizować. Hartnett poklepał ją po ramieniu. ‒ Czasem tak bardzo czegoś pragniemy... ‒ nie dokończył. Przez chwilę stali w milczeniu przy łóżku. ‒ Rozmawiał pan z neurologiem? ‒ spytała po chwili Thea. ‒ Z neurologiem, neurochirurgiem, specjalistą od intensywnej opieki, ortopedą, a także urologiem, bo była krew w moczu. Trzeba cierpliwie czekać. Tylko tyle mają do powiedzenia. Cierpliwie czekać. Idę na obchód. Może wpadnę tu jeszcze, zanim pójdę do domu. ‒ Wyszedł z Theą za drzwi i dodał: ‒ Dobrze chociaż, że nie ma zespołu zamknięcia. Thea uśmiechnęła się blado i pozwoliła mu na ojcowski uścisk. Potem wróciła do izolatki i spojrzała na Petrosa. Widziała niemal, jak zaciska szczękę. Był przytomny i w pełni świadomy, ale uparcie odmawiał ujawnienia tego faktu komukolwiek oprócz niej. ‒ Tato, to tylko ja ‒ powiedziała cicho. ‒ Nie ma tu nikogo innego. Otwórz oczy. Otwórz oczy, jeśli mnie słyszysz. 111 Po dwudziestu sekundach górna i dolna powieka lewego oka Lwa rozsunęły się o milimetr. Nie myliła się!
‒ Chcesz, żebym tylko ja wiedziała, że jesteś przytomny, czy tak? Minęło trzydzieści długich sekund, zanim Petros ponownie otworzył oko. ROZDZIAŁ 14 Godzina pierwsza w nocy. Thea zrezygnowała z prób ustalenia z ojcem jakiegoś rodzaju kodu, dzięki któremu mógłby odpowiadać na pytania typu „tak ‒ nie”, i wyszła z OIOM-u, aby przejść się po szpitalu. Petros wydawał się zbyt senny, by dalej prowadzić z nim rozmowę. Uzyskiwała od niego odpowiedź dopiero po upływie trzydziestu sekund albo nawet minuty i nie mogła być pewna, czy dotyczy pytania, które mu zadała. Wiedziała, że najczęściej wychodzenie ze śpiączki następuje stopniowo ‒ obrzęk mózgu powoli się zmniejszał lub powracało prawidłowe neuroprzekaźnictwo w mózgu. Zdarzało się co prawda, jak w hollywoodzkich filmach, że pacjent odzyskiwał nagle przytomność, sprawność motoryczną i świadomość, ale zwykle był przez pewien czas zamroczony, a czasem ponownie zapadał w śpiączkę. 113 Powtarzała sobie, że musi być cierpliwa i walczyć z narastającym w niej poczuciem samotności i izolacji. Chwilowo nie miała ochoty na rozmowę z bliźniakami, Karsten, Hart-
nettem ani nawet z pełną energii przełożoną pielęgniarek, Amy Musgrave. Dimitri był z pewnością jej sojusznikiem, jednak nie bardzo można było na nim polegać. Może Dan, pomyślała, idąc oszklonym korytarzem w stronę Instytutu Diagnostyki Medycznej imienia Sperelakisa. W ciągu wieczoru opuściła OIOM tylko dwa razy: o ósmej przeszła się po oddziałach, a o wpół do dwunastej podążyła tunelami do kantyny. Miała nadzieję, że spotka tam Dana, gdyby miał przypadkiem więcej niż jedną zmianę. Petrosa odwiedzili Selene i Niko, a później zjawili się na chwilę Sharon Karsten i Scott Hartnett. Thea nie wspomniała, że podejrzewa, iż ojciec ma zespół zamknięcia, a Hartnett nie nawiązał do ich wcześniejszych prób wywołania jego reakcji. Bliźniaki przybyły osobno, lecz prawie równocześnie. Nic dziwnego, funkcjonowali niemal jak jeden organizm ‒ byli przecież razem, zanim się urodzili. Wspólnie ukończyli Rivers School, potem Harvard College i wreszcie Harvard Med. Mimo wszystko ich bliski związek zawsze budził niepokój Thei, a Dimitri mówił, że Selene i Niko to Tweedledee i Tweedledum. Nazywał ich też Dynamicznym Duetem, Dwojaczkami albo Bliźniorami. Piętnaście czy dwadzieścia minut, które bliźniaki spędziły razem z Theą na OIOM-ie, upłynęło w napiętej atmosferze. Wyczuwała, że mają do niej pretensję, iż pozbawiła ich
możliwości zamknięcia raz na zawsze sprawy profesora Petrosa Sperelakisa. Zastanawiała się, czy wiedzą o tym, co 114 Karsten powiedziała jej na temat wielkości i podziału majątku ojca. ‒ Dobry wieczór ‒ powiedział jakiś kobiecy głos, gdy pogrążona w myślach Thea mijała drzwi sali numer 412. Na krześle tuż za progiem siedziała pacjentka i czytała książkę. Do lewego przedramienia miała podłączoną kroplówkę, przez którą spływał roztwór soli i lek o żółtawym zabarwieniu. Thea przypuszczała, że ma jakieś czterdzieści pięć, pięćdziesiąt lat. Ani grube szylkretowe oprawki okularów, ani czarna elastyczna opaska, którą ściągnęła kasztanowe włosy, ani zwykły pikowany szlafrok czy całkowity brak makijażu nie potrafiły umniejszyć jej urody. Zza szkieł okularów patrzyły bystre i inteligentne oczy. Thea dostrzegła za jej plecami stertę książek na stoliku przy łóżku. Leżały także na gzymsie imitacji kominka, który stanowił dekorację każdego pokoju w instytucie. Na kolanach miała powieść, którą właśnie czytała ‒ wzruszający romans Gabriela Garcii Márqueza Miłość w czasach zarazy. ‒ Uwielbiałam tę książkę ‒ powiedziała Thea, nie wspominając, że przeczytała ją dwukrotnie w ciągu jednego tygodnia. ‒ To był jeden z pierwszych intelektualnych ro-
mansów, na które się natknęłam. Zachęcił mnie do przeczytania wielu następnych. ‒ Co jest ważniejsze, kochać czy... ‒ ...cierpieć z powodu miłości ‒ dokończyła Thea. Podłączona do kroplówki kobieta się zaśmiała. ‒ Uważam, że każdy dzień, który udaje się przeżyć bez cierpienia, jest kolejnym dniem przeżytym bez cierpienia. 115 ‒ Mój brat Dimitri miał kiedyś plakat ze zdjęciem grubasa siedzącego na beczce piwa. Pod fotografią był napis: „Bez bólu nie ma bólu”. ‒ No właśnie. Thea pomyślała, że śmiech tej kobiety także bardzo jej się podoba. ‒ Do jakiego momentu doszła pani w książce? ‒ spytała. ‒ Juventus właśnie zginął, spadając z ganku. Fermina nienawidzi Florentina, ale myślę, że w końcu z nim zostanie. Proszę mi jednak nie mówić, jak to się skończy. ‒ Oczywiście. ‒ Wydaje mi się, że była pani pogrążona w myślach. Przepraszam, jeśli przeszkodziłam. Przechodziła pani tędy wczoraj późnym wieczorem i dziś także. Wyobraziłam sobie, że się zaprzyjaźniłyśmy, więc pomyślałam, że się przywitam. Jestem Hayley Long.
‒ Miło cię poznać, Hayley ‒ odparła Thea, tak jak to robiła podczas niezliczonych sesji terapii grupowej. ‒ Jestem Thea Sperelakis. ‒ Córka Petrosa? ‒ Owszem. ‒ Bardzo mi przykro z powodu tego, co spotkało twojego ojca. Miał mnie leczyć, zanim uległ wypadkowi. Teraz moim internistą jest doktor Hartnett, a leczeniem mojego raka zajmuje się doktor Thibideau. Doktor Carpenter spędziła z Theą wiele godzin, ucząc ją rozpoznawać emocje mówiącego z tonu i sposobu wypowiadania słów. Było to dla każdego Aspa jedno z najtrudniejszych 116 zadań, ale Thea wyczuła, że Hayley Long wymówiła słowo „rak” z godnością. ‒ Nie znam jej zbyt dobrze ‒ powiedziała ‒ słyszałam jednak, że doktor Thibideau jest wspaniałą lekarką. Niestety, specjalizuje się w raku trzustki, pomyślała jednocześnie. Choroba ta stanowiła wyjątkowo złożony medyczny problem, bo kiedy pojawiały się pierwsze symptomy, była już zwykle bardzo zaawansowana. Prawdopodobnie żółtawy lek sączący się do kroplówki był jakimś elementem eksperymentalnej kuracji. ‒ Chcesz wiedzieć, co mi się w niej najbardziej podoba? ‒
spytała Hayley. ‒ Kiedy ze mną rozmawia, patrzy na mnie, a nie w ekran komputera... Mój lekarz w Atlancie, doktor Bibby, jest uroczym i troskliwym facetem i kiedy go dawniej odwiedzałam, miałam z nim bardzo dobry kontakt, ale nagle wszystko się zmieniło. Jego terapia grupowa ma teraz formę elektronicznego zapisu. ‒ To z powodu ustawy dotyczącej archiwizacji danych w ubezpieczeniach zdrowotnych ‒ wyjaśniła Thea. ‒ Określa ona, jak powinny wyglądać karty choroby i informacje o pacjencie. ‒ Właśnie. Zapomniałam, że także jesteś lekarką. Doktor Hartnett mówił mi, że wszystkie dzieci Petrosa Sperelakisa są lekarzami. ‒ Prawie wszystkie. ‒ Cóż, chyba nie muszę mówić, że nawet mając taką lekarkę jak Lydia Thibideau, jestem tym wszystkim potwornie przerażona... zwłaszcza tą eksperymentalną kuracją. Wybrałam ją zamiast standardowego leczenia, ponieważ statystyki 117 dotyczące szans przeżycia przy zastosowaniu tradycyjnych leków są dość ponure, a ich działanie uboczne tylko osłabia organizm. Można było zastosować obie metody, ale mój mąż David i ja uznaliśmy, że raczej bym tego nie zniosła. ‒ Ogromnie ci współczuję, że musisz przez to przecho-
dzić. ‒ Doktor Hartnett wspominał, że twój ojciec nadal jest w śpiączce. Przykro mi to słyszeć. ‒ Może właśnie odzyskuje świadomość. ‒ Mam nadzieję. Posłuchaj, wiem, że jest późno... albo raczej bardzo wcześnie... ale sądząc po kilku poprzednich nocach, tabletka nasenna, którą mi dali, i tym razem nie podziała, a ty nie wyglądasz na śpiącą. Nie chcesz trochę tu ze mną posiedzieć? W pierwszej chwili Thea chciała odmówić, ale w tej kobiecie było coś niezwykłego, jakaś mądrość i szczerość. ‒ Chyba przez chwilę mogę ci potowarzyszyć ‒ odparła. ®®® Rozmawiały o Prouście i siostrach Brontë, o zespole Aspergera i alternatywnych metodach leczenia raka, o mężczyznach i rodzinie, analizowały zespół zamknięcia i zastanawiały się, jak Thea powinna dalej postępować. Hayley opowiadała, przed jakimi wyzwaniami stają kobiety, działające w świecie wielkich finansów. Wymieniały się historiami z Atlanty i Konga oraz opowiadały sobie o swoim dzieciństwie. Thea mówiła o swojej pracy i bezsilności, gdy umierali jej mali pacjenci, i zastanawiała się, co to znaczy miliard dolarów. 118
Ocknęła się na krześle o piątej, zupełnie nie pamiętając, kiedy zasnęła. Hayley Long nie spała. Czytała książkę. ‒ Ten rak jest jak wiszący nad głową miecz Damoklesa i sen wydaje się tylko stratą czasu ‒ stwierdziła. ‒ W przeciwieństwie do czytania. ‒ I przyjaźni ‒ dodała Thea. ‒ Dzięki, że mnie nie budziłaś. Potrzebowałam drzemki. Przyniosła z niewielkiej kuchni w głębi korytarza dwa kubki kawy i piły ją w milczeniu, ciesząc się więzią, która między nimi powstała. W końcu, uścisnąwszy Hayley z niezwykłą dla siebie serdecznością i obiecawszy jej, że wkrótce wróci, Thea z powrotem ruszyła na OIOM, zdecydowana znaleźć jakiś sposób odkrycia tajemnic zamkniętych w mózgu ojca. Postanowiła również dowiedzieć się absolutnie wszystkiego na temat nieoperacyjnego raka trzustki Hayley Long. ROZDZIAŁ 15 Wstąpiwszy do bostońskiej policji, Dan Cotton wiedział, że być może kiedyś będzie musiał zabić człowieka, ale nikt mu nie powiedział, że będzie to dzieciak. Czternastolatek z ósmej klasy, z dobrego domu i bez kryminalnej przeszłości. Nikt Danowi nie powiedział, że zabije chłopca tylko kilka lat starszego od jego własnego syna. Oficjalnie oczyszczono go z zarzutów. Jego partner, który
sięgał po swoją broń, gdy Dan strzelił, zeznał, że Dan nie miał wyboru. Zagrożone było życie kilku ludzi. Patrick Suggs, bity i tyranizowany przez starszych kolegów, w końcu nie wytrzymał, ukradł swojemu wujowi broń, strzelił jednemu z prześladowców w twarz, a drugiemu w nogę i celował do dwóch następnych. Gdy na dziedzińcu szkolnym zaczęła się strzelanina, Dan i jego partner mieli właśnie w auli prelekcję na temat bezpiecznego posługiwania się bronią. Znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. O szczęściu mogło 120 mówić tylko kilku punków, którym ocalono życie. Wspomnienie tej chwili dręczyło Dana każdej nocy i każdego ranka. Rozmyślał o tym w weekendy i podczas środowych obiadów z Joshem. Próbował różnych terapii i leków, ćwiczył jogę, czytał rozmaite poradniki, potem przeszedł do pracy biurowej i w końcu w ogóle zrezygnował ze służby w policji. Przekonał się w bolesny sposób, że nie jest stworzony do zabijania. Ale z każdym mijającym dniem wspomnienia stawały się mniej wyraziste. Praca ochroniarza w Beaumont stanowiła degradację dla człowieka, który był absolwentem kryminologii w Northeastern i z wyróżnieniem ukończył akademię policyjną, jednak na razie Danowi odpowiadała. Rutynowe obowiązki, mało
stresu, przyzwoita pensja, dobre warunki i trochę odpowiedzialności. A wczoraj okazało się, że praca w prestiżowej klinice Beaumont ma jeszcze jedną zaletę: poznał Theę Sperelakis. Myślał o niej, gdy podbijał kartę w punkcie kontrolnym na pierwszym piętrze Blaylock Building i szedł w stronę Clark Pavilion, gdzie mieścił się między innymi OIOM. Minęły cztery lata od jego rozwodu, trzy od strzelaniny. Spotykał się w tym czasie z kilkoma kobietami. Niektóre poznawał za pośrednictwem przyjaciół, z dwiema sam zawarł znajomość. Żaden z tych związków nie trwał długo, najwyżej trzy miesiące, ale od jakiegoś czasu czuł, że wreszcie otrząsnął się z szoku po zastrzeleniu chłopca, bo potrafił już nie być ponury. Thea Sperelakis była bystra i ekscentryczna. Zarówno jej pogodna twarz, jak i zgrabna figura zrobiły na nim duże wrażenie. Nie miał ochoty powracać do roli policjanta przy 121 wyjaśnianiu sprawy wypadku jej ojca, ale jeśli dzięki temu mógł ją bliżej poznać, niech tak będzie. Pogrążony w rozmyślaniach, omal nie minął sanitariusza o smagłej cerze, w grubych okularach z czarnymi oprawkami i z ciemnymi wąsami, który pchał wózek z pościelą w stronę wejścia na oddział. Przed kilkoma miesiącami jakiś mężczyzna w szpitalnym
uniformie wszedł wczesnym rankiem do pokoju pacjentki i uśpił ją chloroformem. Potem zakleił jej usta taśmą, przywiązał przeguby do łóżka, rozciął koszulę, pozwolił, aby się obudziła, i zaczął ją napastować. Kiedy skończył, pocałował ją w obie piersi i spokojnie opuścił szpital. Od tamtej pory nakazano ochroniarzom, żeby wszystkim osobom ubranym w szpitalne uniformy sprawdzali identyfikatory. Na oddziały mieli wchodzić specjalnie opłacani „intruzi”, aby sprawdzić, czy to polecenie jest wykonywane. Po godzinie dwudziestej pierwszej wszyscy odwiedzający musieli zaopatrzyć się w czasowe przepustki na stanowisku ochrony przy głównym wejściu. Niesprawdzenie identyfikatora stanowiło podstawę do natychmiastowego zwolnienia. ‒ Wybacz, przyjacielu ‒ powiedział Dan, wpatrując się w plakietkę z nazwiskiem sanitariusza ‒ ale słyszał pan pewnie, że każdy pracownik szpitala musi mieć sprawdzony identyfikator. Mogę na niego rzucić okiem? To, co się potem stało, pamiętał jak przez mgłę. Chwyciwszy coś owiniętego w prześcieradło, sanitariusz odepchnął wózek na bok i kopnął Dana w krocze, powalając go na kolana. Drugi kopniak, idealnie wycelowany, trafił go w podbródek. Zęby zazgrzytały mu niczym kastaniety i runął jak długi na plecy, uderzając głową w pokrytą linoleum 122
podłogę. Parę chwil później oszołomiony i skręcający się z bólu Dan zwymiotował na przód swojej wykrochmalonej niebieskiej bluzy od munduru i na podłogę. Zanim zdołał wydobyć radiotelefon i wszcząć alarm, napastnik zniknął. Kamera skierowana na drzwi wejściowe OIOM-u zarejestrowała niemal całe wydarzenie i zwrócenie przez Dana śniadania, ale prawie nie było widać twarzy mężczyzny w butach ze stalowymi czubkami. ROZDZIAŁ 16 ‒ Przepraszam, jeśli sprawiam ci ból. ‒ Nie, wszystko w porządku. Otworzę szerzej usta. Oddział Nagłych Wypadków imienia Eisensteina w klinice Beaumont był, jak wszystko w tym ogromnym szpitalu, bardzo nowoczesny. Zbudowany w formie trzech pierścieni otaczających stację monitoringu, miał osobne medyczne i chirurgiczne pododdziały z dyżurkami pielęgniarek oraz poczekalnie, w których przeprowadzano wstępną segregację pacjentów. Także i tu wszędzie czuło się żelazną rękę przełożonej pielęgniarek Amy Musgrave, a o przyjęcie do pracy na oddziale ubiegało się wiele osób o wysokich kwalifikacjach. Pochyliwszy się nad noszami w gabinecie chirurgicznym numer osiem, Thea obejrzała ranę wewnątrz jamy ustnej Dana razem z Pramjitem Thakurem, szefem oddziału.
‒ Trzeba założyć szwy ‒ oznajmił Thakur z silnym hinduskim akcentem. ‒ Zwykle nie robi się tego w jamie ustnej, 124 ale w tym przypadku to konieczne. Nie sądzi pani, doktor Sperelakis? ‒ Nie potrzebuję szwów ‒ upierał się Dan. ‒ A więc teraz ty jesteś lekarzem? ‒ spytała Thea. ‒ Jeśli się tego nie zszyje, po zagojeniu rany pozostanie dziura. ‒ Skąd wiesz? ‒ Chcesz ze mną wojować? Uważaj, bo matka nauczyła mnie walki na słowa, nie na pięści. Teraz pozwól, by zajął się tobą doktor Thakur. Potem, jeśli rentgen nic nie wykaże, będziesz mógł wrócić do domu. ‒ Nie chcę wracać do domu. Chcę dorwać faceta, który mi to zrobił. ‒ Pielęgniarka oddziałowa, która widziała, co się stało, powiedziała, że byłeś bardzo dzielny ‒ stwierdziła Thea. ‒ Chyba zamierzała powiedzieć: bardzo powolny. ‒ Jeśli pan pozwoli, panie Cotton, chciałbym założyć panu szwy ‒ odezwał się Thakur. ‒ W porządku. Thea poklepała go po ramieniu. ‒ Tak już lepiej. Po wyjściu z pokoju Hayley Long zajrzała do kantyny, by
zobaczyć, czy nie ma tam przypadkiem Dana. Tego dnia zamierzała pogłębić swoją wiedzę na temat zespołu zamknięcia i pomówić ze Scottem Hartnettem, aby uzyskać dostęp do karty Hayley, której strzegł Thor, superszybki i bezpieczny elektroniczny system archiwizacji danych pacjentów kliniki Beaumont. Musiała też razem z ojcem stworzyć jakiś kod, by mogli się z sobą porozumiewać. Kiedy już uda się im to zrobić, przede wszystkim zamierzała się 125 dowiedzieć, dlaczego Petros nie chce ujawnić nikomu oprócz niej, że odzyskał świadomość. Będąc w kantynie, usłyszała, jak dwie pielęgniarki rozmawiają o napadzie. Gdy jedna z nich wspomniała o wysokim, przystojnym ochroniarzu, Thea pospieszyła na oddział nagłych wypadków. ‒ Nie do wiary, że ten łajdak mi się wymknął ‒ mruknął Dan. ‒ To nie była uczciwa walka. ‒ Ale ze mnie ochroniarz... Stałem z nim twarzą w twarz, a nawet nie potrafię powiedzieć, jak wyglądał. Pamiętam tylko okulary i wąsy, jednak im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że były przyklejone. ‒ Co on tam robił? ‒ Nie wiem, czego chciał, ale jestem niemal pewien, że
próbował dostać się na OIOM. Właściwie nie mam co do tego wątpliwości. Wiózł na wózku jakiś pakunek owinięty w prześcieradło. Chwycił go, zanim wymierzył mi kopniaka, i trzymał pod pachą, gdy kopnął mnie po raz drugi. Cholera, ale mi głupio. Thea nie słyszała już ostatnich słów Dana. Zesztywniała nagle i poczuła nieprzyjemny szum w głowie. Wszystkie dziesięć łóżek na OIOM-ie było zajętych, czuła jednak, że fałszywemu sanitariuszowi chodziło ojej ojca. Jeśli Dimitri miał rację i ktoś chciał go przejechać, oznaczałoby to, że teraz po raz drugi próbowano go zabić. Ale dlaczego? Tylko ona wiedziała, że Petros odzyskał przytomność. Dlaczego ktoś podejmowałby takie ryzyko? Odpowiedź na to pytanie uderzyła ją jak zakręcona piłka. 126 Pochyliła się nad noszami. ‒ Posłuchaj, olbrzymie ‒ szepnęła ‒ wyjaśnię ci to później, ale teraz muszę jeszcze wpaść na OIOM. Myślę, że temu, kto cię tak urządził, mogło chodzić o mojego ojca. ‒ Co takiego? ‒ Niech doktor Thakur założy ci szwy ‒ powiedziała i na kartce papieru, wyrwanej z notatnika leżącego na biurku, zapisała pospiesznie dwa numery. ‒ To mój telefon domowy i komórka ojca. Zadzwoń do mnie, jak tylko stąd wyjdziesz.
Wtedy ci wszystko wyjaśnię. Nie czekając na odpowiedź Dana, wybiegła z sali. ROZDZIAŁ 17 Choć nie minęła jeszcze godzina, odkąd wyszła z OIOM-u, i nadal było tam dwóch spisujących zeznania bostońskich policjantów, poczuła ulgę, kiedy zobaczyła, że na oddziale panuje spokój. Strażniczka siedząca przy frontowych drzwiach sprawdziła jej identyfikator, który dostała od bliźniaków. ‒ Wiadomo coś o napastniku? ‒ spytała drobną jasnowłosą strażniczkę, którą ciosy zainkasowane przez Dana pewnie rozerwałyby na pół. ‒ Nic nie słyszałam ‒ odparła kobieta. ‒ Dwaj detektywi przeglądają właśnie w biurze ochrony na dole nagrania z tamtej kamery i z innych miejsc. W całym szpitalu obowiązuje Biały Kod, czyli ograniczone godziny odwiedzin i obowiązek rejestrowania odwiedzających oraz wydawania im przepustek. ‒ No tak... 128 ‒ Ktoś powiedział, że to może być ten sam zboczeniec, który napastował kobietę na Piątce Bladda, ale nie wiem, na co mógł liczyć w oszklonym OIOM-ie. To niezbyt nadające się do molestowania miejsce.
‒ Ma pani rację ‒ przyznała ze śmiechem Thea, czując wyraźnie, że właśnie takiej reakcji od niej oczekiwano, choć jej samej ten śmiech wydawał się nienaturalny. Piątka Bladda... Trójka Blaylocka... Clark Pawilion... Oddział Nagłych Wypadków imienia Eisensteina... Każdą salę konferencyjną, audytorium, budynek, a nawet wiele sal pacjentów kliniki Beaumont nazwano na cześć jakiegoś sponsora. Thea weszła na Oddział Intensywnej Opieki Medycznej imienia Rebekki i Jamesa Kinchleyów, zastanawiając się, za jaką sumę ochrzczono go ich nazwiskiem. Milion? Więcej? Tak słabo znała wartość pieniądza, że trudno jej było to odgadnąć. Pamiętała, że za zdobywanie funduszy dla szpitala odpowiada doktor Scott Hartnett. On i pielęgniarka Tracy Gibbons byli jedynymi osobami, które wiedziały, że zdaniem Thei jej ojciec mógł odzyskać świadomość i może mieć zespół zamknięcia. Wchodząc do sali, uświadomiła sobie, że każde z nich mogło powiedzieć o tym komuś jeszcze, choćby bliźniakom, Sharon Karsten, Amy Musgrave czy komukolwiek innemu. Dopóki sprawa się nie wyjaśni, musi bardziej uważać, z kim rozmawia. Tymczasem mieli z ojcem zadanie do wykonania. Podeszła do jego łóżka. Petros, z oczami zaklejonymi taśmą, wyglądał tak samo jak przedtem: leżał nieruchomo,
podłączony do aparatury, otrzymywał dożylnie pokarm i 129 oddychał za pomocą respiratora. Wydawało się niewiarygodne, że słyszy każdy dźwięk, czuje dotyk i ból, jednak prawdopodobnie tak właśnie było. Thea ujęła jego dłoń i rozejrzała się wokół, by się upewnić, czy nikt się nimi nie interesuje. Przechodząca obok sali pielęgniarka ojca zerknęła do środka, ale nie zatrzymała się. Thea ostrożnie zdjęła z powiek Petrosa papierową taśmę i wpuściła do oczu krople dla ochrony rogówek. ‒ Tato, to ja, Thea. Możesz mrugnąć albo spojrzeć w górę? Tym razem zareagował jakby nieco energiczniej niż poprzednio ‒ wyraźnie obrócił ku górze lewą gałkę oczną i ledwo dostrzegalnie poruszył powieką. Theę czekało teraz najtrudniejsze zadanie. Początkowo chciała spróbować najprostszej metody: jedno mrugnięcie miało oznaczać „tak”, a dwa „nie”, jednak Petros był tak powolny, że niemal na pewno jego odpowiedzi okazałyby się dwuznaczne i mylące. ‒ Tato, kocham cię i koniecznie muszę się z tobą porozumieć. Wiem, że to trudne, ale błagam, żebyś się postarał. Zastanawiałam się, jak byłoby nam najłatwiej... Będę ci zadawała pytania. Jeśli zechcesz odpowiedzieć „tak”, porusz okiem. Jeśli „nie”, nie rób nic, aż doliczę do dziesięciu.
Rozumiesz? Wstrzymała oddech, po czym zaczęła cicho liczyć. Gdy doszła do sześciu, ojciec poruszył powieką. ‒ Dziękuję. Wiem, że to niełatwe. Wiem, że trudno ci się skoncentrować, spróbuj jednak. Z czasem może będzie lepiej. ‒ Natychmiast uświadomiła sobie, że osoba „neurotypowa” nie powiedziałaby tego w taki sposób, i zaraz się poprawiła: ‒ 130 Nie, tato. Na pewno będzie lepiej. A teraz pierwsze pytanie. Czy celowo nie chcesz ujawnić nikomu oprócz mnie, że odzyskałeś świadomość? Raz... dwa... trzy... Tym razem Petros odpowiedział, gdy doliczyła do ośmiu. Thea wiedziała, że musi być cierpliwa. Pamiętała, że francuski wydawca z zespołem zamknięcia potrafił wskazywać pojedyncze litery alfabetu, po którym przesuwał palcem jego asystent. Powtarzali to tysiące razy. Tutaj jednak nie mogła tego oczekiwać ‒ przynajmniej na razie. Ojciec był przytomny, ale wciąż zamroczony. Wyobrażała sobie, jak jego zmaltretowany i opuchnięty mózg podejmuje walkę, by sprostać niezwykle skomplikowanym procesom myślenia. Musiała tak formułować pytania, aby były jasne i jednoznaczne. ‒ Czy sądzisz, że kierowca tego samochodu celowo cię potrącił?
Siedem. Thea poczuła, że robi jej się niedobrze. Ojciec, podobnie jak Dimitri, uważał, że ktoś próbował go zabić. A teraz prawdopodobnie podjęto kolejną próbę. Co będzie dalej? W szybę zapukała sprzątaczka, więc Thea dała jej znak, by weszła. Przez pięć minut kobieta porządkowała pokój i myła mopem podłogę, po czym wyszła. Thea mogła zadać ojcu kolejne pytanie. ‒ Tato, czy wiesz, kto ci to zrobił? Znów zaczęła odliczanie. Tym razem doliczyła do dziesięciu, ale nie było odpowiedzi. Czy to oznaczało przeczenie, czy też ojciec po prostu był już zbyt zmęczony? A może znów zapadł w śpiączkę? Tak jak podejrzewała, opracowany przez 131 nią system nie był najlepszy. Jeśli Dimitri i Petros mieli rację, należało przypuszczać, że ojciec wiedział o czymś, co stanowiło dla kogoś zagrożenie. ‒ Mogę kontynuować? ‒ spytała po upływie minuty. ‒ Mogę dalej zadawać ci pytania? Petros zareagował, gdy doliczyła do ośmiu, ale Thea nie wiedziała, co ma dalej robić. Trudno było przewidzieć, ile ojciec jeszcze wytrzyma. O co mogła go zapytać? ‒ Czy chciałbyś mi coś powiedzieć? ‒ spytała w końcu. Uniósł powiekę, gdy doszła do czterech. Miała wrażenie,
że wyczuwa jego podniecenie. W szybę zastukała pielęgniarka i weszła do izolatki. Przechodziła tamtędy kilka razy i zaglądała do środka, zanim w końcu zapukała. Thea zastanawiała się, co ta kobieta o niej myśli. Siedziała wśród aparatury i przewodów, przemawiając do człowieka, który od prawie dwóch tygodni był w głębokiej śpiączce. ‒ Wszystko w porządku? ‒ spytała pielęgniarka. ‒ Tak. Chcę po prostu mieć pewność, że ojciec jest odpowiednio stymulowany. Nigdy nie wiadomo, jakie bodźce mogą do niego docierać. ‒ Tak, oczywiście ‒ odparła pielęgniarka. ‒ Może założymy mu słuchawki i puścimy relaksującą muzykę? ‒ Lepsze byłyby czasopisma medyczne ‒ odparła Thea. ‒ Lubi być na bieżąco. Czy wiadomo już coś na temat człowieka, który próbował tu wtargnąć? ‒ Na razie nie. Moje koleżanki uważają, że to były mąż pacjentki z trójki. Podobno ma sądowy nakaz trzymania się od niej z daleka. Ja też tak przypuszczam. Ale ja nie, pomyślała Thea. Zanim pielęgniarka zrobiła, 132 co do niej należało, i wyszła z izolatki, minęło prawie półtorej godziny od przybycia Thei do szpitala. Danowi założono już pewnie szwy i odesłano go do domu. Mimo stresujących
okoliczności darzyła tego człowieka coraz większym uczuciem. Był sfrustrowany, zakłopotany i wściekły. Thea wiedziała, że jeśli potrafi rozpoznać u kogoś taką gamę emocji, muszą być prawdziwe. Dan Cotton z pewnością czuł się o wiele lepiej, odgrywając twardziela, niż klęcząc obok małego złodzieja w kantynie, ale udawanie macho też nie bardzo mu wychodziło. Przypomniała sobie, jak groźnie marszczył brwi, leżąc w izbie przyjęć, i uśmiechnęła się pod nosem. Jeśli się z nią skontaktuje, spróbuje zorganizować spotkanie z Dimitrim. Zabawnie będzie obserwować, jak obaj będą próbowali się wzajemnie rozgryźć. Przedtem jednak chciała sprawdzić, czy w szpitalnej bibliotece jest książka francuskiego wydawcy z zespołem zamknięcia oraz jakakolwiek informacja o jego życiu. Chciała też koniecznie dyskretnie zajrzeć do szpitalnej karty Hayley Long, tak aby Scott Hartnett ani jej onkolog nie mieli poczucia, że ich sprawdza. Hayley była wyjątkową kobietą i Thea pragnęła zrobić wszystko, co tylko mogła, by jej ulżyć. Ponownie skoncentrowała się na ojcu, rozpaczliwie próbując znaleźć jakiś sposób, by się dowiedzieć, co Petros chce jej przekazać. Bolały ją już plecy od ciągłego pochylania się nad łóżkiem i miała wrażenie, że mięśnie jej szczęk zaczynają
chwytać skurcze, bo zbyt mocno je zaciska. Kiedy jednak przypomniała sobie francuskiego wydawcę, który mozolnie 133 wskazywał pojedyncze litery alfabetu, przysunęła wargi do ucha ojca. ‒ Dobrze mnie słyszysz? Tato, czy mnie słyszysz? Petros z wyraźnym wysiłkiem ledwie dostrzegalnie poruszył okiem. Z czasem mięśnie gałki ocznej się wzmocnią, ale Thea czuła, że nie powinna czekać. Była przekonana, że jej ojca po raz drugi próbowano zabić, być może właśnie dlatego, iż podzieliła się z Tracy Gibbons oraz Scottem Hartnettem swoim spostrzeżeniem, że odzyskuje świadomość. Petros coś wiedział ‒ coś, co zagrażało jego życiu. Problem polegał na tym, jak wydobyć z niego tę informację. Prawdopodobnie nie miał pojęcia, kto go potrącił, ale być może chciał jej powiedzieć dlaczego. ‒ Tato, pomyśl jedno słowo, które skieruje mnie na właściwy trop. Będę wymieniała litery alfabetu, zaczynając od „A”. Kiedy usłyszysz właściwą literę, porusz okiem. Będę mówiła bardzo powoli, licząc między poszczególnymi literami do dziesięciu. Rozumiesz? Raz... dwa... trzy... cztery... pięć... W tym momencie Petros zareagował. Thea sięgnęła po fiolkę stojącą na stoliku przy łóżku i ponownie zakropliła mu
oczy. ‒ Zaczynamy. „A”... Raz... dwa... W wieku szkolnym u Thei zdiagnozowano jeszcze jedną chorobę poza zespołem Aspergera ‒ ADHD, czyli zespół nadpobudliwości psychoruchowej i osłabionej zdolności skupienia uwagi. Okazało się jednak, że wcale nie wynikało to z nieumiejętności koncentracji ‒ po prostu nie miała 134 cierpliwości ani ochoty skupiać się na sprawach, które jej nie interesowały. Nauczyła się haftować i robić na drutach, zanim skończyła dziesięć lat, ale podczas wielu lekcji gapiła się w okno albo chodziła tam i z powrotem na tyłach klasy. I oczywiście potrafiła czytać przez długie godziny, nie zmieniając w ogóle pozycji. Teraz, wymawiając co dziesięć sekund jedną literę, była całkowicie pochłonięta nawiązywaniem kontaktu z człowiekiem, który nigdy jej nie powiedział, że ją kocha i jest dumny z tego, co osiągnęła. Przy literze „K” Petros mrugnął powieką. ‒ Dobrze, tato, dobrze ‒ szepnęła Thea. ‒ Trzymaj się. Spróbujmy następną literę. Jeszcze zanim ojciec to potwierdził, domyśliła się, że będzie to „A”. K-A... Pomyślała, że to prawdopodobnie jakieś nazwisko. Albo nazwa miejsca. Nazwisko albo miejsce.
„L” ustalili z trudem, gdyż Petros zamrugał w ostatniej chwili. Z następną literą, „l”, było podobnie. K-A-L-I. Thea odczekała kilka minut, zanim zmusiła ojca do ponownego wysiłku. Zdawało jej się, że odzyskał nieco energii. „S”... „H”... „A”... ‒ Tato, posłuchaj ‒ powiedziała podniecona. ‒ Czy to Kalishar? Właściciel sieci domów towarowych? Mrugnij, jeśli o niego chodzi. Raz... dwa... Odniosła wrażenie, że Petros niemal z ulgą przymknął lewą powiekę, uniósł ją, a potem znów opuścił. Jack lub John Kalishar. Nie pamiętała jego imienia. Może zresztą używał obu. Nazwisko Kalishar firmowało międzynarodową sieć luksusowych domów towarowych i wielu produktów. 135 Kalishar. ‒ Jeszcze jedno pytanie. Tylko jedno i na razie kończymy. Czy John Kalishar jest lub był naszym pacjentem? Raz... dwa... no, tato... trzy... cztery... Petros lekko poruszył okiem. Każda odpowiedź wymagała od niego ogromnego wysiłku i na razie miał już dość. Ale Thea już wiedziała, co musi teraz zrobić. Usiadła w modnym duńskim fotelu dla gości i zadzwoniła do Sharon Karsten. Połączono ją z dyrektorką szpitala po kilku sekundach.
‒ Cześć, Theo. Wszystko w porządku? ‒ U ojca bez zmian, jeśli to masz na myśli. Przynajmniej ja żadnych nie dostrzegam. Ale podjęłam decyzję... ‒ W jakiej sprawie? ‒ Jak szybko mogę uzyskać uprawnienia, by przejąć praktykę ojca? ‒ Chcesz powiedzieć, że... Ależ to wspaniale! ‒ Jak szybko? ‒ powtórzyła Thea. ‒ Cóż, mam tu trochę wpływów. Pomówię z Herbem Lesleyem, szefem kadr. Ponieważ wielu z nas zna cię od dziecka i odbywałaś tu praktykę, przypuszczam, że możemy przyspieszyć cały proces i załatwić ci jakieś tymczasowe pełnomocnictwo. ‒ Na jutro? ‒ Może się uda. ‒ Doskonale. ‒ Mogę spytać, czemu zmieniłaś zdanie? ‒ Oczywiście. Wierzę, że ojciec jeszcze trochę pożyje, i chcę być przy nim. 136 ‒ Powiedziałaś już o swojej decyzji bliźniakom? ‒ Jeszcze nie, ale powiem. ‒ Z pewnością będą bardzo zadowoleni. ‒ Zobaczymy. Aha, i jeszcze jedno...
‒ Cokolwiek zechcesz, Theo. ‒ Jak szybko mogę się zapoznać z waszym elektronicznym systemem archiwizacji danych? Nazywa się Thor, prawda? Po drugiej stronie zapadła cisza. ‒ Tak, Thor ‒ odparła w końcu dyrektorka. ‒ Cóż, ja... nie mogę podjąć żadnych decyzji w tej sprawie bez zgody komisji udzielającej pełnomocnictw. Mają tu prawdziwą obsesję na punkcie tych archiwów. Thea zaczęła żałować, że poruszyła ten temat. ‒ W porządku ‒ powiedziała. ‒ Rozumiem. ROZDZIAŁ 18 Biblioteka Medyczna imienia Stuarta Drummonda zajmowała trzy odnowione kondygnacje Coldwater Building, jednego z najstarszych budynków kampusu. Po drodze do centrum badawczego Thea zadzwoniła do Nika, aby zawiadomić go o wizycie intruza na OIOM-ie i uzgodnić strategię chronienia ojca. Wiedziała, że skoro nie zamierza wspominać o zespole zamknięcia u Petrosa, nie będzie jej łatwo przekonać swojego cynicznego brata o potrzebie zapewnienia ojcu dodatkowej ochrony. I nie myliła się. ‒ Powtórz, dlaczego według ciebie ten człowiek chciał dopaść Petrosa ‒ powiedział Niko. ‒ Dimitri jest przekonany, że wypadek ojca nie był
przypadkowy. Niko jęknął. ‒ Chodzi o tę jego cholerną animację? Przypomina malarstwo jaskiniowe. 138 ‒ To, co powiedział, brzmi bardzo sensownie, Niko. Nazywaj go, jak chcesz, ale nie mów, że jest głupi. ‒ Och, proszę cię... Nikt nie powinien uważać, że Dimitri robi cokolwiek sensownego. Byłoby lepiej dla niego, gdyby był mniej inteligentny. Theo, jesteś jak tonący, który chwyta się brzytwy. Petrosa potrącił pijany kierowca albo ktoś, kto właśnie sięgał po komórkę. Ojciec doznał rozległego, nieodwracalnego urazu mózgu. W chwili uderzenia przekroczył most bez powrotu. ‒ To okrutne. ‒ Nie, po prostu taka jest prawda. Theo, Scott Hartnett powiedział mi, że próbowałaś mu udowodnić, iż tato odzyskał przytomność. A ja chciałam ograniczyć listę tych, którzy o tym wiedzą, do Tracy Gibbons i Hartnetta, pomyślała Thea. Nie po raz pierwszy została uwikłana w sieć szpitalnych plotek. Jedna osoba mówi dwóm, dwie czterem i plotka rozprzestrzenia się z prędkością dźwięku. Wieści o jej dziwnym zachowaniu przy łóżku ojca rozchodziły się po ogromnym szpitalu jak kręgi na
zmąconej powierzchni stawu. ‒ To był błąd ‒ odparła. ‒ Wreszcie do czegoś dochodzimy. ‒ Więc twoim zdaniem ojciec nie potrzebuje ochrony? ‒ Powinno się go zostawić w spokoju. ‒ Wpadniesz jeszcze dzisiaj na OIOM? ‒ Petey ma dziś mecz piłki nożnej. Nie byłem na ostatnich dwóch. ‒ Mam nadzieję, że też kiedyś zobaczę, jak gra. 139 ‒ W przyszłym tygodniu zaprosimy cię do nas, kiedy będzie grał. Porozmawiam z Marie. ‒ Byłoby wspaniale. ‒ Theo, pewnie uważasz, że jestem bezduszny, ale oboje mamy wystarczające doświadczenie, żeby wiedzieć, iż stan ojca jest beznadziejny i coraz bardziej się pogarsza. W głębi duszy musisz przyznawać mi rację. W głębi duszy wiem, że się mylisz, omal nie powiedziała na głos Thea. ®®® Większość dębowych stołów, pulpitów czytelniczych i stanowisk komputerowych Biblioteki Drummonda była zajęta. Thea i dyżurna bibliotekarka o imieniu Rachel, tyczkowata brunetka w okularach, w końcu znalazły egzemplarz
przejmującego pamiętnika Jeana-Dominique'a Bauby'ego, Skafander i motyl, w którym francuski wydawca opisał swój zespół zamknięcia. Thea przeczytała sto trzydzieści dwie strony w ciągu zaledwie czterdziestu minut. Mimo tylu udręk i straszliwego cierpienia autora była to bardzo optymistyczna, pełna afirmacji życia książka. Thei trudno było to zrozumieć, ale porobiła notatki i obiecała sobie, że poświęci trochę czasu na zastanowienie się, co Bauby chciał przekazać światu. Może porozmawia o tym z Hayley. Podeszła do wolnego komputera, by pogłębić swoją wiedzę i uzupełnić notatki na temat zespołu zamknięcia. Według długoletniej kochanki Petrosa Niko miał odziedziczyć miliony. Czy o tym wiedział? Jeśli tak, niewątpliwie miałby powód, by pragnąć szybkiej śmierci ojca. 140 Pracując, bez przerwy myślała o Petrosie. Zastanawiała się, jaka była przyczyna jego odmowy ‒ nie niechęci, lecz odmowy ‒ ujawnienia komukolwiek poza nią faktu, że ma w pełni sprawny umysł, który rejestruje wszystko, co się wokół dzieje. Czyżby był to przejaw potrzeby sprawowania kontroli? A może strach? Albo zwykła fanaberia? W końcu doszła do wniosku, że nie ma to znaczenia. Nawet w tej chwili mimo całej swojej bezradności Petros kontrolował sytuację ‒ o ile
oczywiście ktoś jeszcze oprócz Thei nie wiedział, że cierpi na zespół zamknięcia, ale ma kontakt z otoczeniem. Gdyby tak było, zamiast mieć wszystko pod kontrolą, byłby narażony na wielkie niebezpieczeństwo. Godzina siedzenia w Internecie dostarczyła jej zarówno pocieszających, jak i przerażających informacji. Zespół zamknięcia, spowodowany krwotokiem, zakrzepem lub urazem, występował na tyle często, że było na jego temat sporo publikacji. W artykule, który ukazał się w „British Medical Journal”, przeczytała ze zdumieniem, że 80 procent pacjentów przeżywało w tym stanie dziesięć lat. Inne badania szacowały współczynnik śmiertelności w okresie pierwszych czterech miesięcy na poziomie 60 procent. W jednym z artykułów podkreślano, że większość pacjentów, którzy z zespołem zamknięcia przeżyli wiele lat, chciała wrócić do domów ‒ w nadziei, że kontakt z bliskimi przywróci im chęć do życia. Nowoczesne techniki komunikacji, takie jak czujniki podczerwieni śledzące ruchy oka lub komputerowe odtwarzanie głosu, umożliwiły nawet pewnemu prawnikowi z zespołem zamknięcia powrót do zawodu. 141 Thea przyrzekła sobie, że wkrótce spróbuje zacząć przekazywać ojcu informacje o jego stanie. Jednak dopiero gdy dowie się wszystkiego o zespole zamknięcia i pozna zakres
funkcji neurologicznych, które Petros ma szansę odzyskać, będzie się mogła wypowiadać na temat rokowań. Było już późne popołudnie, gdy odłożyła notatki dotyczące zespołu zamknięcia i zajęła się drugim punktem na swojej liście. Miliarder i biznesmen Jack Kalishar. Na żółtej kartce ze służbowego bloku zapisała najważniejsze informacje. John (Jack) Joseph Kalishar, wiek: 57 lat. Zawód: biznesmen. Prezes i naczelny dyrektor K-Group, rekina giełdowego. Urodzony w Indianapolis. Obecne miejsce zamieszkania: Boca Raton, Floryda. Żonaty, dwoje dzieci: syn Mark (24 lata), córka Marcy (22 lata). Szacowany majątek: 1,7 mld. Pilot, uczestnik wyścigów łodzi motorowych oraz kolekcjoner dzieł sztuki. Zdjęcia Kalishara ‒ których w Internecie było mnóstwo ‒ ukazywały szczupłego, opalonego mężczyznę o orlim nosie i wąskich ciemnych oczach. Jego wygląd nie zrobił na Thei szczególnego wrażenia, choć przypuszczała, że wielu kobietom mógł się wydawać przystojny. Dlaczego jej ojciec, mając do wyboru tyle słów i nazwisk, wskazał akurat na niego? Dlaczego??? Zaczęła szukać jakiegoś tropu. 142 Dlaczego?
Natrafiwszy w końcu na pewien ślad, omal go nie przeoczyła. Był to artykuł w „Wall Street Journal” na temat działalności filantropijnej, w którym wymieniono nazwisko Jacka Kalishara. Światowy program szczepień Reginalda Pickarda jest tylko jedną z wielu akcji filantropijnych w dziedzinie zdrowia, organizowanych przez grupę biznesmenów. Kiedy Jack Kalishar z firmy Kalishar Investments zachorował na raka, utworzył fundację Tchnienie Życia, mającą finansować badania medyczne, kształcenie studentów i zakup nowoczesnego sprzętu szpitalnego. Thea przepisała słowo w słowo cały ten akapit, a pod nim dopisała pytania, które jej się nasunęły. Jakiego typu rak? Czy K, był leczony w Beaumont? Powiązania z ojcem? Kolejna godzina przyniosła niewiele więcej poza adresem i numerem telefonu fundacji Tchnienie Życia. Informację na temat rodzaju nowotworu u Kalishara mogła znaleźć w jego karcie medycznej. Gdy zbierała notatki, zamierzając odwiedzić jeszcze Hayley Long, zabrzęczała komórka jej ojca. Pospieszyła do pustego oszklonego pulpitu, przeznaczonego wraz z dwoma 143
innymi do rozmów telefonicznych lub odpowiadania na pagery. ‒ Halo, mówi Thea Sperelakis ‒ powiedziała. ‒ Tu Sharon Karsten. Doskonale, pomyślała Thea. ‒ Jak się miewasz? ‒ zapytała, tak jak ćwiczyli to na zajęciach terapii grupowej. ‒ Jestem trochę zaniepokojona i chyba nieco zakłopotana, Theo. Niektórzy członkowie komisji nadającej uprawnienia torpedują moje wysiłki, by ominąć standardowe procedury. Z szacunku dla twojego ojca są gotowi pójść na pewne ustępstwa, ale twardo sprzeciwiają się przyznaniu ci jakichkolwiek przywilejów bez rutynowego sprawdzenia twoich referencji i przebiegu pracy. Formularze do wypełnienia znajdziesz w swojej nowej skrytce w punkcie odbioru poczty obok biblioteki. Udało mi się uzyskać dla ciebie jedynie tymczasowe uprawnienia, co oznacza, że doktor Hartnett musi podpisywać wszelkie sprawozdania dotyczące twoich pacjentów. ‒ Także raporty przyjęć? ‒ Nasi lekarze chętnie cię wyręczą, jeśli zechcesz coś dodać do ich raportów przyjęć. Mówię o pacjentach kliniki i notatkach, które sporządzasz jako konsultantka. ‒ To nie ma sensu. Podobnie jak pisanie raportu przyjęcia przez innego lekarza, gdy będzie chodziło o mojego pacjenta. Zamierzam to robić sama, ale oczywiście zgłoszę się potem
po podpis do Scotta albo któregoś z innych lekarzy, chociaż w ten sposób przysporzę im tylko dodatkowej pracy. 144 ‒ Doktor Hartnett bardzo się cieszy, że zostajesz. Zajmuje się pacjentami, przysyłanymi do twojego ojca z całego kraju, a nawet świata. Cała rzesza lekarzy poleca im naszych wybitnych specjalistów, w tym także wielkiego Petrosa Sperelakisa. Thea przypomniała sobie, że Hayley mówiła o lekarzu, który namówił jej doktora z Atlanty, by zaczął wysyłać ją na pięciodniowy Test Oceny Stanu Zdrowia Biznesmena w Beaumont, a potem skierował do Petrosa i Lydii Thibideau. ‒ Cóż, zrobię, co będzie trzeba ‒ odparła. ‒ Doskonale. Scottowi ulży, gdy przekaże ci pacjentów Petrosa. Większość z nich to ciężkie przypadki, ale wielu jest przewlekle chorych. Thea była poirytowana. Zaledwie parę dni temu błagano ją, by przejęła praktykę ojca. Jednak teraz, gdy się na to zgodziła, odmawiali jej przywilejów. ‒ A co z kartami? ‒ spytała. ‒ Będę miała do nich dostęp? ‒ Scott będzie ci przesyłał elektroniczne dane. Komisja nie pozwala udostępniać kart pacjentów nikomu, kto nie ma pełnych uprawnień. ‒ Więc nie mam możliwości przejrzeć informacji doty-
czących pacjentów ojca i zobaczyć, jak ich leczył? ‒ Po co ci to potrzebne? ‒ spytała dyrektorka. Uwaga, niebezpieczeństwo! Poczuła nagle, że traci grunt pod nogami. Karsten zadała to pytanie jakby od niechcenia, ale niewątpliwie coś się za tym kryło. Właśnie tego typu dwuznaczne sytuacje kazały jej się trzymać z daleka od szpitalnych intryg. 145 ‒ Czytałam notatki na temat pacjentów, które ojciec miał w biurze, i po prostu chciałam dowiedzieć się o nich czegoś więcej. To wszystko. Sfabrykowała to kłamstwo w ciągu kilku sekund i pewnie mogła wymyślić coś bardziej przekonującego. Ale nawet nie pamiętała, kiedy skłamała po raz ostatni, więc chyba mimo wszystko wypadło to nie najgorzej. Nie lubiła kłamać i nie bardzo umiała. Doktor Goldman mówił, że „neuronietypowi” są niezdolni do przyzwoitych kłamstw. Ledwo wróciła do cywilizacji, znowu musiała to robić. Witaj w domu. Skończywszy rozmowę z Karsten, wyłączyła telefon i usiadła na skraju niewielkiego biurka, próbując zrozumieć, dlaczego najpierw ją prosili, by dołączyła do personelu szpitala, a potem nagle zaczęli robić jej trudności. Scott Hartnett był dobrym lekarzem i przyzwoitym człowiekiem, nie chciała
jednak, by ktokolwiek zaglądał jej przez ramię. Jeśli Dimitri i Daniel mieli rację, ktoś dwukrotnie próbował zabić Petrosa. Skoro mogła uzyskać od komisji jedynie ograniczone uprawnienia, musiała sobie poradzić w inny sposób. Zawsze opierała się na logice i konkretach. Ale obecna sytuacja nie była ani logiczna, ani konkretna. Kiedy wróciła do komputera i zaczęła pakować swoje notatki, podeszła do niej Rachel, wysoka bibliotekarka. ‒ Doktor Sperelakis ‒ powiedziała. ‒ Nie mam dla pani zbyt wiele na temat Johna czy Jacka Kalishara, ale znalazłam artykuł o nim, opublikowany w „Beaumont Bugle”. To nasz szpitalny biuletyn, który ukazuje się co dwa miesiące. Artykuł 146 jest na mikrofilmie i pochodzi sprzed trzech lat. Proszę, wydrukowałam go dla pani. Thea wzięła pojedynczą kartkę i usadowiła się w nowoczesnym fotelu przy komputerze. Krótki artykuł, ze zdjęciem Kalishara w towarzystwie sześciu czy siedmiu szpitalnych notabli, dotyczył głównie udziału biznesmena w przyjęciu wydanym na cześć doktor Lydii Thibideau, której przyznano tytuł Naukowca Roku. Thea natychmiast skojarzyła to nazwisko. Lekarka była onkologiem Hayley Long, światowej sławy specjalistką od raka trzustki. Ponownie obejrzała zdjęcie. Thibideau, krępa kobieta niższa o kilkanaście centyme-
trów od Kalishara, stała na prawo od niego. Miała obwisłe policzki i przypominała buldoga. Na lewo od biznesmena stał Petros Sperelakis w smokingu. Dlaczego Kalishar uczestniczył w takim przyjęciu? Przeczytała podpis pod fotografią, w którym wymieniano stopnie naukowe lub tytuły akademickie wszystkich widniejących na niej osób. Petros Sperelakis, profesor medycyny na wydziale Davisa i Edwiny Hartów, dyrektor Instytutu Diagnostyki Medycznej... Jack Kalishar, sponsor Ośrodka Badawczego Gastroenterologii Lydii Thibideau... Ponownie przejrzała swoje notatki i w miejscu, gdzie zapisała wcześniej pytanie, jakiego typu raka miał Jack Kalishar, dodała słowo „trzustka”. W tym, że Kalishar miał tę samą przypadłość co Hayley Long czy że leczyła go ta sama lekarka, nie było nic niezwykłego. Lydii Thibideau przysyłano 147 pacjentów z całego świata. Zaskakujące jednak było to, że Kalishar nadal żył. Rak trzustki to jedna z najczęściej występujących odmian choroby nowotworowej ‒ i najbardziej zabójczych. Główną przyczyną wysokiego wskaźnika śmiertelności jest brak wczesnych objawów ‒ kiedy się pojawiają, jest już za późno, bo przerzuty obejmują wiele narządów.
