Michael Palmer Pierwszy Pacjent Tytuł oryginału: The First Patient Przełożył Rafał Lisowski Książkę dedykuję doktor kontradmirał E. Connie Mariano (w ...
13 downloads
17 Views
1MB Size
Michael Palmer Pierwszy Pacjent Tytuł oryginału: The First Patient Przełożył Rafał Lisowski
Książkę dedykuję doktor kontradmirał E. Connie Mariano (w stanie spoczynku), kobiecie renesansu lekarce prezydentów. Bez Ciebie ta książka nigdy by nie powstała. Oraz Matthew, Danielowi i Luke'owi, dzięki którym to wszystko miało sens.
PODZIĘKOWANIA
Przede wszystkim jak zawsze dziękuję Jennifer Enderlin, mojej wyjątkowej, genialnej, wyrozumiałej i pracowitej redaktor w St. Martin's Press. Jesteś i zawsze będziesz stróżem moich spraw. Jane Berkey i Meg Ruley z agencji Jane Rotrosen mają wszystkie te cechy, które powinien mieć agent literacki. Są dla mnie nawet kimś o wiele ważniejszym. Uzdolniony piosenkarz, muzyk, pisarz, geniusz komputerowy i autor piosenek Daniel James Palmer wniósł wiele dobrego do niniejszej książki, między innymi bluesa Alison. Poza tym: Dr David Grass służył mi swą siłą oraz rozległą wiedzą neurologiczną. Niezwykle utalentowana artystka i autorka książek dla dzieci Dara Golden podzieliła się ze mną ogromnym zrozumieniem i miłością do koni.
Kucharz Bill Collins (www.chefbill.com) rozwiązywał ze mną problemy, a jednocześnie przygotowywał danie za daniem, z których wszystkie zasługiwały na najwyższe laury. Sally Richardson, Matthew Shear i Matthew Baldacci z St. Martin's – jesteście wspaniali. Adwokat Bill Crowe nauczył mnie prosto strzelać, Jay Esposito dał mi wskazówki, jak kupić używany samochód, a dr Ruth Solomon udzielała mi porad z zakresu weterynarii. Dziękuję ekipie Ośrodka Medycznego Białego Domu za gościnność. I wreszcie dziękuję Luke'owi za propozycję wprowadzenia wątku dotyczącego nanotechnologii, kiedy mu powiedziałem, że utknąłem. Jeśli kogoś pominąłem, obiecuję, że wspomnę o was następnym razem.
ROZDZIAŁ 1
Śmigła Marine One zwolniły, a w końcu całkowicie się zatrzymały. Tumany kurzu wzbiły się w znieruchomiałym powietrzu, aby wkrótce ponownie opaść. Minutę później dwadzieścia metrów dalej wylądował drugi, identyczny helikopter. Z pierwszej maszyny wysiadł sierżant piechoty morskiej w galowym mundurze. Stanął na baczność u podnóża schodków. Otwarły się drzwi przysadzistego śmigłowca Sikorsky Sea King. Tak oto, bez większej pompy, najpotężniejszy człowiek na ziemi – w towarzystwie swego słynnego, wszechobecnego czworonoga – pojawił się w ciepły wieczór na prowincji stanu Wyoming. Piętnaście metrów dalej Gabe Singleton, wciąż w siodle, uspokajająco klepał konia po karku. Rano do Okręgowego Ośrodka Medycznego Ambrose zawitał agent Secret Service. Zapowiedział przyjazd prezydenta, ale nie był w stanie precyzyjnie określić godziny. Zeszłej nocy na OIOM-ie Gabe miał dwa bardzo ciężkie przypadki. Po wyczerpującym dyżurze nawet wizyta tak znakomitego gościa nie mogła go powstrzymać przed tradycyjną przejażdżką po pustyni. –Siemasz, kowboju! – zawołał prezydent Andrew Stoddard ze schodków śmigłowca. Zszedłszy, zasalutował żołnierzowi. – Co powiesz? –Powiem, że zdrowo mnie wystraszyłeś tymi swoimi helikopterami… I mojego konia też. Mężczyźni podali sobie ręce, a potem się uścisnęli. Po Stoddardzie – który zdaniem Gabe'a wyglądał jak prezydent już w czasach, gdy dzielili pokój na pierwszym roku studiów w Akademii Marynarki
Wojennej – widać było teraz trudy trzech i pół roku sprawowania urzędu. W krótko przyciętych, ciemnobrązowych włosach prześwitywały srebrne pasemka, a w kącikach niesamowicie niebieskich oczu rysowały się głębokie kurze łapki. Mimo to nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że jest to człowiek, który panuje nad sytuacją. Jako pilot zdobył odznaczenia w operacji Pustynna burza, później zaś został gubernatorem Karoliny Północnej. Jego gwiazda wschodziła, odkąd tylko pierwszy raz spojrzał na ten świat. –To jeden z mankamentów tej roboty – rzekł prezydent, pokazując gestem za siebie. – Latam w dwa helikoptery, żeby jakiś wariat z bazooką miał tylko pięćdziesiąt procent szansy na to, że mnie zestrzeli. Dryblasy z Secret Service sprawdzają każdy centymetr ziemi, po której będą stąpać te oto buty, i każdy sedes, na którym usiądą te oto prezydenckie pośladki. Mam zespół lekarzy, którzy wiedzą, że nie chodzi o to, czy w ogóle kiedykolwiek wydarzy się coś złego, ale o to, kiedy konkretnie się to stanie. –Jeśli masz ochotę zmienić pracę, to mnie na ranczo przydałby się zaganiacz. –A ilu teraz masz? – spytał Stoddard, rozglądając się. –Ty byłbyś pierwszy. Pakiet świadczeń socjalnych też niestety mamy kiepski, poczynając od tego, że musiałbyś mi płacić, żebym cię mógł zatrudnić. –Dobra, reflektuję. Nie wiem, czy śledzisz sondaże, ale moja posada wcale nie jest taka pewna. Masz chwilę, żeby pogadać ze starym kumplem? –Pod warunkiem że dasz mi odprowadzić mojego drugiego starego kumpla, Kondora, do stajni. –Piękny koń. –Piękny psiak. Wabi się Liberty, prawda? Gabe poklepał psa po twardym jak kamień karku. –Masz dobrą pamięć – powiedział Stoddard. – Liberty nieźle się zasłużył. Jeździ ze mną po świecie i zmienia nastawienie do pitbulli, tak jak my zmieniamy nastawienie do Ameryki. Wiesz, Gabe, ja przez całe życie miałem psy, ale żaden nie mógł się z nim równać. Silny jak tygrys, mądry jak sowa, a przy tym równie łagodny i niezawodny jak ten twój koń. –Może powinieneś był go nazwać Paralela. Prezydent zaśmiał się głośno. –Świetne. Oto mój wierny pies Paralela. Twardy jak orzech, lecz łagodny jak puder dla niemowląt. Carol też to się spodoba, szczególnie że w przeciwieństwie do swojego męża ona akurat wie, czym się różni paralela od metafory. Ej, Griz! – zawołał. Tuż obok wyrósł jak spod ziemi łysiejący agent Secret Service o szerokiej szyi i wydatnym torsie.
Oczywiście miał na sobie obowiązkowy czarny garnitur i ciemne okulary. –Pan wzywał? –Griz, to jest Gabe Singleton, mój współlokator ze studiów. Doktor Gabe Singleton. Jakieś pięć lat się nie widzieliśmy, a zupełnie jakby to było wczoraj. Gabe, przedstawiam ci Treata Griswolda, mojego stróża numer jeden i zapewne człowieka numer dwa w całym Secret Service. Pedantyczny do bólu. Zarzeka się, że w razie czego przyjmie za mnie tę kulkę. Ale jak patrzę na ten jego krzywy uśmiech i cwane oczka, to w ogóle mu nie wierzę. –W takim razie poczekamy, zobaczymy, panie prezydencie – rzekł Griswold, jednocześnie omal nie miażdżąc Gabe'owi dłoni. – Bardzo chętnie odprowadzę Kondora. Jako chłopak sprzątałem stajnie i jeździłem rozgrzewki. Gabe od razu polubił agenta. –W takim razie daleko pan zaszedł – rzekł, podając tamtemu lejce. – Siodlarnia jest w stajni. Może kiedyś wybierzemy się we dwóch na przejażdżkę. –Bardzo chętnie – odparł Griswold. – Chodź, Liberty, odprowadzimy tego olbrzyma do łóżka. Stoddard ujął Gabe'a pod ramię i poprowadził ku tylnym drzwiom. Dom o siedmiu pokojach był przed rozbudową zwykłą wiejską chatą i wciąż panowała w nim taka atmosfera. Budynek pozostał Gabe'owi po rozwodzie z Cyntią Townes. Związek z inteligentną, pełną życia pielęgniarką trwał pięć lat. Kobieta kochała go na zabój od pierwszej do ostatniej chwili. Jej błąd. Na odchodnym, zanim oddała mu klucze i pojechała podjąć pracę jako nauczycielka w Cheyenne, powiedziała, że jeśli Gabe zapragnie ponownie ułożyć sobie z kimś przyszłość, musi się wcześniej uporać z przeszłością. Przez następnych siedem lat doktor stosował się do jej rady, starannie unikając jakichkolwiek poważnych związków. Może nawet w końcu zdołał zapomnieć o przeszłości, jednak poważnie wątpił, czy przeszłość kiedykolwiek zapomni o nim. –Wybacz, że tak długo cię tutaj nie odwiedzałem – rzekł Stoddard. – Bardzo dobrze wspominam te nasze wieczorne przejażdżki i wędkowanie w górach. –Tak, góry Laramie. Nie ma drugiego takiego miejsca na ziemi. No ale daruj sobie przeprosiny, brachu. Z tego, co słyszałem, miałeś parę innych rzeczy na głowie. Ratowanie świata i takie tam. Stoddard uśmiechnął się smętnie. –To trochę bardziej absorbujące, niż mi się kiedyś wydawało – powiedział, siadając przy okrągłym dębowym stole w kuchni – ale i tak chcę zmienić świat na lepsze. –Pamiętam, że tak samo mówiłeś, kiedy na studiach pierwszy czy drugi raz krążyliśmy po barach. Próbowałem pozostać cynikiem i wierzyć, że jesteś tylko idealistycznym głupkiem, ale jakiś głos mi
podpowiadał, że oto mam przed sobą faceta, któremu to się może udać. A potem, kiedy mnie spiłeś na umór, postanowiłem ci uwierzyć na słowo. –Dobrze wiesz, że to było zwykłe szczęście debiutanta. Musiałeś mieć wirusa albo co. –A propos. Na pewno się nie zdziwisz, że nie poczęstuję cię piwem, ale mogę zaparzyć kawę… albo herbatę. –Herbaty to się chętnie napiję – odparł prezydent, kładąc przed sobą kartonową teczkę. – A skoro już jesteśmy na etapie przeprosin… Wybacz, że nie dotarłem na pogrzeb twojego taty. Dziękuję, że dałeś mi znać o jego odejściu. –A ja dziękuję, że znalazłeś czas, żeby zadzwonić z Ameryki Południowej. –Twój tata był dość… specyficzny, ale zawsze go lubiłem. –Był z ciebie bardzo dumny. Wiesz, w końcu obaj jesteście absolwentami Annapolis. Gdy tylko Gabe powiedział te słowa, natychmiast tego pożałował. Pomimo próśb Cinnie bardzo się starał poradzić sobie ze sprawą Fairhaven i reakcją ojca. Nie chciał, żeby to tak zabrzmiało. –Ależ Gabe, z ciebie na pewno też był dumny – odparł lekko zażenowany Stoddard. – Doktorat z medycyny, te wszystkie misje, na które jeździłeś, twoja fundacja na rzecz młodzieży… –Dzięki. Słuchaj, skoro już mowa o staruszkach, to co słychać u twojego ojca? –Znasz LeMara. On się nigdy nie zmienia. Ciągle próbuje wszystko kontrolować, mnie też. Ostatnio mi powiedział, że wykupił miejsce na rosyjskim promie kosmicznym. Za piętnaście milionów dolarów jako pierwszy siedemdziesięciopięciolatek w historii będzie sobie parzył ziółka na międzynarodowej stacji kosmicznej. –Piętnaście milionów. Niech mu Bóg da zdrowie. –Daj spokój. Dla mojego ojca to jak waluta w monopolu. Sam sobie policz. Jak od tych jego piętnastu miliardów odejmiesz piętnaście milionów… a potem jeszcze trzy miliardy i kolejny miliard… to wciąż pozostaje coś koło dziesięciu. Nie zdziwiłbym się, gdyby za ten lot zapłacił gotówką z szuflady z bielizną. Gabe się uśmiechnął. Jeśli on sam przez lata cierpiał na niedobór ojcowskiego zainteresowania, to Drew Stoddard miał go w nadmiarze. Charyzmatyczny, świetnie prosperujący przemysłowiec kształtował go, kiedy ten był jeszcze w pieluchach. Rozpacz Buzza Singletona, gdy Gabe wyleciał z Akademii Marynarki Wojennej, była niczym w porównaniu z tym, co przeżywał LeMar Stoddard zmuszony wyjaśniać kolegom z koła łowieckiego albo klubu polo, że Drew został demokratą – a w dodatku jedną z najjaśniejszych gwiazd tej partii. Gabe często się zastanawiał, czy u źródeł niezwykłej przemiany Stoddarda z elitarystycznego republikanina w prospołecznego demokratę leżał wypadek w Fairhaven sprzed wielu lat. Tego
rodzaju tragedie zmieniają nawet takich niewinnych świadków jak on. Postawił na stole czajniczek earl greya oraz talerzyk z maślanymi ciasteczkami. Dawniej, przed wyborami, mężczyźni spotykali się raz, dwa razy do roku, żeby łazić po Górach Dymnych i Laramie, łowić ryby oraz dzielić się opowieściami i poglądami. Jednak teraz, mimo wieloletniej przyjaźni, Gabe czuł się nieswojo na myśl o tym, że mógłby zajmować czas najpotężniejszemu człowiekowi w Układzie Słonecznym rozmowami o niczym. Jednak to Stoddard postanowił odbyć tę nagłą podróż do Tyler, toteż Gabe uznał, że jego przyjaciel sam powinien decydować o przebiegu wizyty. Nie musiał długo czekać. –Czy wiesz, że poza potężnym zakładem medycznym na pierwszym piętrze Eisenhower Office Building mamy także klinikę w samym Białym Domu? – zaczął Stoddard. –Tak, kiedyś coś o tym wspominałeś. –Zarządza nią Ośrodek Medyczny Białego Domu, który z kolei, nikt nie pamięta dlaczego, stanowi część biura wojskowego. Zresztą to całkiem ładny zakład: niedawno odremontowany, najnowsza aparatura, świetny personel, najlepsi lekarze wszystkich specjalności. W sumie dwadzieścia pięć, trzydzieści osób. Dbają o mnie, Carol i chłopaków, kiedy ci nie są w szkole, troszczą się o wiceprezydenta Coopera z rodziną oraz o każdego, kto potrzebuje pomocy medycznej podczas wizyty w Białym Domu. –A jak tam chłopcy? Dobrze sobie radzą? –Świetnie. Andrew przeszedł do jedenastej klasy, a Rick do dziewiątej. Obaj chodzą do szkoły w Connecticut. Teraz wyjechali na obóz piłkarski. Andrew jest gwiazdą na bramce. Rick gra, bo mu się wydaje, że tak trzeba. Chce iść na akademię i zostać astronautą. –Myślisz, że uda ci się go tam wkręcić? –Myślę, że sam się dostanie, ale może będę musiał pilnować jego wniosku. –To już dziewiąta i jedenasta klasa… Niesamowite. –Obaj są zdrowi i szczęśliwi. Tak naprawdę tylko to się liczy. –A propos zdrowia, sprowadziłeś za sobą do Waszyngtonu tego swojego lekarza z Karoliny Północnej, prawda? –Tak. Jim Ferendelli to bardzo dobry lekarz. Najlepszy. Życzliwy, kompetentny, wrażliwy. –To świetnie. Lekarz, któremu można zaufać, to dla każdego naprawdę wielka ulga. –Też tak myślę, ale dobrze, że to mówisz.
–Tak właśnie uważam, choć biorąc pod uwagę to, że chodzi o opiekę nad prezydentem Stanów Zjednoczonych, pewnie mówię oczywistości. Twoje zdrowie w ten czy inny sposób ma znaczenie dla każdego człowieka na naszej planecie. Stoddard zaśmiał się niezbyt radośnie. –Rozumiem, co masz na myśli, ale wciąż mnie ciarki przechodzą, kiedy myślę o tym w ten sposób. –Podjąłeś się nie lada roboty. Wcale ci nie zazdroszczę tej całej odpowiedzialności. –Ale wciąż mogę liczyć na twoje wsparcie, prawda? –Oczywiście. –W takim razie nie powinno cię dziwić to, co teraz powiem. Nie wyrwałem się tu do ciebie w samym środku gorącej kampanii tylko dlatego, że stęskniłem się za twoją uśmiechniętą mordą. Gabe, potrzebuję twojej pomocy. To bardzo ważna sprawa. –Słucham. –Chcę, żebyś przyjechał do Waszyngtonu i został moim lekarzem. Gabe opadł na krzesło. Patrzył na swego dawnego współlokatora z absolutnym niedowierzaniem. –Ale… przecież powiedziałeś, że Jim Ferendelli jest świetnym lekarzem. –Bo jest… Był. Gabe miał wrażenie, że ktoś zaciska mu na klatce piersiowej żelazną obręcz. –Nie rozumiem – wydusił w końcu. –Posłuchaj, Gabe – rzekł Stoddard. – Jim Ferendelli… zniknął.
ROZDZIAŁ 2
–A FBI? –Myślisz, że jeszcze się tym nie zajęli? Setki agentów pracują nad tą sprawą od dwóch tygodni. I nic.
Wieczór rozpoczął się już na dobre. Północny wiatr rozwiał resztki popołudniowego ciepła. Gabe, oniemiały, słuchał opowieści o pięćdziesięciosześcioletnim wdowcu, kochającym ojcu dorosłej córki, człowieku pracowitym i miłym w obyciu, skromnym i pobożnym, który pewnego dnia po prostu nie przyszedł do pracy. Przeszukano jego mieszkanie w Georgetown oraz dom w Chapel Hill, ale nie znaleziono niczego podejrzanego. Również analiza e-maili i rozmów telefonicznych w niczym nie pomogła. Kampania prezydencka właśnie się rozkręcała, więc doradcom Andrew Stoddarda bardzo zależało na tym, by wiadomość o zniknięciu lekarza, potencjalne źródło zamętu, nie trafiła do mediów, póki nie będzie pewności, że poszukiwania nie przyniosą rezultatu. Od ponad tygodnia było już jasne, że nic się w tej sprawie nie zmieni, toteż nieliczne szczegóły, którymi dysponowano, zostały niedawno przekazane prasie. –Ogłosiliśmy, że tymczasowo moim zdrowiem będzie się zajmować Ośrodek Medyczny Białego Domu. Choć jego pracownicy są bardzo kompetentni, to ja naprawdę chcę mieć własnego lekarza. –To niesamowite – rzekł Gabe. – Osobisty lekarz prezydenta Stanów Zjednoczonych znika bez śladu. A jego rodzina? Może coś wie? –Jak już mówiłem, żona Jima zmarła na raka jakieś pięć lat temu – odparł Stoddard. – Jego matka mieszka w domu spokojnej starości, a dwie starsze siostry nie miały od niego żadnych wieści. –Ale mówiłeś, że on ma jeszcze córkę. Ona też nic nie słyszała? –Szczerze mówiąc, Jennifer też zniknęła. –Co? –Studiuje na wydziale filmowym Uniwersytetu Nowojorskiego. Tamtego wieczoru, kiedy zniknął Jim, jej współlokatorka wróciła z randki i zamiast koleżanki zastała FBI. Wyglądało na to, że Jennifer nic nie spakowała. Nie zostawiła żadnego liściku. Agenci dzwonili pod każdy numer, jaki przyszedł tamtej dziewczynie do głowy, ale podobnie jak Ferendelli jego córka też po prostu… wyparowała. Gabe pokręcił głową. Na nic więcej nie potrafił się zdobyć. –Jezu – mruknął. – Drew, czy ty w tym widzisz jakiś sens? Czy sądzisz, że to ma podłoże polityczne? A może to tylko jakiś zbieg okoliczności? Wypadek albo… albo kryzys nerwowy. Czy córka była zrównoważona? –Jasne. To świetny dzieciak. Chodziła na terapię po śmierci matki, ale to było dawno temu. Nie bierze narkotyków, bardzo mało pije. W tej chwili nie ma chłopaka, ale ostatni mówił o niej w samych superlatywach. –Czy Ferendelli z kimś się spotykał?
–Nic nam o tym nie wiadomo. Gabe potarł oczy. Utkwił wzrok w stropie z drewna sekwojowego. –Drew, ja bym ci chętnie pomógł – powiedział w końcu. – Naprawdę. Ale w tej chwili za dużo się tutaj dzieje. –Szczerze mówiąc – odparł Stoddard – Magnus Lattimore, mój szef sztabu, węszył tu w Tyler od paru dni. Jest dyskretny, niezwykle skuteczny i kiedy chce, potrafi się poruszać cicho jak mysz. –Jak tamci goście w garniturach i ciemnych okularach. –Właśnie. –Świetnie. Nie jestem pewien, czy chcę usłyszeć, czego się dowiedział. –Zobaczmy… Obaj twoi wspólnicy mówią, że do wyborów w listopadzie poradzą sobie sami. Podobno właśnie zatrudniliście nową asystentkę, Lillian Lawrence. Jest w stanie wziąć na siebie znaczną część obowiązków, które pojawiłyby się w wyniku twojego urlopu. Zresztą jeden z twoich partnerów powiedział, że Lillian i tak jest od ciebie mądrzejsza. Gabe nie potrafił powstrzymać uśmiechu. –Który to? – spytał. –Przykro mi. Wymógł na Magnusie poufność. –To wcale nie jest takie proste. Oprócz pacjentów mam jeszcze zobowiązania wobec mojej fundacji. –Masz na myśli Lasso? –Na ten temat Magnus też zebrał informacje? –Dowiedział się, że przez te wszystkie lata niejednego dzieciaka zawróciłeś ze złej ścieżki, angażując w rodeo i inne projekty jeździeckie. –Wobec tego musiał także słyszeć, jak ważna jest dla mnie fundacja… i jak ważny dla niej jestem ja. –Magnus dowiedział się, że w całym południowo-wschodnim Wyoming nie pozostał żaden zamożny człowiek, z którego byś nie wydusił darowizny. Z większości nawet kilkakrotnie. –Zawsze potrafiłem być uparty, jeśli tylko mi na czymś zależało. –Wczoraj Magnus zjadł lunch z… – Stoddard otworzył teczkę i spojrzał na jedną z kartek – z Irene deJesus. Powiedziała mu, że przy fundacji i tak niewiele robisz.
–Jeśli to naprawdę słowa Irene, to już po niej. Ale wiem, że nie mogła tego powiedzieć. –No dobrze, dobrze. Tak naprawdę powiedziała, że musiałaby zatrudnić trzy, cztery osoby, żeby robiły z dzieciakami tyle co ty. –Już lepiej. –Mówiła też, że ostatnio wiele wysiłku wkładasz w planowanie i zdobywanie funduszy na ośrodek jeździecki. –Jesteśmy na dobrej drodze. –Gabe, wystarczy, że przyjmiesz moją ofertę, i to będzie już koniec drogi. Gabe poczuł, jak puls mu przyspiesza. Wcześniej czy później nowe stajnie i arena jeździecka musiały powstać, ale jak na razie to tylko ambitne marzenie. –Byłbyś gotów to zrobić? – spytał. –Tego samego dnia, kiedy przekroczysz próg Ośrodka Medycznego Białego Domu, anonimowy anioł wpłaci na konto fundacji pięćdziesiąt tysięcy dolarów. A jeśli to nie wystarczy, znam jeszcze kilku aniołów, którzy będą gotowi pomóc. Serce Gabe'a znów mocniej zabiło. Środki z cichych aukcji i charytatywnej sprzedaży wypieków w końcu przestaną wystarczać, a pozostałe projekty fundacji wyciągnęły już ze stałych darczyńców, co się dało. Pozyskiwanie funduszy na realizację marzenia Gabe'a postępowało zaskakująco wolno, a przecież gdyby tylko powstały stajnie i arena, do programu można by wciągnąć przynajmniej kilkanaścioro chłopaków i dziewczyn, a także zatrudnić personel, który by z nimi pracował. Gabe chodził po kuchni tam i z powrotem. Nie wątpił, że skoro Drew Stoddard obiecał darowiznę na rzecz Lassa, pieniądze na pewno wpłynęłyby na konto fundacji. –Nie mogę uwierzyć – odparł – że chociaż pracuje dla ciebie ktoś tak skuteczny jak Magnus, ty wciąż się martwisz o wynik wyborów. –Owszem, martwię się. Ta kampania to będzie maraton. Brad Dunleavy to wojownik, poza tym już raz był prezydentem. Nasze partie są zdeterminowane i gotowe rozszarpać się nawzajem na strzępy. Przewaga w obu izbach Kongresu może zależeć od pojedynczego mandatu. Ale wiesz co? Właśnie sam siebie usłyszałem. Siedzę tutaj i obiecuję ci fundusze na twój projekt w zamian za zgodę na pracę w Waszyngtonie. Cofam te słowa. Nie zasługujesz na to, żebym cię w ten sposób przekupywał. To był pomysł Magnusa, ale wcale mi się nie podoba, jak to zabrzmiało, i wcale nie czuję się z tym dobrze. Po tym wszystkim, co przeżyłeś, po tym, jak odbiłeś się od dna i pomogłeś tylu ludziom, po prostu na to nie zasługujesz. Niezależnie od twojej decyzji daję ci słowo, że ty i dzieciaki, z którymi pracujesz, otrzymacie tyle pieniędzy, ile wam potrzeba.
Gabe wiedział, że jest osaczony – wymanewrowany, przygwożdżony do muru. Nic dziwnego, że ten facet nigdy nie przegrał wyborów. Czy nagła deklaracja, że bez względu na wszystko załatwi środki na rozbudowę Lassa, była elementem strategii starannie opracowanej przez Magnusa, czy też Drew zdobył się na ten gest spontanicznie i ze szczerego serca? A przede wszystkim: czy to w ogóle miało znaczenie? Po czym poznać, że polityk kłamie? Po tym, że rusza ustami. Kto to pierwszy powiedział? Jeśli Drew zachowywał się teraz jak polityk, to zasługiwał na to, by Gabe odrzekł po prostu: „Dobrze, wezmę te pieniądze, a ty sobie znajdź innego lekarza”. Ale Singleton nie był w stanie tego zrobić. Westchnąwszy, usiadł naprzeciw przyjaciela. –Wypadek w Fairhaven na pewno wyjdzie na jaw – powiedział. – Jak zamierzasz sobie z tym poradzić? –Dzięki temu, jak wiele osiągnąłeś, odkąd wyszedłeś, to nie będzie aż tak wielki problem, jak ci się wydaje. –Może według Magnusa Lattimore'a. –I innych też. Gabe wyjrzał przez okno na fiołkowe niebo, na którego tle rysowała się sylwetka Marine One. Jak zwykle wzdragał się na myśl o tym, że wypadek i jego potworne konsekwencje zostaną wywleczone na światło dzienne. I również jak zwykle – obrazy, w każdym razie te, które potrafił sobie przypomnieć, powracały nieubłaganie. On i Drew, jak wszyscy drugoroczni kadeci, świętowali koniec semestru, urządzając sobie autentyczną olimpiadę alkoholowych gier i zabaw w licznych barach. Karmazyn… Sam Szczyt… U McGarveya. Ostatnim przystankiem, który pamiętał Gabe, była Stocznia, jednak według dokumentów sądowych potem było jeszcze kilka innych. Jak zawsze podczas takich wypadów, które zwykli nazywać „alko-maratonami”, Gabe'owi towarzyszył Drew Stoddard. Nawet jeśli – inaczej niż kiedyś – nie dotrzymywał Singletonowi kroku szklanka w szklankę i butelka w butelkę, to na pewno starał się, jak mógł. W Fairhaven Gabe'owi nie po raz pierwszy urwał się film. Szczerze mówiąc, mężczyzna był z tego dość znany już od czasów liceum. Z dumą mówił o sobie, że jest ostro grającym, ostro pracującym, ostro walczącym, ostro kochającym, ostro pijącym skurczybykiem. Niewielu znajomych byłoby skłonnych polemizować z którymkolwiek spośród tych określeń. Nikt nie chciał również dyskutować z mistrzem rodeo, chłopakiem, który na koniec liceum wygłaszał mowę pożegnalną w imieniu uczniów, a jednocześnie gościem, którego trener akademickiej drużyny futbolu chętnie widziałby w
zespole, chociaż Gabe'owi nigdy się nie chciało stanąć do kwalifikacji. –Alkoholik rzadko kiedy zaczyna jako nieudacznik – powiedział ma dużo później jego sponsor z AA. – Często musi na to ciężko zapracować i bardzo dużo wypić. Stężenie alkoholu we krwi Gabe'a – trzy i cztery dziesiąte promila – innego dwudziestolatka, mniej zaprawionego w ostrym piciu, mogłoby zabić. Singleton pamiętał mokrą od deszczu ziemię u stóp stromego nasypu. Pamiętał krew, która zalewała mu oczy. Przypominał sobie drżący głos Drew. Przyjaciel wołał do niego gdzieś z ciemności, w kółko pytał, czy nic mu nie jest. Gabe pamiętał również policję… i kajdanki. Stracił panowanie nad pożyczonym samochodem, przeleciał przez pas zieleni i zderzył się czołowo z małym autem, którym kierowała ciężarna kobieta. Dopiero po paru godzinach zaczęło mu się przejaśniać w głowie, ale szczegółów wypadku nigdy sobie nie przypomniał – żadnych. Nie pamiętał również młodej kobiety, którą zabił wraz z jej nienarodzonym dzieckiem. –Gabe? Głos prezydenta wtargnął w te myśli, ale nie rozproszył ich do końca. –Hm? Och, przepraszam. –Wciąż jest ci ciężko, prawda? –Ktoś taki jak ja nie radzi sobie z tym łatwo. Nie wyobrażam sobie, żeby dziennikarze w Waszyngtonie nie wygrzebali tej sprawy z najstraszniejszymi szczegółami. W oczach Amerykanów rok w więzieniu to chyba kiepska rekomendacja dla kogoś, kto miałby się opiekować zdrowiem ich prezydenta. –Moi ludzie zapewniają, że nie będzie tak źle. Odbyłeś karę, którą wyznaczyło ci społeczeństwo, a potem poświęciłeś życie służbie innym. Nawet najwredniejsi dziennikarze muszą mieć świadomość tego, że równie dobrze to oni mogli się wtedy znaleźć za kierownicą. I nawet najwięksi cynicy docenią to, co od tamtej pory osiągnąłeś. –Dzięki za te słowa. –Obaj wiemy, że nie było łatwo. –I nie do końca się z tym uporałem. Tamten dzieciak miałby teraz ponad trzydzieści lat. Czasami się zastanawiam, kim by został. To stwierdzenie, choć w pełni prawdziwe, chyba zaskoczyło Stoddarda. Przez chwilę ten zasłużony pilot myśliwca, a obecnie zwierzchnik najpotężniejszych sił zbrojnych, jakie kiedykolwiek istniały, nie potrafił znaleźć słów. Od wypadku w Fairhaven minęły już trzydzieści dwa lata, a mimo to rany Singletona wciąż były świeże.
–Gabe, ja mówię poważnie – rzekł w końcu Stoddard. – Pofatygowałem się tu do ciebie osobiście, bo naprawdę cię potrzebuję. Kampania już się odbija na moim zdrowiu. Bóle głowy, bóle brzucha, bezsenność, ataki biegunki. Jakiego objawu byś nie wymienił, na pewno to mam. Jim po cichu przeprowadzał testy neurologiczne z uwagi na te moje bóle głowy, które nazywał migrenami. Potrzebuję kogoś, komu mógłbym zaufać. Kogoś, kto nie zniży się do poziomu waszyngtońskich plotkarzy. Kogoś, komu mógłbym powierzyć przyszłość tego kraju. –Ale FBI dalej robi wszystko, żeby znaleźć Ferendellego, prawda? –A oprócz nich także skrzydło dochodzeniowe Secret Service nie ustaje w wysiłkach. –Jeśli go znajdą i będzie chciał ponownie objąć to stanowisko, wracam do domu. –Masz moje słowo. –Cholera, Drew, wcale mi się to nie podoba. –Wiem. –Ja jestem paskudnym domatorem. Nie licząc misji w Ameryce Środkowej, najbliżej do podróży jest mi wtedy, kiedy czytam czasopisma turystyczne u dentysty. Moi wspólnicy uwielbiają mnie właśnie dlatego, że w nagłym przypadku zawsze mogę ich zastąpić. –Wiem, mówili. –Do cholery, Stoddard, dlaczego ty się zachowujesz, jakbyś już wiedział, że ci ulegnę? Młodzieńczy uśmiech Stoddarda w ostatnich wyborach musiał mu zapewnić z dziesięć czy dwadzieścia milionów głosów. –Bo jest pan dobrym człowiekiem, doktorze Singleton. Wiesz, że tak właśnie powinieneś postąpić. –Ile mam czasu na przygotowanie? –Z tego, co się dowiedział Magnus, powinny ci wystarczyć dwa dni. –Już się nie mogę doczekać spotkania z tym twoim Magnusem. –W Waszyngtonie? – spytał Stoddard. –W Waszyngtonie, panie prezydencie.
ROZDZIAŁ 3
Klinika medyczna Białego Domu znajdowała się naprzeciwko wejścia do windy, która prowadziła do rezydencji Pierwszej Rodziny. Stojąc przed lustrem w łazience eleganckiego, trzypokojowego gabinetu, Gabe miał wrażenie, że czułby się chyba swobodniej, gdyby wysłano go do kliniki w centrum Bagdadu. Właśnie minęła siódma wieczorem. Zgodnie z umową smoking i buty dowieziono punktualnie o szóstej. Wszystko pasowało idealnie – nic dziwnego, skoro o każdy szczegół, za pośrednictwem protokołu dyplomatycznego, zadbał Magnus Lattimore. Niestety, zestaw nie zawierał przypinanej muszki ani instrukcji, jak zawiązać tę, którą mu dostarczono. Niedopatrzenie ze strony Lattimore'a – równie rzadkie, jak zrozumiałe. Gabe patrzył na swoje ręce – te same, które chwytały woły na lasso, trzymały się wierzgających mustangów i zszywały niezliczone rany. Teraz bez powodzenia zmagały się z zawiązaniem w miarę znośnego węzła. Doktor oparł na umywalce kartkę ze wskazówki, które ściągnął z Internetu. Poza tym, że miał ograniczone zdolności manualne, wyglądał na spiętego i zmęczonego. Kości jarzmowe nad policzkami były wydatniejsze niż zwykle, a w ciemnych oczach – o których Cinnie mówiła, że są tym, co w nim najseksowniejsze – malowało się zagubienie. Nic dziwnego. Cztery szalone dni w nowym mieszkaniu, nowym mieście i nowej pracy robiły swoje. Oficjalne przyjęcie, wyznaczone na godzinę ósmą w prezydenckiej jadalni, pozornie wydano na powitanie prezydenta Botswany niedawno wybranego na drugą kadencję. Jak poinformował Gabe'a przysłany przez Lattimore'a ekspert od spraw afrykańskich, Botswana jest oddanym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych i jedną z najtrwalszych demokracji na kontynencie. Tak naprawdę listę gości starannie wypełniono dygnitarzami i członkami gabinetu zainteresowanymi człowiekiem, który z wyboru prezydenta miał przywrócić spokój w Ośrodku Medycznym Białego Domu. Kolejna próba zawiązania muszki i kolejna koszmarna porażka. Mięśnie szyi i ramion Gabe'a, które zawsze mocno reagowały na stres i emocjonalne zmęczenie, były napięte jak struny. Pod skroniami narastał pulsujący ból. Lekarz uznał, że jakieś lekarstwo na pewno uczyniłoby ten wieczór bardziej znośnym – może kilka pastylek paracetamolu z kodeiną. Po Fairhaven poprzysiągł sobie nigdy więcej nie tknąć alkoholu, a przez pierwsze kilka lat po wyjściu z więzienia to postanowienie obejmowało również wszelkiego rodzaju leki. Jednak z uwagi na wiele dolegliwości ortopedycznych z czasów rodeo i futbolu, a także na wywołane stresem bóle głowy i karku, ibuprofen i zwykły paracetamol coraz częściej ustępowały darvonowi i
paracetamolowi z kodeiną. Kiedy zaś dolegliwości przekraczały urojoną granicę między tępym bólem a nieznośnym cierpieniem, Gabe brał wszystko, co akurat znajdowało się w apteczce. Wiedział, że alkoholik, który wychodzi z uzależnienia, nie postępuje mądrze, polegając na proszkach przeciwbólowych i antydepresantach. Zawsze istniało niebezpieczeństwo, że Gabe zacznie sobie wmawiać ból, by usprawiedliwić zażywanie leków. Jednak i tak już większość życia spędził, postępując „jak należy”. Doktor położył muszkę wraz z instrukcją na umywalce, postawił szklankę wody na kunsztownym biurku z drewna wiśniowego, które dekoratorzy w Białym Domu uznali za właściwe wyposażenie biura prezydenckiego lekarza, i spośród około trzydziestu różnych proszków wyłuskał dwie pastylki paracetamolu z kodeiną Wszystkie wsypał wcześniej do słoiczka, na którym widniało tylko jedno słowo: „paracetamol”. Gdyby ktoś odkrył to oszustwo albo znalazł na dnie szuflady opakowania petydyny i antydepresantów schowane w etui na okulary – to trudno. Gdyby Drew spytał o leki, Gabe nie ukrywałby prawdy. Pewnie i tak powinien był o tym wspomnieć już wcześniej. Wówczas może dalej siedziałby w Tyler, leczył ludzi z odciskami na dłoniach i uczył dzieciaki, jak zarzucać lasso. W końcu jednak uznał, że to wyłącznie jego sprawa. Świat i tak wiedział już o nim wystarczająco dużo. Kodeina właśnie zaczęła podróż z żołądka do mózgu, gdy z głośnym stukiem otwarły się drzwi do recepcji. –Jest tu kto? – zawołał nieznajomy głos. –Tutaj! – odkrzyknął lekarz. Zdawało się, że biały mundur admirała rzuca tyle samo światła co lampa na biurku, a ze złoceń na daszku czapki emanował chyba wewnętrzny blask. Mężczyzna przekroczył próg ze wzrokiem utkwionym w Gabe'a. Następnie sięgnął za siebie i zamknął drzwi. –Ellis Wright – przedstawił się, od niechcenia ściskając dłoń lekarzowi. – Proszę wybaczyć, że nie przyszedłem wcześniej, ale kiedy pan przyjechał, byłem za granicą. Zakładam, że wie pan, kim jestem. W rzeczywistości oficer okazał się o wiele potężniejszy, niż sądził Gabe, obejrzawszy dwie fotografie, które pokazał mu Lattimore. Przymiotniki „surowy” i „chłodny” – pierwsze, które przyszły doktorowi na myśl, gdy zobaczył zdjęcia – nie oddawały w pełni charakteru admirała. Ellis Wright był dowódcą wojskowym w każdym calu. Prosty niczym struna, miał rysy jak wyciosane z kamienia, ołowiane oczy oraz ramiona, które zdawały się zachowywać idealne kąty proste. Gdyby kogoś zapytać, w jaki sposób ten człowiek zarabia na życie, mało kto udzieliłby błędnej odpowiedzi. Gabe zastanawiał się, czy wzrok Wrighta zawsze był równie zimny, czy też to spojrzenie zarezerwowane było specjalnie dla niego.
„Ellis Wright sprawuje władzę nad każdym, kto obraca się wokół głowy państwa – wyjaśnił Lattimore podczas spotkania. – Jedynym wyjątkiem jesteś ty, a w mniejszym stopniu również ja. Ty nie podlegasz nikomu poza samym prezydentem, a i on powinien się dwa razy zastanowić, zanim zacznie cię rozstawiać po kątach. Poprzednik Andrew Stoddarda, Brad Dunleavy, pozwolił, żeby Wright wybrał mu osobistego lekarza spośród wojskowych specjalistów. Nic więc dziwnego, że kiedy podczas nowej kadencji wybór padł na Jima Ferendellego, Wrightowi bardzo się nie podobało, że to stanowisko zajmie cywil. Raczej się nie pomylę, przewidując, że z tego samego powodu będzie miał zastrzeżenia wobec ciebie. Tutaj wszystko sprowadza się do tego, jak blisko jesteś prezydenta. Zarówno Ferendelli, jak i ty sprawiliście, że w tej hierarchii Wright znalazł się o oczko niżej”. –Kieruję biurem wojskowym Białego Domu – mówił Wright, wciąż stojąc. – Wojsko czuwa nad sprawną i efektywną pracą prezydenta od czasów Jerzego Waszyngtona. Odpowiadamy za komunikację, operacje nadzwyczajne, grupę lotniczą, eskadrę prezydenckich helikopterów, Camp David, Agencję Transportu przy Białym Domu, kantynę Białego Domu oraz – niezbyt subtelnie zawiesił głos dla zwiększenia efektu – Ośrodek Medyczny Białego Domu. Jesteśmy jednostką wojskową przez duże W. Wystarczy, że prezydent pomyśli o czymś, co należałoby zrobić, a nasi ludzie już zaczynają nad tym pracować. Czy to jest jasne? –Owszem, dosyć jasne. Eee… usiądzie pan? Gabe w ostatniej chwili darował sobie pytanie, czy admirał kieruje także wydziałem, który wie coś o wiązaniu muszek. –Planuję powiedzieć to, co mam do powiedzenia, i wyjść – ciągnął Wright. – Jedno i drugie mogę zrobić na stojąco. Wyglądasz mi na cwaniaczka, Singleton. Jesteś cwaniaczkiem? Gabe przekrzywił głowę, chcąc tą pozą zakomunikować, że jest otwarty na rzeczową dyskusję, ale nie da sobą pomiatać. –Panie admirale – odrzekł. – Sprowadzono mnie tutaj, żebym dbał o prezydenta. Jestem dyplomowanym internistą. Pracowałem zarówno w wielkich, lśniących szpitalach, jak i w dżunglach Ameryki Środkowej. Większość ludzi, którzy mnie znają i wiedzą coś o medycynie, uważa mnie za kompetentnego fachowca. Jeśli taka właśnie jest pańska definicja „cwaniaczka”, to możemy mieć kłopot. –Powiedziałem to już prezydentowi, kiedy rozważał kandydatury na miejsce Ferendellego, i tobie powiem to samo: w każdej dziedzinie medycyny mamy lekarzy tak dobrze wykształconych, tak skrupulatnych i tak kompetentnych, że większość cywilów, łącznie z tobą, nie mogłaby za nimi nosić nawet toreb z narzędziami. To jest operacja wojskowa i jesteś w niej potrzebny mniej więcej tak samo jak bykowi cycki. –Prezydent jest najwyraźniej innego zdania. –Dokładnie znam twój los w Akademii, Singleton. Wywalili cię, bo chlałeś i zabiłeś paru ludzi.
Dalej chlasz? Żresz pastylki? Gabe uznał, że czas stawić czoła nowemu wrogowi. Zrobił wydech, wstał i zaczął się zastanawiać, jak prezydenccy spin doktorzy poradziliby sobie z bójką między osobistym lekarzem prezydenta a szefem biura wojskowego Białego Domu. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, ale i tak musiał zadzierać głowę, gdy patrzył na admirała. Przez myśl przemknął mu komiksowy obrazek własnej pięści, która ląduje na kanciastej szczęce wojskowego, a następnie rozsypuje się na milion kawałków. –Czego pan właściwie chce, admirale? – spytał. –Zastanawiam się, doktorze Singleton, czy poświęcił pan choć trochę czasu, żeby dowiedzieć się czegoś o pracy, której się pan podjął. – Oczy Wrighta lśniły metalicznym blaskiem. – Na przykład czy poznał pan szczegóły dwudziestej piątej poprawki do konstytucji Stanów Zjednoczonych. –Sukcesja prezydencka – odparł Gabe, szczęśliwy, że dysponuje chociaż taką wiedzą. Jednocześnie przypomniał sobie, że Wright oczekiwał niestety szczegółów. –Akurat kwestię sukcesji prezydenckiej – rzekł admirał z nieskrywaną pogardą – reguluje ustawa o sukcesji prezydenckiej z tysiąc osiemset osiemdziesiątego szóstego roku, uzupełniona w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku o dwie kolejne pozycje sukcesji po wiceprezydencie: przewodniczącego pro tempore Senatu i przewodniczącego Izby Reprezentantów. –Aha. Lekarz z zadowoleniem stwierdzał, że powoli zaczyna czuć uspokajające działanie kodeiny. Przez kilka dni, które upłynęły pomiędzy wizytą Drew w Wyoming a przylotem Gabe'a do Waszyngtonu na pokładzie Air Force One, nikt nie omówił z nim zawiłości dwudziestej piątej poprawki. Przyjmując, że było to niedopatrzenie ze strony Magnusa Lattimore'a, szef sztabu przebił tym samym niedostarczenie instrukcji wiązania muszki. –Dwudziesta piąta poprawka – ciągnął Wright – dotyczy niezdolności prezydenta do sprawowania urzędu. Wiele lat zajęło ustalenie właściwego brzmienia tego dokumentu i większość najniższych rangą funkcjonariuszy medycznych w Białym Domu potrafi go streścić sekcja po sekcji. Niektórzy znają całą poprawkę na pamięć. –Ci, których zdążyłem poznać, rzeczywiście robili wrażenie bardzo bystrych. –Chcę, żeby pan jako osobisty lekarz prezydenta zapoznał się z ustawą o sukcesji prezydenckiej i nauczył się w całości dwudziestej piątej poprawki – zażądał Wright. –A ja chcę, żeby pan przestał wydawać rozkazy cywilowi – instynktownie odpalił Gabe. – Szczególnie temu, którego prezydent sam wybrał na swojego lekarza. Przez chwilę Singleton miał wrażenie, że roztopi się pod władczym spojrzeniem admirała. „Oni też zakładają spodnie nogawka po nogawce, dokładnie tak jak my wszyscy”, zwykł mawiać o
trudnych przeciwnikach trener Gabe'a z liceum. Jednak w tej chwili doktor nie potrafił sobie wyobrazić admirała Ellisa Wrighta ubranego inaczej niż w mundur. –Tym oddziałem medycznym kieruję ja – powiedział Wright, powstrzymując wybuch gniewu. – Jeśli stanie się tutaj coś dziwnego, a ja się o tym nie dowiem, przysięgam, że zgniotę cię jak pluskwę. Nigdy byś się nie nadawał do wojska, koleżko, ale niech ci nawet nie przejdzie przez myśl, że przez to jesteś nietykalny. Niech no tylko się dowiem, że zatajasz przede mną informacje o zdrowiu prezydenta, a przekonasz się, jak łatwo będzie cię zniszczyć. Zobaczymy się na kolacji. Wright wykonał perfekcyjny zwrot w miejscu, otworzył drzwi, zrobił jeden krok w stronę recepcji i wtedy przystanął. –Cromartie? Co pani tu, do cholery, robi?! – warknął. –Ja… ja dziś mam dyżur pielęgniarski, panie admirale – odpowiedziała drżącym głosem kobieta. – Od siódmej do dwunastej. Przez kilka sekund panowała kompletna cisza. –No dobrze – odezwał się w końcu Wright. – Jeśli dotrze do mnie, że ktoś się dowiedział o mojej rozmowie z doktorem Singletonem, to pani będzie pierwszą osobą, do której przyjdę. –Tak jest, panie admirale. Ale drzwi były zamknięte. Prawie nic nie usłyszałam. –Cywile – mruknął Wright, otwierając zewnętrzne drzwi gabinetu, by po chwili je za sobą zatrzasnąć. Cromartie. To nazwisko nic Gabe'owi nie mówiło, ale wciąż jeszcze nie poznał wielu pielęgniarek i asystentów, a nawet kilku lekarzy. –Proszę wejść, siostro – zawołał. – Otwieramy posiedzenie fanklubu admirała Wrighta. Usłyszał, jak jakieś czasopismo ląduje na biurku. Chwilę później w drzwiach stanęła Alison Cromartie.
ROZDZIAŁ 4
Promienna. To słowo wypełniło myśli Gabe'a w chwili, gdy pierwszy raz zobaczył Alison Cromartie. Niewiarygodnie promienna. Tak jak admirał Ellis Wright rozświetlił pomieszczenie swoim wykrochmalonym mundurem, tak ona osiągnęła to jedynie za pomocą dobrze skrojonego, zielonego – może lekko niebieskawego – spodniumu i bluzki w delikatnym odcieniu żółci. Zero biżuterii. Jeśli w ogóle miała makijaż, to niezwykle dyskretny i perfekcyjnie nałożony. Gabe przypomniał sobie, jak na ostrym dyżurze po raz pierwszy spotkał Cinnie – i od razu poprzysiągł sobie, że to jest właśnie kobieta, którą poślubi. Tym razem nie składał sam przed sobą podobnych deklaracji, jednak natychmiast wyczuł, że polubi towarzystwo Alison. Miała niezwykłą, egzotyczną urodę – która, jak się domyślał, stanowiła efekt mieszanki narodowości – jasnobrązową skórę i zgrabną, wysportowaną sylwetkę. Kruczoczarne włosy nosiła krótko przycięte, a jej twarz, w której dominowały ciemne, pełne ciekawości oczy, zdradzała gotowość do tego, by roześmiać się przy pierwszej okazji. Pielęgniarka stanowczo uścisnęła mu dłoń i przedstawiła się, patrząc Gabe'owi w oczy na tyle długo, by wyrazić zainteresowanie. –Z tego, co właśnie usłyszałem – powiedział Gabe, wskazując jej krzesło po drugiej stronie biurka – to nie Wright panią zatrudnił. A jednak pracuje pani w Białym Domu. –A jednak pracuję – odparła rzeczowo. –Jak to się pani udało? –Kiedyś pracowałam z chirurgiem, który jest znajomym prezydenta Stoddarda. To on mnie polecił. Poza tym chyba się bardzo udziela charytatywnie. Kobieta mówiła bez akcentu – a jeśli już, to może z nutką południowego. Alison Cromartie albo urodziła się w Ameryce, albo miała rewelacyjnego nauczyciela angielskiego. –Zajmowała się już pani POTUS-em? –POTUS-em? Gabe uśmiechnął się od ucha do ucha. –Kiedy tu przyjechałem, myślałem, że w całym mieście tylko ja jeden nie znam tego akronimu. –Akronimu? O rany, rzeczywiście! President of the United States. Nie, tylko raz go spotkałam, ale nie
zajmowałam się jego zdrowiem. Ale akronim mi się podoba. Zawsze jako ostatnia dowiaduję się o wszystkim, co jest na topie. –Dla tych, którzy bez takich rzeczy byliby chorzy, istnieje podobne określenie FLOTUS odnoszące się do Pierwszej Damy. –W każdym razie kiedy prezydent polecił mnie admirałowi… chociaż trafniej byłoby powiedzieć, że nalegał na moje zatrudnienie, to pracował tutaj doktor Ferendelli. Wkrótce po moim przyjeździe zniknął. Fakt, że nie czułam się za to odpowiedzialna, świadczy korzystnie o moim rozwoju osobistym. –Ach, to pani jest jedną z tych! Kolejny klub, do którego oboje należymy: Lojalne i Honorowe Stowarzyszenie Osób, Które Na Pewno Byłyby Odpowiedzialne Za Wybuch Drugiej Wojny Światowej, Gdyby Się Tylko W Porę Urodziły. Uśmiech Alison oraz sposób, w jaki się śmiała, powiększyły listę cech, które pociągały Gabe'a w tej kobiecie. –A jak panu się tu na razie wiedzie? – spytała. –To dopiero mój czwarty dzień, ale jak dotąd nie jest źle, z wyjątkiem tych wszystkich reguł protokołu, których musiałem się nauczyć, no i tej rozmowy z admirałem Krochmalem. –To się nie liczy. –Słyszała pani fragment o tym, jak to nie mógłbym nosić toreb za wojskowymi lekarzami? –Owszem, tyle usłyszałam. –Szczerze mówiąc, to na razie mi się wydaje, że wojskowi lekarze, asystenci i pielęgniarki, którzy tu pracują, naprawdę są cholernie dobrzy. –Na mnie też zrobili wrażenie, ale dam głowę, że pan również jest całkiem niezłym specjalistą. –O ile wiem, większość moich kolegów i pacjentów w Wyoming tak uważa. A o moim alkoholizmie też pani słyszała? –To znaczy… starałam się nie słuchać. Alison autentycznie się zarumieniła. –Nie ma o czym mówić. Minęło kilkadziesiąt lat, odkąd ostatni raz piłem alkohol. –Mnie się pan nie musi tłumaczyć. Mój ojciec należał do AA. On był Cajunem. Tam, gdzie się wychował, alkohol stanowił sposób na życie. Poza tym ja zwykle sama wyrabiam sobie zdanie o ludziach.
–I jak mi na razie idzie? –Szło panu doskonale… a potem pan zapytał. I znów ten uśmiech. –Niech się pani nie martwi, jestem dużo bardziej pewny siebie, kiedy trzeba ratować pacjenta. –Oby nigdy mi pan tego nie musiał udowadniać. Ale mam wrażenie, że gdy sytuacja tego wymaga, umie pan sobie nieźle radzić. Mina, z jaką to powiedziała, nadała temu stwierdzeniu całej gamy znaczeń. Gabe usilnie – może zbyt usilnie – próbował wymyślić dobrą odpowiedź, gdy odezwała się jego krótkofalówka. –Tu Dudziarz – zabrzmiał jakby z oddali głos Magnusa Lattimore'a. – Czy ktoś widział doktora? –Mówi doktor Singleton… Odbiór. –Tu Magnus. Wciąż w gabinecie? Skąd wiedziałeś, gdzie ja jestem? – pomyślał Gabe. –Tak – powiedział. –Za dziesięć minut wpadnę odwieźć pana na kolację. –Rozumiem. –I jeszcze jedno. –Tak? –Gdyby admirał coś mówił, to niech pan nie zwraca na to uwagi. On tylko znaczy swoje terytorium. –Znaczy terytorium. Zrozumiano. –Pana pierwsza galowa kolacja – powiedziała Alison, kiedy Gabe odkładał radio. – Ekscytujące. –Wie pani co? Niech pani idzie na tę kolację, a ja tu się wszystkim zaopiekuję. Dobrze czuję się w stajni, ale nie na salonach. Szczególnie na trzeźwo. –Na czyją cześć jest ta kolacja? –Hm… To zależy kogo spytać. Albo na cześć prezydenta Botswany, albo moją, tyle że w mniejszym zakresie. –Czyli gość honorowy!