Thea skorzystała z Internetu, by odświeżyć sobie w pamięci informacje na temat tej choroby, choć właściwie nie musiała tego robić. W ogromnej bibliotece swojego umysłu miała zgromadzone zarówno artykuły z czasopism, jak i teksty z podręczników. · Główny czynnik towarzyszący: podeszły wiek (większość przypadków powyżej sześćdziesiątego roku życia). · Pięcioletni okres przeżywalności: 4 procent. · Najskuteczniejsze leczenie choroby, zlokalizowanej w ograniczonym segmencie trzustki: połączenie zabiegu chirurgicznego z naświetlaniem i chemioterapią. · Średni czas przeżycia pacjentów leczonych taką metodą: siedemnaście miesięcy. Czy nowotwór Jacka Kalishara był gruczolakorakiem, najbardziej rozpowszechnionym rodzajem tej choroby, czy też należał do rzadszych odmian, takich jak insulinowa, powstająca z jednego z wielu rodzajów komórek trzustki wydzielających hormony? Kalishar, wbrew wszelkim prognozom, 148 przeżył pięć lat. Czy był operowany? Czy poddano go eksperymentalnej kuracji, tak jak Hayley? Nasuwało jej się mnóstwo pytań, na które z pewnością
łatwo znalazłaby odpowiedź, gdyby mogła uzyskać dostęp do jego elektronicznej karty, zamkniętej w cybernetycznym sejfie o nazwie Thor. Na razie jednak pozostawała poza jej zasięgiem. Przerzuciła notatki i wsunęła je do teczki. Może uda jej się znaleźć jakiś sposób. Niemal na pewno znowu będzie musiała skłamać, a to nigdy jej dobrze nie wychodziło. Przypomniała sobie rozmowę z matką, kiedy była małą dziewczynką. Po latach obie się z tego śmiały. ‒ Theo, czy umyłaś zęby? ‒ spytała ją Eleni któregoś wieczoru przed snem. ‒ Tak ‒ odparła. ‒ Theo, pytałam, czy umyłaś zęby. ‒ Nie. ROZDZIAŁ 19 Bez względu na to, jak bardzo Dan się starał, nie potrafił trzymać języka z daleka od szwów wewnątrz ust. Myślał nawet o tym, żeby je rozerwać i zrobić dziurę. Był zły, zażenowany i sfrustrowany. W akademii policyjnej ćwiczył sztuki walki i należał do najsprawniejszych w swojej klasie, ale w szpitalu okazał się powolny jak żółw. Wiedział, że od chwili odejścia z policji żyje w depresji. Nietrudno było to zrozumieć. Zastrzelił czternastoletniego chłopca. Gdy wreszcie zaczął odzyskiwać szacunek do sa-
mego siebie, dał się powalić na podłogę w szpitalnym holu. Kopnięto go w krocze i w twarz, a jego jedyną reakcją na atak było obrzyganie sobie munduru. Siedział na ławce w szatni, spoglądając na plastikową torbę z zapaskudzoną bluzą. Kazali mu iść do domu, ale nie miał takiego zamiaru. Musiał odnaleźć człowieka, który go tak urządził. Była to sprawa honoru, jednak nie tylko. Bardzo potrzebował szacunku Thei. Była w niej jakaś niezwykła 150 łagodność i niewinność, która zrobiła na nim wielkie wrażenie. Podziękowała mu za uratowanie życia jej ojcu, choć nie wiedział nawet, czy rzeczywiście to zrobił, i trzymała go za rękę, gdy czekał na badanie w izbie przyjęć na oddziale nagłych wypadków. Ale kiedy go zapytała, jak wyglądał napastnik, a on potrafił tylko powiedzieć, że był opalony, miał wąsy i okulary w czarnej oprawie, wyczuł, że jest rozczarowana. Dlaczego uważniej mu się nie przyjrzał? Dlaczego nie wykazał się większą spostrzegawczością? Praca szpitalnego strażnika nie była szczególnie atrakcyjna, ale umożliwiała mu powrót do życia i odzyskanie szacunku dla samego siebie, a może nawet podjęcie na nowo służby w policji. Josh był wspaniałym dzieciakiem i okazał mu pełne zrozumienie, kiedy zatrudnił się w Beaumont jako ochroniarz. Co pomyśli,
gdy gazety znów będą pisały z pogardą o jego ojcu? Wiedział, że pewnie martwi się na wyrost ‒ zawsze miał do tego skłonności. Jednak został dotkliwie upokorzony i chciał odpłacić się temu człowiekowi. Jeśli tamten zamierzał zabić ojca Thei, tym bardziej powinien się tym zająć. Stracił już kilka godzin, ale mógł coś jeszcze zdziałać. Jeżeli mu się nie uda, pozostawała teoria Dimitriego. Skoro fałszywemu sanitariuszowi chodziło o Petrosa, mógł mieć związek z jego wypadkiem. Biuro ochrony znajdowało się w podziemiach Sherwood Building. Dan wrzucił mundur do pralki i podążył za żółtą linią przez szeroki główny tunel. Centralne wideokonsolę obsługiwała jego dobra znajoma, pogodna tęga kobieta o imieniu Jessica. Jego obrażenia bardzo ją zmartwiły. 151 ‒ Policja już poszła? ‒ spytał Dan, zapewniwszy ją, że jego duma ucierpiała znacznie mocniej niż ciało. ‒ Jakiś czas temu. ‒ Zabrali taśmy? ‒ Zrobiliśmy dla nich kopię nagrania z ósmej kamery, która obejmuje OIOM, ale mamy oryginał. ‒ Mogę go zobaczyć? ‒ Na pewno tego chcesz? ‒ Jakoś wytrzymam.
‒ Jest pomieszane z nagraniami z innych kamer na wszystkich piętrach budynku. Po minucie z każdego miejsca. ‒ Wiem. A co z pozostałymi taśmami? Ten facet musiał się jakoś dostać do szpitala i potem wyjść. ‒ Czy wiesz, ilu ludzi przewija się tutaj o tej porze? Zrobiliśmy kopie wszystkich nagrań, ale przejrzenie ich może zająć wiele tygodni. Wskazała mu gestem wejście do niewielkiego biura, wcisnęła jakieś guziki na konsoli i przesłała elektroniczny obraz na monitor, przed którym siedział. Odnalazł nagranie ataku i zaczął je przeglądać. Niestety, usytuowanie kamery sprawiło, że to on był gwiazdą i na ekranie widniało godne Oscara zbliżenie jego twarzy, gdy obrywał i padał na kolana. Napastnika widać było głównie od tyłu, z wyjątkiem dwóch ujęć. Dan kilkakrotnie je zatrzymywał. Po szóstym razie doszedł do wniosku, że facet był zawodowcem, specjalistą od sztuk walki o niezwykle szybkich nogach. Prawdopodobnie nie zostawił na wózku odcisków palców. Miał wystarczające kontakty w szpitalu, aby zdobyć fałszywy identyfikator, choć przy dokładniejszej 152 kontroli z pewnością zostałby zdemaskowany. Gdy zrozumiał, że nie zdoła wejść na OIOM, powalił przeciwnika i szybko, lecz spokojnie opuścił szpital tą samą drogą, którą
przyszedł ‒ przez Instytut Sperelakisa. Zawodowiec. Wynikało z tego, że zarówno okulary, jak i wąsy musiały stanowić jedynie rekwizyty. Dan był tego teraz niemal pewien. Za bardzo rzucały się w oczy. Podobnie jak opaska na oku albo gipsowy opatrunek, miały odwracać uwagę od innych szczegółów wyglądu. Wszyscy świadkowie zapamiętaliby wąsy, lecz żaden nie zarejestrowałby kształtu twarzy ani koloru oczu. Pozostawało jeszcze zawiniątko na wózku. Broń? Odzież na zmianę? Jakiś sprzęt medyczny? Cokolwiek to było, zabójca ‒ bo Dan nie miał już wątpliwości, że intruz zamierzał zabić jakiegoś pacjenta lub pielęgniarkę ‒ zabrał to z sobą. Gdyby policja dokładnie wszystko przemyślała, powinna szukać na nagraniach wideo z całego szpitala mężczyzny z pakunkiem. Nie mogąc już patrzeć, jak obrywa, odchylił się na krześle i spojrzał w bok. Zrobił dyplom z kryminologii w Northeastern i zawsze wiedział, że pewnego dnia zostanie policyjnym detektywem. Wysokie noty ze wszystkich pokrewnych przedmiotów potwierdzały jego predyspozycje do tego zawodu. Jednym z nich była logika zbrodni ‒ podróż do wnętrza umysłu przestępcy. Dan starał się wczuć w psychikę zabójcy, tak jak uczył go marudny, ale błyskotliwy kryminolog, który
prowadził kurs. „Czasami może się wydawać, że istnieje nieskończona 153 liczba scenariuszy, według których przestępca mógł popełnić zbrodnię i zbiec, ale w rzeczywistości jest tylko jeden: ten, który zastosował”. Na jednej ze ścian biura wisiała duża wycierana na sucho tablica z mapą całego szpitalnego kampusu. Tunele oznaczono na niej wykropkowanymi liniami. Dan wybrał najpierw trasę, która jego zdaniem powinna najbardziej odpowiadać napastnikowi: przez Instytut Sperelakisa, a potem na trzecie piętro i korytarzem na OIOM. Była to z pewnością najkrótsza droga z zewnątrz, jednak w holu znajdowało się stanowisko ochrony, obsadzone zawsze w godzinach odwiedzin aż do zamknięcia wejść. Oznaczało to, że zabójca musiałby się zarejestrować, a potem gdzieś przebrać, prawdopodobnie w toalecie. Było to możliwe, ale ryzykowne. Jeszcze ryzykowniejsze mogło okazać się opuszczanie budynku, zwłaszcza gdyby pojawiły się jakieś problemy. Nie, pomyślał Dan. Ten człowiek na pewno wszedł zatłoczonym głównym wejściem od strony Collins Avenue, przebrał się w toalecie, a potem udał się tam, gdzie... czekał na niego wózek. ‒ Hej, Jess! ‒ zawołał przez otwarte drzwi biura. ‒ Jak myślisz, skąd on wziął ten wózek?
‒ Co? ‒ Wózek, który pchał. ‒ Nie mam pojęcia. Wszystkie, które nie stoją na poszczególnych piętrach, są przechowywane w podziemiach... ‒ Bladd Building ‒ mruknął Dan. Powrócił do mapy. Jeśli zabójca wiedział, gdzie trzymano 154 wózki, musiał wejść do szpitala głównym wejściem i przebrać się w strój sanitariusza. Na pewno zrobił to w jednej z dwóch toalet, prawdopodobnie mniejszej i rzadziej odwiedzanej. Ponieważ pojemniki na śmieci były ukryte w niszy w ścianie, mógł włożyć swoją odzież do plastikowej torby i umieścić ją w koszu, a później po nią przyjść. Choć omal nie został schwytany, nie wpadł w panikę. Szybko wrócił do męskiej toalety, wydobył swoje rzeczy ze śmietnika, przebrał się, być może zostawił uniform pielęgniarza w tym samym koszu i spokojnie wyszedł głównymi drzwiami, zabierając z sobą zawinięty w ręcznik pakunek. Pozostawało pytanie, co zrobił z okularami i wąsami, jeśli rzeczywiście były fałszywe? Popełnił błąd, nie wiedząc, że ochrona sprawdza identyfikatory wszystkich pracowników. Czy mógł popełnić jeszcze jeden? Dan użył zmywalnego flamastra, by zakreślić kółkiem wybraną toaletę. Gdyby się pomylił, spróbuje w drugiej. Jeśli
sprzątaczki opróżniły już kosze, nic nie znajdzie. Jeśli nie, musi je przekonać, by trochę zaczekały. ‒ Znalazłeś wszystko, czego potrzebujesz? ‒ spytała Jessica, gdy wychodził z biura. ‒ Dam ci znać, kiedy znajdę ‒ odparł Dan. Przystanął na chwilę w drzwiach i przesunął językiem po szwach na policzku. ®®® Idąc tunelem w stronę głównego wejścia, zadzwonił do działu gospodarczego i upewnił się, że kosze w toaletach będą opróżniane najwcześniej za godzinę. Potem ruszył skrótem do czynnego przez całą dobę centrum zaopatrzenia. 155 Naprzeciw kontuaru był ogromny magazyn, w którym znajdowały się nosze, fotele inwalidzkie, butle tlenowe, parę respiratorów, przenośne stoliki i kilkanaście stalowych wózków. Być może zainstalowano kamerę w pomieszczeniu, w którym przechowywano narzędzia chirurgiczne oraz różnego rodzaju sprzęt medyczny, ale na pewno nie było jej na korytarzu ani w magazynie. Zabójca mógł bez trudu tam wejść i upewniwszy się, że nikt go nie widzi, zabrać stalowy wózek. Oczywiście takie działanie wymagało orientacji w topografii szpitala, jednak Dan był przekonany, że fałszywy sanitariusz
znał rozkład budynku. Wrócił do głównego tunelu i skierował się do frontowych drzwi. Wśród tłumu ludzi przemykały, trąbiąc ostrzegawczo, elektryczne pojazdy, wiozące sterty brudnej pościeli lub pojemniki ze śmieciami. Dan nigdy nie mógł się nadziwić, ile personelu i sprzętu potrzeba do opieki nad chorymi. Próbował sobie wyobrazić, jak to jest zarządzać takim miejscem, ale przerastało to jego możliwości. Czując tępy, nieprzyjemny ból w kroczu, wszedł na schody prowadzące do głównego holu. Łajdak, który go kopnął, zrobił to z chirurgiczną precyzją ‒ trafił idealnie. Zaczekaj, pomyślał Dan. Tylko zaczekaj... Do męskiej toalety, którą wybrał, wchodziło się z szerokiego korytarza między Sederstrom Family Lobby a pierwszym z wielu ciągów wind. Jak wywnioskował z mapy, rzeczywiście była niewielka: miała tylko dwa pisuary i jedną kabinę. Nikogo tam nie zastał. Kosz na śmieci, osadzony w ścianie i zaopatrzony w ruchomą metalową pokrywę, był 156 dużym stalowym pojemnikiem o wysokości dziewięćdziesięciu centymetrów i szerokości sześćdziesięciu, z włożonym do środka mocnym plastikowym workiem. Pojemnik był pełny. Czując się nieco głupio, Dan wyciągnął go na wykafel-
kowaną posadzkę i zamierzał w nim pogrzebać, w końcu jednak przewrócił go na bok, chwycił za krawędź podstawy i opróżnił. Na podłogę wysypały się zmięte papierowe ręczniki, na których wyprodukowanie musiano zużyć sporych rozmiarów drzewo. Poza nimi worek mieścił zawartość wielu męskich kieszeni: kilka stron „Heralda”, pustą półlitrówkę Jacka Danielsa, parę bokserek, nienadających się już do noszenia z oczywistych względów, oraz broszurowe wydanie powieści z Dzikiego Zachodu. Nic więcej. Entuzjazm Dana osłabł. Ruchy zabójcy wydawały mu się tak oczywiste, gdy analizował je w biurze ochrony. Mylił się jednak. Druga męska toaleta, którą brał pod uwagę, znajdowała się obok wind u podstawy Bladd Building. Wybierając tę drogę, zabójca musiałby przejść głównymi drzwiami zamiast mniej uczęszczanym tunelem, ale mógł tak zrobić. Z pewnością warto było to sprawdzić. Żałując, że nie zabrał rękawiczek, Dan zamierzał już wepchnąć butem stertę śmieci z powrotem do kubła, gdy coś kazało mu zajrzeć w głąb plastikowego worka. Nie był całkiem opróżniony. Kiedy obrócił go do góry dnem, na posadzkę wypadł biały uniform sanitariusza i przedmiot zawinięty w papierowy ręcznik. Pochylił się i ostrożnie podniósł zawiniątko. Jeszcze zanim je rozpakował, wiedział już, co to jest. Wyobrażając sobie,
157 jak zabójca wpycha uniform i pakunek na dno kubła, położył papierowy ręcznik na umywalce, rozwinął go i zobaczył okulary w czarnych oprawkach oraz sztuczne wąsy. Czując przyspieszony puls, ponownie zapakował swoje znalezisko i wsunął do kieszeni kurtki. ‒ Powinieneś był to z sobą zabrać, kolego ‒ mruknął, myśląc już o telefonie do znajomej ze stanowego laboratorium kryminalistyki, którą mógł poprosić o zdjęcie odcisków palców. ‒ Jeśli choć raz czegoś tu dotknąłeś, mam cię. ROZDZIAŁ 20 Badawczy Ośrodek Gastroenterologii Lydii Thibideau zajmował całe piąte piętro Cannon Building, nowoczesnego budynku ze szkła i stali, wzniesionego na cześć lekarzy i pielęgniarek kliniki Beaumont, jak głosiła brązowa tablica umieszczona obok wind. Upewniwszy się, że co najmniej do rana obowiązuje ograniczenie wizyt na OIOM-ie, a przy wejściu stoi ochroniarz, Thea posłużyła się wskazówkami szefowej ośrodka i użyła karty magnetycznej, by zatrzymać windę na poziomie piątym. Jak powiedziała Thibideau, główne drzwi nie były zamknięte, a poczekalnia świeciła pustkami. Zdobycie karty zajęło jej większość dnia. Po wypełnieniu licznych formularzy i rozmowie z szefem szpitalnej ochrony
otrzymała przepustkę Beta, co umożliwiało jej wstęp na teren kliniki, do biura i niewielkiego laboratorium ojca, a także do laboratorium hematologii i gabinetu radiologii. Nigdy się nie dowiedziała, dlaczego wybrano akurat te miejsca, jednak 159 Niko wygadał jej się kiedyś, że sam ma przepustkę Delta, która prawdopodobnie pozwalała wejść także gdzie indziej. Aby dostać się do skromnego biura Petrosa, musiała nie tylko przeciągnąć kartę przez czytnik, ale także wystukać kod na dziesięciocyfrowej klawiaturze przy drzwiach. Nie była zaskoczona, że kod Petrosa, wydrukowany na karcie wielkości portfela, którą wręczył jej szef ochrony, składał się z cyfr 2-8-4-3-6-7, odpowiadających słowu ATHENS ‒ Ateny. Kody bezpieczeństwa... identyfikatory... rejestracja wizyt... ochroniarze... elektroniczne archiwa... zawrotne składki ubezpieczeń na wypadek błędu w sztuce lekarskiej... prawnicy szukający poszkodowanych pacjentów za pomocą ogłoszeń w telewizji... reklamy przekonujące chorych, że powinni nakłaniać swoich lekarzy do przepisywania im nowych leków... zarządy spółek, które decydowały, ile czasu lekarz może poświęcić każdemu pacjentowi. Praktyka lekarska stała się kuriozum, które napotkałaby pewnie na swojej drodze Alicja, gdyby zachorowała podczas wyprawy na drugą stronę lustra.
Thei przypomniał się zatłoczony szpital w dżungli koło Katangi, w Demokratycznej Republice Konga, gdzie pracowała już niemal dwa lata, odkąd przeniosła się z podobnej placówki w Guidan Roumdji w Nigrze. Chorzy i niedożywieni pacjenci oraz pełni poświęcenia lekarze, jeden cud za drugim. Taki prosty, oczywisty system Thea była w stanie zrozumieć. Jej dochód w wysokości dwudziestu tysięcy dolarów rocznie nie mógł się równać z setkami tysięcy dolarów, które zarabiali Niko i Selene, ale całkiem sporo mogła za-
oszczędzić. 160 Teraz próbowała się dowiedzieć, dlaczego jej ojciec wskazał człowieka, który przeżył odmianę raka, zabijającą wszystkich oprócz wyjątkowych szczęściarzy. Podczas swojej praktyki w Beaumont spotkała się raz z Lydią Thibideau i była na kilku jej wykładach. Lekarka nie wydała jej się osobą szczególnie ciepłą ani otwartą, ale podobnie jak wielu innych specjalistów w słynnych ośrodkach medycznych, była profesjonalistką. Tak jak jej poleciła Thibideau, Thea zajęła miejsce w pustej poczekalni. Choć dwunastogodzinne dyżury były normą w jej szpitalu, rzadko czuła się tam zestresowana lub zbyt zmęczona, by dalej pracować. Teraz jednak była przygnębiona fatalnym stanem Petrosa i napięciem w kontaktach z bliźniakami. Ale najbardziej deprymowała ją konieczność utrzymywania w tajemnicy faktu, że ojciec odzyskał przytomność. Mimo woli przymknęła oczy i jej bezładne myśli zaczęły krążyć wokół Dana Cottona. Zachował się szlachetnie wobec nastolatka w kantynie i wykazał się odwagą w stosunku do napastnika na OIOM-ie, pociągał ją też fizycznie. Choć rzadko fantazjowała na temat seksu, zaczęła sobie wyobrażać, że się obejmują, całują i rozbierają nawzajem. Najpierw Dan przegalopował przez jej myśli w pełnej zbroi, z kopią i tarczą,
a chwilę później leżał przy niej w gęstej wysokiej trawie na łące, rozpinając powoli guziki jej bluzki, zdejmując stanik... Jak to możliwe? ‒ powtarzała w myślach. Jak to możliwe? Jak... ‒ Witam, doktor Sperelakis. Otworzyła oczy, ale oprzytomniała dopiero po paru sekundach. Lydia Thibideau, ubrana w sięgający do kolan 161 biały fartuch, stała niecałe półtora metra od niej z rękami skrzyżowanymi na szerokiej klatce piersiowej ‒ prawdopodobnie była to jej ulubiona poza. Wyglądała nieco starzej niż na fotografii w „Bugle” i może trochę przytyła, ale miała ten sam surowy wyraz twarzy. Jej krótko obcięte włosy były bardziej rude niż kasztanowe i nie nosiła żadnej biżuterii oprócz zwykłej złotej obrączki. ‒ Oj, chyba przysnęłam... ‒ wymamrotała Thea. ‒ Na to wygląda. Na zajęciach terapeutycznych Thea wstałaby, wyciągnęła rękę i powiedziała: „Jak się pani miewa?”, choć nigdy nie rozumiała tego zwrotu. Teraz, mimo iż w zachowaniu lekarki nic jej do tego nie zachęcało, również tak postąpiła. ‒ Jak się pani miewa? Jestem Thea ‒ oznajmiła, wstając, gdy rozwiała się ostatnia smużka jej erotycznej fantazji. ‒ Tak, wiem ‒ odparła Thibideau, podając jej rękę zimną
jak ryba. ‒ Chciałam powiedzieć, że bardzo mi przykro z powodu pani ojca. Był... jest wspaniałym człowiekiem i przyjacielem. W jej głosie pobrzmiewał aż nazbyt dobrze znany Thei ton. Omal nie zapytała, czy Thibideau też nie ma zespołu Aspergera. ‒ Jego stan wydaje się teraz stabilny ‒ powiedziała. ‒ To znakomicie. Podobno chciała pani ze mną porozmawiać na temat jednego z moich pacjentów. Wejdziemy do biura? ‒ Chętnie ‒ odparła Thea. Na piątym piętrze po jednej stronie korytarza za szklaną 162 ścianą znajdowało się przestronne laboratorium, a naprzeciwko niego sala konferencyjna, z regałami sięgającymi od podłogi do samego sufitu, kilkoma dużymi obrazami i ogromną ścieralną na sucho tablicą, oraz kilka gabinetów lekarskich i biuro z oknami wychodzącymi na staw z kaczkami, zaopatrzony w dwie fontanny. Bez względu na to, czy Lydia Thibideau była Aspem, czy nie, cokolwiek robiła w swoim zawodowym życiu, robiła to dobrze. Thea rozejrzała się po obszernym pomieszczeniu, które ta kobieta nazywała swoim biurem, i z trudem powstrzymała
uśmiech. Thibideau niczym jej nie poczęstowała, wskazała tylko ręką krzesło stojące obok biurka. ‒ Chcę od razu panią ostrzec, doktor Sperelakis, że nawet innym lekarzom nie mam zwyczaju przekazywać informacji na temat moich pacjentów bez ich pisemnej zgody. Ale i wtedy mogę odmówić. ‒ Rozumiem. No cóż, postąpi pani, jak będzie uważała za stosowne ‒ odparła Thea. Zastanawiała się nad kłamstwem, którym zamierzała poczęstować Thibideau, i wiedziała już nawet, jakich użyje słów. Jednak mimo odniesionego wcześniej sukcesu było jej głupio manipulować faktami. ‒ Zgodziłam się przejąć praktykę ojca, dopóki nie będzie mógł wrócić do pracy ‒ powiedziała. ‒ Cóż, to bardzo... ładnie z pani strony. Czy nie pracowała pani dotychczas gdzieś w dżungli? ‒ Tak, w Kongu. Mam nadzieję kiedyś tam wrócić. Wczoraj 163 wieczorem i dzisiaj przeglądałam papiery ojca i natrafiłam na kartę pewnego pacjenta z datą, diagnozą i pani nazwiskiem... ‒ Mogę ją zobaczyć? ‒ Co? ‒ Kartę, którą pani znalazła. ‒ Och... nie mam jej przy sobie. Nie zaglądałam już do
biura po telefonie do pani. Thibideau popatrzyła na nią podejrzliwie. ‒ Jak nazywał się ten pacjent? ‒ Kalishar. Zastanawiałam się, czy to ten właściciel sieci domów towarowych. ‒ A jaka była diagnoza? ‒ Rak trzustki. Thibideau westchnęła. ‒ Pani doktor ‒ powiedziała ze znużeniem. ‒ Ojciec mówił mi o pani tylko tyle, że złamała mu pani serce, wyjeżdżając do dżungli. Proszę wybaczyć, ale uważam, że nie jest pani ze mną szczera. O co tu naprawdę chodzi? Thea poczuła, że wpada w panikę. Najwyraźniej ta kobieta przejrzała jej kłamstwo, jednak Thea nie mogła zdradzić, że Petros ma zespół zamknięcia. Co powinna teraz zrobić? ‒ Chcę tylko... dowiedzieć się czegoś na temat Jacka Kalishara ‒ wyjąkała. ‒ I mam pani udzielić informacji, nie wiedząc, dlaczego pani o to pyta? Thea zmartwiała. A poprzednim razem kłamstwo okazało się takie łatwe. ‒ W nocy spędziłam trochę czasu z Hayley Long ‒ dodała 164 nieoczekiwanie dla samej siebie. ‒ Rozmawiałyśmy o... jej
diagnozie. ‒ Wiem. ‒ Skąd? ‒ Pani doktor, to moja pacjentka. Nie mam pojęcia, jakie zwyczaje panują w dżungli, ale tu, w Bostonie, rozmawiamy z pacjentami. Thea poczuła się jeszcze bardziej nieswojo. ‒ Przepraszam ‒ wykrztusiła. ‒ Pani odwiedziny bardzo podniosły panią Long na duchu. Niestety, nie mogę powiedzieć zbyt wiele o panu Kalisharze. ‒ A więc nadal żyje? ‒ Potwierdza to na bieżąco „Wall Street Journal”. Owszem, jest jak najbardziej żywy i mogłabym dodać, że cieszy się doskonałym zdrowiem. Wie pani, czasem udaje nam się ocalić niektórych pacjentów. ‒ Wiem ‒ odparła Thea. ‒ Ale Lawrence i Kelleher w swoim artykule opublikowanym w „Amerykańskim magazynie gastroenterologii” z dwa tysiące czwartego roku podają bardzo niskie współczynniki przeżywalności. ‒ Odrobiła pani zadanie domowe... ‒ Słucham? Thibideau znów dziwnie na nią spojrzała. ‒ No, dowiedziała się pani trochę więcej na temat raka
trzustki. ‒ A tak, co nieco. Jednak artykuł Kellehera czytałam już jakiś czas temu... wtedy, gdy został opublikowany. ‒ Jestem pod wrażeniem, że go pani pamięta. 165 ‒ To nic takiego. Pamiętam wiele rzeczy, które czytam. Właściwie większość. Te współczynniki przeżywalności nie brzmiały zbyt optymistycznie. Nie sądzę, żeby dużo się pod tym względem zmieniło. Może mi pani powiedzieć, czym leczono pana Kalishara? Thibideau przetrawiała to pytanie przez jakiś czas, po czym odparła: ‒ To był eksperymentalny lek, który nazwaliśmy SU osiemset dziewięćdziesiąt. Wyprodukowaliśmy go tutaj, w naszym laboratorium, a ściślej biorąc, w tym, które tu było poprzednio. ‒ Czy Hayley też go dostaje? ‒ Nie. Pani Long otrzymuje lek nowszego typu, SU dziewięćset dziewięćdziesiąt. O ile dobrze pamiętam, pan Kalishar był poddawany także tradycyjnej chemioterapii. ‒ Ale przyznała pani, że w ciągu pięciu lat został całkowicie wyleczony. Thibideau znów zawahała się z odpowiedzią. ‒ Z nim się udało ‒ rzekła w końcu ‒ ale inni... nie mieli
tyle szczęścia. Parę osób zmarło. Musieliśmy... przerwać badania i wycofać lek. ‒ I wrócić do tablicy. ‒ Nie było aż tak źle. ‒ Skoro rak trzustki jest taki niebezpieczny, Agencja do spraw Żywności i Leków da wam chyba jeszcze jedną szansę. ‒ Proszę mi powiedzieć, pani doktor, czy pani zawsze jest taka... bezpośrednia? Thea przytaknęła. 166 ‒ Owszem, ludzie tak twierdzą. Niektórzy uważają, że to oryginalne. Inni sądzą, że jestem trochę stuknięta. ‒ Chce pani wiedzieć coś jeszcze? ‒ Czy podawała pani ten lek nowego typu wystarczająco wielu pacjentom, żeby się zorientować, jak działa? ‒ Na razie wyniki są dość obiecujące. Doktor Sperelakis... Theo, przepraszam za tę uwagę, że złamała pani serce swojemu ojcu. ‒ Wiem, że to zrobiłam. Ale doktor Paige Carpenter, moja terapeutka, nauczyła mnie, że czasem człowiek nie może oglądać się na innych. ‒ No cóż, życzę powodzenia w nowej praktyce. Jeśli odziedziczyła pani choć trochę zdolności po ojcu, z pewnością odniesie pani sukces.
‒ Nigdy nie będę taka dobra jak on. Jestem tylko sobą. ‒ To też słowa doktor Carpenter? ‒ Zgadła pani. ‒ Jest pani niezwykłą kobietą, doktor Sperelakis. ‒ Niezwykłą? Chyba mi się to podoba. ‒ Jeśli chce pani dowiedzieć się czegoś jeszcze, proszę po prostu spytać. ‒ Miałabym do pani jedną prośbę ‒ odparła Thea. ‒ Tak? ‒ Chciałabym sprowadzić do Hayley specjalistę od akupunktury. ‒ Kogo? ‒ Cenionego instruktora akupunktury. Może potrafi nam powiedzieć, jak Hayley reaguje na kurację. 167 Odrobina ciepła, jaką Thea zauważyła w zachowaniu Lydii Thibideau, gdzieś zniknęła. ‒ Pani doktor, czy pani próbuje mi zaszkodzić? ‒ zapytała lekarka. ‒ Ależ nie. Chciałam tylko pomóc. ‒ Wcale mi pani nie pomaga. Nie mam nic wspólnego z akupunkturą, ziołolecznictwem, refleksologią, chiromancją i innymi dziwactwami tego typu. Zdaje się, że odziedziczyła pani nie tylko inteligencję ojca, ale także jego skłonność do
wchodzenia ludziom w drogę. Thea była oszołomiona. ‒ C... co to ma znaczyć? ‒ wykrztusiła. ‒ To znaczy, że jeśli pani specjalista od akupunktury wbije mojej pacjentce choćby jedną igłę, tak szybko postawię panią przed komisją zarządu, że zakręci się pani w głowie. ROZDZIAŁ 21 Im dłużej Thea myślała o swojej rozmowie z Lydią Thibideau, tym mniej dostrzegała w niej sensu. W jednej chwili lekarka mówiła, że bardzo szanuje Petrosa, a zaraz potem zarzucała mu, że miesza się w cudze sprawy. Co to miało znaczyć? Idąc przez tunele, aby przekąsić coś w kantynie przed wizytą u Hayley, próbowała uporządkować informacje na temat Jacka Kalishara, które udało jej się zebrać. Z powodu raka trzustki z przerzutami został skierowany przez Petrosa do Thibideau, jednej z najlepszych na świecie specjalistek od tej choroby. Włączyła go do programu testów klinicznych, jakie prowadziła, by wypróbować różne leki, opracowane w jej laboratorium albo we współpracy z jedną z dużych firm farmaceutycznych. W przypadku Kalishara był to specyfik o nazwie SU890. Eksperymentalny lek dokonał czegoś niewiarygodnego. 169
Wyleczył Kalishara. Wyleczył go z raka, z którym pięć lat przeżywało średnio jedynie 4 procent pacjentów. Z raka, w przypadku którego nawet najbardziej intensywna kuracja ‒ z operacją, naświetlaniami i chemioterapią ‒ dawała pacjentowi, przy zlokalizowanym nowotworze, średnio siedemnaście miesięcy życia. Siedemnaście miesięcy w najbardziej optymistycznym scenariuszu. Jack Kalishar doświadczył cudu, którego sprawcą był lek SU890. Istniał tylko jeden problem: inni pacjenci otrzymujący ten cudowny lek zmarli. Thibideau nie wspomniała, ilu dokładnie ich było i jaki odsetek testowanej grupy stanowili. Thea zastanawiała się, ilu trzeba zgonów, by skompensować cud ocalenia Jacka Kalishara. Cztery procent pacjentów przeżywało pięć lat. To stanowiło punkt wyjścia. Powiększenie tej liczby do ośmiu, dziesięciu, czy nawet piętnastu procent samo w sobie byłoby cudem, ale lek... A co z Hayley? Czy wiedziano już coś o działaniu SU990? Czy ona i jej mąż powzięli słuszną decyzję, rezygnując ze sprawdzonych leków antyrakowych na rzecz eksperymentalnego? Czteroprocentowy współczynnik przeżywalności. Nie-
wielka nadzieja. Thibideau nie miała ochoty rozmawiać o swoich badaniach. Chwilami wydawała się nieprzyjemnie protekcjonalna. A potem zaatakowała Petrosa. Thea próbowała zrozumieć dlaczego, ale do niczego nie doszła. Może to kwestia osobowości tej kobiety? Może obsesyjnie strzegła wyników 170 swojej pracy albo może po prostu właśnie tak zachowują się światowe sławy medyczne? Wydawałoby się, że córka Petrosa Sperelakisa, w dodatku również lekarka, zasługuje na więcej szacunku. Może pani gastroenterolog dowiedziała się od Petrosa lub któregoś z bliźniaków o jej zespole Aspergera. Może, czując niechęć do alternatywnych metod leczenia, nie umiała również traktować poważnie kogoś, kto pracował w afrykańskiej dżungli. Było wpół do ósmej i Thea poczuła, że jest okropnie głodna. Kiedy tylko zje sałatkę i jakiś makaron w kantynie, zadzwoni do Dana, by spytać, jak się czuje i czy będzie mógł jutro spędzić trochę czasu z Dimitrim. Chciała również przekazać profesorowi Julianowi Fangowi z Eastern Massachusetts School of Acupuncture wiadomość z zapytaniem, czy mógłby wpaść do szpitala i zbadać Hayley. Tylko żadnych igieł ‒ zdaje się, że właśnie tak powiedziała Thibideau? Rok po ukończeniu studiów medycznych, przeciążona
stresem spowodowanym przepracowaniem i ciągłym niedosypianiem, zapisała się na podstawowy kurs akupunktury, który prowadził Fang. Podziwiała profesora i bardzo go lubiła. Wzięła potem udział w kolejnym kursie, wykazując wyraźne uzdolnienia w dziedzinie medycyny alternatywnej, i jeszcze w tym samym roku spędziła większą część wakacji na obozie z Fangiem oraz jego najbardziej obiecującymi studentami. Przez jakiś czas później zastanawiała się poważnie, czy nie zająć się medycyną Wschodu zamiast zachodnią. Fang dyskutował z nią przez kilka godzin na temat tej zmiany ‒ 171 rozmawiali nie tyle o konkretnej decyzji, ile o zmianach w ogóle i trudnościach, jakie Thea często napotykała, gdy chodziło o elastyczność i radzenie sobie z różnymi sytuacjami. Mimo iż profesor tracił w ten sposób studentkę, i to w dodatku ulubioną, poradził jej, by zaczekała do końca stażu, zanim zdecyduje się na taki radykalny krok. Ostatecznie postanowiła dołączyć do Lekarzy bez Granic. Nadal jednak studiowała akupunkturę i ziołolecznictwo i nie zerwała kontaktu z Julianem Fangiem. Dan odebrał telefon i ucieszył się, że zadzwoniła, ale właśnie grał w szachy z synem, czekając na matkę chłopca, która niebawem miała po niego przyjechać.
‒ Mogę do ciebie oddzwonić, jak tylko przegram ‒ oznajmił. ‒ To znaczy jak znowu przegram. Mam dzisiaj fart, nie ma co... jak nie fałszywy sanitariusz, to Josh. Thea wyobraziła sobie wygodne mieszkanko z obitymi skórą meblami i Dana Cottona, rozpartego w głębokim fotelu o czekoladowej tapicerce. Na ścianie pewnie wisiały zdjęcia znanych zawodników, a na kominku stały puchary za zwycięstwa w baseballu, futbolu i podnoszeniu ciężarów. ‒ To był podstępny atak ‒ pocieszyła go. ‒ Jak w Pearl Harbor. ‒ Nie mam zamiaru włączać się do wojny światowej i zrzucać bomby atomowej, żeby wyrównać rachunki. ‒ Pomogę ci. ‒ Liczę na to. ‒ Dan, posłuchaj... Wiem, że musisz wracać do Josha, ale chcę, żebyś wiedział, że naprawdę ci współczuję i chciałabym jak najszybciej znów się z tobą spotkać. 172 ‒ Nie wiem, czy zdołam przywyknąć do towarzystwa kogoś, kto mówi, co myśli. Ale spróbuję. Aletheo Sperelakis, ja też naprawdę chcę cię znowu zobaczyć. Porozmawiamy później. ‒ Zgoda, Danie Cotton ‒ odparła. Wsunęła komórkę ojca do kieszeni i jedząc, przyglądała
się ludziom. Przez cały czas analizowała swoją dziwną rozmowę z Lydią Thibideau. Czy był sens ponownie prosić ją o spotkanie, żeby dowiedzieć się czegoś więcej? Raczej nie. Czy mogła z kimś jeszcze pomówić o Jacku Kalisharze i innych pacjentach leczonych SU890? Przychodziła jej na myśl tylko jedna osoba ‒ ojciec. Ale było to niemal niewykonalne, dopóki nie poprawi się szybkość jego reakcji, a on sam nie nauczy się posługiwać kodem, za pomocą którego Jean-Dominique Bauby dyktował swój pamiętnik. Na razie musiała liczyć nie na to, co Petros powie, lecz raczej na to, co znajdzie w jego biurze i zagraconym gabinecie w domu. W głębi kantyny przy ladzie z kanapkami pojawił się jeden z ochroniarzy. Był znacznie niższy od Dana i o wiele mniej przystojny. Na jego widok Thea znów zaczęła fantazjować, że kocha się z Danem ‒ tym razem w mieszkaniu, które dla niego wymyśliła, ale jeszcze namiętniej, niż wyobrażała sobie wcześniej, w poczekalni Thibideau. Siedząc w nadal zatłoczonej kantynie z półprzymkniętymi oczami, zastanawiała się, czy ktoś jeszcze ma tu równie plastyczne i przyjemne wizje. Mimo iż Aspów cechowało bardzo konkretne myślenie, wielu z nich potrafiło odgrywać role, które wymagały umiejętności przenoszenia się w inny świat i przebywania tam 173
przez dłuższy czas. Właśnie to różniło ludzi z zespołem Aspergera od większości „neurotypowych” osób. Czy ta umiejętność dotyczyła również innych aspektów ich wyobraźni? Czy ich wirtualne życie seksualne było bogatsze, bardziej namiętne od życia „normalnych” ludzi, choć na co dzień choroba w tak wielu rzeczach ich ograniczała? Zanotowała w pamięci, by zapytać o to Dana. Zabawnie będzie zobaczyć jego minę, gdy zada mu to pytanie. Zanim poszła na OIOM, przekazała wiadomość dla Juliana Fanga z zapytaniem, czy będzie mógł wyrazić opinię na temat skuteczności kuracji, której była poddawana Hayley. Zawsze źle reagowała, gdy ją do czegoś zmuszano albo mówiono, co ma robić ‒ stąd jej liczne starcia z ojcem. Thibideau powiedziała wyraźnie: „Jeśli pani specjalista od akupunktury wbije mojej pacjentce choćby jedną igłę...”. Na szczęście nie wspomniała nic o dotykaniu newralgicznych punktów ‒ a w tym Julian Fang także się specjalizował. Zastanawiając się, czy nie wpadnie na któreś z bliźniąt, Thea odstawiła tacę na pas transmisyjny i poszła na oddział. Gdyby w izolatce Petrosa nie było gości ani pielęgniarek wolontariuszek, mogłaby spróbować zadać mu kolejne pytanie ‒ aby się dowiedzieć, gdzie najszybciej natrafi na jakieś istotne informacje na temat Jacka Kalishara. Miała nadzieję, że Lew będzie dość przytomny, by odpowiadać „tak” lub
„nie”. Kobietę na stanowisku ochrony przy wejściu na oddział zastąpił krzepki mężczyzna z tatuażami na obu dłoniach. Miał wypisane na plakietce nazwisko WILLIAM SAUNDERS. 174 Sprawdził identyfikator Thei i patrzył, jak wpisuje się do książki. ‒ Zostawiła pani coś? ‒ zapytał. Była tak rozkojarzona, że to pytanie nie od razu do niej dotarło. ‒ Słucham? Och, nie, niczego nie zostawiłam. Co za dziwne pytanie, pomyślała, kiedy rozsunęły się szklane drzwi i weszła na oddział, chcąc jak najszybciej sprawdzić, czy u ojca nikogo nie ma. Dopiero gdy weszła do izolatki, zobaczyła, że na łóżku ‒ zasłoniętym częściowo aparaturą i przewodami ‒ leży jakaś starsza kobieta, doglądana przez pielęgniarkę, której nigdy nie widziała u Petrosa. ROZDZIAŁ 22 ‒ Oddział półintensywnej terapii? Jak mogliście go tam przenieść? ‒ Potrzebowaliśmy dwóch łóżek, a pani ojciec był pierwszy na liście. Pełniący dyżur specjalista od intensywnej opieki, lekarz o nazwisku Spiegel i bladej, dziecinnej twarzy, popatrzył na
Theę z lekkim niepokojem. ‒ Na jakiej liście? ‒ spytała zdziwiona. ‒ Codziennie sporządzamy listę chorych, których można przenieść ‒ wyjaśnił. ‒ Potem konsultujemy ich nazwiska z lekarzami. Kiedy tylko potrzebujemy łóżek, zaczynamy od góry listy. W Beaumont jest tak wielu pacjentów, że chorzy nie przebywają zbyt długo na tym oddziale. Czasem zaledwie parę godzin. A pani ojciec spędził tu wiele dni. ‒ Ale miał założony dren osierdziowy! ‒ Nie funkcjonował, więc go wyciągnęliśmy. Podobnie 176 jak dren wewnątrzczaszkowy. Przykro mi, doktor Sperelakis, jednak jak powiedziałem, wciąż przybywają nowi pacjenci. Musimy przenosić chorych, którzy nie wymagają intensywnej opieki. ‒ Kto wyraził na to zgodę? ‒ O przeniesieniu z oddziału decyduje dyżurny specjalista od intensywnej opieki, czyli w tym momencie ja. Ale przez wzgląd na osobę pani ojca skonsultowałem to z doktorem Nikiem, który założył dren, a także z doktorem Hartnettem, jego osobistym lekarzem. Obaj zaakceptowali przeniesienie doktora Sperelakisa na oddział półintensywnej terapii Eaton Jeden. ‒ To nie do wiary!
‒ Stan pacjentki, która zajęła jego miejsce, jest bardzo niestabilny. Może to pani sprawdzić. ‒ To nie do wiary ‒ powtórzyła Thea. ‒ Czy pan wie, że dziś rano ktoś próbował go zabić? ‒ Zabić? ‒ Mężczyzna przebrany za sanitariusza, który zaatakował w holu ochroniarza, chciał dopaść mojego ojca. ‒ Nie wiedziałem o tym. ‒ Cóż, to prawda... Proszę posłuchać, doktorze Spiegel. Przepraszam za mój ostry ton. Wiem, że zrobił pan to, co uznał za właściwe. Szkoda tylko, że nie skontaktował się pan ze mną przed przeniesieniem ojca. ‒ Rozmawiałem ze Scottem i pani bratem, a pani siostra siedzi teraz przy nim. Jego stan jest naprawdę stabilny. Poza tym w Eaton Jeden mogą go monitorować tak samo jak my tutaj. ‒ Ale mają mniej personelu. 177 Ponownie go przeprosiła i zeszła schodami z powrotem do tunelu. Siedziba oddziału kardiologii, Eaton Building, powstała tak niedawno, że jeszcze jej nie znała. Wszystko, co otaczało Petrosa na oddziale półintensywnej terapii, było równie lśniące i nowoczesne jak na OIOM-ie. Opieka pielęgniarska, stanowiąca dla Thei kryterium jakości szpitala,
wydawała się zadowalająca. Wyglądało na to, że szpital Beaumont pod każdym względem zasługiwał na swoją znakomitą reputację, ale w jego murach działo się coś złego ‒ bardzo złego ‒ a człowiek podłączony do respiratora i ekranu komputera w sali numer sześć niemal na pewno wiedział, co to było. Wchodząc do izolatki, Thea spojrzała na monitor. Nie wskazywał nic niepokojącego. ‒ Cześć, siostro ‒ powiedziała Selene. ‒ Zaledwie jedno piętro w dół, ale dla Petrosa to gigantyczny skok. ‒ Sądzisz, że jego stan naprawdę jest dość stabilny, żeby można było go przenosić? ‒ Skąd mam wiedzieć? Przecież jestem tylko dentystką. Przynajmniej tata zawsze tak mówił o chirurgach ortopedach. Thea miała ochotę ją ostrzec, by uważała na to, co mówi, bo w rzeczywistości ich ojciec wcale nie jest w śpiączce. Ale nawet gdyby na cały głos wykrzyczała to z dachu, Petros nie dałby znaku życia, by ją poprzeć. A jednak ktoś jej uwierzył i próbował go na zawsze uciszyć. Teraz, z powodu tych przenosin, doktor Sperelakis znów znalazł się w niebezpieczeństwie. Podobnie jak cała klinika Beaumont, mający czternaście łóżek oddział półintensywnej terapii był duży, ruchliwy i 178
dobrze obsadzony. Trudno było jednak oczekiwać, aby pilnowano Petrosa przez cały czas. Nie jest prostą sprawą zabicie kogoś podłączonego do respiratora i aparatury kardiologicznej, gdy w pobliżu znajdują się pielęgniarki umiejące wykonywać reanimację, ale nie było to niemożliwe. Wystarczyłoby na przykład zastąpić na cztery minuty tlen w respiratorze podtlenkiem azotu z niewielkiego przenośnego pojemnika. ‒ Nie sądzisz, że powinniśmy zapewnić mu całodobową opiekę? ‒ spytała Thea. Selene, ubrana w nienagannie skrojony szary lniany kostium, który prawdopodobnie pochodził z paryskiego domu mody, i mająca na przegubach dość złotych bransoletek, by zatopić łódź ratunkową, spojrzała na nią zdziwiona. ‒ Wolontariuszki, które pomagały nam na OIOM-ie, przez większość czasu czytały magazyny. ‒ Miałam na myśli ochroniarza albo policjanta. ‒ Masz pojęcie, ile to by kosztowało? ‒ Nie, ale sądzę, że mógłby się tym zająć Dan Cotton. ‒ Wybacz, że zapytam: o co tu chodzi? O tę animację wypadku, którą zrobił Dimitri? ‒ Owszem. A także o incydent z fałszywym sanitariuszem. ‒ Myślisz, że te sprawy mają z sobą związek? ‒ spytała z
niedowierzaniem Selene. ‒ Tak ‒ odparła Thea, ostrożnie dobierając słowa, by nie denerwować Petrosa, który z pewnością wszystko słyszał. Zaczęła się też zastanawiać, czy ten, kto przysłał zabójcę na OIOM, mógł mieć coś wspólnego ze zleceniem lub zatwierdzeniem przenosin jej ojca. 179 ‒ Och, kochanie, wiem, jak bardzo chcesz wierzyć, że tato z tego wyjdzie ‒ powiedziała Selene ‒ ale logika i wiedza medyczna temu przeczą. Uległ wypadkowi, ma uraz mózgu, jest w głębokiej śpiączce, z której się nie przebudzi, i prędzej czy później wykończy go zapalenie płuc albo atak serca. A gdyby miał coś do powiedzenia w tej sprawie, wierzę, że wolałby umrzeć. ‒ Sądzę, że na wszelki wypadek nie powinnyśmy rozmawiać o tym przy jego łóżku. ‒ Jak sobie życzysz, malutka. ‒ Chciałam cię jeszcze o coś spytać. ‒ Strzelaj. ‒ Czy wiesz cokolwiek na temat Jacka Kalishara? ‒ Tego od domów towarowych? ‒ Tak. Był pacjentem taty. ‒ Nawet o tym nie wiedziałam. Tata bardzo poważnie traktował kwestię zapewniania dyskrecji pacjentom, zresztą
podobnie jak wszystkie inne sprawy, może tylko z wyjątkiem ojcostwa. Thea skrzywiła się, ale nie powtórzyła ostrzeżenia, by nie robić uwag na temat Petrosa przy jego łóżku. Poza tym pytała Selene o miliardera również po to, by przekazać sygnał ojcu. ‒ Zaprzyjaźniłam się z pacjentką w instytucie, która nazywa się Hayley Long ‒ oznajmiła. ‒ Ma raka trzustki z przerzutami. Jack Kalishar był tu leczony na tę samą chorobę i według doktor Thibideau po pięciu latach ma się dobrze. ‒ To prawie cud. 180 ‒ Właśnie. Selene, jak już pewnie słyszałaś, powiedziałam Karsten, że na razie przejmę praktykę taty. ‒ Zadzwoniła do mnie. Wiesz, że ona była z ojcem, prawda? Błagam, nie mów o niej niczego paskudnego. ‒ Tak, wyjawiła mi ten sekret. Dostałam od niej czasowe uprawnienia, ale nie mam dostępu do kart pacjentów taty. Muszę o wszystko prosić Scotta Hartnetta, przynajmniej dopóki nie poszerzą mi zakresu przywilejów. Chcę zobaczyć kartę Hayley oraz Kalishara. Możesz mi oszczędzić korzystania z pośrednictwa Scotta i przesłać je do biura taty? ‒ Chciałabym, ale to niemożliwe. Każdy pacjent ma przydzielony numer, który określa, kto z personelu ma dostęp
do jego elektronicznej karty. Jeśli twoja przyjaciółka Hayley doda mój kod do swojej dokumentacji, pewnie będę mogła przekazać jej kartę do biura ojca. Nie mam pojęcia, jaki on ma kod. W moim jest osiem cyfr i dwie litery. Gdyby się wydało, że go wyjawiłam, zostanę zawieszona. ‒ Czy Hayley ma dostęp do swojej karty? ‒ Myślę, że za parę miesięcy będzie miała. Google i Microsoft wyprzedzają nas pod tym względem o parę długości. ‒ Nie martw się. Nie poproszę cię o nic, co mogłoby ci zaszkodzić. Spróbuję najpierw poszperać w biurku taty i znaleźć jego kod. Potem zawiadomię ciebie i Hayley, czy potrzebuję pomocy w dostępie do jej danych. ‒ Tylko bądź ostrożna. ‒ W jakim sensie? 181 ‒ System Thor działa w dwie strony. Wszelkie prośby o informacje są rejestrowane i przekazywane ochronie. ‒ Nowy wspaniały świat... ‒ mruknęła Thea. ‒ Raczej coś z Kafki. O ile wiem, tę sekcję ochrony kontroluje inna. Poklepała Petrosa po policzku, dzwoniąc bransoletkami. ‒ Muszę już lecieć, staruszku ‒ powiedziała. ‒ Mógłbyś przynajmniej się ocknąć. Nie okazujesz wdzięczności swojej drugiej córce za ocalenie ci życia. ‒ Zwróciła się do Thei. ‒
Powodzenia, księżniczko. Witamy w ekipie Beaumont. Nie czekając na odpowiedź siostry, zniknęła. Thei było przykro, że ich ojciec musi tego wszystkiego słuchać. Pewnie było jeszcze gorzej, gdy bliźniaki siedziały razem przy jego łóżku. W sumie dobrze się stało, że Dimitri go nie odwiedzał. Zmoczyła szmatkę i otarła choremu czoło. Potem rozejrzała się wokół, odkleiła mu taśmę z powiek, zakropliła oczy i szepnęła do ucha: ‒ Tato, słyszałeś? Muszę mieć twój kod, żebym mogła dokładnie sprawdzić, co robiono z Jackiem Kalisharem. Doktor Thibideau nie okazała się zbyt pomocna. Powiedziała mi tylko, że on nadal żyje. Porusz okiem, jeśli rozumiesz, co mówię. Ostrożnie rozchyliła jego powieki. Źrenice Petrosa znajdowały się w centralnym położeniu. Były nieco mniejsze niż zwykle. ‒ Tato, spójrz do góry... Nie mógł spać ‒ na pewno nie po jej rozmowie z Selene. ‒ Tato, proszę. Popatrz w górę, jeśli mnie słyszysz... 182 Nie było żadnej reakcji. ‒ Tato... Znowu nic. Thea cofnęła się i przez chwilę wpatrywała się w ojca. Nie słyszał jej, była tego pewna. Nic nie wskazywało
na to, aby był przytomny. W tym momencie był w takim stanie, jaki wszyscy mu przypisywali. ROZDZIAŁ 23 ‒ Wszystko w porządku? ‒ zapytała Hayley. ‒ Nie wyglądasz zbyt dobrze. Pytanie to zadawała lekarce pacjentka z nieuleczalnym rakiem trzustki. ‒ Właśnie to samo zamierzałam powiedzieć tobie ‒ oświadczyła Thea. ‒ Będziesz miała okazję ‒ odparła Hayley. ‒ Rzeczywiście czuję się wzdęta i dokucza mi żołądek. Wyobrażam sobie, że każde ukłucie bólu i każdy pęcherzyk gazu to kolejna wykluwająca się komórka rakowa. Ale mów pierwsza. Thea opowiedziała jej o Jacku Kalisharze, o swojej dziwnej rozmowie z Lydią Thibideau, a także o ograniczonych uprawnieniach, jakie otrzymała od Sharon Karsten i komisji. Hayley, która czytała Joyce Carol Oates na swoim zwykłym miejscu przy drzwiach, odłożyła książkę i słuchała uważnie. 184 ‒ Pomyślałam, że ta kuracja Kalishara może być dla ciebie dobrym znakiem ‒ oświadczyła Thea, wciąż nie potrafiąc wymówić tego nazwiska bez zastanawiania się, dlaczego ojciec wybrał je spośród tylu innych. ‒ Leczyła go ta sama lekarka co ciebie, w tym samym szpitalu, i przeżył już pięć lat
bez nawrotu choroby. Hayley westchnęła. ‒ Jestem tym, kim jestem, ponieważ potrafię rozszyfrowywać ludzi... choć wielu z nich wyjątkowo dobrze się maskuje. Ty, moja droga, do nich nie należysz. To wspaniale, że próbujesz podnieść mnie na duchu, ale osiągniemy więcej i zyskamy na czasie, jeśli wyjaśnisz mi po kolei, co cię gryzie. ‒ Przepraszam. Spróbuję. ‒ Czy Kalishar był poddawany tej samej kuracji co ja? ‒ Według Thibideau lek, który otrzymujesz, jest ulepszoną wersją tego, który dostawał on. ‒ Były niepożądane efekty uboczne? ‒ Wystarczające, by musieli zmodyfikować lek. Ale Thibideau twierdzi, że ta nowa wersja jest bardzo obiecująca. Śpisz już lepiej? Hayley ujęła ją za rękę. ‒ Domyślam się, że ta cudowna, bezinteresowna, troskliwa lekarka, która jest w tobie, chce do mnie dotrzeć ‒ powiedziała. ‒ I zrobić, co tylko można, abym się lepiej poczuła. Ale zajmiemy się mną później. Obiecuję. A teraz, pierwsza pozycja na liście spraw, które cię dręczą, to... Thea westchnęła i spojrzała na nią. Z upływem lat zrobiła 185 wielkie postępy w nawiązywaniu kontaktu wzrokowego z
ludźmi, z którymi rozmawiała, jednak nadal pozostawała pod tym względem daleko w tyle za osobami „neurotypowymi”. Hayley albo tego nie zauważyła, albo, co było bardziej prawdopodobne, wolała to przemilczeć. ‒ Pierwsza pozycja na liście to mój ojciec ‒ powiedziała w końcu Thea. ‒ Mówiłam ci, że kontaktował się ze mną, ale nie chciał porozumieć się z moim bratem Nikiem i siostrą Selene. Ona jest... ‒ Bliźniaczką Nika. Jedną z moich strasznych wad jest to, że słucham, co ludzie do mnie mówią... zwłaszcza ci, na których mi zależy. A co z Dimitrim? ‒ Nie wiem. Był tu tylko raz, teraz już nie przychodzi. Myślę, że Petros wybrał właśnie mnie. Niestety, początkowo nie zdawałam sobie z tego sprawy i powiedziałam jednej z pielęgniarek oraz doktorowi Hartnettowi, że odzyskał przytomność i komunikował się ze mną. ‒ Ale ci nie uwierzyli, kiedy im nie odpowiadał. ‒ Otóż to. ‒ Mów dalej. Postaram się nie przerywać. To moja kolejna wada. ‒ Cóż, być może nie uwierzyli, że odzyskał świadomość, jednak któreś z nich albo oboje komuś o tym wspomnieli. Teraz nie mam pojęcia, kto wie, a kto nie, że mój ojciec jest przytomny. Wkrótce po tym, jak nie udało mi się udowodnić,
że Petros potrafi się porozumiewać, mężczyzna przebrany za sanitariusza omal nie dostał się na OIOM. Myślę, że chciał zabić mojego ojca. ‒ Ale nie jesteś tego pewna. 186 Thea pokręciła głową. ‒ Dziś rano bez mojej wiedzy przeniesiono Petrosa z OIOM-u na oddział półintensywnej terapii. Niedawno byłam z nim sama i próbowałam nawiązać kontakt. Reagował bardzo powoli, jednak sądziłam, że kiedy odpocznie, będzie trochę lepiej. Ale potem w ogóle przestał odpowiadać. ‒ Czy znów zapadł w śpiączkę? ‒ Nie wiem. Przestali mu kontrolować ciśnienie płynu mózgowo-rdzeniowego, więc trudno stwierdzić, czy powstała nowa blokada. ‒ Skoro szefa instytutu traktują w ten sposób, czego ja mogę się spodziewać? ‒ Twoja kuracja przebiega pomyślnie i jak widzę, masz doskonałą opiekę. Być może mój ojciec po prostu się obraził. Myśląc, że jest w śpiączce, Selene powiedziała o nim parę przykrych słów przy jego łóżku. Jeśli to usłyszał, może wolał zamilknąć. ‒ A może wiedziała, że jest przytomny... Przepraszam, kochanie. Przemawia przeze mnie cyniczna istota z krainy
Nie Ufaj Nikomu. ‒ Może to lepsze niż kraina Ufaj Wszystkim, z której ja pochodzę. Powiedz mi teraz, co u ciebie. ‒ Za chwilę. Najpierw chcę usłyszeć coś więcej na temat Jacka Kalishara. ‒ Znasz go? ‒ Nie, ale mamy wspólnych znajomych. My, miliarderzy, tworzymy dość zamknięty krąg. Łączy nas duch rywalizacji i przekonanie o wszechobecnej niechęci, zawiści i nieufności. 187 Ups, znowu zaczynam. Zła Wiedźma z Południowego Wschodu. ‒ Myślę, że jesteś cudowna. ‒ Kalishar. ‒ Dobrze. Ojciec uważa, że wypadek, w którym omal nie zginął, nie był przypadkowy. Mam wrażenie, że wiedział coś, czego nie powinien wiedzieć, albo coś zobaczył i powiedział o tym niewłaściwej osobie. Kiedy dał mi znak, że odzyskał przytomność i potrafi się komunikować, namówiłam go, by zebrał całą energię i wskazując litery alfabetu, ułożył słowo... tylko jedno słowo, które pomoże mi zrozumieć, co się dzieje. ‒ I wtedy podał nazwisko Kalishar, tak? Podoba mi się odzież, którą sprzedają w jego sklepach. Sieć domów towarowych Kalishara to zaledwie część jego imperium. Ten
człowiek prowadzi wiele lukratywnych interesów. ‒ Czy mogą być nielegalne? ‒ spytała Thea z nadzieją w głosie. ‒ Nie sądzę. Ale ludziom takim jak my, jeśli chcą zachować swoją pozycję, zdarza się czasem nadepnąć komuś na odcisk albo po swojemu interpretować prawo. Doktor Thibideau nie okazała się zbyt pomocna? ‒ Nie potrafię powiedzieć, czy coś przede mną ukrywała, jednak z pewnością nie była też całkiem szczera. Pamiętasz, jak rozmawiałyśmy o ustawie dotyczącej archiwizacji danych? Mówiła tylko o tym, co już wiem albo czego mogę dowiedzieć się z gazet. ‒ Powiedz mi coś... Czy Thibideau, kiedy u niej byłaś, wspomniała coś o zawartości żółtej teczki? 188 Thea pokręciła głową. ‒ Nie ‒ odparła. ‒ Nic o tym nie mówiła. ‒ Takie teczki naprawdę istnieją. Przynajmniej ja mam swoją, a jestem niemal pewna, że widziałam ich więcej. Są przechowywane w szafce z orzecha lub dębu za jej biurkiem. ‒ Zauważyłam ją. Ma cztery szuflady ‒ powiedziała Thea, zamykając oczy, by przypomnieć sobie dokładniej wygląd biura Thibideau. ‒ Pamiętam mosiężne uchwyty i stojącą u góry małą statuetkę... baletnicy.