–Taki pomocniczy. Ludzie są zaniepokojeni zniknięciem doktora Ferendellego, więc prezydent Stoddard postanowił, że powinni poznać człowieka, który go zastępuje. Chce ich przekonać, że głowa państwa jest pod dobrą opieką. –To ma sens. W takim razie do tego smokingu chyba by się przydała jakaś muszka. Może ta, która tak od niechcenia spoczywa na umywalce w łazience? –Ma karę za niesubordynację. –Nie ma nic gorszego niż bezczelna, niewdzięczna muszka. Już ja z takimi miałam do czynienia. –Gdyby się pani udało tę tutaj utemperować, to obiecuję pani roczny zapas szpatułek. –I nadmuchaną gumową rękawiczkę, pomalowaną jak kogut? –Ależ z pani bezwzględny negocjator. –A żeby pan wiedział. Alison wzięła muszkę z umywalki. Wspięła się na palce i zawiązała ją w niecałą minutę. Gabe żałował, że nie potrzebowała więcej czasu. Wdychał zapach jej szamponu albo może bardzo delikatnych perfum. Kiedy pielęgniarka zrobiła parę kroków w tył, by przyjrzeć się swemu dziełu, postanowił, że pobije rekord Guinnessa we wstrzymywaniu oddechu. –Proszę bardzo, doktorze – powiedziała. – Całkiem, całkiem. –Gratuluję, siostro. Wielce się pani przysłużyła Stanom Zjednoczonym Ameryki. –Mój kogut ma być uśmiechnięty i z autografem – odparła.
ROZDZIAŁ 5
Światło słoneczne nigdy nie docierało do stumetrowego przejścia podziemnego pod Levalee Street. Tunel, położony zaledwie kilka kilometrów od siedziby władz najpotężniejszego państwa na ziemi, stanowił żywy symbol biedy w tym najbogatszym ze społeczeństw. Szczerze mówiąc, pod wieloma względami zasady tego podziemnego światka były równie złożone i w równym stopniu ograniczały swobodę, jak reguły otaczającej go cywilizacji. Najważniejsze zaś było to, aby nigdy nie zadawać się z obcymi.
Mężczyzna pojawił się w południowym wejściu do zapuszczonego tunelu, kiedy nad miastem zapadał zmrok. Miał na sobie ciemną koszulę z dzianiny i jasnobrązową marynarkę. Wyglądał zwyczajnie pod każdym względem – przynajmniej do momentu, gdy wyciągnął zza paska mocną latarkę oraz pistolet Heckler and Koch kaliber.45 z tłumikiem. W Missisipi jako dziecko nauczył się strzelać do zwierzyny, a jako snajper w wojsku – do ludzi. Przez kilkanaście lat, odkąd został zwolniony, miał dużo czasu, by doskonalić swe zdolności. Zwykle używał imienia Carl – Carl Eric Porter. Miał też jednak wiele innych. Jak zwykle dobrze mu płacono i jak zwykle rozkoszował się swoją robotą. Przez parę chwil Porter stał nieruchomo, pozwalając oczom przyzwyczaić się do mroku. Bez wysiłku kazał zmysłom zapomnieć o woni śmieci, brudu, uryny, alkoholu i robactwa. Bywało gorzej. Przed nim, po obu stronach tunelu, ciągnęły się rzędy kartonowych pudeł i tymczasowych przybudówek. Co cztery lata, kiedy cały świat zjeżdża się do Waszyngtonu na zaprzysiężenie nowego bądź ponownie wybranego prezydenta, policja zapuszcza się do przejścia pod Levalee i w inne podobne miejsca, przegania mieszkańców, czasem nawet puszcza z dymem ich prowizoryczne wioski. Jednak wkrótce powraca tam życie, tak jak do lasu po wybuchu wulkanu. Po niedługim czasie osiedle znów wygląda tak jak niegdyś. Do wyborów zostało już tylko kilka miesięcy, więc cykl niedługo miał się zacząć od nowa. Ale w tym momencie wszyscy w przejściu pod Levalee martwili się wyłącznie intruzem. Świadom, że patrzą na niego dziesiątki par oczu, Porter wsunął na ręce gumowe rękawiczki. Steve Crackowski, szef ochrony jakieś firmy – Portera niezbyt interesowało jakiej – zlecił mu odnalezienie i wyeliminowanie mężczyzny nazwiskiem Ferendelli. Crackowski dostał cynk, że ten człowiek, lekarz, kryje się wśród biedaków, którymi kiedyś zajmował się w pobliskiej darmowej przychodni. To była już druga wioska kloszardów, którą odwiedził Porter. Miał silne przeczucie, że może być ostatnia. Upewniwszy się, że mieszkańcy tunelu zdążyli się przyjrzeć pistoletowi, schował go z powrotem za pas i wyciągnął z kieszeni fotografię Ferendellego. Następnie stanowczym krokiem ruszył pomiędzy kartonowymi domostwami, święcąc latarką to na prawo, to na lewo. Ilekroć promień światła trafił na czyjąś twarz, Porter przystawał i pytał o człowieka ze zdjęcia. –Sto dolców – powiedział jednemu z mężczyzn na tyle głośno, by wszyscy usłyszeli. – Powiesz mi, gdzie ten facet, i stówa jest twoja. A jak mi nie powiesz, to któremuś z was stanie się duża krzywda. Przez lata mężczyzna robił, co mógł, by zachować swój rodzimy akcent charakterystyczny dla Missisipi. Wielu ludzi, na których miał zlecenie, dawało się zwieść jego sposobowi mówienia. Stereotyp południowca usypiał czujność rozmówców. Ich błąd. –Biały, metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, pięćdziesiąt pięć lat, szczupły, wąska twarz. Gadajcie no. Prędko. Zaraz stracę cierpliwość, a daję wam słowo, że wolelibyście tego uniknąć. Żadnej reakcji.
Spoglądając na boki, Porter posuwał się dalej naprzód. Niesamowitą, napiętą ciszę przerywały tylko kasłanie oraz chrząknięcia chorych gardeł. Zabójca co jakiś czas przystawał i kopał w podeszwy obdartych butów, w ten sposób zmuszając ich właścicieli, by podnieśli wzrok. –Ty tam, widziałeś tego człowieka? Sto dolców to kupa szmalu. Sękaty, zasuszony mężczyzna, który klęczał przy swoim domku z pudła po lodówce, spojrzał na Portera nieobecnym wzrokiem kaprawych oczu i pokręcił głową. Potem odkaszlnął flegmą i splunął w stronę intruza. Porter bez chwili namysłu wyciągnął pistolet i z niecałych trzech metrów strzelił kloszardowi prosto w oko. Cisza. –Poczekam minutę. Jak nic nie usłyszę, to odwiedzę któregoś z was. Macie ostatnią szansę. –On uciekł! Porter obrócił się w stronę, skąd dobiegł głos, i skierował promień latarki na jego właściciela. Biedak osłonił twarz przed światłem. –Kiedy? – zapytał stanowczo zabójca. –Dopiero co, jakżeś pan przyszedł. O, tamtędy poszedł. –Frank, ty skurwielu! – zawołał ktoś. – Doktor był dla nas dobry. –Trzymaj, Frank – rzekł Porter, rzucając mężczyźnie banknot. – Zaszalej sobie. Rzucił się biegiem do wylotu tunelu i wyjrzał na zewnątrz. Potem schował latarkę za pasek, a z kieszeni marynarki wyjął jakieś urządzenie, które przypominało pilota. Zwrócił je w stronę rzędów kartonowych domostw i kilkakrotnie wcisnął guzik. Nic. W końcu, nie oglądając się nawet na człowieka, którego właśnie zabił, Carl Eric Porter wspiął się na nasyp i zniknął. Przez następne dziesięć minut w przejściu pod Levalee słychać było tylko chrapliwe oddechy czterdzieściorga kobiet i mężczyzn, chrząknięcia chorych gardeł, a od czasu do czasu dźwięk odpalanej zapalniczki. Wreszcie z głębi posklejanego taśmą, prowizorycznego domku z kartonu – na przeciwległym końcu tunelu w stosunku do wyjścia, którym wydostał się morderca – wykaraskawszy
się spod wilgotnego, spleśniałego śpiwora z Harrym Potterem, wyłonił się Jim Ferendelli, prezydencki lekarz. Brudny i zmizerniały, nie różnił się niczym od reszty kloszardów. –I co myślisz, Santiago? – spytał wyniszczonego mężczyznę, który siedział na ziemi przed domkiem. –Chyba sobie poszedł – odparł tamten z silnym hiszpańskim akcentem – ale pewnie jeszcze wróci. –Zrobił komuś krzywdę? –Zabił starego Gordona. Ot, tak po prostu. Zastrzelił go, jak gdyby nigdy nic. –Cholera. Przykro mi, Santiago. –Frank chyba pana uratował. –Słyszałem. Wszyscy wykazaliście się niezłym refleksem. –W przychodni zawsze był pan dla nas dobry. –Muszę już iść. Dziękuję, że mnie ukryliście. Tak mi przykro z powodu Gordona. Podziękuj ode mnie Frankowi i całej reszcie. –Życzymy panu wszystkiego dobrego, panie doktorze. Ferendelli, wciąż na czworakach, poczołgał się w stronę wylotu tunelu, a potem puścił się biegiem przez głębokie mokradło w stronę sąsiedniej ulicy.
ROZDZIAŁ 6
Gabe stał kilka kroków od drzwi, które prowadziły z Sali Czerwonej do Reprezentacyjnej Jadalni. Na prawo kwartet smyczkowy grał jakiś utwór, chyba Mozarta. Z kolei na lewo powszechnie lubiany wiceprezydent Tom Cooper III wraz z żoną rozmawiali z sekretarzem stanu. Po całym pomieszczeniu rozsiani byli czołowi przedstawiciele obu partii, a także członkowie gabinetu. W przeciwległym końcu sali stał Calvyn Berriman, prezydent Botswany. Ściskał dłonie nieprzerwanie napływającym dygnitarzom, a jednocześnie witał uprzejmym skinieniem głowy każdego, kto przechodził obok. Gabe nie potrafił powstrzymać szyderczego uśmiechu. Poza nim nikt z obecnych na galowej kolacji nie myślał raczej o Rickym „Kosie” Gentille'u, o „Brzytwie” Tuftsie ani o żadnym z więźniów, z którymi kiedyś w Zakładzie Karnym w Hagerstown w stanie Maryland Singleton dzień w dzień stał w
kolejce po jedzenie. Niekończące się kolejki, pozbawiające godności inspekcje, łapówki, gangi, szmuglowanie, konflikty osobowości, przemoc, ignorancja, nawet rzadkie akty heroizmu – Gabe nienawidził każdej chwili owego roku, który spędził w więzieniu. W każdej sekundzie myślał tylko o tym, żeby unikać kontaktu wzrokowego ze współwięźniami, żeby stać plecami do ściany, żeby pozostać niewidzialnym. Trzy tysiące sześćset sekund na godzinę, osiemdziesiąt sześć tysięcy czterysta sekund dziennie. Te liczby były wyryte w jego świadomości jak tatuaże z obozu śmierci. Pomimo to – chociaż musiał przyznać, że od tamtej pory, gdy przez rok nosił pomarańczowy kombinezon więzienny, zaszedł bardzo daleko – w pewnym sensie wśród morderców i innych kryminalistów czuł się mniej nieswojo niż w tej chwili. Wcześniej podzielił się swym niepokojem z prezydentem oraz z sekretarzem Białego Domu do spraw protokołu, błagając, by nie wciągano go na listę gości, nie mówiąc już o przedstawianiu – jako jednej z dwóch osób na przyjęciu – całej waszyngtońskiej śmietance towarzyskiej. Jednak zaproszenia już zostały rozesłane, w Waszyngtonie zaś wciąż panowała nerwowa atmosfera związana ze zniknięciem Jima Ferendellego. Prezydent chciał zapewnić polityków oraz wyborców, że jego zdrowie jest w dobrych rękach. –Dobrze pan sobie radzi, doktorze. Szef sztabu, Magnus Lattimore, pojawił się niespodziewanie tuż obok Gabe'a. Był drobnym, ruchliwym mężczyzną o chłopięcej twarzy i marchewkowych włosach. Mówił z lekkim celtyckim akcentem. Ze wszystkich ludzi prezydenta o nim Gabe wiedział najwięcej: imigrant ze Szkocji, absolwent Harvardu, niezmordowany, mądry pod każdym względem, stanowczy, skrupulatny, bezkompromisowy, a przy tym obdarzony ciętym dowcipem. Poza tym Gabe nie miał najmniejszych wątpliwości, że Magnus jest całkowicie oddany Andrew Stoddardowi, jego prezydenturze oraz walce o reelekcję. –To ten strój – odparł Gabe. – Wystarczy mnie ubrać w smoking i od razu zmieniam się w salonowca. –To widać. Pańska muszka od razu zdradza, że pomimo zapewnień nie jest pan tylko prowincjonalnym kowbojem. –Jak to? –Sposób wiązania muszki to rzecz bardzo indywidualna. Nigdy nie należy jej wiązać perfekcyjnie. Pan zawiązał swoją z doskonałą niedoskonałością. To wiele mówi o pańskim wyrafinowaniu, choćby pan chciał uchodzić za nieokrzesańca, który umie zakładać tylko siodła. –To dlatego nie kazał mi pan przysłać przypinanej muszki? –Można tak powiedzieć. Byłem gotów panu pomóc, gdyby zaszła potrzeba. Kiedy ma się do czynienia z ludźmi, każde źródło informacji jest dobre. Gdybym kiedykolwiek miał pokusę, żeby pana nie doceniać, a naprawdę jestem od tego daleki, to wystarczy, że przypomnę sobie, z jaką wprawą wiąże pan muszkę.
Gabe oczyma wyobraźni ujrzał Alison Cromartie, jej zmarszczone brwi, gdy skupiała się na zadaniu. Czy celowo zawiązała węzeł nieco krzywo? Tak naprawdę sam tego nawet nie zauważył. Rzeczywiście nadawał się tylko do zakładania siodeł. –Czy ten artykuł w „Washington Post” o moim przyjeździe to pańska sprawka? – spytał. –Mamy tam kilku dobrych znajomych – odrzekł jak zawsze enigmatycznie Lattimore. –Zamierzałem się nie wychylać, aż zakończę pracę. –Luksus podejmowania takich decyzji może pan mieć w Wyoming. Tutaj musi pan robić to, co jest najbardziej korzystne dla prezydenta. –Zdążyłem zauważyć. A propos, gdzie on się podziewa? –Szczerze mówiąc – Lattimore spojrzał na swój zegarek marki Omega – właśnie się spóźnia. Prezydencki szef sztabu spochmurniał. –Coś nie tak? –Nie, nie. Ale zwykle jest dosyć punktualny, a Calvyn Berriman to polityk, którego lubi i ceni. Wychodził z siebie, żebym załatwił z Joe Malzonem, szefem cukierników, tort w kształcie flagi Botswany. A to jest szalona flaga: zebry, afrykańskie tarcze, kły słoniowe, a nawet łeb byka doskonale wykonany z czarnej polewy. W porównaniu z ich flagą nasza jest nijaka. –Zostawcie dla mnie głowę byka. Poluję na nie na przyjęciach urodzinowych od małego. Poza tym proszę o informację, czy Drew będzie chciał, bym w ciągu najbliższych kilku godzin kogoś badał. Teraz jest idealny moment, żebym sobie poszedł. W Wyoming przekupywałem szpitalnego dyspozytora, żeby wzywał mnie pagerem, kiedy nie potrafiłem w żaden inny sposób uciec z koktajlu albo, co gorsza, z uroczystej kolacji. Choćbym nie wiem jak wiązał muszkę, to tylko kwestia czasu, zanim popełnię tutaj jakąś straszną gafę. –Niech pan pamięta, żeby palcami jeść tylko pieczywo, nie siorbać zupy prosto z talerza i starać się nie zwymiotować na sąsiada. To cała filozofia. –Siorbać pieczywo, jeść zupę palcami i wymiotować na gościa honorowego. Zapamiętam. –Ach, i jeszcze najważniejsze: niech pan nawet przez moment nie wierzy, że ktokolwiek tutaj jest bardziej zainteresowany słuchaniem pana niż słuchaniem samego siebie. W tym mieście człowiek, który potrafi słuchać, jest jak jednooki w krainie ślepców. –Usta zamknięte, uszy otwarte. Dam radę. –Świetnie. A skoro już mowa o salonowcach, to zanim się rozejdziemy, chciałbym panu jeszcze kogoś przedstawić. Słyszał pan o Lily Sexton?
Gabe pokręcił głową. –A powinienem? –Jeśli wygramy wybory, jedną z pierwszych decyzji prezydenta będzie utworzenie nowego stanowiska w rządzie: sekretarza do spraw nauki i techniki. Zostanie nim właśnie doktor Lily Sexton. –Jest lekarką? –Nie, ma doktorat z fizyki molekularnej albo czegoś w tym rodzaju. W Princeton Carol chodziła na jej wykłady. Chociaż Gabe był na ślubie Carol i Drew Stoddardów, a na przestrzeni lat spędził w towarzystwie żony prezydenta sporo czasu, to jednak wiedział o Pierwszej Damie bardzo mało. Miał świadomość tego, że jest niesamowicie inteligentna, ale nigdy by nie pomyślał, że studiowała fizykę molekularną. –Sekretarz do spraw nauki i techniki – powtórzył. – Ciekawe, gdzie znajduje się to stanowisko w hierarchii sukcesji prezydenckiej. –Niech pan się ugryzie w język. –Racja. Widzi pan? Przecież mówiłem, że to tylko kwestia czasu, zanim palnę jakieś głupstwo. –Wszystko w porządku. Niech pan tylko pamięta o jednookim. Lily stoi tam. Nietrudno ją rozpoznać, biorąc pod uwagę to, że wszystkie kobiety na tej sali mają na sobie drogie suknie wieczorowe, a ona jest ubrana w smoking. Lattimore ujął Gabe'a pod ramię i poprowadził na drugą stronę Sali Czerwonej, aby przedstawić go Lily Sexton – już drugiej ciekawej i atrakcyjnej kobiecie, którą lekarz poznał w ciągu godziny. Lily roztaczała wokół siebie olśniewającą aurę wiecznej młodości. Na ten efekt składało się wiele czynników. Lśniące, srebrne włosy tworzyły elegancką, krótką fryzurę. Twarz kobiety, praktycznie pozbawiona zmarszczek, miała niezwykle inteligentny wyraz, który podkreślały przenikliwe, zielononiebieskie oczy. Czarny smoking był idealnie skrojony do jej szczupłej, smukłej figury, a tuż nad górnym guzikiem marynarki – tam, gdzie byłaby koszula, gdyby Lily miała ją na sobie – błyszczał imponujący turkusowy wisior na srebrnym łańcuszku. Na nogach miała drogie kowbojki ze skóry aligatora. Ten element westernowego stylu stanowił wyraźny sygnał, że kobieta za nic ma obowiązującą modę, chociaż jednocześnie Gabe przypuszczał, że jej ubiór, włącznie z turkusowym pierścionkiem oraz kolczykami, kosztował tyle samo co suknie innych pań na sali – jeśli nie więcej. –Przepraszam, jeśli to zabrzmi niestosownie – powiedział lekarz, kiedy Lattimore zostawił ich samych – ale Magnus mówił, że była pani jednym z wykładowców Carol. Nie wiem dokładnie, ile lat ma Pierwsza Dama, ale coś mi się nie zgadza w rachunkach. –Ależ dziękuję, doktorze – odparła Lily z przyjemnym dla ucha zaśpiewem. Gabe obstawiał Arizonę.
– Pochlebia mi pan. Jednak obawiam się, że mój przyjaciel Magnus trochę pomieszał fakty. Kiedy Carol studiowała, byłam doktorantką, a nie wykładowcą. Jesteśmy serdecznymi przyjaciółkami, odkąd tylko się poznałyśmy. Dzieli nas nie więcej niż pięć, sześć lat. Byłaby wspaniałym naukowcem, ale miała inne plany. –Ach tak, dylemat Carol Stoddard – rzekł Gabe. – Probówki, palniki i białe myszki albo okazja poślubienia wspaniałego bohatera wojennego i nie lada przystojniaka oraz możliwość zmiany świata na lepsze. Hm. Niech no pomyślę… –Proszę mi wierzyć – odparła Lily – gdybym spotkała takiego mężczyznę, jakim jest Drew Stoddard, podjęłabym identyczną decyzję. Zresztą w moim życiu było kilku mężczyzn, za których mogłabym wyjść, ale żaden nie miał wytrwałości Drew. No dobrze, panie doktorze, a jak tam do tej pory pańskie medyczne doświadczenia w Waszyngtonie? –Kilku dygnitarzy goszczących w Białym Domu skierowano do mojej przychodni z różnymi siniakami i rozstrojem żołądka, ale Pierwszy Pacjent na szczęście dzwonił do mnie tylko po to, by powiedzieć, że wielu ludzi chce mnie poznać, więc lepiej, żebym przyszedł na tę kolację. –O tak, jako jedna z tych osób chciałabym panu pogratulować. –Dziękuję. Ale to pani należą się gratulacje. Magnus mówi, że wejdzie pani do rządu. –O ile wygramy. –Wygramy. –W takim razie będę pierwszym w historii sekretarzem do spraw nauki i techniki. –Proszę mi wybaczyć, jeśli wyjdę na ignoranta, ale jakie jest stanowisko prezydenta w kwestii nauki i techniki, skoro musi aż utworzyć nowe stanowisko w rządzie? –Szczerze mówiąc, to część programu partii. Prezydent jest zdania, że rząd federalny powinien bardziej zdecydowanie zaangażować się w kontrolę rozwoju badań naukowych: komórki macierzyste, klonowanie, nanotechnologia, paliwa alternatywne, fizjologia rozrodu, wykorzystanie cyberprzestrzeni i tak dalej. Agencja do spraw Żywności i Leków i tak jest przytłoczona pracą, więc obecnie nie ma w rządzie żadnej komórki, która skoordynowałaby badania niezbędne do opracowania właściwego ustawodawstwa. –Nie wiedziałem, że Drew jest taki stanowczy w kwestii rządowej kontroli nad nauką i techniką. –Po pierwsze, to nie jest ani kwestia stanowczości, ani kontroli, a po drugie, to bardziej inicjatywa Carol niż Drew. Administracja nie sprzeciwia się badaniom w żadnej dziedzinie nauki, jednak uważa, że obywatele mają prawo wiedzieć, co się dzieje, i śledzić, czy jakiś konkretny produkt albo program badawczy może w nieprzewidziany sposób wyrządzić szkodę lub zmusić podatnika do
poniesienia kosztów. –Wygląda na to, że znaleźli do tego zadania właściwego człowieka. –Miło z pana strony. Och, doktorze, bardzo przepraszam, ja sobie pana tak bezczelnie zawłaszczyłam, a przecież jako honorowy gość na pewno ma pan jeszcze do poznania wiele osób ważniejszych ode mnie. Nie, nie mam do poznania nikogo, kto byłby ważniejszy niż pani, pomyślał Gabe. –Szczerze mówiąc – powiedział głośno – jestem wdzięczny, że mnie pani ochroniła przed tłumem. Pamiętam, że jeździłem konno po pustyni, potem przyjechał prezydent, a następnie znalazłem się tutaj. Czuję się jak Alicja, która spada w króliczą norę. Gabe pokazał gestem salę. –No tak – zawołała Lily – pana żywiołem są otwarte równiny. Pan jest z Wyoming, prawda? – Wydobyła z kieszeni marynarki płaskie, srebrne pudełeczko i podała Gabe'owi wizytówkę w kolorze jasnej lawendy. – Nie potrzebuję sukni ani nawet torebki, ale w tym mieście zasada numer jeden brzmi: nigdy, przenigdy nie rozstawaj się z wizytownikiem. –Magnus zadbał o to, żebym swój znalazł w szufladzie biurka zaraz po przyjeździe. Teraz już wiem dlaczego. Niestety, tam też pozostał. Na wizytówce był prosty napis: „Stajnie Lily Pad”, adres w Wirginii, a w rogu – ozdobne litery SLR –Urodziłam się w zachodnim Teksasie – powiedziała. Lily – i tam, skąd pochodzę, mówi się, że pieniądze zarabia się przede wszystkim po to, żeby hodować konie. –W Wyoming mawiamy, że koń to ni mniej, ni więcej tylko czworonożny psychoanalityk. –W zasadzie na jedno wychodzi. – Jej śmiech był niewymuszony i bardzo powabny. – W Lily Pad mamy tak wspaniałe konie pod siodło, że trudno gdziekolwiek znaleźć lepsze. Chyba że lubi pan skakać. Takie też mamy. –Skakanie na koniu ma dla mnie równie mało sensu jak skakanie bez konia. Wyznaję zasadę, że wszystko zawsze można obejść dookoła. –Wobec tego proszę do mnie zadzwonić. Pokażę panu z końskiego grzbietu mój przybrany stan. –Bardzo chętnie. Już zacząłem tęsknić za mydłem do siodła. –W takim razie im wcześniej, tym lepiej. Gabe wiedział, że zagadkowa mina, z jaką powiedziała te słowa, nie da mu spokoju, póki wspólnie nie ruszą na szlak – niezależnie od tego, kiedy to nastąpi.
Ledwie pożegnał się z Lily, a już pojawił się przy nim admirał Ellis Wright. Przedstawił Gabe'a jakiemuś generałowi słowami: „Mój człowiek w Białym Domu”. Nie okazywał ani śladu niechęci, która była tak wyraźna podczas niedawnej rozmowy w gabinecie. Generał i admirał odeszli przywitać się z Calvynem Berri-manem, pozostawiając lekarza pogrążonego w rozmyślaniach o dwulicowości. Czy w tym mieście naprawdę nikt nie mówi tego, co myśli, i nie ma na myśli tego, co mówi? Właśnie w tej chwili Gabe dostrzegł Lattimore'a. Mężczyzna stał w drzwiach do holu i pokazywał lekarzowi spojrzeniem oraz dyskretnymi ruchami głowy, żeby do niego podszedł. Jednocześnie nie przestawał się uśmiechać i kłaniać przechodzącym gościom. Twarz – w każdym razie w odczuciu Gabe'a – miał ponurą. Lekarz powoli, niespiesznie ruszył w stronę szefa sztabu. Wspólnie przywitali sekretarza obrony wraz z żoną, a następnie szefa Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Gabe miał wrażenie, że teraz – ukrywając prawdziwe uczucia za pogodnym uśmiechem – wreszcie przypomina pozostałych gości. –Jakiś problem? – spytał cicho, starając się nie patrzeć na Lattimore'a. –Możliwe. Niech pan odczeka dwie minuty, po czym pójdzie do gabinetu po swoją torbę. Prezydencki agent Secret Service, Treat Griswold, będzie na pana czekał. Pójdziecie na górę do rezydencji. –Czy powinienem zabrać coś konkretnego? – spytał Gabe. –Nic poza otwartym umysłem.
ROZDZIAŁ 7
Usilnie próbując zachowywać się z nonszalancją, Gabe podniósł lekarską torbę, która stała na podłodze przy biurku. „Otwarty umysł”. Co, u diabła, Lattimore chciał przez to powiedzieć? Kiedy Gabe wrócił do recepcji, Treat Griswold już na niego czekał. Uniósł dłoń, nakazując, żeby lekarz był cicho i nie ruszał się z miejsca. Ostrożnie wyjrzał na korytarz, po czym gestem polecił
Gabe'owi, aby przeszedł do windy, którą w tym czasie inny agent odblokował elektronicznym kodem. –Czy prezydent ma kłopoty? – spytał doktor, kiedy dźwig ruszył. –Chyba właśnie pan sam musi to stwierdzić – odparł Griswold. Winda zatrzymała się piętro wyżej i mężczyźni weszli do niewielkiego przedsionka. Stamtąd dwuskrzydłowe drzwi prowadziły do przestronnego, elegancko umeblowanego przedpokoju rezydencji Pierwszej Rodziny. Griswold wskazał Gabe'owi drogę do głównej sypialni, po czym wrócił w pobliże windy. –W razie potrzeby proszę mnie zawołać – powiedział poważnym wyrazem twarzy. Do przedpokoju wszedł Magnus Lattimore. –Widział was ktoś? – spytał Griswolda. –Nikt. –Dobrze. Wezwałem asystenta wojskowego z Futbolówka. Zatrzymaj go w holu. –Tak jest. Futbolówka! Podczas szkolenia zapoznawczego poinformowano Gabe'a, że „Futbolówka” to kryptonim, którym określa się walizkę zawierającą kody oraz sprzęt potrzebny Rozgrywającemu – czyli prezydentowi – do rozpoczęcia z dowolnego miejsca na świecie odwetowego lub wyprzedzającego ataku jądrowego, który mógłby stanowić wstęp do Armagedonu. Ilekroć prezydent wyjeżdża z Białego Domu, walizkę zabiera asystent wojskowy z jednej z pięciu służb. Jak powiedział Gabe'owi Lattimore, w Futbolówce znajdują się również dokumenty dotyczące sukcesji prezydenckiej. Szef sztabu zwrócił się teraz do Gabe'a. Jego przenikliwe spojrzenie o mało nie wypaliło lekarzowi dziury pośrodku czoła. –Proszę iść przodem – powiedział Lattimore. Wszedł za Gabe'em do sypialni i cichutko zaniknął za sobą rzwi. Prezydent Stanów Zjednoczonych siedział na łóżku wyprostowany, z nogami wyciągniętymi przed siebie i plecami przyciśniętymi do masywnego, mosiężnego wezgłowia. Oczy miał szeroko otwarte, wzrok dziki, niespokojny – na twarzy mężczyzny malowało się przerażenie. Jego palce były w ciągłym ruchu, niczym wodorosty poruszane przez falę. Kąciki ust na zmianę napinał i rozluźniał. Pierwsza Dama stała tuż obok łóżka, po lewej stronie. W prostej, czarnej sukni z odkrytymi ramionami wyglądała olśniewająco. Na jej twarzy malowała się dziwna mieszanka niepokoju i
wstydu. –Zachowuje się tak od dwudziestu minut – powiedziała bez powitania. –Wiem o jego astmie i migrenach – odparł Gabe. – Czy ma tutaj swoje lekarstwa? –Tak. Poza tym czasami bierze paracetamol albo ibuprofen na bóle pleców. –Mogłabyś ich poszukać? Przynieś wszystkie leki, które znajdziesz. I jeszcze jego inhalator. Pierwsza Dama pospieszyła do łazienki. Nagle Stoddard zaczął się kiwać w przód i w tył jak ortodoksyjny żyd podczas modłów. Po paru minutach wreszcie zauważył Gabe'a. –Gabe, Gabe, mój stary druhu, co ty tu, u diaska, robisz? – zawołał, nie przestając się kiwać. –Panie prezydencie, jestem tu, ponieważ zaczął się pan nagle dziwnie zachowywać. –„Panie prezydencie, panie prezydencie”… Wszyscy do mnie tak mówią. Panie cholerny prezydencie. Nie wytrzymam, jakie zadęcie. O, proszę, nawet nie czuję, że rymuję. Ale nie ty, nie Gabe Singleton, mój stary druh, mój kumpel. Ty masz do mnie mówić Drew. Mów mi Drew, to ci będę ufał. Nie tak jak innym. Innym nie ufam. Poza moją śliczną Carol. Prawda, że jest śliczna? Ej, gdzie ona jest? Dokąd poszła? No i oczywiście ufam też mojemu kochanemu Magnusowi. Kochany Magnus, co o wszystkim myśli. Jak ktokolwiek mógłby mu nie ufać? Ale cholernemu wiceprezydentowi Tomowi Cooperowi, niech go szlag, trzeciemu… jemu ani trochę nie ufam. Ani Bradfordowi Dunleavy'emu, niech go szlag. Jemu też nie. On chce mi skopać tyłek w wyborach i zabrać nam ten dom. Chce nas stąd wyeksmitować. I cholernym Chińczykom też nie ufam. Jeśli chodzi o zaufanie, to oni są najgorsi ze wszystkich… Doktorze Gabe, ja się nie mogę przestać kiwać… w przód i w tył… w tył i w przód. Pomóż mi się przestać kiwać, to podwoję ci pensję. A wiesz, komu naprawdę nie można ufać? Arabom nie można ufać. Arabom! Może trzeba by wziąć jakieś małe urządzenie jądrowe… bo my je tak nazywamy: „urządzenia jądrowe”… i wysadzić ich wszystkich w powietrze. To by raz na zawsze załatwiło cholerny kryzys bliskowschodni. Przy okazji można by załatwić Izrael i zacząć wszystko od nowa… Carol Stoddard wróciła do sypialni z rękami pełnymi leków. Miała również inhalator. Podała to wszystko Gabe'owi. Ten przyjrzał się kolejno każdemu opakowaniu i odłożył, jedno po drugim, na stolik przy łóżku. Żadnych niespodzianek – o wszystkich lekach wiedział już wcześniej. Gabe ostrożnie podszedł do łóżka z prawej strony. W głowie huczały mu słowa Ellisa Wrighta. „Dwudziesta piąta poprawka dotyczy niezdolności prezydenta do sprawowania urzędu… Chcę, żeby pan zapoznał się z ustawą o sukcesji prezydenckiej i nauczył się w całości dwudziestej piątej
poprawki”. –Drew – powiedział łagodnie, lecz stanowczo Gabe – dzieje się z tobą coś niedobrego. –Niedobrego, niedobrego – zaczął podśpiewywać Stoddard na melodię Były sobie świnki trzy. Mroźny dreszcz przebiegł po plecach Gabe'a. Gdzieś w tym budynku, coraz bliżej, był asystent niosący Futbolówkę – walizkę z kodami i przyciskami, za pomocą których można było unicestwić życie na ziemi. Kodami, które mógł uruchomić jeden, jedyny człowiek. Lekarz bez większego powodzenia usiłował ogarnąć umysłem powagę tej sytuacji. Spojrzał na Carol, a następnie na Lattimore'a, by się upewnić, że i oni są świadomi możliwych konsekwencji tego, co działo się na ich oczach, jednak z ich twarzy nic nie potrafił wyczytać. –Drew, czy mogę cię zbadać? Chciałbym to wszystko zrozumieć. –Widzę odpowiedzi. –Drew, czy ja cię mogę zbadać? –Odpowiedzi na wszystkie pytania. –Czy może pan mu dać jakiś zastrzyk? – zapytał Magnus Lattimore. Gabe w ostatniej chwili powstrzymał się przed tym, żeby zwymyślać szefa sztabu. –Zacznę go leczyć, gdy tylko się dowiem, co się dzieje – odparł w zamian. – W tej chwili, dopóki nie grozi mu bezpośrednie niebezpieczeństwo, ostatnią rzeczą, którą chciałbym zrobić, jest maskowanie objawów. Stoddard, czerwony na twarzy, pocił się obficie. Przestał się natomiast kiwać. Wciąż jednak nie przestawał mówić: szybko, nieskładnie, przeskakiwał z tematu na temat, śmiał się niestosownie i rzucał dziwaczne komentarze na temat istotnych spraw, które – Gabe dobrze o tym wiedział – nie reprezentowały jego faktycznych poglądów. Andrew Stoddard, jakiego lekarz znał od czasu studiów, był jak doktor Jekyll. Mężczyzna, na którego teraz patrzył, zachowywał się jak pan Hyde. Gabe przez chwilę zaczął się zastanawiać, co by się stało, gdyby prezydent zażądał teraz Futbolówki. Lekarz działał powoli, lecz metodycznie. Sprawdził ciśnienie krwi w jednym i drugim ramieniu oraz puls na szyi, ramionach i stopach. Pacjent miał podwyższone ciśnienie – sto sześćdziesiąt na sto. Puls również był wysoki – sto pięć. Odruchy wyuczone przez lata studiów i praktyki zawodowej zadziałały, gdy tylko Gabe po raz pierwszy wszedł do sypialni. Teraz w każdej sekundzie obserwował, unikał pochopnych założeń i rozważał dziesiątki możliwości diagnozy – jedne odrzucał, inne pozostawiał na boku jako teoretycznie możliwe, jeszcze inne faworyzował jako najbardziej prawdopodobne. Nie zważając na nieprzerwany potok słów, Gabe zbadał Stoddarda tak szybko, jak tylko mógł. Wiedział, że na dokładniejsze badania przyjdzie czas, kiedy obecny kryzys zostanie zażegnany. W tej
chwili oczywiste były dla niego dwie rzeczy: po pierwsze, prezydent Stanów Zjednoczonych nie miał wylewu ani zawału, toteż nie groziło mu bezpośrednie niebezpieczeństwo. Po drugie – w tej chwili był kompletnie szalony.
ROZDZIAŁ 8
Przez następne dwadzieścia minut – oraz przez dwadzieścia, które już minęło – Gabe zdawał sobie sprawę z tego, że Stany Zjednoczone pozbawione są przywódcy. Wciąż badał Andrew Stoddarda, ale w głowie kręciło mu się od natłoku myśli. Trzeba było kogoś powiadomić, prawdopodobnie wiceprezydenta. Ellis Wright to dupek, ale miał absolutną rację, mówiąc, że Gabe powinien stać się ekspertem w dziedzinie praw dotyczących choroby prezydenta oraz sukcesji. Ale dlaczego Lattimore nawet się nie ruszył z miejsca ani tym bardziej Carol? Dlaczego zachowywali niemal kompletny spokój, podczas gdy na ich oczach rozgrywał się niewyobrażalny kryzys? Dlaczego milczeli? Jedynie z ust Lattimore'a padła prośba – odrzucona przez Gabe'a jako nawoływanie do popełnienia błędu w sztuce – żeby dać prezydentowi jakiś zastrzyk uspokajający. Nie trzeba medycznego wykształcenia, by wiedzieć, że jeśli diagnoza jest nieznana albo nie jest oczywista, podawanie substancji psychotropowych pacjentowi z silnymi zaburzeniami psychicznymi – spowodowanymi wstrząsem, udarem czy też brakiem równowagi chemicznej – jest przeciwwskazane. Prezydent kiwał się coraz wolniej, aż w końcu całkiem przestał. Ton jego głosu stał się nieco spokojniejszy. Gabe podłożył mu pod plecy poduszkę i skorzystał z chwili wytchnienia, by za pomocą wziernika obejrzeć siatkówkę oczu Stoddarda – jedyne miejsce w całym ciele, które pozwala na bezpośrednią obserwację żył, tętnic i nerwów, w szczególności nerwów wzrokowych. Tętnice wydawały się zdrowe. Ślady miażdżycy, jeśli w ogóle. dawały się zaobserwować, były minimalne. Stan żył także był prawidłowy. Gabe nie odnotował obecności zwężeń w miejscach, gdzie krzyżowały się z tętnicami – co wskazywałoby na utrzymujące się wysokie ciśnienie. Jednak co najważniejsze, krawędzie nerwu wzrokowego w każdym oku były ostre. Rozmazanie tych krawędzi, zwane w medycynie tarczą zastoinową, sugerowałoby wzrost ciśnienia w mózgu w wyniku obrzęku, krwotoku lub infekcji.
Odruchy w normie. Kończyny w normie. Siła mięśni i zakres ruchów prawidłowe. Nerwy czaszkowe nieuszkodzone. Puls na tętnicy szyjnej wyraźny i pozbawiony szmerów, które pojawiają się wówczas, gdy krew przeciska się przez zwężenie. Tętno spadło do osiemdziesięciu ośmiu. To wciąż dużo, ale można już było dostrzec poprawę. Ciśnienie – sto trzydzieści na osiemdziesiąt. Płuca czyste. Liczba oddechów na minutę spadła z czterdziestu do dwudziestu czterech. Brzuch miękki. Stoddard nie pocił się już tak obficie, był też mniej czerwony na twarzy. –Drew, słyszysz mnie? –Bracie, jesteś najlepszy. Jesteś solą ziemi. –Drew, chcę ci zadać kilka pytań. Obiecaj, że mi na nie odpowiesz, choćby nawet wydawały ci się bardzo głupie. –Dawaj. –W jakim mieście się znajdujemy? –Dlaczego pytasz mnie o takie… –Drew, proszę cię, zrób mi tę przyjemność. –W Waszyngtonie, w Dystrykciku Kolumbijczyku. –Jaki dziś dzień? –Czwartek. Doktorze, to jest naprawdę… –Proszę cię. –Któryś tam sierpnia. Może siedemnasty. Carol, skarbie, zgadza się? Siedemnasty? –Tak. Świetnie ci idzie, kochanie – odparła Pierwsza Dama, po czym spojrzała na Gabe'a. – Dochodzi do siebie – stwierdziła. –Drew, ile jest czterdzieści razy dwadzieścia? –Oczywiście osiemset. Zawsze byłem dobry z matmy. –Sto minus trzydzieści cztery? –Sześćdziesiąt sześć. Odpowiedzi padały szybko, niemalże zanim wybrzmiały pytania. –Wymień ośmiu pierwszych prezydentów.
–Waszyngton, Adams, Jefferson, Madison, Monroe, drugi Adams, Jackson, ilu to już? –Wystarczy. –Van Buren, pierwszy Harrison, ten, co po miesiącu walnął w kalendarz, Tyler… –Drew, naprawdę już wystarczy. –Wszystkich mogę wymienić. Ostatni jestem ja. –To świetnie. Stolica Urugwaju? –Montevideo. Co wygrałem? –Jak brzmi nazwisko gracza, który nigdy nie stosował sterydów i zdobył najwięcej home run? –Aaron. Myślałeś, że powiem: Ruth, prawda? –Nie. Wiedziałem, że dobrze odpowiesz. Już ci lepiej, przyjacielu. Dużo lepiej. –Doktorze, mam pytanie. –Słucham. –Te stwory, które tutaj latają… te duszki i te drugie: okrągłe, włochate, z ogonami… co o nich sądzisz? Gabe spojrzał na Stoddarda, usiłując dostrzec, czy prezydent sobie z niego żartuje, ale w wyrazie twarzy mężczyzny nic na to nie wskazywało. Lekarz ponownie zajrzał w źrenice Stoddarda. Początkowo były średnich rozmiarów i nieco powolnie reagowały na światło. Obecnie się zmniejszyły i reagowały dużo szybciej. Kolejna oznaka, że stan pacjenta się poprawiał. Nadczynny układ krążenia, niekontrolowane kiwanie się, chaotyczna mowa, nadmierna potliwość, niestosowne reakcje emocjonalne, halucynacje wzrokowe. Co tu się, u diabła, działo? Gabe koniecznie musiał porozmawiać zarówno z Carol, jak i z Magnusem Lattimore'em, ale nie mogło być mowy o opuszczeniu pacjenta. Lattimore oszczędził mu rozterek: –Doktorze, jeśli musi nam pan coś powiedzieć, może pan to mówić przy prezydencie. W jego głosie nie było paniki. Trudno też było w nim wyczuć niepokój. Gabe zastanawiał się, czy dziwne zachowanie szefa sztabu było związane z tym, że stan prezydenta najwyraźniej szybko się poprawiał. Lattimore stanął obok Carol Stoddard, która głaskała dłoń męża. Na jej twarzy malował
się dziwny wyraz – bardziej zniecierpliwienia niż niepokoju. –No dobrze – odparł Gabe – jak pan uważa. – Zrobił głęboki wdech i bardzo powolny wydech, by się trochę uspokoić. – Zacznijmy od tego, że cokolwiek to było, najwyraźniej zaczyna ustępować. Życie Drew nie jest bezpośrednio zagrożone. Ale wszyscy na pewno zdajemy sobie sprawę z tego, że przez ostatnią godzinę nie był w pełni władz umysłowych. Konsekwencje są oczywiste. –Proszę mówić dalej – rzekł Lattimore z kamienną twarzą. Tymczasem prezydent osunął się na łóżku i zamknął oczy. Oddech wciąż miał dość szybki i płytki. Rumieńce znikły z twarzy, która była teraz blada, wymizerowana i zdradzała skrajne wyczerpanie. Gabe z niepokojem po raz kolejny zmierzył puls i ciśnienie. –Mniej więcej w normie – stwierdził, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Dajcie mi chwilę, pobiorę kilka probówek krwi. –Po co? – spytał Lattimore. –Jeszcze nie wiem, ale lepiej, żebym miał próbki i ich nie potrzebował, niż żeby jutro miało się okazać, że powinienem był je pobrać, a tego nie zrobiłem. –Chcesz je włożyć do lodu? – spytała spokojnie Carol. –Chyba nie. Potrzymam je w lodówce w klinice, aż będę gotowy je wysłać. –Nie podpiszesz ich chyba jego nazwiskiem? –Nie, obiecuję. Oznaczę je w jakiś inny sposób. –Kochanie – powiedziała cichutko Pierwsza Dama, muskając ustami ucho męża – Gabe pobierze ci teraz trochę krwi, dobrze? –Jasne – odparł Stoddard przez suche, spękane usta. Gabe pobrał trzy probówki krwi i schował je do torby. Prezydent niemal nie zareagował na ten zabieg. –Wciąż jest wiele możliwości diagnozy – stwierdził Singleton, gdy było już po wszystkim. – Mógł to być nietypowy atak albo nawet bardzo niezwykła migrena. Dopuszczam też myśl, że za całe to zamieszanie może być odpowiedzialny niewielki krwotok w którymś ze strategicznych obszarów mózgu lub guz, najprawdopodobniej w części organizmu oddalonej od mózgu, wydzielającej jakiś hormon bądź inną substancję psychoaktywną. Można brać pod uwagę szereg narządów. Drew na pewno robi wrażenie, jakby znajdował się pod wpływem substancji toksycznych, jednak o ile nie schował gdzieś jakichś pastylek, o których nie wiemy, to nie potrafię ustalić źródła tej toksyczności. No i w końcu w grę wchodzi diagnoza, którą w tej chwili uznaję za najbardziej prawdopodobną.
–Mianowicie? – spytał Lattimore. –Mianowicie: stres związany z pracą oraz kampanią wyborczą doprowadził go do psychicznego i emocjonalnego załamania. –Nie masz pojęcia, ile godzin on pracuje – wtrąciła Carol. –W każdym razie zgadywanie nie jest zadaniem lekarza. Dlatego w tej chwili możliwości jest bardzo wiele. Musimy go zawieźć do szpitala na rezonans magnetyczny oraz kilka innych badań. Chwilowo trochę się niepokoję, że to guz albo krwotok. –To nie guz – powiedział Lattimore. – Ani nie krwotok. –Skąd pan to może wiedzieć? –Wiem to – odrzekł szef sztabu, patrząc Gabe'owi głęboko w oczy – ponieważ doktor Ferendelli już to sprawdził. Przeprowadził wszystkie możliwe badania. –Nie rozumiem. –Gabe – odezwała się spokojnie Carol, nie przestając głaskać dłoni męża – to nie pierwszy taki atak… Co najmniej czwarty.
ROZDZIAŁ 9
Gabe patrzył w niedowierzaniu na Carol Stoddard i Magnusa Lattimore'a, którzy stali po drugiej stronie łóżka. –Nie wierzę – powiedział, ledwie nad sobą panując. – Który atak? –Czwarty. Do wszystkich doszło w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Przy pierwszym był Jim Ferendelli. To się stało tutaj, w naszej rezydencji. Przyszedł do nas na obiad. Nagle Drew zaczął kręcić głową, jakby próbował z niej coś wytrząsnąć. Okazało się, że słyszał głosy. –Nie wierzę – powtórzył Gabe, nawet nie starając się ściszyć głosu. – Jak, do cholery, Drew mógł
przyjechać do mnie do Wyoming, prosić mnie, żebym został jego lekarzem, i nawet o tym nie wspomnieć? A wy? Carol, my się znamy od lat. Magnus, miałeś aż nadto okazji, żeby mi powiedzieć, zanim tu przyjechałem. Wy myślicie, że ten facet to kto? Kataryniarz? Kazaliście mi postawić całe swoje życie na głowie, żebym się nim zajął, i zatailiście przede mną taką informację? –Gabe, proszę cię – odparła Carol. – Rozumiem, że jesteś zły. Długo się zastanawialiśmy, jak i kiedy ci o tym powiedzieć, ale wyniki wszystkich badań były negatywne, ataki zaś nie powtarzały się od paru tygodni, więc Drew liczył na to, że już po wszystkim. Gabe, on cię naprawdę potrzebował. Wtedy i teraz. –Więc to dlatego mnie okłamał? Dlatego wy mnie okłamaliście? Bo mnie potrzebujecie? Gabe opuścił wzrok, żeby zobaczyć, jak zareaguje prezydent, ale Andrew Stoddard leżał bez ruchu, z zamkniętymi oczami, oddychał ciężko i najwyraźniej nie słyszał ani słowa. Lekarz odruchowo pochylił się i sprawdził puls pacjenta. Sto na minutę, miarowy. Nagle przypomniał sobie spotkanie z Drew w Wyoming. Wtedy miał bardzo dużo czasu, żeby powiedzieć staremu przyjacielowi o tych wszystkich receptach, które sam sobie wypisywał – o środkach przeciwbólowych i antydepresantach. Milczał z tego samego powodu, dla którego nigdy nie wyjawił prawdy swojemu dawnemu sponsorowi z AA – z tego samego powodu, dla którego coraz rzadziej chodził na spotkania, aż wreszcie w ogóle przestał na nie uczęszczać. Było mu wstyd. Nie bał się, że znów wpadnie w alkoholizm, przed czym przestrzegano go na spotkaniach – po prostu wstydził się własnej słabości, a może również lekkomyślności i zakłamania. Niezależnie od przyczyn skłamał, przemilczając prawdę. Dokładnie tak samo postępowali Carol i Lattimore, odkąd Gabe przyjechał do Waszyngtonu. Tak samo postąpił Drew po przylocie do Tyler. Inne zęby, ten sam wilk. –Każdy atak był trochę inny – powiedziała Carol, zachowując spokój wobec napaści Gabe'a. – Do drugiego doszło podczas konferencji prasowej. Byli przy tym i Jim, i Magnus. Kiedy tylko Drew zmienił się na twarzy i zaczął mówić chaotycznie, sprowadzili go z mównicy. Wszystko nie trwało nawet pół godziny. Miał więcej halucynacji wzrokowych i słuchowych niż dzisiaj, ale się nie kiwał. To wtedy Jim zawiózł go do prezydenckiego apartamentu w szpitalu marynarki wojennej w Bethesda. Po tym, jak wszystkie badania dały rezultat negatywny, łącznie z tymi, które przeprowadził zespół neurologów, dolegliwości Drew zdiagnozowano jako nietypową migrenę. Dziwne, że nie czytałeś o tym wszystkim w gazetach albo nie widziałeś w telewizji. Gabe uśmiechnął się ponuro. –Nie mam telewizora, który by porządnie działał, a jedyna gazeta, którą czytam, to „Tyler Times”. W ten sposób łatwiej się żyje.
–To pewnie dlatego nigdy nas nie pytałeś o te nietypowe migreny – powiedział Lattimore. –Pewnie dlatego – odparł sarkastycznie Gabe. – W Tyler Drew wspominał coś o bólach głowy. Słuchajcie, nie mam pojęcia, co się z nim dzieje, ale wiem na pewno, że ten człowiek nie jest w stanie wykonywać obowiązków prezydenta. Musimy coś zrobić, i to szybko. Jeszcze nie zdążyłem przestudiować dwudziestej piątej poprawki, ale wyobrażam sobie, że wypadałoby zatelefonować do wiceprezydenta. –Poczekaj – powiedział stanowczo Lattimore. – Gabe, proszę cię, poczekaj… i posłuchaj… Dobrze? Lekarzowi przed oczami stanęła pustynia, która rozciągała się za jego ranczem. W tej chwili musiało tam właśnie zachodzić słońce. Idealna pora na przejażdżkę konną. Co on tu, do cholery, w ogóle robił? –Słucham – odrzekł. – Ale powinieneś wiedzieć, że w tej chwili nie mam powodu wierzyć w żadne twoje słowo. –Rozumiem. Przy tych wszystkich lobbystach, spin doktorach i ukrytych zamiarach to miasto słusznie słynie ze swobodnego podejścia do prawdy. Obawiam się, że jako doradca polityczny sam nie jestem bez winy. Nawet teraz przeprosiliśmy gości na dole, informując ich, że prezydent ma migrenowe bóle głowy, atak astmy oraz objawy zatrucia i że ty się nim zajmujesz. Następna będzie prasa. –Mów dalej – odrzekł Gabe, wyobrażając sobie prawdę jako lotkę od badmintona odbijaną to w prawo, to w lewo. –Przede wszystkim – ciągnął Lattimore – przypomnij sobie, że kiedy tu przyszedłeś, poprosiłem agenta Griswolda, żeby wezwał asystenta wojskowego, który sprawuje pieczę nad Futbolówką. Rozmawialiśmy o niej, kiedy przyjechałeś do Waszyngtonu. –Uwierz mi, słuchałem uważnie. Takich rzeczy się nie ignoruje. –W takim razie może pamiętasz, że walizka zawiera między innymi dokumenty konieczne do przekazania kontroli nad rządem wiceprezydentowi Cooperowi. Ten asystent czeka teraz w holu. Ostateczną decyzję o tym, co jest najlepsze dla twojego pacjenta i dla kraju, podejmiesz ty. –Mów dalej. –Jest mi naprawdę bardzo, bardzo przykro, że od razu nie powiedzieliśmy ci o tych atakach. Mimo wątpliwości podjęliśmy wraz z Jimem Ferendellim decyzję, że dopóki sytuacja się nie pogorszy, on dalej będzie robił wszystko, żeby zdiagnozować problem. Potem zniknął i nie wiedzieliśmy, co dalej począć. Prezydent i Pierwsza Dama uważali cię za jedyną osobę, która mogła zająć miejsce Jima i kontynuować badania, jednocześnie dając prezydentowi szansę na reelekcję. –Gabe, nasz kraj go potrzebuje – włączyła się Carol. – Cały świat go potrzebuje. Ale nie za cenę jego zdrowia psychicznego.