‒ Jesteś niesamowita. ‒ Pomyślałam nawet, że to nie pasuje do doktor Thibideau. Omal jej o to nie zapytałam. ‒ Chyba dobrze, że zwalczyłaś w sobie tę pokusę. Twoja terapeutka byłaby z ciebie dumna. Thea zdobyła się na nikły uśmiech. ‒ Więc doktor Thibideau korzystała z teczki, a nie z elektronicznego zapisu? ‒ Miała włączony komputer, ale patrzyła głównie na mnie i zaglądała do żółtej teczki. ‒ Myślisz, że ma też teczkę Jacka Kalishara? ‒ Nie byłabym zaskoczona. ‒ Może mogłabym z nią o tym pomówić. Hayley się uśmiechnęła. ‒ Skoro nie wyciągnęła teczki Kalishara, kiedy byłaś w jej biurze, czy sądzisz, że to zrobi, gdy wrócisz i o nią poprosisz? ‒ Tak się tylko zastanawiałam. ‒ Chyba mam lepszy pomysł. 189 ‒ Jaki? ‒ Flowers. ‒ Kwiaty? Mam jej wręczyć kwiaty? Hayley się zaśmiała.
‒ Nie chodzi o kwiaty, ale o Seana Flowersa. Pracuje dla mnie. Thea nie rozumiała, czemu to nieporozumienie tak ją rozbawiło. ‒ W jaki sposób ten Flowers może nam pomóc z doktor Thibideau? ‒ spytała. Hayley westchnęła i rozejrzała się wokół, jakby szukając wskazówek. ‒ W mojej działalności biznesowej zdarza się czasem ‒ zaczęła ‒ że konkurencyjna firma ukrywa informacje, które potrzebne są naszej spółce do podejmowania ważnych decyzji. Thea popatrzyła na nią pytająco. ‒ Na przykład jakie? ‒ Na przykład takie, że planuje wypuścić na rynek produkt, nad którym my dopiero zaczęliśmy pracować. Tego rodzaju informacje są dla nas wiele warte... czasem nawet dziesiątki milionów dolarów. Dostarcza nam ich właśnie Sean Flowers. ‒ Chyba zaczynam rozumieć. ‒ To dobrze. Sean jest ekspertem w tej dziedzinie. Inne spółki również mają takich ludzi. ‒ Mówisz o szpiegostwie przemysłowym, prawda? ‒ Można to tak nazwać.
‒ A jest inne określenie? 190 Hayley spojrzała na nią z podziwem. ‒ Nie ‒ odparła. ‒ Chyba nie. ‒ A zatem chcesz, żeby ten twój Sean Flowers włamał się do biura doktor Thibideau. ‒ Owszem. Potrafi to zrobić. ‒ I będzie wiedział, czego szukać? ‒ Być może będziesz musiała pójść tam razem z nim i przejrzeć karty na miejscu. ‒ Ciekawe, ile ich jest. ‒ Pewnie setki. Rak trzustki to jedna z najczęstszych postaci choroby nowotworowej, a Thibideau jest światową sławą w tej dziedzinie. Przysyłają jej mnóstwo pacjentów. Myślisz, że mogłabyś się czegoś dowiedzieć, gdybyś zobaczyła także inne karty, nie tylko moją i Jacka Kalishara? ‒ Całkiem możliwe. Szkoda, że nie wiem dokładnie, czego szukać. ‒ Myślę, że będziesz wiedziała, jak to zobaczysz. Twój ojciec z tym swoim zespołem zamknięcia pewnie uważa tak samo. ‒ Możliwe. ‒ To co, zgadzasz się? ‒ spytała Hayley. Thea zastanawiała się przez chwilę, po czym pokręciła
głową. ‒ Sama nie wiem ‒ odparła. ‒ Dziś skłamałam dyrektorce szpitala, kiedy zapytała, do czego potrzebne mi są uprawnienia. Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni coś takiego zrobiłam. Za drugim razem poszło mi dużo łatwiej. 191 ‒ Uwierz mi, Theo, firmy ciągle tak postępują, nawet takie jak nasza, znane z wysokich standardów i etycznych praktyk. W żadnym wypadku nie chcę, żebyś miała złe zdanie o mnie i moich metodach prowadzenia interesów, ale zależało ci przecież na zdobyciu tych informacji. Nie zapominaj, że dla mnie też mogą być ważne. ‒ Masz rację. ‒ Więc wyrażasz zgodę? Thea znów zaczęła się zastanawiać. ‒ Wielu objawów zespołu Aspergera wolałabym nie mieć ‒ oznajmiła w końcu ‒ jednak sporo z nich bardzo mi odpowiada. Trudno to wyjaśnić. ‒ Chyba cię rozumiem. ‒ To znaczy, że rozumiesz także, dlaczego w tej chwili jest mi niezręcznie włamywać się do biura doktor Thibideau ‒ stwierdziła Thea. Hayley przez długą chwilę wpatrywała się w jej palce, skubiące skórkę przy paznokciu.
‒ Spróbujemy znaleźć inny sposób ‒ powiedziała wreszcie. ‒ Kiedy masz zamiar przyprowadzić tego specjalistę od akupunktury? ‒ Jutro wieczorem. Ale nie mów o tym ani słowa doktor Thibideau. ‒ Ani słowa. ‒ Czy sądzisz, że przemilczenie jest formą kłamstwa? ‒ Myślę, że jesteś fantastyczną osobą, Theo. Tak właśnie myślę. ‒ Profesor Fang i ja będziemy tu pewnie zaraz po obiedzie. 192 ‒ Będę czekała. I nie martw się, kochanie, ani trochę mnie nie rozczarowałaś, nie chcąc angażować do tej sprawy Seana Flowersa. ‒ Prawdę mówiąc, nie przyszło mi nawet do głowy, że mogłabyś być rozczarowana ‒ odparła Thea. ROZDZIAŁ 24 Przed powrotem do Wellesley ponownie przeszła tunelami na oddział półintensywnej terapii. Skończyły się godziny odwiedzin i szpital, jak bestia o tysiącu serc, przeciągał się i ziewał, układając do snu. Na oddziale panowała cisza, ale Thea była zaniepokojona, że nie widzi żadnych ochroniarzy, a jej ojcem nie zajmują się prywatne pielęgniarki.
Petros spokojnie leżał pod respiratorem, jednak Thea nie mogła się oprzeć wrażeniu, że porozumieli się po raz ostatni. ‒ Tato? ‒ szepnęła. ‒ Tato, to ja. Monitor u góry pokazywał obraz funkcji życiowych pacjenta, przekazywany do dyżurki pielęgniarek. Thea ściągnęła Petrosowi z powiek papierową taśmę i zakropliła mu oczy. Rzadko ogarniała ją melancholia, ale czasem rozmawiała o tym uczuciu ze swoimi „neurotypowymi” znajomymi. Podejrzewała, że dziwny ciężar w klatce piersiowej i ściskanie w gardle, które w tej chwili czuła, może być melancholią. 194 Tyle rzeczy ją niepokoiło. Tak niewiele z tego, co działo się wokół jej ojca, miało sens. ‒ Tato, to ja, Thea. Porusz oczami, jeśli mnie słyszysz. Popatrz tylko w górę ‒ poprosiła, jednak ciemne oczy Lwa wciąż nieruchomo patrzyły w przestrzeń. ‒ Tato, co się dzieje? Powiedz mi, co się dzieje? Dopiero wtedy zauważyła niewielką zmianę w jego źrenicach. Były mniejsze niż poprzednio ‒ nie tak małe, jak w przypadku przedawkowania narkotyku albo uszkodzenia pnia mózgu, ale wyraźnie mniejsze. Odnotowała w pamięci, by zwrócić na to uwagę pielęgniarkom, sprawdzić, jakie ojciec dostaje leki, i przejrzeć cogodzinne raporty neurologiczne, zawierające informacje na temat wielkości źrenic i ich reakcji.
Nieprzyjemny ucisk w piersiach przybierał na sile. Melancholia. Może nie powinna odrzucać tak pochopnie propozycji Hayley ‒ może warto byłoby skorzystać z pomocy Seana Flowersa. Delikatne jak pajęczyna nici łączące jej ojca z zewnętrznym światem najwyraźniej uległy zerwaniu. Czy była to konsekwencja urazu mózgu? Jeśli nie, kto mu to zrobił? Kto za to odpowiadał? Co z tym wszystkim wspólnego miał Jack Kalishar? Co powinna zrobić, jakie zasady poświęcić, by dotrzeć do sedna sprawy? ‒ Proszę, tato, jeśli mnie słyszysz, daj mi znać. Porusz oczami. Zamrugała, próbując powstrzymać się od łez. Może byłoby lepiej, gdyby Niko nie odnalazł jej w Kongu. To wszystko było jakimś koszmarem. 195 Założywszy z powrotem taśmę na powieki ojca, pochyliła się i pocałowała go w czoło. Czuła w głębi duszy, że Petros już się nie ocknie. Jeśli ucisk w piersiach był melancholią, nie miała na nią ochoty. Zatrzymała się przy dyżurce pielęgniarek, gdzie pozwolono jej sprawdzić, jakie ojciec dostaje leki. Żaden z nich nie mógł spowodować zwężenia źrenic. Może pora na kolejny rezonans albo przynajmniej na konsultację neurologiczną.
Ale co to zmieni? ‒ pomyślała, wychodząc przez opustoszały hol Instytutu Sperelakisa na parking, gdzie zostawiła volvo Petrosa. Co to zmieni? Oświetlenie parkingu nie było najlepsze, jednak nadal stało tam sporo samochodów. Dobrze byłoby spędzić trochę czasu z Dimitrim, który zostawił jej wiadomość, że jak zwykle nie pójdzie szybko spać. Poszperała w torebce, wyciągnęła pilota i otworzyła nim zamek samochodu. Już miała uchylić drzwiczki od strony kierowcy, gdy nagle uświadomiła sobie, że coś się za nią poruszyło. Nie zdążyła zareagować, bo w tym samym momencie ktoś wcisnął jej na głowę plastikowy worek, zaciągnął na szyi sznurek i przygniótł ją całym ciężarem ciała do karoserii volva. Czując przypływ adrenaliny, próbowała się uwolnić, ale nie potrafiła. Sznurek najwyraźniej służył do zawiązywania plastikowego worka. Uświadomiła sobie, że napastnik musiał zrobić na nim supeł albo założyć klamrę, ponieważ jego obie ręce, osłonięte rękawiczkami, były wolne. Nie dusił jej, jednak w worku było niewiele powietrza ‒ wiedziała, że wystarczy 196 go najwyżej na parę minut. Uwięzienie w czarnej folii było przerażające.
Próbowała się uspokoić i przeanalizować swoją sytuację. Przez całe pół minuty była zupełnie bezradna, przygnieciona do samochodu, z rękami przyciśniętymi do boków. Czuła na pośladkach nabrzmienie w kroczu napastnika. Jeśli zamierzał ją zgwałcić, najwyraźniej mu się nie spieszyło. Gdyby chciał ją zabić, zdążyłby już zmiażdżyć jej krtań albo skręcić kark. Jeżeli liczył na to, że się udusi, wkrótce się tego doczeka. Czy mogła cokolwiek zrobić, aby go powstrzymać? ‒ Proszę, nie! ‒ krzyknęła, ale worek stłumił jej głos. ‒ Nie! Wierzgnęła nogą do tyłu, jednak tylko musnęła jego goleń. Powinna spróbować kopnąć go w krocze, ale jak to zrobić? Zaczynało brakować jej powietrza. Musi się uspokoić. Oddychać wolniej. Myśl... Myśl. Nie przestając przyciskać jej twarzy i torsu do karoserii, napastnik zmusił ją, żeby uklękła. Jeśli chodzi mu o seks oralny, pomyślała natychmiast, czeka go miła niespodzianka ‒ przez sekundę. Potem będzie naprawdę zaskoczony. Trzymając ją mocno za ręce, żeby się nie podniosła, napastnik przyklęknął, wsunął kolano między jej nogi i wyszeptał jej do ucha złowieszczym tonem:
‒ No dobra. Teraz posłuchaj mnie uważnie. Mógłbym cię zabić. Mogę to zrobić, kiedy tylko zechcę. Wtrącasz się w sprawy, które ciebie nie dotyczą. Jeśli nie przestaniesz, 197 zginiesz. A umierając, będziesz żałowała, że nie udusiłaś się w tym worku. Obiecuję ci to. Przestań zajmować się tym człowiekiem w szpitalu i wracaj tam, skąd przyleciałaś. ‒ Ale... ‒ Zamknij się! Połóż się twarzą do ziemi! Dobrze. Jeśli w ciągu najbliższej minuty zobaczę, że się poruszyłaś, wrócę tu i zgniotę ci butem szyję. Czy to jasne? Przytaknij. W porządku. A jeśli się dowiem, że wspomniałaś o naszej rozmowie policji... a bądź pewna, że to do mnie dotrze... odnajdę cię i zabiję. Thea, wstrząśnięta złowrogim brzmieniem tych słów, poczuła, że mężczyzna przestał ją przygniatać i odszedł. Odgłos jego kroków powoli ucichł i zapadła cisza. Leżała twarzą do chodnika, dopóki jeszcze mogła oddychać. W końcu sięgnęła ręką do karku, otworzyła klamrę przytrzymującą zaciśnięty sznurek i ściągnęła z głowy plastikowy worek. Dopiero po dwóch minutach odważyła się podnieść z ziemi i uklęknąć. Nigdzie nie było napastnika, ale pewnie by go nie zobaczyła, nawet gdyby ją obserwował. Była przerażona i nie bardzo wiedziała, co się kryło za jego żądaniem.
Na pewno ktoś go wynajął, żeby ją zastraszył. Ale kto? I jakiej spodziewał się po niej reakcji? Czy sądził, że po prostu się spakuje, zostawi ojca i poleci z powrotem do Konga? Czy ostrzegano ją, bo chciano, żeby przestała dociekać, co mu się przydarzyło, czy też życzono sobie, by pozwoliła mu umrzeć? Pytań, które kłębiły jej się w głowie, było o wiele więcej niż odpowiedzi. Przez jakiś czas siedziała w samochodzie na słabo oświetlonym parkingu, głęboko oddychając i próbując zapanować 198 nad emocjami. „Nie wszystko naraz... Wdech... Wydech... Nie wszystko naraz”. Słyszała te słowa, jakby doktor Carpenter wypowiadała je, siedząc obok niej. „Wdech... Wydech... Kiedy przytłacza cię nadmiar spraw, sporządź listę. Sporządź listę wszystkich ważnych rzeczy i zajmij się nimi po kolei”. Wyjęła z torebki pióro i niewielki notes ze spiralką na grzbiecie. Musgrave Dan Hayley policja
Wpatrywała się przez chwilę w tę krótką listę. Potem spojrzała na plastikowy worek leżący na fotelu pasażera i skreśliła słowo „policja”. Jeśli Dan będzie chciał, żeby ich zawiadomiła, zrobi to. Ale najpierw musiała mu opowiedzieć o tym okropnym człowieku i uświadomić mu potworne zło, jakie w nim tkwiło ‒ zło, które sprawiało, że odczuwał seksualne podniecenie na samą myśl o jej zranieniu lub zabiciu. Otworzyła notes na stronie, na której miała zapisane numery telefonów. Mimo późnej pory zadzwoniła najpierw do Amy Musgrave, przełożonej pielęgniarek, która powiedziała jej kiedyś: „Dzwoń, kiedy tylko będziesz chciała”. 199 ‒ Amy, mówi Thea Sperelakis. ‒ Czy wszystko w porządku? ‒ Tak... A właściwie nie... Sama nie wiem. Amy, chcę wynająć pielęgniarki do opieki nad ojcem. ‒ Słyszałam, że został przeniesiony na oddział półintensywnej terapii. ‒ Sprzeciwiłabym się, gdybym o tym wiedziała. ‒ To zawsze trudna sprawa... zwłaszcza z tak ważnym pacjentem jak twój ojciec. Ale tego czynnika zwykle nie bierzemy pod uwagę. ‒ Zdaje się, że jest już za późno, by coś z tym zrobić. ‒ Chyba że jego stan nagle się pogorszy. Chcesz pry-
watną pielęgniarkę tylko na noc? ‒ Na całą dobę. ‒ To może okazać się bardzo kosztowne, a przecież zapewniamy doskonałą opiekę w ciągu... ‒ Potrzebuję pielęgniarki na całą dobę, od zaraz. Stać nas na to. ‒ Zobaczę, co da się zrobić. Czy Selene i Niko wiedzą, że to robisz? ‒ Dowiedzą się jutro ‒ odparła Thea. Przestała drżeć i powoli powracała do równowagi. Zaczerpnąwszy jeszcze kilka razy powietrza, zadzwoniła do Dana. ‒ Cześć, to ja ‒ powiedziała. ‒ Witaj, „ja”. ‒ Spałeś? ‒ Spodziewasz się społecznie akceptowanej reakcji czy odpowiedzi w stylu Thei? 200 ‒ Co to znaczy? ‒ To znaczy, że owszem, spałem. ‒ Zdarzyło się coś złego. Czuję, że muszę ci o tym powiedzieć. ‒ Słucham. ‒ Wolałabym osobiście. Możesz przyjechać do Welle-
sley? ‒ Teraz? ‒ Tak. ‒ Już szukam drugiej skarpetki. ‒ Dużo o tobie myślałam. ‒ To wspaniale. Naprawdę wspaniale, bo ja o tobie też. ‒ Dzięki. Nie chcę cię szokować ani przerażać, ale chyba będę chciała się z tobą kochać. Na dziesięć, piętnaście sekund zapadła cisza. ‒ Właśnie znalazłem drugą skarpetkę ‒ oznajmił w końcu Dan. Trzecia rozmowa była najtrudniejsza. Centrala telefoniczna szpitala nie działała, ale na wizytówce Hayley, wetkniętej do notesu, widniał numer jej komórki. ‒ Zmieniłam zdanie ‒ oświadczyła Thea. ‒ Na jaki temat? ‒ W sprawie Seana Flowersa. ‒ Ale dlaczego? ‒ Powiem ci rano. Na razie wiedz tylko, że ktoś wywiera na mnie nacisk, więc postanowiłam się zrewanżować. ROZDZIAŁ 25 Wyjechała na drogę numer 9 prowadzącą w stronę Wellesley, prawie nie zwracając uwagi na przesuwające się obok niej samochody. Doszła do wniosku, że jeśli napad na nią
miał być ostrzeżeniem, potwierdzał zarazem, że wypadek, który omal nie doprowadził do śmierci jej ojca, został zaaranżowany. Dimitri od początku miał rację, a bliźniaki się myliły. Powinni zacząć z sobą współpracować, jeśli mieli odkryć motyw i wytropić sprawcę pierwszego zamachu na życie Petrosa oraz osobę, która próbowała zabić go w szpitalu. Wydawało się bardzo prawdopodobne, że człowiek z parkingu i fałszywy sanitariusz to ten sam mężczyzna. Kto go wynajął? Musiała również jak najszybciej zapewnić ochronę Petrosowi. Nie tak łatwo było zabić pacjenta, podłączonego do monitora i respiratora i przez cały czas obserwowanego. Ale 202 oczywiście, chociaż większość pielęgniarek na OIOM-ie potrafiła przeprowadzić reanimację, istniały jeszcze kule, garota albo leki, które ‒ podane dożylnie w dostatecznie dużej dawce ‒ zatrzymałyby akcję serca. Zabójca uciekłby pewnie z izolatki Petrosa podczas zamieszania, jakie by wtedy powstało. Thea była pewna, że przebrany za sanitariusza mężczyzna taki właśnie miał plan. Na OIOM-ie większość odwiedzających rejestrowano albo przynajmniej sprawdzano. Na oddziale półintensywnej terapii nie zawsze tak było, ale prywatne pielęgniarki, które właśnie
zamówiła, będą pilnowały ojca. Pogrążona w tych niewesołych rozmyślaniach, musiała w ostatniej chwili wcisnąć hamulce i skręcić z piskiem opon, bo omal nie przeoczyła zjazdu do domu. Ich posiadłość, rozległa rezydencja w stylu Tudorów z końca dziewiętnastego wieku, była położona z dala od ulicy na kilku akrach zadrzewionego terenu. Thea pamiętała z dzieciństwa, że dom zawsze był pełen ciepła i krzątaniny. Jednak od śmierci matki większości pokoi już nie używano i wszystko stało się zimne i pozbawione życia. Jej brat stale przebywał w wozowni, a ojciec pracował po szesnaście godzin dziennie, więc dom wydawał się opustoszały i obcy. Zostawiła volvo na podjeździe, gdzie Dan mógł je łatwo zobaczyć, i włączyła światła. Potem przeszła po trawniku domu do wozowni. Paliło się tam wiele świateł, ale drzwi były zamknięte. Zajrzała na tył budynku, gdzie Dimitri trzymał swój sportowy samochód ‒ audi, jeśli dobrze pamiętała. Niewielki żwirowany parking był pusty. Dziwne. Zanim poprosiła Dana, by do nich wpadł, zadzwoniła do 203 Dimitriego, żeby mu powiedzieć, że odwiedzi go, kiedy wróci do domu, i przyprowadzi z sobą Dana, by posłuchał jego teorii na temat wypadku. Nie wspominał o żadnych planach, jednak gdy rozmawiali ostatnim razem, napomknął coś o
dziewczynie. Kiedy Thea chciała się czegoś o niej dowiedzieć, szybko zmienił temat, nie podając nawet jej imienia. Może właśnie z nią się umówił. Uśmiechnęła się na myśl o tym. Jej brat zawsze był samotnikiem, podobnie jak ona. Wspaniale byłoby się dowiedzieć, że w końcu sobie kogoś znalazł, i poznać kobietę, która mogłaby stać mu się bliska mimo jego ekscentryczności. Obeszła wozownię, zaglądając po drodze do okien. Potem wróciła do głównego budynku i zaparzyła kawę bezkofeinową. Przypomniała sobie, że Dan również pił kawę, kiedy się poznali. Dzięki zwracaniu uwagi na szczegóły oraz umiejętności słuchania i zapamiętywania zebrała już o nim całkiem sporo informacji: poznała jego troskliwość, dobroć i determinację, jego dumę i inteligencję, czuła też, że na jego życiu zaciążyły jakieś tragiczne wydarzenia. Nie znali się zbyt długo, ale mimo to stał się dla niej czymś w rodzaju opoki. Czy coś dla niego znaczyła? Czy zauważył, jak bardzo różni się od kobiet, z którymi do tej pory się spotykał? Doktor Carpenter zawsze podkreślała, że nie ma sensu udawać kogoś innego, aby zainteresować mężczyznę, zresztą Thea i tak by tego nie potrafiła. Ale przykro byłoby zniechęcić go do siebie, kiedy dopiero się poznawali. Nie przydarzyłoby się to jej po raz pierwszy. Jeden z mężczyzn powie-
dział, że zrywa z nią, bo za mało w niej agresji. Inny stwierdził, że jest zbyt bezceremonialna i agresywna. Nigdy nie miało to sensu. 204 Wraz z upływem lat, gdy coraz lepiej zaczynała pojmować, co to oznacza mieć zespół Aspergera, nauczyła się radzić sobie z różnymi sprawami. Zrozumiała, czym jest przyjaźń, i odkryła, że potrafi być w tym dobra, jeśli nie tylko mówi, ale także słucha. W dużym stopniu opanowała sztukę towarzyskiej rozmowy, zarówno twarzą w twarz, jak i przez telefon, i nauczyła się rzeczy niezbędnych w codziennym życiu. Również wrażliwość na fakturę materiałów i dźwięki stała się mniejszym problemem, podobnie jak uprawianie niektórych sportów, choć z powodu słabej koordynacji ruchowej często nie potrafiła złapać piłki. Istniały jednak dwie dziedziny życia, o których miała bardzo blade pojęcie: mężczyźni i seks. ‒ Witaj w klubie, kochana ‒ powiedziała zaprzyjaźniona z nią pielęgniarka ze szpitala polowego w Afryce, gdy kiedyś wyraziła zaniepokojenie tym faktem. ‒ Witaj w klubie. A teraz za parę minut miał się pojawić atrakcyjny mężczyzna, na którym coraz bardziej jej zależało. Czy już zdążyła namieszać, mówiąc mu, jak bardzo go pragnie? Czy nie uzna jej za zbyt pewną siebie?
Sprawdziła czas: było prawie wpół do jedenastej. Spojrzała na swoją garderobę. Miała na sobie luźne drelichowe spodnie, szeroki skórzany pas i jaskrawą bluzę w kratę, którą kupiła na bazarze w Kisangani. Czy zdąży się przebrać? Czy miała coś na zmianę? Co by mu się spodobało? Mężczyźni... Pospieszyła na piętro do sypialni i obejrzała się w lustrze za drzwiami. Nie najgorzej. Ludzie uważali na ogół, że jest 205 ładna, i często jej to powtarzali. Prawdę mówiąc, ona sama też tak sądziła. Przeczesała szczotką włosy i pociągnęła usta jasnoróżową szminką, która wydawała się jeszcze zdatna do użytku, choć przeleżała co najmniej dwa lata na biurku. W końcu zsunęła bluzkę i stanik, rzuciła je na krzesło i wróciła do lustra, wyginając plecy, by uwydatnić piersi. Nie najgorzej, pomyślała ponownie. Przyzwoity kształt i przyzwoita wielkość. Gdyby były o wiele większe, pewnie Dan nie odrywałby od nich wzroku. Co zresztą wcale nie byłoby takie straszne. Mężczyzn zawsze interesowały kobiece piersi ‒ zwłaszcza w kulturach, w których były traktowane jak zakazany owoc. Kiedy się zastanawiała, czy w drugim staniku, który sobie przywiozła z Konga, będą sprawiały wrażenie większych, usłyszała dochodzące z dołu wołanie. ‒ Theo? To ja! Dzwonek nie działa.
Zaskoczona, sprawdziła jeszcze raz, czy dobrze pomalowała usta, i wybiegła z sypialni. W połowie drogi na schody spostrzegła, że ma gołe piersi. Postanowiła włożyć tylko kraciastą bluzkę. Pospieszyła z powrotem do sypialni, chwyciła ją z krzesła i zaczęła zapinać, schodząc już na dół. ‒ Cześć ‒ przywitał ją Dan. ‒ Wspaniale wyglądasz. ‒ Ty też. I rzeczywiście tak było. Thea uświadomiła sobie, że jeśli nie liczyć szpitalnej bielizny, którą otrzymał po przyjęciu na ostry dyżur, widziała go dotąd tylko w mundurze. Tego wieczoru był w tenisówkach, obcisłych dżinsach i czarnej bawełnianej koszulce z długimi rękawami, opiętej na torsie. 206 Gdy się uśmiechał, w kącikach jego niebieskich oczu robiły się zmarszczki. ‒ Wszystko w porządku? ‒ zapytał. ‒ Jak najbardziej. ‒ Ale kiedy dzwoniłaś, powiedziałaś... ‒ Ach, chodzi ci o tego człowieka, który napadł na mnie na szpitalnym parkingu. ‒ Co takiego? ‒ Jakiś mężczyzna nałożył mi na głowę plastikowy worek i zagroził, że mnie zabije, jeśli nie przestanę wtrącać się w nie swoje sprawy. Myślę, że pracuje dla kogoś. Podejrzewam też,
że to on mógł być tym sanitariuszem, który cię kopnął. Może przejdziemy do salonu. Chcesz wody? ‒ Chętnie. Zrobił ci coś? ‒ Chciał. Wiem o tym. Ale chyba ten, kto go wynajął, żeby mnie zastraszył, nie pozwolił mu zrobić mi krzywdy. ‒ Jezu, Theo, to poważna sprawa. ‒ Chyba tak. Wyglądało to dość groźnie. ‒ Mimo to wydajesz się całkiem spokojna. ‒ Spotkanie z tobą to paradoks... Tajemniczy paradoks, bo jestem podniecona i jednocześnie spokojna. Wiesz, co mam na myśli? ‒ Chy... chyba tak. Poszedł za nią do kuchni, a potem do salonu i usiadł przy niej na kanapie. Przestronny pokój, bogato umeblowany, stanowił dawniej centrum ich życia rodzinnego. Teraz zastanawiała się, kiedy ostatnio ktoś w nim siedział. W powietrzu unosił się lekki zapach stęchlizny, ale orientalny dywan 207 i sofy wyglądały na niedawno odkurzane. Prawdopodobnie dbała o nie Bernice, wierna sprzątaczka, która służyła w ich rodzinie od niepamiętnych czasów. Próbując stworzyć odpowiedni nastrój, Thea zapaliła lampę na stole, a potem wstała i włączyła kinkiet na szerokim marmurowym gzymsie kominka. Po namyśle wyłączyła kin-
kiet i zapaliła stojącą lampę w głębi pokoju. Gdy szła z powrotem do kinkietu, Dan poklepał dłonią poduszkę na kanapie obok siebie. ‒ Oświetlenie jest dobre, Theo. Wszystko jest jak należy. Chodź tu i opowiedz mi o tym mężczyźnie. Thea zgasiła stojącą lampę, zrzuciła sandały i usiadła obok niego na kanapie, podwijając jedną nogę pod siebie. Siedzieli tak blisko siebie, że ich ramiona i uda się stykały. Gdy relacjonowała mu szczegóły napadu, Dan słuchał uważnie, położywszy jej rękę na kolanie. Zauważyła, że ma piękne dłonie. Opowiedziała mu wszystko jak najszybciej, obawiając się, że straci wątek. W pewnym momencie poczuła lekki zawrót głowy, ale nie sądziła, aby jego powodem było odwodnienie organizmu, gdyż w ciągu minionej doby wypiła dostatecznie dużo płynów. Czyżby zawiniła ręka Dana na jej kolanie? ‒ Skoro nie widziałaś jego twarzy i w dodatku był w rękawiczkach, zawiadamianie policji nic nie da, chyba że mają w kartotece jakiegoś gwałciciela albo kogoś, kto już używał podobnej torby ‒ stwierdził, kiedy skończyła. ‒ Nie potrafiłabym im powiedzieć niczego istotnego. 208 ‒ Zaniosę tę plastikową torbę do laboratorium kryminalistyki. Zobaczymy, czy coś na niej znajdą. Potem zdecydu-
jemy co z policją. ‒ To już jest jakiś plan. Powiedz mi, brakuje ci pracy w policji? Dlaczego się zwolniłeś? Mimo iż nie bardzo radziła sobie z rozpoznawaniem emocji u innych ludzi, spostrzegła, że zmiana tematu nie była dobrym pomysłem. Zamilkła, ale czuła, że szkoda mogła już zostać wyrządzona. Jeśli wszystko zepsułaś, Sperelakis, nigdy się już do ciebie
nie odezwę! ‒ zbeształa siebie w myślach. Dan popatrzył na nią uważnie. ‒ Naprawdę chcesz o tym porozmawiać? ‒ spytał. ‒ O tym, dlaczego odszedłem z policji? ‒ Ludzie często mówią, zanim... no wiesz. Pomyślałam, że to byłby ciekawy temat. Uniósł jej dłoń do ust i przez chwilę ją przytrzymał. ‒ Jest pani bezkonkurencyjna, pani doktor ‒ powiedział, zanim opuścił jej rękę. ‒ Naprawdę bezkonkurencyjna. W porządku, skoro pytasz, opowiem ci o tym. Ale ostrzegam, że to niezbyt przyjemna historia. Przez pół godziny rozmawiali o jego pracy w policji i tragicznym wydarzeniu, jakim było zastrzelenie przez niego czternastoletniego Patricka Suggsa na dziedzińcu przed Montrose Middle School. Słuchając, Thea bardzo współczuła Danowi. Jego wrażliwość zawsze najsilniej ją przyciągała. Ale wyglądało na to, że właśnie dobroć i troska o innych zniszczyły mu życie. ‒ Nie ma w policji żadnego stanowiska, na którym mógłbyś 209 pracować, nie musząc nosić broni ani do nikogo strzelać? ‒ spytała. ‒ Nie marzę o siedzeniu za biurkiem. Odkąd pamiętam, zawsze chciałem być policjantem. Przez tę strzelaninę zo-
stałem bezrobotnym. Potem natknąłem się na ogłoszenie, że w Beaumont potrzebują ochroniarza. I tyle. ‒ I tyle... ‒ powtórzyła jak echo, ze łzami w oczach. Jego zapach ją odurzał. Nie miało znaczenia, czy była to woda kolońska, płyn po goleniu, szampon, czy tylko zapach jego skóry. Wciągała go w nozdrza i czuła, jak bardzo ją podnieca. Dan przesunął ręką po jej udzie. ‒ Mmm... ‒ mruknęła. ‒ Chcę się dowiedzieć o tobie jak najwięcej, ale nie mogę się już doczekać pocałunku. ‒ Dobry pomysł ‒ stwierdził. Delikatnie ujął w dłonie jej twarz, przysuwając się do niej tak blisko, że ich oddechy się połączyły. Zamknęła oczy i poczuła, że Dan całuje jej powieki, potem czubek nosa, a na końcu usta. Rozchyliła wargi, gdy wsunął między nie język. Nie był to pocałunek, jakiego się spodziewała. Okazał się lepszy. Byłby wręcz idealny, gdyby nagle nie zaczęła wyliczać w myślach wszystkich mięśni, które brały w nim udział. Choć wiedziała, że to typowa dla Aspów reakcja, udało jej się stłumić w sobie ochotę, by się roześmiać i podzielić z nim tą informacją. „Dopóki nie poznasz mężczyzny, i to bardzo dobrze ‒ przestrzegała ją kiedyś doktor Carpenter ‒ nie śmiej się nigdy podczas uprawiania seksu, bez względu na to, jak bardzo jesteś szczęśliwa albo rozbawiona. Choćby facet miał
210 kryształowy charakter, z pewnością źle cię zrozumie i potraktuje to jako obrazę swojej męskości”. Ich wargi nadal się stykały, gdy zsunął rękę z jej szyi i musnął nabrzmiałe pod bluzką sutki. ‒ Hm... zostawiłam na górze stanik ‒ powiedziała, zastanawiając się, czy rzeczywiście musiała to wyjaśniać. ‒ Żaden problem ‒ odparł. ‒ Oszczędzisz mi tylko upokarzającego mocowania się z haftką. Zdjął czarną bawełnianą koszulkę, a potem rozpiął bluzkę Thei i pozwolił, by zsunęła jej się z ramion. Zaczął pieścić dłońmi jej piersi, biodra i krągłe pośladki. ‒ Uwielbiam to z tobą robić ‒ szepnęła, rozpinając mu dżinsy. „Gatki szmatki”. Zastanawiała się, gdzie po raz pierwszy usłyszała to określenie. Pewnie mówił tak Dimitri. Jako nastolatek zawsze paradował po domu w bieliźnie. ‒ A teraz, Theo, pytanie dnia ‒ powiedział Dan. ‒ Wolisz mężczyzn w bokserkach czy slipach? ‒ Nie jestem pewna. Chyba muszę to sprawdzić, zanim ci odpowiem. ‒ No to sprawdzaj ‒ odparł. Położyła dłoń na rozporku w jego slipach. ‒ Wolę slipki ‒ oznajmiła. ‒ Zdecydowanie wolę slipki
niż bokserki. Może to być jednak nieco... hm... stronnicza opinia. ‒ Skoro tak, chyba najlepiej będzie, jeśli pozbędę się całej odzieży. Musnąwszy palcami jego wargi, wyciągnęła rękę i zgasiła 211 lampę na stole. Kochali się na dywanie, przy świetle księżyca, wpadającym do salonu przez stuletnie okna. Później, dużo później, gdy Thea, przyjemnie wyczerpana, leżała w objęciach Dana, usłyszeli chrzęst opon samochodu jadącego w kierunku wozowni. ‒ To Dimitri ‒ powiedziała Thea. ‒ Podejrzewam, że tu zajrzy. Dan zebrał ich rzeczy, a ona ze śmiechem pomogła mu je rozdzielić. ‒ Hej, pani doktor, nie obawiaj się tego faceta z parkingu ‒ oświadczył, gdy już się ubrali. ‒ Nie pozwolę, żeby cokolwiek ci się stało. Ani teraz, ani w przyszłości. ROZDZIAŁ 26 Dzień był szary, lecz ciepły, a w podmuchach bryzy nad plażą wirowały piaskowe diabełki. Dan zatrzymał wynajętego avalona przed niewielkim domkiem z szarych desek w wąskiej nadmorskiej uliczce, wysiadł z auta w popołudniowym słońcu i głęboko zaczerpnął słonego powietrza. Na podjeź-
dzie stał ciemnoniebieski nissan sentra. Jego znajoma z laboratorium kryminalistyki, June Tilly, doskonale się spisała. Nie tylko zidentyfikowała pojedynczy odcisk zdjęty z okularów, ale przekazała mu również zrobioną przed dwunastu laty fotografię i nazwisko człowieka, który ten odcisk zostawił: Gerald Prevoir. Nie było całkowitej pewności, że mężczyzna na niewyraźnym zdjęciu to fałszywy sanitariusz, który zaatakował go przy wejściu na OIOM, jednak Dan nie miał co do tego wątpliwości. Wziął dzień urlopu, poleciał z Bostonu do Filadelfii i pojechał wzdłuż wybrzeża do South Carlisle w stanie Delaware, ostatniego 213 znanego miejsca zamieszkania żołnierza, odznaczonego Brązową Gwiazdą Piechoty Morskiej za służbę w Afganistanie. W South Carlisle nie było archiwum, ale posiadłość przy Salt Spray Lane 57 figurowała w rejestrze nieruchomości Dover i od prawie dziesięciu lat należała do firmy Hessian Homes z Miami. Dan nie był tym zaskoczony. Nie mógł oczekiwać, że odnalezienie człowieka, który go napadł, będzie łatwe. Gdyby podróż do Delaware nic nie dała, Thea mogłaby zaryzykować złożenie oficjalnego doniesienia, że została zaatakowana, a on skorzystałby z pomocy przyjaciół z policji
przy poszukiwaniach Geralda Prevoira. Miał też trochę oszczędności, które gotów był przeznaczyć na prywatnego detektywa. Wiedział, że w razie potrzeby może liczyć na Theę. Minął dzień, odkąd spędził z nią wieczór. Była ekscytującą, namiętną i spontaniczną kochanką, otwartą i pełną entuzjazmu, zmysłową i nieskrępowaną. Nie należała do kobiet, które udają orgazm. Zresztą w ogóle niczego nie udawała. Spędziliby z sobą całą noc, ale czekał na nich Dimitri. Napad na Theę i groźby pod jej adresem oznaczały, że sytuacja stała się naprawdę poważna. Nie tylko jej ojciec był w niebezpieczeństwie, ale także ona sama. Dimitri Sperelakis okazał się równie oryginalny jak jego siostra ‒ choć w nieco inny sposób. Usadowiony przed rzędem komputerów, przeskakiwał nagle od gier wideo do popartych solidnymi argumentami teorii dotyczącej domniemanej próby zabójstwa, a zaraz potem do filmików na YouTube 214 z jego ulubionymi Pendragonami, przechodzącymi niezwykłą metamorfozę. Wyglądało na to, że musi pozostawać w ciągłym ruchu, by móc się skoncentrować. Nawet jego głos i słownictwo się zmieniały. Raz mówił jak dziecko, a raz jak fizyk jądrowy. Gdy obejrzeli jego animowany film i wysłuchali teorii na temat potrącenia Petrosa, Dimitri wcisnął się na tylne sie-
dzenie volva i Thea zawiozła ich na miejsce wypadku. Obejrzawszy co najmniej kilkanaście razy animację ‒ a przy okazji także niewyobrażalnie szybką transformację Pendragonów z mężczyzn w kobiety ‒ Dan bez trudu zrozumiał, dlaczego brat Thei uważa, że ich ojca potrącono z premedytacją. Analiza kierunku, z którego musiał nadjechać samochód, i trajektorii lotu ciała Petrosa oraz brak śladów hamowania nie pozostawiały co do tego żadnych wątpliwości. Spodziewał się, że brat Thei będzie przemądrzały, a tymczasem okazał się ujmująco skromny ‒ choć nie potrafił powstrzymać się od złośliwych przytyków. Pozostawało tylko przekonać się, czy można na nim polegać, ale jego inteligencja mogła okazać się cennym atutem. Kiedy się rozglądał po okolicy, usłyszał nagle: ‒ Hej, wielkoludzie, jesteś naprawdę wysoki! Spoglądała na niego stara kobieta w wytartej i wypłowiałej niebieskiej sukience. Była od niego o trzydzieści centymetrów niższa i musiała zadrzeć głowę, żeby na niego popatrzeć. Miała zniszczoną od słońca, pomarszczoną twarz i nieliczne spróchniałe zęby. Spod zawiązanej na głowie chusty sterczały strąki siwych włosów. Jej oddech cuchnął rybami. ‒ Mam metr dziewięćdziesiąt ‒ odparł. ‒ Jestem Dan. 215 ‒ Mój kuzyn ma na imię Dan. A może Daniel. Nigdy nie
pamiętam. Nie miał wielkiej nadziei, że staruszka mu w czymkolwiek pomoże, ale mimo wszystko poświęcił trochę czasu, by się dowiedzieć, że ma na imię Noreen, od ponad dwudziestu pięciu lat mieszka po drugiej stronie ulicy i zna większość mieszkańców miasteczka. Jednak ludzi zajmujących dom przy Salt Spray Lane 57 nie znała, bo byli, jak to określiła, „cudzoziemcami z innego kraju”. ‒ To najemcy ‒ dodała. ‒ Młoda para, która nie ma ochoty na pogawędki z taką staruszką jak ja. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale nie zawsze byłam taka stara. Startowałam kiedyś w wyborach Miss Dover. ‒ To wspaniale, Noreen ‒ powiedział Dan i wyjął zdjęcie Geralda Prevoira. ‒ Szukam człowieka, który mógł kiedyś mieszkać w tym domu. Podał staruszce zdjęcie i obserwował wyraz jej twarzy, gdy je oglądała. Nie rozpoznała przedstawionego na nim mężczyzny. ‒ Jest pan policjantem? ‒ spytała. ‒ Nie. Po prostu szukam tego człowieka. ‒ Ma na imię Dan? ‒ Nie, nie. To ja jestem Dan. Zapisał swoje nazwisko i numer telefonu na kartce wyrwanej z notesu i wręczył ją staruszce.
‒ I jest pan z policji? Dan się uśmiechnął. ‒ Dziękuję za pomoc, Noreen. Chyba pójdę pomówić z ludźmi, którzy mieszkają w tym domu. 216 ‒ Pewnie będzie tam tylko ta kobieta. Mężczyznę widziałam najwyżej ze dwa razy. Nie jest tak krzepki i wysoki jak pan. Ma pan metr osiemdziesiąt, tak? Najwyraźniej staruszce wszystko coraz bardziej się mieszało. Dan wyjął fotografię z jej palców, podziękował i ruszył chodnikiem do domu naprzeciwko. Noreen wzruszyła ramionami, przeszła na drugą stronę ulicy i oparła się o słup telefoniczny. Ładna młoda kobieta, która otworzyła Danowi drzwi domu przy Salt Spray Lane 57, mówiła tylko po rosyjsku ‒ tak przynajmniej podejrzewał. Miała na imię Ludmiła i rozmawiała z nim przez kilkucentymetrową szparę w drzwiach, zabezpieczonych mosiężnym łańcuchem, którego nie zamierzała zdejmować. W końcu przezwyciężyła swoją nieufność i strach na tyle, by spojrzeć na zdjęcie Prevoira i stanowczo pokręcić głową. Potem uśmiechnęła się nerwowo i delikatnie zamknęła drzwi. Cała rozmowa zajęła mniej czasu, niż potrzebowała stewardesa US Airways, by przekazać pasażerom instrukcje
bezpieczeństwa. Gdy Dan wrócił na ulicę, Noreen już nie było. Lot w obie strony, wynajęcie samochodu, strata jednego dnia urlopu ‒ bilans nie wypadał korzystnie. Ale musiał spróbować. Postanowił wykorzystać dwie godziny, które mu jeszcze zostały, by przejść się po okolicy ze zdjęciem Prevoira. Wiedział, że może liczyć tylko na szczęście, więc nie czuł rozczarowania. Siedział przez chwilę na skalistym molo, rzucając kamyki do wody i zastanawiając się, co jeszcze może zrobić. Dzieląc 217 czas między Josha i pracę, nie bardzo mógł sobie pozwolić na prowadzenie poszukiwań. Ale Gerald Prevoir był człowiekiem, który nie tylko go pobił i upokorzył oraz prawdopodobnie próbował zabić doktora Sperelakisa, lecz także napadł na Theę. Nie spocznie, póki go nie odnajdzie. Po półgodzinnych rozmyślaniach przypomniał sobie pewne nazwisko. Albert Mendez. Był to tani prywatny detektyw z Manhattanu, którego Dan poznał na kursie medycyny sądowej na Uniwersytecie Nowojorskim. Mendez lubił trochę kombinować i miał o sobie wysokie mniemanie, ale był również bystry i sprytny. Oglądał chyba wszystkie odcinki Kryminalnych zagadek i po kursie zamierzał podjąć pracę w biurze medycyny sądowej.
‒ Faceci z tego biura mają wszystkie dziewczyny w mieście ‒ powtarzał często. Wspomniał kiedyś, że pracuje w Greenwich Village, a w książce telefonicznej Dan znalazł jego nazwisko pod adresem przy Houston Street. Kobieta, która odebrała telefon ‒ służąca, jak się domyślał ‒ miała silny nowojorski akcent i niemal na pewno żuła gumę. Dan zostawił jej swoje nazwisko i numer komórki oraz krótką informację, kim jest, na wypadek gdyby Mendez go nie pamiętał. Kiedy był parę kilometrów od lotniska w Filadelfii, detektyw zadzwonił i zanim Dan odstawił samochód na parking wypożyczalni, uzgodnili honorarium ‒ obniżone, jak zapewnił go Mendez. ‒ Niech mi pan przyśle, co pan ma, plus zaliczkę, a znajdę tego faceta ‒ oznajmił. ‒ Stary Mendez to panu gwarantuje. 218 Dobrze, że zdążył mnie pan złapać, kolego. Mam na oku dużą robotę i niedługo będę pracował w Biurze Głównego Lekarza Sądowego Nowego Jorku. Dan obiecał wysłać mu czek i wszystkie informacje, które zdobył, po czym zaczął rozglądać się za jakimś barem, żeby coś przekąsić, zanim wsiądzie do powrotnego samolotu do Bostonu. ®®®
W domu stojącym w pobliżu posiadłości przy Salt Spray Lane 57 Noreen Ecklestone wyjęła świstek papieru z metalowego pudełka, wypełnionego innymi świstkami. Było na nim zapisane ołówkiem imię Gerald, a niżej numer telefonu. Po trzecim sygnale włączyła się automatyczna sekretarka. ‒ Proszę zostawić wiadomość. ‒ Witam, panie Gerald. Mówi Noreen z Sea Spray Lane. Prosił pan, żebym zadzwoniła, gdyby ktoś tu węszył i pytał o numer pięćdziesiąty siódmy. Był tutaj właśnie bardzo wysoki mężczyzna i pokazywał mi zdjęcie jakiegoś Prevera czy Peevera. Nazywa się Dan Cotton i ma numer telefonu sześćset siedemnaście-czterysta dwadzieścia sześć-dziewięćdziesiąt cztery-czterdzieści cztery. Mam nadzieję, że przyśle mi pan obiecaną nagrodę. Odłożyła słuchawkę, zdjęła chustę i sięgnęła na półkę po jedną z wielu zgromadzonych tam puszek sardynek, które stanowiły jej główne pożywienie. ROZDZIAŁ 27 Za godzinę Thea miała się spotkać z Julianem Fangiem. Zajmował się akupunkturą od ponad sześćdziesięciu lat i posiadał niezwykłe umiejętności diagnostyczne. Tylko on mógł ocenić skuteczność eksperymentalnej terapii Hayley za pomocą leku SU990. Na razie nie miała żadnych oznak osłabienia i wyglądała jak kobieta, która dzielnie radzi sobie
ze śmiertelną chorobą. Thea zajrzała na oddział półintensywnej terapii. Gdy tylko weszła do pokoju ojca, wyczuła, że nadal nie reaguje i jest nieprzytomny. Leżał na boku, podparty poduszkami, w pozycji, która uwalniała od nacisku krytyczne punkty ciała, takie jak pięty i kość krzyżowa. Thea sprawdziła kilka obszarów, w których pęknięcie skóry może czasem doprowadzić do równie pewnej śmierci jak zakrzep albo atak serca. Wszystko wyglądało bardzo dobrze. Nie było żadnych czerwonych plam, spękań ani 220 przebarwień. Mimo swoich obowiązków przełożonej pielęgniarek jednej z najbardziej renomowanych placówek medycznych na świecie Amy Musgrave znajdowała czas, by wszystkiego dopilnować osobiście. Zatrudniała setki osób, ale wydawało się, że każda z nich rozumie znaczenie dbałości o szczegóły w zapewnianiu pacjentowi optymalnej opieki. ‒ Coś nowego, Marlene? ‒ spytała Thea przysłaną z agencji prywatną pielęgniarkę. ‒ Żadnych zmian ‒ odparła kobieta, młoda babcia, która przepracowała długie lata w Beaumont. ‒ Umyłam go i zrobiłam masaż. Nie poruszył się. Thea poprosiła pielęgniarkę, żeby wyszła, i zbadała ojca, szukając jakichkolwiek odruchów neurologicznych. Jego
źrenice nadal pozostawały w centralnym położeniu, bardzo słabo reagując na światło. Mimo zespołu zamknięcia potrafił jej przedtem odpowiadać, choć bardzo powoli. Teraz nie dostrzegła żadnego ruchu. Kilka razy go poprosiła, żeby poruszył okiem, ale bez skutku. Zaczęła porządkować pytania, dotyczące zmiany jego stanu, próbując ocenić, czy pasują do jej spostrzeżeń. Taką właśnie technikę diagnozowania stosował przez lata w swojej lekarskiej praktyce człowiek, który leżał teraz przed nią, i właśnie od niego ją przejęła. Czy mieli do czynienia z naturalnymi następstwami urazu? Czy pojawił się obrzęk mózgu, choć przez wiele dni go nie było? Czy mogło to być reakcją na któryś z leków? Czy możliwe, że ktoś podał mu paraliżujący środek, zawierający kurarę, taki jak chlorek suksametonium albo pankuronium? Spośród tych wszystkich pytań ostatnie wydawało się 221 najbardziej niepokojące ‒ i pod pewnymi względami najbardziej uzasadnione. Wezwała z powrotem pielęgniarkę. ‒ Zapisywałaś, kto tu przychodził, tak jak prosiłam? ‒ zapytała. ‒ Tak, Theo ‒ odparła kobieta i wręczyła jej notes. Widniało w nim dwanaście nazwisk mężczyzn i kobiet, w tym neurolog, bliźniaki, dwie ciotki Mary i osoby, które Thea
zaczęła nazywać w myślach Wielką Trójcą: Amy Musgrave, Sharon Karsten (przychodziła dwukrotnie) oraz Scott Hartnett (był trzy razy). Nie pojawiły się żadne nowe nazwiska poza Hayley Long, którą przywieziono na wózku i która przebywała na oddziale półintensywnej terapii od trzeciej do za dziesięć czwarta. Jej wizyta wcale Thei nie zaskoczyła. Podczas ich nocnych rozmów przekonała się, jak szczerze Hayley troszczy się o innych. ‒ Miej oczy szeroko otwarte, kiedy ktoś go odwiedza, Marlene. Przede wszystkim chcę mieć pewność, że nikt nie podaje mu żadnych leków. ‒ Leków? ‒ Nie potrafię tego wyjaśnić... A właściwie mogłabym, ale nie chcę. Proszę, Marlene, po prostu zwracaj uwagę, czy nie dzieje się nic niezwykłego, i zadzwoń na moją komórkę, gdyby cokolwiek cię zaniepokoiło. Zajrzała do dyżurki pielęgniarek i przeczytała notatkę neurologa, z której wynikało, że nie zauważył żadnych zmian, jednak zlecił wykonanie następnego dnia ultrasonografii i rezonansu magnetycznego. Sugerował również, że gdy tylko pęknięta miednica Petrosa będzie w stanie to wytrzymać, 222 należy rozważyć przeniesienie go do ośrodka rehabilitacji. Theę trochę ubodło to zalecenie, ale wiedziała, że wcze-
śniej czy później ojciec będzie musiał trafić do takiego ośrodka lub domu opieki ‒ jeśli przeżyje. Dzień, który spędziła, przeglądając karty pacjentów ojca i planując harmonogram wizyt, był dość wyczerpujący. Podtrzymywały ją na duchu myśli o Danie Cottonie. Był wyjątkowy. Przystojny. Zabawny. Oddany synowi. Ale najczęściej przychodziło jej do głowy słowo „wyjątkowy”. Głęboki smutek, który go nie opuszczał i będzie mu pewnie towarzyszył w mniejszym lub większym stopniu do końca życia, sprawił, że rozpaczliwie pragnęła ulżyć jego cierpieniu. Gdy skończył swoją przejmującą i przerażającą opowieść, wiedziała już, że jest w nim zakochana. Ich seks tylko to przypieczętował. Kiedy dotarła do niemal zupełnie opustoszałego głównego holu Beaumont, Julian Fang czekał na nią na jednej z ławek. Zachowywał się i ubierał równie skromnie. Tym razem miał na sobie ciemne spodnie, białą koszulę z długimi rękawami i starannie zawiązany ciemnoniebieski krawat. Mógł mieć najwyżej metr siedemdziesiąt wzrostu i był przeraźliwie chudy. Emanował jednak wewnętrznym spokojem, co sprawiało, że Thea i wiele innych osób odczuwało w jego obecności ulgę, bez względu na to, jak wielkie dręczyły ich problemy. Przez ponad dwa lata swojego stażu Thea spędzała
wszystkie wolne weekendy i wiele wieczorów na kursach prowadzonych przez Fanga. Gdy zdała egzaminy z interny, 223 zastanawiała się poważnie, czy nie zająć się medycyną Wschodu. W końcu jednak, ulegając naciskom ojca, została internistką. Kiedy doszło między nimi do kolejnego spięcia w kwestii wyboru drogi życiowej, Thea poszła za głosem serca i przystąpiła do Lekarzy bez Granic, ale nigdy nie straciła zainteresowania akupunkturą ani kontaktu z Mistrzem Fangiem, jak go nazywano. ‒ Mistrzu Fang, bardzo dziękuję, że pan przyszedł ‒ powiedziała, ujmując jego starzejące się dłonie. ‒ Miło znowu cię widzieć, Theo ‒ odparł naznaczoną wyraźnym obcym akcentem, ale bezbłędną gramatycznie angielszczyzną. ‒ Spotkanie z tą kobietą sprawi panu przyjemność ‒ zapewniła go. ‒ To niezwykła osoba. ‒ Dowodzi tego hojna darowizna, którą przekazała naszej szkole, choć była całkowicie zbyteczna. ‒ Opowiadałam jej o diagnozach, jakie stawiał pan w mojej obecności badanym przez siebie pacjentom, więc chciała wyrazić swoją wdzięczność, że zechce ją pan odwiedzić. Proszę mi wierzyć, stać ją na to, co podarowała pańskiej szkole.
Skinęła głową ochroniarzowi, którego mijali. Idący po jej prawej stronie Mistrz również go pozdrowił i uśmiechnął się. Jego siwe włosy były krótko przycięte i starał się zachować wyprostowaną sylwetkę. Thea słyszała, że Fang ma dziesięcioro dzieci, ale nigdy go o to nie pytała. ‒ A zatem ‒ odezwał się, gdy szli szerokim korytarzem w kierunku Instytutu Sperelakisa ‒ mówiłaś, że pani Long ma raka. 224 ‒ Tak, raka trzustki. Widziałam niedawno po raz pierwszy jej rezonans. Choroba jest dość zaawansowana. ‒ Ale ją leczą? ‒ Otrzymuje nowy, eksperymentalny lek. Podobno okazał się dość skuteczny w przypadku niektórych pacjentów, jednak innych uśmiercił. ‒ Ale nie chcesz, żebym ja ją leczył? Thea przypomniała sobie, z jaką zawziętością Lydia Thibideau zapewniała, że skreśli Hayley z programu, jeśli się dowie, że została poddana jakiejś dodatkowej kuracji. Potem pomyślała o licznych rzekomo nieuleczalnie chorych osobach, którym Mistrz Fang pomógł. ‒ Zobaczymy ‒ odparła. Hayley włożyła na przyjęcie gościa czystą piżamę i biały frotowy szlafrok. Jej pokój powoli przekształcał się z biblio-
teki w gabinet, choć zbiór książek, który przyciągnął do niej Theę, był teraz jeszcze większy i bardziej zróżnicowany. Hayley, rozmawiając przez komórkę, dała im znak ręką, że zaraz będzie wolna. ‒ Powiedz jej, że świetnie się spisywała ‒ mówiła do słuchawki. ‒ Może wziąć tyle urlopu, ile potrzebuje, żeby urodzić dziecko i przywyknąć do roli matki. Niech będzie pół roku, jeśli sobie życzy. Przez pierwsze trzy miesiące dostanie całą pensję, przez następne trzy połowę, pod warunkiem że trochę popracuje. Muszę już kończyć. Ciao, Tommy. Thea wiedziała, że jedną z jej wad jako lekarki, wynikającą z zespołu Aspergera, jest dystans między nią i pacjentami ‒ analityczne, kliniczne podejście, które czasem uważano za brak empatii. Ale wobec Hayley Long nie potrafiła zachować 225 obojętności. Za każdym razem, gdy wchodziła do tego pokoju, czuła ukłucie w sercu na myśl, że jej nowa przyjaciółka jest tak ciężko chora. Nie, nie chora, poprawiła się. Umierająca. Kiedy Hayley i Fang zostali sobie przedstawieni, usiedli, aby porozmawiać. ‒ Doktor Thea poprosiła mnie, abym ocenił stan zaawansowania pani choroby ‒ oznajmił Fang. ‒ Z radością to uczynię. Jeśli wie już pani cokolwiek na temat diagnozowania
za pomocą akupunktury, proszę mi powiedzieć. ‒ Może pan założyć, że nic nie wiem ‒ odparła Hayley. ‒ Znakomicie. Gdyby miała pani problemy ze zrozumieniem mojego akcentu, postaram się mówić wolniej. ‒ Dziękuję. Ze spojrzenia, które rzuciła jej Hayley, Thea wywnioskowała, że Fang zrobił na niej wrażenie. Dawno temu zaprezentował niewielkiej grupie studentów ‒ wśród których znajdowała się również ona sama ‒ wprowadzenie do akupunktury. Zastanawiała się teraz, ile osób wysłuchało tego fascynującego wykładu w ciągu minionych lat... a raczej dekad. Była pewna, że tego wieczoru Fang przedstawi jego skróconą wersję. ‒ Istnieje energia, przepływająca przez nasze ciała ‒ zaczął. ‒ Jest to energia życiowa, którą nazywamy Qi. Zapisuje się to jako Q-I, ale wymawia czi. Kiedy Qi zostaje zahamowane albo zablokowane, powstają stany chorobowe natury psychicznej, fizycznej lub emocjonalnej. Używamy wtedy igieł, by odblokować lub przekierować przepływ Qi. Podobnie jak w zachodniej medycynie, zanim ustalimy plan 226 kuracji, dokładnie badamy pacjenta. Koncentrujemy się przede wszystkim na języku i pulsach przegubów. ‒ Chodzi o to miejsce? ‒ spytała Hayley, wskazując wewnętrzną stronę swojego nadgarstka.
‒ Tak, ale nie tylko ‒ odparł Fang. ‒ Zamiast jednego pulsu badamy dwanaście: trzy na powierzchni każdej dłoni i trzy w głębi przegubów. Każdy z nich ma inne znaczenie i określamy je takimi słowami, jak „powolny”, „osłabiony”, „nierówny”, „falujący”, „płytki”, w zależności od tego, jak je wyczuwamy. ‒ Podda mnie pan kuracji? Fang spojrzał na Theę, która pokręciła głową. ‒ Będziemy musiały obie zdecydować o tym później lub jutro, Hayley ‒ odparła. ‒ Tymczasem nasz przyjaciel przyszedł tylko ocenić, w jakim jesteś stanie i co daje leczenie. ‒ W takim razie, profesorze Fang, jestem gotowa. Fang poszedł umyć ręce. ‒ Wszystko w porządku? ‒ szepnęła Thea. ‒ On jest uroczy. ‒ Wiem. ‒ Czy z Danem dobrze ci się układa? ‒ Nie było go przez cały dzień, ale owszem, nieźle. Hayley uśmiechnęła się porozumiewawczo. ‒ Wspaniała wiadomość. Zasługujesz na to. ‒ On jest... wyjątkowy. ‒ Widzę. Wiesz, Sean Flowers jest teraz w mieście i robi mały rekonesans. Jeśli nie zmieniłaś zdania, może cię wprowadzić jutro w nocy do biura doktor Thibideau.
227 ‒ Będę gotowa ‒ odparła zdecydowanie. ‒ Przypomnij mi, żebym nigdy ci nie podpadła. ‒ A zatem ‒ powiedział Fang, wróciwszy do Hayley i wskazując jej łóżko ‒ przekonajmy się, co stwierdzimy. Badanie potrwało dłużej, niż Thea mogła się spodziewać, widząc go wcześniej przy pracy. Zbadał Hayley najpierw raz, a potem ponownie, dokładnie sprawdzając jej oczy, język, brzuch i bardzo długo zajmując się dwunastoma pulsami na przegubach. Gdy skończył, wahał się przez chwilę, po czym spytał Theę, czy ma przedstawić swoje wnioski tylko jej, czy im obu. Thea w milczeniu spojrzała na Hayley, która wróciła na swój fotel. ‒ Dotyczy to nas obu ‒ odparła. ‒ Wydaje się pan zatroskany. Przykro mi to widzieć. Mistrz Fang pokręcił głową. ‒ Powiedziałaś, że to rak trzustki, tak? ‒ zapytał Theę. ‒ Zgadza się ‒ potwierdziła. ‒ Pięciocentymetrowy nowotwór w trzustce, z przerzutami do wątroby. ‒ A także do części węzłów chłonnych jamy brzusznej ‒ dodała Hayley. Fang potarł brew, a potem podbródek. ‒ No cóż... ‒ rzekł. ‒ Chyba mam dla was dobre wiado-
mości. A nawet bardzo dobre. ‒ To wspaniale ‒ ucieszyła się Hayley. ‒ Lek powoduje kurczenie się nowotworu? ‒ Jest nawet lepiej ‒ odparł Fang. ‒ Wygląda na to, że rak zniknął. ‒ Jak to: zniknął? 228 ‒ Po prostu. Badanie nie wykazuje ani śladu raka w pani ciele... w ogóle żadnej choroby czy dolegliwości. Pani Qi jest silne i zdrowe. Nie było sposobu, by jakakolwiek kuracja mogła wyleczyć Hayley z zaawansowanego raka w tak krótkim czasie. Thea przez długą chwilę wpatrywała się w Fanga z niedowierzaniem. ‒ Jest pan tego pewien? ‒ wykrztusiła w końcu. ROZDZIAŁ 28 ‒ Pani doktor, tutaj! Tubalny szept mężczyzny, który usłyszała w mroku po prawej stronie, omal nie przyprawił jej o zawał. ‒ Sean? Nadal go nie widziała. ‒ Na prawo od pani, przy narożniku budynku. Dopiero po paru sekundach, kiedy jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności, zlokalizowała swojego towarzysza i pode-
szła do niego. Podobnie jak on była ubrana na czarno i miała nasuniętą na czoło czarną czapkę z daszkiem oraz parę czarnych szmacianych rękawiczek na dłoniach. Domyślała się, że Sean ma około trzydziestki, ale mogła się mylić, bo jego szczupłą twarz pokrywała czarna pasta. W ciągu paru sekund ją również wysmarował. Jego dotyk nie był zbyt delikatny. Hayley dobrze przygotowała Theę do roli szpiega przemysłowego, podkreślając, że choć może ona budzić jej 230 moralny sprzeciw, każdy, kto zajmuje się produkcją, technologią i przemysłem, a nie jest na bieżąco z działalnością konkurencji, szybko wypada z rynku. Thei było trochę wstyd, że tak łatwo dała się przekonać i zrezygnowała ze swoich zasad, jednak zdawała sobie sprawę, że wynikało to z podziwu dla przyjaciółki. ‒ Pomaluj na czarno twarz i włóż czarne rzeczy ‒ poradziła jej Hayley. ‒ To poważna sprawa. Po rozmowie z Flowersem przekazała wszystkie informacje Thei. ‒ Sean obejrzał cały szpitalny kampus i częściowo sprawdził Cannon Building ‒ powiedziała. ‒ Przestudiował projekty budynku, szkice systemu ogrzewania, mapy tuneli, a nawet kanałów. Dziś próbował dostać się do biura doktor
Thibideau pod pretekstem, że chciałby się dowiedzieć, jak umówić się z nią na rozmowę. Jest tam bardzo szczelny system ochrony, jednak podobno znalazł jakiś sposób, by cię przemycić do środka. ‒ Świetnie. Jestem gotowa. Hayley, jestem też bardzo podekscytowana tym, co stwierdził Mistrz Fang, ale mocno mnie to zaskoczyło... ‒ Mówił serio, prawda? Wydawał się taki pewny siebie, jednak nie chciałabym robić sobie niepotrzebnych nadziei. ‒ Cóż mogę ci powiedzieć? Mówi innym językiem, pochodzi ze środowiska o innych tradycjach, więc jego metody diagnozowania i leczenia są obce większości ludzi Zachodu. ‒ Ale widziałaś dość, by mu ufać. ‒ Widziałam dosyć, by wierzyć w to, co robi, jednak 231 wychowywał mnie znakomity zachodni lekarz. Studiowałam fizjologię, anatomię i uczono mnie zupełnie innych metod leczenia. Na zajęciach uniwersyteckich nie było mowy o Qi, akupunkturze ani głębokich pulsach na przegubie. ‒ Koncepcję energii życiowej przepływającej przez nasze ciała niełatwo zrozumieć takiej prostej wiejskiej dziewczynie jak ja... ‒ Wiem. Ale powiem ci, że także my, zachodni lekarze, nie negujemy powiązań między ciałem a umysłem. Widzie-
liśmy wystarczająco dużo, by uznawać ich istnienie. Bywa, że pacjenci wychodzący pomyślnie z chorób mówią nam, iż nie przeżyją, i umierają tej samej nocy. Autopsja nic nie wykazuje. Ludzie, którzy są śmiertelnie chorzy, modlą się całymi dniami w towarzystwie swoich bliskich i nagle ich stan się poprawia. Wszyscy doświadczaliśmy takich rzeczy. ‒ Co byś zrobiła na moim miejscu? ‒ Kontynuowałabym kurację. Mamy testy, które potwierdzą wyniki badań Mistrza Fanga. Przeprowadzimy je najszybciej, jak się da. ‒ Doskonale. ‒ Gdybym była poważnie chora, starałabym się sobie pomóc i wschodnią, i zachodnią medycyną. Zachodni lekarze, tak zwani alopaci, często podkreślają, jak daleko zaszliśmy i jak dużo wiemy o mechanizmach chorób, ale uwierz mi, wielu rzeczy jeszcze nie rozumiemy. Zamierzam skorzystać z pomocy Seana Flowersa, bo muszę zdobyć informacje na temat Jacka Kalishara. Muszę wiedzieć, dlaczego mój ojciec łączy tego człowieka z tym, co mu się przydarzyło. Jednocześnie chcę się dowiedzieć czegoś o twojej chorobie i o 232 stanie jak największej liczby eksperymentalnych pacjentów doktor Thibideau. ‒ Wiesz, że możesz mieć problemy.
‒ Zdaję sobie z tego sprawę. ‒ Poprosiłam Seana, żeby bardzo na ciebie uważał, ale tylko tyle mogę zrobić. ‒ Rozumiem. ‒ Jeszcze jedno... Sean twierdzi, że byłoby wam o wiele łatwiej, gdybyś wciągnęła w to swojego przyjaciela, tego ochroniarza. ‒ Nie, Hayley ‒ odparła Thea. ‒ Raczej wszystko odwołam, niż go zaangażuję. Naprawdę wiele przeszedł. Nie chcę, by przeze mnie stracił pracę. Flowers i ja sami znajdziemy jakiś sposób, by dostać się do tego biura, albo po prostu zrezygnujemy. ‒ Masz rację. ‒ Cieszę się, że tak uważasz. ‒ Ale w takim razie chciałabym cię o coś zapytać... ‒ Strzelaj. ‒ Masz lęk wysokości? ROZDZIAŁ 29 Noc była dość pochmurna, a nad chmurami wisiał księżyc w nowiu. Thea i Sean Flowers przylgnęli do ściany starego Veteran's Memorial Building w południowo-wschodnim narożniku ogromnego kampusu kliniki Beaumont. Był to akademik, w którym oprócz studentów mieszkali pracownicy i zatrzymywali się goście uczelni. Thea sama mieszkała tam
przez jakiś czas, gdy odbywała praktyki w klinice. Flowers, który okazał się starszy, niż początkowo sądziła, był małomówny, zwinny jak kot i ciągle rozglądał się czujnie. Było po jedenastej i chodniki między budynkami niemal całkowicie opustoszały. Thea była bardzo spięta i zaniepokojona. Wolała się nie zastanawiać, dlaczego Hayley zapytała, czy ma lęk wysokości. Uznała, że przyjaciółka sama by to wyjaśniła, gdyby zaszła taka potrzeba. Jej odpowiedź, która brzmiała: „może trochę”, nie była zbyt dokładna. W dzieciństwie wpadła w histerię na wyciągu 234 krzesełkowym, a potem z niewiadomej przyczyny zwymiotowała podczas pierwszej jazdy na diabelskim młynie. Nigdy więcej już na niego nie wsiadła. Wyglądając z balkonu, zawsze czuła mdłości, ale przypuszczała, że prawie każdy tak reaguje. ‒ Proszę ‒ powiedział Flowers, podając jej czarny wojskowy plecak, taki sam jak jego. ‒ W razie potrzeby niech pani dopasuje rzemienie. Nie jest za ciężki? Plecak rzeczywiście sporo ważył. ‒ Pracuję w afrykańskiej dżungli ‒ odparła. ‒ Może na to nie wyglądam, ale jestem dość silna i wytrzymała. ‒ Dobrze to słyszeć. I jedno, i drugie może się pani przydać.
Spojrzała na niego, próbując wybadać, czy mówi poważnie, ale białka jego oczu, jedyny widoczny fragment twarzy, niczego nie zdradzały. ‒ Co jest w plecaku? ‒ spytała. ‒ Niewiele. Lina, przyzwoitej wielkości scyzoryk, notes, kilka długopisów, nadajnik radiowy, nastawiony na tę samą częstotliwość co mój, aparat, który może się przydać, jeśli nie będzie pani chciała czytać dokumentów w laboratorium, noktowizor najnowszego typu, kieszonkowa latarka i druga, większa. Nie jestem pewien, czy będziemy mogli zapalić tam na górze światła. Tam, na górze. Te słowa obudziły jej ciekawość. ‒ Kiedy Hayley powiedziała mi, że znalazł pan sposób dotarcia do biura Thibideau, spytała, czy mam lęk wysokości. Dlaczego? 235 ‒ Nie wyjaśniła tego pani? ‒ Prawdę mówiąc, nie pytałam. Chyba uznałam, że bez względu na wszystko wezmę w tym udział. ‒ No cóż, biuro, o które pani chodzi, znajduje się na piątym piętrze Cannon Building. ‒ Wiem. Byłam tam. ‒ Więc pewnie wie pani także, że po siedemnastej windy
nie zatrzymują się na tej kondygnacji bez użycia karty magnetycznej. Można by zatrzymać windę na czwartym piętrze, wyjść przez właz awaryjny i wyważyć drzwi na piątym. Ale nie byłem pewien, czy pani da radę, a poza tym od strony korytarza wejście do biura jest strzeżone. ‒ I co pan postanowił? ‒ Wejdziemy od zewnątrz, przez okno. ‒ Przez okno? Byłam tam. One się nie otwierają. ‒ Owszem, to stanowiło pewien problem ‒ przyznał Flowers. ‒ Ale udało mi się go rozwiązać. ‒ To lite szkło ‒ powiedziała Thea. Wyczuła, że Sean lekko się uśmiecha. ‒ Lite szkło zawsze stanowi wyzwanie ‒ odparł i zerknął na zegarek. ‒ Ruszajmy. Proszę trzymać się blisko budynku i nie przechodzić na drugą stronę chodnika, dopóki nie powiem. Wie pani, co to jest dźwig z koszowym wysięgnikiem? ‒ Taki, jakiego używają do przycinania drzew? ‒ Właśnie. Albo do napraw trakcji elektrycznej. ‒ Wiem, jak one wyglądają. ‒ Za parę minut przekona się pani, jak się czymś takim jeździ. Wytrzyma to pani? 236 Thea natychmiast przypomniała sobie swoją pierwszą i ostatnią jazdę wyciągiem krzesełkowym na Loon Mountain.
‒ Wytrzymam ‒ oświadczyła. ‒ Ale co z oknem? ‒ To moje zadanie ‒ stwierdził Flowers, poklepując dłonią swój plecak. Wszystkie inne pytania Thei również pozostały bez odpowiedzi. Skręcili na chodnik, biegnący między Cannon Building a sąsiednim nowoczesnym budynkiem, który wyrósł tam w ciągu ostatnich dwóch lat. Przy wejściu na pasaż stał drewniany kozioł z napisem: ZAMKNIĘTE. Przytknąwszy palec do ust, Flowers obszedł go bokiem, prowadząc ją za sobą i przez cały czas uważnie się rozglądając. Na betonowym chodniku nie było drzew ani słupów elektrycznych, ale stała tam ciężarówka ‒ dźwig z wysięgnikiem, zaparkowany obok Cannon Building i zajmujący trzy czwarte szerokości pasażu. Thea spojrzała pięć pięter w górę i poczuła ucisk w żołądku. Szepnęła Flowersowi do ucha: ‒ Skąd pan wziął tę ciężarówkę? ‒ Ściągnąłem ją z drugiego końca kampusu, gdzie właśnie przycinają drzewa ‒ wyszeptał w odpowiedzi, najwyraźniej dumny ze swojej pomysłowości. ‒ Jeśli człowiek sprawia wrażenie, że dobrze wie, co robi, nikt tego nie zakwestionuje, chyba że akurat trafi na osobę, która miała to zrobić. Jeśli tak się zdarzy, ma po prostu cholernego pecha. Zaczekałem, aż załoga dźwigu skończy pracę, uruchomiłem silnik, powiesiłem na bramie tabliczkę „zamknięte” i po pro-
stu przyjechałem. Thea przypomniała sobie, jak Dan być może ocalił jej ojcu życie, próbując sprawdzić identyfikator rzekomego sanitariusza 237 ‒ choć mógł tego nie robić. Musiał być znakomitym policjantem. ‒ Obsługiwał pan kiedyś taki sprzęt? ‒ spytała. ‒ To tylko kilka przycisków i dźwigni. Poradzę sobie z nimi. Spojrzała na niewielki kosz wysięgnika, a potem znowu w górę. Przeniknął ją mimowolny dreszcz. ‒ Pytam poważnie ‒ powiedziała. ‒ Już go wypróbowałem. ‒ I co? ‒ Nie ma problemu. Tyle że silnik ciężarówki musi być włączony, żeby wysięgnik działał. Narobimy trochę hałasu, ale nie sądzę, żeby o tej porze ktokolwiek był w laboratoriach. A jeśli nawet, wątpię, by ta ciężarówka wydała się komuś podejrzana. ‒ Lubi pan tę robotę? ‒ Kiedy wszystko gra, owszem. Właściwie czasem nawet także wtedy, gdy coś nie wychodzi. Chyba nie jestem stworzony do zadawania pytania: „Chce pani do tego frytki?”. To jak, gotowa?
Wskazał jej kosz wysięgnika, po czym wślizgnął się do kabiny ciężarówki i włączył silnik. Thea, z sercem walącym jak młotem, wspięła się na platformę pojazdu i weszła do kosza. Kilka chwil później Flowers stanął przy niej. ‒ Nie ma limitu wagi? ‒ spytała, opanowując kolejną falę mdłości. ‒ Na pewno dużo nam do niego brakuje. Ale jest inna sprawa... Nawet przy całkowicie wysuniętym ramieniu dźwigu kosz nie sięga do piątego piętra. 238 Fala mdłości przybrała takie rozmiary, że można byłoby na niej surfować. ‒ To może stanowić pewien problem ‒ mruknęła. ‒ Śmieję się z takich problemów. Poważnie, proszę się nie martwić. Kiedy rozprawię się z oknem, stanie pani na krawędzi kosza i wyjdzie z niego. To powinno być proste. ‒ Chce pan do tego frytki? ‒ spytała Thea. Gdy Flowers pchnął do przodu dźwignię, między ścianami obu budynków rozniósł się echem łoskot silnika. Kosz wysięgnika podjechał do pierwszego piętra, a potem następnego, drżąc i kołysząc się tak mocno, że Thea natychmiast przypomniała sobie wyciąg krzesełkowy na Loon Mountain. ‒ Proszę nie patrzeć w dół ‒ poradził jej Flowers. ‒ Postaram się.
Dopóki Thea nie usłyszała swojego głosu, nie była pewna, czy w ogóle będzie w stanie mówić. ‒ Jest tam jakaś szafka z dokumentami, tak? ‒ Tak... ‒ odparła z trudem. ‒ Wiem dokładnie gdzie. ‒ Wejdę za panią, otworzę szafkę w taki sposób, by jej nie porysować, i wrócę do ciężarówki wyłączyć silnik. Załatwi pani sprawę najszybciej, jak się da, i wezwie mnie przez nadajnik. Wtedy podniosę kosz. ‒ Jasne. Wznieśli się na kolejne piętro. Thea dostrzegła przez okno na trzeciej kondygnacji probówki i różne laboratoryjne instrumenty. W ciągu lat spędzonych z Lekarzami bez Granic bywała w wielu dziwnych i często niebezpiecznych sytuacjach. Ale to... Zaryzykowała rzut oka na czarnego ducha, który przejął kontrolę nad jej życiem. Mimo że nie widziała 239 twarzy Flowersa pod czarną farbą, wyczuwała jego podniecenie. Jeszcze jedno naciśnięcie dźwigni i minęli okna na czwartym piętrze, a potem nagle się zatrzymali. Wielka szyba laboratorium Lydii Thibideau wciąż znajdowała się jakieś trzydzieści centymetrów nad krawędzią kosza. Nie patrz w dół. Przez okna nie było jak wejść, ale Flowers otworzył swój
plecak i wydobył parę dużych okrągłych przyssawek. Kocim ruchem wskoczył na krawędź kosza, przytwierdził przyssawki do szyby i jakimś narzędziem, które wyjął z kieszeni, szybko zakreślił na szkle łuk o promieniu sześćdziesięciu centymetrów, zaczynając go i kończąc na wysokości parapetu. Następne cięcie wykonał wzdłuż parapetu. Wszystko to nie trwało nawet minuty. Potem, uderzywszy kilkakrotnie w odpowiednie miejsca owiniętym szmatką drewnianym młotkiem, wyciągnął z okna półokrągłą taflę grubego szkła. Zdumiewające, pomyślała z podziwem Thea, gdy Flowers ostrożnie opuścił szkło na podłogę wewnątrz pokoju i wślizgnął się do środka przez dziurę w szybie. Według Hayley takie rzeczy działy się codziennie, ale równie pomysłowi byli ci, którzy starali się temu zapobiegać. Złapani na gorącym uczynku szpiedzy przemysłowi trafiali za kratki, ale inni zdobywali to, czego chcieli. ‒ Szybko, tędy ‒ ponaglił ją Flowers. ‒ Proszę nie patrzeć w dół. Kosz kołysał się przy każdym ich ruchu. Thea znów poczuła mdłości. Nie patrz w dół... Nie patrz w dół... 240 Przygryzając dolną wargę, podciągnęła się do krawędzi kosza i chwyciła framugę okna. Wrzuciła do środka plecak,
położyła ręce na parapecie i zanurkowała w otwór w szybie. Jej lądowanie nie zdobyłoby zbyt wielu punktów u sędziów, ale czekająca w pogotowiu ekipa medyczna odetchnęłaby z ulgą, że Sean odsunął na bok taflę szkła i Thea się nie pokaleczyła ani niczego sobie nie złamała. Kilka sekund później stali już przed zamkniętymi na klucz drzwiami biura Lydii Thibideau, a po paru następnych sekundach, dzięki wyglądającemu dziwnie narzędziu, które Flowers nosił przy pasku, znaleźli się w środku. Zamek szafki z dokumentami też nie stanowił problemu. ‒ Tego pani szuka? ‒ spytał Flowers, wskazując szufladę wypełnioną mnóstwem żółtych kart. W szufladzie poniżej było ich drugie tyle. Jeszcze zanim Thea wyjęła pierwszą kartę, wiedziała już, że tak jak mówiła Hayley, ma do czynienia z dinozaurami amerykańskiej służby zdrowia: papierowymi aktami i kliszami zdjęć rentgenowskich. Było to nieelektroniczne archiwum danych. ROZDZIAŁ 30 Przykucnęła na orientalnym pluszowym dywanie za stołem konferencyjnym w gabinecie Lydii Thibideau, słysząc głośne bicie swojego serca. Obok siebie miała dwie latarki, aparat fotograficzny, notes, nadajnik radiowy i około dwudziestu pięciu kart pacjentów, w tym także karty Hayley i
Jacka Kalishara. Według jej szacunków w czterech szufladach szafki na dokumenty było w sumie pięćset kart. Wszystkie dotyczyły pacjentów z rakiem trzustki leczonych w Beaumont w ciągu ostatnich sześciu lat. Ułożone były w porządku alfabetycznym, nie według dat. Starsze karty leżały prawdopodobnie w pudłach w jakimś magazynie. Zważywszy na współczynnik umieralności przy tej chorobie, z pewnością niewielu z tych pacjentów jeszcze żyło. Nieco wcześniej, zachęcona niezwykłym odkryciem Juliana Fanga, Thea sprawdziła, jaka jest częstość występowania 242 i wskaźnik śmiertelności różnych odmian raka. Wyniki w odniesieniu do raka trzustki nie były zachęcające. W ciągu ubiegłego roku stwierdzono w kraju 215 000 nowych przypadków raka płuc i w tym samym okresie zmarło na tę chorobę 160 000 pacjentów ‒ 74 procent. Straszliwe żniwo. Bardziej optymistycznie brzmiały dane na temat raka tarczycy: liczba zgonów (1590) stanowiła 4 procent nowo zdiagnozowanych przypadków (37 300), co oznaczało spadek w stosunku do 6 procent z ubiegłego roku. Wniosek: przybywało pacjentów wyleczonych z raka tarczycy. Liczba nowych przypadków raka trzustki była w skali roku niemal taka sama jak raka tarczycy (37700), ale stwierdzono
w tym okresie 34 200 zgonów (90 procent), tyle samo co rok wcześniej. Potrzeba było więcej danych, by móc wyciągnąć jakieś definitywne wnioski, ale liczby wskazywały, że w leczeniu tej choroby nie odnotowano większych postępów. Jack Kalishar miał raka trzustki. Co do tego nie było wątpliwości. Sądząc z informacji, które Thea zdobyła na temat stanu Hayley, choroba Kalishara była o wiele mniej zaawansowana, gdy zdiagnozowano ją przed sześciu laty, jednak rak trzustki to zawsze rak trzustki, a 90 procent to 90 procent. Kalishar był zdrowym, krzepkim mężczyzną, który nigdy nie chorował i co roku przechodził kontrolne badania w ramach Testu Oceny Stanu Zdrowia Biznesmena w Beaumont. Jego rezonans trudno było odczytać bez użycia jednego z czterech podświetlanych ekranów przytwierdzonych do ściany w gabinecie, więc Thea postanowiła zaryzykować i na kilka sekund włączyć światło. Jej ojciec zdiagnozował chorobę Kalishara na podstawie 243 rezonansu magnetycznego wykonanego podczas rutynowych badań. Późniejsza biopsja wykazała gruczolakoraka ‒ najbardziej powszechną odmianę raka. Petros skierował pacjenta do Thibideau. To ona poddała Kalishara kuracji za pomocą testowanego wówczas leku SU890. W karcie było trochę związanych z tym dokumentów ‒ głównie podpisanych przez
Kalishara oświadczeń, w których potwierdzał, że zdaje sobie sprawę z eksperymentalnego charakteru leczenia i ponoszonego ryzyka, ale większa część dokumentacji znajdowała się gdzieś w magazynie albo w komputerze. Thea nie znalazła żadnych przezroczy pokazujących nowotwór ani interesujących notatek ‒ z wyjątkiem jednej. Było to pisemne podziękowanie sprzed trzech lat, które wystosował do Kalishara dyrektor do spraw rozwoju, Scott Hartnett, rzeczowe potwierdzenie darowizny przekazanej klinice Beaumont i przeznaczonej na założenie Ośrodka Badawczego Gastroenterologii Lydii Thibideau. Kwota darowizny nie została wymieniona, ale z boku widniał dopisek wykonany kobiecą ręką ‒ Thea pomyślała, że pewnie zrobiła to Thibideau ‒ $200 000 000. Dwieście milionów dolarów! Spojrzała na zegarek i uświadomiła sobie, że musi działać znacznie szybciej i w bardziej zorganizowany sposób. Sean Flowers dał jej godzinę. Jeśli potrwa to dłużej, ryzyko, że ktoś ich nakryje, jeszcze bardziej się zwiększy. Postanowiła przeglądać przez pół godziny karty, zaczynając od karty Hayley, a potem fotografować wszystko, co wyda jej się interesujące. Wiedziała teraz, że powinna lepiej się przygotować, ale było już za późno. 244 Z karty Hayley Long wynikało, że wykonany w Atlancie z
powodu bólów brzucha rezonans magnetyczny wykazał raka trzustki, choć zaledwie dziesięć miesięcy wcześniej podobne badanie w Beaumont niczego nie wykryło. Thea wypełzła spod stołu i wpięła dwie klisze w podświetlany ekran. Na pierwszym zdjęciu, zrobionym w ramach Testu Oceny Stanu Zdrowia Biznesmena, nie było żadnych zmian ‒ z wyjątkiem ledwo widocznych białych zwapnień w trzech węzłach chłonnych brzucha, prawdopodobnie spowodowanych jakąś dawną infekcją. Był to tak drobny i nieistotny szczegół, że radiolog, który analizował i opisywał zdjęcie, przeoczył go albo nie uznał za stosowne wspomnieć o nim w swoim raporcie. Ale Thea zawsze zwracała uwagę na detale. Gdy wpatrywała się w rozległy nowotwór Hayley na nowszej kliszy, zastanawiając się, jak Julian Fang mógł stwierdzić, że został wyleczony po niecałych dwóch tygodniach kuracji, jej wzrok ponownie przyciągnęło pierwsze zdjęcie. Zrobiony niedawno rezonans nie wykazywał zwapnionych węzłów. Thea cofnęła się nieco, po czym znów podeszła bliżej. Między dwiema kliszami było więcej drobnych różnic ‒ na przykład w kształcie kości krzyżowej lub gęstości tkanki chrzestnej żeber. Thea doszła do wniosku, że ma przed sobą zdjęcia rentgenowskie dwóch różnych kobiet w podobnym wieku. Była tego niemal pewna. Zdumiona klapnęła na dywan, wpatrując się w klisze,
jakby to były latające talerze z Marsa, próbując dostrzec jakiś sens w tym, co miała przed oczami, i zdecydować, co ma dalej robić. Minęło pięć minut. Kiedy w końcu wstała, wiedziała już dokładnie, czego powinna szukać. 245 Wzięła notes i naszkicowała na kilkunastu kolejnych stronach rysunek trzustki. Potem włożyła na miejsce wszystkie karty ‒ oprócz tych dotyczących Hayley i Kalishara. Wybrała na chybił trafił karty pacjentów z każdej z czterech szuflad szafki i sprawdziła w nich wyniki rezonansu magnetycznego, rozrysowując w notesie lokalizację nowotworów. Pół godziny później miała odnotowanych dwudziestu pięciu pacjentów i niczego nie znalazła. Przy dwudziestym szóstym trafiła w dziesiątkę. Pacjent nazywał się Samuel Blackman i był pięćdziesięcioczteroletnim komputerowym geniuszem, który zrobił fortunę na oprogramowaniach. Obraz rezonansu magnetycznego jego nowotworu był taki sam jak u innego pacjenta Lydii Thibideau, niejakiego Warrena Grigsby'ego. Obaj mężczyźni zdobyli ogromne majątki i uczestniczyli w programie profilaktycznych badań w Beaumont. U obu zdiagnozowano raka trzustki, tyle że w odstępie czterech lat. Różnica polegała na tym, że Grigsby nie wyszedł ze szpitala żywy. W dziesiątym dniu kuracji z zastosowaniem tego sa-
mego leku, który podawano Hayley, SU990, dostał zawału i zmarł, zanim rozpoczęto reanimację. W przypadku Blackmana było zupełnie inaczej. Podobnie jak Jack Kalishar, przeżył śmiertelną chorobę, a w jego karcie również znajdowała się kopia listu z wyrazami wdzięczności od Scotta Hartnetta. Także i w tym liście nie wymieniano kwoty darowizny, wspominając jedynie, że była „hojna”, ale na boku nie było już dopisku sporządzonego ręką Thibideau. Co to wszystko znaczyło? Co stało się z Grigsbym? W tej 246 chwili Thea nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, ale podejrzewała, że gdyby miała dość czasu i rozrysowała wystarczająco dużo przypadków, znalazłaby co najmniej jeden, a może nawet więcej nowotworów, których obraz w rezonansie magnetycznym byłby taki sam jak u Hayley. Zakładała teraz, że Julian Fang postawił właściwą diagnozę. Hayley Long nie miała raka. Jednak powodem jej cudownego wyleczenia nie były ani geny, ani kuracja, ani silny organizm, ani jej Qi. Według wszelkiego prawdopodobieństwa po prostu nigdy nie miała nowotworu. Ale jak to było możliwe? Z zamyślenia wyrwał ją głos dobiegający z nadajnika. ‒ Theo, natychmiast wychodź! ‒ krzyczał Flowers. ‒ Są tutaj. Mogą jeszcze nie wiedzieć, gdzie jesteś. Zejdź scho-
dami! Zejdź schodami! Wyłączam się! Podbiegła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Ciężarówkę otaczało trzech umundurowanych ochroniarzy. Flowers wysiadł już z kabiny. Widziała, że się waha, oceniając sytuację. Po chwili rzucił się do ucieczki chodnikiem. Ochroniarze natychmiast ruszyli w pościg, ale Flowers miał nad nimi dużą przewagę, a Thea wiedziała, że szpitalni strażnicy nie noszą broni. ROZDZIAŁ 31 Często mówiła o sobie, że jest guzdrałą, a nie wyścigową klaczą. Kiedy w szpitalu dochodziło do krytycznej sytuacji, wykazywała się zwykle rozsądnym czasem reakcji i zdolnością podejmowania właściwych decyzji, ale rzadko reagowała bardzo szybko i nigdy błyskawicznie. Niemal zawsze potrafiła dostosować się do tempa, jakiego wymagała sytuacja, jednak najlepiej się czuła, gdy mogła się zastanowić. Miało to także dobrą stronę: rzadko popełniała błędy z powodu pośpiechu. Gdy Sean Flowers ostrzegł ją przed nadajnik, ogarnęła ją panika. Najpierw, klęcząc na podłodze, zgarnęła cały swój sprzęt do plecaka. Potem zaczęła zbierać karty, w pośpiechu wsuwając zdjęcia rentgenowskie z powrotem do teczek i starając się włożyć je do szafki w porządku alfabetycznym. Dwukrotnie upuściła wszystkie karty, mieszając je z sobą. W
końcu po prostu wetknęła pozostałe karty do szuflady, nie 248 zwracając uwagi na to, skąd je wyjęła. Parę chwil później strąciła niechcący z biurka Thibideau muszlę ze spinaczami i monetami. Kiedy się schyliła, żeby je pozbierać, uderzyła się tak mocno w głowę, że musiała sprawdzić, czy nie krwawi. Schody! Biegnij do schodów! Rozejrzawszy się po gabinecie Thibideau, stwierdziła, że wszystko jest na swoim miejscu. Ale przecież Flowers wyciął połowę jednej z szyb w laboratorium, co stanowiło wystarczający dowód, że ktoś był w środku. Miała sucho w ustach, serce wciąż waliło jej jak młotem, a myśli kłębiły się w głowie. Co by było, gdyby ją złapali? Z pewnością wyleciałaby z pracy, zanim ją zaczęła... Gdyby wszystko się wydało, czy nie byłaby narażona na jeszcze większe niebezpieczeństwo ze strony mężczyzny, który ją napadł na parkingu? A co z Petrosem? Czy gdyby została schwytana, nie spróbowano by go załatwić? Kiedy już wychodziła z gabinetu Thibideau, przypomniała sobie, że miała zabrać zdjęcia rezonansu Hayley. Porządkując pospiesznie karty, włożyła je z powrotem do szuflady. Czy zdąży jeszcze tam zajrzeć? Czy złapali Flowersa? Jaka kara grozi za włamanie? Nie może trafić do więzienia. Raczej
wyjedzie z kraju ‒ na zawsze... Czy pozwolą jej wrócić do Lekarzy bez Granic, jeśli będzie uciekać przed prawem? Prowadziła takie spokojne, monotonne życie... Oparła się o szafkę z dokumentami i próbowała się uspokoić. Gdzie ja mogłam włożyć kartę Hayley? Wdech... wydech... Spokojnie... Tylko spokojnie... No! Przecież to potrafisz... Weź się w garść... 249 Po minucie czy dwóch zdołała się wystarczająco skupić, by wiedzieć, gdzie szukać. Musiała znajdować się wśród kart, które włożyła mniej więcej w alfabetycznym porządku do drugiej szuflady. Jest! Wyciągnęła z karty Hayley dwie klisze. Miały dwadzieścia na trzydzieści centymetrów. Niosąc je zwinięte luźno w jednej ręce, pobiegła przeszklonym korytarzem oddzielającym klinikę od laboratorium. Kiedy weszła do gustownie urządzonej poczekalni, gdzie tak niedawno fantazjowała na temat Dana, usłyszała za drzwiami męskie głosy. ‒ To na tym piętrze jest wybite okno? ‒ Tak mówił Kim. Piąte piętro, gabinet i laboratorium doktor Thibideau. ‒ Zamierza wezwać policję?
‒ Myślę, że już wezwała. Thea cofnęła się do holu, rozglądając się za jakąś kryjówką. Pomieszczenia do badania pacjentów były nieduże, a w salach konferencyjnych i gabinecie Thibideau nie miałaby gdzie się schować. Musiała spróbować w laboratorium. Było bardzo przestronne, zajmowało dwie trzecie całej kondygnacji i wypełniały je stoły, probówki oraz skomplikowany sprzęt elektroniczny do badań naukowych. Mogła przykucnąć za kontuarem i zaczekać, a potem w odpowiednim momencie wybiec ‒ albo wyślizgnąć się ‒ na korytarz i przez poczekalnię wydostać się na schody. Nigdy zbyt szybko nie biegała, ale perspektywa tego, co ją czeka, jeśli zostanie złapana, podnosiła w jej krwi poziom adrenaliny. 250 Pochylona weszła do centrum badawczego i lawirując między rzędami stołów, szukała miejsca, które najmniej rzucałoby się w oczy. Miejsce, które najmniej rzucałoby się w oczy... Omal nie roześmiała się głośno z powodu absurdalności tej myśli. Usłyszała głosy w gabinecie i przykucnęła tam, gdzie była, w najdalszym zakątku laboratorium. Musiała teraz przejść wzdłuż rzędu zagraconych stołów z powrotem do poczekalni. Głosy rozbrzmiewały coraz głośniej. Były to trzy osoby, może cztery, w tym jedna kobieta. Thea wiedziała, że musi
dobiec do schodów ‒ a przynajmniej spróbować ‒ i to szybko. Na czworakach przeszła trzy metry w stronę poczekalni. Nie miała wyboru, zdawała sobie jednak sprawę, że od drzwi i klatki schodowej dzieli ją jeszcze spora odległość. Spojrzała na swój plecak i dwie klisze. Z tym balastem będzie jej trudniej uciekać. Może powinna zostawić wszystko w którejś z szafek i wrócić po to później? Jeśli zostanie złapana i aresztowana, bliźniaki pomogą jej znaleźć dobrego adwokata i wkrótce wyjdzie z więzienia. Przecież nikogo nie zraniła ani nie zabiła. Jeśli nikt nie zajrzy do szafki, którą wybierze, plecak i klisze mogą tam spokojnie leżeć nawet przez dłuższy czas. Głosy słychać było coraz wyraźniej i Thea wyczuwała, że przynajmniej jedna osoba weszła do laboratorium. Powoli, bojąc się, by nie zaskrzypiały zawiasy, otworzyła drzwiczki pod pokrytym łupkiem stołem, który znajdował się obok niej. Nie rozległ się żaden dźwięk, drzwiczki gładko się otworzyły. Szafka pachniała nowością i była pusta ‒ albo prawie pusta. Zajrzawszy do jej wnętrza, Thea stwierdziła, że druga połowa szafki również jest wolna. 251 Na blacie stał jakiś sprzęt elektroniczny, jednak nic nie wskazywało na to, że przy tym stanowisku ktoś pracuje. Mogła tu nie tylko schować plecak, ale także ukryć się sama.
Przestrzeni było niewiele ‒ gdyby miała nadwagę albo była wyższa o siedem centymetrów, nie zmieściłaby się. Wydawało się to rozsądniejsze niż próba ucieczki. ‒ Niech ktoś przejdzie przez laboratorium i znajdzie okno, przez które się włamali. Nie było już czasu. Bojąc się, że zazgrzyta czymś o drewno albo niechcący kopnie drzwiczki, Thea odłożyła plecak i wsunęła się nogami do przodu w głąb szafki, a potem odwróciła na prawy bok. Miała zgięte kolana. Gdy próbowała rozprostować nogi, dotknęła stopami jakichś probówek. Ich delikatne pobrzękiwanie zabrzmiało jej w uszach jak bicie dzwonu. Czując dławienie w piersiach, podciągnęła nieco kolana i położyła plecak razem z kliszami przy brzuchu. Potem bezgłośnie zamknęła drzwiczki szafki. Zanim jej kryjówka pogrążyła się w całkowitej ciemności, wydało jej się, że jedna z klisz wystaje na zewnątrz. Nie miała już jednak jak tego sprawdzić ani nie mogła wciągnąć jej do środka. Było jej okropnie niewygodnie. Uwierał ją zwłaszcza prawy łokieć, na którym leżała, i dokuczały kolana, gdyż lewe uciskało prawe. Plecak uniemożliwiał zmianę pozycji. Słyszała odgłos kroków, gdy ktoś powoli przechodził obok szafki. Nagle, dokładnie na wysokości miejsca, w którym leżała, kroki ucichły. Ktoś położył na blacie nad jej głową
jakiś twardy przedmiot ‒ wyobraziła sobie, że to policyjna pałka. Pół minuty później klisza z rezonansem Hayley 252 zaczęła się poruszać i została wyciągnięta spod drzwiczek. Thea przylgnęła plecami do tylnej ścianki szafki. Chwilę potem drzwiczki się otworzyły i jej kryjówkę zalało światło. Zanim oślepił ją promień potężnej latarki, zauważyła ciemnoniebieski mundur. Ochroniarz, który świecił jej w oczy, przyklęknął. ‒ Thea? ‒ usłyszała zdumiony głos Dana Cottona. ‒ Co, do cholery... ROZDZIAŁ 32 W laboratorium było pełno ochroniarzy i policjantów, więc Dan nie miał szans wyciągnąć jej z ukrycia. Obiecał wrócić po nią, gdy tylko będzie bezpiecznie, po czym ostrożnie zamknął drzwiczki. Thea leżała w mrocznej ciasnocie jeszcze przez trzy godziny. Straszne pulsowanie w ręce zmieniło się w bolesne odrętwienie, a potem przestała cokolwiek czuć. Dwukrotnie musiała zaryzykować otwarcie drzwiczek, by rozprostować podkurczone nogi. Za każdym razem słyszała gdzieś blisko głosy i cofała nogi, zanim rozluźniła mięśnie. Wiedziała, że Dan zrobi, co będzie mógł, aby ją ochronić, ale wiedziała również, że jest szeregowym funkcjonariuszem
i nie może wydawać rozkazów. Nie miała wyjścia, mogła jedynie walczyć na wszelkie możliwe sposoby z narastającym bólem i zająć czymś umysł. Przez jakiś czas próbowała medytacji ‒ ale w przeszłości nigdy jej to nie wychodziło ani nie 254 sprawiało przyjemności i teraz było podobnie. Potem zaczęła nucić w myślach ludowe pieśni z Konga. Próbowała też zrozumieć znaczenie tego, co odkryła w kartach pacjentów. Z zamyślenia wyrwał ją nagle głos Thibideau: ‒ Jak poradzili sobie z taką grubą szybą, detektywie Putnam? ‒ Wystarczy diament do cięcia szkła i przyssawki. To wcale nie jest trudne, jeśli ktoś się na tym zna. Zrobili to zawodowcy, w dodatku dość odważni. Przypadek sprawił, że jeden z ochroniarzy, były policjant, pracował na obu zmianach i zauważył, że ciężarówka z dźwigiem stała wcześniej w innym miejscu. ‒ Zawodowi złodzieje? Nic nie rozumiem. ‒ Nie wie pani, czego mogli szukać? ‒ Prowadzimy badania nad lekami przeciw rakowi. Możliwe, że jest w to zamieszana jakaś firma farmaceutyczna. Gdyby chociaż jeden z tych leków został zatwierdzony do powszechnego stosowania, mogłyby wchodzić w grę naprawdę duże pieniądze.
‒ Szpiedzy przemysłowi są wszędzie, zwłaszcza w branży farmaceutycznej. Czy ktoś mógł szukać czegoś w kartach pani pacjentów? ‒ Nic nie przychodzi mi do głowy, poza tym nie widzę, żeby ktoś tam szperał. Ale na wszelki wypadek kazałam przenieść karty w bezpieczne miejsce, dopóki nie wyjaśnimy tej sprawy. Głosy umilkły. Jak na ironię, to prawdopodobnie Dan wszczął alarm, demaskując ją i Flowersa. Chyba powinna była mu powiedzieć, co planują, ale w żaden sposób nie 255 chciała go narażać. Teraz, jeśli zdoła wyprowadzić ją stąd ze zdjęciami Hayley, zanim jej ręce i nogi całkiem zdrętwieją, będzie miała to, czego potrzebowała, a Dan zostanie bohaterem, bo zapobiegł kradzieży. Zaczekała jeszcze trochę, jednak w końcu nie mogła już wytrzymać i uchyliła drzwiczki na tyle, by móc wystawić kawałek jednej nogi. Jej ręka wydawała się nie do uratowania, ale możliwość poruszania palcami sugerowała, że nie doceniała odporności swojego organizmu. Zamknęła szafkę. W laboratorium znów panowała kompletna cisza. Czy policjanci już odeszli? Jak Dan zamierzał ją stąd wydostać? Czy bardzo musiał ryzykować? Może powinna zignorować jego zalecenia i spróbować wyjść z bu-
dynku? Z ich rozmowy w Wellesley wynikało jasno, że nie był jeszcze gotów wrócić do pracy w policji i być może nigdy nie będzie. Zatrudnienie w szpitalu było dla niego ważne z wielu powodów, między innymi dlatego, że miał na utrzymaniu dziecko. Gdyby przez nią stracił pracę, nigdy by sobie tego nie wybaczyła. Czas mijał. Słyszała tylko swój oddech i mimowolne jęki, które wydobywały jej się z gardła. Próbowała przez chwilę skupić myśli na tym, co powinna powiedzieć Hayley. Ktoś umieścił jej nazwisko na rezonansie magnetycznym wykonanym w prywatnym ośrodku radiologicznym w Atlancie i wskazującym, że jest śmiertelnie chora na raka. Jak to się mogło stać? Czyżby Thibideau miała w tym jakiś interes? Czy jakiś lekarz albo inny pracownik North Central Georgia Imaging został przekupiony i zamienił klisze? A może po 256 prostu zaszła straszna pomyłka przy znakowaniu lub katalogowaniu zdjęć? W jej głowie kłębiło się mnóstwo pytań, na które nie znajdowała odpowiedzi. Musi wyjść na zewnątrz i porozmawiać z kimś, kto zna się na medycynie i wie, jak daleko są zdolni posunąć się niektórzy ludzie, aby... no właśnie, aby co? Człowiek, który naj-
bardziej by jej pomógł, leżał w głębokiej śpiączce kilka budynków dalej. Prawdopodobnie znalazł się tam dlatego, że odkrył coś, do czego ona dopiero dochodziła. Próbując się uspokoić, zacisnęła powieki i zaczęła bezgłośnie nucić kołysankę z Konga ‒ swoją ulubioną piosenkę z lat pobytu w Afryce. Powróciła myślami do wioski w pobliżu szpitala, której mieszkańcy budzili się co rano do życia w nędzy i niepewności jutra, a jednak potrafili się uśmiechać ‒ i śpiewać. Moja czarna gołąbeczko Skulona w gniazdku miłości, Czarodziejski księżyc Uchroni cię od zła, Gdy śpisz przy mej piersi... Nucenie piosenki ‒ był to sposób pokonywania stresu sięgający początków jej kuracji, gdy ostre kryzysy dopadały ją niemal codziennie ‒ prawie natychmiast ją uspokoiło. Oddech stał się powolniejszy i ustąpiło napięcie mięśni twarzy. Kiedy zapadła w drzemkę, drzwiczki szafki nagle się 257 otworzyły. Tym razem snop światła latarki nie został skierowany w jej oczy, lecz na czarną twarz mężczyzny w wieku około trzydziestu lat. Był niezwykle przystojny. Jego rysy i
karnacja przypominały Thei chirurga z Konga, z którym pracowała przed rokiem. Patrząc na jego sylwetkę z wnętrza szafki, nie widziała go zbyt wyraźnie, ale wydawało jej się, że ma na sobie szary uniform służby porządkowej szpitala. ‒ Doktor Sperelakis, jak sądzę ‒ powiedział cicho. ‒ Nie myli się pan. ‒ Nazywam się Lockwood. Dennis Lockwood. Jestem kolegą Dana Cottona. I policjantem. ‒ Otworzył portfel i oświetlił latarką swoją odznakę. ‒ Wyciągnę panią stąd.
‒ Nie mam nic przeciwko temu. ‒ Może się pani poruszać? Thea spróbowała i była zaskoczona, jak łatwo jej ręce i nogi się rozprostowują. ‒ Już wychodzę ‒ odparła, położyła na podłodze plecak i klisze, po czym wyczołgała się z szafki. W laboratorium nie paliły się lampy na suficie, ale wielkie okna przepuszczały sporo światła ulicznych latarń. ‒ Na razie jesteśmy sami ‒ powiedział szeptem Lockwood, pomagając jej uklęknąć. ‒ Ale nie wiem jak długo. Proszę nie wystawiać głowy, bo ktoś może się pojawić albo zajrzeć tu z zewnątrz. Przywiozłem limuzynę dla pani. Sięgnął za plecy i przyciągnął do siebie duży wózek z brezentowym workiem na brudną bieliznę. Thea wpełzła do niego niezdarnie i usiadła na znajdujących się w środku prześcieradłach. 258 ‒ Pracował pan z Danem w policji? ‒ spytała. ‒ Dlatego pan tu jest? ‒ Ocalił mi życie. Dlatego tu jestem. Gdyby kazał mi się turlać po rozżarzonych węglach, nie wahałbym się ani chwili. ‒ Chyba nie miałby takich wymagań ‒ stwierdziła Thea. ‒ Też tak myślę ‒ odparł Lockwood. ‒ W porządku, pani doktor. Proszę się teraz skulić i przykryć prześcieradłami.
Spotkamy się z Danem na zewnątrz. Thea wykonała jego polecenie i starła jednym z prześcieradeł czarną farbę z twarzy. Może jednak uda jej się wyjść z tego cało. Cała ta eskapada była szalonym pomysłem, ale zdobyła informacje, które prawdopodobnie wyjaśniały, dlaczego ktoś próbował zabić jej ojca. Musiała się teraz zastanowić, jak najlepiej je wykorzystać, co one znaczą i co poradzić Hayley. Dennis Lockwood bez przeszkód wywiózł ją z budynku. Gdy w końcu jej powiedział, że może bezpiecznie wstać i wyjść z worka, znajdowali się w lasku na południowo-zachodnim krańcu kampusu. Dan już tam czekał i przytulił ją mocno do swojej szerokiej piersi. ‒ Dziękuję za ratunek ‒ powiedziała do Lockwooda. ‒ Zawsze do usług. ‒ Oby nigdy więcej. ‒ Słucham? ‒ Mam nadzieję, że już nie będzie mnie pan musiał ratować. ‒ Musimy iść ‒ oświadczył Dan, nawet nie próbując wyjaśniać przyjacielowi zachowania Thei. ‒ Lock zawiezie 259 cię do twojego samochodu. Nie chcę, żeby cię teraz złapano, nie po tym, co przeszliśmy, a myślę, że policja jeszcze tu
węszy. ‒ Schwytali Seana? ‒ Jest twoim wspólnikiem? ‒ Długo by opowiadać, ale właściwie tak. ‒ Cóż, chyba udało mu się uciec. Myślę, że mogłem go złapać, ale mój szef chciał go osobiście... ‒ ...przyskrzynić. Wypowiedzieli to słowo jednocześnie i oboje się uśmiechnęli. ‒ To kolejna długa historia ‒ powiedział Dan do Lockwooda. ‒ Dzięki za pomoc, przyjacielu. ‒ Wzywaj mnie, gdy tylko potrzebujesz. Jeszcze mi dużo brakuje do spłacenia długu. Wiesz, że cały czas trzymamy dla ciebie miejsce. ‒ Wiem, Lock. Wiem ‒ odparł Dan. Thea wyczuła smutek w jego głosie. ROZDZIAŁ 33 Był szary świt, gdy jechała z Dennisem Lockwoodem na parking Instytutu Sperelakisa, dokładnie na przeciwległym krańcu kampusu Beaumont, gdzie znowu zaparkowała. Bydlak, który ją tu wcześniej napadł, nie będzie jej dyktował, co ma robić. ‒ Sądzi pan, że Dan postąpił słusznie? ‒ spytała Lockwooda.
‒ Kiedy? ‒ Rezygnując ze służby po zastrzeleniu tego chłopaka. ‒ Trudno mi powiedzieć. Nigdy nikogo nie zabiłem. ‒ A ja owszem. ‒ Co? ‒ Zabiłam dziecko. Czasem w naszym zawodzie, gdy pacjent jest naprawdę ciężko chory, musimy szybko podejmować decyzje. Nie zawsze są one właściwe. Bywa, że jeszcze bardziej pogarszają sytuację. Czasem... Jej głos się załamał. 261 ‒ Rozumiem ‒ powiedział Lockwood. ‒ Myślę, że Dan powinien w końcu pogodzić się z tym, co musiał zrobić. Byłem wtedy przy nim. Widziałem, w jaki szał wpadł ten biedny dzieciak, nad którym bez przerwy się znęcano. Zupełnie mu odbiło. Jak dowiedzieliśmy się później, nigdy nie zrobił nic złego, próbował tylko być sobą. Dlatego wciąż był prześladowany i bity. Niektórzy z jego dręczycieli nie chodzili z nim do szkoły, byli o kilka lat starsi. ‒ To smutne i odrażające. ‒ Dan krzyknął, żeby rzucił broń, bo do niego strzeli. Wtedy właśnie chłopak się odwrócił, mierząc z pistoletu prosto w moją pierś z odległości sześciu metrów. Miał oczy szaleńca... nie widział już we mnie człowieka.
‒ Dan nie miał wyboru. Jak lekarz. Robisz, co możesz, a potem ponosisz tego konsekwencje. ‒ Można by tak na to spojrzeć ‒ odparł chłodno policjant. Thea wyczuła, że nie spodobało mu się jej stwierdzenie. Dziwne, bo dla niej brzmiało jak najbardziej sensownie. Wyczuwała też, że w jej odpowiedzi czegoś brakowało, że powinna coś dodać. ‒ Czy mogłabym coś zrobić albo powiedzieć Danowi, żeby mu pomóc? ‒ spytała. Gdy tylko usłyszała swoje słowa, ujrzała oczami wyobraźni, jak doktor Carpenter uśmiecha się do niej i kiwa głową zza biurka. Dobrze, Theo. Bardzo dobrze. Lockwood wzruszył ramionami, ale wyraz jego twarzy świadczył, że zjednała go sobie tym pytaniem. 262 ‒ Proszę po prostu być przy nim ‒ odparł. ‒ I wykazywać cierpliwość. Niech pani nie próbuje nakłaniać go do żadnych decyzji, dopóki nie będzie gotowy. Thea uścisnęła Lockwooda, ponownie mu podziękowała i poprosiła, żeby zaczekał, aż zamknie się w samochodzie. Wyjechała za nim z parkingu i ruszyła drogą numer 9 w stronę Wellesley, zastanawiając się, czy według Dana może być kobietą, na którą czekał ‒ jeśli w ogóle na jakąś czekał.