–Posłuchaj, Carol. Gdyby zdiagnozowanie przypadku Drew było moim zadaniem na egzaminie i istniałaby tylko jedna poprawna odpowiedź, musiałbym powiedzieć, że to, co dziś zobaczyłem, a także wszystko, czego się od was dowiedziałem, wskazuje na zaburzenia o podłożu stresowym. To nie jest korzystny stan dla faceta, który trzyma palec na dużym czerwonym guziku. Wygląda na to, że z każdym atakiem Drew coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością. –Ale pomiędzy atakami – odrzekł Lattimore – prezydent jest skupiony i energiczny jak nigdy dotąd. Nie żartuję. Przekonał Koreę i Iran, żeby się opanowały i wpuściły na swój teren inspekcje nuklearne. To duży krok. Dzięki nowym umowom handlowym z Meksykiem i Chinami poziom bezrobocia jest teraz najniższy od kilkunastu lat. Prezydent wie, że problem narkotykowy w miastach można rozwiązać tylko wtedy, kiedy da się młodym ludziom nadzieję na godną przyszłość poprzez edukację. Od początku tej kadencji szkoły dostały więcej pieniędzy, niż gdy u władzy było dwóch poprzednich prezydentów. Stoddard przepchnął więcej ustaw, więcej elementów programu prospołecznego, niż ktokolwiek przypuszczał. Teraz sondaże wskazują na to, że w przyszłej kadencji będzie mógł liczyć na przychylność Kongresu. Aż trudno sobie wyobrazić, ile mógłby zrobić przez następne cztery lata. Gabe, to nie jest zwykły człowiek. –Ten człowiek – Gabe wskazał na Stoddarda, który wciąż się nie ruszał i tylko klatka piersiowa unosiła się i opadała miarowo – ma władzę, która pozwala zniszczyć wszystko. Wszystko! I możliwe, że właśnie jest na skraju szaleństwa. –Musi być jakiś inny powód, coś poza stresem – powiedziała Carol. – Jestem tego pewna. Brak równowagi hormonalnej, migrena, ognisko padaczki… nie wiem. Coś. Słyszałeś, jak odpowiadał na pytania. Był wspaniały. Ledwie zdążyłeś zapytać, a już podawał odpowiedź. Ty się martwisz, że Drew ma władzę, dzięki której może wszystko zniszczyć, ale ma także władzę oraz wizję potrzebne do tego, żeby zmienić świat na lepsze. Nie miał ich dotąd żaden prezydent. Żaden człowiek. –Wynik nadchodzących wyborów bynajmniej nie jest przesądzony – dodał Lattimore. – Dunleavy wciąż ma przewagę w większości prorepublikańskich stanów, a religijna prawica znów się mobilizuje. Ich polityczna machina osłabła, kiedy Dunleavy przegrał poprzednie wybory, ale wszystko wskazuje na to, że zwierają szyki. Pamiętasz Thomasa Eagletona? –Nie. Zaraz… chyba tak. Tak, pamiętam. Był kandydatem na wiceprezydenta, kiedy w wyborach startował McGovern. Kiedy to było… w siedemdziesiątym? –W siedemdziesiątym drugim. McGovern nie miał szans na wygraną z Nixonem, więc żaden ważny polityk demokratów nie chciał startować razem z nim. Dlatego McGovern wybrał Eagletona, poczciwego senatora z Missouri. Ale przeprowadzony na łapu-capu wywiad nie odkrył, że facet z powodu depresji kilkakrotnie trafiał do szpitala psychiatrycznego i przeszedł terapię elektrowstrząsami. Prasa uznała McGoverna za kompletnie niezdolnego do rządzenia i Eagleton musiał się wycofać. –Zastąpili go Sargentem Shriverem, tym facetem od Korpusu Pokoju. Teraz sobie przypominam.
–Jeszcze gorzej było z Dukakisem. Prowadził w sondażach, aż nagle zaczęły krążyć plotki, że leczył się na depresję. Zupełnie bezpodstawne oskarżenia. Ale wystarczyły, żeby nastąpił gwałtowny zwrot w sondażach, i nawet ten występ w czołgu nie pomógł mu odrobić strat. –Rozumiem, co masz na myśli. –Jeśli wyda się informacja o tych atakach, nie ma takiej siły, która będzie nam w stanie pomóc. A najważniejsze jest to, co powiedziała Carol: że pomiędzy tymi atakami on jest bardziej sprawny i skupiony niż kiedykolwiek. W tym momencie, jak na komendę, Andrew Stoddard gwałtownie otworzył oczy. Spojrzał na lewo, na żonę i szefa sztabu, a potem na prawo, na Gabe'a. –Doktor Singleton, jak mniemam – powiedział, oblizując spierzchnięte usta. –Siemasz. Witaj w naszym świecie. –To nie wygląda dobrze. Kolejny atak? Gabe skinął głową. –Kochanie – odezwała się Carol – wszystko w porządku? –Jest okej, jest okej. Trochę mi pulsuje w skroniach, ale poza tym czuję się świetnie. Muszę jednak przyznać: wstyd mi, że widzę tutaj doktora, szczególnie kiedy powinien być na kolacji i zajadać się tortem z flagą Botswany. –Pamiętasz, co się stało? – spytał Gabe. –Nie za bardzo. Jak przez mgłę pamiętam, że źle się poczułem. Przede wszystkim bolał mnie brzuch. A co? Obraziłem kogoś, z kim powinniśmy utrzymywać przyjacielskie stosunki? –Nie, nic z tych rzeczy – powiedziała Carol. – Po prostu cieszymy się, że już wszystko w porządku. Kochanie, Gabe jest zły, że… –Sam sobie poradzę – przerwał Gabe nieco bardziej stanowczo, niż zamierzał. Spojrzał na Lattimore'a, potem znów na Carol, zastanawiając się, czy wysłać ich do holu i porozmawiać z pacjentem w cztery oczy. W końcu jednak przysunął sobie obite brokatem krzesło i postawił je obok Stoddarda, który teraz leżał oparty na jednym ramieniu. –Drew, czy ty cały czas byłeś świadomy tych ataków? –Tak… oczywiście poza momentami, kiedy następowały. –Ale postanowiłeś mi o nich nie mówić, zanim zgodziłem się przyjechać do Waszyngtonu.
–To mógł być błąd. –Doceniam, że się do tego przyznajesz i nie usiłujesz, przynajmniej na razie, zasypywać mnie racjonalnymi uzasadnieniami twojej decyzji. I rozumiem, dlaczego Carol i Magnus również mogli wybrać takie rozwiązanie. Ale to rzeczywiście był błąd. Powiem więcej: to było kłamstwo. Wiem, wiem, z formalnego punktu widzenia zatajenie prawdy to nie kłamstwo. Ale tam, skąd pochodzę, nie uznajemy takiego rozróżnienia. –Przepraszam, Gabe. Naprawdę mi przykro. Tyle się działo, byliśmy pod ogromną presją, musieliśmy opanować sytuację po zniknięciu Jima, a ja tak bardzo cię tutaj potrzebowałem. Jim mówił, że te ataki są prawdopodobnie przypadkami nietypowej migreny. Przepisał mi sumatryptan i stwierdził, że pewnie się już nie powtórzą. Tymczasem przeprowadził wszystkie możliwe badania i wezwał konsultantów. –Jakich konsultantów? –Chyba neurologów. –A psychologów? Psychiatrów? Stoddard pokręcił głową. –Chyba nie… Gabe, jeśli to się wyda, będę skończony. –Posłuchaj, w tej chwili mam tylko dwie możliwości: wezwać asystenta wojskowego, który czeka w holu, żebyś mógł przekazać władzę wiceprezydentowi Cooperowi, albo złożyć wymówienie i wsiąść w następny samolot do Wyoming. Lattimore pochylił się i wyglądało na to, że zamierza włączyć się do dyskusji, ale Stoddard, odwrócony do niego plecami, powstrzymał go, unosząc dłoń, po czym usiadł na łóżku nadal zwrócony w stronę Gabe'a. W tej jednej chwili bez śladu zniknął Drew Stoddard, a zastąpił go prezydent Stanów Zjednoczonych. –Posłuchaj, Gabe – powiedział – Jim Ferendelli miał ten sam dylemat. Potrzebowałem go tak samo, jak teraz potrzebuję ciebie. W końcu odrzucił oba warianty, które bierzesz pod uwagę. Nie odszedł, ale nie nalegał też, żebym przekazał władzę Tomowi Cooperowi. Zapisał mi leki, które miały zlikwidować przyczynę moich problemów. Obiecał, że nie spocznie, póki nie odkryje, co mi jest i jak sobie z tym radzić. Proszę, uwierz mi. –Wierzę. –Chociaż musiałem współpracować z republikańskim Kongresem, dzięki moim programom zatrudnienia sześćset tysięcy bezrobotnych znalazło pracę. Przy pomocy lokalnych społeczności i prywatnych przedsiębiorców załatwiliśmy dwieście tysięcy komputerów dla szkół. Narkomania w ubogich dzielnicach zaczęła się zmniejszać. Gabe, rozumiesz to? Zmniejszać. Sondaże wskazują na to, że jeśli wygram, najprawdopodobniej będę miał Kongres po swojej stronie. Dzięki niemu zdołam
osiągnąć dla tego kraju niewyobrażalne rzeczy. Błagam cię, Gabe. Zostań tu przy mnie. Dowiedz się, co mi jest. Lecz mnie, czym chcesz. Sprowadź dowolnych specjalistów. Ale na litość boską, błagam, nie stawiaj na mnie krzyżyka. Nie teraz. Jesteśmy tak blisko. Zapadła cisza. Gabe czuł, jak odpływa z niego gniew oraz pragnienie podjęcia natychmiastowych działań. Nie dysponował danymi, które cytowali Lattimore i prezydent, ale wiedział, że obecnie w kraju panowały nadzieja i optymizm, jakich nie pamiętano od co najmniej pokolenia. A co najważniejsze, na żadnej obcej ziemi nie ginęli teraz amerykańscy żołnierze. Drew Stoddard – uczony, intelektualista, bohater wojenny, humanista i społecznik – był człowiekiem, którego ten naród potrzebował. –Daj mi trochę czasu – Gabe usłyszał własny głos. – Muszę sobie wszystko uporządkować. To, co dzisiaj zobaczyłem, naprawdę nieźle mnie przeraziło. –Nie wątpię. Dam ci tyle czasu, ile tylko potrzebujesz. –Poza tym muszę mieć dostęp do materiałów Jima Ferendellego: wyników badań i dotychczasowych wniosków. –Nie możemy ich znaleźć – odezwał się Lattimore. – Mamy tylko bardzo skromne materiały ze szpitala w Bethesda. FBI oraz skrzydło dochodzeniowe Secret Service przeszukały każdy centymetr centrum medycznego, mieszkania Jima w Georgetown i jego domu w Karolinie Północnej. Wciąż pracuje nad tym kilkudziesięciu agentów. Może nawet kilkuset. –W każdym razie chcę mieć dostęp do jego mieszkania. –Nie ma sprawy. –I jeśli zgodzę się na to, co proponujesz, będę potrzebował co najmniej jednego lekarza jako asystenta, który byłby przy tobie zawsze wtedy, kiedy ja nie będę mógł. –Czy będziemy musieli mu wszystko powiedzieć? – spytała Carol. –Zastanowię się nad tym. Ale na razie muszę się przekonać, że to jest tajemnica, której sam chcę dotrzymać. –Wystarczy, że powiesz, co ci potrzebne – odparł Stoddard. – Mów, co mam robić. –Bądź blisko domu. Albo tutaj, albo w Camp David. Dopóki nie podejmę decyzji, mam cały czas wiedzieć, gdzie jesteś. –A Teksas? – spytał prezydenta Lattimore. –Odwołaj – polecił szorstko Stoddard. –No i w końcu chcę, żebyś mi przyrzekł, i wy dwoje też, że jeśli postanowię się z tego wszystkiego
wycofać i poinformować wiceprezydenta Coopera, nie będziecie mnie już próbowali odwieść od tego zamiaru. –Masz nasze słowo – odrzekł prezydent. Carol i Lattimore wahali się, ale w końcu niechętnie skinęli, głowami. –W takim razie – rzekł Gabe – właź do łóżka. Ja tu zostanę na tyle długo, żeby się upewnić, że twój stan jest stabilny. –Jeśli chcesz dziś tutaj spać, sypialnia Lincolna jest na końcu korytarza – powiedziała Carol. – Znajdę ci szlafrok i piżamę. Griz może załatwić coś do jedzenia, gdybyś był głodny. –Nie trzeba. Parę godzin spokoju i pojadę do domu. Teraz jeszcze raz pana zbadam, panie prezydencie, a potem chciałbym trochę poczytać. Macie tutaj bibliotekę, prawda? –Owszem, chociaż niewielką. Griz może cię zaprowadzić do głównej biblioteki we wschodnim skrzydle. –Świetnie. –A o czym chcesz poczytać, doktorze? Gabe sprawdził puls Stoddarda. Potem zbadał ruch gałek ocznych i reakcję źrenic na światło. –O dwudziestej piątej poprawce.
ROZDZIAŁ 10
Mijały kolejne godziny. O drugiej w nocy, kiedy Gabe uznał, że może wracać do domu, prezydent spał spokojnie już od półtorej godziny. Na prośbę Lattimore'a lekarz przyglądał się z daleka, jak szef sztabu odsyła asystenta wojskowego z Futbolówką. Potem zebrał swoje rzeczy – w tym dwie książki na temat choroby prezydenta, sukcesji oraz dwudziestej piątej poprawki. Właśnie miał dać znać Treatowi Griswoldowi, że wychodzi, kiedy Carol Stoddard zapukała lekko w otwarte drzwi. Zmyła makijaż oraz przebrała się w piżamę i szlafrok, ale wciąż wyglądała równie elegancko jak w sukni wieczorowej. Jej sarnie oczy były nieco zaczerwienione, z czego Gabe wysnuł wniosek, że chyba niedawno płakała.
–Zbierasz się do wyjścia? – spytała, robiąc krok naprzód. –Sądzę, że już mogę. Zresztą w razie czego mieszkam niecałe dwa kilometry stąd. –Chyba nic mu nie będzie, przynajmniej na razie. Już wiesz, co z tym wszystkim zrobisz? –Potrzebuję trochę czasu. Może wystarczy mi parę godzin do rana. –Gabe, ta praca naprawdę wyciska na nim silne piętno. Na nas obojgu. Chyba silniejsze, niż przypuszczaliśmy. Drew pracuje siedem dni w tygodniu, często po szesnaście, a nawet dwadzieścia godzin dziennie. Prawie nie chodzimy spać o tej samej porze… a nasze życie osobiste… obumierało, aż wreszcie… cóż, praktycznie przestało istnieć. –Przykro mi. –Błagam cię, jeśli uważasz, że ze względu na stan zdrowia Drew powinien się wycofać z kampanii i pozwolić Tomowi Cooperowi przejąć swoje obowiązki, powiedz mu to. On myśli, że jest w stanie zrobić wszystko i dla wszystkich. Ale ktoś musi mu pomóc zrozumieć, że nikt tego nie potrafi, nawet on. Oczy Carol zaczęły wilgotnieć. Gabe zawahał się, po czym przeszedł przez pokój i objął ją ramieniem. Trwali tak w milczeniu, aż odzyskała panowanie nad sobą. –Cokolwiek postanowię, będzie to w najlepszym interesie mojego pacjenta – powiedział w końcu. –Rozumiem. Może dasz radę go przekonać, żeby trochę zwolnił. Żeby wziął urlop, spędził więcej czasu ze mną i chłopcami, każdego dnia przynajmniej przez jakiś czas nic nie robił i pogodził się z tym, że każdy ma swoje ograniczenia. –Spróbuję. Obiecuję. –Dziękuję. Dziękuję ci za wszystko, co robisz. Poproszę Treata Griswolda, żeby cię odprowadził. Nim Gabe zdążył coś odpowiedzieć, Pierwszej Damy już nie było. Przypomniał sobie uczucie zazdrości, kiedy przyjechał do Waszyngtonu i zobaczył ich oboje po raz pierwszy – piękną, idealną Pierwszą Parę, wspólnie prowadzącą kraj ku politycznemu, kulturalnemu i społecznemu renesansowi. Teraz zaś przywoływał jedno z wielu mądrych spostrzeżeń, jakimi podzielił się z nim jego dawny sponsor z AA: że niebezpiecznie jest porównywać to, co wiesz o sobie samym, z tym, co widzisz u innych. Zjechał windą na parter, gdzie opisał probówki z krwią swoim numerem telefonu z Tyler czytanym od tyłu, po czym schował je do niewielkiej lodówki w klinice. Podczas lektury trafił na fascynujący fragment dotyczący kontuzji kolana prezydenta Billa Clintona oraz jego późniejszej
rekonwalescencji. Prezydent spędzał urlop na polu golfowym na Florydzie. Schodził po niewysokich schodach, kiedy jego kolano nie wytrzymało. Mięsień czworogłowy pękł i oderwał się od ścięgna rzepkowego. Obecny na miejscu lekarz z Ośrodka Medycznego Białego Domu unieruchomił nogę i zarządził natychmiastowe przewiezienie Clintona do najbliższego szpitala. Na miejscu czekał już jego osobisty lekarz, który jak zawsze był członkiem zespołu medycznego towarzyszącego prezydentowi podczas podróży. Od tej chwili aż do operacji, którą Clinton przeszedł w szpitalu marynarki wojennej w Bethesda, a nawet później, gdy mięsień i ścięgno zostały już wyleczone, prezydencki lekarz miał do podjęcia dwie ważne decyzje: dotyczące uśmierzania bólu oraz znieczulenia. Przez cały ten czas w pobliżu głowy państwa zawsze znajdował się asystent wojskowy z kodami niezbędnymi do rozpoczęcia ataku jądrowego, a także z porozumieniem spisanym przez Clintona i wiceprezydenta Ala Gore'a dotyczącym sytuacji, w których władza w kraju powinna być przekazana temu drugiemu. Clinton i jego lekarz wspólnie zdecydowali, że jedynymi lekarstwami na ból, które otrzyma prezydent, będą środki przeciwzapalne niemające wpływu na centralny układ nerwowy. Poza tym chirurdzy ortopedzi ze szpitala w Bethesda zgodzili się na to, by prezydent otrzymał wyłącznie znieczulenie zewnątrzoponowe i tym samym pozostał przytomny przez cały czas trwania operacji. Dwugodzinny zabieg oraz późniejsza rekonwalescencja przebiegły bez zakłóceń. Na papierze to wszystko wydawało się takie oczywiste, takie nieskomplikowane. Gabe zastanawiał się, jak osobisty lekarz Clintona poradziłby sobie w jego sytuacji. Wątpił, by Drew Stoddard wciąż pełnił funkcję prezydenta, gdyby jego lekarzem nie był przyjaciel i współlokator z akademika. Po chwili przypomniał sobie jednak, że jeszcze kilka tygodni temu Stoddardem opiekował się inny specjalista, a mimo wszystko Drew wciąż pozostawał prezydentem. Gabe zdał sobie także sprawę z tego, że do tej pory nikt nie poinformował go dokładnie o charakterze porozumienia między Stoddardem a Thomasem Cooperem III. Ze względu na obecność na galowej kolacji licznych dygnitarzy kapitan marynarki wojennej, który miał dyżur w centrum medycznym, postanowił pozostać w Białym Domu. Gabe wszedł, żeby zostawić torbę w gabinecie. Przedstawił mężczyźnie formułkę, którą wcześniej obmyślili z Lattimore'em i sprzedali najpierw zaproszonym gościom, a potem prasie: prezydenta zmogła kombinacja astmy, migreny oraz ostrego nieżytu żołądka, prosił więc osobistego lekarza o opiekę do czasu, gdy ataki ustaną. Kolejne kłamstwa. Podminowany, wciąż nie do końca przekonany o słuszności decyzji, które podjął tej nocy – zarówno medycznych, jak i politycznych – Gabe zgodził się, by Treat Griswold zjechał z nim windą i odprowadził go na parking dla pracowników funkcyjnych przy West Executive Boulevard. Osiemnaście Akrów – jak mówi się o kompleksie Białego Domu – było nienaturalnie ciche. Mężczyźni maszerowali w zamyśleniu, przytłoczeni dramatem, w którym przyszło im brać udział.
Griswold, lojalny weteran z wieloletnim stażem w Secret Service, deklarował gotowość zasłonięcia prezydenta własnym ciałem. Czy bełkoczący bezładnie mężczyzna, który kiwał się, jakby chciał wygonić z umysłu demony, był kimś, za kogo Griswold miałby ochotę ginąć? Gabe pragnął zadać agentowi to pytanie, jednak wiedział, że nigdy się na to nie zdobędzie. Gdyby tylko wiedzieli, myślał Singleton. Prasa, rząd, Kongres, Chińczycy, Izraelczycy, Arabowie, terroryści, amerykańskie społeczeństwo – gdyby tylko wiedzieli, co tej nocy wydarzyło się w prezydenckiej posiadłości… Gabe myślał o politykach, którzy urzędowali w Białym Domu przed Stoddardem. Ile faktów ukryto ze względu na nich? Ile kłamstw wygłoszono? –Poradzi pan sobie? – spytał Griswold, kiedy dotarli do samochodu Gabe'a. –Dzięki za troskę, Griz. Tak, chyba wszystko będzie w porządku. Zakładam, że wiesz, co tam się działo. –Wiem tyle, ile muszę – odparł agent. – To wyjątkowy człowiek, panie doktorze. Powinniśmy robić wszystko, co w naszej mocy, żeby pozostał na swoim stanowisku. –Rozumiem to. Nie jestem w stu procentach pewien, czy się zgadzam, ale rozumiem. –Każdy musi robić swoje. Niech pan na siebie uważa. W tej chwili wcale panu nie zazdroszczę. Gabe poklepał Griswolda po jego masywnym ramieniu. Zupełnie jakby klepał głaz. –Wcale się nie dziwię. Słuchaj, musimy pamiętać o tej konnej wyprawie na pustynię. –Będę pamiętał. Powodzenia. Griswold ruszył w drogę powrotną, zostawiając Gabe'a samego na cichym parkingu. Srebrny buick riviera, którym jeździł lekarz, stanowił – podobnie jak czteropokojowy apartament w kompleksie Watergate – pożyczkę na czas nieokreślony od LeMara Stoddarda. Ojciec prezydenta nie przyjmował sprzeciwu. Odkąd Drew i Gabe poznali się w akademii, Stoddard senior traktował Gabe'a i jego rodziców jak rodzinę, zapraszał do posiadłości w Karolinie Północnej oraz domku myśliwskiego w Wirginii. O ile dla Buzza Singletona wypadek Gabe'a, wydalenie syna z uczelni i więzienie okazały się zbyt silnym ciosem, o tyle LeMar pozostał niezawodnym przyjacielem. Załatwił mu świetnych prawników i nieraz odwiedzał w zakładzie karnym. Parę lat później, pociągnąwszy za kilka sznurków, upewnił się, że przeszłość Gabe'a nie przeszkodziła mu dostać się na akademię medyczną. Lekarz uruchomił silnik i przez kilka minut siedział bez ruchu za kierownicą, czekając, aż klimatyzacja zacznie działać. Jednocześnie kontynuował obrachunek swoich uczuć i przemyśleń. Przez lata pracy w zawodzie, ilekroć napotykał zagadkę medyczną, starał się brać pod uwagę wszystkie możliwości diagnozy, aż
wynik badań albo nowe objawy nie wyeliminowały którejś z nich. Jednak za każdym razem od początku przewidywał, gdzie należy szukać odpowiedzi. Chodziło tylko o to, by nie sugerować się intuicją, dopóki wskutek eliminacji nie pozostanie zaledwie kilka innych możliwości lub – jeszcze lepiej – gdy nie zostanie żadna. „To wyjątkowy człowiek. Powinniśmy robić wszystko, co w naszej mocy, żeby pozostał na swoim stanowisku”. Słowa Griswolda rozbrzmiewały doktorowi w głowie, kiedy opuszczał teren Białego Domu i wjeżdżał na 16th Street. Następnie ruszył półtorakilometrowym odcinkiem G Street wzdłuż kompleksu Watergate. Niebo przykrywała gęsta powłoka chmur, noc zaś była ciepła i wilgotna, nawet jak na sierpień w Waszyngtonie. Pogrążony w myślach o minionym wieczorze Gabe sunął niespiesznie we wczesnoporannym ruchu. Kiedy stanął na czerwonym świetle na 22nd Street, z lewej strony, na pasie obok, zatrzymał się ciemny sedan, który śledził go od Białego Domu. Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Gabe zauważył nieznaczny ruch w samochodzie obok i spojrzał w lewo. Kierowca tamtego auta miał na głowie czapkę z daszkiem nasuniętą na oczy. W gęstym cieniu jego twarz pozostawała niewidoczna. Nieznajomy opuścił szybę po stronie pasażera, uniósł pistolet pokaźnych rozmiarów i z odległości może półtora metra wycelował prosto w twarz Gabe'a. Nim zdążył wystrzelić, coś uderzyło z tyłu w wóz Singletona, przesuwając go o kilkadziesiąt centymetrów do przodu. Gabe uderzył głową o zagłówek. Wciąż widział błysk lufy, a w uszach jeszcze rozbrzmiewał huk wystrzału. Kula trafiła w okno tylnych drzwi, zostawiając w szybie ślad podobny do pajęczyny. Drugi strzał już nie padł. Ciemny sedan ruszył z piskiem opon, pośród dymu i ostrej woni palonej gumy, na dwóch kołach skręcił w 22nd Street i zniknął. Wciąż nie mogąc zrozumieć, co się właśnie wydarzyło, Gabe zawisł bezwładnie na pasie bezpieczeństwa, łapiąc oddech i usiłując się opanować. Ani chwili. Nie miał ani chwili na reakcję. Ktoś go właśnie próbował zabić! Gdzieś za nim otworzyły się i zamknęły drzwi samochodu. Potem Singleton usłyszał szybkie kroki, a następnie uchyliły się drzwi jego auta. –Wszystko w porządku? Znał ten głos. Minęła chwila, zanim Gabe zaczął widzieć wyraźnie. Nad nim, szczerze zatroskana, stała Alison Cromartie.
ROZDZIAŁ 11
–Nic mu nie jest? – zawołał jakiś kierowca z drugiej strony ulicy. – Wezwać karetkę? –Właśnie, wezwać? – Alison zwróciła się do Gabe'a. Wciąż oszołomiony lekarz zdołał pokręcić głową. –Nie, wszystko w porządku – odkrzyknęła kobieta. – To tyko mała stłuczka. Kierowca – jedyny w okolicy – wahał się jeszcze przez chwilę, po czym odjechał. –Facet w samochodzie obok chciał mnie zabić – wymamrotał Gabe. – On… on do mnie strzelił z… Jezu, nie wierzę… Nie wiem, czy to był przypadkowy napad, czy… czy… –Doktorze, spokojnie. Na pewno nic panu nie jest? Może pan wstać? –Chyba tak. Ja… ja znieruchomiałem. Widziałem tylko lufę i… i myślałem tylko o tym, że już po mnie. Nawet nie wiem, co się potem stało. –To się stało, że najechałam na pana z tyłu. – odparła. – Widziałam, co się dzieje, więc dodałam gazu. Tylko to mi przyszło do głowy. Gabe obejrzał się na rozbitą tylną szybę buicka. –Niezłe posunięcie – powiedział. Powoli, z pomocą Alison, udało mu się wstać. Oparł się o dach samochodu. Kobieta, ubrana w czarne dżinsy i czarny bezrękawnik, podtrzymywała go ramieniem wokół pasa, dopóki nie upewniła się, że poradzi sobie sam. Tak jak poprzednio, od razu oszołomiły go jej bliskość i zapach. –Oj, niedobrze – stwierdziła. Obok nich, nad śladami opon samochodu niedoszłego zabójcy zatrzymał się czarno-biały radiowóz miejskiej policji z włączonym kogutem. Gliniarz na siedzeniu pasażera – szczupły Murzyn – opuścił szybę. –Co tu się stało? – zapytał. –O, jak to dobrze, że… –Nic wielkiego – odezwała się Alison, znacząco przerywając Gabe'owi. – Ten pan zachował się jak
należy i zatrzymał na światłach, a ja zachowałam się jak nie należy i wjechałam mu w bagażnik. Przyznaję się do winy. Widzieli, że policjant przygląda się tylnej szybie, usiłując połączyć to dziwne uszkodzenie ze stłuczką. –Wszystko w porządku? – spytał Gabe'a. Alison posłała lekarzowi ostrzegawcze spojrzenie, tak by nie widzieli tego policjanci. –Jestem… lekko oszołomiony, nic poza tym. –Mamy wezwać karetkę? Czasami po wypadku tak uderza adrenalina, że można sobie nie zdawać sprawy z poważnego urazu. I znów ten wzrok Alison, ostrzegający, by Gabe nie mówił nic o napadzie. O co tu, u diabła, chodziło? –Nie, nie trzeba karetki – usłyszał własny głos. –Słuchajcie, panowie – Alison odezwała się do policjantów. – Róbcie, co musicie, ale ja naprawdę zamierzam wziąć za to pełną odpowiedzialność i naprawdę muszę wracać do domu. Jestem po trzech nadprogramowych godzinach na ostrym dyżurze w szpitalu DC General, a niedługo muszę wracać na ranną zmianę. –Pani jest lekarzem? –Pielęgniarką. Za dużo wiem o urazówce, żeby być lekarzem. –Dobrze panią rozumiem – odparł gliniarz, wymieniając pełne aprobaty spojrzenia z partnerem. Właśnie wtedy w policyjnym wozie zatrzeszczało radio. Komunikat robił wrażenie pilnego. Alison patrzyła spokojnie, jak kierowca przyjmuje wezwanie, jednak Gabe – oszołomiony nie tylko całą sytuacją, lecz również tym, jak radziła sobie z nią kobieta – dostrzegł w jej oczach determinację i wyczuł, że nad wszystkim doskonale panuje. –Jeszcze chwila i pojadą – szepnęła, zanim tamci skończyli rozmowę. –Proszę państwa – odezwał się policjant stojący bliżej – my już musimy jechać. Na pewno panu nic nie będzie, kolego? –Jasne… spokojnie – odparł Gabe. –Dobrze, jak pan uważa. W razie czego, gdyby wystąpiła jakaś spóźniona reakcja, to ma pan tutaj pielęgniarkę z ostrego dyżuru.
–Rzeczywiście – rzekł Gabe w ślad za odjeżdżającym radiowozem. Obserwował oddalające się światła, które wreszcie zniknęły na końcu 22nd Street. Wtedy spojrzał na Alison. –Co? No co? – zapytała. – Ten granatowy ford taurus, trzyletni, może czteroletni, miał zasłoniętą tablicę, a przez tę czapkę nie było sposobu, żebym przyjrzała się facetowi. Wątpię, że pan, patrząc prosto w lufę, miał na to czas. Zanim policja wyciągnęłaby z pana historię całego zdarzenia i rozesłała wezwania o pomoc, zamachowiec raczej by już przestał jeździć po mieście. Więc co by to dało, gdybyśmy im powiedzieli? Godziny przesłuchań i papierkowej roboty, a na dodatek masa niepotrzebnego rozgłosu, szczególnie biorąc pod uwagę zniknięcie doktora Ferendellego. Gabe nie wiedział, co powiedzieć. Alison Cromartie robiła wrażenie całkowicie przekonanej o słuszności swych słów i chyba kompletnie jej nie krępowało, że musiała nakłamać policjantom. W tej chwili była wszystkim tylko nie zgrabną, rzeczową pielęgniarką, która zaledwie siedem godzin wcześniej wspinała się na palce, żeby zawiązać Gabe'owi muszkę. –Ale może przynajmniej sprowadziliby ekipę kryminalistyczną, która znalazłaby i zbadała kulę, prawda? – powiedział w końcu. – Ona tam gdzieś musi być. Alison westchnęła. –Powiem panu coś – odparła. – Zamieńmy się na jeden dzień samochodami, a ja załatwię panu naprawę i przy okazji każę zbadać kulę. –Kim pani jest? – zapytał Gabe, czując, że w tym mieście nikomu już nie może ufać. Alison wyciągnęła z kieszeni dżinsów wąską, skórzaną obwolutę i otworzyła ją przed lekarzem. Singleton przypomniał sobie Lily Sexton i jej elegancki wizytownik. Ale w tej obwolucie nie było wizytówek. Zobaczył tam złotą odznakę oraz kartę identyfikacyjną ze zdjęciem. CROMARTIE, Alison M. United States Secret Service –Wiele osób się o pana martwiło – powiedziała kobieta.
ROZDZIAŁ 12
–Przepraszam, że w gabinecie nie powiedziałam panu, kim jestem, ale zwierzchnik, który umieścił mnie w klinice, prosił, żebym tego nie robiła. Alison chyba mówiła szczerze i Gabe chciał jej wierzyć, ale teraz – prawie o czwartej nad ranem – nie potrafił się skupić na tyle, by wszystko sobie poukładać. Chwilę temu jakiś mężczyzna, z twarzą ukrytą w cieniu, strzelał do niego z samochodu obok. Po czterech dniach w Waszyngtonie w jeden wieczór został zastraszony przez admirała marynarki wojennej, okłamany przez prezydenta, jego żonę i szefa sztabu, oszukany przez pielęgniarkę z jego własnej kliniki, a teraz niemal zastrzelony przez… no właśnie, przez kogo? Kogoś, kto systematycznie zabija prezydenckich lekarzy? Dlaczego? A może przez przypadkowego bandytę? Taka hipoteza miała tyle sensu co każda inna. Wielkim zbiegiem okoliczności żądny krwi szaleniec akurat znalazł się na skrzyżowaniu 22nd i G Street dokładnie w tej samej chwili co Gabe, a kolejnym zbiegiem okoliczności Alison Cromartie, obdarzona instynktem i refleksem agenta Secret Service, akurat jechała za nim. –Secret Service lubi, kiedy wszystko ma sens – mówiła Alison – a w tej chwili zniknięcie Jima Ferendellego jest tego sensu zupełnie pozbawione. Jestem jedną z niewielu dyplomowanych pielęgniarek w Secret Service, więc wyciągnęli mnie zza biurka w San Antonio i przysłali tutaj, żebym pracowała jako członek personelu Ośrodka Medycznego Białego Domu. Dostałam polecenie, żeby mieć oczy i uszy otwarte na wszystko, co dotyczy doktora Ferendellego, a poza tym pilnować lekarza, który go zastąpi. I to właśnie dziś wieczorem robiłam. Gabe przetarł oczy, starając się skupić na słowach Alison: została umieszczona w Białym Domu już po zniknięciu Ferendellego. Czy ona aby wcześniej nie mówiła, że zaczęła pracę, zanim poprzednik Gabe'a zaginął? Pomimo coraz bardziej przytłaczającego zmęczenia doktor usiłował odtworzyć rozmowę sprzed kilku godzin, jednak czuł, że może sobie nie przypomnieć wszystkich szczegółów. Dlaczego Alison miałaby go okłamywać co do tego, kiedy zaczęła pracę w Białym Domu? I właściwie dlaczego ktokolwiek miałby w ogóle go okłamywać? Gabe miał ochotę ustalić,, która wersja jest właściwa, ale w końcu uznał, że to nie pora i nie miejsce na nierozwiązywalne sprzeczki o to, co kto powiedział, a czego nie. –No cóż – rzekł – nieważne, jak się tu pani znalazła, ale jeszcze raz dziękuję za uratowanie mi życia. –Nie miałam wyboru, bo w przeciwnym razie kabina tego szpanerskiego buicka wyglądałaby naprawdę paskudnie. Jeszcze niedawno, kiedy Alison pracowała nad jego muszką, Gabe oddałby swoje ranczo za to, żeby siedzieć z nią o czwartej nad ranem na ławce na tyłach kompleksu Watergate i patrzeć na ciche,
ciemne wody Potomacu. Teraz znalazł się w takiej właśnie sytuacji i czuł się podenerwowany, zmieszany i spięty. –Proszę powiedzieć swojemu szefowi, że zachowam pani tajemnicę dla siebie. –Nie jestem pewna, czy mu to wystarczy, ale spróbuję. –Zawsze się zastanawiałem, dlaczego ta służba nazywa się Secret Service, skoro agenci w czarnych garniturach i ciemnych okularach nawet nie próbują nie rzucać się w oczy. –Oni mają być widoczni i rozpoznawalni. W przeciwieństwie do wielu z nas. –To poza Waszyngtonem też są biura Secret Service? –Są rozsiane po całym kraju. Prowadzimy śledztwa, a poza tym przygotowujemy się do wszystkich wizyt prezydenta oraz dyplomatów. –I nasz przyjaciel admirał nic nie wie o tym, że pracuje u niego agentka Secret Service? – spytał Gabe. –Prawie nikt o tym nie wie. –A Treat Griswold? –Też nie. Odpowiadam przed jednym, jedynym człowiekiem: szefem spraw wewnętrznych. –Spraw wewnętrznych? –Naprawdę nie mogę teraz nic więcej powiedzieć. Z samego rana będę musiała zakomunikować szefowi, że zostałam zdekonspirowana. Gabe bez powodzenia usiłował się powstrzymać od ziewnięcia. Późna pora robiła swoje. –Mam propozycję – powiedziała Alison. – Niech pan wraca do domu. Ja mogę wszystko wyjaśnić później. Zabiorę kulę do analizy i załatwię, żeby zajęli się pana samochodem. Niech pan go zostawi na ulicy, tak jak teraz stoi. W ciągu godziny go zabiorą i najdalej pojutrze będzie jak nowy. –Oby. Pożyczyłem go od ojca prezydenta. –Wiem. –Oczywiście. Tutaj wszyscy wiedzą wszystko, a w każdym razie próbują. To co pani powie szefowi? –Prawdę – odpowiedziała rzeczowo. –Ach, prawdę. Cóż za słowo. Nigdy bym nie pomyślał, że to jeden z tych wyrazów, które zmieniają znaczenie w zależności od tego, kto je wypowiada. Czy właśnie to usłyszałem w biurze na temat pani
przybycia do Białego Domu? Prawdę? –Przepraszam. Ma pan pełne prawo się złościć, ale ja tylko wykonywałam polecenia. –A co ja mam powiedzieć szefowi? – spytał lekarz. –To już pana decyzja, ale nie wiem, co pan może zyskać. –Może ochronę Secret Service? –Zależy, jak bardzo skrępowany chce pan być. Gabe znów potarł oczy. Czuł się znużony wydarzeniami wokół prezydenta, a także kompletnie skołowany przez tę kobietę i oszołomiony zamachem na jego życie – a jednocześnie jakoś dziwnie nie miał ochoty wracać do mieszkania. Pod nimi w rzece odbijały się pierwsze przebłyski nowego dnia. Singleton złapał się na absurdalnej myśli – ciekawe, kto zjadł głowę byka z tortu w kształcie flagi Botswany. Może Lily Sexton. –Proszę mi powiedzieć – odezwał się w końcu – jak to możliwe, żeby pielęgniarka dostała broń, odznakę i wylądowała za biurkiem w San Antonio? –Na pewno nie woli pan o tym porozmawiać w… –Nie, nie – przerwał – naprawdę jestem ciekaw. Czuję, jak wracają mi siły. –Nie wiem, czy pan teraz żartuje, czy mówi poważnie. –Może raczej się dystansuję. Albo po prostu jestem drażliwy. Musiałem się zająć prezydencką migreną i nieżytem żołądka, więc ominął mnie deser. „Migrena i nieżyt żołądka”. Kłamstwo przyszło mu bez trudu. Może jednak miał jeszcze przed sobą przyszłość w Waszyngtonie. –No dobrze. – Alison wzruszyła ramionami. – To, co panu wcześniej opowiedziałam, w większości było prawdą. Urodziłam się w Luizjanie, a wychowałam w Nowym Jorku, w Queens. Mój ojciec, o którym już chyba wspominałam, jest… to znaczy był półkrwi Kreolem. Bardzo przystojny, bardzo uroczy, rzadko kiedy dłużej utrzymywał jakąkolwiek posadę. Moja mama to w połowie Japonka, w połowie nie wiadomo co. Jest pielęgniarką. Wciąż pracuje na pół etatu w domu spokojnej starości. To ze względu na nią sama zostałam pielęgniarką i zrobiłam magisterkę. –Kiedy się po raz pierwszy spotkaliśmy, próbowałem wydedukować pani pochodzenie z wyglądu. –Wątpię, żeby pan trafił. –Nie trafiłem. Ale to bardzo atrakcyjna kombinacja. –Dziękuję. Mam mówić dalej?
–Jeśli pani chce. –Pomyślmy. Krótka przygoda z małżeństwem zaprowadziła mnie do Los Angeles, gdzie pracowałam na OIOM-ie. Jak w większości szpitali w gruncie rzeczy rządzili tam chirurdzy, szczególnie jedna grupa: nad wyraz zapracowani, bogaci, aroganccy i ze świetnymi koneksjami. Nazywaliśmy ich Klubem Koniaku i Kubańskich Cygar. Problem tkwił w tym, że choć wielu z nich naprawdę było wybitnymi specjalistami w pełni zasługującymi na swoje zarobki, to kilku zupełnie minęło się z powołaniem. –Słucham dalej. –Nie będę wchodziła w szczegóły, ale w każdym razie na oddziale zdarzył się zgon. Wydano błędne polecenie. Decyzję podjął chirurg, który dobrze znał przypadek pacjentki. Był jednym z założycieli tamtej elitarnej grupy, a przy tym nadużywał alkoholu. Na dodatek nie poinformował pielęgniarek o historii choroby pacjentki. Bardzo długo nie odpowiadał na wezwanie, a potem spaprał próbę otwarcia biedaczki bezpośrednio na OIOM-ie. –Brzmi makabrycznie. –Jeszcze bardziej makabryczne było to, że grupa zrzuciła całą winę na jedną z pielęgniarek z bezwzględnością i sprawnością oddziału komandosów. Z karty pacjentki poznikały całe strony. Lekarze zaprezentowali ewidentne kłamstwa jako dowody. Niestety, ich ofiarą padła kobieta, która właśnie przeżywała burzliwy rozwód, brała leki antydepresyjne, a zresztą w ogóle nie była zbyt silna psychicznie. Janie została zawieszona, a potem przedawkowała. Nie umarła, ale chyba tego żałowała. W końcu jej były mąż dostał prawo do opieki nad dziećmi, a ona wyjechała. –Byłyście sobie bardzo bliskie? –Bardzo to może nie, ale byłyśmy przyjaciółkami. Nie mogłam patrzeć bezczynnie na to, co jej zrobili. Podczas tamtego zajścia miałam dyżur, więc postanowiłam zdemaskować chirurga i ludzi, którzy go kryli. –Ajajaj. –Nie inaczej. Dobrali się do mnie tak samo jak do niej. Zaczęli wyciągać dowody sugerujące, że pomagałam Janie wyprowadzać leki ze szpitala i że teraz po prostu próbowałam chronić wspólniczkę. Zaczęłam odbierać dziwne telefony. Rok wcześniej zakończyłam trzyletni związek z mężczyzną, który uznał, że pomimo naszych wcześniejszych ustaleń, jednak nie chce mieć dzieci. Nowy facet, z którym właśnie zaczynałam chodzić i z którym dobrze mi się układało, nagle, bez żadnego wyjaśnienia, nie chciał mieć ze mną nic wspólnego. Miałam w pracy nieposzlakowaną opinię, a mimo to ni stąd, ni zowąd zaczęły się pojawiać nieuzasadnione oskarżenia składane przez osoby powiązane z grupą chirurgów. Wyglądało na to, że systematyczne niszczenie mojego życia sprawiało lekarzom autentyczną przyjemność. Gabe przyglądał się twarzy kobiety. Pomimo mroku dostrzegał napięcie i ból. Te uczucia zdawały się prawdziwe. Zaraz potem przypomniał sobie, że tego wieczoru już raz uwierzył w jej historię. Ci
ludzie byli dobrzy w manipulowaniu prawdą – bardzo dobrzy. Spojrzał w stronę rzeki. Alison tak bardzo go pociągała, że trudno mu było myśleć o niej jako o kimś, komu być może nie należy ufać. Jednocześnie doskwierała mu świadomość, że siedząc tu i słuchając jej opowieści, unika podjęcia decyzji, czy powinien doprowadzić do usunięcia prezydenta Stanów Zjednoczonych z urzędu. Ciężka noc. –I co było dalej? – spytał. –Ponieważ w rzeczywistości byłam bez winy, wkrótce znalazłam się w sytuacji bez wyjścia. Wiedziałam, że wcześniej czy później chirurdzy zaatakują bardziej zdecydowanie i przegram. W końcu ordynator złożył mi potajemnie propozycję: żebym odeszła ze szpitala i przestała bruździć, a w zamian wystawi mi bardzo dobrą rekomendację. W przeciwnym razie mogłam liczyć tylko na siebie. –I? –Schowałam honor do kieszeni i się poddałam. Bolało, bo miałam wrażenie, że stchórzyłam, i boli do dzisiaj. Chyba po prostu nie nadaję się na bohatera. –Nie wiem, czybym się z tym zgodził. Uratowała mi pani życie kosztem dekonspiracji. –Umysł nie zawsze panuje nad odruchami. –Czasami przetrwać do następnego boju to coś równie bohaterskiego, jak polec za sprawę, a na pewno jest to dużo mądrzejsze. –Nie mam zamiaru wojować. Chyba nie jestem stworzona do prowadzenia krucjat. –W takim razie rzeczywiście mamy coś wspólnego. –Resztę w zasadzie już panu powiedziałam w klinice. Lekarz, dla którego pracowałam, zanim poszedł na emeryturę, bardzo zdecydowanie popierał naszego prezydenta. Pomógł mi się dostać do Secret Service. Jak na ironię teraz znowu pracuję jako pielęgniarka, chociaż przysięgłam sobie nigdy więcej nie wracać do tego zawodu. Co gorsza, ten krok w tył to jednocześnie krok wzwyż w stosunku do biurowej roboty w San Antonio. –Bardzo doceniam to, że chciała się pani tym wszystkim ze mną podzielić – powiedział Gabe. – Trochę mnie już męczy waszyngtońska odmiana prawdy. – Znów ziewnął. – No dobrze, czas na mnie. Jak w tytule filmu naszego dawnego prezydenta, Bonzo idzie spać. –Trafny wybór filmu. A co pana właściwie dzisiaj tak długo zatrzymało w Białym Domu? Gabe natychmiast stał się czujny. Pytanie Alison było z pozoru całkiem niewinne, ale jakoś dziwacznie zmieniła temat, a ponieważ lekarz przed chwilą oznajmił, że idzie spać, ta zmiana wydawała się tym bardziej nienaturalna. Czy kobieta próbowała wykorzystać późną godzinę, fakt, że
uratowała Gabe'a przed śmiercią, oraz atmosferę bliskości wywołaną przez jej opowieść – wszystko to w celu wyciągnięcia od niego jakichś informacji o prezydencie? Czy może Singleton był już przewrażliwiony i nadinterpretował tę sytuację? A jeśli cały ten scenariusz z zamachowcem był tylko przykrywką- zgrabnym manewrem, dzięki któremu Alison miała zdobyć zaufanie Gabe'a? Może kobietę umieszczono w Białym Domu nie tylko ze względu na jej zawód, ale również dlatego, że jest atrakcyjna i urzekająca? Może to tylko kolejny dowód na to, że doktor Gabe Singleton brał udział w grze, która go przerasta, i nigdy nie powinien był opuszczać Wyoming. –Muszę już iść – odparł szorstko. I zanim Alison zdążyła zareagować, już go nie było.
ROZDZIAŁ 13
Gabe leżał na brzuchu na wielkim łożu LeMara Stoddarda i bez skutku usiłował zasnąć. Przyjechał do Waszyngtonu, by zastąpić lekarza, który znikł, a teraz on sam o mało nie zginął. Tak to w każdym razie wyglądało. Singleton z zamkniętymi oczami przypominał sobie minę Alison Cromartie, kiedy nagle wstał i zostawił ją samą nad rzeką. Była zaskoczona, ale czy dlatego, że spodziewała się zdobyć informacje o stanie zdrowia prezydenta? Czy ona bądź ten, dla kogo pracowała, próbowali zweryfikować pogłoski, jakieś półprawdy, które mogli gdzieś zasłyszeć? Miała rację, gdy mówiła, że zgłoszenie napadu na policję nie miało sensu i mogło przynieść tylko problemy. Mimo to Gabe czuł, że musi coś zrobić. Nie wystarczy, że pozwoli, by Alison kazała naprawić samochód LeMara i zbadać kulę. Musiał komuś o tym wszystkim opowiedzieć. Lattimore'owi? Treatowi Griswoldowi? Admirałowi Wrightowi? Samemu prezydentowi? Co więcej, Gabe'a czekało podjęcie decyzji w związku z powracającymi atakami szaleństwa zwierzchnika najpotężniejszych sił zbrojnych w historii świata. Przez chwilę doktor próbował sobie wyobrazić, jak musiały wyglądać ostatnie dni Nixona w Białym Domu – gdy przemierzał puste korytarze, rzekomo zażarcie dyskutując z duchami Lincolna, Wilsona i innych dawnych prezydentów,
i gdy chodził na kolanach, bełkocząc jak dziecko do sekretarza stanu Henry'ego Kissingera. Podobno Nixon stracił rozum na długo przed tą ostatnią, ponurą drogą do helikoptera. Ile czasu palec tego szaleńca spoczywał na guziku, którego wciśnięcie zabiłoby setki milionów ludzi? Dni? Tygodnie? Jeszcze dłużej? Czy Kissinger, Ford i inni wspólnie opracowali plan pomijania poleceń Nixona, które ich zdaniem nie były korzystne dla kraju… ani dla reszty ludzkości? Gabe znowu przewrócił się z boku na bok. Teraz podsumowywał imponujące osiągnięcia trzyipółrocznej prezydentury Andrew Stoddarda i rozmyślał o tym, co mogłyby przynieść kolejne cztery lata – szczególnie przy wsparciu przychylnego Kongresu. Singleton nigdy nie wierzył, że polityka może w znaczącym stopniu wpłynąć na poprawę warunków życia przeciętnego Amerykanina, nie mówiąc już o tych Amerykanach, którzy mieli trochę mniej szczęścia. Często się zastanawiał, ile można by osiągnąć, gdyby miliardy wydawane na kampanie – w większości zakończone niepowodzeniem – przeznaczano na roboty publiczne, powstrzymanie globalnego ocieplenia, badania nad wynalezieniem lekarstwa na raka albo zakup komputerów dla szkół w ubogich dzielnicach. Mimo to krajowi trafił się właściwy człowiek – prezydent z autentyczną wizją Ameryki, a nie ktoś, kto rozpaczliwie steruje państwem od kryzysu do kryzysu. Prezydent wszystkich obywateli, który nie bał się stawić czoła wielkim korporacjom, wielkim koncernom paliwowym i farmaceutycznym, jak również architektom terroryzmu. Prezydent z charyzmą, która łączy ludzi. Czy Gabe postąpiłby słusznie, właśnie w tym momencie powołując się na dwudziestą piątą poprawkę do konstytucji i odbierając Drew prezydenturę, kiedy ten dopiero się rozkręcał? Z decyzją nie można już było długo zwlekać. Za kwadrans szósta, wciąż nie mogąc zasnąć, Gabe postanowił wstać. Wziął prysznic, ogolił się, a potem zaczął poważnie myśleć o tym, czy nie sięgnąć po xanax. „Dalej chlasz? Żresz pastylki?”. Słowa Ellisa Wrighta powstrzymały go przed natychmiastowym otwarciem dolnej szuflady komody, gdzie znajdowała się plastikowa butelka o różnorodnej zawartości. Mało kto by zaprzeczył, że po takim dniu Gabe w pełni zasługiwał na drobną pomoc w zaśnięciu. Inni jednak zwróciliby uwagę na to, że wcześniej czy później powody, dla których mężczyzna łyka proszki, zmienią się w usprawiedliwienia, by łykać je bez powodu. Gabe'owi przemknęło przez głowę, że być może już to się stało. Może ta konsekwencja wypadku w Fairhaven miała mu towarzyszyć do końca życia. Doktor zaczął się zastanawiać nad uruchomieniem eleganckiego ekspresu do kawy LeMara. Silna dawka kofeiny ostatecznie położyłaby kres jego staraniu o sen. Nagle, niczym w transie, w składziku lekarstw znalazł xanax i połknął jedną pastylkę. Nie wiadomo, czy pomógł lek, czy wystarczył sam fakt, że Gabe go zażył, ale po kwadransie mężczyzna zapadł w niespokojny sen. Kiedy o ósmej czterdzieści pięć zbudził go dzwonek telefonu, Singleton już wiedział, jaką podejmie decyzję w kwestii kryzysu w Białym Domu. Na razie będzie
robił wszystko, by Drew pozostał na stanowisku i miał jak największe szanse na reelekcję. Jednocześnie dołoży wszelkich starań, żeby kontynuować poszukiwania, które zapoczątkował Jim Ferendelli. Gabe miał nadzieję, że w przyszłości, kiedy przyczyna prezydenckich napadów niepoczytalności zostanie zdiagnozowana i wyleczona, a wszystkie potencjalne katastrofy po prostu nie nastąpią, on, Drew i Carol będą ze śmiechem wspominać rolę w ratowaniu kraju, którą odegrał xanax. Telefon nie przestawał dzwonić. Po powrocie do pokoju Gabe najwyraźniej zaciągnął zasłony. W wąskim promieniu światła, które prześwitywało teraz spomiędzy nich, doktor odnalazł na szafce przy łóżku lampkę oraz na wpół pustą szklankę wody. Włączył światło, dopił wodę i wreszcie podniósł słuchawkę. –Halo? –Doktor Singleton? – spytał kobiecy głos. –Tak. Kto mówi? –Proszę poczekać, łączę z panem LeMarem Stoddardem. Gabe pomyślał sobie, że gdyby to on miał co najmniej dziesięć milionów dolarów, też sam by nigdzie nie dzwonił. Miał tylko nadzieję, że Pierwszy Ojciec nie będzie się domagał zwrotu buicka. –Gabe? Mówi LeMar Stoddard. Singleton wyobraził sobie niezwykle przystojnego mężczyznę gdzieś w gabinecie na najwyższym piętrze biurowca, jak siedzi za biurkiem wielkości łóżka i przez okno wygląda na miasto. –Tak proszę pana, to ja. –Daruj sobie tego „pana”, kowboju. Obaj jesteśmy już dorośli. Masz mi mówić LeMar. –Spróbuję. –Wszystko w porządku? Mieszkanie? Samochód? –Wszystko dobrze. Jestem ci bardzo wdzięczny. –Dobrze. Lubię, jak ludzie są mi wdzięczni. To takie zabezpieczenie na przyszłość, kiedy wreszcie zmogą mnie to cholerne nadciśnienie, ten zły cholesterol czy co tam jeszcze, i będę się musiał zgłosić do wielkiego biurowca w chmurach. LeMar śmiał się autoironicznie, jednak – jak sądził Gabe – ojciec prezydenta nie żartował, mówiąc,
że lubi uznanie innych. Jak na multimiliardera LeMar zawsze wydawał się Gabe'owi w miarę rozsądnym facetem, choć Drew oczywiście miał na ten temat inne zdanie. Wszystkie negocjacje, w wyniku których Singleton dostał buicka i mieszkanie w Watergate, Pierwszy Ojciec prowadził ze swoim synem. Gabe ostatni raz widział się z nim osobiście na początku kampanii, kiedy Stoddardowie przylecieli do Salt Lake City samolotem LeMara, a Gabe przyjechał z Tyler samochodem. LeMar – wówczas rok czy dwa przed siedemdziesiątką –ciemnowłosy, siwiejący na skroniach, o elektryzujących szaroniebieskich oczach, był tak sprawny i pełen wigoru jak hollywoodzcy awanturnicy. –No cóż – odrzekł Gabe – to niesamowite mieszkanie i świetny samochód tylko pogłębiły tę wdzięczność. –Nonsens. Dobry z ciebie facet, Gabe. Dobry facet, który po prostu miał w życiu kiepski okres i dostatecznie dużo siły, żeby go przezwyciężyć. Opiekując się Drew, odpłacasz mi się z nawiązką. Nie chcę wyjść na samochwałę, ale szczerze mówiąc, to właśnie ja go zaraziłem pomysłem, żeby cię ściągnąć do Waszyngtonu. –Dziękuję. Zostanę tutaj tak długo, jak to będzie konieczne. Gabe w ostatniej chwili powstrzymał się, by nie dodać: „proszę pana”. –Świetnie. Zastanawiałem się, czy nie miałbyś dla mnie dzisiaj trochę czasu. Co powiesz na lunch? –Jeśli tylko mój pacjent nie będzie mnie potrzebował, nie mam nic przeciwko temu. –Fantastycznie. Zacumowaliśmy w jachtklubie Capital. To jest w dół rzeki od Watergate. O dwunastej przyślę po ciebie kierowcę. Kiedy zobaczysz Afrodytę, przestaniesz mieć wyrzuty sumienia, że wyeksmitowałeś mnie z apartamentu. Biorąc pod uwagę, jak wiele każdy w Waszyngtonie wiedział o wszystkich innych mieszkańcach tego miasta, Gabe był niemal pewny, że lada chwila magnat wspomni o zbitej szybie w buicku. –Będę czekał przed domem – powiedział. –Doskonale. Nie zapomnij zabrać apetytu. Gabe odłożył słuchawkę, po czym rozsunął zasłony. Wspaniałe mieszkanie LeMara zalało poranne słońce. Cztery piętra niżej lśnił Potomac. Gdzieś w dole rzeki właściciel tego lokalu siedział teraz pewnie na pokładzie łodzi nazwanej imieniem greckiej bogini miłości i piękna, sącząc egzotyczną mieszankę arabskich kaw, a jego przedsiębiorstwa pracowały bez ustanku, przynosząc mu pieniądze szybciej, niż był je w stanie wydać. Fajne życie, proszę pana… gdyby nie jeden mały problem z pańskim synem. Z zamrażarki spośród wielu gatunków kaw Gabe wybrał kenijską, po czym wsypał łyżkę ziaren do wbudowanego coffee mastera. Żeby zmieniły się w gotowy napój, wystarczyło przycisnąć jeden
guzik. Jak się można było spodziewać, rezultat był wyśmienity. Fajne życie. Z filiżanką w dłoni Gabe sięgnął po swój notes z adresami, otworzył na „B” i położył przy telefonie. Podjął już decyzję względem Drew Stoddarda. Teraz przyszła pora, by wprowadzić plan w życie. Wybrał numer prywatnej linii Kyle'a Blackthorna i przez chwilę słuchał sygnału, wyobrażając sobie niewielkie, przytulne biuro dwa i pół tysiąca kilometrów stąd, udekorowane indiańskimi kilimami i przeróżnymi przedmiotami, w większości związanymi z Arapaho – plemieniem, do którego należał Blackthorn. –Doktor Blackthorn, słucham. –Kyle? Tu Gabe. –Cześć, bracie. Mam wrażenie, że powinienem odśpiewać Chwała wodzowi. Ale robię to tylko na zebraniach starszyzny plemienia. –Dowcipne. A ja myślałem, że wy nie macie poczucia humoru. –Radzisz sobie w wielkim mieście? –W miarę. Tęsknię za wszystkimi, ale w Białym Domu pozwalają nosić kowbojki, więc jakoś wytrzymuję. –Co mogę dla ciebie zrobić, przyjacielu? –Możesz się zgodzić, żebym ci przesłał bilety na przelot pierwszą klasą do Waszyngtonu. Potrzebuję, żebyś tutaj zrobił to, w czym jesteś najlepszy. –Kim jest pacjent? –Wolałbym ci o wszystkim opowiedzieć na miejscu. –Czy to coś pilnego? –Bardzo. Dasz radę zmieścić to w terminarzu? –Zdaję sobie sprawę z tego, że nie dzwoniłbyś do mnie, gdyby nie chodziło o coś ważnego. Wiesz, że po tym, jak uratowałeś życie mojej matce, nie ma takiej rzeczy, której bym dla ciebie nie zrobił. –Za parę godzin ktoś do ciebie zadzwoni i uzgodni szczegóły. –Chętnie cię znów zobaczę, przyjacielu. –Nie zapomnij zabrać tych rzeczy do badań.