Było po piątej, gdy zatrzymała się na podjeździe. Światła w wozowni paliły się jak zawsze, choć wiedziała, że to wcale nie znaczy, iż Dimitri nie śpi. Kiedy weźmie prysznic i przebierze się, może warto będzie zasięgnąć jego opinii, jak powinna przekazać Hayley nowiny na temat rezonansu magnetycznego i przypuszczeń, co to odkrycie może oznaczać. Dimitri, mając do czynienia z jakimkolwiek problemem, zawsze improwizował, ale dzięki swojemu bezsprzecznemu geniuszowi często znajdował właściwe rozwiązanie. Może nawet zdoła go namówić, by pojechał z nią na grilla, który Niko i jego żona organizowali tego wieczoru z okazji jej powrotu. Niko obiecał, że będą tam wszystkie ciocie Mary, i po raz pierwszy od lat zebrałaby się cała czwórka dzieci Petrosa. Położyła plecak i klisze na stole w kuchni i wzięła prysznic na piętrze. Wycierając się ręcznikiem przed lustrem w łazience, spostrzegła, jak bardzo się zmieniła od wyjazdu z Afryki. Co prawda, nie spała całą noc i spędziła ją w trudnych warunkach, ale przecież już nieraz dyżurowała nocami przy ciężko chorych lub umierających pacjentach. Miała bladą 263 cerę i podkrążone oczy. Nigdy tak nie wyglądała, wykonując nieskomplikowaną pracę na świeżym powietrzu w dżungli. Wiedziała, że to tylko napięcie lub stres. Czuła się jak
Valentine Michael Smith z powieści Roberta Heinleina Obcy w obcym kraju, porzucony na Marsie i wychowywany przez Marsjan, a potem powracający na Ziemię. Była to jedna z jej ulubionych książek, odkąd pierwszy raz ją przeczytała. W razie potrzeby prawdopodobnie potrafiłaby wyrecytować jej obszerne fragmenty z pamięci. Była teraz w pewnym sensie jak Mike Smith. Mogła tylko mieć nadzieję, że jej historia zakończy się mniej dramatycznie. Wrzuciła do kosza na brudną bieliznę swój strój włamywacza i włożyła spodnie khaki, bawełnianą koszulkę bez rękawów i postrzępioną flanelową koszulę, pamiętającą czasy liceum. Nawet jej ciało wydawało się mniej umięśnione niż kiedyś. Mike Smith też był początkowo osłabiony po zetknięciu się z ziemską atmosferą. ‒ Poradzisz sobie ‒ powiedziała, postanawiając, że zacznie codziennie uprawiać jogging. ‒ Poradzisz sobie. Bardzo kusiło ją łóżko, ale wiedziała, że jeśli się położy, zmarnuje resztę dnia, a miała sporo do zrobienia. Prysznic, czyste ubranie i postanowienie, że będzie ćwiczyć, orzeźwiły ją i gdy tylko wyszła z sypialni, poczuła przypływ energii ‒ była gotowa do działania i nie mogła się doczekać, kiedy obejrzy łupy, zdobyte w fortecy Lydii Thibideau. Wyśpiewując głośno słodką kołysankę, zeszła tanecznym krokiem schodami na tyłach domu do kuchni, nastawiła
czajnik na herbatę, wzięła do ręki klisze z obrazem rezonansu Hayley i przytknęła je do szyby. 264 Kiedy na nie spojrzała, serce podeszło jej do gardła. Jedna z nich była zdjęciem, które zrobiono Hayley niemal przed rokiem w Ośrodku Zdrowia dla Biznesmenów w Beaumont. Na drugiej widniał obraz wykonanego przed trzema laty rezonansu człowieka o nazwisku Fitzgibbon, mającego raka trzustki z rozległymi przerzutami. Przeszukując w pośpiechu włożone już do szafki zdjęcia i karty pacjentów Lydii Thibideau, pomyliła klisze. W jednej chwili opuściła ją cała energia. Poczuła wyczerpanie, które do tej pory tak skutecznie tłumiła, i głęboką melancholię. Tyle wysiłku. Tyle bólu. Tyle strachu. ‒ Cholera! Niech to szlag! Nie próbując powstrzymać łez, opadła na krzesło, wtuliła twarz w łokieć i zaczęła szlochać bez opamiętania. ‒ Hej, co się dzieje? Coś nie tak z twoim kochasiem? Dimitri, bez butów, w dżinsach i koszulce z napisem OCAL DRZEWO, ZJEDZ BOBRA, usiadł naprzeciwko niej. ‒ N-nie... ‒ wyjąkała przez łzy. ‒ On jest b-bardzo słodki.
‒ Potrzebujesz ręcznika, chusteczki albo czegoś w tym rodzaju? ‒ N-nie... Wolno mi p-płakać. To nic z-złego. ‒ Wiem. Raz też płakałem. Ale przestałem, kiedy mama w końcu cofnęła samochód i zjechała z mojej stopy. Nie krępuj się. Popłacz sobie. A potem powiesz starszemu bratu, kto cię skrzywdził. 265 Czajnik zaczął gwizdać i kiedy Thea napełniła imbryczek czarną herbatą i zalała ją wrzątkiem, była już w miarę opanowana. ‒ Napijesz się? ‒ spytała. ‒ Pirat nigdy nie pije herbaty, póki słońce nie znajdzie się nad masztem! Dimitri najwyraźniej wyczuwał, jak bardzo jest zdenerwowana, i próbował jej pomóc. Thea nie pamiętała, kiedy po raz ostatni zachowywał się w ten sposób. Odstawiła imbryczek i opowiedziała mu o wszystkim: o swojej przyjaźni z Hayley Long i badaniu, które przeprowadził Julian Fang, o tym, jak napadnięto ją na parkingu, o Seanie Flowersie i włamaniu do biura Lydii Thibideau, a także o koszmarnym błędzie, jaki popełniła, zabierając niewłaściwą kliszę. Jej opowieść była trochę chaotyczna, ponieważ postanowiła pominąć fakt, że nawiązała kontakt z ojcem i że podał jej
nazwisko Jacka Kalishara. Jeśli Dimitri się zorientował, że coś ukrywa, nie dał tego po sobie poznać. Jednak przez cały czas kręcił się niespokojnie na krześle, kiwał nogą i podarł na strzępy kilka papierowych serwetek. Spytała, czy się domyśla, dlaczego Thibideau manipulowała zdjęciami, ale nie interesowały go spekulacje na ten temat. Dopiero gdy pokazała mu klisze, obudziła jego ciekawość. Natychmiast wziął jedną z nich do ręki, tę z obrazem rezonansu Edwarda Fitzgibbona, i obejrzał ją pod światło. ‒ Tu jest rak? ‒ spytał, wskazując największy fragment nowotworu. ‒ Tak. 266 ‒ Tutaj ma wątrobę, a tu śledzionę, zgadza się? Śledziona niszczy stare czerwone krwinki, wytwarza nowe, pomaga zbudować system odpornościowy organizmu za pomocą układu fagocytarnego... Siedziała spokojnie, gdy Dimitri identyfikował niemal wszystkie narządy widoczne na zdjęciu i dość szczegółowo je opisywał. ‒ Hej, jestem pod wrażeniem ‒ powiedziała, kiedy skończył. ‒ Nie mogłem pójść na medycynę, jak wszystkie dzieciaki w rodzinie Sperelakisów. Cholera, nie potrafiłem nawet
skończyć szkoły. Więc jakiś czas temu postanowiłem sam nauczyć się medycyny. To było potwooornie nuuudne ‒ oświadczył tonem zblazowanej panienki. ‒ Mimo wszystko jestem pod wrażeniem, Dimitri. Powinieneś zdawać za mnie egzaminy. ‒ Raczej za Nika. Z trudem sobie radził. ‒ Skąd wiesz? ‒ Włamałem się do komputera Krajowej Rady Medycyny, tak dla zabawy. Mogłem się postarać, żeby oblał, ale tego nie zrobiłem. Thea zachichotała. ‒ To dobrze. Został bardzo dobrym kardiochirurgiem. ‒ Skoro tak mówisz... ‒ Przede wszystkim dzięki, że poprawiłeś mi trochę nastrój. ‒ Cieszę się. Masz przypadkiem telefon komórkowy? ‒ Korzystam z komórki Petrosa. Jest w plecaku. Bo co? ‒ Ponieważ ma nastawiony wibrator i właśnie dzwoni. 267 Dopiero w tym momencie Thea usłyszała delikatne brzęczenie wśród swojego ekwipunku włamywacza. ‒ Jesteś niesamowity z tym swoim słuchem ‒ stwierdziła, wygrzebując telefon i otwierając go. ‒ Halo, mówi Thea. ‒ Tu Marlene, z pokoju twojego ojca.
Theę przeniknął dreszcz. Stało się... Przeczuwała to... Już po wszystkim. ‒ Co z nim? ‒ zdołała wykrztusić. ‒ Nie, nic. Bez zmian. Przepraszam, Theo. Powinnam była to od razu powiedzieć. Odetchnęła z ulgą. ‒ W porządku, Marlene. Co się dzieje? Zerknęła na Dimitriego, który ‒ znów całkowicie pogrążony w swoim świecie ‒ wysypał połowę zawartości solniczki na blat stołu i zaczął dzielić sól nożem na małe kupki. W ośrodku neuropsychologu twierdzono, że nigdy nie było tam osoby, która uzyskałaby lepsze wyniki w teście na inteligencję od jej brata. ‒ Prosiłaś o telefon, gdyby ktoś z odwiedzających doktora Sperelakisa dziwnie się zachowywał ‒ oznajmiła pielęgniarka. ‒ Tak. ‒ Właśnie coś zauważyłam. Nie wiem, co o tym myśleć, ale chodzi o doktora Hartnetta. ‒ Doktora Hartnetta? Thea przypomniała sobie notatkę z podziękowaniem od dyrektora do spraw rozwoju w karcie Jacka Kalishara. ‒ Dopiero stąd wyszedł ‒ powiedziała pielęgniarka. ‒ Przychodzi kilka razy dziennie.
268 ‒ Wiem. Jest jednym z najbliższych przyjaciół ojca i jego lekarzem pierwszego kontaktu. ‒ Powiedział, że chce zbadać doktora Sperelakisa i mam zaczekać na zewnątrz. ‒ No cóż ‒ odezwał się Dimitri, wstając nagle i jakby nie zauważając, że Thea rozmawia przez telefon. ‒ Pora wracać do „World of Warcraft”. Dotarłem na poziom sześćdziesiąty ósmy i świetnie mi idzie. Jestem najgorszym z ludzi na całej planecie. Do zobaczenia, siostrzyczko. ‒ Na razie... Przepraszam, Marlene. Przerwano mi. A więc kazał ci wyjść. ‒ Właśnie. Wyszłam z izolatki, jednak stałam blisko drzwi. ‒ Mów dalej. ‒ Niewiele widziałam, bo łóżko zasłaniały mi plecy doktora Hartnetta, ale przysięgłabym, że wstrzykiwał coś do centralnego wkłucia. ROZDZIAŁ 34 ‒ O co chodzi, Tony, boisz się tych poćwiartowanych ryb? Stacy Sims stała na nabrzeżu Collins Avenue, trzymając ręce na biodrach i spoglądając na swojego przyjaciela z jawnym lekceważeniem. Była kilkanaście centymetrów
wyższa niż Tony D'Allessio i w odróżnieniu od niego miała jasne włosy, cerę i oczy. Nosiła ciężki warkocz, a pod koszulką widać było pierwsze oznaki, że jej jedenastoletnie ciało zaczyna się zmieniać. Obok niej na pociemniałym od słońca drewnie leżał haczyk z przynętą, założony na lince starej wędki z kołowrotkiem, należącej kiedyś do jej dziadka. ‒ Robię, co mogę ‒ burknął zirytowany Tony. ‒ Dostałem ten sprzęt na urodziny. Jest zupełnie nowy. Muszę się z nim oswoić. ‒ Możesz zawsze użyć woblera. Mam kilka niezłych. Nie są tak dobre jak żywa przynęta, ale przynajmniej się nie ślizgają. 270 ‒ Mówię ci, że sobie poradzę. Chcę złapać halibuta, a one lubią żywą przynętę. ‒ Przede wszystkim lubią głęboką wodę. Nie złapiesz tutaj halibuta. Może skalnika, ale nie halibuta. ‒ Miałem na myśli skalnika. ‒ Nie lubisz się mylić, Tony D'Allessio. ‒ A kto lubi? Siedzieli na starym molo, które było dobrym miejscem do rozmów i obserwowania oceanu, ale nie do łowienia ryb. ‒ Skalniki, miejcie się na baczności! ‒ krzyknął Tony, przerzucając haczyk z przynętą przez barierkę.
Chwilę później Stacy zrobiła to samo. Słońce wyjrzało zza śnieżnobiałej chmury przypominającej krokodyla i zalało molo swoimi ciepłymi promieniami. Niemal w tym samym momencie Tony poderwał wędkę i krzyknął: ‒ Mam! I to coś dużego! Nowa wędka wygięła się w łuk. Stacy pospiesznie zwinęła linkę i odłożyła swój sprzęt na bok. ‒ Ciągnij, Tony, ciągnij! ‒ zawołała radośnie. Chłopak nie należał do najroślej szych w szkole, ale był silny i wytrwały. Oparł koniec wędki o brzuch i cofnął się od barierki, ciągnąc z całej siły. ‒ Mam go! ‒ krzyknął, obracając kilka razy kołowrotek. ‒ Mam go! Stacy podeszła do barierki i wyjrzała, spodziewając się zobaczyć wielkiego skalnika albo nawet rekina. Zamiast tego ujrzała zwłoki mężczyzny. Leżały brzuchem do góry, kołysząc się rytmicznie na niewielkiej fali. Topielec był w ubraniu i miał rozrzucone na boki ręce, jak Chrystus 271 na krzyżu. Jego spuchniętą, poszarzałą twarz spowijały brązowe wodorosty, spod których wystawał siny język. Haczyk nowej wędki Tony'ego zaczepił się o kurtkę martwego mężczyzny. ‒ Tony! ‒ wrzasnęła Stacy.
‒ Już go prawie mam! ‒ Tony, przestań! ROZDZIAŁ 35 Pankuronium. Im bardziej Thea zbliżała się do Beaumont, tym większego nabierała przekonania, że Scott Hartnett, przyjaciel jej ojca i jego osobisty lekarz, podawał mu lek zwiotczający mięśnie, aby Petros nie mógł się z nią porozumiewać. Zakrawało to na bolesną ironię losu. Prawdopodobnie ojciec miał zespół zamknięcia, najstraszniejszy stan, jaki można sobie wyobrazić. A jego lekarz robił, co mógł, żeby mu jeszcze zaszkodzić. Zanim wyruszyła do szpitala, weszła do wozowni i zdołała oderwać Dimitriego od jego gier wideo, by skorzystać z komputera i sprawdzić w Internecie informacje o pankuronium. Jeśli jej brata choć trochę interesowało, co robi, nie okazał tego, od czasu do czasu obwieszczając triumfalnym okrzykiem zniszczenie jednego ze swoich wirtualnych wrogów. Pankuronium to silny lek o działaniu podobnym do kurary, 273 stosowany przede wszystkim przed operacją, aby pacjenta można było intubować. Wywołuje zwiotczenie mięśni po dwóch, trzech minutach. Spokrewniony jest z działającym szybciej, ale dającym krótkotrwały efekt chlorkiem suksa-
metonium. Działa przez dwie, trzy godziny lub znacznie dłużej, jeśli jest podawane razem ze środkami nasennymi czy barbituranami. Jeżeli ktoś chciał, aby Petros Sperelakis nie przekazywał żadnych informacji swojej córce, zastrzyk pavulonu, bo tak brzmiała handlowa nazwa leku, był idealnym sposobem. Aby zneutralizować jego działanie, przynajmniej częściowo, należało zastosować antycholinoesterazy, spośród których Thea najlepiej znała edrofonium i neostygminę ‒ używała ich w Afryce, aby przeciwdziałać zatruciom insektycydami i gazami bojowymi. ‒ Dimitri, chcesz pojechać do szpitala i odwiedzić tatę? ‒ Mam go! Giń, frajerze! ‒ Dimitri! ‒ Będzie wiedział, że tam jestem? ‒ Możliwe. ‒ Cóż, zaczekam, aż będę pewien, że warto tam jechać. Spójrz tylko... Widzisz tego gościa, który się na mnie czai? To gnom... Wyceluję mu w brzuch i... pach! Żegnaj, gnomie! ‒ A co z grillem u Nika dziś wieczorem? ‒ Jakim grillem? ‒ Dimitri, mówiłam ci, i to wiele razy. Niko również. ‒ Nie licz na mnie, siostrzyczko. Te bliźniaki to podwójny kłopot.
‒ Co masz na myśli? 274 ‒ Są zachłanni. Bum! Zabrali biednemu Petrosowi kasę. Dwa razy bum! ‒ Po co mieliby to robić? Oboje są chirurgami. Mają mnóstwo pieniędzy. ‒ Moja droga naiwna współlokatorko. Powinnaś zacząć grać w gry wideo. Tam znajdziesz prawdziwe emocje. Poznasz ludzkie słabości. Thea poczuła rozdrażnienie. ‒ Przestań pleść te bzdury i powiedz, o co ci chodzi. Dimitri ze stojącego na biurku pudełka z przyborami wyjął monokl, wcisnął go do lewego oczodołu i zaczął mówić z wytwornym brytyjskim akcentem: ‒ Zapewniam panią, madame, że nasze bliźniaki równie łatwo tracą pieniądze, jak je zarabiają. Zawsze uzgadniają z sobą wszelkie inwestycje, a oboje nie mają zielonego pojęcia o robieniu interesów. Podobnie zresztą jak ich ojciec. Namówili Lwa, żeby zainwestował w jakąś firmę internetową, którą założyli razem ze swoim znajomym. Ojciec włożył w to sporo forsy, chociaż nic nie wie o produkcie, który sprzedają. Ale chyba stracił mniej, niż twierdzą dwojaczki. Odłożył monokl do pudełka i zastrzelił jakiegoś stwora na ekranie przed sobą.
‒ Skąd to wiesz? ‒ spytała Thea. Dimitri nie odrywał wzroku od ekranu. ‒ Powiedzmy, że czasami, kiedy mi się nudzi, albo nawet nie, włamuję się do ich poczty e-mailowej. Wiem, wiem. Powinienem się wstydzić. Nie martw się. Postępuję zgodnie z kodeksem hakerów i wykorzystuję zdobyty materiał wyłącznie 275 dla osobistej rozrywki. A bliźniaki są bardzo zabawne. Tak czy inaczej, skreśl mnie z tego grilla. Oni na moje nigdy nie przychodzą. Thea wyszła, nie starając się nawet dowiedzieć, czy jej brat kiedykolwiek urządzał grilla. Jadąc do szpitala, zastanawiała się, co ma zrobić ze Scottem Hartnettem, Lydia Thibideau i Hayley. Postanowiła przede wszystkim pobrać krew Petrosowi, aby potwierdzić swoje podejrzenia, że otrzymywał pankuronium, a być może także inne leki, przedłużające czas jego działania. Zrezygnowała z możliwości podania mu antidotum na środki zwiotczające mięśnie. W obecnej chwili, mimo uzyskanych przez nią niedawno uprawnień, mogłoby być jej trudno nakłonić pielęgniarkę, by wstrzyknęła Petrosowi taki lek, zwłaszcza przy jego stanie. Reputację w szpitalu łatwo jest stracić, a zawsze trudno odzyskać. Czy warto czekać, aż zdobędzie niepodważalne dowody i
będzie mogła stawić czoło Hartnettowi? Prywatna pielęgniarka była przekonana, że się nie myli. Nie, nie ma sensu zwlekać. Przynajmniej położy kres machinacjom Hartnetta, bez względu na to, jaki jest ich cel. Pobierze ojcu krew, poprosi Dana, żeby dał ją do analizy w stanowym laboratorium kryminalistyki, i porozmawia z Hartnettem. Jeśli chodzi o Thibideau, była jak gniazdo szerszeni, które Thea wolała zostawić w spokoju, dopóki nie wyjaśni się sprawa podmienionych zdjęć. Czy była w zmowie z Hartnettem? Z pewnością wiele na to wskazywało. Czy chodziło o fundusze na badania? Możliwe. O dopuszczenie na rynek nowych, przynoszących duże zyski leków przeciwrakowych? 276 Bardzo prawdopodobne. Trudno oprzeć się pragnieniu sławy, władzy i bogactwa. Thibideau z pewnością nie byłaby pierwszym naukowcem, który fałszował wyniki badań. Ale podczas ich ostatniego spotkania, choć wydawała się powściągliwa i wyniosła, nie sprawiała wrażenia osoby nieuczciwej lub lekceważącej swoich pacjentów. Naturalna dla ludzi z zespołem Aspergera skłonność do rozstrzygania wątpliwości na korzyść osób, których dotyczą, przestawała u Thei funkcjonować. Zaparkowała na miejscu ojca przy instytucie, zastanawiając się, co ma powiedzieć Hayley. Jej nową przyjaciółkę
cechowała niezwykła bystrość i wyjątkowa intuicja. Nie było sensu ukrywać przed nią prawdy. Ale jaka jest ta prawda? Otrzymywała eksperymentalny lek dostarczany przez aptekę szpitalnego ośrodka badawczego, jednak wiele wskazywało na to, że wcale nie ma raka i prawdopodobnie nigdy nie miała. Czy ryzykowałaby zbyt dużo, przerywając chemioterapię? A może groźniejsze dla niej byłoby jej kontynuowanie? Czując narastające zmęczenie, Thea przeszła podziemnymi tunelami na oddział półintensywnej terapii, zastanawiając się, gdzie jest Dan i kiedy po raz ostatni miała coś w żołądku, nie licząc kilku łyków herbaty. Marlene wcierała emulsję w stopy Petrosa i poprawiała łubki, ograniczające jego ruchy. Thea wiedziała, że i tak wszystkie grupy mięśni zanikały z powodu bezruchu. Było to nieuniknione, mimo stosowania łubków, maści i fizykoterapii. Zginacze w przegubach, palcach i kostkach zaczynały dominować nad słabszymi prostownikami. Świadomość tego, 277 jak wkrótce zacznie wyglądać ciało jej ojca, była deprymująca. ‒ Jaka sytuacja? ‒ spytała, natychmiast przystępując do działania i wcierając emulsję w drugą stopę Petrosa. ‒ Ktoś jeszcze przychodził? ‒ Amy wpadła na chwilę ‒ odparła Marlene. ‒ Wydawała
się trochę zmartwiona, że wynajmujesz pielęgniarki z zewnątrz dla ojca. Zawsze uważała, że jej personel, zarówno na oddziałach, jak i na poszczególnych piętrach, potrafi doskonale zajmować się pacjentami. ‒ Porozmawiam z nią. ‒ Właściwie nawet o to prosiła. Podobno rozmawiała z twoją siostrą, która jej powiedziała, że nic nie wie o zatrudnianiu prywatnych pielęgniarek. Bo nic jej nie powiedziałam, pomyślała Thea. W ostatniej chwili powstrzymała się przed podzieleniem się z Marlene swoimi podejrzeniami, że Petrosowi zagraża niebezpieczeństwo i że Scott Hartnett podaje mu lek zwiotczający mięśnie, by nie mógł się z nikim kontaktować. Popełniła błąd, zdradzając swoje odkrycie, że Petros cierpi na zespół zamknięcia. Cóż, musi wreszcie nauczyć się być mniej ufna i bardziej ostrożna. Uleganie naturalnym skłonnościom bardzo dużo już ją kosztowało. ‒ Był tu ktoś jeszcze? ‒ Ten barczysty ochroniarz, Daniel Cotton. Zjawił się jakąś godzinę temu. To była jego druga wizyta. Miły facet. Bolą mnie trochę plecy, więc żeby mi pomóc, podniósł twojego ojca i bez trudu go przesunął, jak szmacianą lalkę. Doszły mnie słuchy, że Daniel Cotton spotyka się z kimś 278
z personelu szpitala... z nową lekarką, która przyleciała niedawno z Afryki Południowej. ‒ To wierutna bzdura ‒ odparła Thea. ‒ Przyleciałam z Afryki Środkowej, nie Południowej. Ale rzeczywiście jest barczysty. ‒ Tuż po nim byli tu również twój brat i siostra, jednak bardzo krótko. ‒ Chyba nie wierzą, że swoją obecnością cokolwiek zmienią ‒ stwierdziła Thea. ‒ Widziałam w życiu wiele cudów ‒ odparła pielęgniarka. ‒ Może oni nie. Może i tak, ale nie zdawali sobie z tego sprawy, pomyślała Thea z nietypowym dla niej cynizmem. Była bardzo poruszona słowami Dimitriego, że bliźniaki wyłudzały od ojca pieniądze ‒ nawet bardziej niż jego wyznaniem, iż zaglądał w ich e-maile. Skończyła nacierać Petrosa emulsją, żałując, że nie może przytulić się do Dana. To wcale nie jest zabawne, pomyślała, zastanawiając się, czy przypadkiem nie wypowiedziała tych słów na głos. ‒ Chciałabym zostać na parę minut sama z ojcem ‒ poprosiła. Pielęgniarka uśmiechnęła się, jakby to pochwalała, i wyszła z pokoju. ‒ Tato, to ja, Thea ‒ powiedziała tuż przy jego uchu.
Zdjęła mu z powiek papierową taśmę. ‒ Możesz wykonać jakiś ruch? Możesz dać mi znak, że mnie słyszysz? Nie było odpowiedzi. Thea wpatrywała się w jego źrenice i próbowała przekonać samą siebie, że są nieco bardziej zwężone niż przedtem ‒ tak działały narkotyki. Jeśli jednak 279 nastąpiła jakaś zmiana, była minimalna. ‒ Tato, spróbuj. Postaraj się poruszyć okiem. Unieś je tylko trochę i spójrz w górę. Wtedy będę wiedziała. ‒ Co? Thea wyprostowała się gwałtownie i odwróciła, słysząc czyjś głos. Metr za nią stał Scott Hartnett, uśmiechając się dobrotliwie i emanując uprzejmą pewnością siebie. Za jego plecami dostrzegła przez otwarte drzwi Marlene, która wzruszała bezradnie ramionami, przepraszając w ten sposób, że go wpuściła. ‒ Będę wiedziała, czy ojciec mnie słyszy ‒ wyjaśniła. Hartnett podszedł do łóżka i spojrzał na swojego długoletniego przyjaciela. ‒ Nadal pani wierzy, że jest przytomny? Było w tym człowieku coś takiego ‒ może zadufanie ‒ co prawdopodobnie miał w sobie przez te wszystkie lata, odkąd go poznała, ale teraz potwornie ją to drażniło. ‒ Owszem. I może się porozumiewać ‒ odparła z naci-
skiem. ‒ A przynajmniej mógł. ‒ Co pani ma na myśli? Rozterki Thei trwały zaledwie kilka sekund. Nadeszła pora na poznanie odpowiedzi. Widziała za plecami Hartnetta Marlene, która próbowała sprawiać wrażenie, że nie zwraca na nich uwagi. Thea podeszła do drzwi i zamknęła je. ‒ Moim zdaniem ‒ zaczęła ‒ ktoś podaje mojemu ojcu narkotyk i jakiś lek zwiotczający mięśnie w rodzaju pankuronium, aby nie mógł poruszać oczami. ‒ Ale dlaczego? 280 Znów to zadufanie. Poczuła, że zaczyna się w niej gotować. Odkąd wróciła do domu, więcej razy traciła panowanie nad sobą niż w ciągu wszystkich lat pobytu w Kongu. ‒ Myślę, że znacznie ważniejsze jest kto ‒ oznajmiła. ‒ Według mnie robi to pan. ‒ Rozumiem ‒ odparł Hartnett, wcale nie próbując zaprzeczać. ‒ Wie pani, zastanawiałem się, co pomyśli Marlene, gdy zobaczy, że podaję Petrosowi moją mieszankę. ‒ Pana mieszankę? Hartnett sięgnął do kieszeni swojego lekarskiego fartucha, wydobył z niej napełnioną strzykawkę o pojemności pięciu centymetrów sześciennych i podał ją Thei.
‒ To zestaw witamin zmieszany z niewielką ilością różnych antykoagulantów. ‒ Witaminy? Antykoagulanty? ‒ Dowiedziałem się o tej mieszance podczas trzytygodniowego seminarium, które prowadził w ubiegłym roku doktor Borys Adamów i jego zespół z Moskiewskiego Instytutu Koagulacji. Plavix, dipirydamol, fondaparynuks, czyli... ‒ Wiem, wiem, syntetyczny pentasacharyd. ‒ Znakomicie, Theo. To nie jest powszechnie znany lek. Cóż, dawka każdego ze składników jest niewielka, ale Adamów osiągnął doskonałe rezultaty w zapobieganiu zakrzepom u starszych, obłożnie chorych osób. Nie chciałem obciążać naszych farmaceutów wytwarzaniem tej mieszanki, więc poprosiłem doktora Adamowa, by przysłał mi swoją, i sam ją aplikuję. Bardzo mi przykro, Theo, że pani mnie podejrzewała. 281 Pański ojciec i ja od tak dawna się przyjaźnimy. Ale wiem, w jakim żyje pani napięciu od powrotu do domu. Popatrzył na swojego dawnego mentora. Thea poczuła się zdruzgotana. ‒ Mogę dostać ten środek? ‒ spytała po chwili milczenia. ‒ Oczywiście, ale po co? ‒ Chcę dać go do analizy.
‒ Jak pani uważa, pani doktor ‒ odparł Hartnett bez cienia urazy. ‒ Właśnie tak uważam ‒ oświadczyła Thea. ROZDZIAŁ 36 „Trudności są w życiu po to, by dać nam siłę i czegoś nas nauczyć”. Te słowa doktor Carpenter, jeszcze z pierwszych sesji terapeutycznych Thei, dźwięczały jej w głowie, gdy usiadła sama w kafejce. Ponieważ Carpenter była na urlopie, miała się z nią spotkać dopiero za tydzień. Zastanawiała się, czy do niej nie zadzwonić. Może przypadkiem postanowiła wrócić wcześniej do domu. Omlet z grzybami, sok pomarańczowy i zwykły precel wydawały się dobrym pomysłem, gdy je zamawiała, ale nie teraz. Wątpiła, czy cokolwiek przełknie. W ciągu niecałych dwunastu godzin tak wszystko zagmatwała, że zupełnie nie wiedziała, jak z tego wybrnąć. Pokpiła sprawę podczas włamania do biura Lydii Thibideau, naraziła na niebezpieczeństwo Dana, bo musiał ją ratować, i niesłusznie oskarżyła Scotta Hartnetta, że próbuje zaszkodzić swojemu pacjentowi i przyjacielowi. Jakby tego 283 wszystkiego było mało, ponownie mu powiedziała, że ojciec ma zespół zamknięcia. A teraz czekało ją niewdzięczne za-
danie przekazania Hayley, że być może nie ma raka, ale przecież mogła go mieć i została wyleczona dzięki eksperymentalnej chemioterapii. Skoro wyciągnęła pochopne wnioski na temat Hartnetta i aplikowanych przez niego Petrosowi zastrzyków, równie dobrze mogła się mylić co do Thibideau i rezonansu magnetycznego. Karty, które znalazła w jej gabinecie, mogły być wykorzystywane do różnych celów, ponieważ oficjalna dokumentacja istniała wyłącznie w postaci elektronicznej i strzegły jej skomplikowane kody dostępu niezawodnego systemu Thor. Śniadanie pozostało nietknięte, a Thea wciąż głowiła się nad rozwikłaniem zagadki, do której kluczem było słowo wskazane przez jej ojca. Kalishar. W tym momencie tylko jedno wydawało się całkowicie jasne ‒ była kompletnie zdezorientowana. Być może przeoczyła coś u Thibideau. Niewłaściwie oceniła zachowanie Hartnetta, więc tu też mogła się pomylić. Wypiła kilka łyków soku pomarańczowego, po czym odsunęła tacę, zmuszając się do zrobienia tego, co powinna była zrobić, zanim stawiła czoło Hartnettowi. Należało poszukać innych logicznych wyjaśnień pasujących do faktów. Być może prowadzono jakieś badania porównawcze, o których Thibideau jej nie wspomniała. W kartach mogły być
zdjęcia dobrane w pary lub grupy, które nie miały nic wspólnego z indywidualnymi przypadkami. 284 Gdyby użyła swojej inteligencji i zamiast wyciągać pochopne wnioski, postarała się znaleźć inne wyjaśnienie tego, co zobaczyła Marlene, może nie popsułaby wszystkiego. Potrzebowała Dana. Chciała, żeby z nią porozmawiał, ustrzegł przed błędnymi wnioskami i trzymał na wodzy jej zespół Aspergera. I żeby się z nią kochał. W tym momencie, jakby na zamówienie, poczuła w kieszeni kurtki wibracje telefonu komórkowego. Na wyświetlaczu pojawiło się imię i numer Dana. ‒ Potrzebuję wspólnika, żeby zrobić przekręt ‒ oświadczył. ‒ Ukradniemy Wielki Niebieski Diament i zastąpimy go wielkanocnym jajkiem. ‒ Bardzo zabawne. ‒ Hej, co za ponury głos! Spodziewałem się, że będziesz w siódmym niebie. ‒ Wiesz, co znaczy ten zwrot? ‒ Nie, ale podejrzewam, że ty wiesz. ‒ Owszem. Wywodzi się z buddyzmu. I nie mylisz się, mam ponury nastrój. Opowiedziała mu, co się wydarzyło po jej ucieczce z biura Thibideau i powrocie do domu. Słuchał cierpliwie.
‒ No cóż, nie wiem ‒ mruknął, kiedy skończyła. ‒ Czego nie wiesz? ‒ Czy rzeczywiście mylisz się co do Thibideau. Na produkcji cudownego leku można zarobić fortunę. Może coś jej nie wyszło i teraz fałszuje wyniki? ‒ Dwieście milionów dolarów. ‒ Co to za suma? 285 ‒ Tyle Jack Kalishar podarował szpitalowi, gdy eksperymentalny lek, który według ciebie mógł nie zadziałać, ocalił mu życie. Dan gwizdnął. ‒ Może to nie zasługa leku. ‒ A może ludzie, których nie uratował, zmarli z jego powodu. ‒ Nie nadążam za tobą. Powiem ci tylko, kochanie, że jeśli chodzi o Hayley, powinnaś zrobić to, co wychodzi ci lepiej niż komukolwiek innemu: bądź z nią szczera. Ostateczny wybór będzie należał do niej. A co z Hartnettem? Wierzysz mu? Zaczekaj, nie musisz odpowiadać. Ty wszystkim wierzysz. ‒ Chyba tak, dopóki nie dają mi powodów, żebym przestała. Wyjaśnienie Scotta, dlaczego robił zastrzyki ojcu, było całkowicie wiarygodne. W końcu jest lekarzem Petrosa.
‒ Masz strzykawkę, którą ci dał? ‒ Tak, ale miałam zamiar ją wyrzucić. Dlaczego pytasz? ‒ Nazwij to skazą charakteru albo wadą genetyczną, ale nie jestem taki ufny jak ty. Uważam, że trzeba to posłać do policyjnego laboratorium. ‒ Tęsknię za tobą, Dan. ‒ Ja za tobą też, maleńka, ale Josh ma trzydzieści osiem stopni gorączki, boli go gardło i kaszle. Za dwie godziny mam z nim być u pediatry. Jego matka wraca jutro po południu i wtedy ona się nim zajmie. Może wpadniesz dzisiaj? ‒ Mój brat Niko organizuje grilla dla wszystkich naszych krewnych, żeby mogli się ze mną zobaczyć. ‒ Powinno być miło. 286 Postanowiła mu nie mówić, o co Dimitri oskarżał bliźniaków. I tak zarzuciła go mnóstwem swoich problemów, a teraz martwił się jeszcze o Josha. ‒ Wiesz coś o tym człowieku z Delaware? ‒ spytała. ‒ Geraldzie Prevoirze? Jeszcze nie, ale zatrudniłem do tej sprawy doskonałego prywatnego detektywa z Nowego Jorku, którego poznałem kilka lat temu na kursie medycyny sądowej. ‒ Trzymam kciuki. ‒ A ja będę trzymał za to, żeby ci poszło dobrze z Hayley.
‒ Zadbaj, żeby sprawdzili, czy nie ma mononukleozy. ‒ Prevoir? ‒ Nie, głuptasie... Ładnie to tak drwić z dziewczyny z zespołem Aspergera? ‒ Nie wiedziałem, że przy mononukleozie występuje kaszel. ‒ W siedmiu procentach przypadków. ‒ Wspomnę o tym lekarzowi. ‒ Potrzebujesz wsparcia? ‒ Nie sądzę, żebym coś zyskał, zastraszając pediatrę Josha. ‒ Ulżyło mi, kiedy sobie z tobą pogadałam, Danie Cotton. ‒ Wzajemnie, Aletheo Sperelakis. ®®® ‒ Sean wrócił do swojego domu w Georgii. Latanie firmowym samolotem sprawia mu wielką frajdę ‒ powiedziała Hayley. 287 ‒ Ucieszyłam się, kiedy usłyszałam, że go nie złapali. ‒ To mu się prawie nigdy nie zdarza. Jest naprawdę dobry w tym, co robi. Mówi, że byłaś bardzo dzielna. ‒ Więc dał się nabrać. Powiedz mu, że był świadkiem początku i końca mojej kariery włamywaczki. ‒ W porządku, niniejszym przyjmuję twoją rezygnację z
przynależności do starego i zasłużonego cechu zawodowych złodziejaszków. Teraz jednak powiedz mi, co odkryłaś ‒ poprosiła Hayley. Jej twarz przybrała wyraz skupienia, a ciemne oczy, żywe i lśniące, z powagą patrzyły na Theę. Siedząc w głębokim fotelu i trzymając nieruchomo szczupłe dłonie na egzemplarzu „The Economist”, słuchała relacji z nieudanego włamania do biura Thibideau. Odezwała się dopiero wtedy, gdy Thea skończyła, zaczynając od serii pytań, na które jej przyjaciółka nie znała odpowiedzi. ‒ A gdybym przerwała kurację, aż sprawa się wyjaśni i będzie można z naszymi wątpliwościami zwrócić się do doktor Thibideau? Czy to możliwe, żeby mój rak okazał się tak wrażliwy na chemioterapię, iż błyskawicznie zniknął? Jak sądzisz, czy Thibideau wspomniała o przyczynach śmierci tego Grigsby'ego i innych pacjentów w swoim raporcie na temat badań nad SU dziewięćset dziewięćdziesiąt? Czy twój specjalista od akupunktury mógłby stwierdzić na podstawie mojego Qi, czy kiedykolwiek miałam raka? Nie zadała jednak pytania, którego Thea się spodziewała: co zrobiłaby, będąc na jej miejscu? Minęła godzina, potem niemal cała następna. Gdy Thea odpowiedziała na jej ostatnie 288 pytanie, na które tak naprawdę nie znała odpowiedzi, Hayley
zadzwoniła do swojego męża Davida do Atlanty. Thea dwukrotnie spytała na migi, czy ma wyjść z pokoju, ale przyjaciółka kazała jej usiąść. Rzeczowo i spokojnie zrelacjonowała wszystko swojemu mężowi, który był znanym i cenionym architektem oraz projektantem jachtów. Zanim skończyli rozmowę, Thea domyślała się już, jaką Hayley podejmie decyzję. ‒ Jeśli nie masz nic przeciwko temu, moja droga, David i ja postanowiliśmy trzymać się ustalonego kursu ‒ powiedziała w końcu. ‒ Stracił swoją pierwszą żonę z powodu tętniaka, którego wczesne objawy zignorowała. Nie chce stracić kolejnej. I szczerze mówiąc, ja też nie jestem jeszcze gotowa do odejścia. Thea podeszła do niej. ‒ Ja również nie chcę, żebyś odchodziła ‒ oświadczyła. Hayley wstała i obie kobiety uściskały się serdecznie. ROZDZIAŁ 37 Od dzieciństwa aż do ukończenia trzydziestki Thea nigdy nie czuła się dobrze na przyjęciach i różnych spotkaniach towarzyskich. Początkowo dokuczały jej ruch i hałas, a także fakt, że inne dzieci najwyraźniej nie miały ochoty robić tego, czego od nich oczekiwała. Później, w latach szkolnych, drażniły ją koleżeńskie relacje i intrygi, miała poczucie, że każdy z
każdym jest jakoś związany oprócz niej. Na studiach jej indywidualna i grupowa terapia zaczęła przynosić rezultaty i potrafiła już wykorzystywać swój intelekt, by analizować różne sytuacje i reagować na nie w bardziej logiczny i rozsądny sposób. W jej życiu pojawiły się przyjaźnie, które wytrzymywały próbę czasu. Zaczęli interesować się nią mężczyźni. A co najważniejsze, nauczyła się akceptować siebie i różne aspekty swojego zespołu Aspergera oraz zmiany, jakie w niej zachodziły. Ale na przyjęciach nadal czuła się nieswojo. 290 Niko i jego rodzina mieszkali w statecznej, bogatej części Newton. Niektórzy nazywali ją „miasteczkiem medyków”. Na trawniku za domem bez trudu mieściło się osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu zaproszonych tego wieczoru gości, przechadzających się pod japońskimi latarniami i wychwalających jedzenie i piękno okolicy. Żona Nika, piękna Greczynka, z zawodu pielęgniarka, przestała pracować wkrótce po ślubie i teraz zajmowała się wydawaniem poleceń niani i gospodyni oraz pozostałemu personelowi. I chociaż oboje wydawali się oddanymi rodzicami trójki bystrych, utalentowanych i czarujących dzieci, przebywając z bratem i jego żoną, Thea rzadko widziała, by się dotykali albo z sobą rozmawiali.
Wśród gości byli nie tylko lekarze, ale większości z nich, jeśli nie liczyć krewnych, nie pamiętała zbyt dobrze albo nigdy nie spotkała. Podejrzewała, że jej powrót do kraju stanowił tylko pretekst do wydania tego przyjęcia. ‒ Hej, siostrzyczko. Selene, wystrojona w biały spodnium ze złotymi lamówkami, trzymała w lewej ręce kieliszek szampana, a w prawej miniaturową kanapkę z pastą z homara. ‒ Witaj, Selene. Miłe przyjęcie, prawda? ‒ Niko i Marie robią najlepsze grille. ‒ Wszyscy świetnie się bawią. Pogawędka o niczym. Wcześniej Thea nie miała pojęcia, co to takiego i czemu służy. Teraz uśmiechała się w duchu na wspomnienie tamtych czasów. ‒ Widziałaś dziś Petrosa? ‒ zapytała Selene. ‒ Dwa razy ‒ odparła Thea. 291 ‒ Przekazał ci jakieś informacje, mrugając okiem? Thea próbowała wyczuć ton jej słów, jednak szybko zrezygnowała. ‒ Skąd o tym wiesz? ‒ spytała. ‒ Wszyscy o tym wiedzą, Theo. Ale muszę dodać, że niewielu w to wierzy, łącznie ze mną. ‒ Nie ma sprawy.
‒ Zważywszy na to, co ojciec myślał o twoim wyjeździe z kraju, trochę trudno mi sobie wyobrazić, żeby akurat ciebie wybrał jako jedynego pośrednika w komunikowaniu się ze światem. ‒ Może tylko coś mi się wydaje ‒ odparła Thea. Zaczęła się rozglądać za innym rozmówcą. Wyraźnie pogardliwy ton Selene w połączeniu z tym, co powiedział o niej Dimitri, odebrał jej ochotę do kontynuowania rozmowy. ‒ Wiesz, Theo ‒ mówiła dalej Selene ‒ w naszej rodzinie nigdy nie mieliśmy przed sobą sekretów i jesteśmy z tego dumni. Jeśli masz coś do powiedzenia na temat Petrosa, chcielibyśmy to usłyszeć. ‒ Co na przykład? ‒ Czy naprawdę jest przytomny i czy znalazł jakiś sposób, by ci przekazać, jak doszło do jego wypadku? Thei zrobiło się niedobrze, kiedy pomyślała, ile mówi się o niej w szpitalu ‒ najpierw na temat jej związku z Danem, a teraz o tej sprawie. ‒ Sądzisz, że nie potrącono go przypadkowo? ‒ spytała. ‒ Uwierzę w to, co stwierdzi policja po przeprowadzeniu dokładnego śledztwa. 292 ‒ Selene, jeśli ojciec cokolwiek mi powie, pierwsza się o tym dowiesz.
‒ Wiesz, powinnaś była pozwolić mu umrzeć. ‒ Co takiego? ‒ Nie wszystko jest takie proste, jak myślisz. Nadeszła jego pora. Mógł spokojnie odejść, ale ty nie chciałaś na to pozwolić. Thea poczuła intensywne pieczenie skóry na karku. ‒ Właśnie, Selene ‒ odparła. ‒ Nie chciałam. Obok przechodził kelner z pełną tacą, więc chwyciła kanapkę z ogórkiem i podążyła za nim po trawniku, nie oglądając się za siebie. Gdy w końcu się obejrzała, zobaczyła, że Selene rozmawia z bratem bliźniakiem po drugiej stronie dziedzińca. Dwukrotnie miała wrażenie, że siostra wskazuje w jej stronę. Kiedy postała pół godziny samotnie, zagadywana tylko niekiedy przez którąś z ciotek lub kuzynek, zaczęła myśleć o powrocie do domu, chociaż właśnie zaczął grać tercet jazzowy i nie podano jeszcze deseru. Wśród gości nie było jej przyjaciół ani znajomych ze szkolnych lat. Z Dimitrim byłoby weselej, ale mógł zrobić coś niestosownego. Zastanawiała się, czy Niko w ogóle go zaprosił. Skoro ona czuła się tu trochę nie na swoim miejscu, Dimitri byłby jak przybysz z innej planety. Zamierzała właśnie wrócić do bufetu, gdy zobaczyła, że w jej stronę zdecydowanym krokiem zmierza Amy Musgrave.
Legendarna przełożona pielęgniarek z Beaumont, energiczna pięćdziesięciolatka, była żoną lekarza i miała dzieci, ale w tej chwili jej męża, chyba psychiatry, nie było w pobliżu. Thea 293 popatrzyła na nią z lekkim niepokojem ‒ pamiętała ostrzeżenie Marlene, że Amy rozdrażniło wynajęcie przez nią prywatnej pielęgniarki. W ciągu paru sekund przekonała się, że jej czujność była uzasadniona. ‒ I co sądzisz o przyjęciu na twoją cześć, Theo? ‒ zapytała Amy. ‒ Bardzo tu pięknie. I tak spokojnie. ‒ Owszem, spokojnie. Niko i Marie potrafią robić przyjęcia. ‒ Posłuchaj, Amy... ‒ zaczęła Theo. ‒ Chciałam ci wyjaśnić, dlaczego postanowiłam wynająć pielęgniarki dla ojca. ‒ Nie ma potrzeby ‒ odparła chłodno Musgrave. ‒ Mój brat Dimitri uważa, że ojca celowo potrącono samochodem. ‒ Wybacz, że to powiem, Theo, ale spotkałam Dimitriego parę razy i nie sprawia wrażenia, że się tak wyrażę, osoby zbyt wiarygodnej. ‒ Ale jest bardzo inteligentny. Musisz to przyznać. ‒ Prawdę mówiąc, skoro poruszyłaś ten temat, stara się robić wszystko, by drażnić ludzi i wyprowadzać ich z rów-
nowagi. ‒ Możliwe. Jednak często ma rację. ‒ Skoro tak mówisz... ‒ Pamiętasz tego rzekomego sanitariusza, który zaatakował ochroniarza przy wejściu na oddział? ‒ Oczywiście. ‒ Uważam, że wysłano go do szpitala, by uciszył mojego ojca. 294 ‒ Z jakiego powodu? ‒ Dimitri twierdzi, że Petros dowiedział się czegoś, co nie powinno trafić do publicznej wiadomości. ‒ Na jaki temat? ‒ zapytała z nagłym zainteresowaniem Musgrave. ‒ Nie wiem. ‒ Ale zgadzasz się z nim? ‒ Tak. Właśnie dlatego postanowiłam zapewnić ojcu całodobową opiekę. Wcale nie uważam, że potrzebuje lepszych pielęgniarek, ale chcę, żeby kontrolowano na bieżąco, kto go odwiedza, i czuwano, by nie zjawił się tam ktoś w złych zamiarach. Musgrave westchnęła, wpatrując się w tłum. ‒ Theo, ktoś musi ci to powiedzieć ‒ stwierdziła w końcu. ‒ Co?
‒ Prawdopodobnie twój ojciec po prostu uległ wypadkowi. Ale jeśli było inaczej, jeśli ktoś celowo chciał mu zrobić krzywdę, wielu ludzi wcale nie byłoby tym zaskoczonych. ...wielu ludzi nie byłoby tym zaskoczonych? Thea popatrzyła na Musgrave ze zdziwieniem. Zawsze sądziła, że ta kobieta popiera jej ojca. ‒ Nie rozumiem ‒ wykrztusiła. Do tria jazzowego dołączyła piosenkarka, krępa kobieta o silnym głosie, śpiewająca jakąś smętną piosenkę o mężczyźnie, który odszedł. Thea nie potrafiła utrzymać nawet przez chwilę kontaktu wzrokowego z Musgrave, więc wpatrywała się w obcisłą, obszytą cekinami suknię piosenkarki, od której odbijało się światło lampionów. 295 ‒ Czy wiesz, że Krajowe Stowarzyszenie Szpitali prowadzi otwartą wojnę ze służbą pielęgniarską w całym kraju? ‒ zapytała Musgrave. ‒ Chodzi o wprowadzenie przepisów, określających minimalne standardy liczebności naszego personelu. ‒ Nie wiedziałam. Ja... ‒ Stowarzyszenia pielęgniarek walczą o to, by wprowadzono takie przepisy, ale mamy przeciwko sobie wielki kapitał: towarzystwa ubezpieczeniowe, korporacje szpitali. I prawda jest taka, że przegramy. Obecnie jedynym dużym
szpitalem w kraju, który spełnia pożądane standardy, jest Beaumont. ‒ To dobrze. ‒ Dobrze dla nas, ale walczymy również o inne szpitale i ich pacjentów. Istnieje wyraźny związek między liczbą pielęgniarek a współczynnikami śmiertelności. ‒ Chyba czegoś nie rozumiem... Co to ma wspólnego z Petrosem Sperelakisem? ‒ Twój ojciec zawsze sprzeciwiał się polityce gromadzenia funduszy, dzięki którym nasz szpital i jego filie zdobywały kolejne nagrody za wysoki poziom usług pielęgniarskich. Gdyby postawił na swoim, Beaumont nie zajmowałby czołowej pozycji ani w tej dziedzinie, ani w żadnej innej. ‒ Wybacz, Amy, ale znając mojego ojca, po prostu w to nie wierzę. ‒ Twoja sprawa. ‒ Co masz dokładnie na myśli, mówiąc o polityce gromadzenia funduszy? 296 Przemknęła jej przez myśl notatka, którą widziała na karcie Jacka Kalishara obok podziękowania Scotta Hartnetta. Dwieście milionów dolarów. ‒ Twój ojciec został mianowany dyrektorem oddziału w Beaumont ze względu na swoje nazwisko i reputację. Za-
pewnił też szpitalowi spore dochody, z pewnością jednak niewystarczające, by prowadzić i rozwijać instytucję tej wielkości. Prawdę mówiąc, Theo, był cierniem w boku niemal każdego, kto odpowiadał za zdobywanie pieniędzy potrzebnych do utrzymania szpitala na pierwszym miejscu w rankingach. Wielu z nas uważa, że narzucał wszystkim swoją wolę tylko dlatego, iż lubił patrzeć, jak ktoś obrywa. Thea oderwała wzrok od piosenkarki i popatrzyła na Musgrave. ‒ Czy Scott Hartnett również należy do tych ludzi? ‒ spytała. ‒ Chyba już dość powiedziałam. Podobno postanowiłaś przejąć praktykę ojca. Mam nadzieję, że potrafisz być lojalna wobec naszego szpitala i rozumiesz, co powinnaś robić, abyśmy jak najlepiej mogli służyć pacjentom. ‒ Pytałam, czy Scott jest jednym z tych, którzy uważają, że ojciec przeszkadzał w gromadzeniu funduszy dla Beaumont. ‒ Nie ja powinnam o tym mówić. Ale chcę, żebyś wiedziała, że twój ojciec nie zawsze był ikoną, za jaką go pewnie uważałaś. Ty też zaczynasz robić sobie tutaj wrogów... i to bardzo wpływowych. Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się na pięcie i odeszła.
297 Oszołomiona jej słowami i gwałtownością wypowiedzi, Thea śledziła ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła za narożnikiem domu. Doszła do wniosku, że usłyszała już wystarczająco dużo krytyki dotyczącej jej oraz ojca i spotkała, kogo miała spotkać, więc postanowiła wyjść. ROZDZIAŁ 38 Odkąd Hayley ukończyła dwadzieścia lat, aż do dnia, gdy zdiagnozowano u niej raka, rzadko pamiętała sny lub miała świadomość, że cokolwiek jej się śniło. Teraz budziła się niemal zawsze, nawet z krótkiej drzemki, mając przed oczami wyraziste, przerażające wizje. W jej koszmarach powracał motyw bezradności i zamknięcia: była zakopywana żywcem w trumnie, wystawiana na palące słońce, uciekała przed niewidzialnym prześladowcą w budynku bez drzwi i okien. Czwarty powtarzający się motyw snu był tak realistyczny, że zawsze budziła się zlana zimnym potem: zjadały ją żywcem robaki. Niezmiennie miała na sobie w tych snach żółtą sukienkę z paskiem do kompletu. Mrówki, szczury czy bardziej egzotyczne stworzenia wspinały się po jej gołych nogach i zaczynały wgryzać się w jej ciało, pożerając najpierw mięśnie, a potem ścięgna, aż do kości. Wszystkie te wizje były tak realistyczne, że zastanawiała
299 się, czy nie są efektem ubocznym chemioterapii albo nawet zaniku komórek rakowych w jej organizmie. Wspomniała o tych snach Lydii Thibideau, ale lekarka wzruszyła tylko ramionami, mówiąc: „Nie wiem”. Matka Hayley, Belle, służyła zawodowo w wojsku i była dla niej wszystkim. Koszmary zaczęły się, gdy zginęła w wypadku ciężarówki. Hayley miała wtedy dziewięć lat. W przerażających snach zawsze widziała żołnierzy, eksplozje i śmierć. Jej ojciec, również wojskowy, choć nigdy nie ożenił się z matką, zajął się wychowaniem córki i robił, co mógł, kiedy nie szedł w tango. W latach młodości spędzanych w bazach wojskowych w całym kraju, a właściwie na całym świecie, Hayley była chłopczycą ‒ energiczną, upartą i zdecydowaną odnosić sukcesy. W wieku dziesięciu lat zarobiła swoje pierwsze sto dolarów, zbierając puste butelki i puszki. Przed pięciu laty, gdy jej firma Wildwood Enterprises mimo sprzeciwu zarządu przejęła spółkę Harmon Electronics, majątek Hayley przekroczył trzy miliardy. Stała się jedną z najbogatszych kobiet w kraju. Uważała jednak, że reprezentuje „oświeconą nieustępliwość”, i zawsze trafiała na listy najbardziej aktywnych i powszechnie znanych filantropów.
Ale teraz nawet wszystkie jej pieniądze i cała oświecona nieustępliwość nie wystarczały. Komórki rakowe niszczyły ciało, a senne koszmary atakowały duszę. Przyrzekła sobie, że jeśli chemioterapia okaże się skuteczna, skorzysta na tym wielu ludzi. Bardzo wielu. Leczenie raka, w indywidualnej i globalnej skali, stanie się jej misją i powodem do dalszego zarabiania pieniędzy. Jednak najpierw musi przeżyć. 300 ‒ Pani Hayley Long? Spała w fotelu, gdy obudził ją pielęgniarz. Koszmar był tym razem nawet bardziej wyrazisty niż zwykle. Widziała od środka drewnianą trumnę, zakopaną głęboko w ziemi. Leżała w niej na plecach, z nosem kilkanaście centymetrów od wieka, napierała na deski i waliła w nie pięściami, próbując bezskutecznie się wydostać i strząsając piasek, który wpadał jej przez szczeliny do oczu i ust. ‒ To ja ‒ usłyszała swój ochrypły głos. Otarła sobie twarz i pachy ręcznikiem, który zawsze miała pod ręką. Pielęgniarz, wysoki i szczupły, miał chirurgiczną maskę na twarzy i stał za wózkiem inwalidzkim. ‒ Rentgen klatki piersiowej, a potem rezonans ‒ oznajmił, sprawdzając instrukcje, które otrzymał. ‒ Nie wiedziałam, że mają mnie prześwietlać. Jest
strasznie późno. ‒ Nie mam pojęcia, o co chodzi. Posyłają mnie, to idę. ‒ Mogę przynajmniej zobaczyć pana twarz? ‒ Och, przepraszam. Jestem paskudnie przeziębiony. Powinienem zostać w domu, ale nie mieli nikogo na zastępstwo. Mężczyzna zsunął maskę, odsłaniając szczupłą, opaloną twarz, która wielu osobom wydałaby się atrakcyjna, ale na Hayley nie robiła wrażenia. Była podekscytowana, że ma mieć rezonans, i zastanawiała się, czy Thea nie wspomniała jej lekarce o diagnozie Mistrza Fanga. Przeniosła się z kocem z fotela na wózek inwalidzki i spojrzała na identyfikator pielęgniarza. 301 ‒ Elliot Smolensky ‒ przeczytała. ‒ W porządku, niech pan założy maskę i jedziemy. Pielęgniarz był rozmowny i wesoły. Powiedział, że to jego ostatnie tygodnie w Beaumont, bo zaczyna drugi rok studiów pielęgniarskich w Emmanuel College. Przedtem pracował jako nurek przy akcjach ratunkowych. Szkoda, odparła, gdy wprowadzał wózek do windy. W swojej firmie potrzebowała nurków, a nie pielęgniarzy. ‒ Mimo wszystko to miło z pani strony ‒ stwierdził Gerald Prevoir.
Były to ostatnie słowa, które Hayley od niego usłyszała. Jak na puszczonym w zwolnionym tempie filmie przytrzymał windę na tyle długo, by zasłonić jej dłonią usta i wbić igłę w mięsień u podstawy karku. Potem wcisnął tłok strzykawki i odczekał trzydzieści sekund, aż środek zacznie działać. Hayley osunęła się na wózku i była już nieprzytomna, gdy drzwi windy otworzyły się na poziomie głównego tunelu. Prevoir wyprostował jej głowę i skręcił w boczny korytarz. Ruch był niewielki i nikt nie zwrócił na nich uwagi. Parę chwil później Hayley, leżąca w pozycji płodowej na dnie kosza z brudną bielizną, została nakryta prześcieradłami. Wkrótce potem Prevoir wywiózł ją spokojnie służbowym wyjściem i wciągnął jej bezwładne ciało na tył zaparkowanej w pobliżu szpitala furgonetki. ®®® Hayley powoli odzyskiwała przytomność, czując w głowie ból uderzający w jej gałki oczne jak sztormowe fale. Znajdowała się w niewielkim pomieszczeniu bez okien, 302 mającym zaledwie kilka metrów kwadratowych powierzchni. Podłoga była ze sklejki, a ściany z gliny. W kinkiecie osadzono pojedynczą, najwyżej czterdziestowatową żarówkę. Umieszczony na suficie wentylator nawiewał strumień po-
wietrza z jakiegoś kompresora. Pod ścianami widać było pokojową lodówkę, małą kuchenkę mikrofalową i stosik kilkunastu książek ‒ głównie powieści. Był tam też dwudziestolitrowy pojemnik źródlanej wody, żywność do mikrofalówki i trzy pary piżam. Na ścianie wisiał komputerowy wydruk: WITAJ W FORTECY SAMOTNOŚCI. PRZYGOTUJ SIĘ NA DŁUGI POBYT. Nie mogąc pojąć, co się dzieje, Hayley opadła na skraj metalowej pryczy przykrytej wilgotnym, cuchnącym pleśnią materacem. Popatrzyła na nagie ściany i drewnianą podłogę, a potem zaczęła krzyczeć. ROZDZIAŁ 39 Thea wiedziała, że dla odzyskania wewnętrznego spokoju powinna jak najszybciej wymknąć się z przyjęcia, które zorganizowali Niko i Marie, ale zdawała sobie również sprawę z tego, że nie będzie to łatwe ‒ prawdopodobnie będzie musiała posłużyć się kolejnymi kłamstwami. Przystanęła obok grupki gości zgromadzonych wokół jej brata, odhaczając w myślach listę wymówek ‒ głównie medycznej natury ‒ które mogłaby wykorzystać. W końcu zdecydowała, że kłamstwo niczego nie załatwi. Będzie czuła się zręczniej, mówiąc prawdę ‒ a przynajmniej część prawdy, bez wspominania o nieprzyjemnym zachowaniu Selene i przełożonej pielęgniarek z
Beaumont. ‒ Hej, siostrzyczko! ‒ zawołał Niko, gdy się zbliżyła. ‒ Podejdź tu i poznaj parę osób. Siódemka gości odwróciła się do niej z rozpromienionymi twarzami, wyciągając ręce na powitanie. W stronę Thei 304 poszybowały tytuły, nazwiska i informacje, co łączy ich z jej ojcem, z Selene lub Nikiem i Marie. Gdy przypuścili na nią szturm, poczuła się jak w potrzasku. Zdołała jednak uścisnąć wszystkim dłonie. Nigdy dotąd nie zemdlała ani nawet nie poczuła się słabo, ale teraz, zdenerwowana wcześniejszą rozmową z Selene i Musgrave i otoczona pierścieniem przyjaciół Nika, zastanawiała się, czy jej się to za chwilę nie przydarzy. ‒ Niko, mogę z tobą chwilę porozmawiać? ‒ zapytała. ‒ Jasne, siostrzyczko. A wy brońcie fortu. Ten barman sprawia wrażenie, że zaraz umrze z nudów. Może dacie mu zajęcie? Dobrze się czujesz, Theo? ‒ Właściwie... ‒ zaczęła, ale nie uległa pokusie, by wyłgać się najbardziej wiarygodnym kłamstwem, że potwornie boli ją głowa. ‒ Jestem wykończona i muszę wracać do domu. ‒ Przecież to twoje przyjęcie z okazji powrotu do domu. Widziałaś już ciocię Mary? Przyjechała aż ze Springfield, żeby się z tobą zobaczyć.
‒ Jestem pewna, że nie ominęłam żadnej cioci Mary. Mam już na dziś wieczór dość wrażeń. Przyjęcie było wspaniałe, naprawdę. Niko próbował wyglądać na urażonego, ale według Thei nie bardzo mu to wyszło. Nagle spostrzegła stojącą na trawniku Lydię Thibideau, pochłoniętą rozmową z Sharon Karsten. Lydia, lekarka, której Petros powierzył opiekę nad Jackiem Kalisharem i Hayley Long oraz wieloma innymi pacjentami, i Sharon, jego kochanka i prawdopodobnie spadkobierczyni. Żałowała, że nie może podsłuchać ich rozmowy. 305 ‒ ...Theo, wyjaśnij mi coś, zanim pójdziesz ‒ powiedział Niko. ‒ Tak? ‒ Selene i ja czujemy, że od pewnego czasu się od nas odsuwasz. Czy to dlatego, że chcieliśmy pozwolić Petrosowi odejść? ‒ Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Przepraszam, jeśli tak to odbieracie. Wiecie, co myślę, a ja znam wasze zdanie. Tak już jest. ‒ Właśnie ‒ odparł Niko. ‒ Tak już jest... Cóż, skoro musisz iść, to trudno. Marie poszła na górę położyć dzieci spać. Przekażę jej, że nie mogłaś zostać dłużej. Chcesz dostać deser przed wyjściem?
‒ Nie, nie. Dziękuję. ‒ Rozmawiałaś z Dimitrim? Czy o to chodzi? ‒ Wszystko w porządku, Niko. Przykro mi, że uważacie, iż się od was odsuwam, ale naprawdę nic mi nie jest. Poza tym zawsze z rezerwą odnoszę się do tego, co mówi Dimitri, podobnie jak wy. ‒ Słusznie, Theo. Nasz wielki brat, zamknięty w tej swojej wozowni, potrafi tylko sprawiać kłopoty. I robi to z wyjątkowym talentem. ‒ Jeszcze raz dziękuję ‒ powiedziała Thea. Miała wielką ochotę wyjść, ale postanowiła nie wracać do Wellesley. W tej chwili nie chciała mieć do czynienia ani z bliźniakami, ani z Dimitrim. Było jeszcze wystarczająco wcześnie, żeby pojechać do szpitala, zajrzeć do Petrosa i spędzić trochę czasu z Hayley. W Beaumont działy się straszne rzeczy. Była tego niemal pewna. Problem polegał 306 na tym, że bez pomocy ojca niewiele mogła zdziałać. Miała niewielu sojuszników. Odeszła od brata kilka kroków, cofając się jak służąca, która oddala się od swojego pana, zanim w końcu się odwróciła i ruszyła w stronę samochodu. Spośród wszystkich nieprzyjemnych zdarzeń, jakie spotkały ją od powrotu do domu, to przyjęcie było najgorsze. Czuła się, jakby wpadła w
wir, który wciągał ją pod powierzchnię wody. Włamanie do biura Lydii Thibideau nie przyniosło niczego konkretnego. Hartnett okazał się ślepym zaułkiem. Musgrave, Selene i prawdopodobnie jeszcze wiele innych osób było na nią złych albo nawet wściekłych. Potrafiła radzić sobie z porażkami, ale musiała w jakiś sposób odkryć, kto odpowiada za stan jej ojca, nie narażając go przy tym na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Gdy przechodziła przez szeroki łukowaty podjazd do miejsca, w którym zaparkowała na ulicy samochód, usłyszała za plecami głos Scotta Hartnetta: ‒ Theo, zaczekaj! ‒ Witaj, Scott. Nie mając ochoty rozmawiać z którymkolwiek z gości brata, zamierzała go zignorować i wsiąść do samochodu, po chwili jednak odwróciła się i zrobiła krok w jego kierunku. Hartnett wyglądał bardzo szykownie w białej marynarce i koszuli, ze szkarłatną chusteczką w butonierce, ale stał niepewnie na nogach, a gdy podszedł bliżej, spostrzegła, że ma szklisty wzrok. ‒ Ja... chciałem cię oficjalnie powitać w gronie szpitalnej braci... to znaczy sióstr... wiesz, co mam na myśli... i... 307 wyciągnąć rękę do zgody po tym... co się dziś wydarzyło.
‒ Dzięki, Scott. To... zaszczyt być członkiem klubu... mimo ograniczeń, jakie na mnie nałożono. ‒ Tak, cóż... Słyszałem o tym od Sharon. Zobaczymy, co się da zrobić. Podszedł bliżej, przechylił się w prawo i musiał oprzeć rękę na masce czarnego bmw. ‒ Byłabym wdzięczna ‒ odparła Thea. ‒ Ja... hm... byłem zaskoczony i zmartwiony twoimi podejrzeniami... że mógłbym skrzywdzić twojego ojca. On był...
jest... moim przyjacielem. Thea czuła się niezręcznie, rozmawiając z pijanym człowiekiem. Hartnett miał przekrwione oczy i z bliska nie wyglądał już tak wytwornie. ‒ Zważywszy na to, co się wydarzyło, rozumiesz chyba mój niepokój ‒ powiedziała. ‒ Dręczyło mnie to... Dlatego chciałem ci coś pokazać. To program kursu, na którym wykładałem razem z Borysem Adamowem w Moskiewskim Instytucie Koagulacji. Pogrzebał w prawej kieszeni spodni, wyjął z niej złożoną kartkę, rozprostował i podał Thei. Mimo że kurs odbywał się w Moskwie, program był po angielsku. Jeden z referatów, Najnowsze osiągnięcia w badaniu płytek krwi, wygłaszał Hartnett. Kilka innych, w tym Stosowanie małych dawek mieszanek antykoagulacyjnych u pacjentów po urazach, przedstawiał Borys Adamow, o którym Thea sporo słyszała. ‒ To bardzo interesujące, Scott ‒ odparła, oddając mu kartkę. ‒ Ale naprawdę nie musiałeś tego tu dzisiaj przynosić Uwierzyłam ci i miałam zamiar wyrzucić strzykawkę, którą 308 mi dałeś, i nie posyłać jej zawartości do analizy... Hartnett pokiwał głową i drżącą ręką wsunął program kursu z powrotem do kieszeni. ‒ Jak mówiłem, twój ojciec wiele dla mnie znaczy ‒
oznajmił dobitnie, wymawiając „móiłem” zamiast „mówiłem”. ‒ Cieszę się, że mi zaufałaś w kwestii zawartości strzykawki, ale tak czy inaczej, wszystko byłoby w porządku. ‒ Dobrze, że tak uważasz. ‒ Co... co chcesz przez to powiedzieć? ‒ Mam przyjaciela, który jest byłym policjantem. Ja wierzę, że podawałeś ojcu dokładnie to, o czym mówiłeś, ale on nie zna cię tak dobrze i nie jest aż tak ufny. Jego znajoma pracuje w laboratorium stanowym. Włożyłam strzykawkę, którą mi dałeś, do lodu i jutro mu ją przekażę, a on odda twoją mieszankę do analizy. To rozwieje wszelkie wątpliwości, prawda? Na kilka sekund zaległo milczenie. ‒ Słusznie ‒ odezwał się w końcu Hartnett. ‒ Miejmy to wreszcie za sobą. ‒ Wiedziałam, że się ze mną zgodzisz. Posłuchaj, Scott, chcę jeszcze wpaść do szpitala i zobaczyć się z ojcem, zanim zrobi się zbyt późno, a ty powinieneś zająć się deserem. Zobaczymy się jutro, dobrze? ‒ Tak ‒ odparł Hartnett. Miał zmrużone oczy i sprawiał wrażenie spiętego. ‒ Do jutra. ®®® Petros powoli wynurzał się z mroku. Wiedział, że ma zamknięte oczy, i czuł, że nie może ich otworzyć, ale dociera-
jące z góry światło przenikało przez powieki. Miał 309 halucynacje ‒ wyraźne i w większości przyjemne ‒ choć nie pojmował, dlaczego się pojawiły ani jak długo trwały. Zdawał sobie sprawę z tego, że dopóki je ma, prawie nie odczuwa bólu. Pielęgniarki musiały mu coś podawać, pewnie jakiś silny narkotyk. Teraz już wiedział, że ma zespół zamknięcia i szanse na poprawę jego stanu są niewielkie. Ale mimo wszystko istniały ‒ tak przynajmniej wynikało z najnowszych badań i opinii ekspertów. Wiedział, że jego najstarszego syna to nie obchodzi. I że bliźniaki, z których przez tyle lat był taki dumny, z egoistycznych pobudek chciały, żeby jak najszybciej umarł. Bóg mi świadkiem, że zawsze chciałem ich dobra, pomyślał. Posyłałem ich do najlepszych szkół, skierowałem na medycynę, łożyłem na dzieci Nika, gdy im się źle wiodło. W porządku, postanowili być chirurgami, a nie internistami; chcieli pracować rękami zamiast głową. Wybaczyłem im. Powtarzałem to wielokrotnie. Jak mogą mnie teraz tak traktować? Czy zrobiłem coś źle? Moja droga kouklitsa, moja Thea. Ona jedna chce mi pomóc. Chce nawiązać ze mną kontakt. Nigdy nie powinna była wyjeżdżać stąd do dżungli, ale już wróciła. Jest taka inteli-
gentna. I świetna z niej lekarka. Wspólnie odkryjemy, co robi Hartnett. Wszystkiego się dowiemy. ROZDZIAŁ 40 Było po dwudziestej trzeciej, gdy Thea, korzystając z elektronicznej przepustki, wjechała na parking przy Instytucie Diagnostyki Medycznej imienia Petrosa Sperelakisa. Widok nazwiska ojca na fasadzie renomowanego centrum medycznego dodał jej trochę energii w ten deprymujący i wyczerpujący wieczór. Gniewne słowa brata i siostry, alkoholowe wynurzenia Scotta Hartnetta i oskarżenia rzucane przez Amy Musgrave pod adresem człowieka, który nie mógł się bronić ‒ tego już było dla niej za wiele. Szkoda, że nie wyszła z gabinetu Lydii Thibideau z dwiema kliszami z nazwiskiem Hayley. Dan mógłby wtedy przekazać je policji, żeby wszczęto śledztwo. Może powinna zapytać prawnika, czy dałoby się postawić jakieś zarzuty Thibideau albo zdobyć nakaz sądowy, który pozwoliłby uzyskać dostęp do rezonansów Samuela Blackmana i zmarłego Warrena Grigsby'ego? Tylko co by to dało? Zawsze 311 znalazłoby się jakieś logiczne wyjaśnienie i sprawa ciągnęłaby się miesiącami albo nawet latami. Czy Thibideau była odpowiedzialna za wypadek Petrosa? Może ojciec odkrył, że fałszowała wyniki badań ‒ i właśnie
za to tak drogo zapłacił? Otworzyła kartą drzwi prowadzące do opustoszałego holu i przeszła tunelami do budynku, na którym mieścił się oddział półintensywnej terapii. Lśniące korytarze były niemal zupełnie puste, minęła tylko transport brudnej bielizny, dozorcę kołyszącego rytmicznie swoim wielkim brzuchem i paru zmęczonych stażystów. Przypomniała sobie swój własny staż. Był to okres zdumiewających zmian w jej życiu, właśnie wtedy nauczyła się decydować, co jest dla niej najlepsze, a nie kierować się zdaniem innych. Uznała, że najlepiej będzie zapomnieć o przyjęciu u Nika i spędzić trochę czasu z ojcem. A potem odwiedzi Hayley i może wypije z nią herbatę. Ktoś wie, myślała ciągle. Ktoś wie, co przydarzyło się Petrosowi i dlaczego. Nie może pozwolić, żeby biedak znowu znalazł się na czyimś celowniku. Pielęgniarki pracujące na oddziale nie były ani trochę zaskoczone, widząc ją o tej porze. Jedna z nich zażartowała, że jest jak duch, który nawiedza szpital nocą. Prywatna pielęgniarka, młoda dziewczyna o imieniu Tiffany, wydawała się zbyteczna, bo na oddziale panował kompletny bezruch ‒ nawet nie było wizyt. Gdy Thea się zjawiła, masowała Petrosowi nogi. ‒ Coś się dzieje? ‒ spytała Thea, stając po drugiej stronie 312
łóżka i zaczynając masować ojcu mięsień czworogłowy uda. ‒ Niewiele. Niedawno czyściłam mu kąciki oczu wacikiem i mogłabym przysiąc, że poruszył powieką. Ale potem już tego nie zrobił. Thea poczuła szybsze bicie serca, jednak powiedziała spokojnie: ‒ Jeśli to ma jakieś znaczenie, na pewno się powtórzy. Odesłała Tiffany, żeby odpoczęła, starła z rąk emulsję i pobieżnie zbadała ojca, przemawiając do niego cicho. ‒ Nie poddawaj się... Twoja skóra wygląda wspaniale... Pielęgniarki świetnie się spisują... Niko zrobił dziś wieczorem grilla na miliard gości... Wszyscy o ciebie pytali... Było doskonałe jedzenie... Dzieciaki cię pozdrawiają... Miał sztywne stawy, zwłaszcza w przegubach i kostkach ‒ nie był to dobry znak. Odruch gardłowy: brak. Odruchy z kończyn: nieobecne. Brzuch: miękki. Układ krążenia: stabilny. Płuca: trzeszczenia, wskazujące na obecność płynu w pęcherzykach płucnych. Niedobre, ale można było się tego spodziewać. Zanotowała w myślach, że należy ojcu częściej odsysać śluz z oskrzeli. Kiedy odzyskiwał przytomność, musiało to
być dla niego bardzo nieprzyjemne, ale ratowało mu życie, poza tym Tiffany prawdopodobnie się pomyliła i nadal pozostawał w śpiączce. Spodziewając się ponownie braku reakcji, ściągnęła mu z powiek papierową taśmę i zakropliła oczy. 313 ‒ Tato, daj mi znak. Potwierdź, że mnie słyszysz. No, tato. Kocham cię. Pokaż, że mnie słyszysz. Lewe oko Petrosa niewiarygodnie powoli się poruszyło, po czym wróciło do pierwotnej pozycji. ‒ Tak! ‒ szepnęła Thea, zaciskając pięści. ‒ Wróciłeś! Zastanawiała się gorączkowo, co mogło spowodować tę poprawę i czy Petros będzie w stanie się z nią komunikować. Poruszanie okiem kosztowało go mnóstwo wysiłku ‒ najwyraźniej było o wiele trudniejsze niż ruchy, które opisał w swoim pamiętniku cierpiący na zespół zamknięcia Bauby. Ani Tiffany, ani jej poprzedniczka nie odnotowały żadnych wizyt od czasu, gdy między piętnastą a piętnastą trzydzieści była u Petrosa Sharon Karsten. Hartnett pojawił się po raz ostatni o czternastej trzydzieści, na dziesięć minut. Jeśli podawał Petrosowi środek uspokajający i działający przez dłuższy czas lek na rozluźnienie mięśni, taki jak pankuronium, mógł zakładać, że z powodu przyjęcia u Nika Thea nie wróci tej nocy do szpitala, więc może zaczekać z następną
dawką do rana. Popełnił błąd. ‒ Muszę się jakoś z tobą porozumieć... tak, aby cię nie zmęczyć. Popatrz w górę, jeśli mnie rozumiesz... Doskonale! Ruch oka był ledwo dostrzegalny, ale wyraźny. Thea postanowiła tej nocy wydobyć z niego, ile tylko się da. Musiała wiedzieć, jak ma dalej postępować. Skoro jej ojciec i Dimitri uważali, że wypadek był próbą zabójstwa, a ona sama otrzymała ostrzeżenie od człowieka na parkingu, należało jak najszybciej zacząć działać. ‒ Tato, wiem, że to dla ciebie trudne ‒ powiedziała do 314 leżącej nieruchomo postaci, której klatka piersiowa wznosiła się i opadała w rytmie wymuszonym przez respirator. Zawieszony u góry monitor potwierdzał, że serce bije mocno i regularnie. ‒ Zadam ci kilka pytań. Musisz tylko spojrzeć w górę, gdy odpowiedź będzie twierdząca. Jeśli nie, w ogóle nie poruszaj okiem. Rozumiesz? Proszę, daj mi znać, czy rozumiesz. Mrugnięcie. ‒ Och, dzięki Bogu... Dobrze. Zorientowałeś się, że Jack Kalishar nigdy nie miał raka trzustki, prawda? Dlatego podałeś mi jego nazwisko. Petros nieznacznie, ale zdecydowanie poruszył okiem.
‒ Cudownie. Zobaczyła przez szklane drzwi, że pielęgniarka, Tiffany, pyta ją na migi, czy jest potrzebna, więc dała jej znak, że nie. ‒ Dobrze. Spróbujmy jeszcze raz. Czy Lydia Thibideau jest w to zamieszana? Powiedz, tato, jest? Aha, rozumiem, że nie. Jak to możliwe? ‒ zastanawiała się gorączkowo. Jak Thibideau mogła o tym nie wiedzieć? ‒ Czy w Beaumont wielu pacjentów leczono z chorób, których wcale nie mieli? Znów twierdząca odpowiedź. ‒ Nie tylko rzekomo chorych na raka trzustki? Kolejny lekki ruch oka. ‒ W porządku. Trzymaj się, tato. Scott Hartnett bierze w tym udział, prawda? Tak! Wiedziałam. Przekonuje w jakiś sposób pacjentów, że wykryto u nich poważną chorobę. Zostają poddani kuracji i wyleczeni, a potem z wdzięczności 315 ofiarowują Beaumont duże sumy pieniędzy. Zgadza się? Ruch oka Petrosa był tym razem ledwo dostrzegalny. Bardzo się starał, ale był już zmęczony. Jak Hartnett mógł tak oszukiwać ludzi? ‒ Jeszcze tylko jedno pytanie. Czy wiesz, kto jest odpowiedzialny za twój wypadek?
Brak reakcji. ‒ Tato, czy to oznacza „nie”? Porusz okiem, jeśli nie wiesz. Znów zero reakcji. Bez względu na to, czy stanowiło to odpowiedź na jej pytanie, czy nie, Lew miał dosyć ‒ przynajmniej na razie. ‒ Świetnie się spisałeś, tato. Znakomicie ‒ powiedziała i pocałowała go w czoło. ‒ S'agapo, Mpampa. Bardzo cię kocham. ROZDZIAŁ 41 Jedna kwestia wyjaśniona, ale bez odpowiedzi pozostało jeszcze wiele pytań. Wyszła z oddziału półintensywnej terapii dobrze po północy, jednocześnie zasmucona i podniesiona na duchu. Nie było wątpliwości, że Scott Hartnett, wybitny internista i wieloletni przyjaciel rodziny, był zamieszany w aferę, która zapewniała klinice Beaumont setki milionów dolarów dochodu w formie darowizn. Niemal każdy budynek szpitala i prawie wszystkie piętra miały swoich patronów, nie mówiąc już o pojedynczych salach czy sprzęcie ‒ a nawet niektórych meblach. Mosiężne tabliczki to pacjenci, pomyślała Thea, uśmiechając się ironicznie w myślach. Wymyślano, a potem leczono chorobę, która nie istniała.
Niesamowite. Weszła z powrotem do tunelu, zmierzając do pokoju 317 Hayley i zastanawiając się, jak wielu ludzi w ten sposób oszukano. Na pewno należała do nich Hayley Long. Ona i Jack Kalishar zaliczali się do najbogatszych pacjentów szpitala. Ilu było innych? Jakie choroby im wmówiono? A co z lekarzami? Skoro w Beaumont doszło do przekrętu na dużą skalę, kto oprócz Hartnetta brał w nim udział? Czy lekarze pierwszego kontaktu, onkolodzy i inni specjaliści byli świadomi, co się dzieje? Jeśli nawet, to prawdopodobnie niewielu z nich. Jeżeli sprawa ciągnęła się już tak długo, jak na to wskazywały nazwiska na kliszach rezonansu magnetycznego pacjentów Lydii Thibideau, ktoś w końcu z pewnością przerwałby milczenie. Gdy wchodziła do windy w podziemiach budynku noszącego imię jej ojca, zastanawiała się, czy on również brał udział w tych oszukańczych praktykach. Trudno jej było uwierzyć, by człowiek z takimi zasadami, posiadający więcej pieniędzy, niż byłby w stanie wydać do końca życia, i cieszący się takim szacunkiem, narażałby się na utratę wszystkiego, co miało dla niego znaczenie, aby gromadzić darowizny i wieszać na ścianach szpitala kolejne mosiężne tabliczki.
Może był zamieszany w tę aferę, ale w końcu uznał, że już wystarczy? Czy przyznałby się jej do tego? „Twój ojciec zawsze sprzeciwiał się polityce gromadzenia funduszy, dzięki którym nasz szpital i jego filie zdobywały kolejne nagrody za wysoki poziom usług pielęgniarskich”. To były słowa Musgrave. Wypowiedziane z głębokim przekonaniem ‒ i gniewem. Najwyższy czas porozmawiać o tym wszystkim z Hayley, a potem z Danem, pomyślała. W tej chwili potrzebowała 318 przede wszystkim sojuszników ‒ sojuszników i pomysłów. Jedno wydawało się pewne: teraz Petrosowi zagrażały nie tylko odniesione obrażenia, ale także Hartnett i inni ludzie zamieszani w tę aferę. Hayley nie było w pokoju. Jednak wszystkie jej rzeczy pozostały na swoim miejscu ‒ książki, odzież, sterta papierów na stoliku przy łóżku i opróżniony do połowy dzbanek z wodą. Najwyraźniej przechadzała się po szpitalu, jak to czasem robiła. Może nawet poszła odwiedzić Petrosa. Odkrycia Thei dotyczące zdjęć rezonansu w kartach Thibideau musiały ją bardzo poruszyć i prawdopodobnie poszła się przejść, żeby to wszystko przemyśleć. Czując lekki niepokój, Thea usiadła w fotelu przyjaciółki i
zaczęła przeglądać artykuły w czasopiśmie biznesowym, nie wgłębiając się w ich treść. Pięć minut później jej niepokój się pogłębił, a po dziesięciu minutach poszła do dyżurki pielęgniarek. Na PS-4, bo tak określano to piętro, pełniły nocny dyżur cztery kobiety ‒ dwie dyplomowane pielęgniarki i dwie asystentki. Żadna z nich nie widziała, by Hayley wychodziła, a miały obowiązek zapisywać nazwisko każdego pacjenta, który z jakiegokolwiek powodu opuszczał oddział. Thea sprawdziła w rejestrze. Nie było tam żadnego nowego wpisu. ‒ Coś się stało ‒ powiedziała, nie próbując nawet zgadywać, dokąd mogła pójść jej przyjaciółka. Dyżurna pielęgniarka natychmiast zadzwoniła do swojej przełożonej. ‒ Wezwijcie ją ‒ nalegała Thea. ‒ Wywołajcie Hayley przez mikrofon. 319 ‒ Nie mogę ‒ odparła szefowa zmiany. ‒ Przepisy zabraniają wywoływania pacjenta po nazwisku. Wezwała ochronę. Mimo zaniepokojenia Thea nie sądziła, że Hayley coś się przydarzyło. Narastało w niej natomiast przekonanie, że w wyniku ich rozmowy jej przyjaciółka zmieniła zdanie i skorzystała ze swoich rozległych koneksji, by po prostu opuścić szpital.
Przypomniała sobie pewien niedzielny poranek podczas swojej praktyki w peryferyjnym miejskim szpitalu, kiedy na jeden z przepełnionych i cierpiących na brak personelu oddziałów kobiecych wdarł się rozwścieczony prowincjonalny prawnik. Jechał odwiedzić matkę, hospitalizowaną z powodu postępującej demencji i mnóstwa innych problemów zdrowotnych. Mniej więcej półtora kilometra od szpitala zatrzymał samochód, ponieważ nagle zobaczył ją po drugiej stronie ulicy. Szła, nie spiesząc się szczególnie, ubrana tylko w rozpiętą z tyłu szpitalną koszulę. Wściekły wsadził kobietę do samochodu, zawiózł z powrotem do szpitala i doprowadził do łóżka. Jak się okazało, nikt na oddziale nie zauważył, że wyszła. Klasyczna historia. W Beaumont pacjenci zwykle nie znikali bez niczyjej wiedzy, ale szpital był ogromny, a osoby umieszczone w prywatnych salach miały sporo swobody. Pielęgniarki Amy Musgrave wiedziały, którym pacjentom można ufać. Z pewnością nie było powodu sądzić, że Hayley przysporzy im kłopotów. Kwadrans po pierwszej pielęgniarki i ochroniarze wrócili z niczym. Przeszukano nawet wszystkie kabiny w toaletach, 320 damskich i męskich, żeby sprawdzić, czy Hayley nie ze-
mdlała w którejś z nich ‒ jednak bez efektu. ‒ Pewnie wróciła do domu, do Georgii ‒ powiedziała Thea do szefowej pielęgniarek, kiedy otrzymała ostatni negatywny meldunek. ‒ Trzeba zadzwonić do jej męża. ‒ Jak dotarłaby tam o tak późnej porze? ‒ Swoim samolotem. Swoją limuzyną. Albo nawet śmigłowcem. Odlatywały stąd jakieś, odkąd ostatnio ją widziano? ‒ Nic mi o tym nie wiadomo. Dlaczego zostawiła w pokoju wszystkie swoje rzeczy? ‒ Jest multimiliarderką. Przywykła robić to, co chce. Mogę dostać numer telefonu jej męża? ‒ Przykro mi, to... ‒ Wiem, wiem. Wbrew przepisom. Ale z pewnością twórcom ustawy o ochronie danych nie chodziło o utajnianie ich w takich sytuacjach. Skoro ja nie mogę zadzwonić do jej męża, niech pani to zrobi. Pielęgniarka była zdenerwowana i zaniepokojona. ‒ Chyba najpierw poproszę tu Amy. Może zechce sprowadzić szpitalnych prawników. Thea jęknęła. ‒ Więc proszę ją wezwać. Telefon do Atlanty pewnie by wszystko wyjaśnił, pomyślała.
Jednak kiedy go w końcu wykonano, sytuacja stała się jeszcze bardziej niejasna, a niepokój Thei tylko się pogłębił. Mąż Hayley rozmawiał z nią tego wieczoru dwukrotnie ‒ pierwszy raz, gdy Thea była w jej pokoju, a drugi godzinę 321 później. Uzgodnili, że będzie kontynuowała chemioterapię, ale po namyśle Hayley zmieniła zdanie i postanowiła przerwać kurację do czasu wykonania powtórnego rezonansu. Gdyby zdjęcie nie wykazało nowotworu, zamierzała skonsultować się z onkologiem w Atlancie w sprawie dalszego leczenia. Mąż nie miał pojęcia, gdzie Hayley się znajduje, i nie krył zdenerwowania. Musgrave, która do niego dzwoniła, sprawiała wrażenie przerażonej. Ignorując Theę, rozmawiała jedynie ze swoimi pielęgniarkami, jakby to one podniosły alarm. Miała zamiar zarządzić powtórne, jeszcze dokładniejsze przeszukanie szpitala, łącznie z niezgodnym z przepisami wywoływaniem Hayley przez głośniki, ale Thea uznała, że ma już tego dosyć. Skinęła na Musgrave, by wyciągnąć ją z zatłoczonej dyżurki pielęgniarek. ‒ Wezwij policję, Amy ‒ zażądała, z irytacją patrząc na rozgorączkowaną przełożoną pielęgniarek. ‒ Hayley albo ukryła się w takim miejscu, że nigdy jej nie znajdziemy, albo została porwana.
‒ Po co miałaby się ukrywać? ‒ spytała Musgrave. ‒ Zdaje się, że wiesz o wszystkim, co dzieje się w tym szpitalu. Miałam nadzieję, że znasz odpowiedź na to pytanie. ‒ Nie wiem, o czym mówisz. Ale Thea była przekonana, że wiedziała. Mimo iż zawsze słabo sobie radziła z odczytywaniem emocji innych ludzi, dostrzegła na jej twarzy strach i niepewność. Przez chwilę miała wrażenie, że Musgrave wyrwie się coś w rodzaju: „Jak to odkryłaś?”. Jednak przełożona pielęgniarek odwróciła się tylko na pięcie i podeszła do szefa szpitalnych ochroniarzy. 322 ‒ Niech pan wezwie policję ‒ poleciła mu. ‒ Ja skontaktuję się z doktor Karsten. I z doktor Thibideau. Może ona wie, dlaczego pani Long postanowiła przerwać kurację, która dawała takie dobre rezultaty. Doskonałe posunięcie, pogratulowała jej w duchu Thea, modląc się, by Hayley z jakiegoś powodu rzeczywiście się ukrywała, ale w głębi serca czuła, że tak nie jest. ROZDZIAŁ 42 Nie wspomniała policji o stanie swojego ojca ani o informacjach, które przekazał jej wieczorem. Było wiele powodów, by to przemilczeć. Przede wszystkim przypuszczała, że jeśli się rozniesie, iż jest przytomny i dzieli się z kimś tym,
co wie, będzie mu groziło jeszcze większe niebezpieczeństwo. Dan poradzi jej, co powinna zrobić i komu może zaufać. Na pewno będzie to wiedział. Jeśli po ich rozmowie uzna, że mogliby pomóc policji w poszukiwaniach Hayley i że warto narazić Petrosa na większe ryzyko, wybiorą jednego z detektywów, może jego przyjaciela Lockwooda, i wszystko mu powiedzą. Lydia Thibideau była nieodgadniona jak sfinks. Wydawała się zatroskana i zmartwiona nieoczekiwaną decyzją Hayley o przerwaniu przynoszącej takie dobre efekty chemioterapii, ale jednocześnie zachowywała się jak doświadczony lekarz, którego już nic nie dziwi. 324 Kiedy Thea z nią rozmawiała, próbowała wyczuć w jej głosie choćby ślad zakłopotania czy poczucia winy, jednak niczego takiego nie zauważyła. Ale nawet jeśli Thibideau nie była w nic zamieszana, nie zmieniało to faktu, że w Beaumont działo się coś niedobrego i bardzo niebezpiecznego. Thea opuściła szpital o trzeciej nad ranem, utwierdzona w przekonaniu, że Scott Hartnett maczał w tym palce. A teraz wszystko wskazywało na to, że Musgrave także. Jednak najważniejsze pytania, przynajmniej na razie, dotyczyły Hayley. Czy jej zniknięcie mogło się w jakiś sposób wiązać z budzącym wątpliwości rezonansem, dzięki któremu trafiła do
kliniki? Uznała, że to raczej mało prawdopodobne. Całkiem możliwe, że chodziło o pieniądze. Hayley była warta fortunę i niedobrze się stało, że nie zapewniono jej w Beaumont ochrony. Sama też popełniła błąd, nie zabierając z sobą swoich własnych ochroniarzy. Była jak tapir w krainie wielkich drapieżnych kotów ‒ niemal zupełnie bezbronna. Brano już zakładników dla znacznie mniejszych sum niż te, które można było zażądać za nią. W Afryce kidnaping stanowił coś w rodzaju sportu i byłoby to nawet zabawne, gdyby tak wiele porwań nie kończyło się rozlewem krwi i śmiercią zakładników. Thea wyjechała ze szpitalnego parkingu, kierując się w stronę Wellesley. Miała piasek w oczach i przez cały czas myślała o tym, co mogło się przydarzyć jej przyjaciółce. Nie zauważyła, że chwilę później ruszyła za nią stojąca przy krawężniku furgonetka, zachowując stosowną odległość. Był 325 to duży, potężny dodge ram ‒ czarny, czterodrzwiowy, z obszerną kabiną z tyłu. Przed kratownicą miał grubą ramę ze stali i drewna o szerokości pojazdu i wysokości ponad metra, służącą do przytwierdzania ciężkiego sprzętu. Twarz kierowcy zasłaniała czarna narciarska maska. Lawirując bocznymi uliczkami, Thea dotarła do drogi numer 9, nastawiła jedną z płyt Petrosa z tradycyjną grecką
muzyką i usiadła wygodnie, kierując się na zachód. O świcie ruch był niewielki. Oprócz tego, że martwiła się o Hayley, rozmyślała też o wszystkich innych rzeczach, które się wydarzyły od jej powrotu do Stanów. W szpitalach Lekarzy bez Granic, w których pracowała, nigdy nie czuła się odrzucona ani wyobcowana. Tu, w Bostonie, podobnie jak za dawnych czasów, była dziwaczką ‒ całkowicie nieprzystosowaną do otaczającego ją świata. Niemal we wszystkim wykazywała odchylenia od normy. Mimo to w ciągu tych paru tygodni udało jej się znaleźć prawdziwą przyjaciółkę i wspaniałego kochanka, który nosił obcisłe białe slipy i całował ją jak żaden mężczyzna przedtem. Całkiem nieźle. A teraz miała szansę pomóc ojcu zemścić się na jego niedoszłym zabójcy, który być może wyrządził mu znacznie większą krzywdę, niż gdyby go uśmiercił. Musiała tylko być cierpliwa i podejmować rozsądne decyzje, kierując się sercem i rozumem i korzystając z rad ludzi, którym ufała. Jeśli będzie tak postępować, na pewno wszystko się wyjaśni. Kiedy przy akompaniamencie ulubionej muzyki ojca 326 skręciła w dzielnicę Newton zwaną Chestnut Hill, zdjęła zawieszony na lusterku wstecznym amulet ‒ mati ‒ i potarła
go. Potem trzykrotnie się przeżegnała i splunęła w powietrze, choć w przeciwieństwie do większości swoich ciotek prawie nigdy tego nie robiła. Modliła się żarliwie, aby Hayley była cała i bezpieczna. Czuła się sfrustrowana, ale nie mogła zrobić niczego więcej. Tuż za centrum handlowym musiała zwolnić. Na ustawionej przy drodze tablicy widniał napis: ROBOTY DROGOWE, PODWÓJNE MANDATY ZA WYKROCZENIA Na tej trasie nie było to zaskoczeniem. Ruchliwą obwodnicę ciągle remontowano, zwykle między północą a świtem. Gdy Thea znalazła się na wzniesieniu, spojrzała na szosę przed samochodem. Podwójna linia świateł hamowania ciągnęła się aż po horyzont ‒ daleko poza drogę numer 128, w którą powinna skręcić. Żadnych objazdów, żadnych policjantów kierujących ruchem ‒ tylko samochody. Nie musiała się spieszyć, mogła siedzieć w aucie, rozmyślając i słuchając muzyki, ale nie miała ochoty tkwić w korku. Zjechała w pierwszą boczną drogę prowadzącą na lewo ‒ w kierunku Needham, jak podejrzewała, choć nie pamiętała, by kiedykolwiek zdarzyło jej się korzystać z tej trasy. Jeśli orientacja jej nie zawodziła, na następnym skrzyżowaniu mogła skręcić w prawo i znów jechać na zachód. Na szosie było pusto ‒ najwyraźniej nikt poza nią nie wybrał tej drogi.
327 Kiedy się zastanawiała, co to może oznaczać, poczuła silne uderzenie w lewy bok samochodu. Jej głowa gwałtownie odskoczyła do tyłu, a kierownica obróciła się w prawo. Thea odruchowo wcisnęła hamulec i spojrzała w lusterko wsteczne. Wypełniała je furgonetka, która próbowała zepchnąć ją z drogi. Przednia szyba pojazdu znajdowała się tak wysoko, że widziała tylko jej dolną krawędź. Wypadek czy zamierzony atak? A może po prostu zbyt szybka jazda? Pomyślała o tym, co musiał czuć jej ojciec, gdy o świcie uderzył w niego rozpędzony samochód. Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach nigdy nie znalazłaby się w galerii mistrzów kierownicy. Jej koordynacja wzrokowo-manualna była znacznie poniżej średniej, podobnie jak większość innych zdolności ruchowych. Dopiero jakiś czas po ukończeniu osiemnastu lat zaczęła ubiegać się o prawo jazdy. Przeczytała wszystkie dostępne książki na temat niebezpieczeństw związanych z prowadzeniem samochodu, ukończyła kurs, a potem z trudem zdała egzamin ‒ za drugim podejściem. Podczas wyjazdów w teren ze szpitala w Kongu rzadko zgłaszała się na ochotnika, by poprowadzić którąś toyotę czy land-rovera, a nikt, kto choć raz jechał z nią w charakterze pasażera, nie proponował jej więcej, by usiadła za kierownicą.
Nie miała pojęcia, jak poradzi sobie z tą sytuacją. Furgonetka przyspieszyła, znowu spychając ją w prawo, w stronę niskiego pobocza i łąki, na której rosło ogromne drzewo, w migoczącym świetle reflektorów volva wyglądające jak 328 szara zjawa. Thea zdołała jednak utrzymać kierownicę i obrócić ją w lewo. Oddaliła się na chwilę od swojego napastnika, ale za moment furgonetka ponownie w nią uderzyła. To nie był wypadek. Albo jadący za nią kierowca był bardzo pijany, albo zamierzał ją zabić. Uświadomiła sobie, że nie uda jej się uniknąć zderzenia z wielkim drzewem. Teraz już widziała, że to klon. Robiła, co mogła, skręcając jeszcze bardziej w lewo. Volvo podskakiwało i ślizgało się na łące, rozmokłej po niedawnej burzy. W ostatniej chwili zdołała obrócić kierownicę na tyle, by uniknąć uderzenia w klon środkiem maski. Grzmotnęła w drzewo prawą stroną, rozbijając reflektor, zderzak, lusterko i jedną trzecią przedniej szyby. Poduszki powietrzne przy fotelu kierowcy i pasażera natychmiast wystrzeliły, a potem równie szybko zwiotczały. Mimo dramatycznej sytuacji Thea zauważyła, że wcale nie wystrzeliły od razu, lecz z pewnym opóźnieniem ‒ może było to ćwierć sekundy. Czytała o ich działaniu i towarzyszącej temu reakcji chemicznej, gdy przygotowywała się do egza-
minu praktycznego, a także wiele lat później, kiedy kupiła swój pierwszy samochód, pomarańczowego volkswagena garbusa. Gdy poduszki powietrzne były uwalniane z pojemników ‒ w kierownicy po stronie prowadzącego i w desce rozdzielczej od strony pasażera ‒ drobiny azydku sodu łączyły się z azotanem potasu i dwutlenkiem krzemu, tworząc azot, który je wypełniał, oraz kryształki szkła, służące do neutralizacji bardzo toksycznej substancji pomocniczej, azotanu sodu. 329 Kiedy powietrze uszło z poduszek, wnętrze samochodu wypełniła chmura pyłu. Thea wiedziała, że to talk, zapewniający poduszkom elastyczność. Dopóki nie opadł, była zupełnie bezradna. Nie widziała nic z przodu ani z tyłu i zjeżdżała bokiem po zboczu, w stronę jakiegoś lasu. Poduszka powietrzna od strony pasażera, wystrzelając w górę, częściowo wypchnęła na zewnątrz rozbitą przednią szybę. Tymczasem furgonetka, wyjąc silnikiem, kontynuowała swój bezlitosny pościg jak monstrualny drapieżny ptak. Obawiając się, że za moment uderzy w kolejne drzewo, Thea puściła kierownicę. Nie miała już poduszek, które mogłyby ją ochronić, więc zasłoniła twarz dłońmi i patrzyła przez palce. Po paru sekundach talk na tyle opadł, że przed sobą, dwa i pół metra niżej, zobaczyła jakieś jeziorko. Zbli-
żała się do niego szybko, ześlizgując się przesmykiem między drzewami. Chwilę później volvo poszybowało w powietrze. Spadając ze zbocza, obróciło się do góry kołami. Gdy pojazd uderzył dachem w gładką czarną powierzchnię jeziorka, podwozie było zwrócone ku niebu. Thea poczuła gwałtowne szarpnięcie i uderzyła czołem o kierownicę. Na moment straciła przytomność. Kiedy się ocknęła, nie była w stanie zebrać myśli. Uświadomiła sobie, że otaczają nieprzenikniona ciemność, a głowę rozsadza potworny ból. W końcu na tyle oprzytomniała, że udało jej się ocenić sytuację. Światła i wszystkie inne elektryczne urządzenia w samochodzie przestały działać. Volvo leżało do góry kołami na 330 powierzchni mętnego jeziorka, stopniowo wypełniając się wodą, która sięgała już Thei do głowy i podchodziła do oczu. Była przypięta pasem do fotela, ale miała jeszcze powietrze do oddychania. Po chwili samochód zaczął tonąć. ROZDZIAŁ 43 Nie myślała o tym, że może umrzeć, lecz natychmiast zaczęła szukać jakiegoś sposobu wydostania się z tonącego auta. Walczyła z ogarniającą ją paniką tak samo jak podczas niezliczonych kryzysowych sytuacji w szpitalu, koncentrując się na szczegółach i polegając na swojej dokładności i logice.
Jako lekarz, którego zadaniem jest ratowanie życia, wiedziała, że procedura to podstawa. W odwiecznych sporach toczonych przez lekarzy, czy lepiej robić to, co podpowiada intuicja, czy trzymać się procedury, niemal zawsze broniła procedury ‒ z małymi wyjątkami. Gdy tylko zdołała zebrać myśli, natychmiast zaczęła się zastanawiać, kto ją ściga. Skąd wiedział (zakładała, że kierowcą furgonetki jest mężczyzna), że będzie o tej porze w szpitalu? W końcu zdołała odsunąć od siebie te myśli i skupić się na swoim położeniu. Na jej korzyść przemawiało to, że nie odniosła żadnych 332 obrażeń, była silna i bystra. Luźna letnia sukienka i cienki sweter, które wybrała na przyjęcie u Nika, nie krępowały jej ruchów, choć sweter zamierzała jak najszybciej zdjąć. Niesprzyjający był fakt, że volvo znajdowało się teraz całkowicie pod wodą i leżało na dachu, mocno przechylone w prawo. Otaczała ją ciemność. A wstrząśnienie mózgu, jakiego prawdopodobnie doznała na skutek bardzo silnego uderzenia czołem o kierownicę, mogło spowalniać jej myślenie. Samochód opadał na dno tylko kilka sekund, więc sądziła, że znajduje się na głębokości najwyżej dwóch metrów. Poradzi sobie. Pierwszy krok wydawał się prosty: uwolnić się z pasa i
spróbować otworzyć drzwiczki po stronie kierowcy. Automatycznie, jak setki razy dotąd, sięgnęła ręką do przycisku pasa bezpieczeństwa. Nie tam, z drugiej strony! Z drugiej! Jej wiara w siebie nieco osłabła. Zaczerpnęła tchu, żeby się uspokoić, i nadal mając zamknięte oczy, gdyż poziom wody stale się podnosił, sięgnęła ku górze, do swoich stóp. Pas puścił nadspodziewanie łatwo. Opadła na dach po stronie pasażera. Wolnej przestrzeni było mniej, niż się spodziewała. Gromadząca się w samochodzie woda sięgała już na wysokość co najmniej kilkunastu centymetrów i szybko się podnosiła. Thea przypomniała sobie, że przednia szyba pękła przy zderzeniu z drzewem, a potem z jednej strony została wypchnięta z ramy przez poduszkę powietrzną. Pewnie właśnie tamtędy do samochodu przedostawała się woda. Potrwało dobrą minutę, zanim zlokalizowała klamkę 333 drzwiczek kierowcy. Szarpała ją i napierała na nie z całej siły, ale ani drgnęły. Nie miała się o co zaprzeć. Obróciła się z ogromnym wysiłkiem, by pchnąć je nogami. Nic to nie dało. Straciła resztki pewności siebie. Samochód był przechylony piętnaście czy dwadzieścia stopni w prawo i nie miała szans otworzyć drzwiczek po tej stronie.
Dwukrotnie ciepła, stęchła woda wlewała jej się do ust i nosa. Zaciskając powieki, zmusiła się do zachowania spokoju i ponownego przemyślenia sprawy, zanim będzie za późno, by przedostać się na tylne siedzenie. Odczuwała już ucisk w piersi i brak powietrza. Zaczęła płycej oddychać. Przepełniały ją obawy i wątpliwości, a panika brała górę nad logicznym rozumowaniem. Ile ma jeszcze czasu? Jak szybko woda wlewa się do pojazdu? Każdy oddech oznaczał więcej dwutlenku węgla w niewielkiej wolnej przestrzeni. Ile zostało jej jeszcze powietrza? Jaka śmierć ją czeka? Czy straci przytomność, zanim woda wedrze się do jej płuc? Zdawało się, że ciemność napiera na nią ze wszystkich stron. W dodatku zaczynała tracić orientację. Nie bardzo już wiedziała, gdzie jest góra i dół, przód i tył, prawa i lewa strona. Za każdym razem, gdy zapominała o szybko wypełniającej samochód wodzie, zachłystywała się nią i dostawała ataku kaszlu. W powietrzu było coraz więcej dwutlenku węgla ‒ i coraz mniej tlenu. Wbrew swojej wcześniejszej decyzji próbowała jeszcze sięgnąć do klamki drzwiczek po stronie pasażera, ale w końcu zrezygnowała. Musi rozbić szybę. Wiedziała, że to jedyne rozwiązanie. Ale którą ‒ przednią czy boczną? Gdzie będzie 334
mogła się najlepiej zaprzeć? Czytała kiedyś, że tylko wyjątkowo silny mężczyzna ‒ tak właśnie napisali: „wyjątkowo silny mężczyzna” ‒ może wybić kopniakiem szybę w samochodzie pod wodą. Potrzebowała jakiegoś narzędzia. Każdy powinien wozić w schowku na rękawiczki narzędzie do tłuczenia szkła... Czy Petros je miał? Jezu, naprawdę umrę! ‒ pomyślała przerażona. Nie bardzo wierząc, by ojciec zwracał uwagę na takie drobiazgi, zanurkowała pod siedzenie pasażera i zdołała otworzyć najpierw skrytkę między przednimi fotelami, a potem schowek na rękawiczki. Niczego tam nie znalazła. Co najmniej jedną trzecią wnętrza samochodu wypełniała woda, której wciąż przybywało. Wiedziała, że pozostało jej bardzo niewiele czasu. Spróbowała jeszcze raz otworzyć drzwiczki po stronie pasażera, po czym zaparła się i kopnęła obiema nogami w przednią szybę. ...tylko wyjątkowo silny mężczyzna... Co mam robić? Zostać tu i umrzeć? Nie chcę umierać... Woda wypełniała już połowę kabiny i zatopiła co najmniej dwadzieścia centymetrów wysokości siedzeń. Thea mogła oddychać tylko dzięki temu, że skuliła się przy fotelu pasażera. Miała na nogach płaskie buty na twardych, skórzanych podeszwach. Powinny na coś się przydać, pomyślała, młócąc
w ciemnościach nogami jak rozzłoszczone dziecko. Nie wierzę... Nie wierzę, że utonę... Wzięła głęboki oddech, zanurzyła się pod wodę i waliła stopami w przednią szybę, dopóki nie zabrakło jej powietrza. Musiała wystawić głowę na powierzchnię. 335 ...Danie Cotton, kocham cię... Przyjdź i pomóż mi... Pocałuj mnie, a potem wykop tę cholerną szybę... Muszę się stąd wydostać... Muszę wyjść z tego samochodu, bo inaczej utonę... Dopiero w tym momencie zdała sobie sprawę, że przednia szyba poruszyła się lekko. Po jednym z jej wściekłych kopniaków drgnęła w dolnym rogu ‒ obok miejsca, w którym poduszka powietrzna częściowo wypchnęła szkło z ramy. Czas się kończył. Znowu wzięła głęboki oddech, zaparła się o fotel, mając wodę powyżej ust i nosa, i pchnęła szybę z całą siłą, jaka jej jeszcze pozostała. Wąska szczelina znacznie się powiększyła, ale resztę wolnej przestrzeni w kabinie pojazdu wypełniła woda. Jeszcze jedno pchnięcie ‒ tylko tyle mogła zrobić. Za chwilę będzie musiała zaczerpnąć powietrza i utonie. Nawet jeśli szczelina okaże się dość szeroka, nie starczy jej sił, by wyjść z samochodu głową do przodu, a wysuwając najpierw nogi, niemal na pewno zaklinuje się między szybą a karoserią.
Trzymaj się! Spróbuj jeszcze raz! Jeszcze raz, najmocniej, jak możesz! Dan, przepraszam... Wybacz... Naprawdę się starałam... ROZDZIAŁ 44 Pierwszą rzeczą, która przeniknęła do pogrążonego w nicości umysłu Thei, był zapach mokrej ziemi. Leżała na brzuchu w błocie, z głową przyciśniętą do wystającego korzenia jakiegoś drzewa. Przy każdym oddechu rzęziło jej w piersiach, ale nie miała dość siły, by odkaszlnąć. Świadomość, że żyje, była niemal nie do pojęcia. Leżała tak przez parę minut, z trudem chwytając powietrze i bezskutecznie próbując odtworzyć niedawne ‒ ostatnie, jak wtedy sądziła ‒ momenty swojego życia. W końcu udało jej się zakaszleć. Z nosa i gardła wylała jej się brudna woda z jeziorka. Po minucie znów odkaszlnęła. Zamrugała oczami i po paru sekundach odzyskała ostrość widzenia. Było znacznie jaśniej niż w chwili, gdy została zaatakowana. Musiała być czwarta, może nawet trochę później. Znów poczuła pulsowanie za oczami. Piekły ją ręce, biodra i kolana. W jej pamięci ożyła chwila, gdy rozpaczliwie 337 próbowała wydostać się z samochodu, przeciskając głowę przez wąską szczelinę z prawej strony przedniej szyby.
Kilkakrotnie się zaklinowała, a raz zaczepiła o coś ubraniem. Młóciła nogami i kopała, walcząc o każdy centymetr. W pewnym momencie, gdy musiała zaczerpnąć tchu, jej płuca napełniły się wodą, ale pobudzona adrenaliną, prawie w ogóle nie odczuwając strachu, wytrwale parła do przodu. Metal i szkło raniły jej ciało, jednak w końcu udało jej się wydostać z samochodu i dotrzeć na brzeg. Dopiero tu straciła przytomność. Rany się zagoją, pomyślała. Była wyczerpana, ale nie martwa. Powoli uniosła głowę. Znajdowała się na skraju gęstego, zajmującego najwyżej trzymetrowy pas ziemi zagajnika, przylegającego do łąki, na której samochód Petrosa uderzył w drzewo. Pęknięta szyba ocaliła jej życie. Po lewej, w przesmyku między drzewami, na wilgotnej ziemi widać było ślady opon volva, a za nimi głębokie koleiny pozostawione przez o wiele większą furgonetkę. Theę przeszedł dreszcz na wspomnienie złowróżbnego wycia jej silnika. Podźwignęła się na rękach. Lewy rękaw swetra miała niemal całkowicie oderwany, a skóra na łokciu była mocno otarta i krwawiła. Rozdarta na lewym biodrze sukienka przesiąkła brudną wodą i krwią. Nie miała jednak połamanych kości i żadna z jej ran nie była poważna. W spokojnej powierzchni widocznego między drzewami
jeziorka odbijały się pierwsze promienie słońca. Być może to miejsce czekało na parę kochanków, którzy będą tu siedzieli 338 przytuleni do siebie. Bardziej na prawo woda spływała wąskim kanałem pokrytym dywanem wodorostów i rzęsy, ozdobionym kilkoma pustymi butelkami. Nigdzie nie było śladu furgonetki. Kiedy Thea rozwarła lewą pięść, zobaczyła, że przez cały czas trzymała w niej mati swojego ojca, którego kształt odcisnął się na jej dłoni. W oddali słyszała jadące drogą numer 9 samochody. Zatrzyma kogoś zmierzającego do miasta i zadzwoni z jego telefonu komórkowego po taksówkę, do Dimitriego albo do Dana, który mieszkał niedaleko stąd. Ale żadnych telefonów na policję ‒ przynajmniej na razie. Zawiadomienie policji oznaczałoby mnóstwo pytań i prawdopodobnie odwiedziny na pogotowiu, a tego w tym momencie najmniej chciała. Chłodne poranne powietrze rozjaśniło jej umysł i wydarzenia ostatnich dni zaczęły układać się w logiczną całość ‒ zwłaszcza po tym, co się stało po jej wyjściu z przyjęcia u Nika. Skąd kierowca furgonetki wiedział, że pojedzie do szpitala? Bo sama mu o tym powiedziała. Człowiekiem, który omal jej nie zabił, musiał być Scott Hartnett albo ktoś pracujący dla niego. Potrzebowała jednak
dowodów, a najważniejszym z nich była leżąca w lodówce plastikowa torebka ze strzykawką, której omal nie wyrzuciła. ROZDZIAŁ 45 ‒ Auć... ‒ jęknął Dan. ‒ Przecież to nie ty masz mówić „auć”. To ja jestem ranna. ‒ Tak, ale jesteś za twarda, żeby to mówić, więc robię to za ciebie. ‒ W porządku, auć... ‒ Tak już lepiej ‒ stwierdził. Thea, wykąpana i wytarta, leżała na wielkim łóżku w mieszkaniu Dana. Jeśli nie liczyć jego flanelowego szlafroka, była zupełnie naga. Jej rany były paskudne, ale płytkie, a ponieważ nie miała ich na twarzy i krwawienie dość łatwo dało się powstrzymać, obyło się bez szwów. W kącie na podłodze leżało jej ubranie: poszarpana sukienka, rozerwany sweter, przemoczona bielizna i buty na twardym płaskim obcasie, które prawdopodobnie pomogły jej się uwolnić, umożliwiając wykopanie przedniej szyby w aucie ojca. 340 Chociaż wyglądała, jakby właśnie wydostała się z auta zatopionego w pobliskim jeziorku ‒ a może właśnie dlatego ‒ niemal natychmiast zatrzymała się przy niej kobieta jadąca do miasta na biznesowe śniadanie i Thea mogła skorzystać z jej
komórki, aby zadzwonić do Dana. Powiedziała nieznajomej, że jej mąż jest policjantem i może zaczekać na niego przy drodze, ale kobieta nalegała, by została w samochodzie, otuliła ją kocem i wcale nie zadawała zbyt wielu pytań. Dan zatrzymał się przy całodobowej aptece, żeby kupić bandaże i maść z antybiotykiem, a potem zabrał ją do wynajmowanego przez siebie mieszkania, zajmującego górną kondygnację schludnego, dobrze utrzymanego piętrowego domu w West Roxbury. Mieszkająca na dole właścicielka, kobieta po siedemdziesiątce, najwyraźniej traktowała swojego sublokatora i jego syna jak rodzinę. Po telefonie Thei Dan obudził ją, zaprowadził do niej Josha i położył go tam do łóżka. Rano chłopca miała odebrać Valerie, jego matka. Przy Danie Thei znacznie mniej dokuczały rany i stłuczenia. Czuła się przy nim spokojna i bezpieczna i mimo swojego rozpaczliwego położenia zaczęła się zastanawiać, jak by to było, gdyby tu razem z nim zamieszkała. ‒ Nadal nie mogę uwierzyć, jak ci się udało wyjść z tego cało ‒ powiedział, smarując duże otarcie na jej lewym kolanie maścią z antybiotykiem, a potem owijając je gazą i elastycznym bandażem. ‒ Prawie nie pamiętam, jak to zrobiłam ‒ odparła. ‒ Jesteś pewna, że stoi za tym doktor Hartnett? Nie wygląda mi na faceta, który ścigałby kogoś furgonetką. Raczej
skuterem. 341 ‒ Tylko on wiedział, że po przyjęciu u Nika zamierzałam wrócić do szpitala. I nie zapominaj, że według mojego ojca jest w coś zamieszany. Musimy się dowiedzieć, gdzie mieszka, i pojechać tam sprawdzić, czy ma czarną furgonetkę. ‒ Mogę zdobyć jego adres ze szpitalnego archiwum. Możemy nawet mieć marki i numery rejestracyjne jego samochodów. W razie potrzeby udostępnią nam je moi koledzy z policji. ‒ Tylko bądź ostrożny. Nie rób niczego, co może cię narazić na kłopoty. Potem musimy pojechać do Wellesley po tę strzykawkę. ‒ Moja znajoma z laboratorium stanowego zrobi analizę. ‒ Na pewno wykaże obecność paralizatora mięśni i jakiegoś silnego środka na uspokojenie. Jestem o tym przekonana. ‒ Skąd weźmiesz samochód? ‒ Może wypożyczę. ‒ Do tego potrzebujesz prawa jazdy. ‒ Pogadam z Dimitrim. Jest bardzo pomysłowy. Obiecywał mi kiedyś załatwić idealnie podrobioną wizę z Departamentu Stanu, gdybym jej potrzebowała. ‒ Wolę nic o tym nie wiedzieć.