–Nie ruszam się bez nich z domu.
ROZDZIAŁ 14
Na boku białej, pozbawionej okien furgonetki widniał napis: „Płyty gipsowe BD” oraz waszyngtoński numer telefonu. Gdyby ktoś tam zadzwonił, połączyłby się z automatyczną sekretarką, której nikt nigdy nie sprawdzał. W wozie siedział Carl Porter. Poprawił słuchawki i dalej śledził rozmowę doktora Gabe'a Singletona z drugim lekarzem o nazwisku Blackthorn. Mimo że w ciągu ostatniej doby Porter spał zaledwie trzy godziny, był w stanie pełnej gotowości. Zawsze reagował w ten sposób na złość i frustrację, a w tej chwili trawiły go oba te uczucia. Już drugi raz był o minutę, może dwie od wykonania misji, ale doktor James Ferendelli jakimś cudem znów mu się wymknął. Kiedy Porter przyjmował zlecenie, zakładał, że wykonanie go zajmie kilka dni, góra tydzień. Crackowski wynajął solidny sztab prywatnych detektywów i rozesłał wiadomość o nagrodzie w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów dla każdego, kto zakapuje prezydenckiego lekarza. Jednak odkąd Porter prawie go dorwał w jego mieszkaniu w Georgetown, Ferendelli stał się bardziej przebiegły i zaradny. W miarę jak kolejne tropy prowadziły donikąd, rosła frustracja Portera. A teraz znowu niewiele brakowało. Singleton skończył rozmowę, więc Porter odłożył słuchawki. Bardzo niewiele wiedział o człowieku, który mu płacił – było jednak jasne, że Crackowski dysponuje nieograniczonymi zasobami oraz ma dostęp do profesjonalistów, którzy wiedzą, jak z tych zasobów korzystać. Skomplikowana aparatura podsłuchowa, którą zamontował w mieszkaniu Singletona, była sprzętem najwyższej jakości. Poza tym do karoserii samochodu przymocowali system GPS Starcraft, który pobierał moc z akumulatora. Porter trochę już zdrętwiał. Właśnie rozprostowywał kark i plecy, gdy ktoś zastukał w tylne drzwi furgonetki – najpierw trzy razy, potem dwa. Crackowski. Mężczyzna zgasił światła i z wyposażonym w tłumik pistoletem w ręku otworzył zamek. Steve Crackowski uchylił drzwi i szybko wszedł do środka. Był mniej więcej tego wzrostu co Porter, lecz szczuplejszy w pasie, miał szersze ramiona oraz dużą, starannie ogoloną głowę. Przy tym wszystkim, dzięki okularom w drucianej oprawce, wyglądał jak ktoś pomiędzy wykładowcą akademickim a dokerem.
–Masz coś? – spytał bez powitania. –Tatuś prezydenta zaprosił Singletona na lunch. I jeszcze jeden gość, co się nazywa Blackthorn. Na imię Kyle, Lyle albo cuś takiego. Singleton do niego dzwonił. Właśnie skończyli, jak przyszłeś. Singleton go prosił, coby tu szybko przyleciał i przywiózł swoje rzeczy do badań. –Tak powiedział? Rzeczy do badań? –Tak mnie się wydaje. Tamten to też chyba lekarz. –Ci lekarze – mruknął Crackowski. – Sprawdzę to. Zmęczyłeś się? Chcesz, żebym cię zastąpił? –Chcę Ferendellego. –Rozpuściłem wieści. Wcześniej czy później facet się pokaże. Próbowałeś użyć pilota w tunelu? –Parę razy, bo nie wiedziałem, czy te świnie, co tam mieszkają, nie zalewają, że Ferendelli zwiał. –Pilot chyba nie ma zbyt dużego zasięgu. Na pewno niczego ci tu nie trzeba? –Tylko mnie go znajdź. –Ferendelli na pewno czuje presję. Wie, że jeśli tu wróci, to już nie żyje. A jak się dalej będzie krył, to nigdy się nie dowie, z czym ma do czynienia i jak sobie z tym radzić. Z jego punktu widzenia najlepsze rozwiązanie to skontaktować się z kimś i wspólnie coś ustalić. I głowę daję, że tym kimś będzie Singleton. –Co z samochodem? –Jest u blacharza, no nie? Po prostu go pilnuj i jak on się ruszy, to ty też. –Weź się porozum ze swoimi ludźmi. Będę miał nad czym pracować, to już się resztą zajmę. –Bądź gotowy, Porter. Znajdziemy go. Zajrzę do ciebie znowu za cztery godziny. –Zajrzyj za sześć – odparł Porter. Popatrzył na zamykające się drzwi, potem włączył niewielką lampkę i znów włożył słuchawki na głowę. W przeszłości zdarzało mu się siedzieć na drzewie przez całą dobę, a nawet dłużej, cierpliwie czekając na swój cel. W porównaniu z tym marne sześć godzin to pestka. Szczególnie jeśli miały zaowocować możliwością wpakowania Ferendellemu kulki w oko – to był ulubiony strzał Portera. Pora, żeby zdjęcie lekarza dołączyło do pozostałych dwustu, które wisiały na ścianie jego gabinetu. Najwyższa pora.
ROZDZIAŁ 15
–To model Fendship F-45. Czterdzieści cztery metry od dziobu do rufy, dziewięć metrów szerokości. Stalowy kadłub… Jeśli Gabe już przed lunchem u LeMara Stoddarda czuł się jak Alicja w Krainie Czarów, to wizyta na Afrodycie posłała go głęboko w czeluść króliczej nory. Jacht okazał się krępująco luksusowy. Były tam orientalne dywany, skórzane dekoracje, kryształowe lampy i trzy pełne łazienki z głębokim jacuzzi. Pozostałe dwie kabiny wyposażono jedynie w eleganckie prysznice. Gabe czuł się dziwnie, oprowadzany przez ojca prezydenta po tej olśniewającej łodzi, podczas gdy sam Drew znajdował się tylko kilka kilometrów dalej. Zresztą zanim po lekarza przyjechał kierowca LeMara, Gabe pojechał taksówką do Białego Domu, żeby spotkać się tam z synem magnata, jego synową oraz Magnusem Lattimore'em. Wiadomość o tym, że postanowił – przynajmniej na razie – kontynuować kurs wytyczony przez Jima Ferendellego, cała trójka przyjęła z cichą wdzięcznością, a jednocześnie chyba ze szczerą determinacją, by wykonywać wszystkie polecenia lekarza. Ze swej strony Drew musiał się zgodzić na współpracę z psychologiem sądowym, doktorem Kyle'em Blackthornem – dopóki nie sformułuje on diagnozy i planu leczenia. Wreszcie wszyscy musieli przyjąć do wiadomości, że wystarczył jeszcze jeden, jedyny atak, by Singleton zrezygnował z prób ratowania sytuacji i wezwał wiceprezydenta Toma Coopera na błyskawiczne korepetycje z dwudziestej piątej poprawki. –Gdzie zbudowano to cudo? – spytał Gabe, szczęśliwy, że w ogóle przyszło mu do głowy jakieś pytanie. –W Holandii. Holendrzy i Włosi są w tym najlepsi. Mam Afrodytę tylko sześć czy siedem miesięcy, ale żadna z łodzi, które kupiłem do tej pory, nie może się z nią równać. –Jaki ma zasięg? – Dzięki studiom w Akademii Marynarki Wojennej Gabe mógł zadać kolejne pytanie. Stoddard – ubrany w koszulę bez krawata, grafitowe spodnie i granatową, sportową marynarkę – robił wrażenie zadowolonego.
–Transatlantycki. Z prędkością czternastu, piętnastu węzłów mógłbym chyba nawet przepłynąć jeszcze Morze Śródziemne. Może to nie jest najszybsza łajba na świecie, ale na pewno jedna z najwygodniejszych i najbardziej eleganckich. Dla mnie to żaden problem, że rejs przez Atlantyk zajmie mi pół dnia dłużej. Może kiedyś popłynąłbyś razem ze mną? –Na razie skupmy się na bieżących sprawach. Załatwmy pańskiemu synowi reelekcję. –Dobrze powiedziane. Gabe nie mógł się nadziwić, że ojciec prezydenta prezentuje swoje bogactwo i cieszy się nim tak komfortowo i stosunkowo bezpretensjonalnie. Zaraz jednak pomyślał, że przecież kiedy ma się wszystko, na koncie zaś czekają miliardy dolarów, na wypadek gdyby się okazało, że jeszcze czegoś brakuje, na pewno dosyć łatwo jest podchodzić do tego beznamiętnie. A jednak – lekarz musiał to przyznać, kiedy siadali naprzeciw siebie przy szklanym stole na dolnym pokładzie – ten człowiek ufundował i wspierał wiele organizacji charytatywnych, w większości prowadzących badania nad rakiem oraz ograniczeniem śmiertelności wśród niemowląt. To właśnie on zapewnił Gabe'owi wsparcie moralne i finansowe, a także adwokata, kiedy jego własny ojciec niemal całkowicie się od niego odwrócił. Ten, kto patrzył na bogactwo pozbawione klasy i stylu i ukuł termin „nuworysz”, na pewno nie miał na myśli LeMara Stoddarda. Stół zastawiony był kryształami i wspaniałą porcelaną. Na blacie obok LeMara leżało niewielkie, srebrne pudełko na leki. Starszy mężczyzna zauważył, że Gabe na nie spogląda, i aby odpowiedzieć na niezadane pytanie, położył na języku trzy tabletki i popił je dużym łykiem wody z cytryną. –Widzisz, co cię czeka? Dwa proszki na nadciśnienie i jeden po to, żeby mój żołądek nie produkował kwasów. A to są tylko te, które biorę w południe. Mój lekarz albo mi obniży ciśnienie do stu dwudziestu, albo mnie po drodze uśmierci. –To chyba dobry lekarz. Ja też staram się osiągnąć u moich pacjentów podobne wartości. Wszyscy tak samo narzekają. I jak z tym ciśnieniem? –Nawet nie pytaj. – Stoddard zakończył rozmowę, wskazując młodemu, ubranemu na biało kelnerowi, że są gotowi na posiłek. – Mam nadzieję, że lubisz łososia. –W Wyoming rzadko kiedy trafiają się dobre ryby – odparł Gabe. – Ich woń kłóci się z zapachem bydła pędzonego główną ulicą. Stoddard obnażył zęby w uśmiechu. –Cieszę się, że cię wreszcie widzę, Gabe – powiedział. – Zawsze lubiłem twoje poczucie humoru. –Mówią, że autoironia to zaawansowana forma dowcipu. A jeśli jest się mną, coś takiego przychodzi dużo łatwiej. –Daj spokój z taką gadką. Ja tam byłem, pamiętasz? Nie ma wątpliwości, że na przekór wszystkiemu przezwyciężyłeś nieszczęście i naprawdę coś w życiu osiągnąłeś.
–Dziękuję, proszę pana. Chodzą pogłoski, że pana syn też jest na dobrej drodze, żeby coś osiągnąć. Kiedy Stoddard się uśmiechał, jego twarz marszczyła się w ujmujący sposób. Jednak Gabe dostrzegł, że magnat nie spuszcza z niego swych niesamowicie inteligentnych oczu, jakby chłonąc wszystkie jego najdrobniejsze reakcje. Bądź czujny, ostrzegł sam siebie lekarz. Miał przed sobą człowieka, który na pewno nie gustował w jałowych pogawędkach, w każdym razie takich, które trwały zbyt długo. Gabe domyślał się, że jeśli chodzi o lunche u Stoddarda – czy to w jego klubie, w apartamencie w Watergate, jego domku myśliwskim, czy też tu, na jachcie – żadnego dania nie serwuje się bez powodu. –Tak więc – zaczął Stoddard, kiedy na stole przed nimi pojawiły się sałatki Waldorf – słyszałem, że byłeś wczoraj honorowym gościem na kolacji wydanej na cześć prezydenta Botswany. Przez chwilę Gabe zastanawiał się, jak często LeMara zaprasza się na tego typu uroczystości. Chociaż Drew był najpotężniejszym przywódcą świata, chyba zawsze trochę bał się ojca. Możliwe, że nie umieszczając go na liście gości, prezydent próbował sobie poradzić z tym uczuciem onieśmielenia. Gabe uznał też, że skoro Stoddard wiedział o przyjęciu, zapewne słyszał również o znaczącej nieobecności zarówno Drew, jak i jego lekarza. Nawet dla człowieka dużo mniej bystrego niż gospodarz lunchu znaczenie takiego zbiegu okoliczności musiało być oczywiste. Gabe zacisnął dłonie na oparciach krzesła, jakby to było koło ratunkowe. Posiłek rozpoczął się zaledwie pięć minut temu, Afrodyta wciąż była mocno przycumowana, a oni już dryfowali po burzliwych wodach. –No… hm… w ostatniej chwili musiałem zrezygnować – odparł bez przekonania. –Ale byłeś tam przez moment. Pozostawało kwestią czasu, zanim Stoddard zacznie dociekać, co zaszło w Białym Domu. Gabe postanowił uderzyć pierwszy. –Proszę pana… –LeMarze. –LeMarze, wiesz, że nigdy nie nadużyłbym zaufania, którym obdarzają mnie pacjenci. Mocniej niż w tajemnicę lekarską wierzę tylko w mojego konia. –Ja się po prostu martwię o syna. –Rozumiem.
–Chociaż Drew od lat ma astmę i już parę razy wspominał o migrenowych bólach głowy, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ukrywacie coś przed ludźmi. Nie zdobyłem tego wszystkiego – pokazał gestem Afrodytę – bez wewnętrznego wykrywacza kłamstw. Kiedy zobaczyłem taśmę z wczorajszej konferencji prasowej, zapaliły mi się wszystkie lampki ostrzegawcze. –Nie wiem, co powiedzieć – odparł Gabe. Stoddard najwyraźniej czuł, że poza tym, co podano do publicznej wiadomości, jego syn ma także inne problemy zdrowotne. Singleton próbował nie dać po sobie poznać, że w tym przypuszczeniu być może kryje się ziarno prawdy. – Nie mogę powiedzieć i nie powiem nic ponad to, co już wiesz. Ku kompletnemu zaskoczeniu lekarza miliarder uderzył z grubej rury. –Gabe, czy Drew coś dolega? – zapytał. – Coś poważnego? Singleton zawahał się przez chwilę, po czym odsunął się od stołu. –Nie zmuszaj mnie, żebym wyszedł – powiedział. – I proszę, nie używaj tego wszystkiego, co dla mnie zrobiłeś, jako karty przetargowej. Już wiele razy mówiłem, jak bardzo jestem ci wdzięczny. –Spokojnie, spokojnie – odparł Stoddard, unosząc dłonie. – Ja jestem po prostu zatroskanym ojcem. Nic więcej. Mój syn zaczyna mieć migrenowe bóle głowy, które nigdy wcześniej nie występowały, a potem nagle znikaja jego osobisty lekarz oraz córka tego lekarza. Dziwisz się, że się martwię? –Nie, proszę pana… to znaczy: nie, LeMarze. Ani trochę ci się nie dziwię. – Gabe zaczął ostrożnie dobierać słowa. – Jeśli Drew kiedyś mi powie, że powinienem się z tobą podzielić jakąś informacją na temat jego stanu zdrowia, zrobię to natychmiast. Jednak do tego czasu będziesz musiał się pogodzić z lekką frustracją. Stoddard westchnął, a następnie gestem pokazał kelnerowi, że nie jest już zainteresowany łososiem. Gabe podążył za jego przykładem, nie mogąc się doczekać końca tego przesłuchania. Przez następne dziesięć minut rozmowa – toczona nad kawą i sufletem czekoladowym, który wedle przypuszczeń Gabe'a musiał być bliski doskonałości – nabrała pogodniejszego tonu. LeMar plotkował o dzieciństwie prezydenta, pytał Gabe'a o jego praktykę medyczną i o Lasso, opowiedział też anegdotę o Magnusie Lattimorze, która zawierała zakamuflowaną sugestię, że prezydencki szef sztabu preferuje mężczyzn – co już wcześniej przemknęło Singletonowi przez myśl, ale szczerze mówiąc, nie miało to żadnego znaczenia. –No dobrze – powiedział w pewnym momencie Stoddard, i to był jedyny sygnał zmiany tematu – a dużo miałeś kontaktów z Thomasem Cooperem Trzecim?
–Szczerze mówiąc, bardzo niewiele. –Zawsze nalega na używanie tego „trzeciego”, kiedy tylko można. Nie chce być kolejnym zwykłym Tomem Cooperem. Wobec niego nie jesteś związany tajemnicą lekarską, prawda? –Nie, chyba że zwróci się do mnie z prośbą o pomoc medyczną, jednak do tej pory nic takiego nie nastąpiło. On ma własnego lekarza, kogoś z marynarki wojennej. Gabe czuł się niezręcznie, opowiadając Stoddardowi o kimkolwiek, gdyż nie ulegało wątpliwości, że ojciec prezydenta, podobnie jak większość osób, które doktor poznał po przyjeździe do Waszyngtonu, wymieniał plotki, spekulacje oraz informacje w taki sam sposób, jak ludzie w Tyler wymieniają konie. Ten fakt sam w sobie nie był groźny ani niemoralny – taką już miała naturę ta waszyngtońska bestia. Plotka, spekulacja, informacja – oto waluta tej krainy. Lekarz wiedział, że nawet najdrobniejsza, rzucona od niechcenia uwaga – jak ta, że Tom Cooper nie zwrócił się do niego jako pacjent – w rękach odpowiedniej osoby mogła być bardzo przydatna. Do tej gry Gabe był równie kiepsko przygotowany jak do olimpijskiego startu w łyżwiarstwie figurowym. Wyprostował kark, świadom aż nazbyt znajomego napięcia w mięśniach. –Wiem, że bardzo uważasz na to, co mi mówisz – rzekł Stoddard. – Może nawet na to, co mówisz komukolwiek. Chciałbym jednak, żebyś miał świadomość tego, że jeśli usłyszysz cokolwiek na temat wiceprezydenta albo zetkniesz się z jakąś sytuacją, która go dotyczy, wyświadczysz swemu przyjacielowi, a mojemu synowi wielką przysługę, dzieląc się tym ze mną. –Nie rozumiem – odparł Gabe. – Myślałem, że Drew i wiceprezydenta łączą więzi zarówno polityczne, jak i emocjonalne. –Nonsens! – warknął Stoddard. – Mówiąc krótko, wbrew temu, co na temat wiceprezydenta mówią jego spece od PR-u, Thomas Cooper Trzeci bynajmniej nie jest przyjacielem Drew. Niczego sobie bardziej nie życzy niż tego, by usiąść za biurkiem w Gabinecie Owalnym. Każdego dnia cierpi przez to, że będzie musiał na tę chwilę czekać jeszcze co najmniej cztery lata, jeśli ten moment w ogóle kiedyś nastąpi. Gabe był zszokowany tak zajadłym atakiem. –No cóż, nie zetknąłem się z niczym, co potwierdzałoby taką opinię – odparł. Nic lepszego nie przyszło mu do głowy. –Cztery lata temu w trakcie prawyborów Cooper rozsiewał wszelkie możliwe plotki na temat Drew. Oczywiście zapytany,
wszystkiemu zaprzeczył, a mój syn mu uwierzył. Ale ja wiem lepiej. Ostrzegałem Drew, żeby nie wybierał go na wiceprezydenta, ale nie chciał mnie słuchać. Tom Cooper to Brutus. W tej chwili przyczaił się i czeka. Po wyborach zacznie umacniać swoją pozycję i przypisywać sobie zasługi Drew. Gabe z niedowierzaniem pokręcił głową. Mówiło się, że w publicznej świadomości prezydent nadał urzędowi swego zastępcy niespotykane dotąd znaczenie i wiarygodność. Prasa tłumaczyła to, rzecz jasna, faktem, że Drew poprzez osobę Coopera chciał zapewnić demokratom kolejne osiem lat rządów w Białym Domu. Gabe zastanawiał się teraz, czy zjadliwy atak LeMara mógł być uzasadniony. Czy LeMar podejrzewał – a może wręcz miał konkretne informacje – że urząd jego syna jest zagrożony? Czy to dlatego zaprosił Gabe'a na lunch? Czy wiedział o chorobie prezydenta więcej, niż dał po sobie poznać? –No dobrze – rzekł Gabe – na pewno będę miał oczy i uszy otwarte.
Niespodziewanie twarz miliardera wyraźnie złagodniała. Sięgnął przez elegancki stół i ujął rękę Gabe'a w swe dłonie. Wyglądał teraz jak zwykły, kruchy siedemdziesięciolatek. –Gabe, proszę cię – powiedział z ogromną powagą. – Nie pozwól, żeby mojemu chłopakowi stała się krzywda.
ROZDZIAŁ 16
„Gabe, proszę cię. Nie pozwól, żeby mojemu chłopakowi stała się krzywda”. Gdy doktor wchodził do Białego Domu przez Zachodnie Skrzydło, w uszach wciąż brzmiały mu słowa LeMara Stoddarda – ta oznaka słabości, która nie wiedzieć czemu zrobiła na Singletonie tak wielkie wrażenie. Prezydent i Pierwsza Dama obiecali, że spędzą dzień w swojej rezydencji, wychodząc jedynie do niewielkiej jadalni w Białym Domu na obiad z doradcami, po którym zaplanowano starannie wyreżyserowaną konferencję prasową. Gabe miał być na niej obecny. Drew i Tom Cooper prowadzili w sondażach przewagą od ośmiu do jedenastu punktów nad Bradfordem Dunleavym i Charliem Christmanem – kongresmanem z Teksasu, który zasiadał w Izbie Reprezentantów od czterech kadencji. Christman jawnie i w pełni świadomie reprezentował poglądy daleko bardziej prawicowe niż Dunleavy określający sam siebie jako umiarkowanego konserwatystę. Jedenaście punktów. Przewaga, której na pewno nie można uznać za miażdżącą, ale na tym etapie kampanii to wynik napawający optymizmem. Mimo to – jak zaledwie przed kilkoma godzinami Lattimore przypomniał Gabe'owi – nawet jedenastopunktowe prowadzenie nie miało szans na przetrwanie wobec wiarygodnych doniesień, że prezydent jest poddawany badaniom psychiatrycznym albo, co gorsza, leczeniu z powodu zaburzeń umysłowych. W przypadku Dukakisa wystarczyły pogłoski, że leczy się na depresję, żeby cała jego kampania wyniknęła się spod kontroli. Lattimore nie przeczył, że strategowie demokratów popełnili wówczas przed wyborami także inne błędy, ale dwunastopunktowe prowadzenie Dukakisa po konwencji błyskawicznie zmieniło się w dziesięciopunktową przegraną. Podczas powrotu z Afrodyty do Białego Domu Gabe przelotnie spojrzał na wyniki sondażu opublikowane w porannym wydaniu „Washington Post”. Z badania wynikało, że gdyby Thomas Cooper III ścigał się z Charliem Christmanem o najwyższy urząd w państwie, ten pierwszy mógłby liczyć na poparcie wyższe o czternaście punktów procentowych. Wśród zalet, na które wskazywali ankietowani, przeważały doświadczenie oraz zaufanie społeczne. Sondaż nie sprawdził, jakie szanse miałby wiceprezydent w starciu z Bradem Dunleavym, ale dziennikarz analizujący wyniki
przypuszczał, że i ten wyścig mógłby wygrać polityk demokratów. „Tom Cooper to Brutus”. Jedyną osobą w niewielkiej poczekalni gabinetu lekarza prezydenckiego była Heather Estee, młoda, superkompetentna kierowniczka biura i recepcjonistka w jednej osobie. Z tego, co mówiła, przez trzy i pół roku wspólnej pracy bardzo zżyła się z Jimem Ferendellim. Zdruzgotało ją zaginięcie mężczyzny, jak również zniknięcie jego córki. „Czasami chodziłyśmy z Jennifer na lunch – powiedziała Heather Gabe'owi po przyjeździe. – A raz poszłyśmy wspólnie kupować ciuchy. To inteligentna, utalentowana, wspaniała dziewczyna. Nie mogę uwierzyć, że zniknęła. Każdego dnia modlę się, żeby odnalazła się cała i zdrowa”. Gdy Gabe wszedł do niewielkiego pomieszczenia, Heather – która rozmawiała właśnie przez telefon – podniosła wzrok znad swoich notatek, uśmiechnęła się i pomachała mu na powitanie. Singleton ruchem głowy wskazał półotwarte drzwi do gabinetu. Kobieta dała znak, żeby zapukał. W środku był lekarz na dyżurze. Gabe właśnie postąpił zgodnie z tą wskazówką, gdy Heather powiedziała: –Gretchen, poczekaj sekundkę. Panie doktorze, jakiś czas temu wyszłam załatwić parę spraw, a kiedy wróciłam, to leżało na moim biurku. Podała mu gładką, białą kopertę. Na wierzchu napisano na maszynie: „Dr Gabriel Singleton”. Bez adresu. W tej właśnie chwili otworzyły się drzwi gabinetu. Gabe wsunął kopertę do kieszeni marynarki. Dyżurujący lekarz – kapitan marynarki wojennej Nick McCall – przywitał go niezobowiązującym uśmiechem, krótkim skinieniem głowy i takim samym uściskiem dłoni. To powitanie bynajmniej Gabe'a nie speszyło. Większość lekarzy zatrudnionych w Centrum Medycznym Białego Domu wciąż traktowała go chłodno i z dystansem. Nic dziwnego – szczególnie że wszystkim kierował admirał Ellis Wright, szef biura wojskowego Białego Domu i zwierzchnik wszystkich pracowników centrum… poza osobistym lekarzem prezydenta, cywilem. –Jakieś wieści od POTUS-a? – spytał Gabe, delikatnie zamykając za sobą drzwi gabinetu. –Ani słowa, odkąd byłeś tu ostatnio. Nic. Od godziny jest na spotkaniu w jadalni. Właśnie dzwonił Magnus. Powiedział, że wpadnie tu po ciebie za parę minut. –Dobrze. –Gabe, naprawdę mi przykro, że do tej pory nie mieliśmy okazji porozmawiać. Trudno mi było wszystko ogarnąć i nadrobić zaległości po zniknięciu Jima Ferendellego.
–Masz na ten temat jakieś teorie? McCall pokręcił głową. –To zupełnie nie ma sensu. Jim robił wrażenie spokojnego faceta. Był w pełni oddany prezydentowi i pochłonięty swoją pracą. Wciąż węszą za nim tabuny agentów z FBI i Secret Service. Krążą przeróżne pogłoski. –Szczerze mówiąc, niczego bym sobie bardziej nie życzył, niż żeby w tej chwili pojawił się w tych drzwiach. –A jak tobie się do tej pory wiedzie? –W Wyoming w ciągu dnia przyjmowałem trzydziestu pacjentów, a tu zajmuję się jednym i jestem kompletnie wykończony. Jak to ocenisz? –Presja świadomości, że ten pacjent to najpotężniejszy człowiek na ziemi, miewa taki wpływ na ludzi. Nie martw się, z czasem zaczniesz się stykać z innymi przypadkami. Właśnie jakąś godzinę temu reanimowałem człowieka z ekipy sprzątającej, który miał bóle w klatce piersiowej, a jego EKG wykazało poważne zmiany świadczące o zawale serca. To było nawet ciekawe. Właśnie skończyliśmy sprzątać. –Miałeś wszystko, czego było trzeba? –W zasadzie tak, może z wyjątkiem kilku rąk do pomocy i kilku dodatkowych metrów kwadratowych powierzchni w pokoju zabiegowym, ale jakoś sobie poradziliśmy. Kroplówki, nitraty, tlen, morfina, aspiryna, pobraliśmy krew. Kiedy przyjechała karetka, pacjent był już w stanie stabilnym. Krew! Wkrótce po tym, jak Gabe pobrał trzy probówki krwi od prezydenta, zniósł je do gabinetu, opisał swoim numerem telefonu z Tyler czytanym od tyłu, włożył do hermetycznej torebki foliowej i schował głęboko do lodówki pod ladą, gdzie miały leżeć, aż postanowi, jakie badania zlecić i dokąd wysłać próbki. Co prawda nie postąpił zgodnie z obowiązującą procedurą, ale w końcu nie chodziło o dowody sądowe, a im mniej rzeczy nosiło nazwisko Drew Stoddarda, tym lepiej. Zmęczenie, późna godzina, brak konkretnego planu oraz wydarzenia, które nastąpiły później – to wszystko sprawiło, że kwestia próbek krwi prezydenta umknęła Gabe'owi z pamięci. –Wygląda na to, że świetnie sobie poradziłeś – odrzekł Singleton, zastanawiając się, czy popełniłby duży błąd, gdyby wyjawił, że pobrał tę krew. Wspomnienie o LeMarze usiłującym wyciągnąć z niego informacje oraz wizja Ellisa Wrighta, który patrzy na niego z góry i kwestionuje kompetencje medyczne, wystarczyły, by się przed tym powstrzymać. Lattimore zapewne był mu w stanie powiedzieć, gdzie należy przeprowadzić badania.
Dla efektu Gabe dwukrotnie odkaszlnął, po czym spytał McCalla, czy nie napije się z nim na pół coca-coli light, którą ma w lodówce. Oczywiście w rzeczywistości nie było tam żadnej coli, ale mógł to z łatwością wytłumaczyć – głównie swoim roztargnieniem. Kapitan podziękował, a Gabe wszedł do sali zabiegowej gotowy kontynuować przedstawienie. Lodówka była pusta. Żadnej coli. Żadnych probówek z krwią. Nic. Gabe odtworzył w myślach wydarzenia tamtego pamiętnego wieczoru. Około drugiej w nocy zjechał windą do kliniki, opisał probówki i schował na półce w lodówce. Potem wraz z Treatem Griswoldem opuścił Biały Dom. Miał co do tego absolutną pewność. –Nick, czy wiesz, kto grzebał w lodówce? Zniknęła moja cola. –Mogę ci powiedzieć, co tu się działo od wpół do ósmej, bo wtedy przyjechałem. Nie wychodziłem nawet na lunch. Heather zamówiła mi jakąś tortillą. Kiedy był tu ten pacjent z zawałem serca, panował niezły chaos. W sali zebrało się tylu ludzi, ilu się tylko pomieściło, więc może ktoś znalazł twoją colę i się poczęstował. Cholera! Dobra, Singleton. Cola to jedno. Ale próbki krwi to już co innego. Wymyśl, jak one mogły stąd zniknąć. Rozmowę lekarzy przerwał głos Heather z interkomu. –Doktorze Singleton, przyszedł pan Lattimore. –Zaraz tam będę. No dalej, myśli nie dawały za wygraną, jak to się mogło stać? Gabe zostawił Nicka McCalla i przeszedłszy przez pokój badań, udał się do niewielkiej łazienki, gdzie wieki temu stoczył walkę na śmierć i życie z muszką. Notka w kopercie była napisana na maszynie.
Doktorze, mam klucze do mieszkania J.F. Spotkajmy się u pana w garażu o szóstej.
A.
PS Pana samochód wygląda świetnie. Alison!
Gabe dla niepoznaki spuścił wodę w klozecie, po czym umył ręce. Wycierając je, wyszedł z powrotem do McCalla. –Nick, powiedz mi coś – poprosił, choć czuł, że i tak zna odpowiedź jeszcze przed zadaniem pytania. – Która pielęgniarka asystowała ci przy tym facecie z zawałem serca? –Ta nowa, Alison. Przyleciała tu z kliniki w Eisenhower Building. Naprawdę jest świetna. Zupełnie jakbym tu miał drugiego lekarza. Poznałeś ją? –Tak – odparł Gabe, czując ucisk w klatce piersiowej. – Poznałem.
ROZDZIAŁ 17
Gabe opuścił Biały Dom o piątej i pojechał do Watergate taksówką. Gdy okazało się, że próbki krwi zginęły, Alison asystowała zaś przy reanimacji, doktor jeszcze raz odwiedził Pierwszą Rodzinę i zbadał swojego pacjenta. Drew Stoddard był wesoły, przytomny i pełen energii. Wykazywał wyraźne objawy amnezji, jeśli chodziło o wydarzenia ostatniej nocy, ale pamięć długotrwałą wciąż miał świetną, a badanie ogólnej sprawności umysłowej nie wykazało żadnych luk. –Admirał Twarda Ręka myśli, że to on tutaj rządzi – powiedział Drew. – Iw pewnym sensie właśnie tak jest. Ale czasem muszę znaleźć sposób, żeby mu przypomnieć, że pomimo całej jego władzy ciągle jestem numero uno. Nie przyjmując sugestii Wrighta, żebym zatrudnił wojskowego lekarza, i ściągając cię do Waszyngtonu, chciałem go sprowadzić na ziemię. Wiesz, chyba w Tyler o tym nie wspomniałem, ale na pomysł, żeby złożyć ci propozycję, pierwszy wpadł mój ojciec. On naprawdę bardzo wysoko cię ceni. –A ja jego.
–Sądzisz, że dasz sobie radę z admirałem? –Z twoją pomocą poradzę sobie z nim na tyle, na ile to konieczne. –Czyli na razie dalej jestem Wielkim Bossem? Mimo żartobliwego tonu pytania nie ulegało wątpliwości, że intencja, z jaką zadał je prezydent, była całkiem poważna. –Na razie dalej nim jesteś – odparł Gabe. –A na jakiej smyczy mnie trzymasz? Długiej? –Na razie krótkiej. Bardzo krótkiej. Przez chwilą prezydent był chyba gotowy podjąć dyskusję. –Może pojutrze mógłbym wznowić kampanię? – zaproponował w końcu. – Wiesz, tak żebym utrzymał posadę. –Na razie skupmy się na tym, co jest dzisiaj. Wezwałem konsultanta, który powinien przyjechać jutro. Muszę się z kimś podzielić tym ciężarem, który złożyłeś na moich wątłych ramionach. Wybrałem jego. Dopiero w taksówce Gabe zdał sobie sprawę z tego, jak duże znaczenie miała decyzja, by nie wspomnieć prezydentowi o lunchu z jego ojcem. Nie było to wynikiem przeoczenia – lekarz po prostu uznał, że to nie najlepszy moment, aby stawiać czoła potokowi pytań, które na pewno padłyby z ust Drew. Może Gabe po prostu uczył się waszyngtońskiej gry w „Mniej znaczy więcej”: skoro czegoś nie powiedziałeś, to nie mogą ci zarzucić kłamstwa. Pozostawała też inna nierozwiązana sprawa: z kim porozmawiać o zamachu na jego życie, do którego doszło, gdy Gabe wracał z Białego Domu. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył – jeśli nie liczyć śmierci z rąk zamachowca – było towarzystwo chmary agentów Secret Service. Wystarczył najmniejszy przeciek, a nie uniknęłoby się wielkiego rozgłosu. Gabe postanowił, że póki nie zdecyduje, jaka reakcja będzie najlepsza, pozostawi sprawy własnemu biegowi. Przybycie Kyle'a Blackthorna byłoby dla niego wielką ulgą. Psychologa, który swą logiką czasem przypominał mu Spocka ze Star Treka, cechowały mądrość i trzeźwe spojrzenie, jakich nie miał nikt ze znajomych Gabe'a. Najpierw jednak lekarza czekało rozstrzygnięcie kwestii Alison Cromartie. Musiał wyjaśnić, kim jest ta kobieta, dla kogo w rzeczywistości pracuje, czemu go okłamała oraz jakim sposobem ukradła próbki krwi prezydenta. Za kwadrans szósta Gabe dotarł do garażu w kompleksie Watergate. Buick stał już na swoim miejscu. Miał nową szybę i czyste wnętrze. Jeśli tylny zderzak także ucierpiał, został naprawiony. Jeśli kula niedoszłego zamachowca rozerwała tapicerkę, ją również odnowiono. Lekarz musiał przyznać, że
Alison na pewno ma wpływy. Oparł się o samochód i zaczął składać w całość wszystko, co wiedział i co przypuszczał na temat tej kobiety. Kiedyś, w ramach zajęć kształcenia ustawicznego dla lekarzy pierwszego kontaktu, uczęszczał na kurs psychiatrii. Jedną godzinę poświęcono socjopatom – ludziom o zaburzonej zdolności odróżniania prawdy od fałszu, dobra od zła. Wygadani, często charyzmatyczni, zwykle przekonujący, zawsze niebezpieczni. Na potrzeby ubezpieczycieli ten stan miał formalną nazwę – antyspołeczne zaburzenie osobowości albo coś w tym stylu. Gabe nie mógł sobie przypomnieć dokładnego terminu. Czy Alison mogła być kimś takim? Doktor żałował, że na kursie bardziej się nie przykładał. –No i co, kowboju, podobają się nowe kółka? Alison, ubrana w dżinsy i jasną, zapinaną na suwak bluzę z napisem: „San Antonio”, opierała się o volvo i przyglądała Gabe'owi z odległości jakichś trzech metrów. –A umiałabyś załatwić, żeby mi w godzinę skroili garnitur? –Potrafię sobie radzić, jeśli o to ci chodzi. Zresztą tej sprawy akurat w ogóle nie załatwiłam przez biuro. Kolumbijczyk, który prowadzi warsztat blacharski w pobliżu mojego domu, uważa, że przeznaczona jest nam wspólna przyszłość. On to wszystko zrobił. –Nie masz poczucia, że sama go prowokujesz, prosząc o przysługi? –Może, ale on ma jakieś siedemdziesiąt pięć lat, trzech synów, którzy pracują u niego w zakładzie, a i żona gdzieś tam się chyba ciągle jeszcze kręci. Nie jestem może mistrzynią w odczytywaniu ludzkich zamiarów, ale nie sądzę, żeby mi zagrażał. A ja? – chciał spytać Gabe. Świadomie odwrócił wzrok. Czy ja ci zagrażam? Ze zdziwieniem stwierdził, że odczuwa ból. Ból i gniew, że ta kobieta w ciągu jednego dnia okłamała go więcej razy niż Cinnie przez cały okres ich małżeństwa. –Ferendelli ma mieszkanie w Georgetown, prawda? – spytał. –Po przeciwległej stronie. Można by pójść piechotą, ale lepiej podjechać. Jak u ciebie ze szczęściem w znajdowaniu miejsc do parkowania? –W Tyler zawsze sobie dobrze radziłem, ale my tam mamy w mieście ze trzy czy cztery samochody na krzyż i bardzo dużo miejsc. –Skoro tak, to weźmiemy ten wóz – powiedziała Alison, rzucając mu kluczyki. – Ruch jest nasilony, ale jeśli tobie nie przeszkadza, że spędzimy razem trochę więcej czasu, to mnie tym bardziej. Przestań tak na mnie patrzeć! – pomyślał Gabe.
–Poradzę sobie – odparł. Otworzył jej drzwi, co Alison powitała uśmiechem, który zdradzał miłe zaskoczenie. –W moim świecie ludzie obawiają się, że otwierając kobiecie drzwi, mogą ją urazić. Twój świat bardziej mi się podoba. –Powiedz, zostawiłaś kulę w laboratorium? –Tak. –Czy twoi mocodawcy mają pomysł, kto mnie chciał zabić? Jeśli to przypadkiem w ogóle nie był facet z Secret Service, pomyślał Gabe. –Ja nie mam „mocodawców”, doktorze. Mam szefów departamentów i komendanta wydziału. Ten sarkastyczny ton był celowy? –Słucham? A nie. – Pomyślał, że musi być bardziej ostrożny. – Po prostu jestem przez to wszystko podminowany. Ktoś mnie chciał zabić, zaraz potem pojawili się policjanci, a ja z twojego polecenia nic im nie powiedziałem. Zresztą w ogóle nikomu nic nie powiedziałem. –Możesz mi wierzyć lub nie, ale to była właściwa decyzja. Rozmawiałam o tym zdarzeniu z moim przełożonym. Nie ma pojęcia, kto to mógł zrobić i dlaczego. Czy jest coś, co dotyczy doktora Ferendellego albo prezydenta, o czym nikomu nie mówiłeś? –Absolutnie nie. Nieźle odegrane, pomyślał Gabe. Niezbyt szybkie, niewymuszone, z nutką niedowierzania. Szybko się uczysz. –Czy ten przełożony, z którym rozmawiałaś, to ten sam facet, który nie ma pojęcia, dlaczego zniknął Ferendelli? – spytał. –Wybacz, ale znów słyszę drwinę w twoim głosie. Jesteś zły, bo przy pierwszym spotkaniu nie powiedziałam ci, że pracuję dla Secret Service, tak? –Przepraszam. Chwilowo zostawmy ten temat. –Na następnych światłach skręć w lewo. Od tej pory rozmowa ograniczyła się do wskazówek drogowych. Ferendelli mieszkał w trzypiętrowym budynku szeregowym z czerwonego piaskowca, który stał na
niewielkiej, wysadzanej drzewami uliczce odchodzącej od Mac Arthur Street. Miejsce pojawiło się o trzy wejścia dalej, ale ponieważ napięcie między Gabe'em a Alison było już teraz jawne, nie padł żaden komentarz o szczęściu doktora. –Trzy tysiące siedemset za miesiąc, umeblowane – powiedziała kobieta, gdy zatrzymali się przed drzwiami. – Doktor Ferendelli i jego żona pochodzili z bogatych rodzin. Co więcej, on coś wynalazł i opatentował, jakiś elektroniczny gadżet, który potrafi namierzyć przez skórę nawet drobne żyły i tętnice. Ale nie wiem dokładnie, jak działa. –Spróbuję się dowiedzieć. Takie coś może mieć parę praktycznych zastosowań. –Dom pod Raleigh wystawili na sprzedaż za dwa i pół miliona. –Mam nadzieję, że Ferendelli dożyje okazji, żeby wydać te pieniądze. –Byłam tu dwa razy – powiedziała Alison, otwierając drzwi frontowe. Następnie zajęła się kodem instalacji alarmowej. – Całe mieszkanie dokładnie przetrząśnięto, a technicy szukali odcisków palców. Wątpię, żeby można było znaleźć coś jeszcze. –Ja tylko chcę się trochę wczuć w tego człowieka. –Rozumiem – odparła chłodno kobieta. – Mogę poczekać w samochodzie albo może w kuchni. Stamtąd jest bardzo ładny widok na las i kawałek rzeki. Widoki z piętra robią jeszcze większe wrażenie. –To dobry pomysł – odparł Singleton, dostosowując się do jej tonu. –Aha, Gabe… –Tak? –Przykro mi, że nie najlepiej zaczęliśmy znajomość. –Mnie też – odrzekł, trochę do niej, a trochę do siebie. – Mnie też. Dom robił wspaniałe wrażenie. Pod stropem w kuchni i salonie grubo ciosane belki, w obu pomieszczeniach kominki, w jadalni bogata, ciemna boazeria, w wielu oknach szyby w ołowianych ramkach. Na tym świecie tyle pieniędzy pozostaje w rękach tak niewielu osób, rozmyślał Gabe, wchodząc po wykwintnie zdobionych schodach. W ciągu jednego dnia był już na pokładzie Afrodyty w jachtklubie Potomac Basin, w rezydencji Watergate, a teraz tu. Tyle pieniędzy. Pomyślał o swoim małym domu na pustynnych przedmieściach Tyler. W przeciwieństwie do swego najlepszego przyjaciela i współlokatora z akademii Gabe'owi od początku nie było przeznaczone życie na jachtach i w apartamentowcach. Nawet gdyby nigdy nie doszło do wypadku w Fairhaven, i
tak w końcu los zawiódłby go do miejsca takiego jak to ranczo. W głównej sypialni były dwa wysokie, wielodzielne okna, z których roztaczał się widok na czubki drzew, a za nimi – na Potomac. Imponujący. Przy oknie stały profesjonalne sztalugi. Spoczywało na nich płótno formatu czterdzieści pięć na sześćdziesiąt centymetrów, a na nim szkic do obrazu olejnego. Ktoś – prawdopodobnie Jim Ferendelli – zaczął go już malować. Gabe spodziewał się ujrzeć odbicie sceny za oknem i rzeczywiście obraz okazał się pejzażem. Jednak zamiast widoku zza szyby przedstawiał on rozległe wzgórza otaczające jakieś zabudowania, które znajdowały się w pewnej odległości. To mogły być dom, stodoła oraz jakieś inne budynki gospodarcze. Lekarz, wynalazca, artysta. Gabe zawsze uważał, że „człowiek renesansu” to nadużywany termin, jednak w osobie swego poprzednika najwyraźniej znalazł kogoś, kto nań zasługiwał. Singleton zupełnie nie wiedział, czego tak właściwie szuka. Sprawdził ubrania w dwóch szafach, obejrzał podłogę pod nimi, zbadał zawartość komody i szafki łazienkowej z lekami. Znalazł tam zwykłe maści, powszechnie dostępne leki przeciwbólowe, ale niczego na receptę. Nie dość, że człowiek renesansu, to w dodatku zdrowy. Nie spiesząc się zanadto, Gabe zajrzał do dwóch mniejszych sypialni na pierwszym piętrze, a potem wszedł do wspaniale umeblowanego gabinetu spełniającego jednocześnie funkcję biblioteki. W pomieszczeniu – kwadracie o bokach długości może czterech metrów – znajdowały się mahoniowe biurko, krzesło z wysokim oparciem obite czerwonobrunatną skórą oraz taka sama dwuosobowa kanapa. Na dwóch ścianach wisiały obrazy w pięknych ramach – oba pędzla Renoira. W szufladach biurka Singleton nie znalazł nic ciekawego, może poza trzema szkicami do portretu, które potwierdzały talent Ferendellego. Dwa z nich, oba rysowane węglem, przedstawiały młodą, śliczną kobietę o wąskiej, inteligentnej twarzy i dużych, szeroko rozstawionych oczach. To pewnie była córka Ferendellego, Jennifer. Na trzecim rysunku widniała nieco starsza kobieta, także dość atrakcyjna. Miała krótkie włosy oraz oczy, które – mimo że ten portret także wykonany był węglem – niemalże emanowały jakimś dziwnym blaskiem… Gabe zaczął się uważnie przyglądać portretowi. Potem zaniósł go do jedynego okna w pomieszczeniu. Światło wczesnego, letniego wieczoru w pełni wystarczyło, by potwierdziło się pierwsze wrażenie lekarza – że rysunek na pewno przedstawia Lily Sexton, kobietę, która w przypadku listopadowego zwycięstwa Stoddarda i Coopera miała zostać pierwszym w historii sekretarzem do spraw nauki i techniki. Ścianę naprzeciwko biurka zajmowała biblioteczka, szeroka na trzy metry i na ponad dwa i pół metra wysoka. Kolekcja – równo ustawione tomy, prawie wszystkie w twardych oprawach, a niektóre obite w skórę – prezentowała się imponująco. Znajdowały się tam dzieła klasyków: Chaucera, Dickensa, Hemingwaya, Tołsoja, Fitzgeralda. Były albumy malarstwa: francuscy impresjoniści, Picasso,
Winslow Homer i wielu innych. Gabe znalazł też kilka tomów o drugiej wojnie światowej. Poza tym na półkach stały zbiory książek z zakresu historii Europy, Stanów Zjednoczonych, historii powszechnej, filozofii oraz polityki – w większości konserwatywne. Gabe otworzył kilka tomów, ale wewnątrz nie było ekslibrisów ani żadnych innych oznaczeń, które mogłyby zdradzić, czy książki należały do właściciela mieszkania, czy też do samego człowieka renesansu, doktora Ferendellego. Gabe dowiedział się o swym poprzedniku nawet więcej, niż przypuszczał, a poza tym trafił na jedną niespodziankę – portret Lily Sexton, który FBI i Secret Service chyba przeoczyły – toteż był już gotowy zejść na dół, kiedy jego uwagę przykuły grzbiety książek na samym końcu najniższej półki. Sześć czy siedem tomów, wszystkie w miękkiej oprawie i z kolorowymi okładkami. Lekarz wyciągnął największy i najgrubszy z nich: Nanomedicine autorstwa Roberta A. Freitasa Jr. Tom 1: Basic Capabilities* Nanomedicine: Basic Capabilities (ang.) -Nanomedycyna: podstawowe zdolności. Była to specjalistyczna rozprawa, długa na pięćset siedem stron, w której znajdowały się szczegółowy spis treści oraz obszerny indeks. Na górze wewnętrznej strony przedniej okładki idealnie równymi, drukowanymi literami napisano jedno słowo: „Ferendelli”. Gabe odłożył książkę na biurko i sięgnął po następne: Understanding Nanotechnology, Nanotechnology for Dummies, Nanotechnology: Science, Innovation and Opportunity, Nanotechnologyy: A Gentle Introduction to the Next Big Idea* Tytuły kolejno: Zrozumieć nanotechnologię, Nanotechnologia dla opornych, Nanotechnologia: nauka, innowacja i możliwości, Nanotechnologia: prosty wstęp do nowej wielkiej idei. Każdy z tomów nosił nazwisko Ferendellego starannie naniesione na wewnętrzną stronę przedniej okładki. Gabe przypomniał sobie równiutko złożoną bieliznę i posegregowane skarpetki w szufladach komody. Dodał określenie „pedantyczny” do listy cech, które już wcześniej przypisywał Ferendellemu. Następnie poświęcił kilka minut na przekartkowanie pozycji, które rzucały trochę światła na ten najnowszy aspekt postaci byłego prezydenckiego lekarza: fascynację nanonauką, badającą możliwości manipulacji strukturami na poziomie atomów i cząsteczek, oraz nanotechnologią, czyli wytwarzaniem przydatnych substancji chemicznych oraz urządzeń z pojedynczych atomów i cząsteczek. Nanotechnologia. Podczas trzech minut lektury Gabe dowiedział się na ten temat więcej, niż wiedział do tej pory. Postanowił jednak, że to się wkrótce zmieni. Z kuchni zabrał grubą torbę na śmiecie i włożył do niej książki. Gdy Alison spytała, co robi, on był na to przygotowany. –W biblioteczce znalazłem kilka aktualnych książek medycznych, które przydałyby mi się w klinice – zełgał. – Na pewno doktor nie miałby nic przeciwko. –Świetnie. Znalazłeś tam na górze coś ciekawego? –Nic – znów skłamał. – Szczerze mówiąc, to nawet nie za bardzo na to liczyłem.
Łatwizna, pomyślał, gdy szli do samochodu. Kiedy już się człowiek wprawi w kłamstwie, to się staje rzeczywiście bardzo proste. Zebranie dobrego wywiadu od pacjenta było dużo trudniejsze.
ROZDZIAŁ 18
Północ. Minęły lata – a właściwie dziesięciolecia – odkąd Gabe studiował cokolwiek z takim zapałem. Ostatni raz tak intensywnie przygotowywał się pewnie do jakiegoś egzaminu na akademii medycznej. Prawdopodobnie z interny. Czegokolwiek by jednak dotyczył sprawdzian, to biorąc pod uwagę, jak życie Gabe'a zmieniło się po Fairhaven, zawsze z zadowoleniem przyjmował okazję do nauki, jeśli tylko przyświecał jej jakiś cel. Tej nocy było nim zdobycie jak najgłębszej wiedzy na temat nanonauki i nanotechnologii. Na dobry początek zapoznał się z kilkoma artykułami z Internetu, a następnie wybrał najprostszą z książek Ferendellego – ogólny przegląd tej dziedziny w formie niewielkiego tomu przygotowanego przez redaktorów „Scientific American”. Potem sięgnął po Nanotechnology for Dummies. Teraz, zamiast przeglądać kolejne książki od początku do końca, wybierał je według tematów. Nanotechnologia w twoim świecie… Drogi ku produkcji molekularnej… Wielkie konstrukcje poprzez małe konstrukcje… Jak z cząsteczek zrobić silniki… Fantastyczna podróż w głąb ludzkiego ciała. Było możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne, że zainteresowanie Ferendellego nanotechnologia nie miało żadnego związku z jego zniknięciem, jednak w tej chwili Gabe dysponował bardzo niewieloma faktami, a niecałe dwadzieścia cztery godziny temu jakiś mężczyzna – autentyczny zamachowiec albo uczestnik skomplikowanej mistyfikacji – usiłował go zabić. Alison zaproponowała, że spod mieszkania Ferendellego pojedzie do domu taksówką albo metrem, Gabe zaś, nie mogąc się doczekać rozpoczęcia lektury i nie chcąc dalej doszukiwać się w każdym słowie kobiety ukrytych zamiarów, prawie na to przystał. Jednak w końcu pogodził się ze swymi
ambiwalentnymi uczuciami oraz tym, że nie ma ochoty tak szybko kończyć tego wspólnego wieczoru. Odwiózł ją, choć niemal całą drogę przebyli w milczeniu. Kobieta mieszkała w Arlington. Zajmowała mieszkanie z ogródkiem w domu z ceglaną elewacją. Z Waszyngtonu wystarczyło przejechać przez rzekę. Alison zwierzyła się Gabe'owi, że nie sądzi, by jeszcze długo przyszło jej pozostać w tym lokalu. Możliwe, że dekonspirując się, przestała być użyteczna i wkrótce zostanie odesłana za biurko do San Antonio. Powiedziała, że Secret Service jest równie surowe jak wojsko, a może nawet bardziej. Niewykonane zadanie to niewykonane zadanie, niezależnie od przyczyn. Podczas jazdy Gabe raz odważył się na nią spojrzeć. Beznamiętnie patrzyła przed siebie, a światła nadjeżdżających samochodów odbijały się od jej ciemnych, jakby wilgotnych oczu. Musiał przyznać, że w istocie miała niezwykłą, wyrazistą urodę oraz była pełna energii, o której nie mógł przestać myśleć. Jednak było coś jeszcze, o czym Gabe również nie mógł zapomnieć: umieszczono ją w Centrum Medycznym Białego Domu, by wydobyła od niego informacje, być może także te dotyczące stanu zdrowia prezydenta. Aby wykonać swe zadanie, Alison była gotowa – ba, była zobowiązana – kłamać, a być może także kraść. W tej chwili ani uroda, ani energia nie potrafiłyby zrekompensować tego, że Singleton jej nie ufał. Wielka szkoda. –No dobrze – powiedziała, gdy otworzyła drzwi samochodu i wysiadła przed kompleksem mieszkalnym – to do zobaczenia. –Do zobaczenia – odparł, prawie na nią nie patrząc. Zrobiła krok naprzód, a potem spojrzała przez ramię. –Gabe… –Tak? –To nie jest tak, jak ci się wydaje. Zanim doktor zdążył zapytać, co miała na myśli, ona odwróciła się i odeszła. Wiele godzin później wspomnienie Alison wciąż przeszkadzało Gabe'owi w lekturze. Pomimo sporej dawki kofeiny z doskonałych kolumbijskich ziaren Gabe zaczynał czuć, że późna godzina i brak snu biorą nad nim górę. Jednak tematyka, którą poznawał, fascynowała go, toteż nie zamierzał się poddawać. Włączył wszystkie światła w mieszkaniu i starannie unikając okolic łóżka, krążył między biurkiem, niezbyt wygodnym krzesłem i stołem w kuchni. Czytając książki i robiąc notatki w żółtym bloku, czuł coraz większą więź z doktorem Jimem Ferendellim. Co sprawiło, że były prezydencki lekarz zajął się tą wciąż mało znaną dziedziną wiedzy? Co go łączyło z Lily Sexton? Gabe przypomniał sobie własne zainteresowanie, kiedy poznał tę kobietę na przyjęciu. Jednak wspomnienie Alison Cromartie, jej zapachu i delikatnego dotyku, było w jego
umyśle dostatecznie świeże, by fantazje dotyczące Lily zeszły na drugi plan. Ferendelli i Sexton. Możliwe, pomyślał Gabe. Bardzo możliwe. Słyszał już wcześniej termin „nanotechnologia” i wiedział, że dotyczy on konstrukcji różnorodnych materiałów z bardzo małych cząstek. Jednak aż do dzisiaj jego wiedza kończyła się wyłącznie na tym. Chociaż, jak przekonał się w trakcie lektury, może nie do końca. Już gdzieś wcześniej – w jakimś artykule, w powieści czy w programie radiowym – zetknął się z fantasmagoryczną wizją, że z upływem czasu nanotechnologia stworzy nową formę życia: submikroskopowe nanoboty zdolne do samoreplikowania się w nieskończoność, aż powstała w ten sposób „szara maź” pochłonie całe życie na Ziemi. Szara maź i nanoboty. Gabe przetarł oczy, wrócił do komputera i zaczął szukać w Internecie bardziej szczegółowych informacji na ten temat. Pojęcia „szara maź” i „nanoboty”, prawdopodobnie ukute przez K. Erica Drexlera, często nazywanego ojcem nanotechnologii, należały do czystej science fiction – dotyczyły spekulacji na temat końca rozwoju nauki, a w zasadzie końca jakiejkolwiek nauki. Mógł on nastąpić za dziesiątki albo i setki lat. Interesujący temat do rozmyślań i dyskusji przy kawie, ale na pewno nie bezpośrednie zagrożenie. Według teorii Drexlera samoreplikujący się nanobot, jeden z setek miliardów stworzonych po to, by pomagały ludzkości na setki lub nawet tysiące sposobów, mógłby przejść zmianę podobną do biologicznej mutacji. Jedna zmutowana cząstka wytworzyłaby kolejną, a następnie obie ponownie by się rozmnożyły. Z dwóch powstałyby cztery, z czterech osiem, z ośmiu szesnaście – i tak dalej, aż do powstania nieskończonej liczby organizmów, pod warunkiem ciągłej dostępności surowców, substratu niezbędnego do napędzania i podtrzymywania procesu. Ze względu na mutację – tak jak w przypadku mikroorganizmów, które nagle stają się odporne na antybiotyki – technologia opracowana z myślą o powstrzymaniu niepohamowanego przyrostu nowych nanobotów nie byłaby już skuteczna. Szara maź. „Prezydent jest zdania, że rząd federalny powinien mocniej się zaangażować w kontrolę rozwoju badań naukowych: komórki macierzyste, klonowanie, nanotechnologia…”. To były słowa Lily Sexton. Nanotechnologia wczoraj w Sali Czerwonej. Nanotechnologia dziś w bibliotece Jima Ferendellego. W Wyoming Gabe stykał się z tym słowem raz na parę lat. Teraz, w Waszyngtonie – dwukrotnie w ciągu jednego dnia. Doktor wrócił do książek. Pod presją Carol Stoddard prezydent był gotów powierzyć Lily Sexton nowe stanowisko w rządzie,
gdzie byłaby odpowiedzialna między innymi za nadzór nad rozwojem nanotechnologii, a także za ochronę świata, przynajmniej w teorii, przed przewidzianym przez Drexlera kataklizmem. Druga nad ranem. Mięśnie karku błagały o ulgę, której dostarczyć mógł tylko sen. By zwalczyć ten ból, Gabe łyknął dwie pastylki z kodeiną – bez skutku. Postanowił jednak, że nie weźmie już więcej proszków, przynajmniej nie dziś. W systemie nerwowym wciąż buzowała mu kofeina, lecz działała coraz słabiej. Pora na odpoczynek. Resztki silnej woli nie pozwalały Gabe'owi się poddać. Ta nowa nauka była arcyciekawa i chociaż pod wieloma względami przyszłość nanotechnologii pozostawała równie nieprzejrzysta jak owa szara maź, teraźniejszość wydawała się absolutnie fascynująca, a do tego pod pewnymi względami całkiem korzystna. Gabe przyglądał się fotografii wczesnego modelu komputera, który wypełniał niemal cały pokój. Dzięki mikroprocesorom superpłaski laptop Singletona prawdopodobnie miał więcej mocy obliczeniowej niż tamto urządzenie. Teraz nanometrowe tranzystory komputerowe sprawiają, że nawet najzgrabniejsze pecety wydają się toporne. Środki odkażające, które zabijają konkretne zarazki, nie trując ludzi, lekkie ubrania kuloodporne oraz niealergiczne kosmetyki to tylko niektóre owoce stosowania nanotechnologii już dziś dostępne na rynku. Powieki Gabe'a opadły i odmówiły ponownego otwarcia, dopóki nie obiecał, że odmaszeruje do łóżka – nie przechodząc przez start, nie otrzymując dwustu dolarów. Gdy znalazł się już pod kołdrą, odpłynął w sen pośród wirujących wizji Drew Stoddarda i Magnusa Lattimore'a, Ellisa Wrighta i Alison, Toma Coopera i LeMara Stoddarda, Jima Ferendellego i wreszcie narysowanego węglem portretu kobiety, z którą Gabe miał nadzieję spędzić przynajmniej część następnego dnia – eleganckiej, tajemniczej właścicielki Stajni Lily Pad, doktor Lily Sexton.
ROZDZIAŁ 19
Gabe nigdy nie sypiał głęboko, nawet w czasach, gdy ostro pił. W późniejszych latach pielęgniarki ze szpitala oraz telefonistki z Tyler Connections wiedziały, że można do niego zadzwonić o dowolnej godzinie, a on odbierze po pierwszym sygnale i zawsze będzie brzmiał tak, jakby właśnie siedział w kuchni nad kubkiem kawy. Nawet xanax – który Gabe brał wówczas, gdy sen po prostu nie chciał przyjść – nie mógł opóźnić przejścia w stan pełnej gotowości. Tego ranka, kiedy w jego apartamencie zadzwonił telefon, Gabe pogrążony był w dziwacznym,
krwawym śnie, w którym został uwięziony w rzeźni. Razem z nim przebywała tam jakaś kobieta – mogła to być jego była żona, Alison, a może nawet Lily Sexton. Nie potrafił tego stwierdzić. Dźwięk telefonu z trudem przebił się przez desperacki ryk zarzynanego bydła – przerażający i nad wyraz sugestywny – toteż zdążyły się już rozlec trzy czy cztery dzwonki, zanim Gabe zdołał namacać słuchawkę. Wyświetlacz na budziku wskazywał godzinę piątą rano. Minęły najwyżej dwie i pół godziny, odkąd lekarz w końcu zostawił swoją lekturę. –Doktorze, tu Magnus Lattimore. Mam nadzieję, że cię nie obudziłem. Na dźwięk głosu szefa sztabu Gabe zamarł. Do głowy przyszła mu tylko jedna myśl: kompletnie dał ciała, pozwalając Lattimore'owi i Stoddardom wyperswadować mu wprowadzenie w życie zapisów dwudziestej piątej poprawki. Nie wyobrażał sobie innej przyczyny telefonu o piątej rano. –Czy z Drew coś nie tak? Chcąc pozbyć się nerwowej chrypki, łyknął wody z na wpół pełnej szklanki, która stała na szafce. –Nie, nie – odparł pospiesznie szef sztabu. – Wszystko dobrze. Świetnie. Przepraszam, chyba powinienem był od razu tak powiedzieć. Z prezydentem wszystko w porządku. Tak, w porządku. Właśnie skończył czterdziestopięciominutowy trening. –Świetnie. Gabe poczuł, jak fala adrenaliny, która przed chwilą uderzyła niczym tsunami, zaczyna się cofać. Przypomniał sobie, że w akademii Drew, podobnie jak kilku innych kolegów (w większości chłopaków z prywatnych szkół), mających skomplikowane nawyki w zakresie nauki, często celowo budził się o drugiej czy trzeciej nad ranem, żeby pracować wtedy, gdy nic go nie mogło rozpraszać. Poza tym doktor zaczął się zastanawiać, skąd, do cholery, wziął się ten sen z zarzynanym bydłem. –Daję słowo, doktorze, robisz świetną robotę – powiedział Lattimore. –Jeśli z nim wszystko w porządku, cała reszta jest mniej ważna – odparł Gabe, demonstracyjnie ignorując pochwałę. –Święte słowa, przyjacielu. No dobrze, tak naprawdę dzwonię w jego imieniu. Mam prośbę. –Słucham. –Dziś rano w Centrum Kongresowym w Baltimore jest ważne spotkanie zorganizowane przez naszych darczyńców i ważnych sprzymierzeńców politycznych. Prezydent miał na nim przemawiać. Jeden z organizatorów zadzwonił z pretensjami, że zamiast prezydenta wysyłamy tam sekretarza skarbu. Widzisz, po tym wczorajszym nieżycie żołądka powiedziałeś nam, żebyśmy się nie ruszali z domu, więc…
–Magnus, ja wiem, co powiedziałem. Kontynuuj. –No tak… Chociaż wciąż mamy znaczną przewagę nad Dunleavym, to ostatnio w paru ważnych sondażach sporo straciliśmy. Prezydent czuje się świetnie i uważa, że powinien tam pojechać i osobiście przemówić do tych ludzi. To by mogło być nawet bardzo krótkie przemówienie. –A co ty sądzisz? –Sądzę, że zawarliśmy z tobą umowę i chcemy jej dotrzymać. –Ale chcesz, żeby pojechał i tam wystąpił. –Przede wszystkim on sam tego chce. –Czy możecie poczekać na decyzję dwadzieścia minut? –Ale nie dłużej. Wysłaliśmy już do Baltimore odpowiednie zespoły, na wypadek gdybyś dał nam zielone światło, ale jest jeszcze parę problemów logistycznych, którymi trzeba się szybko zająć. Gabe spojrzał na swoje nadgarstki, oczekując, że zobaczy tam sznurki marionetki. –W takim razie – odrzekł – wezmę szybki prysznic i zaraz przyjadę. Zanim podejmę decyzję, muszę go zbadać. –O więcej nie możemy prosić. To ty tu rządzisz, doktorze. Zawsze ty tu rządzisz. –Tak, dzięki. Dobrze sobie o tym przypomnieć. –Samochód będzie czekał pod głównym wejściem. –Magnus, powiedz mi coś. –Co takiego? –Ten samochód… gdzie on teraz jest? Lattimore zawahał się przez chwilę – wystarczająco długo, by Gabe poznał, że szef sztabu zastanawia się, czy mówiąc prawdę, może coś stracić. –Samochód… tak… Cóż, szczerze mówiąc, już teraz czeka pod Watergate. –Dzięki. Wygląda na to, że muszę popracować nad większą nieprzewidywalnością – stwierdził Gabe. Odłożył słuchawkę, zastanawiając się, czy któraś z tych biednych krów, które we śnie pędzono na rzeź, była do niego podobna.
***
–Trzy razy po czterdzieści, Gabe. Razem sto dwadzieścia pompek. Myślisz, że prezydent Korei Północnej potrafi zrobić sto dwadzieścia pompek? –Ile on ma lat? –Nie wiem. Chyba z osiemdziesiąt. –Więc chyba tu go masz. Uwierz mi, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, gdyby wszystkie problemy polityczne świata dało się rozwiązać, sprawdzając, który przywódca potrafi zrobić więcej pompek. Zajrzę ci znowu do oczu. Wybierz sobie jakiś punkt na ścianie i wpatrz się w niego. –Wtedy rozszerzają się źrenice, prawda? –Nie inaczej. W porządku. Wszystko wygląda dobrze. A teraz dotknij palcem wskazującym prawej ręki mojego palca, a potem swojego nosa. Pięć razy, szybko. Dobrze, teraz palcem lewej ręki… Dobrze… Prezydent siedział na łóżku i posłusznie poddawał się badaniom fizycznym oraz neurologicznym. Wyglądał jak młody bóg. Wszystko grało. Absolutnie wszystko. Gabe ponownie starał się dopasować do jakiejś konkretnej diagnozy ów przerażający spektakl, którego świadkiem był w tej sypialni półtorej doby wcześniej – szaleńczy, maniakalny atak połączony z halucynacjami oraz z przyspieszeniem tętna, które nastąpiło bez zapowiedzi, a po kilku godzinach ustąpiło bez konsekwencji. Wynik rezonansu magnetycznego negatywny, wynik tomografii prawidłowy – w każdym razie według zaszyfrowanych danych ze szpitala marynarki wojennej w Bethesda. Wyniki badań krwi prawidłowe, chociaż próbki pobrano osiem tygodni temu, podczas krótkotrwałej hospitalizacji, kilka godzin po ataku. Najświeższe próbki krwi, pobrane w trakcie trwania ataku… zaginęły. Zdawało się logiczne, że Jim Ferendelli również musiał pobrać krew w trakcie trwania jednego z napadów, których był świadkiem, jednak nie przypominali sobie tego ani prezydent, ani Magnus Lattimore.
„Zdobyć jakiekolwiek zapisy zmian biochemicznych krwi”. Gabe zapisał tę myśl w pamięci, dopisując do pozornie nieskończonej listy podobnych „notatek”. –I co, doktorze? Jak się spisałem? –Wygląda na to, że jesteś zdrowy. –Czuję się zdrowo. –Jeśli pojedziesz do Baltimore, ja jadę z tobą. –Inna możliwość nie wchodzi w grę. Ty jesteś moim szamanem… moim uzdrowicielem. Gabe, wiem, że chcesz postępować bardzo ostrożnie, dopóki się nie dowiesz, o co tu chodzi, ale widzisz, ja mam taką dość wymagającą pracę i… –Wiem, stary. Wiem. Robię, co mogę, żeby działać efektywnie mimo tej twojej wymagającej pracy, ale powiem ci, że to trochę tak, jakby remontować łazienkę ze słoniem w wannie. –Niezły obrazek. Podoba mi się. Chociaż w rzeczywistości powinniśmy myśleć w kategoriach osłów, a nie słoni* Osioł jest tradycyjnym symbolem Partii Demokratycznej, a słoń – Partii Republikańskiej. –Dobrze, od tej pory będę mówił o osłach w wannie. Drew, w biurze czekała na mnie wiadomość. Konsultant, którego wezwałem, ten psycholog, będzie tu dziś wieczorem. Chcę, żeby z tobą porozmawiał i przeprowadził cały zestaw tak zwanych badań neuropsychiatrycznych. Najlepiej żeby zaczął już jutro. –Mówisz, że jak on się nazywa? –Blackthorn. Doktor Kyle Blackthorn. Jest trochę., hm… ekscentryczny, ale również bardzo wnikliwy. –Wielce szanuję ekscentrycznych i wnikliwych ludzi. Dawaj go. –Załatwione. – Gabe wbił wzrok w prezydenta. – Drew, pamiętasz próbki krwi, które od ciebie pobrałem? –Nie za bardzo. –W każdym razie pobrałem. Trzy. –W jakim celu? –Żeby przeprowadzić wszelkie badania, jakie uznam za stosowne. –Mnie to nie przeszkadza.
–Tyle że te próbki znikły. –Co? –Znikły. Nie ma ich. Wczoraj wyparowały z lodówki w klinice. Wiesz, co się mogło stać? Prezydent wyglądał na kompletnie zaskoczonego. –Nie mam zielonego pojęcia, ale zaraz przekażę sprawę Treatowi i mojemu personelowi. Sporo ludzi ma dostęp do gabinetu: lekarze, pielęgniarki, asystenci. –Oraz kilku sanitariuszy i jeden admirał – dodał Gabe. –Ach tak, admirał Twarda Ręka. No ale myślę, że jeśli zabieranie probówek z krwią nie figuruje w Oficerskim Podręczniku Rzeczy Słusznych i Właściwych, Które Robić Należy, to on ich nie wziął. –Dobrze – odparł Gabe. Reakcja pacjenta przekonała go, że nie wiedział o zniknięciu probówek, a tym bardziej nie był odpowiedzialny za ich kradzież. – Tymczasem pozwól, że po prostu będę miał oczy i uszy szeroko otwarte. Chyba nie możemy nic zyskać, jeśli zrobimy z tego wielką aferę, przynajmniej na razie. –Może ktoś je wyrzucił przez przypadek. –Wszystko jest możliwe. To gdzie i kiedy się umawiamy na dzisiaj? –Chyba o dziesiątej trzydzieści. Ktoś podjedzie po ciebie do biura. Admirał Wright i dzisiejszy lekarz dyżurny już wyznaczyli ludzi do zespołu medycznego, ale od tej pory przy wszystkich wyjazdach będzie to należało do ciebie. Tak czy inaczej, wszyscy wiedzą, że dopóki tu jesteś, to ty tutaj rządzisz. –To ładnie brzmi. –Tak, nawet mnie się podoba. –Dobrze być królem. Prezydent natychmiast rozpoznał kwestię z Historii świata Mela Brooksa. –Święte słowa – odparł. – Naprawdę dobrze być królem. Dwaj przyjaciele uścisnęli sobie dłonie, po czym Gabe ruszył do windy. Właśnie miał do niej wejść, gdy usłyszał trzask swojej krótkofalówki. –Wzywam Kowboja, wzywam Kowboja. Odbiór. „Kowboj” to był kryptonim radiowy, który Gabe wybrał sobie z pomocą Secret Service. Nie zawsze go używano – częściej wzywano go hasłem „Doktor” – ale bardzo to lubił. Włączył mikrofon
przyczepiony do rękawa marynarki i odezwał się do niego. –Tu Kowboj. Odbiór. –Kowboj, tu agent Lowell. Może pan przyjąć pacjenta w klinice? Odbiór. –Właśnie tam idę z kwatery Mavericka. Odbiór. „Maverick” – pseudonim przebojowego, nieustraszonego pilota z filmu Top Gun, którego grał Tom Cruise – był kryptonimem prezydenta nadanym mu w uznaniu jego zasług wojennych w lotnictwie. Zgodnie z protokołem biura komunikacji Białego Domu kryptonimy wszystkich członków Pierwszej Rodziny również musiały się zaczynać na tę samą literę. Carol miała zatem kryptonim „Moondance”, Andrew junior wybrał sobie „Muscles”, a Rick – „Mindmeld”, nazwę telepatycznej zdolności ze Star Treka. Szkot Magnus Lattimore używał kryptonimu „Dudziarz”, gdyż podobno całkiem nieźle grał na dudach, chociaż rzadko kiedy na trzeźwo. –Będziemy za dziesięć minut. Odbiór. –Dziesięć minut. Przyjąłem. O co chodzi? Kim jest pacjent? Odbiór. –Chodzi o obce ciało w oku. Pacjent to Niedźwiedź. Prosił właśnie o pana. Wie pan, kim jest Niedźwiedź? Odbiór. –Wiem. Proszę przekazać, że za dziesięć minut go przyjmę. Odbiór. –Przyjąłem. Bez odbioru. Ciekawe, pomyślał Gabe. Kryptonim „Niedźwiedź” – wybrany, jak domyślał się lekarz, z powodu postury jego właściciela, a może także dlatego, że pochodził on z Montany – odnosił się do wiceprezydenta. „Prosił właśnie o pana”. Gabe wszedł do niewielkiej windy, odtwarzając w myślach wczorajsze spotkanie z LeMarem Stoddardem, który ostrzegał go przed Thomasem Cooperem III. I co teraz? – zastanawiał się, gdy dźwig ruszył. I co teraz?
ROZDZIAŁ 20
W klinice dyżurowała wojskowa asystentka medyczna. Gabe dał jej godzinę wolnego, a sam jeszcze raz zajrzał do lodówki w poszukiwaniu probówek z krwią. Nie znalazł nic oprócz żołnierskiego pojemnika na drugie śniadanie oraz puszki dr. peppera. To na pewno sprawka Alison. Miała motyw… miała okazję. Lekarz zdawał sobie sprawę z tego, że nieco nagina fakty, żeby lepiej dopasować je do własnej teorii, ale był naprawdę poirytowany – przez Alison i w zasadzie przez wszystkich ludzi, których poznał, odkąd przyjechał do Waszyngtonu. Nie dawało mu spokoju jedno ważne pytanie: jeśli Alison rzeczywiście była odpowiedzialna za kradzież próbek, to skąd wiedziała, że są w lodówce? Gabe, z pomocą Lattimore'a oraz jednego ze starszych lekarzy z personelu w Białym Domu, planował ustalenie, w jaki sposób można by wysłać krew na rutynowe badania biochemiczne, hematologiczne oraz toksykologiczne, nie zdradzając pochodzenia próbek. Skąd Alison o nich wiedziała? Jeśli została umieszczona w klinice po to, żeby zdobyć zaufanie Gabe'a i dowiedzieć się czegoś na temat stanu zdrowia prezydenta, to kto pociągał za sznurki? Pytań było znacznie więcej niż odpowiedzi. „Gabe… To nie jest tak, jak ci się wydaje”. Słowa Alison rozbrzmiewały w głowie doktora. Potraktował kobietą chłodno i na pewno nie było to subtelne, ale czy zrozumiała, skąd wzięła się ta oziębłość? Nie mógł pozwolić, by jedna niejasna uwaga panny Cromartie zaburzyła jego trzeźwą ocenę. Wyglądało na to, że odkąd wyszedł z samolotu w bazie lotniczej Andrews, nikt – ani prezydent, ani Pierwsza Dama, ani szef sztabu, ani Alison – nie był z nim całkiem szczery. Teraz przyszła pora, by się przekonać, jaki sens miało ostrzeżenie LeMara Stoddarda. „Tom Cooper to Brutus. W tej chwili przyczaił się i czeka. Po wyborach zacznie umacniać swoją pozycję i przypisywać sobie zasługi Drew”. –Halo Kowboj, halo Kowboj, jesteś tam? Odbiór. W nowej pracy Gabe zetknął się już z wieloma problemami, ale jedną z rzeczy, które sprawiały mu absolutną frajdę, było to, że stał się częścią złożonego systemu radiowego Secret Service, z tym całym żargonem, przydomkami i hasłami. –Tu Kowboj. Jestem w biurze. Odbiór. –Będziemy tam z pacjentem za dwie minuty. Bez odbioru.
W ciągu pierwszego tygodnia Gabe nie zamienił nawet dziesięciu słów z człowiekiem będącym o krok od prezydentury. Wiedział o nim tylko tyle, ile przeczytał u fryzjera w Tyler i usłyszał przez radio w drodze do pracy. Cooper, polityk z Montany, był senatorem drugą kadencję, kiedy Drew wybrał go na współkandydata spośród pięciu czy sześciu osób. Gabe przypomniał sobie, że wybór podyktowany był raczej względami politycznymi niż ideologicznymi. Północny zachód ramię w ramię z południowym wschodem. Zubożały prowincjusz ramię w ramię z reprezentantem potężnej, bogatej rodziny. Powściągliwy muzyk country w typie Lincolna razem z wygadanym, charyzmatycznym bohaterem wojennym. Umiarkowany pragmatyk z intelektualistą i wizjonerem. Drew i Cooper wspólnie nadrobili dwucyfrową stratę punktową i w ostatniej chwili wyprzedzili Bradforda Dunleavy'ego i wiceprezydenta Charlesa Christmana. Obecnie zaś wyglądało na to, że Drew dotrzymał złożonej podczas kampanii obietnicy i uaktywnił urząd wiceprezydenta, wykorzystując go tak, aby z każdym dniem i każdą misją Cooper był coraz lepiej przygotowany do przejęcia steru w kraju. Mężczyźni spotykali się regularnie, a prezydent zachęcał swojego zastępcę, żeby ten nie pozostawał w cieniu i był aktywny, szczególnie w kwestii ochrony zasobów naturalnych, poprawy infrastruktury oraz zagadnień związanych z imigracją. W pewnych kręgach Cooper uchodził nawet za skuteczniejszego mediatora niż Drew, który miał dość wybuchowy temperament. Niedawny sondaż pokazał, że wiceprezydent – powszechnie uznawany za pewnego kandydata do startu w wyborach za cztery lata – już w tej kampanii mógłby liczyć na tak samo wysokie poparcie jak Stoddard. „Tom Cooper to Brutus…”. –Panie doktorze, przyszedł pacjent – głos Heather dochodzący z interkomu przerwał tę myśl. –Niech wejdzie – odparł Gabe ciekaw, dlaczego człowiek, który dysponuje własnym sztabem medycznym, prosił o wizytę właśnie u niego. Zastukawszy delikatnie, do gabinetu wszedł wiceprezydent Stanów Zjednoczonych. Miał metr dziewięćdziesiąt trzy centymetry wzrostu i pomimo około dziesięciu kilo nadwagi robił wrażenie mężczyzny w formie. Na prawym oku miał czarną przepaskę, a w dłoni trzymał cienką, skórzaną teczkę, którą położył na skraju biurka, nim podał rękę Gabe'owi. –Dziękuję, panie doktorze, że zgodził się pan tak szybko mnie przyjąć. Miał niski głos i stateczny sposób mówienia. Ze wszech miar prezydencki, uznał Gabe. –Idealnie pan trafił – odparł. – Za jakąś godzinę będę już w drodze do… –Baltimore. Wiem.
Oczywiście. Tutaj w Waszyngtonie wszyscy wiedzą wszystko… poza tymi, którzy nie wiedzą. Gabe przypomniał sobie zdanie wypowiedziane przez LeMara Stoddarda przy lunchu: „W tym mieście jesteś nikim, jeśli nikogo nie znasz. Ale jeśli jedyną osobą, którą znasz, jest akurat facet na szczycie, to i tak jesteś naprawdę kimś”. –Właśnie – potwierdził Gabe tonem nieco chłodniejszym, niż zamierzał. – Do Baltimore. –Prezydent Stoddard prosił, żebym go zastąpił, ale ja też mam na dziś zaplanowane wystąpienie. Cooper usiadł na krześle naprzeciw Gabe'a. W jego twarzy była swego rodzaju delikatność, która budziła zaufanie. Wrażenie potęgowała przepaska na oku nadająca wiceprezydentowi odrobinę męskiej surowości. Mimo to – może ze względu na przestrogę LeMara Stoddarda, a może dlatego, że Gabe wciąż nie wiedział, czemu Niedźwiedź zwrócił się do niego zamiast do któregoś ze swoich lekarzy – między mężczyznami czuło się napiętą atmosferę. –No dobrze – odezwał się Cooper. – Od pana przyjazdu nie mieliśmy w zasadzie okazji porozmawiać. Wszystko w porządku? –Wciąż się dopasowuję do nowej sytuacji, ale na razie nic wielkiego się nie działo. Wielce polityczna odpowiedź. Lattimore byłby dumny. –To dobrze… Pan jest z Wyoming, prawda? –Konkretnie z Tyler. –To na południowym wschodzie? –Tak jest. Jakieś sto trzydzieści kilometrów na północny zachód od Cheyenne. –Bywa pan w Montanie? –Od czasu do czasu. Tamtejsze ryby zawsze wydawały mi się większe i bardziej łatwowierne niż te w moich stronach. Gabe nigdy nie miał cierpliwości do towarzyskich pogaduszek kamuflujących ukryte plany, był zaś przekonany, że właśnie z czymś takim ma teraz do czynienia. Ponadto przed wyjazdem musiał jeszcze przejrzeć zawartość swojej torby medycznej. –A zatem – ponaglił – o co chodzi z okiem? –Odkąd się rano obudziłem, mam wrażenie, że coś tam tkwi. Może rzęsa albo jakiś paproszek. –Chodźmy do gabinetu zabiegowego, to spojrzę.
–W zasadzie – odparł Cooper, zdejmując przepaskę; ani śladu zaczerwienienia, które musiałoby nastąpić, gdyby w kontakt z okiem weszły rzęsa albo inne obce ciało – to coś chyba już wypłynęło. Sporo łzawiłem. –Rozumiem. Doktor coraz lepiej pojmował źródło obaw LeMara Stoddarda. Thomas Cooper III nie tylko nie był bezpośredni; na dodatek był jeszcze mało subtelny. Gabe zupełnie się tego nie spodziewał. –Prawda jest taka – ciągnął Cooper – że ta rzęsa pewnie szybko wypłynęła ze łzami, ale już w przeszłości miałem problemy z uszkodzeniem rogówki, więc wolałem, żeby ktoś na to spojrzał. –Nie ma sprawy. –Poza tym – wiceprezydent mówił dalej, zupełnie jakby Gabe w ogóle się nie odezwał – postanowiłem się do pana zwrócić, bo jest jeszcze inna sprawa, którą chcę z panem omówić. Dwie pieczenie i tak dalej. Wreszcie wyszło szydło z worka –Muszę przygotować parę rzeczy na wyjazd… – zaoponował Gabe. –To zajmie tylko moment. I tak właśnie cała ta delikatność, którą emanował Cooper, w jednej chwili znikła. W głowie Gabe'a włączył się alarm. Pomimo prowincjonalnego pochodzenia oraz beztroskiego, czarującego stylu bycia Tom Cooper był wytrawnym politykiem, który wkrótce po swych czterdziestych szóstych urodzinach zdobył drugi co do ważności urząd w państwie. Najprawdopodobniej nigdy się nie odzywał – choćby i z tą swoją niebezpośrednią manierą – chyba że dokładnie wiedział, co chce powiedzieć. Nie było sensu badać jego oka, nawet jeśli wcześniej naprawdę coś do niego wpadło. –Słucham – powiedział Gabe. –Prezydent Stoddard nie dotarł ostatnio na kolację galową. –Zorganizowaliśmy w tej sprawie konferencję prasową. –Wiem. Migrena i nieżyt żołądka oraz komplikacje związane z astmą. –Panie prezydencie, miałem pisemną zgodę prezydenta Stoddarda, żeby poinformować opinię publiczną o tych szczegółach jego stanu zdrowia. W przeciwnym razie nigdy bym ich nie wyjawił. Nikomu. –Rozumiem i całkowicie pana w tej kwestii popieram. Ale proszę mi coś powiedzieć: czy wiedział pan, że w przeszłości doktor Ferendelli i prezydent dwukrotnie znikali na dłuższy czas? –To pytanie, na które nie mogę udzielić odpowiedzi.
–Chociaż Waszyngton ma sześćset tysięcy mieszkańców, jest trochę jak małe miasteczko. Rodzą się pogłoski. Rozchodzą się. Znikają. Albo nie znikają. Część z nich to czysta fikcja, część ma w sobie źdźbło prawdy, a część nawet dużo więcej. Ci z nas, którzy już jakiś czas się tutaj obracają, nauczyli się, że jeśli jakaś plotka gdzieś się pojawi, a potem pojawia się znowu, to często coś w niej jest. –Panie prezydencie… –Mów mi Tom. Będzie prościej. –Tom, naprawdę zaraz muszę iść. –Najpopularniejsza plotka w mieście, która do tego wcale nie chce zniknąć, jest taka, że prezydent poza migrenowymi bólami głowy, nieżytem żołądka i astmą ma jeszcze inne problemy. Nikt o tym głośno nie mówi, przynajmniej na razie. Magnus Lattimore i reszta prezydenckich spin doktorów świetnie sobie radzi z zaprzeczaniem tej pogłosce, ale ona wciąż powraca, i to z niejednego źródła. Jak zdążyłem się przekonać przez te wszystkie lata, to znak, że warto na nią zwrócić uwagę. Niektórzy sądzą, że prezydent Stoddard może cierpieć na jakąś chorobę umysłową. W tej chwili plotki powtarzane są tylko szeptem. Ale zapewniam cię, że z dnia na dzień ten szept staje się głośniejszy. Gabe spróbował zareagować mieszanką zdumienia i wesołości, ale wcale nie był pewien, czy mu się to udało. –Jako lekarz prezydenta nie będę rozmawiał na jakikolwiek temat związany z jego zdrowiem – odparł – czyli również na temat jego rzekomej choroby umysłowej lub jakiejkolwiek innej. Jestem pewien, że od swojego lekarza oczekujesz podobnego profesjonalizmu i szacunku. Jeśli tak bardzo martwią cię te sygnały, może powinieneś porozmawiać z Magnusem albo nawet z samym prezydentem. –Kiedy tylko zdołam potwierdzić plotki, tak właśnie zrobię. Tymczasem musisz wiedzieć, że odkąd tylko prezydent wybrał mnie na swojego współkandydata, wspierałem go bez wahania i bez zastrzeżeń. Kiedy wygrał, mógł mnie odsunąć na dalszy plan, tak jak wielu innych prezydentów postąpiło ze swoimi zastępcami, ale on postanowił uczynić mnie jednym z najważniejszych członków swej administracji. Jesteśmy przyjaciółmi, zrobiłbym więc wszystko, żeby ochronić dziedzictwo jednego z najważniejszych, najskuteczniejszych przywódców, jakich kiedykolwiek miał nasz kraj. Jego wizja Ameryki to także moja wizja, a jego polityka to również moja polityka i kiedy otrzymam ku temu szansę, chcę ją kontynuować. –Dobrze więc – odrzekł Gabe, który czuł się niezręcznie wobec tej emocjonalnej demonstracji wierności. – Co mogę dla ciebie zrobić? Wiceprezydent otworzył skórzaną teczkę i podsunął lekarzowi dokument. Gabe bez patrzenia domyślił się, co to jest. –Stawka jest wysoka, doktorze, a ty odgrywasz w tym dramacie bardzo ważną rolę.
Tamtej nocy, kiedy przerażający atak niepoczytalności prezydenta dobiegał końca, Lattimore wspomniał, że w Futbolówce, oprócz urządzeń i kodów potrzebnych do rozpętania nuklearnego kataklizmu, znajduje się także umowa podpisana przez Drew oraz Thomasa Coopera III określająca sytuacje, w których miało nastąpić przekazanie wiceprezydentowi władzy w państwie na mocy dwudziestej piątej poprawki do konstytucji. Gabe zanotował wówczas w pamięci, że musi poprosić szefa sztabu o kopię tego dokumentu. W ciągu kilku następnych szalonych dni po prostu o tym zapomniał. Teraz zaś przed nim na biurku leżała właśnie ta umowa poprzedzona czterema imponująco zwięzłymi paragrafami niezwykle skomplikowanej dwudziestej piątej poprawki przez wielu uważanej za najbardziej wyczerpujący schemat sukcesji politycznej, jaki kiedykolwiek spisano. Tamtej nocy, którą spędził w rezydencji prezydenta, Gabe co najmniej sześć razy czytał ten dokument. Teraz przejrzał pierwszy z dwóch akapitów, które składały się na czwarty paragraf: Ilekroć Wiceprezydent oraz większość kierowników resortów lub innego ciała określonego w drodze ustawy przez Kongres złoży Przewodniczącemu pro tempore Senatu i Przewodniczącemu Izby Reprezentantów pisemne oświadczenie, że Prezydent jest niezdolny do sprawowania władzy i zadań swojego urzędu, Wiceprezydent niezwłocznie przejmuje władzę i zadania tego urzędu jako Pełniący Obowiązki Prezydenta. Gabe zerknął na zegarek – co podyktowane było bardziej chęcią wysłania Cooperowi jasnego sygnału niż autentyczną potrzebą – po czym zaczął przerzucać strony dokumentu. Zawierał on pozbawioną szczegółowych opisów listę sytuacji, w których wiceprezydent, szef biura wojskowego Białego Domu, szef sztabu Białego Domu, szef doradców prawnych oraz prezydencki lekarz mogą wspólnie podjąć decyzję o wszczęciu procedury przekazania władzy wbrew woli prezydenta. Szóstą pozycją na liście była „choroba psychiczna”. Gabe umyślnie czytał dokument powoli i w całości, tak aby Cooper nie odniósł wrażenia, że zwraca szczególną uwagę na ten konkretny scenariusz. Choć umowa nie wspominała, jakie diagnozy byłyby wystarczające do wszczęcia procedury, zaznaczono w niej, że prezydenta powinni zbadać jego osobisty lekarz oraz wykwalifikowany doktor psychologii lub psychiatrii. Do tych dwóch osób należała ocena, czy stan zdrowia prezydenta wpływa negatywnie na jego zdolność kierowania państwem. Gabe odłożył dokument i właśnie miał zamiar spytać Coopera, czego od niego chce, kiedy ten go wyręczył. –Na razie nie jestem w stanie podać żadnych konkretów, ale tak jak wspominałem, nie ustają pogłoski, że prezydent być może cierpi na chorobę umysłową. A skoro dotarły do mnie, to na pewno dotarły też do naszej konkurencji w nadchodzących wyborach. W ostatnich sondażach sporo straciliśmy. Nikt nie
twierdzi, że to wina plotek, bo szczerze mówiąc, na tym etapie kampanii należało się tego spodziewać. Sądzę jednak, że Drew i ja nie jesteśmy w tym momencie dostatecznie silni, żeby utrzymać prowadzenie w przypadku jakiegokolwiek ataku. Gabe znowu spojrzał na zegarek. –Panie pre… Tom, nie chcę być niegrzeczny, ale chyba musisz szybciej przejść do sedna. Cooper westchnął. –Sedno jest takie – powiedział – że jeśli na tym etapie kampanii Drew wycofałby się z powodów zdrowotnych, a ja zostałbym nowym kandydatem i bardzo rozważnie wybrałbym sobie współkandydata, według obecnych sondaży wciąż miałbym niewielką przewagę nad Dunleavym i Christmanem. Ale im bliżej do listopadowych wyborów i im więcej zamieszania w naszym obozie, tym mniej czasu będzie miało społeczeństwo, żeby przyzwyczaić się do mojej osoby i docenić podobieństwa między moją filozofią polityczną a poglądami Drew. Innymi słowy, im później zmienimy naszego kandydata na prezydenta, tym mniejsze będą nasze szanse na zwycięstwo. –I co z tego wynika? –Z tego wynika, że jeśli prezydentowi Stoddardowi rzeczywiście coś dolega, to im wcześniej stawi temu czoła i podejmie właściwą decyzję, a w zasadzie im wcześniej ty stawisz temu czoła i podejmiesz właściwą decyzję, tym lepiej dla naszej partii… i dla kraju.
ROZDZIAŁ 21
– Halo Kowboj, halo Kowboj, zgłoś się. W słuchawce Gabe'a rozbrzmiał poważny głos Treata Griswolda. Lekarz włączył mikrofon przyczepiony do rękawa, podniósł go do ust i odezwał się zdecydowanym tonem, który zdążył już wyćwiczyć. Pierwszego dnia, podczas odprawy w Białym Domu, Griswold dał mu radio i szczegółowo omówił zasady jego używania. Reguła numer jeden brzmiała następująco: nigdy przypadkowo nie włączać ani nie zapominać o wyłączeniu urządzenia. W Secret Service krążyły
anegdoty o upokarzających wpadkach związanych z „otwartym mikrofonem”. Reguła numer dwa: nigdy nie zapominać, dla czyjej ochrony powstał ten system. –Tu Kowboj. Odbiór. –Do wszystkich: Maverick przemieszcza się z windy do wyjścia w Zachodnim Skrzydle. Kowboj, masz torbę medyczną? Odbiór. –Trzymam ją w ręku. –Zestaw pierwszej pomocy ze sprzętem reanimacyjnym będzie w furgonetce zespołu medycznego. Odbiór. –Kowboj potwierdza. Zestaw pierwszej pomocy na pokładzie. –Przyjąłem. Kowboj, Maverick chce, żebyś jechał z nim Dyliżansem. Nie ruszaj się, przyjedziemy po ciebie. Odbiór. –Nie ma sprawy. Czy Moondance jedzie z nami? Odbiór. Gabe wciąż czuł się trochę zbity z tropu dziwną rozmową z Pierwszą Damą, w której Carol dała do zrozumienia, że wycofanie się prezydenta z wyścigu wyborczego wcale by jej nie zmartwiło. Wolałby, żeby teraz nie towarzyszyła im w limuzynie. Jeszcze wczoraj nie mógł się doczekać pierwszego wyjazdu z głową państwa, jednak spotkanie z Tomem Cooperem stanowczo ostudziło ten entuzjazm. Gabe coraz bardziej czuł się jak człowiek, który siedzi na beczce prochu, a przechodnie wciąż rzucają w jego stronę zapałki. –Nie – odezwał się jakiś inny agent. – Moondance zostaje w domu. Liberty też. Odbiór. –Przyjąłem. Będę tutaj czekał. Odbiór. Gabe upewnił się, że wyłączył mikrofon, po czym wyjrzał przez okno na czekającą już kawalkadę samochodów. Widział stąd dwie czarne limuzyny, zaparkowane przy schodkach prowadzących do Północnego Portyku. Dalej, na Pennsylvania Avenue, dojrzał dwie furgonetki, choć wiedział, że stoi ich tam dużo więcej. Komunikacja… antyterroryści… korpus prasowy… pracownicy Białego Domu… zespół medyczny… fotoreporterzy… asystenci wojskowi… Secret Service. Gabe pamiętał część grup, które według słów Lattimore'a miały jechać w furgonetkach, ale nie wszystkie. –Do wszystkich: Maverick przemieszcza się do wyjścia w Zachodnim Skrzydle. Maverick się przemieszcza. Odbiór. Korytarzem w stronę Gabe'a zbliżał się odgłos miarowych kroków. Chwilę później pojawili się dwaj pierwsi ochroniarze prezydenta. Jeden z nich umiejętnie chował pistolet maszynowy. Po kilku sekundach oczom lekarza ukazał się Drew otoczony przez czterech kolejnych agentów, z których każdy sprawiał wrażenie, że traktuje swoją robotę śmiertelnie poważnie. Od tego momentu cała uwaga Gabe'a skupiła się na jego pacjencie, i to nie bez powodu.
Chociaż Stoddard uśmiechał się i machał do stojącego pod ścianą personelu, wyglądał blado i robił wrażenie zmęczonego. Gabe ruszył w jego stronę, ale jak na komendę spod ziemi wyrosła charakteryzatorka i z wprawą sztukmistrza w trzydzieści sekund kompletnie odmieniła prezydenta. W jednej chwili Drew zmienił się w okaz zdrowia o rumianych policzkach. Podszedł do Gabe'a, a wtedy agenci Secret Service odsunęli się nieco, aby dać mężczyznom trochę przestrzeni i odrobinę prywatności. –Siemasz, kowboju – powiedział radośnie Drew. – Gotowy dołączyć do wyprawy straceńców? –Nawet tak nie żartuj. Jak z tobą? Wszystko w porządku? –To ty mnie dziś rano badałeś, więc sam mi powiedz. –No właśnie. Przed chwilą wyglądałeś mi dość blado, ale makijażystka szybko to naprawiła. –Niesamowite, prawda? Kiedy ona wraca do domu i zmywa make-up, okazuje się, że tak naprawdę jest stuczterdziestokilowym futbolistą z Samoa. –Biorąc pod uwagę, co potrafi, wcale bym się nie zdziwił. A jak twój oddech? Chodzisz trochę szybciej, niż się spodziewałem. –Przez jakąś godzinę trochę kasłałem, ale już mi prawie przeszło. Może mnie bierze katar. –O nie, ja na to nie pozwolę. –Nawet ty niewiele poradzisz na wirusy. Czy admirał Wright rozmawiał z tobą na temat zespołu medycznego? –Nie, a co? –Wygląda na to, że sam wybrał ludzi wchodzących w skład tej grupy. Od teraz jeśli będziesz chciał zdecydować, kto ma z nami jeździć po Stanach i za granicę, po prostu wyznacz, kogo chcesz. Zadbam o to, żeby kolega Twarda Ręka nie wchodził ci w drogę. –Panie prezydencie – odezwał się Treat Griswold. – Chyba powinniśmy już ruszać. –Gabe, w drodze do Baltimore muszę przejrzeć przemówienie, które właśnie zostało dla mnie napisane. Myślałem, że będziemy mieli trochę czasu, żeby pogadać, ale nie da rady. I tak możesz z nami jechać Dyliżansem albo jeśli wolisz, możesz się zabrać Dublem, czyli tą drugą limuzyną. –Do wszystkich – Gabe usłyszał głos Griswolda, zarówno
tuż obok siebie, jak i w słuchawce. – Maverick przemieszcza się do Dyliżansu. Odjazd bliski. Odbiór… No dobrze. Doktorze, panie prezydencie, gotowi do drogi? Gdy Gabe wyszedł spod dachu na słońce, doznał lekkiego szoku: tłum dziennikarzy i fotoreporterów, którzy obstawili krótką trasę do grupy samochodów, zrobił na lekarzu ogromne wrażenie. Imponująca była również sama kawalkada ustawiona wzdłuż niedawno wyremontowanego odcinka Pennsylvania Avenue zamkniętego dla ruchu zawsze z wyjątkiem takich właśnie okazji. Na prezydenta czekało kilkanaście wielkich furgonetek – jak się domyślał Gabe, dziewięcio- i dwunastomiejscowych – oraz ośmiu waszyngtońskich policjantów na harleyach z niebieskimi kogutami. W baseballu cały blichtr, tłumy, prywatne samoloty i kluby z pluszowymi kanapami – elementy życia ludzi z ligi zawodowej – określa się mianem „show”. W tej właśnie chwili żadne inne słowo nie przychodziło Gabe'owi do głowy. Show. Na półkolistym podjeździe pod Białym Domem stały dwie identyczne limuzyny marki Cadillac. –Dyliżans to dziś wóz numer jeden – odezwał się Griswold, przynaglając trzech towarzyszących mu mężczyzn, by wsiedli do auta. Tymi mężczyznami byli Gabe, prezydent oraz patykowaty młodzieniec w okularach, autor prezydenckich przemówień. Został przedstawiony Singletonowi po prostu jako Martin. Kiedy zeszli po schodach, ponad dachem limuzyny Gabe dostrzegł Tima Gerrity'ego, asystenta medycznego z sił powietrznych, którego przez te kilka dni od przyjazdu do Waszyngtonu zdążył już nieźle poznać. Gerrity lepiej znał się na medycynie niż większość lekarzy, ale był na tyle skromny, żeby się nie popisywać. Stał przed furgonetką, którą zapewne jechał zespół medyczny. Dziś skład zespołu wyznaczył admirał Ellis Wright, ale prezydent zadecydował, że od tej pory Gabe, jeśli tylko zechce, będzie mógł to robić sam. Ten fakt nieubłaganie przywołał obraz Alison Cromartie. Doktor pomyślał, że jeśli ona zostanie w Waszyngtonie i wszystko się uda wyprostować, może kiedyś w przyszłości zabierze ją w którąś z takich podróży. W tej właśnie chwili, jak na zawołanie, Alison pojawiła się obok Gerrity'ego. Rozmawiała z nim grzecznie i pokazywała na furgonetkę. Nawet z daleka – ubrana w skromny, granatowy spodnium – zdecydowanie się wyróżniała. Odkąd wyciągnęła legitymację Secret Service, a chwilę wcześniej prawdopodobnie uratowała mu życie, Gabe czuł się przy niej niepewnie. Teraz też czuł się niezręcznie, chociaż byli od siebie oddaleni. Pomimo że admirał Wright tak na nią wtedy nakrzyczał, najwyraźniej cenił ją na tyle wysoko, żeby przydzielić do Show. Interesujące.
–Doktorze, niech pan tu wsiada – polecił Griswold stojący przy otwartych drzwiach Dyliżansu. Ostatnią rzeczą, którą usłyszał Gabe, nim zajął miejsce w limuzynie naprzeciw Martina, był cichy kaszel prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ostatnią osobą, którą zobaczył, gdy się odwrócił, by jeszcze raz spojrzeć na Biały Dom, był wiceprezydent Tom Cooper III w towarzystwie dwóch agentów Secret Service. Stał w portyku i przyglądał im się uważnie.