‒ Jasne. Ukląkł przy niej i pocałował ją ‒ delikatnie i jednocześnie namiętnie. ‒ Reanimacja usta-usta ‒ szepnął. ‒ Powtórz to. Chyba mam jeszcze w płucach trochę wody. 342 ‒ Wiesz ‒ dodał, gdy skończył ją całować ‒ chyba jeszcze nigdy nie całowałem kobiety, która wygląda, jakby stoczyła śmiertelny pojedynek z czterystukilogramowym gorylem. ‒ Zawsze jest ten pierwszy raz... Słuchaj, Dan, zastanawiałam się, czy istnieje możliwość, że to nie Hartnett mnie ścigał. ‒ I do jakich wniosków doszłaś? ‒ Może ktoś mnie śledził i czekał tylko na okazję, żeby... Na wspomnienie koszmaru, który przeżyła, załamał jej się głos. ‒ To całkiem prawdopodobne. Ale kto? Wzruszyła ramionami i pokręciła głową. ‒ Nie mam pojęcia. Może facet, który chciał dopaść mojego ojca na oddziale, a potem mnie na parkingu. Ten sam, który... Jak on się nazywał? ‒ Prevoir. Gerald. Nie ma sprawy, nie bój się wypowiedzieć jego nazwiska. I przypomnieć, co mi zrobił. Dorwę go,
obiecuję ci to. Wynająłem przecież tego prywatnego detektywa z Manhattanu, Mendeza. Zaraz sprawdzę, czy czegoś się dowiedział. Chcesz posłuchać, jak zabawnie mówi jego sekretarka z Nowego Jorku? Brzmi jak nowojorczycy z bostońskich kreskówek. Mendez też trochę przypomina jakąś postać z filmu rysunkowego. Ale jest profesjonalistą i twardzielem. Wyczuwam takie rzeczy. Zadzwońmy do niego. Włączę zewnętrzny głośnik. Zanim zdążyła powiedzieć, że wolałaby jeszcze raz go pocałować, niż słuchać głosów z kreskówek, znalazł numer w notesie leżącym na małym biurku pod oknem i zatelefonował. Sekretarka odebrała po pierwszym sygnale. 343 ‒ Agencja detektywistyczna. Czym mogę służyć? ‒ Witam. Mówi Dan Cotton z Bostonu. Zleciłem niedawno panu Mendezowi pewne zadanie i chciałbym wiedzieć, czy zdobył już dla mnie jakieś informacje. Po drugiej stronie przez chwilę panowało milczenie. ‒ Może pan powtórzyć swoje nazwisko? ‒ Cotton. Dan Cotton. Albert i ja poznaliśmy się, kiedy... ‒ Panie Cotton, niestety, mam złe nowiny... Pan Mendez nie żyje. Jakieś dzieci znalazły jego zwłoki w wodzie przy nabrzeżu w... ‒ ...Delaware ‒ dokończył półgłosem Dan.
Nie zwracając uwagi na ból w różnych częściach ciała, Thea usiadła i owinęła się szlafrokiem. ‒ Czy policja wie, co mu się stało? ‒ spytał Dan. ‒ Nie mam pojęcia, ale jego dziewczyna, Rochelle... Zna ją pan? ‒ Nie. ‒ Nieważne. No więc Rochelle powiedziała mi, że Albert został brutalnie pobity i podobno odcięto mu dwa palce. ‒ Boże, to straszne... ‒ jęknęła Thea, gdy Dan podawał kobiecie swój numer i prosił ją, by do niego zadzwoniła, jeśli się czegoś więcej dowie. Odłożył słuchawkę i odwrócił się do Thei. Był szary na twarzy. ‒ Prevoir wie, że go ścigam ‒ mruknął. ‒ Te dwa odcięte palce oznaczają, że zna moje nazwisko i miejsce zamieszkania. Zadzwonię do Valerie i natychmiast odwiozę do niej Josha. Potem skontaktuję się z Dennisem Lockwoodem i powiem mu, co się dzieje. Mam nadzieję, że ma dziś służbę. 344 ‒ Dobry pomysł. Myślisz, że Prevoir może pracować dla Hartnetta? ‒ A ty jak sądzisz? ‒ Moim zdaniem powinniśmy jak najszybciej pojechać po tę strzykawkę, a potem musimy się dowiedzieć, czy
Hartnett ma czarną furgonetkę wielkości czołgu. ROZDZIAŁ 46 Strzykawka zniknęła. Thea stała przed otwartą lodówką, której całą zawartość wyjęła na kuchenny stół. Kiedy wróciła do domu po konfrontacji ze Scottem Hartnettem przy łóżku ojca, włożyła strzykawkę do plastikowej torebki i umieściła ją w głębi dolnej półki. Teraz jej tam nie było. ‒ Czy mówiłaś Hartnettowi na przyjęciu, co z nią zrobiłaś? ‒ spytał Dan. ‒ Nie... nie pamiętam. Tak, chyba tak. Przyniósł program moskiewskiego kursu z opisem mieszanki antykoagulantów, którą podobno podawał ojcu. Po co by to robił, gdyby kłamał? ‒ Lepiej nie zadawać sobie tego pytania. Musiał tu przyjść, kiedy zobaczył, że nie wynurzyłaś się z jeziorka. A jeśli ktoś inny prowadził furgonetkę, zadzwonił do niego, że już po tobie. Ciekawe, jak się tu dostał. ‒ Nie pamiętasz, jak ty wchodziłeś? Nie zawsze zamykam drzwi. 346 ‒ To też mu powiedziałaś? Uśmiechnęła się. ‒ Nie. A przynajmniej tak mi się wydaje... Zresztą gdyby drzwi były zamknięte, zawsze mógł wybić okno.
‒ Wie pani, co o pani myślę, doktor Theo? ‒ Co? W jej głosie brzmiało napięcie. Dan nigdy przedtem tak do niej nie mówił. ‒ Jesteś... najlepsza. Tak właśnie o tobie myślę. Objął ją i nogą zamknął drzwi lodówki. ‒ Tylko trochę łatwowierna, prawda? ‒ zapytała. ‒ Możesz to powiedzieć. ‒ Wolę, żebyś była ufna i łatwowierna niż cyniczna i sceptyczna wobec wszystkich. Ale poczekaj... wspominałaś, że Hartnett na przyjęciu zbyt dużo wypił. Jakim cudem pamiętałby takie szczegóły? ‒ Zaczynam mieć wrażenie, że ściany walą mi się na głowę ‒ mruknęła. ‒ Najpierw ta furgonetka, a teraz twój detektyw. W dodatku zupełnie nie wiem, co sądzić o zniknięciu Hayley. ‒ Mnie też to wszystko nie napawa optymizmem. Miałem przewagę nad Prevoirem, dopóki nie wiedział, że go ścigam. Mendez był zarozumiały, ale twardy. Nie przypuszczałem, że da się tak załatwić. ‒ Myślę, że kiedy już sprawdzimy dom Hartnetta i zajrzymy do Petrosa, powinniśmy pojechać na policję. Najwyraźniej Hartnett i jego wspólnicy uważają, że mój ojciec stanowi dla nich zagrożenie. Może wynajmiemy policjanta,
który będzie przy nim siedział razem z pielęgniarką? I może 347 uda nam się załatwić nakaz sądowy, żeby Hartnett trzymał się z daleka od Petrosa. ‒ Zrobimy, jak zechcesz. ‒ Najpierw zamierzam zaopatrzyć się w nowe prawo jazdy. ‒ Nie powinnaś się przedtem przebrać? Dla mnie twój tyłeczek w dresach Josha wygląda bosko, ale niektórzy ludzie w szpitalu mogą mieć na ten temat inne zdanie. Dasz radę wejść po schodach do swojego pokoju? ‒ Dam. W ciągu lat spędzonych w afrykańskim buszu miewałam gorsze rany od ukąszeń insektów niż te, które mam teraz. ‒ W porządku, twardzielko. Jestem pod wrażeniem. Tak czy inaczej, o trzeciej muszę być na służbie ‒ powiedział Dan. ‒ Dopóki nie wynajmiesz samochodu, możesz w razie potrzeby korzystać z mojego. To twój telefon? ‒ zapytał, biorąc do ręki komórkę, która leżała na kuchennym blacie. ‒ Tak. Myślałam, że włożyłam go do torebki, kiedy jechałam do Nika i Marie, ale najwyraźniej o nim zapomniałam. ‒ Na jego szczęście, chyba że potrafi pływać. Masz jeszcze jedną torebkę, żeby go z sobą zabrać? Na wypadek
gdybyśmy musieli się porozumieć. ‒ Chyba jakąś znajdę. ‒ Dam ci trochę gotówki. Kiedy już zawiadomimy policję, powinnaś skontaktować się z firmą ubezpieczeniową ojca. Szkoda, że nie masz karty kredytowej. Bez niej nie wynajmiesz samochodu. ‒ Zobaczymy, może Dimitri coś na to poradzi. 348 Dan jęknął i pokręcił głową. ‒ Dobrze, że już nie pracuję w policji... ‒ mruknął. ®®® Dimitri był z siebie bardzo dumny, kiedy w ciągu niecałych pięciu minut udało mu się wyprodukować kopię laminowanego prawa jazdy stanu Massachusetts z fotografią Thei. ‒ Nie jest doskonała ‒ powiedział, podając ją siostrze. ‒ Ale ci poczciwi faceci, którzy sprawdzają dokumenty, nie oglądają ich zbyt dokładnie... najczęściej zastanawiają się wtedy, z czego zapłacą rachunki za prąd. Przy naprawdę wnikliwej kontroli wykryto by fałszerstwo z powodu braku zmiennej optycznie grafiki. To jakby cyfrowe znaki wodne, które sprawiają wrażenie, jakby się poruszały, gdy obraca się kartą. Ale idzie mi coraz lepiej i gdybym naprawdę się postarał, żeby wszystko grało, i zwolnił trochę tempo mojego marszu ku wyżynom WoW, czyli „World of Warcraft”,
mógłbym osiągnąć doskonałość. Grałeś w to kiedyś, Dan? ‒ Mam nadzieję, że mój dziesięcioletni syn nigdy nie odkryje tej gry. ‒ Jeśli ma dziesięć lat i dostęp do Internetu, z pewnością już ją zna, nawet jeśli w nią nie grywa. ‒ Jak mogę go przed nią ustrzec? Nie chciałbym, żeby wpadł w nałóg. Słyszałem o dzieciakach, które trzeba było leczyć z uzależnienia od tej gry. ‒ Naprawdę chcesz się tego dowiedzieć? ‒ Tak ‒ odparł Dan. ‒ Ode mnie? ‒ zdziwił się Dimitri. Wydawał się mocno poruszony prośbą Dana. 349 ‒ Tak, od ciebie. Thea była bardzo ciekawa, co też może powiedzieć jej brat, ale jednocześnie trochę się tego bała. Potrafił być nieprzyjemny. ‒ No cóż... ‒ mruknął Dimitri. ‒ Powiedz synowi, że nie masz nic przeciwko temu, żeby grał w Wo W, jeśli obieca dać ci znać, gdyby zauważył, iż traci nad tym kontrolę. Aha, mówiąc mu to, nie zapomnij dodać, że bardzo go kochasz. Thea popatrzyła na niego ze zdumieniem. Żadne z dzieci w rodzinie Sperelakisów nie słyszało tych słów od swojego ojca, choć matka robiła, co mogła, aby to naprawić ‒ przynajmniej
w przypadku Thei. Jeśli Dimitri dostrzegł jej zdziwione spojrzenie, nie dał tego po sobie poznać. ‒ To chyba dobra rada ‒ stwierdził Dan. ‒ Zresztą kiedy Joshowi nie zabrania się czegoś robić, często przestaje się tym interesować. Dzięki. Nie wiedząc być może, jak na to zareagować, Dimitri odwrócił się od nich i odrąbał na ekranie kilka głów narzędziem, które przypominało skrzyżowanie topora wojennego z kosą. ‒ Teraz będę potrzebował około godziny, żeby zrobić przyzwoitą kartę kredytową ‒ oznajmił, nie odrywając oczu od ekranu. ‒ Ale nie powinnaś z niej zbyt często korzystać... tylko do wynajęcia samochodu i może jeszcze paru innych tego typu rzeczy. A tymczasem powiedzcie mi coś więcej na temat tej furgonetki. My, dzieci Petrosa Sperelakisa, chętnie pomagamy sobie wzajemnie, gdy jedno z nas omal nie pada ofiarą mordercy, prawda, Theo? Czy jesteście pewni, że 350 facetem w furgonetce i tym, który próbował nie dopuścić, by ojciec mówił, a raczej mrugał oczami, był Scott Hartnett? ‒ Albo ktoś pracujący dla niego ‒ uzupełniła Thea. ‒ Nie jesteśmy pewni ‒ odparł Dan. ‒ Właściwie nie mamy żadnych konkretnych dowodów. Ale w tej chwili naszym głównym podejrzanym jest Hartnett.
‒ Kiedy tylko załatwię tę kartę kredytową, skontaktuję się z moimi elektronicznymi przyjaciółmi z Rejestru Pojazdów i sprawdzę, jakie doktor Scott Hartnett ma samochody. Potem będziemy musieli pomyśleć, jak go sprowokować, żeby się zdemaskował ‒ oświadczył Dimitri, po czym położył nogi na blacie i potarł podbródek. ‒ Dajcie mi trochę czasu. Macie komórkę, prawda? ‒ Proszę ‒ powiedziała Thea i wyciągnęła aparat w jego stronę. ‒ To komórka taty. ‒ Zadzwonię do was za godzinę ‒ obiecał Dimitri. Ledwie to powiedział, komórka zaczęła wibrować. Thea tak się przestraszyła, że omal jej nie wypuściła z ręki. ‒ Wyświetliło się „prywatna rozmowa” ‒ oznajmiła, po czym przyłożyła aparat do ucha. ‒ Słucham, Thea Sperelakis. ‒ Mówi Scott Hartnett. ‒ Głos w telefonie drżał, najwyraźniej osobisty lekarz Petrosa był bardzo zdenerwowany. ‒ Czy możesz rozmawiać? ‒ zapytał. ‒ To Hartnett ‒ szepnęła Thea do Dana i brata. ‒ Mogę ‒ odparła lodowatym tonem. ‒ Czego ode mnie chcesz? ‒ Wszystko ci wyjaśnię. Muszę z tobą porozmawiać i coś ci pokazać. 351 ‒ Dobrze. ‒ Spotkajmy się w nocy. O pierwszej w pracowni rezo-
nansu. Jeśli chcesz, zabierz swojego przyjaciela, tego ochroniarza, ale nikogo więcej. ‒ Czy to ty próbowałeś mnie rano zabić? ‒ O pierwszej w pracowni rezonansu. Wtedy ci wszystko powiem. ‒ Hartnett? Ale dyrektor do spraw rozwoju szpitala przerwał połączenie. ROZDZIAŁ 47 Przez resztę dnia minuty i godziny wlekły się Thei w nieskończoność. Nie mogła się doczekać spotkania ze Scottem Hartnettem o pierwszej w nocy. Sporo czasu zajęło jej wyjaśnianie wszystkim, skąd ma wielkiego siniaka na czole i dlaczego utyka. Powiedziała, że miała wypadek samochodowy, a ponieważ było to bliskie prawdy, dość gładko przechodziło jej przez gardło. Na temat Hayley nadal nic nie wiedziano. Spodziewając się oskarżeń ze strony jej rodziny, wezwano szpitalnych prawników. Detektywi z bostońskiej policji wciąż przesłuchiwali personel Beaumont w luksusowym apartamencie, udostępnionym im przez dyrekcję kliniki. Theę wezwano po raz drugi, nie podzieliła się jednak z policją swoją wiedzą na temat Lydii Thibideau i Scotta Hartnetta ani podejrzeniami, że niektórych pacjentów leczono z poważnych chorób, które
istniały jedynie w ich elektronicznych kartach. 353 Z notatek pielęgniarki wynikało, że Hartnett nie odwiedzał tego dnia swojego pacjenta, natomiast Niko i Selene spędzili przy nim w ciągu dnia dwadzieścia minut. Podobno ściągnęli mu z powiek papierową taśmę i próbowali się z nim porozumieć. Znając upór ojca, Thea przypuszczała, że musieliby bardzo długo czekać, aż im odpowie. Ona sama tym razem więcej do niego mówiła, niż zadawała mu pytań. Choć nie zawsze była pewna, czy ją rozumie, opowiedziała mu wszystko o Hayley i Hartnetcie. Zapytała, czy jego zdaniem Amy Musgrave mogła być zamieszana w tę sprawę razem z Hartnettem, ale odpowiedź Petrosa nie była jednoznaczna. Musi być jakiś skuteczniejszy i pewniejszy sposób wymiany informacji, pomyślała z rozpaczą. Petros zbyt szybko się męczył i coraz wolniej odpowiadał. Kolacja z Danem była najprzyjemniejszym wydarzeniem tego ciężkiego dnia. Thea cieszyła się, że Hartnett również zaprosił go na spotkanie, jednak zastanawiało ją, skąd w ogóle wiedział o ich związku. Próbowała się zorientować, jakimi kanałami rozchodzą się takie informacje. Pamiętała, że mówiła o Danie bliźniakom, Selene i Nikowi, była też z nim parę razy w kantynie i na ostrym dyżurze. Potem przypo-
mniała sobie, że pielęgniarka Marlene mówiła, iż oboje stali się tematem szpitalnych plotek. Nieważne, pomyślała. Dan miał się z nią spotkać obok pracowni rezonansu, zajmującej obszerne pomieszczenie przy wylocie głównego tunelu, i towarzyszyć jej podczas rozmowy z Hartnettem na oddziale lub gdziekolwiek indziej. 354 Po kolacji, mając jeszcze kilka godzin do umówionego spotkania, przeszła się tunelami. Podczas tego rekonesansu rzuciła jej się w oczy duża tablica z brązu przy wejściu do pracowni. Napis głosił: Centrum Obrazowania Rezonansu Magnetycznego imienia Warrena Gngsby'ego. Z pewnością chciano w ten sposób uczcić pamięć nieżyjącego już pacjenta Lydii Thibideau, który zmarł, otrzymując lek SU990 podczas eksperymentalnej kuracji. Prawie wszyscy technicy poszli już do domu. Jedyna osoba, która została ‒ pogodna, atrakcyjna kobieta po trzydziestce o imieniu Stephanie ‒ zaproponowała Thei, że wszystko jej pokaże. Poprowadziła ją korytarzem i wskazała przez szybę sterowni ogromny elektromagnes ‒ masywną rurę, której koniec znajdował się w odległości trzech metrów od wejścia. ‒ To elektromagnes nadprzewodzący ‒ wyjaśniła z dumą. ‒ Trzy tesle indukcji magnetycznej z wbudowanym systemem
ekranowania, który utrzymuje energię w jego bezpośrednim otoczeniu. Wewnątrz tej rury pacjenta otaczają zwoje, schładzane ciekłym azotem do temperatury czterystu pięćdziesięciu stopni Fahrenheita poniżej zera. Czterystu pięćdziesięciu dwóch, poprawiła ją w myślach Thea, która sprawdzała to niedawno w bibliotece. ‒ Zdumiewające ‒ powiedziała. ‒ Pacjenta chroni przed zimnem komora próżniowa. Wszystko to przypomina gigantyczny termos. Wyłączanie elektromagnesów byłoby niepraktyczne i bardzo kosztowne, więc przez cały czas działają. ‒ Zdumiewające ‒ powtórzyła Thea. 355 Rzeczywiście była pod wrażeniem, choć już to wszystko wiedziała. ‒ Witamy w zespole Beaumont, doktor Sperelakis ‒ powiedziała Stephanie, gdy skończyła swoją krótką prezentację. ‒ Proszę nas odwiedzać, kiedy tylko pani będzie miała ochotę. Wyprowadziła ją z pracowni i zamknęła drzwi. Thea zatrzymała się przy tablicy z nazwiskiem Grigsby'ego i patrzyła, jak Stephanie znika w tłumie ludzi w głównym tunelu. Zastanawiała się, dlaczego Hartnett wybrał na spotkanie właśnie to miejsce.
W końcu doszła do wniosku, że to bez znaczenia, skoro będzie jej towarzyszył Dan. Razem zmuszą Hartnetta do udzielenia odpowiedzi na parę bardzo trudnych pytań ‒ pytań, które mogą zaprowadzić go do więzienia. ROZDZIAŁ 48 O wpół do dziesiątej poczuła nagle potworne zmęczenie, więc nastawiła radiobudzik i położyła się na skórzanej kanapie w gabinecie ojca. Wkrótce będzie po wszystkim, pomyślała, zasypiając. Wkrótce będzie po wszystkim... O dwunastej trzydzieści wstała. Kiedy umyła twarz w niewielkiej toalecie obok gabinetu, poczuła się odświeżona i pełna energii. Wytarła się ręcznikiem i przeczesała szczotką włosy, a potem podeszła do regału w biurze ojca i zdjęła z półki zdjęcie rodziców. Zostało zrobione, gdy w wieku sześćdziesięciu lat wspólnie odwiedzili grecką wyspę Kefalonia, na której Petros się urodził. Łącząca ich miłość była niemal wyczuwalna, tak samo jak arogancja ojca, wyraźnie widoczna w jego postawie i odchyleniu głowy. To było wtedy. A teraz... Próbowała nie dopuszczać do siebie myśli, jak ten przystojny mężczyzna z fotografii wygląda obecnie, podłączony 357 do aparatury, obsługiwany przez pielęgniarki, z unierucho-
mionymi w łubkach kończynami, by nie wykręcały mu się w stawach. Nigdy nie wiadomo, co nas może spotkać, pomyślała. Przypomniała sobie volvo Petrosa, leżące na dachu na dnie mętnego jeziorka gdzieś w Newton. Nigdy nie wiadomo. Chwyciła torebkę i zbiegła schodami do tunelu. Szpital znów był pogrążony we śnie, między budynkami przechodziły tylko pojedyncze osoby, przejechał też obok niej sprzątacz na dwukołowym segwayu. Była za dziesięć pierwsza, gdy dotarła do pracowni rezonansu. Ani śladu Dana i Hartnetta. Po pięciu minutach nadal była sama i zaczęła się niepokoić. Zadzwoniła do Dana na komórkę, jednak usłyszała tylko nagranie poczty głosowej. W biurze ochrony poinformowano ją, że właśnie robi obchód. Ochroniarze zaproponowali, że wezwą go przez radio, ale Thea nie chciała robić zamieszania. Dwie minuty po pierwszej ponownie zaczęła dzwonić, jednak tym razem usłyszała nagraną odpowiedź pod obydwoma numerami. Co dokładnie powiedział Hartnett? Doskonale potrafiła zapamiętywać przeczytany tekst, ale z trudem przypominała sobie szczegóły tego, co do niej mówiono. Spotkajmy się przed pracownią rezonansu? W pracowni rezonansu? Obok pracowni? Znów zerknęła na zega-
rek. Cztery minuty po pierwszej. Gdzie się podziewa Dan? Zajrzała przez szybę w drzwiach korytarza i zobaczyła, że w zewnętrznej poczekalni pali się światło. Dobrze pamiętała, 358 że Stephanie je wyłączyła, kiedy wychodziły. Spróbowała otworzyć drzwi. Nie były zamknięte. Znajdujące się w środku drugie drzwi łączące poczekalnię z głównym pomieszczeniem rezonansu miały na poziomie oczu małe okienko. Zobaczyła przez nie pulsujące białe światło ‒ prawdopodobnie był to stroboskop. Czy świecił przedtem? Może Stephanie włączyła go, zanim wyszła? Ale w jakim celu? Osiem po pierwszej. Czuła, że jej serce przyspiesza. Przeszła przez poczekalnię, otworzyła drzwi z okienkiem i wyszła na korytarz prowadzący do sterowni, mijając po drodze stanowisko recepcji i przebieralnie. W głębi znajdował się elektromagnes. Stroboskopowe światło zaczęło pulsować jeszcze szybciej, odbijając się od ścian korytarza. ‒ Dan? ‒ zapytała, choć właściwie nie spodziewała się odpowiedzi. ‒ Dan? ‒ powtórzyła po chwili. Pomyślała, że w szpitalu musiało się coś wydarzyć. Może kazano mu obezwładnić na ostrym dyżurze agresywnego pacjenta, który był naćpany albo miał załamanie psychiczne.
Takie rzeczy często się zdarzały ‒ zwłaszcza o tej porze. Jeśli nie liczyć powtarzających się błysków, cały wyłożony miękką wykładziną korytarz pogrążony był w mroku. Thea ostrożnie ruszyła w stronę pulsującego światła. Wiedziała już na pewno, że to stroboskop. Znajdował się w pomieszczeniu z elektromagnesem. Zrobiła jeszcze kilka kroków, doszła do końca korytarza i zatrzymała się przed solidnymi drzwiami wyposażonymi w dwie szyby, służące do obserwacji komory rezonansowej.
Na widok tego, co zobaczyła, krzyknęła cicho. 359 Ogromny elektromagnes, mający ponad dwa metry wysokości, w pulsującym srebrzystym świetle wyglądał jak statek kosmiczny. Tuż przed jej oczami znajdował się otwór wielkiego cylindra, do którego przytwierdzony był Scott Hartnett. Jego ramiona otaczały stalowe łańcuchy, utrzymywane w miejscu przez ogromną siłę przyciągania elektromagnesu. Sanie, na których wsuwano pacjentów do wnętrza cylindra, zostały odsunięte na bok. Hartnett miał rozdartą koszulę i skrępowane w kostkach nogi. Szarpał głową na prawo i lewo, a jego twarz, oświetlona pulsującym białym światłem stroboskopu, była dziwnie wykrzywiona. Thea dopiero po kilku kolejnych błyskach się zorientowała, dlaczego odnosi takie wrażenie: usta lekarza były zaklejone szeroką srebrną taśmą. Wyglądało to przerażająco. Thea pomyślała, że powinna jak najszybciej wdusić przycisk awaryjny na ścianie, wyłączyć elektromagnes i uwolnić Hartnetta. Ale po tym, co jej wcześniej opowiedziała o działaniu tego urządzenia Stephanie, bała się to zrobić. Wciśnięcie guzika spowoduje błyskawiczne uwolnienie silnie schłodzonego gazu, co wymagało natychmiastowego włączenia wentylacji, by usunąć go z budynku. W przeciwnym razie znajdującym się w nim lu-
dziom groziły odmrożenia, a nawet śmierć przez uduszenie. Większość pracowni rezonansu była jednak zaopatrzona w urządzenia służące do oczyszczania atmosfery z kriogenicznego gazu po wciśnięciu przycisku awaryjnego. Ale czy tutaj również mieli takie urządzenie? Nie wiedziała. W połowie drogi między Hartnettem a wewnętrznymi drzwiami stał wykonany z metalu i winylu pusty wózek 360 inwalidzki, najwyraźniej nieferromagnetyczny, z wymalowanymi na oparciu białymi literami ORM. ‒ Scott, słyszysz mnie? ‒ zawołała Thea. ‒ Słyszysz mnie? Nie dostrzegła jednak żadnej zmiany w zachowaniu Hartnetta. Nadal gwałtownie szarpał głową, jakby krzyczał: „Nie!”. Co to ma oznaczać? ‒ zastanawiała się Thea. Była oszołomiona i zdenerwowana. Kręciło jej się w głowie i czuła podchodzące do gardła fale mdłości. Nie mogła zebrać myśli. Czy Hartnett jest ranny? Kto mu to zrobił? Czy zdołałby uwolnić się z łańcuchów, gdyby mu trochę pomogła? Doszła do wniosku, że nie ‒ były mocno naprężone i wpijały się głęboko w skórę. Najlepszym rozwiązaniem, bez względu na koszty i zamieszanie, wydawało się wciśnięcie guzika alarmowego.
‒ Scott! ‒ zawołała ponownie. Hartnett nie przestawał rozpaczliwie kręcić głową, bez przerwy zaciskając i rozwierając dłonie. Thea widziała swoje odbicie w szybie sterowni, poprzecinanej cienkimi metalowymi drucikami, mającymi zapobiegać interferencji fal radiowych. W pulsującym stroboskopowym świetle jej twarz przypominała jakąś makabryczną reklamę z Times Square. Chciała jak najszybciej uwolnić Hartnetta i wyjaśnić wszystko do końca. Niepokoiła ją także przedłużająca się nieobecność Dana ‒ narastała w niej obawa, że coś mu się przydarzyło. Odłożyła na podłogę zegarek i zdjęła kolczyki. Potem szybko sprawdziła skanerem, czy nie ma przy sobie 361 innych metalowych przedmiotów, i zlokalizowała w ścianie na prawo od elektromagnesu przycisk awaryjny. Była pewna, że mimo półmroku Hartnett ją widzi, bo szerzej otworzył oczy. Wiedząc, że nie ma już przy sobie niczego ferromagnetycznego, ostrożnie uchyliła drzwi. Zauważyła, że na podłodze coś leży. Był to kij od szczotki albo mopa, wetknięty między drzwi i ramę u podstawy wózka inwalidzkiego. Pchnięty nim przy otwieraniu drzwi wózek zaczął powoli toczyć się w stronę elektromagnesu.
Dzieliły go już od niego jedynie niecałe dwa metry... potem półtora... Zaczął przyspieszać. Pozostał jeszcze metr... Nagle Thea uświadomiła sobie z przerażeniem, że wózek wcale nie jest pusty. Na jego siedzeniu leżała cała sterta ostrych metalowych przedmiotów. Natychmiast wszystko zrozumiała. Wózek minął granicę strefy ekranowania ochronnego i znalazł się w obszarze trzech tesli indukcji magnetycznej. W ułamku sekundy dziesiątki metalowych ostrzy, w tym kilka toporków, przyciąganych z zawrotną prędkością przez potężny elektromagnes, poszybowało w stronę Scotta Hartnetta. W jego ciało wbiły się niezliczone gwoździe, skalpele, igły, żyletki, różnej wielkości noże, szpilki, strzałki i kilka drutów do robótek. Thea z przerażającą dokładnością widziała, jak niczym pociski szybują w stronę gigantycznego elektromagnesu. Ostrze jednego z toporków utkwiło w samym środku piersi Hartnetta. Tryskająca z ran na jego szyi, rękach i twarzy krew w stroboskopowym świetle wyglądała jak zatrzymana w ruchu na stop-klatce. 362 Thea krzyknęła i natychmiast podbiegła do elektromagnesu, ale już nic nie mogła zrobić. W twarzy Hartnetta tkwiły igły, gwoździe i dziesiątki szpilek. Jedno z ostrzy
rozcięło mu niemal do połowy szyję. Jego głowa opadła bezwładnie na lewą stronę. Tryskająca z uszkodzonej tętnicy szyjnej krew zmusiła Theę do cofnięcia się. Przytwierdzony taśmą pod jednym z okien stroboskop wciąż pulsował, nadając całej scenerii surrealistyczny charakter, neutralizujący nieco koszmarny widok. Stalowe łańcuchy wciąż pozostawały na swoim miejscu, ponieważ elektromagnes nadal działał. Thea czuła, że musi go wyłączyć, choć wiedziała, iż nic to już nie da. Nie mogąc oderwać wzroku od martwego Hartnetta i nie zdając sobie sprawy z tego, że drzwi do sali rezonansu się otwierają, zrobiła krok w kierunku przycisku awaryjnego, gotowa do natychmiastowej ucieczki, gdyby system usuwania schłodzonego gazu zawiódł. W tym samym momencie z ciemności wysunęła się dłoń w rękawiczce, zatykając jej usta. ROZDZIAŁ 49 ‒ Dobra robota, pani doktor ‒ powiedział niski męski głos, który Thea słyszała niedawno na parkingu przed Instytutem Sperelakisa. ‒ Wiedzieliśmy, że pani sobie poradzi. Ten łajdak na to zasłużył. Nie powinien był z panią zadzierać. A teraz proszę ze mną. Wyjdziemy tylnymi drzwiami. Miała wrażenie, że jest wysoki, choć nieco niższy od Dana. Wyrywała się i próbowała ugryźć go w rękę, ale bez trudu
wywlókł ją z pracowni rezonansu i pociągnął do wyjścia awaryjnego. Drzwi z tablicą ku czci Grigsby'ego znajdowały się w odnodze centralnego tunelu. Wyjście awaryjne prowadziło do jej starszego, bardziej zaniedbanego i znacznie gorzej oświetlonego odcinka. Thea pamiętała ten tunel. Nadal byli na poziomie B-1, najwyższym w podziemiach, ale przed nimi znajdowały się kamienne schody, przegrodzone zamkniętą na kłódkę rozsuwaną 364 metalową furtką, które prowadziły do całego ciągu węższych tuneli na poziomie B-2, a stamtąd jeszcze niżej, do prawdziwego labiryntu podziemnych korytarzy poziomu B-3. Na poziomie B-2 były magazyny, w których przechowywano stare wózki, rozkładane stoliki, ramy łóżek i nosze ‒ na wypadek jakiejś katastrofy. W głębi korytarza zainstalowana była winda towarowa, wykonana częściowo z drewna i prawdopodobnie pamiętająca czasy żyjącego w XIX wieku Elishy Gravesa Otisa, ojca współczesnych dźwigów. Thea gwałtownie pokręciła głową i mężczyzna rozluźnił uścisk. Nie miała wątpliwości, że to Gerald Prevoir, który zaskoczył Dana przy wejściu na OIOM i którego potem Dan zlokalizował w nadmorskim miasteczku w Delaware. Podejrzewała, że to właśnie on zabił Alberta Mendeza, prywatnego detektywa z Nowego Jorku.
Prevoir był ubrany tak samo jak wtedy, gdy Dan zatrzymał go przy wejściu na OIOM ‒ w biały uniform pielęgniarza. Tyle że tym razem miał autentyczny szpitalny identyfikator, ze zdjęciem i nazwiskiem Elliot Smolensky. ‒ Żadnych krzyków ‒ ostrzegł ją. Thea parę razy odetchnęła głęboko i poczuła, że powoli się uspokaja. Prevoir pozwolił jej cofnąć się o krok. Rzeczywiście był wysoki. Mógł mieć jakieś trzydzieści parę lat i sprawiał wrażenie twardziela. Jego kruczoczarne włosy były krótko przystrzyżone, a ciemnobrązowe oczy nie wyrażały żadnych emocji. Na małym palcu prawej ręki nosił sygnet z kilkukaratowym diamentem. 365 ‒ Dlaczego pan to zrobił? ‒ spytała Thea, wskazując głową w stronę pracowni rezonansu magnetycznego. ‒ A cóż innego można zrobić ze zbędnymi obciążeniami? Trzeba się ich pozbywać. To podstawowa zasada branży ubezpieczeniowej. Obciążenie? Zlikwidować polisę. Najprostsza reguła, którą powinno się kierować we wszelkiego rodzaju interesach. Dwa słowa, które wyznaczają drogę do sukcesu i bogactwa. Obciążenie? Zlikwidować. A tak przy okazji... tę czarną furgonetkę prowadził Hartnett. ‒ Nie byłam pewna. ‒ Kiedy zadzwonił i zaproponował, żeby spotkała się z
nim pani w pracowni rezonansu, myślał, że zastawia na panią sidła. Tymczasem to my jego schwytaliśmy w pułapkę. ‒ Brawo. A „my” to kto? I dlaczego? ‒ Pytanie, które należałoby zadać w pierwszej kolejności, nie powinno brzmieć „dlaczego?”, lecz „w jaki sposób?”. ‒ Nie obchodzi mnie to ‒ odparła Thea. ‒ Ten człowiek zginął straszną śmiercią. ‒ Utonięcie w samochodzie wcale nie byłoby lepsze. ‒ Ale do niego nie doszło. Chełpienie się zabijaniem świadczy o kompleksach i niepewności. Afrykańscy chłopcy ciągle to robili. Prevoir zignorował tę uwagę. ‒ Elektromagnes ma bardzo słabą siłę przyciągania z odległości około dwóch metrów i bardzo dużą w promieniu jednego ‒ powiedział. ‒ Kiedy przywiozłem Hartnetta do sali rezonansu na wózku inwalidzkim, był nieprzytomny. 366 Najpierw przywiązałem go do cylindra sznurem, a potem rzuciłem mu na ręce łańcuchy z odległości niecałego metra. Elektromagnes zrobił resztę. Szkoda, że pani tego nie widziała. Jeśli nikt nie wyłączy tego urządzenia, będzie tam tkwił przez całą wieczność. ‒ Gdzie jest Dan? Ma go pan, prawda? ‒ To bystry facet, ale zgubiła go chwila nieuwagi. Chyba
myślał o spotkaniu z panią o pierwszej w nocy. ‒ Chcę go zobaczyć. ‒ Wszystko w swoim czasie, pani doktor. Wszystko w swoim czasie. ‒ Natychmiast! ‒ Ustawienie wózka w taki sposób, by potoczył się prosto do magnesu, kiedy pani otworzy drzwi, było genialnym pomysłem, prawda? Wystarczył kij od mopa. I oczywiście pani udział w tej akcji. ‒ Skoro wymyślił to geniusz, nie mógł nim być pan. Prevoir chwycił Theę za rękę i tak mocno wykręcił ją w przegubie, że omal jej nie złamał. Mimo woli krzyknęła głośno. ‒ Uważaj, co mówisz! ‒ warknął. Spojrzała na niego i potrząsnęła ręką, by przywrócić w niej krążenie. Uświadomiła sobie, że ten człowiek z całą pewnością nie pozostawi jej przy życiu. Modliła się w duchu, by Dan ocalał. Popełniła błąd, wchodząc do pracowni rezonansu, kiedy nie pojawił się o pierwszej. Powinna być rozsądniej sza, chociaż jeśli jej prześladowca przez cały czas czaił się w mroku parę metrów dalej, pewnie niczego by to nie zmieniło. 367 Prevoir zdjął kłódkę, którą najwyraźniej otworzył już wcześniej. Przesunął furtkę, zamknął ją za nimi, z powrotem
założył kłódkę i wąskimi schodami poprowadził Theę w dół, trzymając ją od tyłu za bluzkę. Oświetlony gołymi żarówkami trzydziestometrowy korytarz dochodzący do windy miał cementową podłogę i mury z kamienia i cegły, uszczelniane betonem. Po ich prawej stronie znajdował się magazyn, oznakowany literą B, namalowaną ręcznie białą farbą. Był wypełniony rdzewiejącymi noszami i wyglądał, jakby od miesięcy, a może nawet lat, nikt do niego nie zaglądał. ‒ To światło stroboskopowe robiło wrażenie, prawda? ‒ powiedział po chwili Prevoir. ‒ Hipnotyzowało i odwracało uwagę. Pewnie właśnie dzięki niemu nie zastanowiła się pani nad tym kijem od mopa... Thea przeklinała siebie w myślach, że tak łatwo dała się zwieść. Łatwowierna. Dan stwierdził, że cieszy go, iż taka właśnie jest. Co za niedorzeczność! Zaczęła zastanawiać się nad swoim położeniem, szukając jakiegoś sposobu, który pozwoliłby jej zdobyć przewagę nad Prevoirem. Jeśli udałoby jej się go zranić albo choćby tylko na chwilę unieruchomić, mogłaby uciec. Jego arogancja i pewność siebie były jej sprzymierzeńcami. Omal go nie zgubiły, gdy został zatrzymany przez Dana przy wejściu na OIOM.
W kaburze pod lewą pachą miał rewolwer z krótką lufą. Gdyby mogła po niego sięgnąć... Wąski korytarz był wilgotny i w powietrzu unosił się 368 zapach pleśni. Jakieś sześć metrów przed windą znajdował się drugi magazyn, trochę mniej zapchany niż poprzedni. Na ścianie przy wejściu widniała biała litera A. Nagle gdzieś ze środka dobiegł głos Dana: ‒ Halo? Jest tam ktoś? Pomocy! Jestem tutaj! Thea wyrwała się Prevoirowi i wbiegła do stuletniego pomieszczenia. Dan leżał na zardzewiałych metalowych noszach, przewiązany skręconymi prześcieradłami na wysokości torsu i kostek. Był tylko w bieliźnie, miał mocno poturbowaną twarz i zapuchnięte oczy. Pod nosem zastygły mu strużki krwi. Jego dolna warga była pęknięta, a brodawki piersi zmiażdżone i odbarwione. Leżące obok niego na noszach obcęgi pozwalały się domyślać, w jaki sposób tego dokonano. Thea objęła dłońmi jego twarz i musnęła wargami sińce wokół oczu. ‒ Dlaczego pan to zrobił? ‒ krzyknęła, odwracając się do Prevoira. ‒ Dlaczego? ‒ Z wielu powodów ‒ odparł. ‒ Przede wszystkim musiałem się dowiedzieć, w jaki sposób naszemu przyjacielowi
udało się wpaść na mój trop. ‒ Dzięki twojej głupocie ‒ wychrypiał Dan. Prevoir, nadal w rękawiczkach, uderzył go pięścią w twarz. Głowa Dana odskoczyła na bok, a z ust wytrysnął gęsty strumień krwi i śliny. Thea była przerażona brutalnością tego ataku. Dan na chwilę stracił przytomność, a kiedy się ocknął, widać było, że nadal jest mocno otumaniony. 369 Nagle coś zwróciło uwagę Thei. Z miejsca, w którym się znajdowali, widać było wąskie schody prowadzące na poziom B-3, do najgłębszych piwnic starego szpitala, trzy kondygnacje pod ziemią. Mogła się jedynie domyślać, co tam było. Więzienie? Zbrojownia? Sala tortur? Skarbiec? Schody były ciemne, bardzo wąskie i chyba dość strome. Przy kamiennych ścianach nie widziała żadnych poręczy. Gdyby zepchnęła tam ich prześladowcę, nie zdołałby się szybko zatrzymać. ‒ Tracę już do was cierpliwość ‒ warknął Prevoir. ‒ Musicie mi odpowiedzieć na parę pytań. Jeśli tego nie zrobicie, będziecie musieli się sobie przyglądać, kiedy zacznę was torturować. A wierzcie mi, nie tylko potrafię zadawać ból, ale sprawia mi to także przyjemność. Thea rozejrzała się po magazynie w poszukiwaniu czegoś,
co mogłoby posłużyć jej jako broń, jednak dostrzegła tylko kombinerki i pas Dana, leżące na podłodze razem z jego mundurem. W pasie była ciężka latarka i policyjna pałka, ale nie dałaby rady ich dosięgnąć. A może któreś z tych starych noszy? Gdyby pchnęła je wystarczająco mocno, może udałoby jej się zranić Prevoira albo zepchnąć go ze schodów... Byłoby to sprawiedliwą karą, bo przypominało nieco sposób, w jaki uśmiercono Hartnetta, ale wątpiła, czy potrafiłaby wprawić w ruch któreś z zardzewiałych noszy tak, by Prevoir tego nie zauważył. Pozostawały jej tylko kombinerki. W czasie, który osobie „neurotypowej” byłby potrzebny do przypomnienia sobie jedynie tego, co niedawno przeczytała, Thea przebiegła w myślach dziesiątki książek, szukając 370 w nich jakiegoś pomysłu, jakiegoś planu. W końcu skoncentrowała się na książce zatytułowanej Gwałt, którą napisał karateka Jeff DeLott. Czytała ją kilka lat temu, kiedy chodziła na kurs samoobrony dla kobiet. Nieczęsto można to wykorzystać, ale jednym z najmniej odpornych na ciosy punktów na ciele człowieka jest tył kolan. Jeśli uda ci się jakoś zajść potencjalnego napastnika od tyłu albo z boku, niespodziewane uderzenie lub kopnięcie w to miejsce spowoduje
odruchowy rozkurcz mięśni czworogłowych po drugiej stronie kolana i przeciwnik runie jak długi. Będziesz miał wtedy dość czasu, by się odwrócić, jeśli nadal stoisz, albo podnieść się z ziemi i uciec. Jeżeli cios okaże się wystarczająco silny, na pewno będzie skuteczny. Pamiętaj, że PÓŁŚRODKI NIC NIE DADZĄ! Uderzenie musi być zdecydowane, mocne i precyzyjne. Thea widziała te słowa i towarzyszącą im fotografię, jakby były wyryte w jej pamięci. Pochyliła się nad Danem i ponownie go pocałowała, jednocześnie sprawdzając jego więzy, które wcale nie były takie solidne, i wsuwając do kieszeni spodni kombinerki. Jęknął, gdy go dotknęła, i wydawało jej się, że ledwo dostrzegalnie kiwnął głową. Powoli podeszła do Geralda Prevoira, wyobrażając sobie kokietki i uwodzicielki, które widywała w filmach. Choć odgrywanie takich ról nigdy jej zbyt dobrze nie wychodziło, czuła, że będzie miała większe szanse, jeśli uśpi jego czujność 371 i odwróci uwagę ‒ mówiąc coś, co go zaskoczy i rozluźni. Wiedziała jednak, że gdyby spróbowała posłużyć się cytatem z filmu, mógłby go rozpoznać. Musiała improwizować. ‒ Panie Prevoir, możemy chwilę porozmawiać? ‒ spytała słodkim głosem, prostując ramiona i eksponując biust w taki
sam sposób, jak robiła to przed lustrem w swojej sypialni, zanim spędziła pierwszy wieczór z Danem. ‒ Zaczynam tracić cierpliwość ‒ burknął, idąc za nią w stronę schodów. ‒ Jeśli odmówi pani współpracy, będę musiał zająć się pani przyjacielem. ‒ Niech go pan oszczędzi. Coś panu powiem... Jeśli obieca pan, że nic mu nie zrobi, dostanie pan ode mnie wszystko, czego tylko pan zażąda. ‒ Co takiego? ‒ zapytał zdziwiony. ‒ Powiedziałam, że może pan mieć wszystko, co zechce ‒ powtórzyła i popatrzyła na niego uwodzicielsko. ‒ Wszystko. ‒ Słyszałem, co pani powiedziała. Nie jestem tylko pewien, do czego pani zmierza. ‒ Mówię, że może mnie pan mieć. Choćby na tych noszach. Naprawdę. Muszę tylko zamienić parę słów z panem Cottonem, a potem odpowiem na wszystkie pańskie pytania i zrobię, co pan zechce. Spojrzała na Dana i zaraz potem znów na Prevoira, który na chwilę odwrócił od niej wzrok. Zdecydowanie... Mocno... Precyzyjnie. Błyskawicznie wyciągnęła kombinerki i cisnęła je przez ramię w kierunku schodów. Stukot metalu o kamienie zabrzmiał jak salwa z karabinu maszynowego. Kiedy Prevoir obrócił się 372
na pięcie, odruchowo sięgając do kabury pod pachą, natychmiast podcięła go od tyłu. Nogi ugięły się pod nim i runął twarzą w dół na strome schody, spadając w ciemność jak kamień. Odgłos uderzenia jego głowy o beton na dole rozniósł się echem po całym starym magazynie. Potem zaległa cisza. ROZDZIAŁ 50 Thea ostrożnie podeszła do szczytu schodów, gotowa do walki albo natychmiastowej ucieczki. Ale wąskie kamienne schody były tak strome i ciemne, że nic nie widziała. Przez chwilę nasłuchiwała, wstrzymując oddech, jednak słyszała tylko chrapliwy oddech Dana za plecami. Podbiegła do niego. ‒ Hej, wielkoludzie, słyszysz mnie? Już po wszystkim. Po wszystkim. Pocałowała go delikatnie w usta i ostrożnie ujęła jego rękę. Był bardziej pokiereszowany, niż początkowo sądziła ‒ zwłaszcza brodawki piersi ‒ ale rany nie wyglądały groźnie. ‒ Dan, już po wszystkim. Wstawaj i wynośmy się stąd. Rozwiązała prześcieradła, którymi był przytwierdzony do noszy, i obmacała mu głowę, sprawdzając, czy nie ma uszkodzonej czaszki. ‒ Theo... ‒ wychrypiał. 374 Towarzyszyło temu coś w rodzaju słabego uśmiechu.
Znowu pocałowała go w usta. ‒ Och, tak się cieszę, że żyjesz ‒ powiedziała, podekscytowana jak jeszcze nigdy w życiu. ‒ Bardzo by mi brakowało naszych spotkań. Ale teraz wynośmy się stąd. Wyjaśnię ci wszystko w drodze na izbę przyjęć... albo na lody, jeśli chcesz. Na pewno by ci się przydały. Zamrugał oczami. ‒ Gdzie jest Prevoir? ‒ Miał mały wypadek. Zepchnęłam go ze schodów. Zacisnął zęby i próbował się podźwignąć. ‒ Muszę go zobaczyć. Sprawdziła, czy ma siłę w rękach i czucie w karku. Nie stwierdziwszy niczego niepokojącego, pomogła mu usiąść. ‒ Możemy tu wrócić, kiedy ktoś cię zbada. Po urazach ludzie często czują przypływ adrenaliny, który nie pozwala im zauważyć bardzo poważnych... ‒ Theo, ten człowiek zaszedł mnie od tyłu z pistoletem i zagroził, że zabije pierwsze trzy osoby, które się pojawią, jeśli nie będę posłuszny. Potem, kiedy dotarliśmy do tego magazynu, wetknął mi do ust lufę, kazał się rozebrać i położyć na noszach. Muszę zobaczyć, czy rzeczywiście go unieszkodliwiłaś. ‒ Tam jest bardzo ciemno. ‒ Mam przy pasie latarkę, weź ją. I pałkę też, na wszelki
wypadek. ‒ Obiecaj, że potem pozwolisz mi się obandażować i pocałować twoje rany. ‒ Obiecuję. 375 Wyciągnęła z pasa ciężką latarkę i krótką, grubą pałkę policyjną, po czym poprowadziła Dana do schodów. Człowiek, który ukrywał się za ich plecami w najciemniejszym kącie magazynu, za stertą złożonych noszy, opuścił broń, ale nadal się nie poruszał. Siedział tam, odkąd Prevoir przyprowadził swojego jeńca, obserwując wszystko uważnie. Dan starał się utrzymać samodzielnie na nogach. ‒ Nie mogę uwierzyć, że dałem się temu łajdakowi tak urządzić ‒ mruknął. ‒ Przecież nie miałeś wyboru. Chodziło o życie innych ludzi. ‒ Mimo wszystko. Kiedy dotarli do szczytu schodów, nie usłyszeli żadnych dobiegających z dołu odgłosów. Thea pomyślała, że Prevoir mógł się jakoś pozbierać i pójść tunelem wzdłuż poziomu B-3. Wcześniej zdołał otworzyć zamkniętą na kłódkę rozsuwaną furtkę na korytarzu prowadzącym do B-2, podobnie jak drzwi do pracowni rezonansu. Czy potrafiłby to samo zrobić z furtką znajdującą się
w kompletnych ciemnościach? Dan zapalił latarkę i skierował promień światła w dół. U podstawy schodów leżał nieruchomo na plecach Gerald Prevoir w białym uniformie sanitariusza. Miał jedną nogę zgiętą nienaturalnie pod drugą i rozrzucone na boki ramiona ‒ podobnie jak Scott Hartnett. Gdy pokonali jedną trzecią schodów, Thea zauważyła, że głowa Prevoira jest odchylona pod dziwnym kątem. Kiedy przeszli drugie tyle, spostrzegła, że jego klatka piersiowa się porusza, a gdy byli już prawie na samym dole, zobaczyła, że ma otwarte oczy. Dan poświecił mu latarką w twarz. Zabójca oddychał z wysiłkiem, ale równomiernie. Jego klatka piersiowa podnosiła się i opadała, lecz poza tym w ogóle się nie poruszał. Złamanie albo przemieszczenie czwartego kręgu szyjnego, pomyślała Thea. Może piątego. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić czy powiedzieć, Dan pochylił się, wyszarpnął Prevoirowi broń z kabury i wetknął ją sobie do kieszeni spodni. ‒ Na wszelki wypadek ‒ mruknął. Cofnął się o krok i pozwolił Thei podejść do leżącego. ‒ Może się pan poruszać? ‒ spytała, przyklękając obok Prevoira. ‒ Nie ‒ odparł słabym, schrypniętym głosem. ‒ Nie mo-
gę... w ogóle... Boli mnie kark. ‒ Proszę nie ruszać głową, bo tylko pogorszy pan swój stan. Chyba ma pan uszkodzony rdzeń kręgowy. ‒ Zabijcie mnie. ‒ Co? ‒ Nie... zostawiajcie mnie... tak... Zastrzelcie mnie. Oddychał z wysiłkiem i patrzył na nich błagalnym wzrokiem. ‒ Kto panu kazał nas załatwić? ‒ Nie znam... jego nazwiska... Spotkaliśmy się... tylko jeden raz. ‒ Co dokładnie miał pan zrobić? ‒ Nie mogę się poruszać... Boli... Ciężko mi oddychać... Zabijcie mnie, proszę. ‒ Niech pan najpierw powie, co pan miał z tym wszystkim wspólnego. 377 ‒ Zawierałem umowy... z wrogami pacjentów. Thea popatrzyła na niego z niedowierzaniem. ‒ Jak kontrakty z mafią? Ktoś panu płacił, żeby mieć pewność, że pacjenci Beaumont nie przeżyją chemioterapii? ‒ Tak... Błagam. ‒ Tych ludzi przyjmowano do szpitala z powodu chorób, których nigdy nie mieli, i zabijano dla pieniędzy, podając jako
przyczynę śmierci eksperymentalną chemioterapię albo rzekomy nowotwór ‒ wyjaśniła Thea Danowi. ‒ Ich dni i tak miały być policzone, więc nikogo szczególnie nie dziwiło, że wkrótce umierali. ‒ A ci, którzy przeżyli, z wdzięczności za rzekome wyleczenie przekazywali klinice Beaumont góry pieniędzy, tak? ‒ zapytał. ‒ Właśnie ‒ odparła Thea. ‒ Panie Prevoir, czy to dotyczyło także Hayley Long? Ona też miała umrzeć? ‒ Tak... Nie mogę się ruszyć... Zabijcie mnie... Zabijcie... ‒ Gdzie ona teraz jest? Gdzie jest Hayley Long? ‒ Nie wiem. Zabrała ją czarna furgonetka. ‒ Jak sądzisz, co będzie dla niego gorsze: zabić go czy zostawić tutaj? ‒ spytał Dan, spoglądając na Theę. Nie odpowiedziała mu. Wpatrywała się w laminowany identyfikator Prevoira. Numer pracownika był podobny do jej numeru, a fotografia wyglądała, jakby zrobiono ją przed paroma godzinami. Coś musiało być nie w porządku z identyfikatorem, który Prevoir miał przy sobie, gdy po raz pierwszy natknął się na Dana, bo inaczej by go nie zmieniał. Gdyby miał ten co teraz, na pewno pozwoliłby go sprawdzić i prawdopodobnie Petros już by nie żył. 378 ‒ Dan, spójrz na ten identyfikator ‒ powiedziała. ‒ Jest
niemal doskonały... tak jak moje prawo jazdy. Z niechęcią o tym myślę, ale zastanawiam się, czy... ‒ Wiesz, co ci powiem? ‒ zapytał znajomy męski głos dochodzący od strony schodów, odbijając się echem o kamienne mury. ‒ Zawsze byłaś zbyt bystra, by wychodziło ci to na zdrowie. O starą ścianę opierał się Dimitri. Przy pasie miał kaburę z ciężkim pistoletem. Wyglądał bardzo elegancko w tweedowej sportowej marynarce, luźnych spodniach, błyszczących butach i jasnej koszuli. Thea przypomniała sobie, że nawet na pogrzebie ich matki nie był tak wytwornie ubrany. ‒ Przemknęło mi parę razy przez myśl, że możesz być zamieszany w tę sprawę ‒ oświadczyła, po czym wstała i odwróciła się do niego. ‒ Ale w końcu zawsze dochodziłam do wniosku, że się mylę. Wiesz dlaczego? ‒ Z powodu animacji, dzięki której wykazałem, że wypadek ojca mógł być zamierzonym działaniem ‒ odparł Dimitri. ‒ Myślisz, że w naszej rodzinie tylko ty masz wyjątkowo wysoki współczynnik inteligencji? ‒ Nie, Dimitri. Nigdy nawet przez chwilę nie sądziłam, że jestem tak samo bystra jak ty. ‒ Naprowadziłem was na odpowiedni trop, sugerując, że Petrosa potrącono celowo. Oczywiście odpowiedni dla mnie. Policja przyjęła, że doszło do wypadku, ale ja uznałem to za
morderstwo. Sprytnie, prawda? ‒ On też uważał, że jest bardzo sprytny ‒ stwierdziła Thea, wskazując Prevoira. 379 ‒ Nie docenił cię, siostrzyczko. Przechytrzyłaś go. To zagranie z „dostaniesz, co zechcesz” było znakomite. Myślał tylko o tym, żeby się z tobą pieprzyć. Całkiem stracił głowę. I nagle bum, cios w kolana od tyłu... Zręczny i zdecydowany. Godny Sperelakisów. ‒ Nie rób nam nic złego ‒ powiedziała Thea. ‒ Zawsze byłam po twojej stronie. ‒ Och, nie musisz się o to martwić... przynajmniej na razie ‒ odparł Dimitri. ‒ Potrzebuję twojej pomocy, siostrzyczko. Tego wielkoluda też. I wiesz, kto jeszcze jej potrzebuje? Hayley Long, twoja słodka przyjaciółeczka, która wcale nie ma raka. Jeśli będziesz robić, co ci każę, ocaleje. Ale jak mnie wkurzysz, wkrótce umrze... nie na raka, lecz z odwodnienia i głodu. Najpierw jednak musimy zamknąć kilka spraw. Szkoda, że mój kompan nie jest ubezpieczony od wypadków przy pracy. Nie ruszając się z miejsca, uniósł lufę pistoletu na wysokość biodra i pocisk, przeleciawszy kilkanaście centymetrów od policzka Thei, trafił Geralda Prevoira prosto w czoło, tuż nad okiem.