ROZDZIAŁ 22
–Do wszystkich: uwaga, odjazd. Maverick odjeżdża. Odbiór. – Treat Griswold opuścił przypięty do rękawa nadajnik i obrócił się do siedzącego obok Gabe'a. – Panie doktorze, wszystko w porządku? –Poza tym, że boję się wyprostować nogi, bo mogę sobie przestrzelić stopę, to wszystko świetnie. Singleton wskazał na pistolet maszynowy, który leżał na podłodze limuzyny. –Mówiłem im, że musimy w tych samochodach zamontować stelaże na broń. –Albo znacznie powiększyć kabury. Martin Shapiro, młody autor przemówień, podniósł wzrok znad fragmentu, nad którym pracował wraz z prezydentem. –Panie doktorze, ja stale szukam trafnych, błyskotliwych kwestii – powiedział. – Mogę sobie tę pożyczyć? Jeśli nie do tego przemówienia, to do któregoś z kolejnych. –Chciałbym to tylko najpierw zobaczyć – odparł Gabe. –O tutaj – wtrącił się Drew, wskazując na jakieś zdanie w maszynopisie. – Po co doktor ma czekać? Tutaj, gdzie mówię o naszym przyjacielu z Korei, prezydencie Jongu, i jego cholernej obsesji na punkcie reaktorów atomowych. Można w tym miejscu dodać coś takiego: jego ciągłe zapewnienia, że
ogromne wieże, które widać na naszych zdjęciach satelitarnych, to element oczyszczalni ścieków niemający nic wspólnego z produkcją broni atomowej, są równie wiarygodne, jak to, gdybyśmy się zarzekali, że metrowe kabury, które ostatnio zamówiliśmy dla Secret Service… –Nie mają nic wspólnego z pistoletami maszynowymi – Shapiro z szerokim uśmiechem dokończył myśl. – Dajcie mi minutkę, żebym znalazł odpowiednie słowa, i chyba będziemy to mogli wykorzystać. –No i proszę, kowboju – powiedział Drew. – Zupełnie przez przypadek zostaniesz nieśmiertelny. –Przez przypadek – powtórzył Gabe, będący autentycznie pod wrażeniem. Pomimo że od lat przyjaźnił się z prezydentem, pomimo że wiedział o jego zaburzeniach równowagi psychicznej, przez całą drogę z Białego Domu do Centrum Kongresowego w Baltimore Gabe czuł się oszołomiony prawdziwym formatem tego człowieka. „Maverick”. Gabe wiedział, że ten pseudonim wybrano ze względu na wybitne umiejętności lotnicze Drew. Jednak teraz doktor zaczął rozmyślać nad pierwotnym znaczeniem tego słowa – znaczeniem, które rozumiał każdy w Wyoming. Ten wyraz oznaczał zwykle młodego byczka, który opuścił stado i mógł się stać własnością pierwszej osoby umiejącej go pojmać i oznakować. Z czasem znaczenie uległo rozszerzeniu i słowo zaczęło być używane także w stosunku do ludzi – konkretnie wobec indywidualistów, którzy odmawiali podporządkowania się dyktatowi grupy. Gabe czuł się zaszczycony, mogąc słuchać i obserwować, jak Drew wraz z asystentem przygotowuje tekst przemówienia, które zamierzał wygłosić przed zaledwie dwustu bogatymi zwolennikami Partii Demokratycznej, choć przesłanie miało natychmiast obiec cały świat. Tym razem głównym tematem była polityka zagraniczna, jednak w ciągu półgodzinnego wystąpienia Drew chciał także wspomnieć o swoich osiągnięciach z pierwszych czterech lat prezydentury, o postępie w zakresie wyszczególnionym w jego programie „Wizja dla Ameryki”, a także o kilku błędach administracji swego poprzednika Dunleavy'ego. Planował nawet napomknięcie o niewiarygodnych rezultatach Baltimore Orioles i Washington Nationals, lokalnych drużyn baseballowych, które wciąż prowadziły w swoich grupach i być może znajdowały się na dobrej drodze do niepowtarzalnego finału World Series. Gdy kawalkada skręcała z drogi numer 395 w stronę Baltimore, Gabe był już w pełni zdeterminowany, by zbadać istotę niezwykłych przypadków utraty kontaktu z rzeczywistością, które nawiedzały Drew, i zrobić wszystko, żeby jego przyjaciel utrzymał swoje stanowisko. Wciąż wiele zależało od wyników badania Kyle'a Blackthorna, ale w tej chwili doktor nie zamierzał wprowadzać w życie zapisów dwudziestej piątej poprawki i awansować Toma Coopera do roli kandydata na najwyższy urząd w państwie. Nawet nie chodziło o to, że wiceprezydent zrobił na Gabie szczególnie złe wrażenie – chociaż jak na
człowieka jego rangi sporą naiwnością wydawało się przypuszczenie, że prezydencki lekarz będzie gotowy wyjawić jakiekolwiek szczegóły dotyczące stanu zdrowia swego pacjenta. Bardziej chodziło o to, że Cooper był po prostu… niecierpliwy. To właśnie najtrafniejsze określenie, jakie w tej chwili przychodziło Gabe'owi do głowy: „niecierpliwy”. Suchy kaszel Drew Stoddarda na chwilę się uspokoił, ale kiedy wjeżdżali na przedmieścia Baltimore, znowu się wzmógł. Nie był intensywny i ani trochę by nikogo nie martwił, gdyby chodziło o kogoś innego niż prezydent Stanów Zjednoczonych. Ze względu na charakteryzację Gabe nie potrafił ocenić barwy skóry Stoddarda, oddech Drew był zaś co najwyżej nieznacznie przyspieszony – wynosił osiemnaście na minutę. Również łożyska pod paznokciami były dość różowe, co stanowiło znak, że organizm jest dostatecznie dotleniony. Doktor nie miał oporów, żeby rozmawiać o astmie prezydenta przy Griswoldzie, ale nie przy asystencie odpowiedzialnym za przemowę. –Wszystko w porządku? – spytał Gabe, kiedy prezydent skończył kasłać. –Trochę mi świszczę, ale to nic wielkiego – odparł Stoddard. –Pan ma astmę? – odezwał się Martin, rozwiewając wszelkie wątpliwości Singletona co do poruszania tej kwestii. –W lekkim stopniu, od lat – odrzekł rzeczowo Drew. –Ja też. W dzieciństwie było kiepsko. Ale z wiekiem mi się poprawiło. Teraz już chyba w ogóle nie miewam napadów. –Ustąpienie dziecięcej astmy jest dość częste – wyjaśnił Gabe, nie spuszczając wzroku ze swego pacjenta. – Da pan radę wygłosić przemówienie, panie prezydencie? –Oczywiście. Naprawdę nic mi nie jest. Masz mój inhalator, prawda? –Wziąłem nawet kilka. Oba z lekami rozszerzającymi oskrzela i ten z kortyzonem. Są w zestawie pierwszej pomocy w wozie zespołu medycznego. –Griz, masz ze sobą jeden z moich inhalatorów? –O tutaj, jak zawsze. Agent poklepał się po wewnętrznej kieszeni marynarki. –To dobrze. Jeśli będę potrzebował, wezmę go od ciebie, chyba że pan doktor otworzy walizkę z wozu medycznego i przyniesie mi to, co tam spakował. Może być? –No… chyba tak – odparł Gabe, który przypomniał sobie rozmowę z ojcem Drew oraz z wiceprezydentem i zaczął się zastanawiać, czy nie należałoby znaleźć sposobu, by zasygnalizować Stoddardowi, że nie powinien rozgłaszać na prawo i lewo informacji o swym stanie zdrowia. – Chciałbym cię osłuchać, zanim cokolwiek zrobimy, ale tutaj raczej nie da rady.
–Za sceną znajdziemy trochę osłoniętego miejsca – powiedział Griswold. – Prezydent może tam usiąść, poprawić makijaż i przygotować się do przemówienia. –Świetnie – odrzekł Gabe. – To pewnie będzie dobre miejsce. Panie prezydencie, proszę wziąć z lodówki butelkę wody i wypić przynajmniej połowę. Musi pan być dobrze nawodniony. –Tak jest. –Panie doktorze, zaprowadzę was tam, jak tylko dojedziemy. A na razie, panie prezydencie, gdyby pan potrzebował tego inhalatora z alupentem, proszę tylko powiedzieć. –Jasne. Panie Shapiro, chyba nic więcej z tym dziełem już się nie da zrobić. Jak zwykle świetnie się pan spisał. Pan studiował na Uniwersytecie Stanforda, prawda? Jaką pan miał specjalizację? –Kompozycja literacka. Zanim ktokolwiek zdążył to skomentować, limuzyna zatrzymała się przed bocznym wejściem do Centrum Kongresowego w Baltimore. –Do wszystkich – odezwał się Griswold do mikrofonu przy rękawie. – Maverick przemieszcza się do wejścia. Odbiór… No dobrze. Panie prezydencie, panie doktorze, wejdziemy tamtymi drzwiami, a potem na trzecie piętro. Windą czy schodami? –Mogą być schody – powiedział Stoddard. –Pojedźmy windą – zaoponował Gabe, zanim zdążył pomyśleć, że właśnie podważa decyzję najpotężniejszego człowieka na ziemi. Na moment zapadła absolutna cisza. –Ruszamy prosto do windy – oznajmił do mikrofonu Griswold, wolną ręką podnosząc z podłogi pistolet maszynowy. – Odbiór. Wszystkie drzwi limuzyny otwarły się w jednej chwili. Wysiedli z niej czterej pasażerowie, których natychmiast otoczył pierścień ludzi z Secret Service. Griswold, jak zawsze skupiony, pozostał tuż obok prezydenta. Od łysiejącej czaszki odbijały się promienie słońca, a na fałdzie skóry masywnego karku lśnił pot. Gabe przez chwilę wyobraził sobie, że agent upodabnia się do komiksowego superbohatera, mutanta Bena Grimma, i przebija się przez ścianę z kamienia i cementu, żeby dotrzeć do źródła zagrożenia czyhającego na prezydenta. Kiedy weszli do środka, Gabe włączył mikrofon, zadowolony, że znów może się zabawić w radio. –Tu Kowboj do zespołu medycznego. Tu Kowboj do zespołu medycznego. Odbiór. –Jesteśmy – doktor usłyszał miękki głos Alison. – Wypakowujemy się. Spotkamy się na trzecim. Odbiór.
–Pamiętajcie o zestawie pierwszej pomocy, kroplówce i butli z tlenem. Odbiór. –Przyjęłam. Zestaw pierwszej pomocy, kroplówka i tlen. Wszystko w porządku? Odbiór. –Lepiej, żeby mieć te rzeczy pod ręką i żeby nie było potrzeby ich użyć – odparł Gabe, czując spokój i komfort płynące z faktu, że znów był praktykującym lekarzem. – Zobaczymy się na trzecim. Odbiór. –Na trzecim.
***
–Wdech… wydech… Za aksamitną, ciemnogranatową kotarą rozmiarów trzy na trzy metry Gabe badał swego pacjenta na tyle dokładnie, na ile tylko potrafił w ciągu dwunastu minut, którymi dysponował. To, co widział i słyszał, nieszczególnie go niepokoiło, ale również nie czuł się w pełni spokojny. Prezydent miał świszczący oddech – to charakterystyczna oznaka astmy. Dźwięk ten, w tym przypadku niesłyszalny bez stetoskopu, powodowało zwężenie oskrzeli, efekt skurczu ścianki mięśniowej oskrzeli oraz ich zatkania śluzem. –No i jak brzmię? – spytał Stoddard. –Ważniejsze pytanie: jak się czujesz? –Naprawdę nieźle. Coś takiego zdarza mi się co któryś dzień. To chyba przez tę pleśń. Pleśń w limuzynie, pleśń w rezydencji, pleśń w Camp David, pleśń w moim gabinecie. –Jak ty w ogóle zostałeś z tym dopuszczony do latania myśliwcami? –Wtedy właściwie mi to nie dokuczało. Poza tym o ile wiem, właściwie leczone schorzenia, w tym astma, nie mogą przeszkodzić pilotowi w uzyskaniu licencji, nawet na samoloty pasażerskie. Chociaż nie jestem pewien, jak to jest z wojskowymi. –Chcesz inhalator?
–Szczerze mówiąc, to świństwo strasznie mnie nakręca. Jeśli tylko mogę, wolę go unikać. Tam na tej sali czeka parę milionów potencjalnych datków. To mnie wystarczająco pobudzi. Gabe zastanowił się nad sytuacją, uwzględniając wynik badania.
–W takim razie rzuć ich na kolana, bracie.
ROZDZIAŁ 23
–Moi drodzy, nadeszła pora. Pora, aby połączyła nas wizja naszego kraju i jego mieszkańców. Nadeszła pora, aby dzieci naszych ubogich rodaków pozbawionych prawa głosowania przestały dostrzegać w narkotykach jedyną ucieczkę od otaczającej je beznadziei. Nadeszła pora, aby zwróciły się o pomoc do swych nauczycieli i opiekunów, a może nawet do swych rodziców. Nadeszła pora, aby nauczyły się korzystać z komputerów, które znajdą się na każdej szkolnej ławce, i aby poprzez pracę w klasach rozsądnej wielkości zwalczyły swój strach i niepokój, uwolniły swą ciekawość i zrealizowały swe marzenia. Nadeszła pora, aby w szpitalach i ośrodkach resocjalizacyjnych nie zabrakło łóżek dla naszych rodaków dotkniętych chorobą psychiczną lub uzależnieniem oraz aby państwowe programy ubezpieczeń sfinansowały ich leczenie. Nadeszła pora, aby każdy, kto chce pracować, mógł znaleźć zatrudnienie oraz aby nie zabrakło inicjatyw umożliwiających ludziom godne życie bez pomocy państwa. Tak, moi drodzy, nadeszła pora, aby wszystkich rodaków połączyła jedna wizja… Gabe'a nigdy szczególnie nie interesowała polityka, nie miał również zaufania do rządzących i ich obietnic. Teraz jednak, gdy stał z boku sceny w sali na trzecim piętrze wspaniale wyremontowanego Centrum Kongresowego w Baltimore, był pod wielkim wrażeniem umiejętności, intelektu oraz charyzmy człowieka, z którym kiedyś wspólnie pił i zakuwał – i który wtedy był tylko jednym z chłopaków z akademii. W limuzynie Gabe w ciszy obserwował, jak prezydent oraz jego błyskotliwy asystent sprawnie i dogłębnie analizują każde zdanie tej przemowy. Ponownie słuchał tych słów, które wcześniej widział na papierze i które teraz wirtuoz przekształcił w autentyczny koncert. Zdawały się magiczne i wyjątkowe. –Ja mu wierzę. Alison Cromartie nagle pojawiła się tuż obok Gabe'a.
–Kiedyś widziałem nagranie z przemówienia Kennedy'ego – szepnął doktor, wciąż wpatrzony w mównicę, ale w pełni świadomy zapachu kobiety. – Głowę daję, że wtedy publiczność czuła to samo co teraz. –Przygotowaliśmy się tak, jak chciałeś. –To dobrze, dziękuję. Ale chyba nie będziemy potrzebni. –Amen. W ciągu kwadransa poprzedzającego wystąpienie prezydenta Gabe i Alison zamienili kilka słów, lecz ich rozmowa była beznamiętna. Singleton wciąż nie potrafił albo nie chciał zapomnieć o wszystkich kłamstwach, które mu zaserwowała, gdy się poznali, o jej gorliwej chęci dowiedzenia się czegoś na temat zdrowia Stoddarda, a przede wszystkim o tym, że to ona była na dyżurze w klinice, kiedy zniknęły próbki krwi prezydenta. Nie powrócili do kwestii wizyty w domu Jima Ferendellego ani do enigmatycznej uwagi Alison, że „to nie jest tak, jak się Gabe'owi wydaje”. Zresztą nie był to czas ani miejsce, żeby Singleton ją o to pytał. –Chcę powiedzieć kilka słów – mówił prezydent – o naszej propozycji pokoju na Bliskim Wschodzie, którą obecnie rozważają… Zdanie przerwał krótki spazm kaszlu. Gabe natychmiast stał się czujny. Stoddard napił się wody, a potem podjął urwaną myśl. I znów zaczął kasłać. Lekarz spojrzał na Treata Griswolda. Porozumieli się bez słów. –Mogą być kłopoty – doktor szepnął do Alison. – Idź sprawdzić, czy zestaw pierwszej pomocy jest otwarty, a kroplówka i tlen gotowe. –Tak jest. Stoddard przeprosił. Wymamrotał coś o przeziębieniu, po czym zaczął mówić dalej. Tym razem Gabe niemal słyszał jego świszczący oddech. –Kowboj, Kowboj, panujesz nad sytuacją? – Singleton usłyszał w słuchawce dramatyczny szept Griswolda. –Jeśli się pogorszy, wkroczę – odparł. Zauważył, że kilku gości przyglądało mu się, kiedy mówił do mikrofonu przy rękawie. Wyczuł, że nastrój na sali zmienił się w mgnieniu oka. –Nasz wysłannik, pan Chudnofsky, jest w tej chwili w Ammanie i omawia…
Prezydent napił się wody i zerknął na Gabe'a. Doktor bez chwili zastanowienia ruszył ku niemu na scenę. –Panie prezydencie – szepnął – chodźmy za kulisy, zanim będziemy mieli poważny kłopot. Proszę nam wybaczyć – odezwał się głośno do oniemiałej publiczności. –Nagle – szepnął ochrypłym głosem Stoddard, kiedy Gabe asekurował go ze sceny – strasznie mnie ścisnęło w klatce piersiowej. Griswold pokazał prezydenckiemu asystentowi, żeby podszedł do mikrofonu, po czym pomógł Gabe'owi sprowadzić Stoddarda z podwyższenia i posadzić na krześle za aksamitną kotarą. Kiedy asystent prosił publiczność o pozostanie na miejscach, kordon agentów Secret Service wokół osłoniętej przestrzeni zdążył już utworzyć pierścień o średnicy trzech metrów. Wewnątrz tego pierścienia Alison otworzyła zestaw pierwszej pomocy i właśnie przygotowywała sprzęt. Singleton zaczął już badać prezydenta, który z pomocą Griswolda zdjął koszulę. –Maska z tlenem – zarządził Gabe, odkładając stetoskop. – Sześć litrów. Griz, masz inhalator z salbutamolem? –Mam. Szef prezydenckich agentów Secret Service podał Stoddardowi inhalator. –Panie prezydencie, proszę wziąć dwa wdechy z inhalatora – powiedział Gabe. – Albo może lepiej trzy. Alison, jak tylko skończysz z tlenem, podłącz prezydenta pod oksymetr. Jeśli trzeba, przyklej go do stojaka od kroplówki, żebym widział odczyt. Potem weź z zestawu inhalator z kortyzonem. Alupent mamy tutaj, więc drugiego nie potrzeba. Panie prezydencie, świetnie pan sobie radzi. Nie jest źle. A teraz powoli oddychamy. Spokojnie. –Przez… przez chwilę nie mogłem… złapać oddechu. –Ale teraz już jest dobrze – powiedział Gabe uspokajająco. – Pewnie po prostu śluz zatkał oskrzela. Nie ma się czym martwić. Jestem w tym dobry. –Cieszę… się. –Przez ten pustynny piasek ludzie w Wyoming ciągle mają świszczący oddech. Alison, jak tylko będziesz gotowa, niech prezydent weźmie parę wdechów kortyzonu. Potem postaw tutaj tamtą kroplówkę. Ja włożę wenflon, więc będę potrzebował opaski uciskowej, betadyny i taśmy. Atak jest na tyle niegroźny, że jeśli szybko nawodnimy pacjenta i rozszerzymy mu oskrzela, powinniśmy bez problemu opanować sytuację… Alison? –Słucham? A tak… przepraszam. Proszę, tutaj jest inhalator z kortyzonem. Sprawdź, czy plomba jest nienaruszona. A tutaj kroplówka. Ją też trzeba sprawdzić. Jeśli są jakieś wątpliwości, mamy zapasy. Przygotuję wenflon. –Dziękuję – odrzekł Gabe, zaskoczony tą jej przelotną, acz wyraźną utratą koncentracji.
Biorąc pod uwagę, kim jest pacjent, aż trudno uwierzyć, że Alison mogła nie być perfekcyjnie skupiona. Ważne, że on sam w tej chwili był skupiony za oboje. Towarzyszyły mu znajome uczucia, które pojawiały się zawsze, gdy musiał się zmierzyć z nagłym przypadkiem. Wzrok i słuch zdawały się nadzwyczajnie wyostrzone. Mózg przetwarzał informacje z niezwykłą prędkością – Gabe szybciej niż najlepszy komputer łączył całą swoją wiedzę o astmie z tym, co wiedział o Drew Stoddardzie. Chociaż bez wątpienia był podenerwowany, to przypuszczał, że jego puls wręcz zwolnił. Od pierwszych dni w akademii medycznej Gabe właśnie takie sytuacje lubił najbardziej. To dla takich chwil poświęcało się niezliczone godziny na naukę, szkolenia i praktyki. Teraz zaś wszystko powinno pójść jak z płatka, jeśli tylko zdoła zapomnieć, kim jest pacjent. Z prawej strony stanął Magnus Lattimore, który zdołał się przecisnąć przez kordon agentów Secret Service. W jego spojrzeniu czaiły się ważkie pytania. –Panie prezydencie – ciągnął Gabe, zwracając się w równym stopniu do samego prezydenta, jak i do jego szefa sztabu – teraz spróbujemy niezwłocznie przerwać ten atak astmy. Jeśli to się nam uda, nie będzie trzeba korzystać z karetki i jechać do szpitala, chociaż i na to jesteśmy przygotowani. –Doprowadź mnie do stanu używalności, doktorze… Nie chcę iść do szpitala… Sam wiesz… jak tam jest… Na pewno godzinami będę musiał siedzieć w poczekalni. –Pewnie tak. Dobrze, zrobimy w ten sposób: wygodnie ci w tym krześle? Bo jeśli nie, sanitariusze mogą przynieść nosze z karetki. –Wygodnie mi. –Zawsze był z ciebie twardziel. Gabe zacisnął opaskę na ramieniu prezydenta, znalazł na nadgarstku odpowiednią żyłę, po czym – wygłosiwszy obowiązkową formułkę: „Teraz możesz poczuć ukłucie” – bez trudu wbił igłę. –Nawet nie bolało – powiedział Stoddard. – Cholera, naprawdę jesteś dobry. –A nie mówiłem? Ty rządzisz krajem, ja wbijam ludziom igły w żyły. –W mojej Ameryce każdy musi mieć jakieś powołanie. –Ta kroplówka cię nawodni i trochę rozcieńczy śluz, który dał ci się we znaki. Kiedy tylko będę przekonany, że sytuacja jest opanowana, wyjmę igłę. Poza tym podamy ci kortyzon oraz środek rozszerzający oskrzela, żeby zredukować stan zapalny i ułatwić oddychanie. Na skali od jednego do dziesięciu, gdzie dziesięć to najgorszy atak astmy, jaki sobie można wyobrazić, twój nie przekroczył trzech i pół. –Chyba już mi się łatwiej oddycha.
–To dobrze – odrzekł Gabe, upewniwszy się, że oddech się normalizuje. – Rzeczywiście może tak być. Alison, dajmy mu podskórnie zero trzy epinefryny. –Zero trzy epinefryny podskórnie. Sprawdź plombę na pudełku, a ja je otworzę i podam środek. Podobnie jak w przypadku inhalatora z kortyzonem Gabe upewnił się, że opakowanie jest nienaruszone. Następnie wyjął je z folii i podał Alison. Nie licząc tej chwilowej utraty koncentracji, kobieta budziła zaufanie, a praca z nią była równie dużą przyjemnością, jak przebywanie w jej towarzystwie. „Gabe… To nie jest tak, jak ci się wydaje”. Co ona, u diabła, chciała przez to powiedzieć? Minęło pięć minut. Gabe wciąż był skupiony, stale sprawdzał ciśnienie krwi pacjenta, puls, szybkość i głębokość oddechu, poziom tlenu we krwi. Płuca się oczyszczają… liczba oddechów na minutę spadła z dwudziestu sześciu do osiemnastu… ciśnienie sto trzydzieści na osiemdziesiąt pięć… nasycenie tlenu wzrosło z dziewięćdziesięciu dwóch do dziewięćdziesięciu pięciu. Kolejne pięć minut. Z kroplówki ubyło pół litra płynu… Kolor prawidłowy… świszczący oddech niemal ustąpił… Nasycenie tlenu dziewięćdziesiąt sześć… Lattimore wrócił na salę i stanął przed publicznością. Gabe słyszał, jak mówi do mikrofonu, ale nie potrafił rozróżnić słów. Tak czy inaczej, to, co powiedział szef sztabu, wywołało niemały aplauz. Po chwili Magnus był znów przy prezydencie. –Właśnie im powiedziałem, że dobrze się czujesz – szepnął do Stoddarda. – Te sępy chcą wiedzieć, czy do nich wrócisz. –Nie! – warknął Gabe. – Nie wróci. –Czuję się już dużo lepiej – powiedział prezydent. – No i ten zastrzyk… co to jest? Coś jak adrenalina? –To jest właśnie adrenalina. –Naprawdę mnie nakręciła. Czuję się, jakbym miał wystartować z lotniskowca. –Panie prezydencie, pan się musi oszczędzać. Mało brakowało, żebyśmy zaliczyli wycieczkę do szpitala. –Pomyśl tylko, jak moi ludzie od kontaktów z mediami będą mogli to sprzedać, jeśli uda mi się zebrać w sobie i wrócić na scenę. Świat będzie pod wrażeniem. –Świat uzna, że jesteś szaleńcem, który nie dba o własne zdrowie i ma absolutnie niekompetentnego
lekarza. –Gabe, posłuchaj. Nic na to nie poradzę, że jesteś naprawdę świetny w tym, co robisz. –Ale ty jesteś podłączony pod kroplówkę. –Tym lepiej. Wezmę ją ze sobą. Minutka, może dwie. Tylko zakończę wystąpienie… i zapozuję do paru zdjęć. –Nie! –Gabe, my tu mówimy o wyborach prezydenckich. To moja ostatnia szansa, żeby naprawdę coś zmienić w tym kraju i na całym świecie. Twój lekarski mózg zawsze będzie ci podpowiadał wybór ostrożnego rozwiązania. No, może prawie zawsze. Ale proszę cię, spójrz na to z szerszej perspektywy. Opanowałeś mój napad astmy. Udało ci się! Już to czuję. Patrz, nawet nie muszę łapać powietrza po każdym zdaniu. Ja tylko pójdę na scenę, podziękuję im, pożegnam się i pokażę wszystkim, że nic mi nie jest. Wrócę, zanim się obejrzysz. Zrezygnowany, a jednocześnie podekscytowany Gabe zwrócił się do Lattimore'a: –Jak długo pracujesz dla tego faceta? –Wystarczająco długo, żeby wiedzieć, jak to się skończy – odparł szef sztabu Stoddarda.
ROZDZIAŁ 24
To tylko zły sen. Alison powtarzała to sobie, kiedy wraz z sanitariuszami pakowała zestaw pierwszej pomocy i przygotowywała się do powrotu do wozu medycznego. Scena, której była świadkiem, oraz wnioski, jakie z niej wyciągała – to musiał być tylko zły sen. Jednak wiedziała, że to nieprawda. Treat Griswold, legendarny Treat Griswold, najważniejszy agent Secret Service przy prezydencie, sięgnął do kieszeni, wyjął z niej inhalator dla astmatyków, pozwolił prezydentowi przyjąć jego zawartość, po czym schował go z powrotem. To wszystko brzmiało niewinnie i pewnie nie zwróciło uwagi nikogo spośród pozostałych świadków tego zdarzenia – chociaż niewiele osób w ogóle miało
okazję to zauważyć. Problem tkwił w tym, że wszelkie leki przeznaczone dla prezydenta musiały być przekazywane w ścisłym, niezmiennym porządku. Lekarz lub pielęgniarka z Białego Domu dostarczają receptę zarządcy centrum medycznego, który następnie, korzystając z jednego z kilku fikcyjnych nazwisk, dostarcza ją do konkretnego, posiadającego odpowiednie zezwolenie farmaceuty. Ma on świadomość, że lekarstwo przeznaczone jest dla kogoś z Białego Domu, nie wie natomiast, czy odbiorcą jest prezydent, czy inny pacjent albo po prostu klinika w Eisenhower Building. Farmaceuta realizuje receptę i jeśli to konieczne, przygotowuje kilka zamkniętych pojemników, które następnie odbiera za pokwitowaniem kierowca z Białego Domu. Kierowca przekazuje je pielęgniarce, również za pokwitowaniem, ta zaś zamyka je w szafce z lekami. Stamtąd lek zabiera prezydencki lekarz i własnoręcznie podaje prezydentowi. Jeśli chodziło o inhalatory, prezydent mógł dostać jeden do łazienki w rezydencji. Pozostałe znajdowałyby się, zabezpieczone, na pokładzie Air Force One, Marine One, w torbie jego osobistego lekarza oraz w Camp David. Prezydent mógł z inhalatora korzystać sam, ale poza tym lek mógł podawać tylko jego doktor, względnie lekarz, który go zastępował. Tego porządku prawdopodobnie nie dałoby się obronić w sądzie, niemniej jednak obowiązywał, na podstawie założenia, że żadna z osób odpowiedzialnych za leki na poszczególnych szczeblach nie chciałaby skrzywdzić prezydenta. Alison kiedyś dowiedziała się o tym niepisanym protokole od lekarza, który trochę się przed nią popisywał, a być może także próbował flirtować – wyglądało jednak na to, że Gabe Singleton po zaledwie kilku dniach od przybycia do Waszyngtonu jeszcze nie został o nim poinformowany. Kiedy Gabe przybył do Białego Domu, admirał Wright był nieobecny, więc możliwe, że zastępująca go osoba, która odbyła z Gabe'em wprowadzającą odprawę, zwyczajnie zapomniała o kwestii leków bądź też ją zbagatelizowała. Reszta lekarzy w centrum medycznym pewnie także o tym nie wspomniała. Nic więc dziwnego, że gdy Treat Griswold wyjął z kieszeni inhalator, musiało się to nowemu doktorowi wydać całkiem naturalne, skoro nie wiedział jeszcze, że nikomu poza osobistym lekarzem nie wolno podawać lekarstw prezydentowi. Alison pomyślała, że być może powinna spróbować się przebić przez ten cały mur nieufności i powiedzieć o tym Gabe'owi, chociaż pewnie byłoby lepiej, gdyby zrobił to za nią któryś z pozostałych lekarzy. –Alison, chodź! – zawołał Gerrity, asystent medyczny. – Mam już całą resztę. Chodźmy do samochodów, bo inaczej będziemy musieli łapać taksówkę, żeby wrócić do domu i zacząć szukać nowej pracy. Kobieta po raz ostatni rozejrzała się wokół. Na ziemi, przed aksamitną kotarą leżała foliowa torebka, w której znajdował się inhalator z kortyzonem, zgodnie z porządkiem zaplombowana i podpisana przez każdego, kto miał z nią styczność. Ostatnim etapem całego ciągu, dopełniającym procedury, po zerwaniu plomby i użyciu lekarstwa przez prezydenta – niezależnie od tego, jaki to był środek – było natychmiastowe pozbycie się go i uruchomienie nowej procedury.
To pewnie nic wielkiego, że Treat Griswold miał przy sobie inhalator prezydenta. Griswold od co najmniej dwóch dekad był lojalnym, a nawet bohaterskim strażnikiem prezydentów. Alison przypuszczała, że najlepiej zrobi, zapominając o całej sprawie. Jednak doktor Ferendelli zniknął, ją zaś umieszczono incognito w Centrum Medycznym Białego Domu właśnie po to, aby miała oczy i uszy otwarte i raportowała szefowi spraw wewnętrznych o wszystkim, co może się wydawać niezwykłe – absolutnie o wszystkim. Na myśl o doniesieniu na kogokolwiek, nie mówiąc już o Griswoldzie, przechodziły ją ciarki. Przypomniała sobie potworne doświadczenia z Los Angeles. Wtedy miała rację – całkowitą rację niekompetentny chirurg naprawdę zabił pacjenta i zniszczył życie dobrej, oddanej pielęgniarce. Dowody, którymi dysponowała Alison, nawet jeśli nie decydujące, na pewno były mocne. W każdym razie takie miała przekonanie, zanim jej życie zaczęto stopniowo podkopywać, a świat wokół niej legł w gruzach. Ale tym razem będzie inaczej. Nawet jeśli jej zadanie polegało na obserwowaniu i raportowaniu, nie miała zamiaru donosić na Treata Griswolda bez niezbitych, niepodważalnych dowodów, że świadomie i celowo złamał zasady. Postanowiła natomiast, że dowie się wszystkiego o agencie i znajdzie lukę w jego aurze kompetencji i oddania służbie. A jeśli jej prywatne śledztwo niczego nie wykaże, przynajmniej utwierdzi się w przekonaniu, że nic nie kala nieposzlakowanej opinii Griswolda i zasługuje on na wszelkie honory, jakie stały się jego udziałem przez te wszystkie lata. –Alison! Chodź już albo możemy sobie dać spokój! Popędziła do windy i wraz z Gerritym zjechała na dół. Wojskowi zatrudnieni w Białym Domu w roli służby to specjaliści, wyszkoleni, by nadzorować przygotowywanie posiłków dla prezydenta i osobiście je podawać. Mają oko na wszystkie potrawy, a czasem nawet ich próbują. Czy dopuściliby, żeby w kuchni zjawił się agent Secret Service i podał prezydentowi obiad? Nigdy w życiu. Alison musiała przyjrzeć się tej sytuacji, byle tylko ostrożnie. Bardzo możliwe, że prezydent sam postanowił nagiąć zasady dla własnej wygody, a Griswold po prostu wykonywał jego polecenia. Kiedy dotarli do furgonetki zespołu medycznego, agenci Secret Service byli już gotowi do odjazdu. Alison spojrzała na limuzynę, która otwierała kawalkadę. Gabe na pewno siedział w niej obok faceta, z którym na studiach pijał alkohol, a który teraz był najpotężniejszą, najbardziej wpływową osobą na ziemi. Zastanawiała się, czy gdyby Ojcowie Założyciele wiedzieli o broni jądrowej i narkotykach, o ubezpieczeniach zdrowotnych i o bezdomnych, o podboju kosmosu i postępie nauki – czy mimo wszystko zdecydowaliby się złożyć tak ogromną odpowiedzialność na barki jednej osoby. Z punktu widzenia prezydenta ten dzień przyniósł wielki sukces. Dzięki szybkości działania, dobremu osądowi oraz opanowaniu Gabe'a Singletona atak astmy został powstrzymany, nim zdążył się
przerodzić w prawdziwy problem. Skurcz oskrzeli ustąpił, a wydzielanie śluzu się zmniejszyło, więc po niecałej półgodzinie Stoddard schował koszulę w spodnie (nie zapinając kołnierzyka i mankietów), złapał stojak z kroplówką i śmiało wkroczył z nim na scenę. Stanął tam, lekko się nań opierając, podczas gdy salę wypełniła burza oklasków. Kiedy ustały, prezydent wyjaśnił, że jego lekarz z łatwością opanował – jak to określił – łagodny atak astmy, kroplówkę odłączy zaś wówczas, gdy spłynie cały roztwór. Następnie Stoddard wygłosił krótkie, może dwuminutowe improwizowane przemówienie, które wystarczyło, żeby zamknąć występ przed sponsorami, pokazać się przed kamerami oraz – jak z uśmiechem pomyślała Alison – zdobyć głosy przynajmniej dziewięćdziesięciu procent astmatyków w kraju. Decyzja o powrocie przed publiczność była ze strony prezydenta ruchem skrajnie teatralnym – żaden showman by się tego nie powstydził. Jeśli jednak wziąć pod uwagę potencjalne niebezpieczeństwo związane z atakiem astmy, w tym kroku nie było nic fałszywego. Sądząc zaś po entuzjastycznej reakcji widzów, coś, co potencjalnie mogło się okazać ciosem dla kampanii – wzrost niepokoju o zdrowie prezydenta – poszło w świat jako sygnał, że Stoddard jest gotów bez lęku realizować swój program „Wizji dla Ameryki”. Wydawało się, że w przyszłości Andrew Stoddard być może wspomni ten dzień jako moment, w którym różne aspekty jego starań o reelekcję złączyły się w spójną całość.
Istniała jednak także możliwość – tylko możliwość – że wśród jego stronników, a konkretnie w osobie jego ulubionego, najbardziej zaufanego agenta Secret Service, czaiły się potencjalne kłopoty.
ROZDZIAŁ 25
Na niewidomego, który przebijał się przez tłumy na Reagan National Airport, musiał zwrócić uwagę każdy, kto go mijał. Był wysoki, miał szerokie ramiona, a spod kowbojskiego kapelusza z ozdobnymi, turkusowymi medalionami, połączonymi ręcznie obrabianym srebrem, wystawał kruczoczarny warkocz. Mężczyzna maszerował naprzód z zaskakującą pewnością siebie, a jego cieniutka biała laska stukała w wyłożoną płytkami podłogę niczym czułek insekta. Jego twarz, stanowcza, z wydatnymi kośćmi policzkowymi, była czerwonobrązowa jak gliniasta ziemia, na której od wieków żył jego lud, Indianie Arapaho. Kiedy wyłonił się ze strefy przylotów, Gabe zrównał się z nim krokiem, nie mówiąc ani słowa.
–Doktor Singleton, jak mniemam – odezwał się doktor Kyle Blackthorn po zaledwie kilku sekundach, mimo że nie doszło między nimi do żadnego kontaktu. –Jak zgadłeś? –Nie zgadywałem, przyjacielu. Tego możesz być pewien. I sądzę, że naprawdę nie chcesz wiedzieć, który z moich zmysłów wykorzystałem. –Nie. Pewnie nie. Masz bagaż? –Tutaj. Ubrania na jeden dzień i materiały do badań. Pojutrze uczę w Wind River. –Wciąż co tydzień jeździsz do rezerwatu? –Taka dola wzoru do naśladowania. –Te dzieciaki mają szczęście, że jesteś. –Nie, to ja mam szczęście. Podobnie jak ty, kiedy pracujesz, choć nie musisz. –Świetnie powiedziane. Dziękuję, że zgodziłeś się wszystko rzucić i tu przyjechać. Wiem, jaki jesteś zajęty. Gabe uśmiechnął się, widząc, jak oglądają się za nimi kolejni podróżni. Już wcześniej zastanawiał się, czy przemycenie do prezydenckiej rezydencji w Białym Domu Indianina, który ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu, będzie łatwym zadaniem. Teraz zaś przyszło mu do głowy, że być może dwaj mężczyźni powinni się spotkać na trzy- czy czterogodzinne badanie gdzieś indziej. Jednak jeśli Blackthorna trudno było ukryć, tym bardziej dotyczyło to prezydenta Stanów Zjednoczonych. Sesja musiała się zatem odbyć w Białym Domu. –Jesteś gotów wziąć się do pracy? – odezwał się Gabe. –Chodzi o prezydenta? – niemal szeptem spytał Blackthorn. Gabe skinął głową. –Zgadłeś. –Nie było trudno. Kiedy wyjechałeś, lokalna gazeta pisała o tobie na pierwszej stronie. Już wcześniej całe miasto było z ciebie dumne z uwagi na to, co robiłeś z dzieciakami. Teraz jesteś absolutnym bohaterem. Bez żadnego znaku ze strony Gabe'a Blackthorn skręcił w stronę schodów prowadzących w dół ku parkingowi. Może słyszał stamtąd jakiś charakterystyczny dźwięk, może kierował się nasilonymi odgłosami kroków zmierzających w tamtą stronę, a może po prostu lekkim powiewem. Nie wiadomo, na jakie impulsy reagował, cechowała go jednak pewność siebie, laska zaś służyła mu raczej do tego, by mógł się upewnić o swojej słuszności, niż by znaleźć drogę.
Jeśli Gabe dobrze się orientował, Blackthorn nie widział od urodzenia. Nikt w Tyler zbyt dużo o tym nie mówił. Zupełnie jakby nie postrzegano tego jako niepełnosprawności – przynajmniej nie w jego przypadku. Oczywiście było to pewne utrudnienie, z którym mężczyzna musiał sobie radzić, ale niejako na równi z innymi nieuniknionymi rzeczami; było to coś, z czym człowiek żyje, a nie coś, co musi przezwyciężyć. Mniej więcej jak leworęczność. W drodze do miasta Gabe szczegółowo opowiedział o niesamowitym ataku, który na własne oczy zaobserwował u Drew Stoddarda, zanim jego żona oraz szef sztabu poinformowali go, że był to przynajmniej czwarty taki przypadek. Blackthorn trzymał swój nieodłączny kapelusz na kolanach, a ciemne okulary przesłaniały jego niewiążące oczy. Słuchał w milczeniu, lecz Gabe wiedział, że psycholog analizuje każde słowo. W sądzie Wódz – jak oczywiście nazywano go z dala od stenografów – był ekspertem, z którym należało się liczyć. Równie umiejętnie potrafił zdemaskować oskarżonego, który usiłował uniknąć kary, zasłaniając się rzekomym brakiem poczytalności, jak też z żelazną logiką bronić twierdzeń obrony, kiedy rzeczywiście zachodził przypadek zmniejszonej odpowiedzialności. –Wiesz, jak zaczynały się te ataki? – spytał Blackthorn, kiedy Gabe skończył swój szczegółowy opis. –Nie było mnie przy tym, ale szef sztabu powiedział, że dość gwałtownie. Najpierw jakiś tik w kąciku oka, chyba prawego, następnie kilka chaotycznych, bezsensownych zdań, a zaraz potem pełne szaleństwo z halucynacjami, nadpobudliwością ruchową i zaburzeniami mowy. Kiedy dotarłem na miejsce, Stoddard autentycznie zachowywał się jak obłąkany: rozkojarzony, pobudzony, pocił się, ciśnienie i puls oszalały. –A potem równie szybko objawy zaczęły ustępować. –No właśnie. Po dwudziestu, może trzydziestu minutach szaleństwo i halucynacje zastąpiło ogromne zmęczenie, a wkrótce głęboki sen. Na dłuższą chwilę zapadło milczenie, które w końcu przerwał Blackthorn, kiedy wjeżdżali do miasta przez George Mason Bridge. –Zobaczymy, co wykażą badania – powiedział – ale z tego, co usłyszałem, wygląda na to, że mógł się znajdować pod wpływem substancji toksycznych. –Jakaś reakcja narkotyczna? –Albo coś wydzielanego przez organizm. –Masz na myśli nowotwór? Brałem to pod uwagę. Miał prawidłowe wyniki rezonansu i tomografii, ale badali mu wyłącznie głowę. Guz wydzielający substancję toksyczną może się znajdować wszędzie. –Więc co postanowiłeś z tym wszystkim zrobić?
–Nie rozumiem? –Cóż, ten człowiek ma sporą… jak by to powiedzieć… odpowiedzialność. –Jest świetnym prezydentem. –Zgadzam się. To zdanie podzielają przedstawiciele prawie wszystkich mniejszości w kraju. –I aż trudno sobie wyobrazić, ile jeszcze może osiągnąć przez następne cztery lata. –O ile całkiem mu nie odbije i nie wciśnie dużego, czerwonego guzika. –Kyle, ja się muszę dowiedzieć, co mu jest. –Właśnie widzę. Jesteś pewien, że to nie ty potrzebujesz pomocy? Gabe zaryzykował spojrzenie na towarzysza podróży, ale Wódz siedział nieruchomo z twarzą zwróconą przed siebie. –Chciałbym już być w domu – powiedział Gabe. Blackthorn położył mu dłoń na ramieniu. –Wrócisz, kiedy nadejdzie pora – odrzekł. – Tymczasem prezydent jest pod opieką właściwego lekarza. Tego jestem pewien.
***
Z pomocą Treata Griswolda Gabe zaskakująco łatwo wprowadził Blackthorna do Białego Domu, a następnie do kliniki, która tego dnia została zamknięta jeszcze przed wyjazdem do Baltimore. Następnie – upewniwszy się, że w okolicy nie kręcą się dziennikarze ani inni niezapowiedziani goście – Griswold stanął na straży, a dwaj doktorzy przeszli do windy i wjechali na górę do rezydencji prezydenta, gdzie wraz z żoną oczekiwał ich szef państwa. Gabe krótko przedstawił Blackthorna, po czym skorzystał z okazji, by upewnić się, że płuca
Stoddarda wciąż są czyste i że mężczyzna rzeczywiście jest w stanie poddać się szczegółowym badaniom psychologicznym i neurologicznym. Na wypadek jakichkolwiek problemów Carol miała czekać w pokoju obok, a Gabe – w klinice. Ani prezydent, ani Pierwsza Dama nie zareagowali na wygląd Blackthorna oraz fakt, że jest niewidomy. Stoddard spytał za to psychologa, czy jest demokratą, czy republikaninem. –Jestem Arapaho – padła odpowiedź.
ROZDZIAŁ 26
Wróciwszy do biura, Gabe odnalazł wizytówkę Lily Sexton i zadzwonił do Stajni Lily Pad. Kandydatka na sekretarza odebrała po pierwszym sygnale, sprawiając, że doktor zaczął się zastanawiać, co pokazywała identyfikacja numeru, gdy dzwoniono z Białego Domu. –Mówi Lily. Gabe przypomniał ją sobie, elegancką, ponętną, a zarazem majestatyczną w tym swoim smokingu – bez dwóch zdań jedyną w swoim rodzaju. Pomimo rysunku znalezionego w domu Ferendellego i świadomości, że Lily w ten czy inny sposób musiało coś wiązać z poprzednim lekarzem prezydenta, myśl o tym, by spędzić z nią trochę czasu, szczególnie w siodle, nadal była atrakcyjna. –Lily, tu Gabe. Gabe Singleton. –A, witam. Po tamtym wieczorze liczyłam na to, że się odezwiesz. Czy z prezydentem wszystko dobrze? Gabe przywołał w myślach to, co wraz z Lattimore'em zakomunikowali społeczeństwu po uroczystej kolacji. Nic dziwnego, że lista osób zaniepokojonych stanem zdrowia Drew wciąż rosła. –Wszystko w porządku. –To świetnie. Po naszej ostatniej rozmowie, kiedy popędziłeś czynić swą powinność, uznałam, że potrzebujesz Solidnej Terapii, więc tylko czekałam na okazję, żeby ci o tym powiedzieć. –Jesteś aż tak spostrzegawcza? Co drugi znajomy uważa, że przydałby mi się dobry psychoterapeuta. –Żaden psychoterapeuta, doktorze. Solidna Terapia. To imię mojego najlepszego konia pod siodło. Kawał byka.
–A ja już myślałem, że tak świetnie mnie zdiagnozowałaś po paru minutach rozmowy. –Może i zdiagnozowałam. Spędzisz trochę czasu z Terapią, to zobaczymy, czego ci trzeba. Prezydent dwa razy jeździł na tym koniu. –Zanim Drew został przywódcą wolnego świata, kilka razy jeździliśmy na moim ranczu w Wyoming. Jak na faceta z marynarki całkiem nieźle umie się obchodzić z koniem. Solidna Terapia brzmi obiecująco. –To kiedy? –Jutro, jeśli to możliwe. Późnym rankiem albo wczesnym popołudniem? –Solidna Terapia jutro, powiedzmy o pierwszej? Będziesz zachwycony. –Z pewnością. –A wcześniej herbata i lunch? –Byłoby wspaniale. A, i jeszcze coś, panno Lily. Jak dużo wiesz o nanotechnologii? Zanim odpowiedziała, zawahała się przez moment – trwało to ledwie ułamek sekundy, ale Gabe zdążył to wyczuć. –Zanim ci odpowiem, powinnam zapytać, dlaczego chcesz wiedzieć. Ale tego nie zrobię. Powiem ci za to, że w pewnych kręgach mogę uchodzić za swego rodzaju eksperta w tej dziedzinie. –To świetnie. Miałabyś coś przeciwko, gdybyśmy połączyli lunch i przejażdżkę z kursem doskonalenia zawodowego z zakresu nanotechnologii? Trochę poczytałem na ten temat, ale chciałbym się dowiedzieć więcej. –Zrobię, co mogę. Powiesz mi, skąd u ciebie to nagłe zainteresowanie? –Jasne. To pewnie nic ważnego, ale jeden z lekarzy w klinice powiedział mi, że mój poprzednik, doktor Ferendelli, miał w swoim domu w Georgetown pokaźną bibliotekę literatury medycznej. Pomyślałem, że mógłbym pożyczyć kilka podstawowych podręczników do centrum medycznego Białego Domu. Tam, skąd pochodzę, jestem dość znany z tego, że przy pacjentach sprawdzam różne rzeczy w źródłach. Wychodzę z prostego założenia: jeśli zobaczą, że nie boję się przyznać do swojej niewiedzy, może nie będą ode mnie tyle wymagać. Tak czy owak, wspomniałem o tych książkach Drew i okazało się, że ma klucze do domu Ferendellego. Kiedy tam pojechałem, stwierdziłem, że oprócz tych książek, których potrzebowałem, doktor miał sporo lektur na temat nanotechnologii. Zabrałem je do domu i zacząłem czytać. Fascynująca, naprawdę fascynująca sprawa. Ale samodzielna nauka idzie mi powolnie. Pomyślałem, że może mogłabyś mnie nieco podszkolić. –Chętnie spróbuję – odparła Lily. – Niesamowite, że Ferendelli interesował się takim niezwykłym tematem.
–Nigdy o tym nie wspomniał? –Nie. Szczerze mówiąc, poza jakimś krótkim spotkaniem, kiedy nas sobie przedstawiono, nigdy z nim nie rozmawiałam. Gabe zesztywniał. Rysunek w szufladzie biurka Ferendellego, umiejętnie wykonany, bez wątpienia z uczuciem, na pewno przedstawiał Lily. Wydawało się możliwe – chociaż bardzo mało prawdopodobne – że doktor narysował ten portret z fotografii, ale po co? Jakże tych dwoje mogłoby się nie znać, i to dobrze? Gabe z trudem zachował spokój i w porę znalazł odpowiednie słowa. –No cóż – wydusił – wygląda na to, że mielibyście o czym rozmawiać. –Pewnie tak. Poza przemysłem i telekomunikacją medycyna jest chyba najbardziej obiecującą dziedziną badań nano-technologicznych. W głowie Gabe'a roiło się od potencjalnych przyczyn, dla których Lily mogłaby zaprzeczyć znajomości z Ferendellim. Doktor chciał jak najszybciej skończyć tą rozmowę, zanim zdradzi się ze swym niepokojem. –W takim razie – powiedział – na jutro jesteśmy umówieni na nanotechnologię i Solidną Terapię. –I na herbatę – dodała Lily Sexton. – Nigdy nie zapominaj o herbacie.
ROZDZIAŁ 27
Późnopopołudniowe cienie kładły się po esplanadzie, którą wśród niezbyt nasilonego ruchu jechał Treat Griswold w swoim dwuletnim jeepie cherokee. O kilka długości samochodu za nim podążała ostrożnie Alison. Co prawda Griswold nie miał powodu podejrzewać, że jest śledzony, był jednak zawodowcem, a na dodatek widział ją już kilkakrotnie, między innymi tego ranka w Baltimore.
Wróciwszy z Centrum Kongresowego, Alison udała się na rozmowę z szefem spraw wewnętrznych Secret Service, Markiem Fullerem – tym samym, który wcześniej wysłał ją incognito do centrum medycznego Białego Domu. Pilnując się, żeby w żaden sposób nie wspomnieć o Griswoldzie, wyjaśniła, że czekając, aż śledztwo w sprawie zniknięcia Ferendellego przyniesie jakiś rezultat, postanowiła sprawdzić pracowników Białego Domu, w tym kilku agentów. Fuller rozważył jej prośbę o udostępnienie akt osobowych, po czym dość niechętnie podał hasła, których potrzebowała. Alison nie bez wysiłku przejrzała dokładnie akta kilkunastu losowo wybranych osób. Za nic nie chciała się zdradzić z tym, że może być zainteresowana tylko jedną z nich – a zwłaszcza najważniejszym strażnikiem prezydenta. Przerażała ją myśl, że najprawdopodobniej ma do czynienia z najdokładniejszą i najskuteczniejszą agencją dochodzeniową w kraju. Skoro ona otrzymała polecenie, by obserwować Biały Dom, nie było powodu przypuszczać, że i jej samej nie kazano inwigilować. Żonglując aktami i skrupulatnie licząc, ile czasu poświęca każdej z osób, powoli zaczynała składać w całość informacje o człowieku, którego trzykrotnie nagradzano za zasługi w służbie trzem różnym prezydentom i który poza pracą najwyraźniej prawie nie miał własnego życia. Griswold, w liceum mistrz stanu w zapasach, urodził się i wychował w Kansas. Przed miesiącem skończył pięćdziesiąt jeden lat. Studiował prawo karne na tamtejszym uniwersytecie. W wieku trzydziestu dwóch lat był już dwukrotnie rozwiedziony. Pierwsze małżeństwo trwało cztery lata, drugie zaledwie dwa. Nie miał dzieci. Więcej już się nie żenił. Mieszkał w kompleksie mieszkalnym w Dale City w stanie Wirginia, pięćdziesiąt kilometrów na południe od stolicy. W aktach nie było praktycznie żadnych innych informacji na jego temat. Zarabiał powyżej średniej krajowej, około 175 tysięcy dolarów rocznie, wliczając wynagrodzenie z tytułu szczególnych funkcji. Żył jednak dużo skromniej. W pełni wykorzystywał dość długi urlop, który mu przysługiwał, jednak nigdy nie wziął choćby dnia zwolnienia lekarskiego. Ani razu. W trakcie szkolenia Alison przechodziła kursy obserwacji zespołowej oraz indywidualnej. Trzymać się nieco na prawo od śledzonego samochodu. Nie zmieniać gwałtownie pasów. Przewidywać ruchy obserwowanego, być gotowym do płynnej reakcji. Wykorzystując wszystkie znane sobie zasady, kobieta w ślad za Griswoldem przekroczyła Potomac i wjechała na autostradę 1-95 w kierunku Wirginii. Zarówno na papierze, jak i w rzeczywistości, Treat Griswold robił wrażenie aż nazbyt idealnego. W tym momencie jedynym problemem – jeśli nie liczyć faktu, że agenta trudno było zaliczyć do najatrakcyjniejszych mężczyzn na świecie – wydawał się ów inhalator, który Griswold nosił przy sobie, łamiąc reguły, a przynajmniej tradycję i niepisany protokół. Najbardziej prawdopodobne, choć niezbyt ekscytujące wyjaśnienie było proste: prezydent uznał takie rozwiązanie za wygodniejsze, nie chcąc polować na dyżurnego lekarza za każdym razem, gdy z dala od szafki z lekami w swej rezydencji będzie miał trudności z oddychaniem. Griswold jechał bez pośpiechu, jednak w końcu zdarzyło się coś ciekawego. Mężczyzna minął zjazd do Dale City i podążył dalej na południe. Alison wyciągnęła mapę i rozłożyła ją na kierownicy. Żadnych wątpliwości. Griswold nie jechał do domu. Pięć kilometrów… dziesięć… dwadzieścia…
Alison wyciągnęła z torebki dwa listki tridenta o smaku gumy balonowej i zaczęła je energicznie żuć. Gumę żuła od podstawówki. Zaczynała od fleers double bubble, potem było juicy fruit, wrigley's spearmint, a w końcu trident bez cukru – a od czasu do czasu jakieś łamiszczęki. Wiedziała, że to nieszczególnie atrakcyjny nawyk, ale była uzależniona. Przez lata przyzwyczaiła się żuć gumę głównie wówczas, gdy czuła się spięta. Niczym jakiś brzuchomówca opanowała sztukę żucia bez widocznego poruszania ustami. Dojeżdżali do Fredericksburga, gdy Griswold opuścił autostradę. Alison zwolniła i zdołała utrzymać między nimi dystans jednego samochodu. Sytuacja robiła się ryzykowna, nic jednak nie wskazywało na to, by kobieta została zauważona. Podjęła ryzyko – została pół przecznicy za agentem Secret Service. Według mapy miasto leżało nad rzeką Rappahannock, jakieś osiemdziesiąt kilometrów na południe od Waszyngtonu, dokładnie w połowie drogi do Richmond. Jeśli Alison pamięć nie myliła i Richmond było stolicą Konfederacji, to podczas wojny secesyjnej Fredericksburg musiał się znajdować w naprawdę kiepskiej sytuacji. Przekroczyli rzekę i wjechali w gąszcz ulic, przy których stały rzędy zaniedbanych domów. Alison znajdowała się przecznicę od Griswolda, gdy ten nagle skręcił na niewielki podjazd przed dwustanowiskowym garażem z pustaków, który miał oddzielne wrota dla każdego samochodu. Widząc, że agent lustruje wzrokiem ulicę, kobieta schyliła się i zerknęła znad deski rozdzielczej. Griswold, chyba w końcu przekonany, że nic mu nie grozi, otworzył bliższe wrota i szybko wjechał do środka. Przy tej ulicy, teraz kompletnie opustoszałej, stało kilka domów dwu- i trzyrodzinnych, jednak cała okolica nie robiła wrażenia miejsca, w którym ludzie zwracają uwagę na to, co robią sąsiedzi. Minęło pięć minut. Alison właśnie miała zamiar przejechać obok domu, by zobaczyć, dokąd poszedł mężczyzna, gdy ten ponownie wyłonił się z budynku. Czarny garnitur zmienił na ciemną, sportową wiatrówkę i jasnobrązowe spodnie, a oficjalne obuwie na stylowe mokasyny – Alison przypuszczała, że europejskie. Zdawało się nawet, że cała jego postura się zmieniła, choć łysina oraz gruby, pękaty kark nadal były takie same. Mężczyzna zamknął za sobą wrota i rozejrzał się uważnie po ulicy. Alison, skulona za kierownicą, oddychała powoli i głęboko, usiłując się uspokoić. Wtedy, najwyraźniej upewniwszy się ponownie, że nikt go nie obserwuje, Griswold włożył klucz w zamek drugich drzwi. Dawno nieoliwione zawiasy zgrzytnęły głośno, kiedy otworzył wrota, i mężczyzna znów zniknął w garażu. Po kilku sekundach otaczającą ciszę zakłócił stłumiony pomruk silnika. Alison zsunęła się jeszcze niżej – tak bardzo, że ledwie cokolwiek widziała znad kierownicy. Hałas silnika nie ustawał: miarowy, niski, potężny pomruk. Wreszcie agent wyjechał z garażu w nowiutkim srebrnym kabriolecie porsche 911. Alison stwierdziła, że ten samochód musiał kosztować co najmniej osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt tysięcy. Łysina mężczyzny odbijała promienie słońca, a on najwyraźniej chciał się stąd oddalić, jak najszybciej się dało. Zamknął za sobą wrota garażu, ruszył z podjazdu i popędził ulicą w kierunku, z
którego przyjechali, mijając Alison skuloną za kierownicą o zaledwie kilkadziesiąt centymetrów. Kiedy kobieta odważyła się wyprostować i zawrócić swoją toyotę camry, porsche odjechało. Agentka przypuszczała, że Griswold ruszył z powrotem w stronę autostrady międzystanowej, jednak nie robiła sobie zbyt wielkich nadziei, że go znajdzie. Rozpędziwszy samochód do stu trzydziestu na godzinę, zaczęła się przebijać przez ruch uliczny i wreszcie przejechała na drugi brzeg Rappahannock. W ostatniej chwili dostrzegła porsche – srebrny pocisk, który właśnie wpadał na 1-95 w kierunku Richmond. Alison potrzebowała dłuższej chwili, by dogonić agenta, czuła jednak, że nie została zauważona. Gdy dojeżdżali do stolicy Konfederacji, kobieta zdążyła już spisać numer wozu Griswolda. Samochód, ubranie, nawet sposób poruszania się – wydawało się, że Treat Griswold, który wjechał do rozsypującego się garażu w Fredericksburgu, oraz ten, który następnie się stamtąd wyłonił, to dwaj różni mężczyźni. Agent opuścił teraz autostradę i wjechał w ubogą dzielnicę Richmond. Alison, uspokojona jego stylem jazdy oraz tym, że nie zwracał uwagi na to, co działo się za nim, zaparkowała niecałą przecznicę od miejsca, gdzie zatrzymało się porsche. Domy przy tej ulicy, wszystkie z dwuspadowymi dachami, w czasach wojny secesyjnej musiały być bardzo atrakcyjne, jednak obecnie wymagały otynkowania, remontu i wymiany stolarki. Wszystkie z wyjątkiem jednego. Griswold skręcił w prawo, by wjechać na podjazd tego właśnie domu – pięknie odnowionego trzypiętrowego budynku w stylu wiktoriańskim, otynkowanego na szaro, z brązowymi akcentami oraz białymi szprosami w ponad dwudziestu oknach. Dom był masywny, chyba z półtora raza większy od reszty budynków przy Beechtree Road. Kiedyś musiał być bardzo elegancki. Dwie wieżyczki od strony ulicy miały zgrabnie wygięte daszki, a dwa dolne piętra – szerokie, okrągłe, zadaszone balkony. W większości okien zaciągnięto zasłony, mimo że Beechtree Road, podobnie jak ulica we Fredericksburgu, wydawała się miejscem, w którym mieszkańcy pilnują głównie własnego nosa. Kiedy Alison wreszcie odważyła się powoli przejechać obok domu, Griswolda już nie było, a porsche stało zamknięte w garażu. Coś z niczego. Inhalator z lekiem na astmę zawiódł ją sto pięćdziesiąt kilometrów od Białego Domu do… no właśnie, dokąd? Do jakiegoś domu publicznego? Instynkt podpowiadał kobiecie, że nie, ale przeczucie nieraz już ją zawodziło. Obok numeru rejestracyjnego porsche Alison zanotowała adres domu. Nie mogła się dowiedzieć, kto jest właścicielem jednego lub drugiego, w taki sposób, by nie wyjawić informacji, które chciała zachować dla siebie. Po prostu musiała poczekać, aż wróci do Waszyngtonu. W przyszłości mogła zajść potrzeba, by donieść na Griswolda w związku z jakąś nielegalną sprawą, jednak Alison wiedziała, że wówczas będzie potrzebować dowodów mocniejszych niż kiedyś, w szpitalu w Los Angeles. Miała też zamiar o wiele lepiej przygotować się do kontrataku, który musiałby w konsekwencji nastąpić. Teraz zaś należało się po prostu odprężyć, uzbroić w cierpliwość i czekać, aż coś się wydarzy.