ROZDZIAŁ 51 ‒ To ci się nie uda, Dimitri ‒ stwierdził Dan. ‒ Kolumbowi też tak mówiono. Była druga trzydzieści. Wszyscy troje jechali drogą numer 9 na zachód, do Wellesley. Mniej więcej półtora kilometra od miejsca, gdzie się w tej chwili znajdowali, na dnie porośniętego rzęsą jeziorka leżało volvo, które omal nie stało się grobem Thei. Wyszli ze szpitala przez drzwi Instytutu Sperelakisa i wsiedli do samochodu Dana. Ponieważ przy wszystkich wyjściach były kamery, Dan zadzwonił do biura ochrony i zapytał, czy z powodu nagłej migreny może wrócić do domu. ‒ W porządku ‒ odparła dyspozytorka. ‒ Zresztą i tak na razie wszędzie jest spokój. Dimitri niewiele im wyjaśnił, ale przyznał, że Hayley porwał ze szpitala Gerald Prevoir, a potem mu ją przekazał. Siedziała teraz w podziemnej celi z zapasami żywności i 381 wody na tydzień. Miała zapewniony dopływ powietrza, dopóki była włączona wentylacja. Automat przerwie dopływ prądu dokładnie za dziesięć dni. Hayley była polisą ubezpieczeniową Dimitriego, na wypadek gdyby Thea lub Dan go zdradzili. ‒ Jeśli coś mi się stanie, panią Long zjedzą robaki ‒
oświadczył. ‒ Wiesz, że przed niczym się nie cofnę, prawda, siostrzyczko? ‒ Dimitri, musisz pozwolić sobie pomóc ‒ powiedziała. ‒ Jakie to słodkie... Chce mi pomóc osoba, która najbardziej namieszała. To przez ciebie wszystko się pokręciło. Trzeba było usunąć doskonałego złodzieja, Scotta Hartnetta, a Gerald Prevoir, doskonały zabójca, musiał błagać, żebyście odebrali mu życie. Cóż, moja droga siostrzyczko, twoje życzenie się spełni. Pomożesz mi dotrzeć do mojego nowego domu. ‒ Co chcesz przez to powiedzieć? ‒ Wszystko w swoim czasie, moja droga. Wszystko w swoim czasie. Z posiadłością rodziny Sperelakisów graniczył gęsty las o powierzchni stu akrów, przekazany przed laty miastu jako rezerwat przyrody. Dimitri kazał Danowi zjechać na przecinającą go żwirowaną drogę, a potem skręcić w polny trakt, który kończył się na niewielkim parkingu za wozownią. Podczas jazdy Dan dwukrotnie chwycił Theę za rękę i przesunął ją po pistolecie, który zabrał Prevoirowi. Modliła się w duchu, żeby nie musiał go wyciągać. Dopóki stawką było życie Hayley, to Dimitri dyktował reguły gry. A różnego rodzaju gry były specjalnością jej ekscentrycznego 382
brata ‒ znał się na nich jak mało kto. Poza tym Dan nie trzymał w ręku broni, odkąd przestał pracować w policji. Nie znała go na tyle, by przewidzieć, co się może stać, gdy znów będzie musiał jej użyć. ‒ Wysiadajcie ‒ polecił im Dimitri. ‒ Muszę potwierdzić lot, przesłać pieniądze i spakować się. Idziemy na górę, na poddasze. Kiedy skończę, ty, droga siostro, zaczniesz pakować swoje rzeczy. Jeśli nie będziecie mi sprawiać kłopotów, obiecuję odstawić was z powrotem do Bostonu całych i zdrowych. Zdążycie ocalić tę damę, która będzie już wtedy w prawdziwych opałach. Sprawiał wrażenie beztroskiego i wyluzowanego, ale Thea czuła, że jest spięty. Wcale jej to nie dziwiło. Plan brata przewidywał długą podróż ‒ lub może nawet wyjazd za granicę. A Dimitri bardzo rzadko opuszczał wozownię, nie mówiąc już o stanie Massachusetts. Tymczasem w tym wszystkim było jeszcze wiele niepokojących luk, wiele pytań ‒ liczyła na to, że brat potrafi na nie odpowiedzieć. ‒ Dimitri, czy to Gerald Prevoir potrącił samochodem tatę? ‒ spytała, gdy wchodzili na poddasze wozowni. ‒ Siadajcie oboje w mojej rozmównicy. Ale niczego nie dotykajcie. ‒ To był on? ‒ powtórzyła.
‒ Nie odpowiem na to pytanie, dopóki twój chłopak będzie na mnie patrzył, jakbym był szaleńcem. ‒ A nie jesteś? ‒ zapytał Dan. ‒ Spytaj o to mojego zmarłego pracownika, pana Prevoira, albo moich bankierów w Zurychu i na Wielkim Kajmanie. 383 ‒ To mi chyba wystarczy ‒ mruknął zjadliwie Dan. ‒ Błagam, przestań! ‒ jęknęła Thea. ‒ Niczego nie osiągniesz, jeśli będziesz go drażnił. ‒ No dobra ‒ powiedział Dimitri, robiąc przelew bankowy na jednym z komputerów. ‒ Nie ma to jak zabawa w dobrego i złego policjanta. Coś wam powiem... Jeśli lubicie filmy, w których czarny charakter wygrywa, a potem opowiada wszystko pozytywnemu bohaterowi, ponieważ pragnie, by podziwiano jego spryt i pomysłowość, będziecie musieli trochę poczekać. Na razie mogę wam zdradzić tylko tyle, że wszystkiemu winien był wasz przyjaciel, który został w pracowni rezonansu magnetycznego. ‒ Hartnett? ‒ Tak. Był nieporadnym, znerwicowanym cymbałem, w dodatku okropnie chciwym. ‒ A ojciec się zorientował, co Hartnett robi... ‒ Właśnie. Ten cymbał powinien trzymać się z daleka od jego pacjentów, ale nie mógł się powstrzymać i wciąż mu ich
podbierał, bo tam były największe pieniądze. Potem twój ojciec popełnił ten sam błąd co ty, Theo... zbyt wiele mu powiedział. I wtedy ze stodoły na jego farmie, nawiasem mówiąc, tej samej, w której trzymam moją furgonetkę i ferrari, wyjechała ciężarówka... Cóż, Hartnett zawsze wolał mieć czyste ręce. Theę przeniknął dreszcz. W ciągu tych wszystkich lat, które z sobą spędzili, nigdy nie widziała, żeby Dimitri się tak zachowywał. ‒ Czemu to robiłeś? ‒ zapytała. ‒ Kto jeszcze brał w tym udział? 384 ‒ Siedź spokojnie i przestań zadawać pytania, bo tak nastawię timer, żeby pani Long miała światło tylko przez piętnaście minut dziennie. Zanim zdążycie ją uwolnić, zamieni się w nietoperza. ‒ Proszę, pozwól sobie pomóc... Gdziekolwiek pojedziesz, będzie ci ciężko. Bardzo źle znosisz wszelkie zmiany. Jak sądzisz, dlaczego tutaj jest ci tak wygodnie? Dimitri nic na to nie odpowiedział. Skończył kolejną sesję wymiany krótkich wiadomości, po czym podszedł do komody i wrzucił swoje rzeczy do sfatygowanej walizki, która ‒ jak przypuszczała Thea ‒ należała do ich ojca. Widać było, że jest spięty i zdenerwowany. Działał bez żadnego wsparcia i ze
świadomością, że nie ma odwrotu. Musiał być przerażony, bez względu na to, czy się do tego przyznawał i czy w ogóle o tym wiedział. Był jak granat z wyciągniętą do połowy zawleczką. ‒ W porządku, damulko, chyba możemy już przejść do wielkiego domu, żebyś mogła spakować trochę niezbędnych rzeczy. Nie zabieraj ciepłych ubrań, bo lecimy do strefy podrównikowej. Gdy dotrzemy na miejsce, będziemy mieli mnóstwo pieniędzy i kupimy sobie wszystko, co okaże się potrzebne. Cotton, kiedy zobaczysz moją nową chatę i porównasz z nią ten swój nędzny apartament w West Roxbury, będziesz musiał zadać sobie pytanie, kto tu naprawdę jest szaleńcem. Tak, dobrze wiem, gdzie mieszkasz, wiem też, że masz syna i dlaczego zrezygnowałeś ze służby. Zadaj moim słodkim, posłusznym dzieciakom jakiekolwiek pytanie ‒ wskazał rząd komputerów ‒ a natychmiast ci odpowiedzą. 385 Powinieneś być wdzięczny Thei, bo mój nieżyjący pracownik, pan Prevoir, był na ciebie taki wściekły, że zamierzał dać wycisk twojemu chłopakowi. I to solidny. Thea zobaczyła, że Dan sztywnieje, i przestraszyła się, iż sięgnie do kieszeni po broń. ‒ Chodźmy do domu ‒ powiedziała, próbując rozładować napięcie. ‒ Pakowanie się nie zabierze mi dużo czasu. Nie
mam wielu rzeczy. ‒ Idźcie przodem ‒ polecił im Dimitri, wskazując szerokie schody prowadzące w dół, do ciężkich frontowych drzwi. ‒ Wiem, że trzymam wszystkie karty, ale ty, droga siostro, jesteś na pierwszym miejscu krótkiej listy ludzi, którzy są zbyt bystrzy, abym mógł im ufać. W różowym świetle poranka przeszli do głównego budynku i do pokoju Thei na piętrze. Dopóki ma Hayley, rzeczywiście trzyma wszystkie karty, pomyślała. No, prawie wszystkie. Wyczuwała, że bardzo chciał z nią porozmawiać. Rozpaczliwie chciał jej powiedzieć różne rzeczy. Powinna za wszelką cenę skłonić go do mówienia. Może uda jej się zdobyć w ten sposób jakąś informację dotyczącą miejsca uwięzienia Hayley. Dopiero wtedy mogliby spróbować wykorzystać broń ukrytą w kieszeni Dana. Podczas gdy obaj mężczyźni czekali za drzwiami sypialni, spakowała niewielką walizkę, którą przywiozła z Konga, i rozejrzała się po pokoju. Choć nie miała pojęcia, co Dimitri dla niej szykuje, podejrzewała, że raczej już nie zobaczy rodzinnego domu. 386 ‒ No dobrze ‒ powiedziała w końcu. ‒ Jestem już gotowa. Wszystko zanotowałam w pamięci. Wy też?
‒ Sprytnie ‒ mruknął Dimitri. ‒ Bardzo sprytnie. Ale przygotowywałem się do tego od wielu lat. Dodałem wątek z Hayley Long, kiedy się dowiedziałem, że zostałyście przyjaciółkami. Jak już mówiłem, zawsze podejrzewałem, że możesz sprawiać kłopoty. W tej twojej małej główce mieści się zbyt wiele rozumu. Dan wziął bagaż i wszyscy troje wyszli na zewnątrz. Zapowiadał się piękny, bezchmurny dzień. Kiedy Thea zastanawiała się gorączkowo, gdzie może być ukryta Hayley, Dimitri kazał im usiąść na drewnianej ławeczce na porośniętym drzewami dziedzińcu, a sam zajął miejsce na krześle naprzeciwko nich. ‒ Musimy najpierw załatwić pewną sprawę ‒ powiedział, wyjmując pistolet, z którego zabił Geralda Prevoira. ‒ Panie Cotton, ma pan w prawej kieszeni spodni coś, czego wolałbym pana pozbawić. Proszę wyjąć broń i rzucić ją pod tamto drzewo. ROZDZIAŁ 52 ‒ O której musimy wyjechać? ‒ spytała go Thea. ‒ Mamy jeszcze trochę czasu ‒ odparł. Znów wyczuwała, że bardzo chce z nią porozmawiać. Trzymając broń na kolanach, przetarł ręką oczy. Siedząc naprzeciwko brata, Thea zastanawiała się, kiedy ostatnio spał. Miała wrażenie, że cała jego dotychczasowa
nonszalancja i pewność siebie gdzieś zniknęła ‒ może z powodu zmęczenia albo jej uwagi, że wyjazd z domu będzie dla niego ciężkim przeżyciem. Dan, tak jak mu kazano, rzucił broń pod pień rosnącego trzy metry dalej wielkiego dębu, ale Dimitri nadal był spięty. ‒ Zdaje się, że poza tym twoim Prevoirem, który i tak był bliski śmierci, nikogo więcej nie zabiłeś ‒ powiedział Dan. ‒ Mam przyjaciół w policji, więc... ‒ Dość! Popełniasz niewybaczalny grzech, traktując mnie jak debila ‒ przerwał mu Dimitri. ‒ Mój mózg mógłby owinąć 388 się wokół twojego i wszystko z niego wycisnąć. Wiesz, Theo, to nie moja sprawa, ale naprawdę uważam, że stać cię na lepszego faceta. ‒ Moim zdaniem Dan jest wspaniały ‒ odparła. Czekała na ripostę brata, ale on siedział w milczeniu na ulubionym krześle ich ojca, trącając stopą leżące na ziemi żołędzie. W tej chwili bardzo przypominał Petrosa. ‒ Jak do tego doszło, Dimitri? ‒ spytała w końcu. ‒ Jak Hartnett wciągnął cię w tę aferę? Kiedy się wreszcie odezwał, jego głos brzmiał zdecydowanie mniej arogancko. Sprawiał wrażenie bardziej otwartego niż kiedykolwiek wcześniej ‒ może z wyjątkiem momentu, gdy radził Danowi, by powiedział synowi, że go ko-
cha, zanim ograniczy mu korzystanie z niektórych gier komputerowych. Pomyślała, że pewnie ma im coś bardzo ważnego do powiedzenia i chce, by potraktowano go poważnie. ‒ Właściwie to nie Hartnett mnie wciągnął, ale ja jego ‒ zaczął. ‒ Kiedy opracowywali Thora, nowy system elektronicznej archiwizacji danych, Hartnett zatrudnił mnie jako konsultanta. Wierzcie mi, miałem sporo pracy. Wkrótce paru informatyków powiedziało mu, że gdyby nie ja, cały system by się rozsypał. Przydzielił mi wtedy więcej godzin i pozwolił zobaczyć, jak pracują lekarze. To było bardzo pouczające. ‒ Chyba już wiem, do czego zmierzasz... ‒ mruknęła Thea. ‒ Kiedy zobaczyłem, że siedzą przyklejeni do ekranów komputerów, nie mając żadnego kontaktu ze swoimi pacjentami, nasunęło mi to pewien pomysł. 389 ‒ Nie mieli kontaktu nie tylko z pacjentami, z sobą również porozumiewali się wyłącznie w sieci, prawda? ‒ Właśnie. Konsultacje, raporty patologów, notatki chirurgów czy wyniki badań były przesyłane elektronicznie. Dziś żaden z lekarzy nie ma czasu na osobisty kontakt z pacjentem. Nie przyjeżdżają już do domów bryczką zaprzężoną w konie.
‒ A przy twoich umiejętnościach wszystko, co zostało zapisane w bazie danych komputera, jest... ‒ Jak paleta farb dla artysty albo surowy kurczak dla mistrza kuchni. ‒ Hartnett zajął się stroną medyczną, a ty resztą, tak? ‒ Właściwie, siostro, nic nie ujmując twojej profesji, medycyna wcale nie jest taka trudna. Przeczytałem podręcznik interny Harrisona i parę innych książek. Choć nie miałem odpowiedniego przygotowania, ich zrozumienie nie sprawiło mi kłopotu. ‒ Masz rację. Oczywiście wysoki współczynnik inteligencji zawsze pomaga. A ty masz sto osiemdziesiąt. ‒ Słyszałeś, Cotton? Sto osiemdziesiąt. A ile ty masz? ‒ Nie mam pojęcia. Zawsze sądziłem, że tyle, ile trzeba. Ale znam swój numer w drużynie futbolowej. Osiemdziesiąt dziewięć. Grałeś kiedyś w futbol, Dimitri? ‒ Nie drażnij mnie. Dwa razy mogę wytrzymać, ale za trzecim wybucham. Spytaj swoją przyjaciółkę Theę, co się wtedy dzieje. ‒ Zostaw go w spokoju, Dan. Zawsze byłam śmiertelnie przerażona, kiedy tracił panowanie nad sobą ‒ powiedziała. ‒ Dimitri, Prevoir wspomniał nam o innych pacjentach, za których wam zapłacono, żebyście ich... 390
‒ Gdy zszedłem za wami po schodach tego szpitalnego magazynu, wydawało mi się, że o tym mówił, jednak stanąłem zbyt daleko, by to usłyszeć. Niedobry Gerald... Pewnie mu uwierzyłaś. ‒ Owszem. A nie powinnam? ‒ Hartnett i ja pobieraliśmy prowizję od darowizn, które tacy ludzie jak Jack Kalishar przekazywali szpitalowi, ale jak już powiedziałem, doktorek był chciwy. No dobrze, ja też jestem chciwy. Zaproponowałem mu małą modyfikację naszego planu, a on skwapliwie się zgodził. Musieliśmy wtedy wynająć Prevoira do pomocy. Theę ogarnął głęboki smutek. Kiedy wszyscy razem dorastali w tym domu, między nią i bliźniakami istniał zawsze dystans, który wciąż się pogłębiał. W szkole Selene i Niko cieszyli się sporą popularnością, ponieważ byli atrakcyjni i było ich dwoje, a kiedy potem, jako dorośli ludzie, zdobyli sławę i pieniądze, dziwactwa młodszej siostry zaczęły ich jeszcze bardziej drażnić. Odnosili sukcesy, ale byli nudni. Wiele potrafili, lecz koncentrowali się wyłącznie na sobie. Zawsze wygrywali, jednak nie najlepiej wypadali w roli zwycięzców. Dimitri był inny. Przez całe życie był nieprzewidywalnym dziwakiem i egocentrykiem, upartym i niepoprawnym. Ale potrafił być
także przystępny, zabawny i skromny. I mimo niemal dwunastu lat różnicy wieku często dzielił z nią swoje sekrety. ‒ Dlaczego to zrobiłeś, Dimitri? ‒ spytała, choć znała odpowiedź na to pytanie. ‒ Jak mogłeś? 391 ‒ Z nudów ‒ odparł z niefrasobliwym uśmiechem. ‒ Dlaczego pies liże swoje genitalia? Bo może. To było nie lada wyzwanie: prześwietlić potencjalnych kandydatów na pacjentów Beaumont i znaleźć ich wrogów, którzy zechcą rozstać się z dużą sumą pieniędzy, kierując się zawiścią, chęcią zemsty, żądzą władzy, chciwością... albo po prostu tylko dlatego, że mogą. Gdybym przebywał w tym środowisku dłużej niż miesiąc, stałbym się doskonałym psychologiem. Niemal wszystkie osoby, którym zaproponowałem współpracę, zgodziły się zawrzeć z nami umowę. Za dwa miliony, trzy, pięć... stawki były bardzo zróżnicowane. ‒ Jak udawało ci się zamieniać zdjęcia z rezonansu? ‒ Cóż, nasza skromna operacja wymagała pewnego wysiłku i cierpliwości. Przede wszystkim braliśmy pod uwagę pacjentów, których przysyłano do Beaumont na Test Oceny Stanu Zdrowia Biznesmena. Lekarze uważali, że wyświadczają swoim klientom przysługę, opisując szczegółowo ich stan zdrowia i wykonując wszystkie testy, ale to ja czerpałem z tego korzyści. Otrzymywałem informacje. Potem pozosta-
wało mi już tylko monitorowanie elektronicznych archiwów i dokonywanie zamiany, gdy pojawił się wynik badań, który można byłoby wykorzystać. Wszystko, co pokazuje się na ekranie, to święta prawda. Spójrz tylko na ten komputer. Czy potrafiłby mnie okłamać? ‒ Ale co z Hayley? ‒ zapytała Thea. Im więcej o niej mówili, tym większa była szansa, że Dimitri z czymś się zdradzi. ‒ Przecież jej robiono badania nie w Beaumont, ale w Atlancie. ‒ Równie dobrze mogli je robić w Afryce Południowej 392 albo na Bora-Bora. Internet to Internet. Leczył ją doktor Stephen Bibby z Rhoads Terrace Professional Building w Atlancie. Włamałem się do jego systemu, co zresztą było dziecinnie proste, i monitorowałem wszystkie badania, jakie kazał wykonywać pani Long, czekając na takie, które by nam najlepiej pasowało. Po roku Bibby zlecił wykonanie rezonansu jamy brzusznej, więc go przechwyciłem. Czterdziestoośmioletnia kobieta, sześćdziesiąt pięć do osiemdziesięciu kilo wagi, nigdy nie operowana, bez złamań kości. Nietrudno było znaleźć w moim obszernym archiwum kogoś podobnego. Klisze rezonansu są jak podręcznik do anatomii. Nauczyłem się je całkiem dobrze odczytywać. ‒ Udowodniłeś mi to. Ale na zdjęciu tej drugiej kobiety
były zwapnienia w węzłach chłonnych jamy brzusznej, których Hayley nie miała. ‒ Dobre spostrzeżenie. Następnym razem tego nie przeoczę. ‒ Aż trudno uwierzyć, że nikt nie zwrócił na to uwagi. ‒ Widzimy tylko to, co chcemy widzieć, droga siostro. Lydia Thibideau jest zbyt zaabsorbowana budowaniem swojego imperium. Kiedy przychodzi do niej pacjent z rakiem trzustki, włącza go do jednego ze swoich programów eksperymentalnego leczenia, a potem pędzi do biura, żeby starać się o kolejne dotacje na badania. Thea ze zdumieniem pokręciła głową. To nie był jej ekscentryczny, roztargniony brat, lecz człowiek, który mógłby zmienić świat, gdyby tylko... ‒ Jesteś niesamowity, Dimitri ‒ stwierdził Dan. ‒ Naprawdę mi zaimponowałeś. 393 W jego głosie nie było ani śladu ironii. ‒ Dzięki ‒ odparł Dimitri. ‒ Sam też jestem pod wrażeniem. ‒ Może robiłeś to także z nudów, ale chyba już wiem, czym naprawdę się kierowałeś... ‒ wtrąciła Thea. ‒ Myślę, że nie byłeś ze mną całkowicie szczery, kiedy odpowiadałeś na moje pytanie.
Przez dłuższy czas żadne z nich się nie odzywało. Słychać było jedynie poranne trele ptaków. W końcu milczenie przerwał Dimitri. ‒ Nienawidziłem go ‒ powiedział. ROZDZIAŁ 53 ‒ Nienawidziłem go bardziej, niż można sobie wyobrazić ‒ powtórzył po chwili. Thea wstała, chcąc do niego podejść, ale powstrzymał ją ruchem lufy pistoletu, podniósł się i cofnął. ‒ Dimitri... ‒ Nie potrzebuję twojego współczucia, zrozumienia ani ubolewania. ‒ Posłuchaj, braciszku... Petros nie miał pojęcia o wychowywaniu dzieci, zwłaszcza takich jak my dwoje. ‒ Nawet nie masz pojęcia, ile przykrych rzeczy mi powiedział, ile bólu mi sprawił... nie przemocą, nie biciem, ale tym, że mnie ignorował. W ogóle dla niego nie istniałem. Tylko dlatego, że byłem inny, od samego początku mnie nie zauważał. Thea nie próbowała powstrzymywać łez. 395 ‒ Dimitri, on po prostu naśladował swoich rodziców. Wychowywał nas tak samo, jak jego wychowano. Nie potrafił inaczej. Pomyśl, jak źle by nam było, gdyby nie mama.
‒ Tylko ty na tym skorzystałaś ‒ odparł. ‒ Ludzie zjeżdżali się z całego świata po drugą diagnozę od twojego ojca ‒ dodał odrobinę spokojniej. ‒ Nazwali jego imieniem instytut. Pieprzony Instytut Petrosa Sperelakisa Pieprzonej Diagnostyki Medycznej. A ja? Może nie miałem zespołu Aspergera tak jak ty, ale mogłem mieć. Twój ojciec nigdy się nie pofatygował, żeby to sprawdzić. ‒ Dimitri, on jest internistą, nie psychiatrą. ‒ Był lekarzem, tak samo jak ty. Wiedział, że jeśli ktoś jest chory, potrzebuje diagnozy i pomocy. Wiedział wystarczająco dużo, by rozumieć, co człowiek ma powyżej szyi. ‒ Dimitri... tak mi przykro... ‒ Wspaniały Doktor Drugiej Diagnozy nawet nie próbował mi pomóc. A kiedy sam zrozumiałem, co się ze mną dzieje, było już o wiele za późno. Nienawidzę go bardziej, niż można sobie wyobrazić. Odczuwałem radość za każdym razem, gdy udało mi się zaszkodzić jego małemu imperium. Ale w końcu zaczął się zastanawiać, jakim sposobem tylu pacjentów zostaje tak szybko wyleczonych. Dlatego musiałem... ‒ Och, nie, Dimitri... ‒ jęknęła Thea. ‒ Nie! To ty potrąciłeś Petrosa, nie Hartnett! ‒ I bardzo się cieszyłem, że tak marnie skończył ‒ odparł. Zaczęła mu drżeć ręka, w której trzymał pistolet. Miał za-
ciśnięte, sine usta. 396 ‒ Wcale nie czułeś do niego nienawiści ‒ stwierdziła Thea. ‒ Bałeś się go. Tak samo jak my wszyscy. ‒ Daruj sobie tę psychoanalizę! Nienawidziłem Petrosa. Zasłużył na wszystko, co go spotkało. ‒ Czy mnie też próbowałeś zabić? To byłeś ty? ‒ Nie. Gdyby Hartnett mi powiedział, że ma taki zamiar, powstrzymałbym go... a przynajmniej tak mi się wydaje. Ale ruszajmy już. Musimy zdążyć na samolot. ‒ Nigdzie nie idę. ‒ Idziesz, do cholery. Nie zadzieraj ze mną, bo twoja przyjaciółeczka umrze, Theo. Chyba usłyszałaś wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, na co mnie stać. Nie mam nic do stracenia. ‒ Więc powiedz mi prawdę. Zawarłeś z kimś umowę w sprawie Hayley? Wzruszył ramionami. ‒ Pewien facet gotów jest wydać sporą sumę pieniędzy, żeby nie sprawiała mu więcej kłopotów. Nazywa się Gregory Rose. Czy o to ci chodziło? ‒ Dobrze wiesz, że właśnie o to. ‒ Dlaczego wszystko spieprzyłaś, namawiając ją do przerwania kuracji? Z jej karty, którą mam w swoich archi-
wach ‒ wskazał wozownię ‒ wynika, że ma bardzo silną alergię na penicylinę. Zamierzałem dopilnować, by podczas kolejnej chemioterapii podano jej tyle penicyliny, ile wystarczyłoby do wyleczenia wszystkich przypadków zapalenia gardła na Wschodnim Wybrzeżu. Bum! Możesz to sobie wyobrazić? Reakcja anafilaktyczna na gigantyczną skalę. 397 Oczywiście obwiniono by o to laboranta Lydii Thibideau, a ja zgarnąłbym kasę. ‒ Naprawdę zamierzałeś ją zabić? ‒ Możesz mi wierzyć lub nie, ale postanowiłem zwrócić temu facetowi pieniądze i ocalić ją. Rozwalanie świata Petrosa przestało mnie już bawić. Nikt nie zdołałby odnaleźć słodkiej pani Long, aby poświadczyć, że nie żyje. ‒ Nie wierzę ci, Dimitri. Kocham cię, jesteś moim starszym bratem, ale uczyniłeś wiele zła. Bardzo wiele. Jesteś chory i potrzebujesz pomocy. Odłóż broń i powiedz mi, gdzie jest Hayley. Błagam, nie pozwól, by jej się coś stało. To bardzo dobra i szlachetna osoba. A tobie można pomóc. Są leki, które pozwolą ci normalnie żyć. Błagam... ‒ Nie chcę twojej pomocy. Doskonale się trzymam i wyjeżdżam z kraju, a Petros jest warzywem. Nie wmawiaj mi, że potrzebuję pomocy. Jeśli chcesz, żeby twoja przyjaciółka przeżyła, musisz ze mną pojechać. Dopóki będziesz współ-
pracować, pani Long pozostanie cała i zdrowa w swojej fortecy samotności. Forteca samotności... Słowa te rozbrzmiały echem w umyśle Thei. Wiedziała, że tak właśnie Superman nazywał swój sekretny arktyczny pałac z lodu, ale przypomniało jej się coś jeszcze. Gdy uświadomiła sobie znaczenie ostatnich słów brata, Dimitri zawołał nagle: ‒ Cholera! ‒ Wiem, Dan! ‒ krzyknęła. ‒ Wiem, gdzie ona jest! Mamrocząc pod nosem jakieś przekleństwa, Dimitri chwycił ją za włosy i pociągnął w stronę wozowni. 398 Kątem oka dostrzegła, że Dan zrywa się z ławki i biegnie po broń, którą rzucił pod drzewo. Osunęła się na ziemię, ale Dimitri złapał ją za kołnierz bluzki i dalej ciągnął w stronę drzwi wozowni. ‒ Nie rób mu krzywdy, Dan! ‒ krzyknęła. ‒ Proszę, nie rób mu krzywdy! Trzymając ją mocno, Dimitri odwrócił się i oddał dwa strzały do Dana. Oba były niecelne, kule trafiły w ziemię. Zanim Dan zdążył podnieść broń, brat wepchnął Theę do wozowni i nogą zamknął masywne drzwi. ‒ Dimitri, proszę ‒ błagała go Thea. ‒ To już nie ma sensu. Wiem, gdzie jest Hayley. Pamiętam, co mówiłeś o
fortecy samotności. Proszę, daj sobie pomóc. ‒ Na górę! ‒ warknął Dimitri, ciągnąc ją po schodach. ‒ Nie! ‒ krzyknęła. W połowie drogi na poddasze uwolniła się z jego uścisku i upadła obok ozdobnej balustrady. Dimitri popatrzył na nią i przez chwilę była przekonana, że do niej strzeli. Miał półprzytomny, dziki wzrok. To nie była zagadka, którą potrafiłby rozwiązać, błąd w działaniu komputera czy przewidywalna gra wideo. Zmiany w scenariuszu następowały zbyt szybko i Thea wiedziała, że jego brak elastyczności wkrótce osiągnie punkt krytyczny. ‒ Dimitri, przestań! ‒ zawołała, gdy dotarł do góry schodów. W tym samym momencie wielkie frontowe drzwi otworzyły się na oścież. Do środka wpadł Dan, rzucił się na podłogę i wycelował pistolet w ich stronę. 399 Dimitri strzelił dwa razy. Kule odłupały drzazgi z podłogi trzydzieści centymetrów od twarzy leżącego. Dan natychmiast ukrył się za drzwiami. Miał teraz osłonę i Thea nie znajdowała się na linii strzału. ‒ Odłóż broń, Dimitri! ‒ krzyknął. ‒ Powinnaś polecieć ze mną do Brazylii i pomóc mi zamieszkać w nowym miejscu, Theo ‒ wymamrotał Dimitri. Po
jego policzkach płynęły łzy. ‒ Powiedziałbym ci. Powiedziałbym ci, gdzie jest twoja przyjaciółka. Thea po raz pierwszy widziała go płaczącego. Podniosła się i wyciągnęła do niego rękę. Dan wyszedł zza drzwi i podszedł do podnóża schodów. Trzymał broń wymierzoną w pierś Dimitriego, ale nie strzelał. ‒ Już po wszystkim, braciszku ‒ powiedziała łagodnie Thea. ‒ Już po wszystkim. ‒ Masz rację ‒ wykrztusił. ‒ Mogłaś mi pomóc, Theo. To nie byłoby takie trudne. Mogłaś ze mną polecieć i pomóc mi się urządzić. Nowe miejsca bywają straszne. Powiedziawszy to, obrócił się na pięcie i pobiegł w prawo, do swojej sypialni. Chwilę później, zanim jeszcze Thea dotarła na górę, rozległ się pojedynczy wystrzał. Krzyknęła i pobiegła do pokoju brata. Dimitri leżał na łóżku na plecach, z głową odwróconą w bok i lufą pistoletu w ustach. Z tyłu czaszki ziała ogromna rana, na poduszce rozlewała się plama krwi. Oczy miał zamknięte, a ręką przyciskał brudną pluszową maskotkę ‒ był to lew z wciąż jeszcze zachowaną grzywą i kępką sierści na ogonie. Thea pamiętała go 400 z wczesnego dzieciństwa ‒ miał na imię Rex ‒ ale nie przypominała sobie, by widziała tego pluszaka u Dimitriego,
odkąd jakieś dwadzieścia lat temu przeniósł się do wozowni. Lew. Przyklękła obok brata i ostrożnie odsunęła na bok broń. ‒ Och, Dimitri... ‒ wyszeptała, nie próbując ocierać płynących po policzkach łez. ‒ Braciszku, tak mi przykro. Dan stanął za nią i położył jej dłonie na ramionach. ‒ On celowo chybił, Theo ‒ powiedział cicho. ‒ Był doskonałym strzelcem, widziałaś go przecież podczas akcji w szpitalu. Mógł mnie załatwić jednym strzałem. Chciał jednak, żebym to ja go zabił. Żebym z tym skończył. ‒ Ale tego nie zrobiłeś. ‒ Mogłem, widziałem jednak w jego oczach, że do mnie nie strzeli. Patrick Suggs nie patrzył w ten sposób, Theo. Teraz wiem, że na pewno bym to zauważył. Wstała i wtuliła twarz w jego pierś. ‒ Ona jest uwięziona tuż pod nami, Dan ‒ powiedziała. ‒ W podziemiach. Miałam jakieś sześć albo siedem lat, kiedy brat wspomniał mi o tunelu z sekretnym wejściem, który kopał w piwnicy wozowni. Miał prowadzić głęboko pod ziemią do pomieszczenia, które Dimitri chciał nazwać swoją fortecą samotności, tak samo jak nazywała się kryjówka Supermana. Piwnica była zawsze zamknięta. Nigdy nie widziałam tych drzwi, tunelu ani tego pomieszczenia i Dimitri nigdy więcej o nim nie mówił. Ale gdy tylko wspomniał o
fortecy samotności, przypomniałam to sobie. 401 ‒ Więc powinniśmy jak najszybciej wydostać stamtąd Hayley ‒ stwierdził Dan. ‒ Przypuszczam, że będzie wiedziała, jak poradzić sobie z człowiekiem, który chciał się jej pozbyć. I pewnie z radością usłyszy, że nie ma raka.
EPILOG
Pierwszego dnia lata o dziesiątej rano Thea zaparkowała swoje trzyletnie volvo przed Sosnowym Przylądkiem, luksusowym ośrodkiem opieki nad przewlekle chorymi. Zostawiła na siedzeniu samochodu bukiet polnych kwiatów i weszła do przestronnego holu. Włożyła na ślub jasnoczerwono-brązową afrykańską spódnicę kente i białą chłopską bluzkę, które Dan kupił dla niej w sklepie z importowanymi towarami w Cambridge. On sam, w białym garniturze i z ciężkim naszyjnikiem z mauretańskiego bursztynu zamiast krawata, jechał właśnie razem ze swoim synem Joshem w stronę parku nad oceanem, w którym miała się odbyć skromna ceremonia ślubna. Stan Petrosa właściwie się nie zmienił od czasu, gdy przed dziesięcioma miesiącami odzyskał przytomność. Zaczął poruszać prawym okiem i nieco sprawniej poruszał lewym, jednak poza tym nadal miał zespół zamknięcia.
403
Dzięki prywatnym pielęgniarkom i regularnie stosowanej fizykoterapii utrzymywano go w dość dobrej kondycji, ale nawet Thea musiała w końcu przyznać, że raczej trudno liczyć na dalszą poprawę. Nie powiedzieli Petrosowi, że to Dimitri spowodował jego wypadek ani co się z nim stało. Pewnie nadal sądził, że jego najstarszy syn żyje.
***
Thea przywitała ojca pocałunkiem w czoło, po czym sprawdziła jego stan. Puls miał nieco słabszy niż trzy dni wcześniej, chociaż serce nadal biło z częstotliwością sześćdziesięciu do siedemdziesięciu sześciu uderzeń na minutę. Kiedy osłuchała Petrosa stetoskopem pielęgniarki, wydało jej się, że ma płyn w płucach. Początki zapalenia płuc i coraz gorsza praca serca... nie rokowało to najlepiej. Zajrzy do niego wieczorem, żeby go jeszcze raz zbadać. Zwróciła pielęgniarce stetoskop i odesłała ją na korytarz, po czym stanęła tak, aby Petros ją widział. ‒ Tato, dzisiaj jest mój ślub. Mrugnij dwa razy, jeśli rozumiesz... Dobrze. Jestem bardzo podekscytowana. Ceremonia odbędzie się w World's End w Hingham, na wzgórzu z widokiem na ocean. Pamiętasz, jak zabierałeś nas tam na spacery? Właśnie dlatego wybraliśmy to miejsce. Będzie tylko jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć osób, przyjaciele i rodzina. Potem, w przyszłą sobotę, moja przyjaciółka Hayley... ta, o której ci opowiadałam i którą pomogłeś uratować... wypożyczy nam na tydzień swój jacht. Z kapitanem i załogą, a nawet kucharzem.
Ciekawe, czy zechce mi przyrządzić makaron z serem... Wpadłam do ciebie tylko po to, żeby ci powiedzieć, jaka jestem szczęśliwa, że znalazłam Dana, i podziękować za wszystko, co dla mnie zrobiłeś.
404
Wiem, że po śmierci mamy nie było ci łatwo. Mrugnij dwa razy, jeśli to słyszysz. Dobrze. Och, niemal o tym zapomniałam... Ta niebieska apaszka, którą mam na sobie, należała do niej. To „coś niebieskiego” na ślub. Ten pierścionek był własnością matki Dana. To „coś starego”. A ta afrykańska sukienka od Dana to „coś nowego”. No, pora już na mnie. Patrz na zegar na ścianie. Kiedy wskaże czternastą, będziesz wiedział, że twoja córka właśnie wyszła za mąż. S'agapo, Mpampa. Kocham cię, tato.
Pocałowała ojca i wróciła do volva. Na fotelu pasażera, obok bukietu polnych kwiatów, leżała biała aksamitna torebka, a w niej „coś pożyczonego” ‒ mały pluszowy lew z niemal nietkniętą grzywą i ogonem.
***
O piętnastej tego samego popołudnia Petros Sperelakis poczuł, że ból w klatce piersiowej, który odczuwał przez cały dzień, nasilił się i zaczyna promieniować do szczęki i lewej ręki. Czuł go jeszcze przed przybyciem córki, ale teraz jego intensywność wzrosła z pięciu do ośmiu, a może nawet dziewięciu punktów w dziesięciostopniowej skali. Nie miało to już jednak znaczenia. Jestem gotowy, pomyślał Petros. Moja córka mówi, że mnie kocha, i wiem, że to prawda. Jest dobrym lekarzem. Nie, jest wspaniałym lekarzem. S'agapo, Aletheo. Kocham cię. Twój ojciec cię kocha. Ból na kilka sekund osiągnął natężenie dziesięciu stopni, po czym nagle zniknął.
POSŁOWIE
Czternaście lat temu moja żona i ja siedzieliśmy odrętwiali w gabinecie specjalisty zajmującego się zaburzeniami rozwoju u dzieci i słuchaliśmy, jak nam mówi, że nasz śliczny czteroletni synek ma zespół Aspergera ‒ pewną formę autyzmu. Powiedział o wiele więcej, ale jak możecie się domyślać, dotarło do nas jedynie słowo „autyzm”. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że medycyna stoi u progu prawdziwej eksplozji badań nad wszelkiego typu zaburzeniami związanymi z autyzmem i pokrewnymi chorobami, takimi jak ADD (zespół zaburzeń uwagi), ADHD (zespół nadpobudliwości psychoruchowej z zaburzeniem uwagi), PDD (rozległe zaburzenie rozwoju), PDD-NOS (rozległe zaburzenie rozwoju niezdiagnozowane inaczej), NVLD (niewerbalne upośledzenie zdolności do nauki) i inne.
Teraz, po latach grupowych sesji terapeutycznych, zbyt licznych, by je tu wymieniać, wizyt u różnych specjalistów i naszych intensywnych wysiłków, Luke jest bystrym, twórczym, wrażliwym, miłym i dociekliwym młodym człowiekiem, który sprawia radość swojemu otoczeniu i ma przed sobą wspaniałą przyszłość.
406
Oczywiście zawsze pewne sytuacje będą stanowiły dla niego wyzwanie, ale to dotyczy nas wszystkich. Ponieważ poruszyłem w tej powieści kwestię zespołu Aspergera u dorosłych, powinienem chyba udzielić odpowiedzi na kilka pytań osobom, które chciałyby dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat. Aby to zrobić jak najlepiej, poprosiłem o pomoc Danię Jekel, dyrektorkę Stowarzyszenia Osób z Zespołem Aspergera z Nowej Anglii, oraz utalentowaną i bardzo oddaną swoim podopiecznym Nomi Kaim, pracującą w tej samej instytucji. Przedstawione tu krótkie wyjaśnienia to tylko wierzchołek góry lodowej naszej wiedzy o zespole Aspergera, ale miejmy nadzieję, że będą mogły być punktem wyjścia do dalszej dyskusji.
1. Czy rzeczywiście mamy obecnie do czynienia z lawinowym wzrostem liczby przypadków zespołu Aspergera i innych form autyzmu?
Chociaż zespół Aspergera (AS) po raz pierwszy opisano już w latach czterdziestych dwudziestego wieku, aż do połowy lat dziewięćdziesiątych nie zawsze był traktowany jak jednostka chorobowa. Od tego czasu liczba zdiagnozowanych przypadków gwałtownie wzrosła. Jednak nawet dziś ‒ w 2008 roku ‒ nadal mamy za mało danych, by z pełnym przekonaniem stwierdzić, czy rzeczywiście zwiększa się częstotliwość zachorowań, czy też po prostu stwierdza się tę przypadłość u ludzi, którzy nie zostali wcześniej zdiagnozowani albo uznano, że mają innego rodzaju problemy psychiatryczne, behawioralne lub emocjonalne.
407
2. Co cechuje ludzi z zespołem Aspergera?
Niezwykły profil neurologiczny takich osób sprawia, że postrzegają one świat w szczególny sposób. Wiele z nich wykazuje wybitne talenty i uzdolnienia w tak różnych dziedzinach wiedzy jak matematyka, literatura, muzyka, inżynieria, astronomia czy meteorologia. Większość ludzi z zespołem Aspergera ma normalny lub bardzo wysoki współczynnik inteligencji, są też bardzo systematyczni i zwracają uwagę na szczegóły. Niestety, nie potrafią opanować wielu umiejętności, które mają istotne znaczenie dla funkcjonowania we współczesnym społeczeństwie. Dotyczy to przede wszystkim społecznej komunikacji (właściwego formułowania wypowiedzi), społecznych oczekiwań (rozumienia intencji rozmówcy), funkcji poznawczych (zdolności przewidywania rezultatów działań i adaptowania się do zmiennych sytuacji) oraz wrażliwości czuciowej. Często też dręczą ich różnego rodzaju lęki i łatwo popadają w depresję. W efekcie wiele osób z zespołem Aspergera czuje się wyobcowanych i ma trudności w relacjach z innymi ludźmi.
3. Dlaczego zespół Aspergera jest łączony z autyzmem?
Ponieważ zespół Aspergera wykazuje pewne cechy typowe dla autyzmu (choć mogą się one inaczej objawiać) i ponieważ w obu przypadkach mamy do czynienia z tą samą szeroko pojętą grupą schorzeń, umieszcza się go na ogół w spektrum autyzmu.
408
Zarówno w zespole Aspergera, jak i w autyzmie występuje neurobiologiczne zróżnicowanie w sposobie przetwarzania i przyswajania informacji czuciowych.
4. Dlaczego ludzie z zespołem Aspergera nie są do siebie podobni?
Ludzie z zespołem Aspergera mogą być bardzo różni. Niektórzy, podobnie jak Thea, osiągają sukcesy zawodowe, mają przyjaciół i potrafią wykorzystywać swoją wiedzę i znakomitą pamięć. Dla innych, takich jak Dimitri, przetrwanie każdego dnia (czy nawet zwykłe wyjście z domu) oznacza ciężką próbę. Zespół Aspergera, podobnie jak autyzm, może występować w formie kontinuum albo spektrum. Co więcej, każda z wielu charakteryzujących go cech ma swoje własne spektrum. Oznacza to, że poszczególne osoby z zespołem Aspergera mogą mieć mniejsze lub większe trudności ze społecznym przystosowaniem, mniejszą lub większą wrażliwość czuciową, mniejszy lub większy brak elastyczności, zorganizowania i tak dalej. Rodzaj tych objawów i ich nasilenie zawsze wiąże się z materiałem genetycznym i osobowością danej jednostki.
5. Jak należy rozumieć stwierdzenie, że zespół Aspergera jest upośledzeniem rozwojowym?
Każda osoba z zespołem Aspergera jest opóźniona w rozwoju ‒ nie intelektualnie, lecz na poziomie społeczno-emocjonalnym. Opóźnienie to może być bardzo znaczne. Na przykład człowiek w wieku dwudziestu jeden lat pod względem społecznym i emocjonalnym może być na poziomie czternastolatka.
409
W dzieciństwie takie opóźnienie jest szczególnie widoczne w szkole średniej, gdy wśród dzieci pojawiają się wyraźne społeczne oczekiwania i grupowe przyjaźnie ‒ wtedy młodzi ludzie z zespołem Aspergera często są odrzucani, ponieważ nie potrafią się asymilować. Dorośli mają większe możliwości wyboru odpowiadającej im grupy społecznej i sposobu życia, więc łatwiej odnajdują swoje miejsce. Ludzie z zespołem Aspergera zwykle dorastają i rozwijają się przez całe życie.
6. Co może być przyczyną zespołu Aspergera?
Jego etiologia nie jest jeszcze w pełni zrozumiała. Według wielu specjalistów przyczyną jego
pojawienia się mogą być czynniki środowiskowe, różne toksyczne związki i szczepionki, jednak dotychczasowe badania nie potwierdziły tych hipotez. Wiemy tylko, że istotne znaczenie ma tu czynnik genetyczny: zespół Aspergera i typowe dla niego cechy występują u wielu bliższych i dalszych krewnych zdiagnozowanych osób. Ale badanie wychowywanych razem jednojajowych bliźniąt ‒ z których jedno miało zespół Aspergera, a drugie nie ‒ sugeruje istnienie jakiegoś dodatkowego czynnika, do tej pory niezidentyfikowanego.
7. Czy zespół Aspergera u kobiet objawia się inaczej?
Dotknięte nim kobiety często lepiej niż mężczyźni integrują się z otoczeniem i szybciej przyswajają sobie różne społeczne umiejętności. Przyczyna tej powszechnie spotykanej dychotomii nie jest jasna. Można ją przypisać biologicznym lub kulturowym różnicom między kobiecymi i męskimi rolami. Prawdopodobnie lepsze społeczne przystosowanie kobiet sprawia też, że niektóre z nich „przemykają się pod radarem” i nie zostają zdiagnozowane, co może wyjaśniać, dlaczego zespół Aspergera wykrywa się czterokrotnie częściej u mężczyzn.
410
8. Ludzie z zespołem Aspergera są bardzo elokwentni, więc skąd ich problemy z językiem?
Wiele osób z zespołem Aspergera ma bogate słownictwo i pięknie się wysławia, ale wykorzystywanie języka w społecznej komunikacji, zwane również pragmatyką, to zupełnie osobna sprawa. Wszyscy ci ludzie muszą aktywnie uczyć się zasad codziennej rozmowy, które my wyczuwamy intuicyjnie. Zazwyczaj największe trudności dotyczą dwóch sfer. Po pierwsze, osoby z zespołem Aspergera najczęściej pomijają ‒ albo mylnie interpretują ‒ niewerbalne aspekty tego, co przekazują im inni, na przykład wyraz twarzy, ton głosu, gesty, głośność wypowiedzi, pauzy i tak dalej. Nie dostrzegają kontekstu i odbierają jedynie wypowiadane przez swoich rozmówców słowa. Druga sfera obejmuje trudności w obszarze komunikacji ekspresywnej, dotyczące filtrowania myśli przed ich wypowiedzeniem i prowadzenia konwersacji dla nawiązania kontaktu, a nie przekazania informacji. Niezobowiązująca pogawędka lub rozmowa przez telefon to często niemałe wyzwanie dla osób z zespołem Aspergera.
9. Do jakiego stopnia wrażliwość czuciowa wpływa na codzienne funkcjonowanie osób z
zespołem Aspergera?
Wiele z nich wykazuje hiper- lub hipowrażliwość na takie bodźce jak dźwięk, smak, faktura różnych materiałów czy efekty wizualne (na przykład jasne światło). Cecha ta, zwana często czuciowym mechanizmem obronnym, może u poszczególnych osób występować w różnym nasileniu.
411
Jedne z nich znoszą to w miarę dobrze, podczas gdy dla innych na pozór normalne bodźce czuciowe mogą stanowić poważną przeszkodę w codziennym życiu. Czuciowy mechanizm obronny jest najsilniejszy u małych dzieci, ale często z wiekiem słabnie lub nawet całkowicie zanika. Tak więc dziecko, które nie chce nosić niektórych ubrań albo odmawia jedzenia pewnych potraw, może z upływem lat mieć łatwiejsze życie.
10. Czy zespół Aspergera można wyleczyć?
Nie ma leku na zespół Aspergera. Jednak z czasem profil osoby dotkniętej tą chorobą może ulec zmianie. Podobnie jak Thea, chory często musi się po prostu nauczyć wielu społecznych zachowań. Dzięki długotrwałym ćwiczeniom można wyeliminować również inne kłopotliwe symptomy tej choroby. Wielu ludzi z zespołem Aspergera potrafi wykorzystywać swoje liczne talenty, kiedy znajdzie odpowiednie dla siebie środowisko, które akceptuje ich słabości.
11. Czy każdy człowiek z zespołem Aspergera jest informatycznym geniuszem?
Większość ludzi z zespołem Aspergera wykazuje wyjątkowe uzdolnienia, ale niekoniecznie w informatyce. Osoby takie wyróżniają się pomysłowością, talentami artystycznymi i technicznymi i czasem niezwykłą intuicją. Niektóre z nich są wszechstronnie uzdolnione (na przykład Dimitri ma wybitne zdolności informatyczne, techniczne i wizualno-przestrzenne). Współczynnik inteligencji osób z zespołem Aspergera waha się od 70 do poziomu geniusza.
412 12. Czy wszyscy ludzie z zespołem Aspergera są miłośnikami książek i zapamiętują każdy tekst, jaki kiedykolwiek przeczytali?
Nie. Niektórzy czytają wszystko, co im wpadnie w ręce, ale inni nie. Osoby z zespołem Aspergera mają na ogół bardzo dobrą pamięć werbalną, ale jedynie niewielu potrafi przytaczać duże fragmenty przeczytanych tekstów.
13. Czy wszyscy ludzie z zespołem Aspergera mają fotograficzną pamięć?
Nie. Tylko pewien procent osób z zespołem Aspergera potrafi odtworzyć szczegółowo w pamięci jakąś scenę, często widzianą tylko raz i wspominaną po dość długim czasie. Niektórzy pamiętają wiele epizodów z wczesnego dzieciństwa, do czego niewątpliwie przyczynia się ich skłonność do koncentrowania się na szczegółach. Ale nawet jeśli są obdarzeni doskonałą pamięcią wzrokową, zwykle z trudem zapamiętują twarze.
14. Czy osoby z zespołem Aspergera są zdolne do uczuć? Czym różnią się one od uczuć innych ludzi?
Oczywiście, że tak, choć czasem mogą mieć trudności z ich identyfikacją i werbalizowaniem. Wielu uczuć, takich jak strach, gniew czy radość, doświadczają znacznie intensywniej. Niektórym osobom z zespołem Aspergera udzielają się uczucia innych, więc gdy ktoś z ich otoczenia jest zmartwiony, oni również zaczynają się martwić. Ta szczególna empatia zdarza się u nich częściej niż u reszty populacji. Nie zawsze jednak okazują swoje uczucia w taki sam sposób jak inni ludzie ‒ przeważnie albo ich w ogóle nie ujawniają, albo wyraz ich twarzy nie odpowiada temu, co czują.
413
Podobnie jak wiele innych cech występujących u osób z zespołem Aspergera, zdolność do empatii ma postać kontinuum. Jej natężenie może być różne w poszczególnych przypadkach, inny też może być sposób jej wyrażania. Niektórzy osiągają tę empatię, kierując się intelektem, wykorzystując swoją umiejętność logicznego rozumowania. Wiele osób z zespołem Aspergera odczuwa głęboką troskę o innych ludzi. Ilustracją tego może być życie, jakie wybrała Thea, podejmując pracę z Lekarzami bez Granic.
15. Dlaczego Thea tak często obraża ludzi, choć wcale tego nie chce?
Podobnie jak wiele innych osób z zespołem Aspergera, Thea ma pewne trudności w kontaktach interpersonalnych, które zwykle pojawiają się w sytuacjach stresowych. Nie radzi sobie również z odgadywaniem, co inni ludzie myślą i czują ‒ i jak reagują na nią. Traktuje wszystko dosłownie i często niewłaściwie interpretuje to, co słyszy. Nie potrafi sprostać wielu społecznym oczekiwaniom i nie rozumie konieczności przestrzegania konwenansów. Ma również kłopoty z filtrowaniem informacji, mówiąc czasem rzeczy, które powinna przemilczeć. Wszystko to znacznie trudniej jej kontrolować, kiedy jest w stresie, na przykład w obecności bliźniaków lub personelu szpitala. Natomiast jeśli jest spokojna i ma poczucie bezpieczeństwa, choćby wtedy, gdy jest przy niej Dan, radzi sobie całkiem dobrze i doskonale potrafi wykorzystać swój intelekt, spryt i encyklopedyczną wiedzę.
414
16. Czy taki związek jak Thei i Dana często się zdarza osobom z zespołem Aspergera?
Raczej nie. Poza wyimaginowanym światem powieści osoby z zespołem Aspergera rzadko tak szybko i łatwo związują się z drugą osobą. Jednak miłość z pewnością odgrywa ważną rolę w ich życiu. Randki to dla wielu z nich spore wyzwanie i nie zawsze prowadzą do trwalszego związku czy małżeństwa, ale wiele osób w końcu się na nie decyduje (najczęściej dopiero po trzydziestce albo nawet później). Orientacje seksualne bywają tu równie zróżnicowane jalç u innych ludzi, choć wśród osób z
zespołem Aspergera częściej mogą występować przypadki aseksualności, homoseksualizmu lub pomylenia ról seksualnych. Trwałość związku w dużym stopniu zależy od wyboru partnera. Najbardziej udane są takie związki, w których oboje partnerzy mają zespół Aspergera albo jedna osoba ma te przypadłość, a druga podobne cechy. M.S.P.