Powoli zapadał zmierzch. Alison zaparkowała w głębi ulicy, sięgnęła po dwa świeże listki gumy trident i usiadła wygodniej w fotelu. Trzy godziny, postanowiła, wkładając do odtwarzacza składankę największych przebojów Stinga. Wyszukała Fields of Gold. Jeśli po trzech godzinach nic się nie stanie, miała zamiar wrócić do miasta, a tę jednoosobową obserwację wznowić kiedy indziej. Z czasem – co trudno było uznać za niespodziankę – Alison coraz więcej rozmyślała o Gabie Singletonie. Pod maską twardego kowboja kryły się wdzięk i delikatność, które natychmiast ją zainteresowały. Mężczyźni, z którymi wiązała się w przeszłości, byli, owszem, gładcy – inteligentni, pewni siebie, ambitni, lecz praktycznie wszyscy niezbyt szczerzy. Gabe stracił wiarę w uczciwość Alison owej pierwszej nocy, kiedy przyłapał ją na kłamstwie, do którego zmuszało ją wykonywane zadanie. Ale nie było mowy o tym, żeby dla ochrony statusu tajnego agenta pozwoliła mu zginąć ani by wyjaśniła mu swoje zachowanie inaczej niż poprzez wyjawienie prawdy. Gabe zastanawiał się nawet, czy ten cały zamach na jego życie nie był tylko sztuczką, dzięki której Alison zdobyłaby jego zaufanie, a następnie skłoniła go, żeby zdradził jej sekrety dotyczące zdrowia prezydenta. To były absolutnie bezpodstawne podejrzenia, jednak gdyby agentka zdecydowała się im otwarcie zaprzeczyć, osiągnęłaby jedynie odwrotny skutek. Postanowiła również nie wspominać Gabe'owi o zasłyszanych pogłoskach: że prezydent cierpi na chorobę umysłową. Były kompletnie niepotwierdzone – ot, pytania zadawane po nocy szeptem w ciemnych barach przez członków personelu medycznego. Nie mogła oczekiwać, że Gabe podzieli się z nią tego typu informacjami. Pozostawało absolutną tajemnicą, dokąd zawiedzie ją to zainteresowanie doktorem. Alison wiedziała natomiast, że kiedy znajdował się w pobliżu, czuła coś niezwykłego. Niczym mała dziewczynka zaczynała sobie wówczas wyobrażać, jak by to było przytulić się do niego w mroźną, zimową noc. Zarazem jednak zadawała sobie pytanie, jak to możliwe, że mężczyzna tak inteligentny, przystojny i troskliwy nie miał żony… ani dzieci. Jakiż sekret ukrywasz, Gabie Singletonie? – zastanawiała się teraz. Dlaczego wydajesz się taki wrażliwy? Minęła godzina. W domu, w kilku oknach, których nie zakrywały zasłony, pojawiły się światła. Dwie wciąż działające latarnie uliczne dalej migotały, jednak żadna nie znajdowała się w pobliżu samochodu Alison. Po chwili – podczas gdy agentka zaczynała się właśnie zastanawiać, czy nie skrócić obserwacji z trzech do dwóch godzin – zapaliło się światło na ganku, otworzyły się drzwi frontowe i wyszły z nich dwie osoby. Agentka sięgnęła po lornetkę i ustawiła ostrość na ich twarze. Jedną z osób była posągowej urody kobieta o skórze podobnej w barwie do skóry Alison. Wyglądała na Latynoskę. Towarzyszka owej damy była młodsza – dużo młodsza. Miała dziesięć, może jedenaście lat, jasnobrązową skórę i ciemne oczy. Dziewczynka również była bardzo ładna. Nie, nie ładna, pomyślała nagle Alison. Ona była olśniewająco piękna. Miała idealne, delikatne rysy twarzy, niezwykle zmysłowe usta, zgrabną figurę – wciąż bardziej dziewczęcą niż kobiecą, choć już z
wyraźnie zarysowanym biustem. Tego typu rzeczy są niemal zawsze kwestią gustu, jednak Alison nigdy nie widziała osoby piękniejszej niż ta mała. Co Treat Griswold robił w towarzystwie tak atrakcyjnej kobiety i olśniewająco pięknej dziewczynki? Wydawało się, że odpowiedzi na to pytanie mogły dostarczyć tylko one same. Obie ramię w ramię niespiesznie zeszły po schodkach i ruszyły ulicą, oddalając się od Alison. Agentka przez chwilę rozważała dostępne możliwości. W końcu odłożyła lornetkę, wyłączyła płytę i podążyła za nimi.
ROZDZIAŁ 28
Kolejna osoba kłamie? Minęła godzina od rozmowy Gabe'a z Lily Sexton – rozmowy, podczas której kobieta zaprzeczyła znajomości z mężczyzną posiadającym w szufladzie biurka jej piękny i bardzo wierny portret. Pytania pojawiały się dużo szybciej niż odpowiedzi. Czy było możliwe, że to nie jej wizerunek? Jeśli nie, to czy wchodziła w grę możliwość, że rysunek wykonano na podstawie zdjęcia, na przykład z gazety? Biorąc pod uwagę styl, elegancję, niecodzienną urodę oraz niewątpliwą inteligencję Lily Sexton, wydawało się, że gdyby Jim Ferendelli adorował tę kobietę z daleka, nie byłby pierwszym takim cichym wielbicielem. A może po prostu Lily bała się powiązania z jakimkolwiek skandalem, skoro Kongres mógł wkrótce rozważać jej kandydaturę na rządowe stanowisko? Taka odpowiedź zdawała się nieco bardziej sensowna. Czy warto było poruszyć kwestię portretu i zażądać wyjaśnienia? I wreszcie: czy Gabe mógł w ogóle ufać słowom Lily? Pytania bez odpowiedzi. Gabe pomasował skronie, które nagle zaczęły gwałtownie pulsować. Z szuflady biurka wyjął fiolkę leków przeciwbólowych i równie szybko ją schował. Owszem, dokuczał mu autentyczny ból głowy, jednak żeby sobie z nim poradzić, musiał zmierzyć się z przyczynami: zdiagnozować prezydenta,
znaleźć Jima Ferendellego i czym prędzej wrócić do Wyoming, gdzie snucie i realizacja ukrytych planów rzadko kiedy były sposobem na życie. Ból głowy mógł Gabe'owi pomóc się skupić. Rozsądek podpowiadał, że kodeina wywoła odwrotny skutek. Piętro wyżej, w rezydencji prezydenta, przyjaciel Singletona Kyle Blackthorn przeprowadzał testy neuropsychologiczne, które miały pomóc stwierdzić, czy człowiek odpowiedzialny za bezpieczeństwo wszystkich ludzi na naszej planecie był zdolny do dalszego pełnienia tej funkcji. Blackthorn był osobą wielkiego charakteru, pasji oraz intelektu. Z tego, co Gabe'owi było wiadomo, jego przyjaciel nigdy nie podjął wobec pacjenta bądź podsądnego decyzji, która nie okazała się słuszna. Wiceprezydent Cooper, Magnus Lattimore, admirał Wright, LeMar Stoddard, Lily Sexton, no i oczywiście Alison – czy którejkolwiek z tych osób Gabe mógł naprawdę zaufać? Raczej nie. Na pewno nie tak jak Wodzowi. Gabe usiadł przy biurku. Dla zabicia czasu zaczął przekładać papiery, zastanawiając się, czy może warto by skontaktować się z Alison i umówić na kolejną wycieczkę do domu Ferendellego. W końcu uznał, że nie. W każdym razie nie z nią. Zbytnio się interesowała zdrowiem prezydenta – a przynajmniej takie robiła wrażenie. Byłoby wspaniale, absolutnie cudownie, gdyby Gabe się co do niej mylił. Odkąd z mieszkania Ferendellego odwiózł ją do domu, rzadko przestawał o niej myśleć. Kiedy prezydent miał atak astmy, Alison wykazała się szybkością w działaniu, dużą wiedzą medyczną oraz – jeśli nie liczyć tej jednej chwili, gdy była jakby nieobecna – dużym opanowaniem. Cinnie miała te same cechy. Wydawało się, że Alison powiedziała prawdę o swojej roli tajnej agentki Secret Service, choć możliwe, że zmuszona była improwizować, kiedy dzięki szybkiej reakcji uratowała Gabe'owi życie – a w każdym razie tak to wyglądało. O ile sama nie zaaranżowała zamachu, musiała bezzwłocznie jakoś wytłumaczyć, dlaczego wczesnym rankiem śledziła Singletona, gdy ten opuszczał Biały Dom. Jeśli historia z tajnym zadaniem nie była prawdziwa, to Alison wpadła na genialny pomysł. Genialny – ale kłamstwo to kłamstwo. Poza tym wciąż pozostawała kwestia zaginionych próbek krwi. Jak można było to wytłumaczyć? Czy ktokolwiek poza Alison mógł za to odpowiadać? Minęła godzina. Gabe miał wrażenie, że ktoś wsadził jego mózg w imadło i mocno zacisnął. Ból głowy – bez wątpienia spowodowany napięciem – okazał się odporny na paracetamol, jednak lekarz nie sięgnął już po kodeinę. „Nigdy w życiu nie wziąłem leku na coś, co mi nie dolegało”. Takie zdanie Gabe usłyszał kiedyś na spotkaniu AA od pewnego człowieka, który wychodził z nałogu. „Nigdy w życiu nie wziąłem leku na coś, co mi nie dolegało”. Doktor pomyślał, że minęło mnóstwo czasu, odkąd ostatni raz poszedł na spotkanie Anonimowych Alkoholików. Przynajmniej parę lat. Może znów powinien zacząć chodzić? W końcu AA istniało po to, by uczyć nie tylko tego, jak z dnia na dzień trzymać się z dala od alkoholu czy narkotyków, ale również – jak podjąć właściwą decyzję, kiedy życie stawia nas przed trudnym wyborem. Może już czas. Dlaczego, do cholery, w ogóle przestał tam chodzić?
Szczęśliwy, że zamknął na dziś gabinet i przekierował wszystkich pacjentów – z wyjątkiem samego prezydenta – do kliniki w Eisenhower Building, Gabe odpowiedział na parę telefonów, po czym usiadł wygodnie w fotelu i się zdrzemnął. Fakt, że mógł sobie na to pozwolić, był jedną z korzyści prowadzenia praktyki w niepełnym wymiarze godzin. Dzwonek telefonu zburzył mglistą scenę, w której wraz z Alison jechali konno przez pustynię, na oklep, chyba na Kondorze. Kobieta obejmowała Gabe'a wokół bioder, przyciskając policzek do jego pleców. Doktor nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na zegarek. Blackthorn był u prezydenta już cztery i pół godziny. –Doktor Singleton – powiedział do słuchawki i w ten sposób sam sobie przypominał, jak się nazywa. –Panie doktorze, mówi agent Blaisdell. Jestem na górze w rezydencji prezydenta. Pana człowiek już skończył. Sprawdzamy, czy droga wolna. Potem go sprowadzimy. –Wszystko w porządku? –Chyba tak, panie doktorze. Agent Griswold wyszedł kilka godzin temu. Prosił, żeby zadzwonić do pana gabinetu, kiedy prezydent skończy spotkanie z gościem. –No dobrze, sprowadźcie go, ale uważajcie, żeby nikt go nie zobaczył. Lekarz popędził do niewielkiej łazienki i ochlapał twarz zimną wodą. Odkąd Magnus Lattimore wprowadził go do sypialni prezydenta, gdzie jego dawny współlokator rzucał się, pocił obficie i bełkotał niezrozumiale, Gabe czuł się odosobniony. Samotny ze swymi uczuciami i swą wrażliwością. Samotny z tym, co wydawało się właściwe, i z tym, co na pewno takie było. Samotny z niesamowitą presją dwudziestej piątej poprawki. Teraz przynajmniej zyska sojusznika, na którym będzie mógł polegać w swych staraniach, by to wszystko wyjaśnić. Przyjaciela bez skrywanych zamiarów, którego jedyną motywacją jest postawienie właściwej diagnozy. Gabe właśnie zdążył wytrzeć twarz, kiedy – choć nikt nie zapukał – otworzyły się i zamknęły drzwi zewnętrzne biura. Pośrodku poczekalni stał Kyle Blackthorn z kapeluszem w dłoni i wcale nie było po nim widać, że właśnie zakończył wielogodzinną sesję z pacjentem. Walizkę z materiałami do badań postawił tuż obok na podłodze. Gabe'owi wydawało się, że Blackthorn w spokoju pobudza dostępne mu zmysły – przerośnięte od nadużywania jak mięśnie ciężarowca – aby zorientować się w swym położeniu. Po zaledwie kilku sekundach odwrócił się prosto w stronę łazienki. –A więc, doktorze – powiedział – zdrzemnąłeś się pod moją nieobecność. Gabe wszedł do poczekalni. –Tak się składa, że…ja pod twoją nieobecność… no dobrze, tak, w zasadzie to owszem. Ale skąd ty…? –Gdybyś sobie nie uciął drzemki, witałbyś mnie tutaj, zamiast wycierać twarz ręcznikiem. –No, przynajmniej nie zacząłeś wyjaśnienia od: „To proste, drogi Singletonie”. –Kusiło mnie. Gotowy na rozmowę?
–Prawie pięć godzin. To musiała być nie lada sesja. –Jak na niezwykle niecierpliwego i ruchliwego człowieka twój przyjaciel, pan Stoddard, wykazał się godną uznania powściągliwością oraz głębokim pragnieniem, by zgłębić sytuację. –Nie dziwi mnie to. –Myślisz, że twój gabinet to najlepsze miejsce? Gabe przypomniał sobie o Alison pracującej pod przykrywką dla Secret Service. Czy mogła założyć w gabinecie podsłuch? Wydawało się to bardzo mało prawdopodobne, jednak zaufanie doktora do kogokolwiek stało się ostatnio niebezpiecznie kruche. –Jesteś głodny? –Ja zawsze mogę jeść. –A mnie by się przydało trochę świeżego powietrza. Chodźmy na wczesną kolację do Old Ebbitt Grill. Magnus Lattimore, tutejszy szef sztabu, pokazał mi to miejsce. Mają świetne żarcie, a poza tym nawet w chwilach spokoju jest tam tak głośno, że słychać tylko to, co mówi osoba tuż obok. –Mam świadomość, że chcesz jak najszybciej zrozumieć sytuację – powiedział Blackthorn – ale z pewnością wiesz, że na moje ostateczne wnioski trzeba będzie poczekać do czasu, aż przeanalizuję wszystkie wyniki badań i porównam je z moimi notatkami. –Notatkami? –Co prawda nie używałem pióra, ale elektronicznej brajlowskiej maszyny do pisania. –Tylko pilnuj tych notatek. –Jeśli ktoś spróbuje dostać się do nich bez podania hasła, maszyna usunie całą zawartość. –No dobrze, rozumiem, że chcesz przeanalizować zapiski i porównać je z wynikami badań. To ma sens. Ale czy nie wyrobiłeś sobie jeszcze wstępnej opinii? –Wyrobiłem. –I podzielisz się nią ze mną? –Podzielę. Mężczyźni opuścili Biały Dom przez Wschodnie Skrzydło i w gasnących promieniach popołudniowego słońca ruszyli Fifteenth Street. –Jeszcze raz ci dziękuję, że się zgodziłeś – powiedział Gabe. – Wiem, jaki jesteś zajęty i jak bardzo nie lubisz wyjeżdżać z domu. Szczególnie wtedy, kiedy chodzi o pracę na rzecz państwa.
–Nie jestem typem człowieka, który długo żywi urazę – odrzekł Blackthorn. – Kiedy tylko ogarniają mnie przygnębiające myśli o zagładzie mojego narodu, natychmiast przypominam sobie o tych wszystkich pięknych, lśniących kasynach i o tym, jak to dobrze, że zajmuje się nami zorganizowana przestępczość. Gabe ze współczuciem poklepał przyjaciela po plecach. Przez te wszystkie lata wiele razy słyszał, jak psycholog w przemowach z wielką swadą potępia zagładę Indian. –No dobrze – rzekł Singleton – a tak poza badaniami to co sądzisz o moim pacjencie? –Co ja ci mam powiedzieć? –Nie wiem. Chyba chciałbym od ciebie usłyszeć, że jako psychiatra i psycholog uznałeś go za człowieka wielkiego charakteru mającego wszelkie zadatki na wybitnego przywódcę. Tym razem to Blackthorn poklepał Gabe'a po plecach. –Mój drogi przyjacielu – powiedział – żeby stwierdzić coś takiego, musiałbym z twoim panem Stoddardem spędzić dużo więcej czasu niż te dzisiejsze kilka godzin. Poza tym w tej chwili liczy się obiektywizm. –Obiektywizm – powtórzył Gabe, gdy przekraczali próg Old Ebbitt Grill. Restauracja, przerobiona z dziewiętnastowiecznego pubu, wciąż szczyciła się ciemną stolarką, mosiężnymi barami z blatami z marmuru oraz wspaniałą fasadą w stylu Beaux Arts. Z fotografii oraz dokumentów, które wisiały na ścianach, wynikało, że był to ulubiony lokal prezydentów Granta, Clevelanda, Hardinga i Teddy'ego Roosevelta. Gabe zastanawiał się, ile razy przy tutejszych stołach ważyły się losy prezydentury. Niewielu mogłoby przypuszczać, że wysoki niewidomy oraz jego ogorzały towarzysz przyszli, aby jako kolejni poruszać tutaj ten temat. Old Ebbitt nie był w tej chwili ani tak zatłoczony, ani tak gwarny, jaki powinien się stać za jakąś godzinę, jednak młodzi i piękni, którzy pociągali w stolicy za sznurki – oraz młodzi i piękni, którzy chcieliby za nie pociągać – już tworzyli tłumek przy barze. –Chyba w Tyler nie mamy takiego lokalu – powiedział Gabe, podczas gdy czekali, aż kelner wskaże im boks. Blackthorn mocno wciągnął powietrze nosem. –Pachnie sukcesem – stwierdził. Złożył laskę, usiadł naprzeciw Gabe'a i poprosił wyłącznie o wodę. Kiedy obgadali już wszystko i wszystkich w Tyler, a także zamówili rybę, Gabe uznał, że nie może dłużej czekać. –No więc?
–Nie używajmy żadnych nazwisk – zaproponował Blackthorn. –Zgoda. –Po pierwsze, przynajmniej z pozoru, on się naprawdę stara. Na pewno czekało na niego wiele ważnych spraw, a jednak ani przez chwilę nie pozwolił mi odczuć, że zajmuję jego cenny czas. Ani przez chwilę nie był szorstki czy protekcjonalny i, jak już mówiłem, z całego serca chce zrozumieć, co się z nim dzieje. Poza przeprowadzeniem samego badania zebrałem od niego dokładny wywiad, nalegając na to, by powiedział mi wszystko, co pamięta. Zebrałem też wyczerpujący wywiad od jego żony, wypytując o wszystko, czego była świadkiem. Biorąc pod uwagę, że mężczyzna pamięta niewiele szczegółów, opisy były podobne, choć wystąpiły pewne różnice. –Wyjaśnij. –Gabe, naprawdę nie mogę. W każdym razie dopóki nie zbiorę wszystkich wyników. W każdym razie specyfika tych napadów nie jest zgodna z charakterystyką ataków, które występują w konkretnej części mózgu albo na przykład wskutek nowotworu. Gabe rozejrzał się wokół, chcąc się upewnić, że w pobliżu nie ma nikogo znajomego lub też kogoś, kto zwracałby na nich zbyt wiele uwagi. Lokal powoli się zapełniał, lecz doktor nie dostrzegł żadnej znanej mu twarzy. –To co w tej chwili obstawiasz? Blackthorn nachylił się ku swemu rozmówcy. –Reakcję toksyczną – odparł chropowatym szeptem. –Narkotyki? –Owszem, pewnego rodzaju. –Ale? –Gabe, nie pytaj mnie, bo na razie nie znam odpowiedzi. W tej chwili tylko to rozwiązanie wydaje mi się sensowne. Ten człowiek bierze coś, co powoduje taką reakcję, lub też ktoś znalazł sposób, żeby wprowadzać taki środek do jego organizmu. Gabe westchnął i powoli wypuścił powietrze. Konsekwencje tego, co sugerował psycholog, były zatrważające. –Nie mam bladego pojęcia, co z tym począć. –Warto byłoby zacząć od tych próbek krwi, które pobrałeś. Mogę znaleźć najlepszego biegłego chemika, który przebada je w poszukiwaniu wszystkiego, co zwykle nie występuje w organizmie. Cokolwiek to jest, on to znajdzie.
Gabe'a aż skręcało na myśl o tym, że dopuścił do zniknięcia próbek. Powinien był wykazać się przytomnością umysłu i zabrać je do domu. –Zrobi się – rzekł. Jednocześnie zastanawiał się, czy jest sens brać krew od Drew pomiędzy atakami. Negatywny wynik z pewnością niczego nie dowiedzie. –Jeszcze coś – powiedział Blackthorn, odgarniając z czoła kilka niesfornych kosmyków siwych i czarnych włosów. –Słucham. –Nie za bardzo wiem, jak to powiedzieć, więc na początek zaznaczę, że to, co ci teraz wyjawię, możesz albo przyjąć do wiadomości, albo odrzucić. Nie potrafię tego wyjaśnić inaczej niż tym, że od urodzenia nie widzę. Ale miałem już wystarczająco wiele doświadczeń z moją niecodzienną zdolnością, żeby upewnić się, że rzeczywiście istnieje. –Niecodzienną zdolnością? Psycholog zawahał się przez moment, być może po to, by podkreślić fakt, że ma zamiar wyjawić coś bardzo osobistego. –Zwykle, choć nie zawsze – rzekł w końcu – potrafię z dość dużą pewnością stwierdzić, gdy ktoś kłamie. Możesz to nazwać szóstym zmysłem, choć w moim przypadku byłby to w zasadzie piąty. W każdym razie kiedy ktoś nie mówi prawdy albo nawet tylko zataja informacje i mówi półprawdy, czuję w myślach coś, co trudno opisać. Jest takie słowo, chyba z filozofii zen: shingan. Oznacza „oko umysłu” i odnosi się do umiejętności wyczuwania czyichś myśli i uczuć. Wierzę, że ja mam kontakt ze swoim shingan. Przez te wszystkie lata Gabe zetknął się z tak wieloma przykładami silnej więzi między umysłem a organizmem, że nic w tej dziedzinie nie mogło go zaskoczyć. Wszystkie te przypadki dotyczyły jednak więzi w odniesieniu do konkretnej osoby. Myśl, że istnieją ludzie potrafiący czytać w aurach i umysłach innych, wciąż trudno było przyjąć. A teraz mężczyzna, którego Gabe darzył szacunkiem graniczącym z czcią, twierdził, że jest chodzącym wykrywaczem kłamstw – swego rodzaju jasnowidzem. Shingan. –Jaki związek ma ta twoja zdolność z osobą, o której rozmawiamy? – spytał w końcu lekarz. –No cóż – odparł Blackthorn – nie jestem pewien, czy potrafię w pełni odpowiedzieć na twoje pytanie. Mogę jednak stwierdzić, że ten człowiek kłamie na jakiś temat, a w każdym razie ukrywa jakieś informacje. –Na jaki temat?
–Nie wiem. Ale musi to być coś bardzo istotnego. Wyczuwałem to niemal za każdym razem, gdy się odezwał, o czymkolwiek by mówił. W tym człowieku jest coś, co przed nami ukrywa. Może nawet wiele. –Ale… –Możliwe, że kiedy przeanalizuję i zinterpretuję wyniki badań, trochę więcej się wyjaśni. W tej chwili powiedziałem ci wszystko, co wiem. –I jesteś przekonany o tym shingan… o tej twojej zdolności? Kyle Blackthorn podniósł głowę, zwracając twarz ku Gabe'owi. Światła za plecami prezydenckiego lekarza dziwnie się odbijały w ciemnych okularach psychologa. –Jestem równie głęboko przekonany o mojej zdolności – powiedział Blackthorn – jak o tym, że postanowiłeś zataić przede mną fakt zniknięcia próbek krwi pobranej od naszego pacjenta.
ROZDZIAŁ 29
Atrakcyjna kobieta oraz jej oszałamiającej urody młoda towarzyszka szły Beechtree Road bez specjalnego pośpiechu, cały czas prowadząc ożywioną rozmowę, często przerywaną wybuchami śmiechu. Kiedy Alison dorastała, wokół niej mówiło się zarówno po hiszpańsku, jak i po kreolsku – jednym i drugim językiem posługiwała się bardzo dobrze, jeśli nie biegle. Teraz, chociaż z tej odległości nawet przez otwarte okno nie była w stanie dosłyszeć słów, czuła, że ta dwójka rozmawia po hiszpańsku. Kobieta i dziewczynka skręciły w prawo w Foster Street – czwartą czy piątą z kolei ulicę. Alison wyprzedziła je i przez dwie przecznice jechała z przodu, wciąż mając je na oku w lusterku wstecznym. Następnie skręciła w boczną uliczkę i po chwili przystanęła. Czekała. Jeśli się pomyliła w założeniu, że para, którą śledziła, nie opuści Foster Street, będzie musiała zdecydować, czy warto zawrócić i rozpocząć poszukiwania. Może powinna na razie zakończyć obserwację, ustalić, kto jest właścicielem porsche oraz eleganckiego wiktoriańskiego domu na Beechtree, i w przyszłości spróbować jeszcze raz. Wreszcie, po dwóch nerwowych minutach, kobiety przecięły uliczkę, w której zaparkowała Alison. Wciąż szły przed siebie Foster Street. Agentka odłożyła notatki i lornetkę na podłogę, zamknęła samochód i ruszyła za nimi. Foster Street to tętniąca życiem ulica handlowa, niepozbawiona jednak małomiasteczkowej atmosfery. Fasady wielu bistr i sklepików odnowiono, co nadało okolicy zaskakującego uroku. Podobnie jak kobiety Alison szybkim krokiem przeszła na drugą stronę ulicy. Śledziła je aż do
momentu, gdy weszły do Kącika Paznokci, niewielkiego salonu tuż przy rogu Foster i Coulter. Pół godziny na manikiur i lakier, kalkulowała Alison, plus piętnaście, dwadzieścia minut na suszenie. Razem pięćdziesiąt minut – cała wieczność dla kogoś takiego jak ona, pokaranego przez los cierpliwością komara. Niewielka szansa, by kobiety udały się później w jakiekolwiek miejsce, które wskazałoby na to, kim są oraz co je łączy z prezydenckim agentem numer jeden. Alison nie miała innego wyjścia: sama musiała z nimi porozmawiać. „Zapraszamy bez rezerwacji”, zachęcała tabliczka w witrynie salonu. Alison przyjrzała się swym paznokciom. Starała się o nie dbać, choć nie czuła się na tyle komfortowo, żeby je lakierować. Gdy zbliżała się do kobiety przy ladzie – dziewczyny pochodzącej z południowo-wschodniej Azji, tak samo jak wszystkie pracownice salonu, który Alison odwiedziła wkrótce po przyjeździe do Waszyngtonu – zrozumiała, że oto nadarza się wielka szansa. W Kąciku Paznokci pracowały cztery manikiurzystki. Dwie zajmowały się właśnie atrakcyjną kobietą i śliczną dziewczynką, a trzecia łamaną angielszczyzną zagadywała błękitnowłosą matronę po osiemdziesiątce. Czwarta stała za ladą i witała Alison szerokim uśmiechem. –Znajdzie pani dla mnie czas? – spytała agentka, pokazując paznokcie. –O, niedobrze, bardzo niedobrze – rzekła kobieta z niemal takim samym akcentem jak dziewczyny w waszyngtońskim salonie. – Co ty robić? Zmywać naczynia? Budować domy? Dziewczynka z Beechtree Road podniosła wzrok, by spojrzeć na nową klientkę. Teraz nie ulegało już wątpliwości, że jest Latynoską, z bliska jeszcze piękniejszą niż oglądana przez lornetkę. Trudno stwierdzić, czy miała na sobie makijaż, ale z pewnością go nie potrzebowała. Jej jasnobrązowa twarz była gładka i spokojna. Ciemne, sarnie oczy okolone długimi rzęsami oraz pełne, zmysłowe usta przyciągały uwagę. Pod ochrowym bezrękawnikiem miała wyraźnie już zarysowane piersi, choć – jak przypuszczała Alison – jeszcze nie tak pociągające dla mężczyzn, jakie staną się już za kilkanaście miesięcy. Towarzyszka dziewczynki siedziała plecami do lady, toteż nie widziała, że na moment nawiązały kontakt wzrokowy. Jej podopieczna – jeśli rzeczywiście nią była – uśmiechnęła się wstydliwie, po czym spuściła swoje piękne oczy i ponownie skupiła się na manikiurze. –Szczerze mówiąc – powiedziała agentka do manikiurzystki, choć wciąż nie wiedziała, jakie będzie jej kolejne słowo – prowadzę przedszkole. Dla dzieci. Po minie kobiety Alison poznała, że ani trochę jej to nie interesuje. –Wybrać kolor – powiedziała, wskazując na półkę z mniej więcej osiemdziesięcioma niewielkimi buteleczkami. – Wybrać i przyjść. Alison zauważyła, że krzesło, na którym miała usiąść, stało naprzeciwko starszej z kobiet Griswolda. Zabawne, że o nich tak myśli, stwierdziła, skoro nie ma zielonego pojęcia, co je łączy z legendarnym
agentem. Popędziła do półki z lakierami i wybrała jeden o wdzięcznej nazwie „Kasztany oproszone złotem”. Miała niewiele czasu, żeby wkroczyć w życie tych dwóch kobiet, a nawet gdyby kolor lakieru jej się nie spodobał, zawsze mogła wrócić do salonu w Waszyngtonie. –Wymoczyć… Wymoczyć tutaj – poleciła chuda jak szczapa, lecz najwyraźniej stanowcza manikiurzystka. – Co ty robić w paznokcie? – mamrotała pod nosem, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Co ty robić? Alison zaryzykowała spojrzenie na kobietę z naprzeciwka. Chyba do tej pory zbytnio zaaferowała się dziewczynką, gdyż dopiero teraz zauważyła, że jej towarzyszka – która musiała mieć niewiele ponad dwadzieścia lat – była równie olśniewająca. Szczupła, swobodna, skórę miała nieco ciemniejszą, oczy duże i łagodne, a wydatne kości policzkowe i zmysłowe usta – niczym u modelki z najsłynniejszych magazynów mody. No dobra, pomyślała Alison. Bądź ostrożna, ale nie nazbyt ostrożna… Pora wejść do gry. –Jaki kolor wybrałaś? – zagadnęła. Kobieta najwyraźniej przywykła do tego, że ludzie nawiązują z nią rozmowę, i chyba jej to nie przeszkadzało. –Zawsze używam „Purpurowej róży z Kairu”. Świetnie mówiła po angielsku, z ledwie wyczuwalnym latynoskim akcentem, który świadczył o tym, że kiedyś jej pierwszym językiem był hiszpański. Alison spojrzała na buteleczkę. –Świetna nazwa. I świetny kolor. Ja pracuję z dziećmi, więc jestem cała szczęśliwa, jeśli moje paznokcie wytrzymują tydzień. –Złe paznokcie – mruknęła manikiurzystka. – Bardzo złe. –Prowadzisz przedszkole. Słyszałam, co mówiłaś przy ladzie. Gdzieś niedaleko? –Nie. Szczerze mówiąc, to pod Fredericksburgiem. Wpadłam do miasta, bo idę do znajomych na kolację, ale mam jeszcze trochę czasu. „Szczerze mówiąc”. Alison uznała, że najczęściej to wyrażenie stanowiło wstęp do jakiegoś kłamstwa. W każdym razie w jej świecie. „Szczerze mówiąc, jestem astronautą… Tak, właśnie, astronautą”. Nigdy nie lubiła kłamać i nie była w tym zbyt dobra, jednak podczas szkolenia do obecnej misji musiała opanować tę sztukę i okazała się pojętną uczennicą. Zastanawiała się, czy po zakończeniu zadania będzie mogła przejść jakiś kurs, by znów nauczyć się szczerości, którą tymczasowo zamknęła pod kluczem. –Och, uwielbiam dzieci – powiedziała kobieta. – Mam nadzieję, że kiedyś będę miała własne.
–Na pewno. Nazywam się Suzanne. Błąd! Fredericksburg… przedszkole… Suzanne. Alison zdała sobie sprawę z tego, że podała zbyt dużo informacji. Chociaż bardzo sprawnie naginała, a nawet całkiem wykoślawiała prawdę, to zupełnie zapomniała, że jeśli kobieta opowie Griswoldowi o spotkaniu w Kąciku Paznokci, agent dysponuje wszelkimi środkami niezbędnymi, by stwierdzić, że taka kombinacja nie istnieje. Wtedy zrobi się bardziej czujny niż dotychczas. Nawet jeśli nie podejmie żadnych radykalnych działań, to zacznie częściej spoglądać w lusterko wsteczne. –A ja jestem Constanza… Connie. –Miło mi cię poznać, Connie. Jesteście razem? Skinieniem głowy wskazała dziewczynkę. –Tak. –To twoja siostra? Pogodna twarz Connie na ułamek sekundy się zachmurzyła. –Nie – odrzekła kobieta łagodnie. – Beatriz to… koleżanka. Jestem jej… – zawiesiła głos, szukając właściwego określenia – jej korepetytorką. Co prawda nie poprzedziła tego wyjaśnienia słowami „szczerze mówiąc”, ale równie dobrze mogłaby to zrobić. Alison postanowiła podjąć ryzyko. –Cześć, Beatriz – zwróciła się do dziewczynki. – Nazywam się Suzanne. Olśniewająca piękność uśmiechnęła się do niej. –Witaj, miło cię poznać- powiedziała z silnym akcentem. Następnie opuściła wzrok i znów skoncentrowała się na swoich paznokciach. Jej odpowiedź była automatyczna, jakby wyuczona z taśmy… albo od korepetytorki. „Witaj”. „Witaj, miło cię poznać”. –Mój Boże, jaka ona śliczna – powiedziała Alison. –Prawda? – odparła Connie. – I coraz lepiej mówi po angielsku, chociaż ciągle jeszcze się wstydzi. –Ty mówisz doskonale. Skąd jesteście? Tak jest! Drąż dalej, powtarzała sobie Alison. Szukaj jakiegoś punktu zaczepienia. –Obie jesteśmy z Meksyku, ale z innych miast.
–No tak, powinnam była poznać. W dzieciństwie całe lata mieszkałam u babci w Chihuahua. Beatriz, dónde vas a close? „Gdzie chodzisz do szkoły?”. Zakłopotana dziewczynka podniosła wzrok. –Uczy się w domu – powiedziała szybko i jakby z zażenowaniem Connie. Błękitnowłosa matrona udała się w kierunku suszarek. Również para Meksykanek prawie skończyła manikiur. Mogły pójść wysuszyć paznokcie albo po prostu opuścić lokal. Nie należały chyba do osób, które chciałyby ryzykować, że rozmaże im się lakier, lecz Alison obawiała się, że swoim pytaniem o szkołę mogła skłonić korepetytorkę do podjęcia takiej decyzji. Agentka miała teraz alternatywę: albo przystopować, z nadzieją że w przyszłości poprzez obserwację dowie się czegoś więcej, albo jeszcze trochę przycisnąć, ryzykując, że zaniepokoi kobietę lub – co gorsza – że ta niechcący zaalarmuje Griswolda. Manikiurzystka Alison pracowała bez wytchnienia i już niemal dogoniła swoje koleżanki. Do salonu weszła młoda matka ze śpiącym dzieckiem w wózku. Rozpoczęła ożywioną dyskusję z wolną manikiurzystka. Alison postanowiła zaryzykować. –Vives con familia? - spytała, licząc na to, że Beatriz włączy się do rozmowy. „Mieszkasz z rodziną?”. –Nie… to znaczy tak – odpowiedziała kobieta swoją zwięzłą angielszczyzną. – Z wujkiem. W tym momencie Beatriz wstała, wyciągnęła przed siebie dłonie z mokrymi, błyszczącymi paznokciami i udała się w stronę suszarek. Alison pomyślała, że dziewczynka jest zaskakująco wysoka i podświadomie dostojna w ruchach. Jej gibka sylwetka, podkreślona przez markowe dżinsy oraz bezrękawnik, była oszałamiająca. Niesamowicie urodziwa Meksykanka w okresie dojrzewania… piękna, młoda korepetytorka… żadnej rodziny w Richmond poza fikcyjnym wujkiem… wspaniała, stara rezydencja, która niemal na pewno należała do sekretnego alter ego Treata Griswolda. Alison naprędce analizowała wszystkie możliwe wyjaśnienia i aż ją skręcało w trzewiach. Więcej informacji, myślała. Wyciągnij z niej jeszcze więcej. –Czym się tu w Richmond zajmuje jej wujek? – zapytała po angielsku. –Beatriz, parę minut suszenia i idziemy – powiedziała Connie po hiszpańsku, ostrożnie przenosząc komórkę na siedzenie obok dziewczynki. – Jest sprzedawcą – rzuciła przez ramię do Alison. –Proszę, paznokcie brzydkie, a teraz ładne – oznajmiła buńczuczna manikiurzystka. – Teraz suszyć.
W salonie było sześć suszarek – trzy z jednej i trzy z drugiej strony. Alison usiadła naprzeciw Beatriz i Connie. Obmyślała pytanie, które pomogłoby jej odkryć, co łączy te kobiety z Griswoldem. Jednocześnie czekała na odpowiedni moment, by nie wyjść na zbyt ciekawską. –Właśnie zerwałam z chłopakiem – zaczęła po angielsku. – Okazał się strasznym dupkiem. Wiecie, myślał tylko o sobie. Twój wujek jest może kawalerem? Beatriz na pewno zrozumiała, bo opuściła wzrok, nie mogąc stłumić łobuzerskiego uśmieszku. –Jest kawalerem – powiedziała Connie – ale bardzo ciężko pracuje i nie ma czasu na kobiety… z wyjątkiem bratanicy. I znów ten szelmowski uśmieszek Beatriz. Alison ogarniał coraz większy wewnętrzny niepokój. Między Griswoldem a tą dziewczyną coś było. Podpowiadała jej to najgłębsza intuicja. –No cóż – powiedziała agentka. – Facet pochłonięty pracą to nie jest to, czego szukam. Ja chcę takiego, który byłby pochłonięty mną. Wystarczy. Alison i tak poszczęściło się bardziej, niż mogła przypuszczać. Teraz powinna wrócić do Waszyngtonu i zacząć się zastanawiać nad ważnym pytaniem: czy istniał jakikolwiek związek między tym, czego dziś się dowiedziała o Treacie Griswoldzie, a jego nieprzepisowym postępowaniem z inhalatorem prezydenta? Rozmyślania agentki przerwał dzwonek w komórce Connie – La Vida Loca. Ostrożnie, tak żeby nie rozmazać lakieru, kobieta odebrała telefon. Mówiła grzecznym półszeptem, lecz Alison i tak słyszała słowa. –Tak? U nas wszystko w porządku… Świetnie wygląda. Jest bardzo zadowolona… Wybrała kolor „Scarlet O'Hara”, twój ulubiony… Tak, tęskni za tobą… Tak, niedługo wrócimy… Jeszcze jest wcześnie. Jeśli chcesz ją wziąć na przejażdżkę, to by było super. Wiesz, jak uwielbia jeździć z otwartym dachem… Beatriz znów się nieśmiało uśmiechnęła. –Digale que venga a buscarme - powiedziała cicho dziewczynka.
„Powiedz mu, żeby po mnie przyjechał”.
ROZDZIAŁ 30
Shingan. Blackthorn rejestrował się w recepcji hotelu przy lotnisku, gdy po raz pierwszy wyczuł obecność mężczyzny, który stał niedaleko, na prawo od niego. W pierwszej chwili uwagę psychologa zwróciło bicie serca tamtego – powolne, w tempie niecałych czterdziestu uderzeń na minutę, a każde z niepokojącą siłą. Mężczyzna stał praktycznie bez ruchu. W każdej minucie robił osiem, może dziesięć głębokich oddechów. Siła, pomyślał Blackthorn. Siła i zagrożenie. Psycholog podniósł z ziemi teczkę oraz torbę z ubraniem, po czym udał się w stronę windy. Mężczyzna ruszył za nim, lecz przystanął, kiedy Blackthorn przykucnął i zaczął gmerać przy zamku swojej teczki – czekając, aż minie go otyły jegomość wraz ze swą równie otyłą żoną. Oboje dyszeli ciężko zmuszeni do jakiegokolwiek ruchu. –Dzień dobry – mruknął grubas do tego drugiego mężczyzny, niebezpiecznego, który ze złością burknął coś w odpowiedzi. Cała czwórka weszła do windy. Tamten stanął na tyle daleko od Blackthorna, by uniknąć wszelkiego kontaktu. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, nie używał wody kolońskiej ani żadnego innego zapachu. Blackthorn w myślach widział mężczyznę jako bruneta o ciemnych oczach bez przerwy w niego utkwionych. Na trzecim piętrze drzwi windy się rozsunęły i wyszło z niej otyłe małżeństwo. Blackthorn odczekał do ostatniej chwili, a wtedy ruszył za nimi, mimo że dostał pokój numer 419 – piętro wyżej. Drzwi zamknęły się za nim i już nie otworzyły. Nie pomagając sobie laską, psycholog szedł za tamtymi aż do momentu, gdy zatrzymali się przy drzwiach swego pokoju, minął ich i na końcu korytarza odnalazł klatkę schodową. Może mylił się co do tamtego mężczyzny i źle odczytał jego zamiary. Jego instynkt nie zawsze działał idealnie. Blackthorn wszedł na korytarz na czwartym piętrze i spróbował sobie wyobrazić, gdzie może się znajdować jego pokój. Namacał numerki na pierwszych dwóch drzwiach: 430… 428. Wyjął z kieszeni elektroniczny klucz i ruszył korytarzem. 425… 423… 421.
–Następne drzwi – oznajmił mężczyzna cichym, spokojnym głosem z południowym zaśpiewem. – Czterysta dziewiętnaście. Tak mówiła dziewczyna w recepcji. Czterysta dziewiętnaście. Idź naturalnym krokiem albo zginiesz. Wiesz, że nie żartuję, prawda? –Wiem. Dusza mężczyzny była zimna jak sama śmierć. Blackthorn poczuł między żebrami lufę pistoletu. Nie mógł uwierzyć, że kiedy wchodził na korytarz, nie wyczuł obecności tego człowieka. Zupełnie jakby cały był z lodu. –Włóż klucz do zamka, otwórz drzwi i wejdź do środka. Szybko. Przyjemny tembr głosu maskował siłę mężczyzny. Blackthorn czuł, że jeśli nie zacznie działać, nie przeżyje tego spotkania. Postawił teczkę na ziemi, stanął szerzej na nogach i nerwowo zaczął celować kluczem w szparę. Ten mężczyzna jest zawodowcem – tego psycholog był pewien. I to nie zawodowym złodziejem, ale zawodowym zabójcą. –Błagam! – zajęczał Blackthorn, wciąż dłubiąc przy zamku. – Nie mam dużo pieniędzy, ale niech pan wszystko weźmie. I… i zegarek też. Niech pan weźmie mój zegarek. –Otwieraj drzwi. Blackthorn wiedział, że w zagraconym pokoju będzie zdany tylko na łaskę człowieka z pistoletem. Jeśli miał coś zrobić, musiał działać teraz, tutaj, na korytarzu. Przez wiele lat uczył się sztuk walki. Najpierw karate, a potem aikido, drogi ku duchowej harmonii. Potrafił pokonać większość mężczyzn, z którymi przyszło mu walczyć, ale ten człowiek, człowiek zimny jak lód, był inny. Indianin miał nad nim z pewnością tylko jedną przewagę: mężczyzna o powolnej mowie nie wiedział, że Blackthorn nie ma zamiaru dopuścić do tego, by obaj weszli do pokoju. Zanim wreszcie wsunął klucz do zamka, naprężył mięśnie. Następnie, kiedy poczuł, że lufa pistoletu oddala się nieco od jego boku, odwinął się, biorąc gwałtowny zamach i mierząc torbą tam, gdzie z pewnością były dłoń i nadgarstek mężczyzny. Broń uderzyła o ścianę, a Blackthorn wyczuł, że napastnik usiłuje po nią sięgnąć. Psycholog jednym ruchem do końca wepchnął klucz, otworzył drzwi i zatrzasnął je za sobą. Dwie kule przebiły drewno tuż przy zamku, który jednak wytrzymał. –Ej, co się dzieje? – zawołał jakiś człowiek z głębi korytarza. – O kurwa, on ma broń! Barbara, wracaj do pokoju i dzwoń do recepcji! Blackthorn przeczołgał się z przedsionka do łazienki i zamknął drzwi na klucz. Gdyby zabójca wpadł do pokoju, sforsowanie tej przeszkody zajęłoby mu dodatkowe kilka sekund. Poza tym psycholog nie
mógł się już inaczej zabezpieczyć. Ale więcej strzałów nie padło. Blackthorn nie ruszał się z miejsca. Minęła minuta, a potem kolejna. Wreszcie usłyszał łomot do drzwi. Towarzyszyły mu głosy. Zdążył tylko otworzyć łazienkę, kiedy do pokoju wpadło dwóch ochroniarzy z bronią w ręku. –Nic się panu nie stało? –Nic mi nie jest. Gdzie moja teczka? –Jezu, on jest niewidomy. –Gdzie moja teczka i moje okulary? – warknął Blackthorn. –Okulary są tutaj – odrzekł jeden z ochroniarzy, wkładając je psychologowi do ręki – ale teczki nie widzę. –Cholera. –Policja już tu jedzie. –Co on im w ogóle powie? – spytał drugi z mężczyzn. – Przecież on nic nie widzi.
ROZDZIAŁ 31
–Metr osiemdziesiąt, może metr osiemdziesiąt parę. Silny południowy akcent. Myślę, że z Alabamy albo Missisipi. Wygląda na to, że pojechał za nami z Białego Domu do hotelu. Gabe, oniemiały, słuchał słów Kyle'a Blackthorna, który opisywał mu przez telefon, jak został napadnięty. –Zawodowy zabójca? Skąd on mógł o tobie wiedzieć? –Coś mi się zdaje, że w tym twoim Białym Domu tajemnice nie są zbyt bezpieczne.
–Cieszę się tylko, że nic ci się nie stało. I przykro mi z powodu teczki. –Dużo się z niej nie dowiedzą. Poza tym pamięć mam znacznie lepszą niż wzrok. Niedługo dam ci znać, do jakich doszedłem wniosków, chociaż już teraz możesz wprowadzić w życie to, o czym rozmawialiśmy. –Kyle, tak mi przykro. Chcesz przenocować u mnie? –Dali mi tutaj apartament dla VIP-ów. Tamten facet mnie nie trafił, więc to chyba niezły układ. Ale jedno ci powiem. To był najzimniejszy człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałem, nie licząc tych w kostnicy. Jeśli to z nim musisz się zmierzyć, to masz kłopot. Ja nie. Jutro z samego rana wracam do Cheyenne. –Chciałbym polecieć z tobą. Wiesz, tak bardzo tęsknię za równinami. Nawet się jeszcze całkiem nie rozpakowałem, a już chcę wracać do domu. –Poradzisz sobie. Tylko na siebie uważaj, doktorku. Ja się naprawdę mało czego boję, ale ten facet mnie przeraził. –Obiecuję, Wodzu. Gabe odłożył słuchawkę i zaczął chodzić po mieszkaniu. Ta sprawa zataczała szersze kręgi, niż dotychczas przypuszczał. Wychodziło na to, że w całą aferę jest jeszcze zamieszany profesjonalny morderca. Najwyraźniej wszyscy wiedzieli albo przynajmniej przeczuwali, że z prezydentem jest coś nie tak, ale na szczęście na razie nikt nie orientował się, o co konkretnie chodzi ani jak poważna jest ta dolegliwość. Tymczasem sam Stoddard czuł się świetnie. Kiedy Gabe odwiózł Kyle'a do hotelu na lotnisku, wrócił do Białego Domu i odwiedził Drew w rezydencji. Dzięki swym wyczynom w Centrum Kongresowym w Baltimore prezydent po raz pierwszy od kilku tygodni nieco zyskał w sondażach. Świetnie się czuł. Magnus Lattimore zapewniał Singletona, że jego szef nigdy nie był w lepszej formie. Mimo to naiwnością byłoby wierzyć, że napady irracjonalnego zachowania po prostu ustały lub też że wciąż będzie się je udawało tuszować. Gabe'owi potrzebne były odpowiedzi, i to zanim dwudziesta piąta poprawka znów podniesie swój wstrętny łeb. „Wszystko po kolei… Dzień po dniu… Akceptuj to, czego nie możesz zmienić. Zmieniaj to, co możesz”. Zabawne, że w trudnych momentach doktorowi wciąż przychodziły do głowy stare slogany z AA. Ostatnio coraz częściej. Może, pomyślał teraz, kilka spotkań by nie zaszkodziło. Zrobił sobie trochę kawy bezkofeinowej i podreptał do jadalni, gdzie na stole leżały książki o nanotechnologii z biblioteczki Ferendellego. Gabe uznał, że lektura pomoże mu zapomnieć o ataku na Blackthorna. Ktoś – nie wiadomo kto i nie wiadomo skąd – dowiedział się, po co psycholog przyjechał do Waszyngtonu. Pozostawało kwestią czasu, zanim ciche spekulacje przerodzą się w
głośne nagłówki gazet. Gabe przysunął sobie krzesło i skoncentrował się na przygotowaniach do spotkania z kobietą, która twierdziła, że praktycznie nie zna człowieka mającego w szufladzie biurka jej bardzo wierny portret. Rano lekarz zamierzał pojechać na farmę Lily Sexton niedaleko Flint Hill i Parku Narodowego Shenandoah, jakieś sto trzydzieści kilometrów na zachód od Waszyngtonu. Nawet jeśli z tego spotkania nie miałoby wyniknąć nic więcej, kobieta przynajmniej będzie w stanie wyjaśnić fascynację Ferendellego nauką o nanomaszynach i konstrukcjach o rozmiarach atomowych. Kawa, którą doktor wybrał z kolekcji LeMara Stoddarda, była mieszanką brazylijskich ziaren, tak bogatą i aromatyczną, że aż trudno było uwierzyć w jej bezkofeinowość. Gabe uznał, że pewnie i ona, podobnie jak wszystko w tym mieście, to jedno wielkie oszustwo, więc musi zawierać pełną dawkę kofeiny. Nanorurki i fulereny. Minęło trochę czasu, zanim doktor zdołał odegnać przerażające myśli o profesjonalnym zabójcy oraz o napaści na Blackthorna i wreszcie skoncentrować się na temacie swojej lektury, ale teraz w końcu był w stanie robić notatki i sporządzać szkice. Przedrostek nano pochodzi od greckiego słowa oznaczającego „karzeł”. W nauce oznacza miliardową część, na przykład jedną miliardową metra, czyli jedną siedemdziesięciopięciotysięczną grubości ludzkiego włosa. Laikowi trudno to sobie wyobrazić – nawet jeśli ma wykształcenie ścisłe. Nanorurki i fulereny. Nanotechnologia opiera się na atomach węgla stanowiących podstawę życia na ziemi. Występują one w formie milionów różnych cząsteczek – jako ciała stałe, płynne i gazowe. Nanoprodukcja bazuje na atomach węgla powiązanych w submikroskopowe rurki o różnej długości i grubości, a także na podobnych do piłek cząsteczkach zawierających dokładnie sześćdziesiąt atomów węgla. Te cząsteczki, idealne kule, określa się mianem fulerenów, znanych także jako piłki Bucky'ego, na cześć architekta Buckminstera Fullera, autora konstrukcji kopuły geodezyjnej, którą fulereny przypominają z wyglądu. Niesamowite. Doprawdy niesamowite. Większość naukowych wyjaśnień przerastała pojęcie Gabe'a. Możliwości, jakie oferowała nanotechnologia, były jednak zrozumiałe i nieograniczone. Wszystko dzięki temu, że węgiel ma zdolność wiązania się z innymi atomami. Co więcej, wynalezienie futurystycznych urządzeń takich jak skaningowy mikroskop tunelowy i elektronowy mikroskop transmisyjny umożliwiało obrazowe przedstawienie nanorurek i fulerenów. Niesamowite. Obecnie na rynku dostępnych było już ponad siedemset produktów zbudowanych przy użyciu nanomateriałów – od kosmetyków przez kije golfowe aż po kamizelki kuloodporne. Pasta do zębów z nanohydroksyapatytem wiąże się z białkiem w kamieniu nazębnym, co ułatwia jego usunięcie, a jednocześnie wypełnia rysy na powierzchni zęba. Powłoki z nanosrebra na sztućcach, klamkach, opatrunkach, kranach, przyborach do makijażu i skarpetkach spowalniają lub wręcz uniemożliwiają
rozwój bakterii. Lista produktów wykorzystujących nanotechnologię oraz ich różnorodność jest oszałamiająca. To już nie science fiction w stylu szarej mazi. To element rzeczywistości wkraczający w nasze życie ze zdumiewająco wielu stron, i to z prędkością, która musiała zaskoczyć nawet genialnych twórców tej dziedziny nauki, laureatów Nagrody Nobla. Około pierwszej nad ranem Gabe zasnął nad notatkami. O wpół do drugiej obudził go dzwonek telefonu. Mężczyzna podniósł głowę z blatu stołu i sięgnął po słuchawkę. –Doktor Singleton? –Tak. –Panie doktorze, przepraszam, że niepokoję pana o takiej godzinie. Mówi McCabe z ochrony. Mam tu dla pana kopertę. Przed chwilą przyniósł ją kurier. Jest na niej napisane, żeby ją panu natychmiast doręczyć. Czy wysłać ją na górę? Gabe przetarł oczy i przeczesał włosy palcami. –Nie, nie. Zaraz zejdę. Kurier? –Tak, panie doktorze. Nie zauważyliśmy, z jakiej był firmy, a na kopercie nie jest to napisane. Tylko żeby panu natychmiast doręczyć. –Za chwilę tam będę. Ból głowy, ten znajomy, elektryzujący ból w oczodołach, najwyraźniej obudził się razem z Gabe'em. Zanim mężczyzna dobrze zastanowił się nad tym, co robi, otworzył szufladę komody i wyjął plastikowy pojemnik z kodeiną oraz innymi lekami. „Nigdy w życiu nie wziąłem leku na coś, co mi nie dolegało”. Ta myśl sprawiła, że Gabe zamarł. Od chwili, gdy dawny kolega z pokoju wylądował na pokładzie Marine One na jego ranczo, wygodne i nieskomplikowane życie doktora oplotła gęsta sieć półprawd i kompletnych kłamstw. Teraz zaś, przynajmniej według Blackthorna, wychodziło na to, że Drew ukrywał coś więcej niż tylko swoje kłopoty ze zdrowiem psychicznym. Można było jedynie mieć nadzieję, że czas pokaże, czy Kyle miał rację z tym swoim shingan, czy też nie. Gabe coraz lepiej rozumiał, że jeśli chodzi o osoby, które go otaczały, to nie miał wielkiego wyboru: żadnej z nich nie mógł ufać. Mógł natomiast poradzić coś na oszustwo, które sam sobie serwował. Na całym świecie tysiące, może nawet dziesiątki tysięcy” osób, które dzięki AA wychodziły z nałogu, potrafiły radzić sobie z rutynowymi bólami głowy bez sięgania po środki przeciwbólowe o działaniu odurzającym. Przez wszystkie lata od tragedii w Fairhaven konsekwencją tamtych wydarzeń była nieustająca depresja, która wiele Gabe'a kosztowała – łącznie z małżeństwem. Próbował o niej zapomnieć,
zakładając Lasso i wyjeżdżając na misje medyczne do Ameryki Środkowej. Udało mu się także na trwałe odstawić alkohol. Jednak sam fakt polegania na lekach – a może wręcz uzależnienia od nich – stale przypominał Singletonowi, że depresja wciąż czai się tuż pod skórą. Gabe wrzucił pojemnik z powrotem do szuflady. Zamiast kodeiny sięgnął po ekstramocną dawkę paracetamolu. Projekt całkowitego odstawienia leków chwilowo odłożył na później. Mógł zaś przynajmniej zacząć się lepiej pilnować. Zgodnie z programem dwunastu kroków wychodzenie z nałogu polega na ciągłym rozwoju, a nie dążeniu do perfekcji.
Wierzch kartonowej koperty formatu trzynaście na osiemnaście był kompletnie pusty. Widniały na niej wyłącznie imię i nazwisko adresata: „DR GABE SINGLETON”, wypisane odręcznie równymi, czarnymi, drukowanymi literami, oraz podobnie wykaligrafowana wskazówka, by przesyłka została doręczona natychmiastowo. Bardziej z ciekawości niż z obawy Gabe zadał szereg pytań mężczyźnie, który przyjął list. Przekonawszy się, że ochroniarz nie dysponuje żadnymi pomocnymi informacjami, lekarz wrócił do mieszkania i otworzył kopertę.
Musimy się spotkać. Proszę nikomu nie mówić. Niech pan przyjdzie sam. Proszę udać się do biura, które obaj zajmowaliśmy. Spotkamy się za dokładnie dwadzieścia cztery godziny. W biurze wiszą cztery fotografie, które sam wykonałem. Proszę się przyjrzeć trzeciej od prawej. Spotkamy się pod tą konstrukcją. Ten koszmar musi się skończyć. J.F.
ROZDZIAŁ 32
Donald Greenfield. Alison z każdą godziną – głównie dzięki Internetowi oraz kursom w zakresie korzystania z tego medium, które odbyła podczas szkolenia – dowiadywała się o tym człowieku coraz więcej. Donald Greenfield, właściciel rocznego porsche 911, numer rejestracyjny z Wirginii DG911,
garażowanego na Lido Court we Fredericksburgu. Za samochód najwyraźniej zapłacił z góry. Donald Greenfield, właściciel trzystuosiemdziesięciometrowe-go domu w stylu wiktoriańskim przy Beechtree Road 317 w Richmond zakupionego za 321 tysięcy dolarów, a ostatnio wycenionego na 591 tysięcy. Dom zrefinansowany pięć lat temu. Greenfield dzielił go z co najmniej jedną piękną Meksykanką, Constanzą, oraz jedną oszałamiająco urodziwą meksykańską dziewczynką Beatriz. Poprzednie miejsce zamieszkania: Collins Avenue 14, Salina, Kansas. Mieszkał tam przez czternaście lat. Donald Greenfield, zawód: bezrobotny. Numer ubezpieczenia społecznego 013-32-0875. Kredyt hipoteczny w wysokości 2139 dolarów miesięcznie. Żadnych innych kredytów. Brak długu na karcie kredytowej. Nie ma byłej żony. Nie ma dzieci. Bez przeszłości kryminalnej. Rachunek bieżący w oddziale Bank of America w Richmond. Ocena zdolności kredytowej: 650. („Dlaczego tak mało?” – zanotowała Alison przy tej liczbie). Agentka przeglądała swoje notatki zadowolona z wyników pierwszego dnia śledztwa, lecz także nimi zaniepokojona. Przez chwilę zastanawiała się, kim był Donald Greenfield, zanim Treat Griswold przywłaszczył sobie jego nazwisko i tożsamość. Choć w całym kraju istniały setki, a może nawet tysiące agencji federalnych, żadna z nich wciąż nie zajmowała się koordynacją urodzin i zgonów. Griswold zapewne przeszukał cmentarze w poszukiwaniu dziecka lub niemowlęcia, które urodziło się mniej więcej wtedy, kiedy on sam. Człowiek znający zasady funkcjonowania rządu federalnego równie dobrze jak on bez wątpienia mógł z łatwością zdobyć numer ubezpieczenia społecznego na nazwisko zmarłego dziecka. Opracowanie całej tożsamości musiało być jeszcze prostsze. Wciąż wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi. Skąd Griswold brał pieniądze na swoje podwójne życie? I czy istniał jakiś związek między tym, co odkryła Alison, a faktem, że mężczyzna nosił przy sobie inhalator prezydenta? Agentkę dręczył też jeszcze jeden problem, który wymagał prędkiego rozwiązania: kiedy będzie mogła podzielić się z kimś brzemieniem tej tajemnicy – i z kim? To było właśnie najtrudniejsze pytanie. Minęła pierwsza w nocy. Alison bolały szczęki po wielu godzinach zawziętego żucia gumy. Po napiętym dniu agentka była bardziej nakręcona niż zmęczona, ale zwykle wystarczył jeden kieliszek merlota, żeby nabrała ochoty do spania. Otworzyła nową butelkę wina w średniej cenie z nieznanej Alison kalifornijskiej winnicy, z etykietą, która się jej spodobała. Nalała sobie kieliszek, wypiła powoli, po czym zdecydowała się na kolejny, z którym uporała się już szybciej. „St. Boniface's Winery. Dobra etykieta, dobre wino”. Zanotowała nazwę i zdawkową ocenę w niewielkim kołonotatniku, który zawsze nosiła w torebce. Nie musiała pisać, że to merlot. Alison w ogóle rzadko piła, a jeszcze rzadziej – jako że była osobą o silnych nawykach – sięgała po jakikolwiek inny gatunek. –Griswoldzie… Griswoldzie… Griswoldzie – mruczała pod nosem, znów siadając przy biurku. – Co z tobą, Griswoldzie? Czy ty naprawdę zajmujesz się tym, o czym myślę?
Porwania? Handel ludźmi? Pedofilia? Seks z nieletnimi? Alison wzięła z rogu biurka kopertę i wyjęła z niej list. Przeczytała go – po raz drugi tej nocy, ale chyba dwudziesty, odkąd otrzymała go rok temu. Droga Cro! Czy jeszcze mówią na Ciebie Cro? Kiedyś uważałam, że to najfajniejsze przezwisko na świecie. Niespodzianka! To ja, Janie. Tym razem piszę do ciebie z pięknego miasta Bakersfield, gdzie w szacownej knajpie Driller Diner pracuję jako kelnerka. Tylko jedno jest tutaj jeszcze mniej apetyczne niż klienci: jedzenie. Minęło już parę lat, ale mam nadzieję, że nie przeprowadziłaś się z Teksasu i ten list do Ciebie dojdzie. Jeśli o mnie chodzi, to już chyba dziesiąte miasto, w którym mieszkam, odkąd wyrzucili mnie ze Szpitala Miejskiego imienia Kopa w Dupę za to, że nic złego nie zrobiłam. Oczywiście od tamtej pory nie odzyskałam dyplomu pielęgniarki. Miałam już masę gównianych posad takich jak ta, ale to nic, bo żadnej nie potrafiłam długo utrzymać. Wiesz: depresja, leki, gorsza depresja, więcej leków. Piszę do Ciebie, bo siostra przysłała mi artykuł o śmierci doktora Matoła Corcorana, tego nieudolnego sukinsyna, od którego się to wszystko zaczęło. Dwie kolumny i zdjęcie w „L.A. Times”. Nawet jednego słowa o ludziach, których uśmiercił, ani o tej jednej osobie, o mnie, której on i jego kolesie z Klubu Koniaku i Kubańskich Cygar zrujnowali życie. No, przynajmniej umarł na raka. Mam nadzieję, że umierał długo i w bólach. Z uwagi na nas wszystkich. Dzięki, Cro, że starałaś się z nimi walczyć. Przynajmniej próbowałaś. Nie można tego powiedzieć o innych, a przecież tylu ludzi wiedziało, że jestem niewinna. Dzięki, że próbowałaś. Nie mam Ci za złe, że w końcu się poddałaś. Nigdy nie miałam. Chcę, żebyś o tym wiedziała. Próbowałaś. Dbaj o siebie. Nie wiem, co teraz robisz, ale mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa. A ja? Co parę miesięcy jeżdżę do Los Angeles, żeby zobaczyć, jak rosną moje dzieci. Zawsze byłam dobrą mamą i wciąż je kocham, choćby nie wiem co. Walcz dalej w słusznej sprawie. Janie „Walcz dalej w słusznej sprawie”. Nim Alison skończyła lekturę, merlot zaczął działać. To dobrze. Zwykle sen nie przychodził łatwo. Teraz, gdy kobieta chwiejnym krokiem podążała do łóżka, cieszyła się, że już za kilka minut odpłynie w ciemność. To wszystko ją przerastało. Możliwe, że jeśli będzie dalej drążyć, w końcu skończy tak jak Janie.
Jako kelnerka w barze albo kasjerka w supermarkecie będzie się zastanawiać, co, u diabła, stało się z jej całym życiem. Gdyby Treat Griswold był chirurgiem z Los Angeles, na pewno należałby do Klubu Koniaku i Kubańskich Cygar. Natomiast w Secret Service był kimś – szanowanym, nawet czczonym. A ona zamierzała go pogrążyć. Wciąż jeszcze miała czas, by to zostawić, wynieść się stąd po cichu i wrócić za biurko do San Antonio. Wciąż jeszcze miała czas…
***
–Skarbie, chcę iść na górę i spędzić trochę czasu z Beatriz. –Donnie, kotku, jest pierwsza w nocy. Ona śpi. –To się obudzi. Jutro cały dzień mnie nie ma. Będzie miała dużo czasu na sen. Ostatnio naprawdę ciężko pracuję. Potrzebuję masażu pleców. –Ja ci mogę wymasować plecy. Wiem, jak bardzo to lubisz. –Chcę, żeby ona też wiedziała, jak bardzo to lubię. Chcę, żeby wiedziała, jak bardzo lubię wszystko. Znasz reguły. Twój czas przy mnie dobiega końca. Twoim zadaniem jest ją przygotować. A potem będziesz wszystkiego pilnować, do czasu aż Beatriz cię zastąpi i zacznie się opiekować tą, która przyjdzie po niej. –To właśnie robię, prawda? –Tak, skarbie. Dobrze się spisujesz, pod warunkiem że rozumiesz zasady. –Rozumiem. Kiedy przyjdzie czas, będę gotowa odejść. –Ale to jeszcze nie teraz. Tymczasem idź obudź Beatriz i zaprowadź ją na górę do pokoju. Ja pójdę wziąć prysznic. A potem przyjdę. Ona też ma wziąć prysznic. –Ma umyć włosy?
–Jeśli uznasz to za stosowne. –Rozumiem. –Świetnie. Uwielbiam, kiedy rozumiesz. –Dobrze zrobiłam, że ci powiedziałam o tej kobiecie w salonie, prawda? –Dobrze zrobiłaś… może nawet bardzo dobrze, w zależności od tego, czyje odciski palców znajdziemy na butelce lakieru, którą odkupiłem od Viang. –„Kasztany oprószone złotem”. To ten kolor wybrała. Kobiety zauważają takie rzeczy. –„Kasztany oprószone złotem” – powtórzył Donald Greenfield, przesuwając dłoń po jędrnych piersiach Constanzy, po jej szczupłym, kakaowym ciele, w dół, ku gładko wygolonemu wzgórkowi między udami. – Zobaczymy, co nam powie nasza mała buteleczka.
ROZDZIAŁ 33
„Ten koszmar musi się skończyć”. Gabe z trudem się powstrzymywał, żeby nie popędzić o drugiej w nocy do Białego Domu i sprawdzić, co znajduje się na trzecim zdjęciu od prawej na ścianie jego gabinetu. Wcześniej z przyjemnością spoglądał na te czarno-białe prace, ale teraz było mu wstyd, że nigdy nie przyjrzał im się z bliska i nie miał pojęcia, kto był fotografem. Biorąc pod uwagę jakość portretu Lily Sexton oraz pejzażu przy oknie na piętrze, Gabe nie mógł się czuć zaskoczony talentem twórczym Jima Ferendellego. Jeszcze bardziej niż to, że skontaktował się z nim Ferendelli, Singletona ekscytował sam fakt, że mężczyzna żyje. Tak dobrą wiadomość trudno będzie ukryć przed prezydentem. W końcu Gabe zdecydował, że po kolejnym długim, wyczerpującym emocjonalnie dniu najbardziej potrzebuje snu. Owszem, bardzo pragnął rozwiązać zagadkę Jima Ferendellego, ale z odkryciem miejsca spotkania mógł poczekać do rana. Miał już w planie zbadać prezydenta i przeanalizować jego jak zawsze napięty plan dnia, akceptując lub odrzucając poszczególne punkty. Potem musiał znaleźć lekarza na zastępstwo i zdobyć od Drew pozwolenie na wyjazd „poza zasięg” do Stajni Lily Pad. Podróż za miasto miała potrwać od późnego przedpołudnia zapewne aż do wczesnego wieczoru. Walcząc z zamykającymi się powiekami, Gabe jeszcze raz przeczytał naglącą wiadomość od
Ferendellego.
Musimy się spotkać. Proszę nikomu nie mówić. Niech pan przyjdzie sam. Proszę udać się do biura, które obaj zajmowaliśmy. Spotkamy się za dokładnie dwadzieścia cztery godziny. W biurze wiszą cztery fotografię, które sam wykonałem. Proszę się przyjrzeć trzeciej od prawej. Spotkamy się pod tą konstrukcją. Ten koszmar musi się skończyć. J.F.
Gabe spał przez cztery godziny i nic mu się nie śniło. Po przebudzeniu miał wrażenie, że przez cały ten czas ani razu się nie poruszył. Gdy otwierał oczy, w jego myślach pojawiło się następujące pytanie: czy mężczyzna, który usiłował go zabić, oraz ten, który napadł na Kyle'a, to ta sama osoba? Nie miało to większego sensu, ale doktor był świadom tego, że dopóki nie stanie z Jimem Ferendellim twarzą w twarz, wiele rzeczy będzie pozbawionych logiki. Dwa razy po trzydzieści pompek przedzielone setką brzuszków, następnie szklanka świeżego soku z pomarańczy, długi prysznic i kubek podróżny z niesamowicie bogatą mieszanką kawy z Sumatry – i Gabe już był w pełni gotowy zmierzyć się z nadchodzącym dniem. Coś się wreszcie musi stać, mówił sobie w drodze do garażu. Czy to będzie wiadomość od Kyle'a Blackthorna, wzbogacenie wiedzy o Lily, czy też rozwiązanie tajemnicy zniknięcia Ferendellego lub nawet jakaś wskazówka, co prezydent mógł ukrywać podczas badań neuropsychologicznych – niedługo sprawy musiały się zacząć układać w jakąś całość.
***
Zanim Gabe przyjechał tu do pracy, nigdy wcześniej nie odwiedził Białego Domu – ani jako turysta, ani jako student, ani jako kadet w akademii. Zastanawiał się teraz, ile czasu będzie musiało minąć, zanim przyzwyczai się do tego, że może po prostu podejść do stanowiska ochrony, która natychmiast go rozpozna, pospiesznie sprawdzi jego papiery, po czym Gabe będzie mógł spokojnie wejść do siedziby władzy wykonawczej Stanów Zjednoczonych. Czy w ogóle kiedykolwiek do tego przywyknie? Uśmiechnął się do siebie na myśl, że skoro Jim Ferendelli żyje i nawiązał z nim kontakt, to być może on sam wróci na swoje ranczo, zanim zdąży się o tym przekonać. O dziwo, drzwi wejściowe do kliniki nie były zamknięte na klucz. Gabe uchylił je i wszedł do środka. Zza zamkniętych drzwi do łazienki i pokoju zabiegowego dochodził głos kobiety, która śpiewała gorącego bluesa. –Świat nie zawsze smakuje jak cukierek… Głos miała aksamitny, głęboki i lekko zachrypnięty – urzekający, stworzony właśnie po to, by śpiewać bluesa. Gabe wstrzymał oddech i słuchał. –Tak mi kiedyś rzekła mama… Wystarczyło przejść przez drzwi gabinetu, by sprawdzić fotografie Ferendellego. Jednak Gabe stał jak zaczarowany, oszołomiony dźwiękiem tego głosu, tak niezwykłego w tym miejscu. –Czasem cię szarpnie, czasem cię zgniecie, czasem cierpienie przyniesie… Pewnie ktoś z personelu sprzątającego, uznał Gabe. Kobieta, która wydźwignęła się z biedy i teraz pracowała w ekipie porządkowej Białego Domu, by utrzymać rodzinę. Mogłaby odnieść sukces w Idolu, gdyby ten program powstał, kiedy była młodsza. Zresztą może i tak rodzina i znajomi zachęcali ją, żeby poszła na przesłuchanie… ale ona tylko się uśmiechnęła i pokręciła głową. To był jej blues, jej smutek, a nie coś, czym chciała się dzielić ze światem. –Czasem zwali cię z nóg… Gabe powoli przekroczył próg swego gabinetu. Po lewej ręce miał zdjęcia. Po prawej – kobietę, która czyściła teraz albo łazienkę, albo szafki, albo blat. Z tego miejsca nie był w stanie jej zobaczyć. Piosenka była zbyt wyjątkowa, by ją przerwać, toteż doktor po cichu zbliżył się do ściany, na której wisiały prace Ferendellego. Gabe nie należał do znawców fotografii, ale te zdjęcia – każde w osobnej ramce, z opisem na niewielkiej, mosiężnej tabliczce – były ładne, a w pewnym sensie wręcz fascynujące. Studium światłocienia, kątów i kształtów. Ujęcie przez zbiornik wodny pod pomnikiem Waszyngtona. Niezwykłe zbliżenie fragmentu Kapitolu. Blues, który rozbrzmiewał w klinice, świetnie pasował do tego zestawu.
–Więc kiedy przyjdą ciężkie dni, pamiętaj: ze słodyczą gorycz łatwiej znieść. Trzecią fotografię, bardziej posępną niż pozostałe, podpisano: „Anacostia z Benning Street Bridge”. Anacostia. Gabe kilka razy słyszał o tej dzielnicy Waszyngtonu, choć z tego, co wiedział, była to biedna okolica. Mieszkali tam głównie Murzyni i Latynosi. Nie miał jednak pojęcia, gdzie to właściwie jest. W biurku trzymał plan miasta. Postanowił, że jeśli po zbadaniu Drew zostanie mu jeszcze trochę czasu, pojedzie tam, żeby zobaczyć most i okolicę bezpośrednio pod nim. Ostatni raz zerknął na fotografię, po czym ruszył w stronę pokoju zabiegowego. Alison Cromartie, ubrana w spodnie, jasnoniebieską bluzkę i granatowy blezer, opierała się o framugę drzwi. Na rękach miała gumowe rękawice. –Cześć – powiedziała. Dopóki Gabe nie usłyszał własnego głosu, nie był pewny, czy w ogóle będzie mógł się odezwać. Miał wrażenie, że serce na chwilę przestało mu bić. –No cześć – wydukał. – Bardzo… bardzo ładna piosenka. –Dzięki. Kiedy byłam młodsza i brałam pod uwagę karierę w show-biznesie, nocami śpiewałam w różnych podejrzanych lokalach. Teraz dalej kocham śpiewać, ale głównie pod prysznicem. Gabe z najwyższym trudem przyjął tę myśl ze spokojem. Musiał sobie przypomnieć, że tu przecież chodzi o kogoś, kogo umieszczono w centrum medycznym po to, by szpiegował i oszukiwał, i kto niemal na pewno ukradł próbki krwi. –Wcześnie przyszłaś – powiedział. –Bynajmniej. Zawsze przychodzę o tej godzinie, żeby się rozejrzeć i sprawdzić, czy czegoś nie trzeba uporządkować. A propos porządkowania… – Alison wspięła się na palce i poprawiła mu krawat. – Mój tatuś zawsze nosił krawaty. Przeróżne. –Ja, jak widać, rzadko je noszę – odparł Gabe oszołomiony bliskością kobiety tak samo jak wówczas, tamtego pierwszego wieczoru. Alison cofnęła się, by ocenić swe dzieło, ale tylko na pół kroku. –Myślałam, że dziś nie masz dyżuru – powiedziała. –Bo… bo to prawda. Mam spotkanie, które pewnie zajmie większość dnia. Przyszedłem tylko po to,
żeby… wziąć trochę papierów i zajrzeć przed wyjazdem do prezydenta i Pierwszej Damy. Alison uniosła dłonie, zsunęła rękawice i rzuciła je do skórzanego kosza obok biurka. Choć chyba nie miała takiego zamiaru, ten prozaiczny gest okazał się jednocześnie zmysłowy i niesamowicie sexy. Jeszcze bardziej zmysłowe były jej ciemne oczy, które ani na chwilę nie straciły kontaktu z jego oczami. Gabe'a mocno ściskało w gardle. To było coś innego niż dotychczas, gdy przebywali razem – nawet tamtego pierwszego wieczoru. Więź, którą teraz między nimi wyczuwał, była o wiele silniejsza, oszałamiająca. Wypełniało go wszechogarniające pragnienie, by jej dotknąć, by ją przytulić, a zarazem czuł się równie zakłopotany jak nastolatek na pierwszej randce. –Chcesz jeszcze pośpiewać? – odważył się spytać. –Może kiedyś załapiesz się na prywatny występ. Gabe zmniejszył ten niewielki dystans, który wciąż ich dzielił, objął Alison i przytulił jej policzek do swej piersi. Jej włosy pachniały latem. Zanurzył w nich twarz, przycisnął usta do skóry jej głowy. Zniknęła gdzieś myśl, że ona jest szpiegiem, a może nawet złodziejem. W tej chwili chciał ją tylko tulić w ramionach. Wsunął dłonie pod jej żakiet, dotknął jej ramion. Alison ściskała go coraz mocniej. Jej palce sunęły w stronę mięśni jego pleców. –Nie mogłam przestać o tobie myśleć – szepnęła. Gabe wsunął dłonie pod jej bluzkę. Czubkami palców dotknął aksamitnej skóry w zagłębieniu pleców. W tej chwili nic innego nie miało znaczenia – nic poza jej dotykiem, poza jej skórą. Tak wiele czasu minęło, odkąd seks był czymś wyjątkowym, pomyślał. Tak wiele czasu, odkąd pocałunek naprawdę coś znaczył. –Gabe – szepnęła Alison – powiedz, że będziemy jeszcze mieli czas. Mężczyzna dotknął ustami jej szyi. –Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę. Będziemy mieli czas. Obiecuję. Tyle czasu, ile tylko chcesz. Odsunęła się nieco, nie spuszczając z niego wzroku. –Wiedziałam, że gdzieś tam jesteś. Mądry, serdeczny, delikatny, dowcipny mężczyzna. Wiedziałam. –Nie chcę, żebyś mnie przestała dotykać. –Zamierzam nadać temu czasownikowi nowe znaczenie. Ale w każdej chwili może tu wejść lekarz, który ma cię zastąpić. Nie jestem pewna, czy powinien nas tak zastać.
–To jest cudowne – powiedział Gabe, przytulając ją mocno po raz ostatni. – I obiecuję ci, że będziemy jeszcze mieli czas. Ale ten gość tam na górze i jego żona w tej chwili na mnie czekają i chyba powinienem do nich zajrzeć, skoro są moimi jedynymi pacjentami. Alison wyprostowała się i wsunęła bluzkę w spodnie. –Już się mnie nie boisz? –Już się nie boję czy już ci ufam? Bo nigdy się ciebie nie bałem. Pocałowała go w szyję. Potem znowu poprawiła mu krawat i wygładziła marynarkę. –To co chciałbyś wiedzieć? – spytała znienacka. Gabe wbił w nią wzrok. –Czy tamtej nocy naprawdę mnie uratowałaś, czy to była tylko ukartowana scena, żeby zdobyć moje zaufanie? –Gabe, nic nie było ukartowane. To się działo naprawdę. Wspięła się na palce i delikatnie pocałowała lekarza w usta. Odsunął ją ostrożnie, nie puszczając jej ramion. Wiedział, że nawet jeśli kłamie, w tej chwili i tak nie umiałby tego ocenić. Mimo to gorąco pragnął zadać Alison jeszcze jedno pytanie – o ile mógł to zrobić, nie ujawniając poufnych informacji. –Krew, którą pobrałem od prezydenta. – Gabe nagle usłyszał własny głos – Dlaczego zabrałaś ją z lodówki? Poza mną byłaś jedną z niewielu osób, które miały do niej dostęp. Na twarzy kobiety odmalowało się niekłamane zaskoczenie. Po chwili niespodziewanie skinęła głową ze zrozumieniem. –Gabe, musisz mi zaufać. Nie możesz mnie więcej pytać o tę krew. –Ale dlaczego? – napierał. – Wzięłaś te próbki czy nie? –Obiecaj mi. Żadnych pytań. Przynajmniej na razie. –W tym momencie nikomu nie potrafię zaufać. Ale jeśli czeka nas wspólna przyszłość, na którą liczę, to zgoda, obiecam ci, ale pod warunkiem że dasz mi słowo: już mnie więcej nie okłamiesz. –Już cię więcej nie okłamię, skarbie – szepnęła Alison. –W takim razie żadnych pytań.
–No dobrze – odparła kobieta. – Naprawdę nie wzięłam tych próbek. Ale chyba wiem, kto to zrobił.
ROZDZIAŁ 34
Podróż do Stajni Lily Pad, drogą numer 66 w kierunku zachodnim do zjazdu numer 647, zajmowała półtorej godziny. Stajnie miały zapewne adres we Flint Hill, ale według Lily dom, stodoła, budynki gospodarcze, a także otoczone białymi płotami pastwiska znajdowały się u stóp Błękitnego Pasma, kilka kilometrów od miasta. Starannie zbadawszy prezydenta i – ku rozgoryczeniu Magnusa Lattimore'a – odrzuciwszy połowę zaplanowanych przez głowę państwa spotkań, Gabe przebrał się w sypialni Lincolna, przekazał swe obowiązki dyżurnemu lekarzowi, rozłożył na siedzeniu swego buicka plan Waszyngtonu, po czym ruszył Pennsylvania Avenue w kierunku Anacostii. Gdzieś w tym mieście Jim Ferendelli przygotowywał się psychicznie do ich spotkania. Nie pytając, dlaczego go to interesuje, Lattimore i prezydent opowiedzieli Gabe'owi o Anacostii, która obejmowała wschodnią i południowo-wschodnią część miasta – głównie tereny na wschód od rzeki o tej samej nazwie. Według obu mężczyzn Anacostia była rejonem, który pilnie potrzebował rewitalizacji. Zresztą wkrótce miała się ona rozpocząć, jeśli tylko połączonej komisji władz miejskich i federalnych, którą powołali do życia, uda się przeforsować projekt. Jednak na razie, jak w każdej ubogiej dzielnicy, nocą lepiej mieć się tam na baczności. Na podstawie fotografii i mapy Gabe miał niemal całkowitą pewność, że Ferendelli chciał się z nim spotkać pod wschodnim krańcem mostu. Przed wyruszeniem do Flint Hill musiał zatem zapoznać się z okolicą oraz znaleźć miejsce do zaparkowania, które znajdowałoby się możliwie blisko podstawy mostu, a jednocześnie niedaleko latarni. Znalezienie zadowalającego miejsca zajęło Gabe'owi raptem kilka minut. Oczywiście nie można porównywać przedpołudnia z godziną pierwszą w nocy, ale Anacostia zrobiła na doktorze wrażenie sympatycznej, tętniącej życiem okolicy. Miejsce, w którym zamierzał zostawić samochód, na Clay Street, wydawało się raczej bezpieczne. Przeprowadził szybki rekonesans okolicy pod mostem, po czym ruszył przez miasto, wjechał na drogę numer 66 przy Roosevelt Memorial Bridge i podążył na zachód.
Po drodze do Stajni Lily Pad Gabe nie musiał włączać radia. Wystarczyło, że towarzyszył mu głos Alison rozbrzmiewający w jego myślach. Minęło tak wiele czasu, odkąd jakakolwiek kobieta wywołała w nim podobną fascynację, wzbudziła taki optymizm i taką radość jak ona. Działała jak naturalny antydepresant, z którym nie mogły się równać ani prozac, ani welbutrin zażywane od wielu lat. Wskazówki, które Gabe otrzymał od Lily, były idealne. Musiały być – drogi szybko zrobiły się węższe, bardziej kręte i słabiej oznakowane. Jeśli Lily wciąż jeszcze nie miała swojego pied-ŕ-terre w Waszyngtonie, po otrzymaniu od Drew nominacji do gabinetu na pewno je sobie sprawi. Gabe zerknął na licznik. To już musiało być gdzieś niedaleko. Szosę otaczał gęsty las poprzecinany od czasu do czasu pastwiskami oraz wąskimi drogami gruntowymi oznaczonymi jedynie skrzynką pocztową albo tabliczką domowej roboty. Natychmiast znikały pośród letniego lasu. –Więc kiedy przyjdą ciężkie dni, pamiętaj: ze słodyczą gorycz łatwiej… Gabe przestał śpiewać. Zwolnił, całkowicie oszołomiony widokiem jak z pocztówki, który się przed nim rozpościerał. Skończył się las zastąpiony rozległym, pofałdowanym pastwiskiem przeciętym czyściutkim, pobielonym płotem z dwoma żebrami. Pośród łąk spokojnie pasły się dwa tuziny koni. Po lewej stronie drogi stała profesjonalnie wykonana tablica, która głosiła:
STAJNIE LILY PAD
Główne wejście Strzałka wskazywała na wprost. Po drugiej stronie wybrukowanego dojazdu umieszczono drugą tablicę ze strzałką w prawo:
STAJNIE LILY PAD
Tylne wejście Stajnie 800 metrów Dojazd dla dostaw Gabe skręcił w lewo, wjechał na niewielkie wzniesienie i tym razem całkiem się zatrzymał. Przycupnięty w zielonej dolinie, na tle widocznych w oddali, zapierających dech w piersiach gór, stał główny budynek Stajni Lily Pad – ogromny biały dom o czarnych okiennicach, który spokojnie można by nazwać rezydencją. Jednak to nie absolutne piękno tego miejsca tak oszołomiło lekarza. Singleton widział je już wcześniej – te góry, budynki gospodarcze, pastwiska, ten dom. Minęła chwila, zanim zrozumiał, jak to możliwe. Krótka chwila. Właśnie tę scenę przedstawiał niedokończony obraz olejny, który stał na sztalugach przy oknie na piętrze domu Jima Ferendellego w Georgetown. Gabe zacisnął dłonie na kierownicy, tak mocno, że aż kłykcie zbielały. Stał na wzniesieniu przez kilka minut, nim odzyskał panowanie nad sobą. Zastanawiał się, w jaki sposób poruszyć temat związku Lily z poprzednim lekarzem prezydenta, nie wzbudzając podejrzeń, że wie więcej, niż daje po sobie poznać. Nie przychodził mu do głowy żaden plan, więc postanowił improwizować. Zdjął nogę z hamulca i samochód zaczął się powoli staczać z pierwszej z kilku niewielkich pochyłości. Podjazd przed głównym budynkiem miał ponad pół kilometra długości. Kiedy Gabe zbliżał się do szerokiej zatoczki, granatowy ford taurus, który jechał za nim, odkąd lekarz opuścił garaż w Watergate, minął główną drogę dojazdową i ruszył w kierunku tylnego wjazdu na farmę.
ROZDZIAŁ 35
Ospały poranek w klinice Białego Domu Alison spędziła na rozmyślaniu, czy jest psychologicznie i metafizycznie możliwe, by jednocześnie mieć obsesję na punkcie dwóch mężczyzn.
Gabe pociągał ją od momentu, kiedy się poznali. Teraz kobieta z trudem mogła skoncentrować myśli na czymkolwiek innym – z jednym wyjątkiem. Był nim Treat Griswold, względnie Don Greenfield albo jeszcze inne alter ego, jakie przybrał na ten dzień as Secret Service. Szczerze mówiąc, to miał być właśnie dzień, a przynajmniej poranek, kiedy na pierwszy plan wysuwał się Griswold. Alison widziała, jak mężczyzna jedzie na górę do rezydencji prezydenta, po chwili zaś znów wychodzi z windy, a przy jego nodze posłusznie maszeruje ukochany pies Stoddarda, okazały, potężny pitbull. Agent udał się z nim na jakiś czas do Ogrodu Różanego. Potem wrócił. To wszystko zdawało się tak absolutnie normalne. Ale już nigdy nic, co dotyczy tego człowieka, nie będzie normalne. Niespokojna i rozkojarzona Alison bezmyślnie załatwiała jakieś sprawy i dwukrotnie odwiedziła znajomych w klinice na pierwszym piętrze Eisenhower Building. Całe szczęście, że do tej pory ani prezydent, ani żaden z gości Białego Domu nie mieli problemów zdrowotnych. Trudno sobie wyobrazić, jak Alison mogłaby reagować w takiej sytuacji. Towarzyszący jej dyżurny doktor, ponury major, który robił wrażenie zdecydowanie zbyt młodego jak na lekarza, a tym bardziej lekarza w Białym Domu, cały ranek spędził z nosem w czasopismach. Myśli Alison o Griswoldzie nieuchronnie mieszały się ze wspomnieniami Los Angeles, jej przyjaciółki Janie i chirurgów z Klubu Koniaku i Kubańskich Cygar. Kobieta wciąż jeszcze nie była gotowa na drastyczne konsekwencje, które musiała za sobą pociągnąć próba zdemaskowania agenta. Zresztą jego zboczenie – jeśli rzeczywiście w tych kategoriach należało pojmować rolę Beatriz – mogło nie mieć nic wspólnego z prezydentem i jego inhalatorem, a to oznaczało, że w zasadzie nie było czego demaskować. Ale dzięki temu, że Alison nie chciała pogodzić się z faktem pozornie nieznacznego naruszenia protokołu, pojawiła się pewna ścieżka. Byłoby głupotą nie pójść nią teraz aż do końca. W miarę upływu czasu agentce coraz bardziej nie dawało spokoju przypuszczenie, choćby nawet bardzo mało prawdopodobne, że inhalator, który Griswold podawał prezydentowi, zawierał coś więcej niż tylko salbutamol. W tym momencie taki pomysł nie wydawał się zbyt sensowny, ale na dobre zadomowił się w świadomości Alison. Pogłoski – te same, które doprowadziły do umieszczenia jej w Białym Domu w charakterze tajnej agentki – mówiły, że Drew Stoddard jest niezrównoważony umysłowo. Niezależnie od tego, czy to prawda, jej zadaniem było dyskretne i szybkie sprawdzenie wszystkiego, co mogłoby mieć związek z tym przypuszczeniem. Uznała, że oprócz prześwietlenia Donalda Greenfielda i jego relacji z kobietami mieszkającymi przy Beechtree Road musi zbadać zawartość inhalatora, który Griswold nosił w wewnętrznej kieszeni marynarki. Bułka z masłem, pomyślała, uśmiechając się sarkastycznie. Właśnie przejrzała zapasy i upewniła się, że defibrylator jest gotowy do użycia. Nawet jeśli Treat Griswold nie był najtwardszym i najbystrzejszym ze wszystkich strażników prezydenta, to bardzo niewiele mu brakowało. Mogłaby się zacząć do niego przystawiać, ale sama myśl napawała ją obrzydzeniem. Innego sposobu, żeby zbliżyć się do inhalatora, nie mówiąc już o tym, by go podmienić, Alison sobie nie wyobrażała.
Gdy mężczyzna z agenta Secret Service przemienił się w Donalda Greenfielda, swą marynarkę albo zostawił w samochodzie Griswolda zaparkowanym w garażu we Fredericksburgu, albo też włożył do schowka w porsche. To mogło stwarzać potencjalną okazję, by dostać się do inhalatora, jednak Alison nie przychodziło do głowy żadne praktyczne rozwiązanie. Szybko wyeliminowała kilka sposobów, za każdym razem wracając do tego, który kategorycznie odrzucała: żeby doprowadzić do zbliżenia posuniętego na tyle daleko, by zdjąć Griswoldowi marynarkę. Nie ma mowy, stwierdziła z całą stanowczością. Jako agentka Secret Service przysięgała poświęcić wszystko dla kraju i prezydenta. Ale pozwolić, żeby potwór taki jak Treat Griswold… Myśl przerwał jej pewien pomysł. Przez kilka następnych minut, tak jak znawca win postępuje z napojem nowego gatunku, Alison badała to rozwiązanie pod każdym kątem. Następnie zaczęła się nim delektować. Na razie to tylko luźna myśl – nic więcej. Żeby wprowadzić j ą w życie, musiałoby się ułożyć kilka elementów, a następnie trzeba by mieć cholernie dużo szczęścia. Jednak alternatywa była nie do przyjęcia. Kobieta podeszła do młodego lekarza wciąż pogrążonego w lekturze. Poprosiła, żeby na resztę dnia dał jej wolne ze względu na wyjątkowo dotkliwą migrenę. –Chce pani jakiś lek? – spytał, niemal nie podnosząc wzroku znad „New England Journal of Medicine”. –Nie, nie. Mam w domu wszystko, czego mi trzeba. Tak naprawdę wszystko, czego jej było trzeba, miała przy sobie: notes z adresami w torebce oraz telefon komórkowy w kieszeni żakietu. Gdzieś w tym notesie znajdowało się coś, co pozwoli zrobić pierwszy krok w kierunku przemiany owej luźnej myśli w konkretny plan – numer telefonu Setha Owensa z San Antonio. Setha Owensa, agenta FBI.
ROZDZIAŁ 36
–No, doktorze – powiedziała Lily – aż nie potrafię wyrazić, jaka to dla mnie przyjemność. Piję herbatę i łamię się chlebem z mężczyzną, o którym mówi cały Waszyngton. – Cały Waszyngton? Trochę trudno mi w to uwierzyć.
–Ale to prawda. O nikim innym tyle się nie rozmawia. W Waszyngtonie wszystko sprowadza się do jednej kwestii: dostępu do prezydenta. Natomiast na niższych szczeblach: dostępu do osób, które mają dostęp do prezydenta. A pan, drogi doktorze, to nowa twarz na naszym podwórku. Do tego jest pan przystojny, skromny i ma nieograniczony dostęp do faceta na samej górze. Jeśli to niedostateczny powód, żeby o panu mówili, to ja już lepszego nie znam. Lily wzruszyła ramionami i zrobiła gest, który miał znaczyć: taka jest prawda. Nie, pomyślał Gabe. Prawda jest taka, że coś cię łączy z Jimem Ferendellim i jesteś gotowa kłamać, żeby to ukryć. Siedzieli naprzeciw siebie na wspaniałych, skórzanych kanapach w wyłożonym elegancką boazerią pokoju wypoczynkowym. Sączyli herbatę z dużych, orientalnych kubków, zagryzając przeróżnymi ciasteczkami i wafelkami. –Przed nami jeszcze stek z tuńczyka i sałatka – przypomniała Lily. – Nie możemy się objadać. –Nie ma sprawy. Ja już jestem gotowy na lunch. I chętnie usadzę tyłek w siodle. Lily, bardzo ci jestem wdzięczny za dzisiaj. Nie czułem takiego luzu, odkąd prezydent pojawił się u mnie na farmie i zaproponował, żebym tu przyjechał. –To bardzo miłe z pana strony, doktorze. –Dobra, koniec z tym „doktorem”, chyba że chcesz, żebym i ja cię zaczął tak nazywać. Zresztą na pewno wiesz, że dużo trudniej zdobyć doktorat w dowolnej dziedzinie niż dyplom doktora medycyny. Więc jeśli ktokolwiek zasługuje na ten tytuł, to właśnie wy, naukowcy. –Może chcesz jeszcze herbaty… Gabe? –Może jeszcze jeden kubek. Właściwie nie przepadam za herbatą. Jeśli już piję, to zwykle mrożoną, i to wyłącznie w upalne dni. Ale ta jest naprawdę doskonała. –Dzięki niej przestawiłam się z kawy na herbatę. Odkryłam ją, kiedy byłam na wycieczce w zachodnich Chinach i od tamtej pory regularnie ją sprowadzam. Powiedziano mi, że to specyficzna odmiana Camellia sinensis, która nie rośnie w żadnej innej części kraju, a może i nigdzie indziej na świecie. Najbliższa tego smaku jest czarna herbata Keemun, ale podobieństwo nie jest zbyt wielkie. Lily zadzwoniła niewielkim dzwonkiem, który podniosła ze stolika. Kilka sekund później pojawiła się uśmiechnięta, korpulentna Murzynka z kolejnym kubkiem wspaniałego naparu. Był przejrzysty, miał głęboką, rdzawobrązową barwę, a jego smak i aromat przypominały Gabe'owi… no właśnie, co? Cynamon? Miód? Jakieś orzechy? To wszystko niezłe skojarzenia, ale lekarz był przekonany, że żadne z nich nie jest do końca trafne. Głęboko wciągnął powietrze, a potem wypuścił je z zadowoleniem. Brzmiało to niemal jak westchnienie. Od początku planował, że niezależnie od pierwotnego tematu skieruje rozmowę na dwa tory, aby poruszyć kwestie, które go interesowały – Jim Ferendelli oraz nanotechnologia. Teraz
jednak poczuł, że już mu się tak nie spieszy. Wypił kolejny łyk herbaty. Następnie niemal wbrew sobie usiadł prosto i spróbował się oprzeć euforii i samozadowoleniu, które go opanowały. Stało się to nieco łatwiejsze, kiedy na szyi Lily spostrzegł ten sam niezwykły turkusowy naszyjnik, który miała na portrecie autorstwa Ferendellego. Dlaczego kobieta kłamała? –Gotowy na lunch? – spytała, sięgając po dzwonek. –Za chwilę. –Wszystko w porządku? Masz dziwne szkliste oczy. –Nie, nie. Wszystko dobrze. Trochę jestem zmęczony, nic więcej. –Może przełożymy konną przejażdżkę na kiedy indziej? –Nie ma mowy. Długo na to czekałem. Jak się nazywa ten koń? Intensywna Opieka? –Blisko. Solidna Terapia. Spodoba ci się. Gabe czuł, że zaczyna odzyskiwać panowanie nad sytuacją. –Opowiem ci, jak to było – powiedział. – Odkąd przyszedłem do Białego Domu, usiłowałem ułożyć sobie z kawałków życie Jima Ferendellego. Miałem nadzieję, że w ten sposób natrafię na jakąś wskazówkę. Czy wiedziałaś, że zniknął nie tylko on sam, ale i jego córka? Studiowała w Nowym Jorku. –Tak? Nie wiedziałam. Przerażające. –Mówiłaś, że go poznałaś, tak? –Spotkałam go tylko raz. Nie mieliśmy czasu się poznać. –Wygląda na to, że z niego nie lada gość. Taki trochę człowiek renesansu zainteresowany sztuką, fotografią, medycyną, muzyką. –Fascynujące. –Tak. Wiem, że zarówno FBI, jak i Secret Service wyznaczyły wielu ludzi do poszukiwań, ale mimo to postanowiłem zajrzeć do jego mieszkania i zobaczyć, czy śledczy nie przeoczyli czegoś, co ja jako lekarz mógłbym uznać za istotne. Wyobraź sobie, że coś takiego znalazłem na regale z książkami. Przynajmniej tak mi się wydaje. –Mów dalej.
–Jim Ferendelli był zafascynowany nanotechnologią, a szczególnie jej zastosowaniem w medycynie. Miał w bibliotece wiele książek na ten temat, od Nanotechnology for Dummies po dość skomplikowane teksty naukowe. Przypomniało mi się, że podczas naszej pierwszej rozmowy wspomniałaś tę dziedzinę nauki, więc pomyślałem, że upiekę trzy pieczenie na jednym ogniu: spotkam się z tobą, przejadę się konno i wyciągnę od ciebie trochę informacji na ten temat. –Mogłam wspomnieć, że administracja interesuje się nanotechnologią, ale zapewniam cię, że nie jestem ekspertem w tej dziedzinie. Powiedziawszy to, Lily zaskoczyła Gabe'a, ponownie korzystając z dzwoneczka, zupełnie jakby chciała ostatecznie zakończyć ten temat. –Maddy – odezwała się do służącej – czy lunch jest już gotowy? –Wszystko czeka, panno Lily. –Dobrze. Za chwilę przyjdziemy. Wiem, że masz w mieście parę spraw do załatwienia. Możesz iść, jak tylko skończysz zmywać –Dziękuję, panno Lily. –Aha, Maddy. Proszę, zadzwoń do Williama w stajni i powiedz mu, że za trzydzieści pięć minut będziemy gotowi do drogi. –Tak, proszę pani. Gabe bezskutecznie próbował sobie wyobrazić siebie w podobnej sytuacji. Nie umiałby z taką łatwością obchodzić się ze służbą. On nawet z końmi zawsze postępował jak równy z równym. Jeśli Lily Sexton nie urodziła się jako pani na włościach, to bez dwóch zdań świetnie się przystosowała do tej roli. Dopiero kiedy oboje usiedli przy jednym końcu ogromnego stołu w jadalni, kobieta wreszcie powróciła do tematu nano-technologii. –Domyślam się, że skoro odrobiłeś pracę domową z lektur, to orientujesz się już w podstawach – powiedziała. –No cóż, wiem o wykładzie Erica Drexlera, od którego w zasadzie wszystko się zaczęło. Mniej więcej się orientuję w podstawach chemicznych, wiem o potencjale, jaki tkwi w tej nauce, oraz o tym, że w przyszłości może mieć wpływ na życie nas wszystkich. Wciąż natomiast nie jestem pewien, gdzie się kończą spekulacje, a zaczyna rzeczywistość.
–Cóż, tego nie wiedzą również prezydent ani żadna agencja rządowa, od Kapitolu po najmniejsze miasteczko. Można się cieszyć, że powstaje nowa gałąź przemysłu zajmująca się produkcją obuwniczych środków dezynfekcyjnych z nanosrebra. Ale zupełnie inną rzeczą jest konieczność ustalenia wpływu wdychanych cząsteczek nanosrebra na ludzkie narządy. –Więc uważasz, że potrzebne są nowe przepisy w zakresie zdrowia? –Prezydent tak uważa. Tylko to się liczy. –Ale co się stanie, kiedy każda agencja rządowa, od Kongresu po radę miejską najmniejszej pipidówy, zacznie opracowywać własne przepisy, zwłaszcza opierając się na przestarzałych materiałach naukowych albo w ogóle bez takich podstaw? –Właśnie temu chce zapobiec prezydent poprzez powołanie nowego stanowiska w gabinecie, scentralizowanie kontroli nad nowymi gałęziami nauki oraz opracowanie przemyślanego, kompleksowego prawodawstwa, które ograniczyłoby samowolne badania. Wiemy, że firmy, szczególnie wielkie koncerny farmaceutyczne, wolą prosić o wybaczenie niż o zezwolenie. Będziemy się starali uporać z problemem, nie ograniczając przy tym swobody naukowców i nie tłumiąc rozwoju tego, co prawdopodobnie stanie się najważniejszym elementem postępu cywilizacyjnego od czasu techniki światłowodowej i może się okazać filarem nauki na najbliższe stulecia. –Zdolność budowania począwszy od atomów. To jest dopiero potęga – powiedział Gabe, trochę do swej gospodyni, a trochę do siebie. –Tak naprawdę wcale nie pociągają mnie władza i odpowiedzialność, które będą się wiązać z objęciem stanowiska sekretarza do spraw nauki i techniki – przyznała Lily. – Ale jednocześnie nie chcę, żeby przypadły komukolwiek innemu. –Masz pomysł, dlaczego Jim Ferendelli mógł się tak bardzo zainteresować tym zagadnieniem? Lily pokręciła głową. –Nigdy nie kontaktował się ze mną w tej sprawie. Powinieneś jednak wiedzieć, że z wyjątkiem zagadnień z zakresu chemii organicznej dotyczących fulerenów i nanorurek absolutnie nie jestem ekspertem. Jeśli doktor Ferendelli zgłębiał tematykę z takim zaangażowaniem, o jakim mówisz, to możliwe, że ja wiem mniej, niż on wiedział… to znaczy: niż on wie. –Oj, mam nadzieję, że masz rację z czasem teraźniejszym – powiedział Gabe. Gdyby tak towarzyszył mu Kyle Blackthorn. On potrafiłby stwierdzić, jak wiele z tego, co mówi Lily, to kłamstwo. Gabe wiedział, że wieczorne spotkanie w Anacostii wiele wyjaśni, jednak w miarę jak ustępowała euforia, a on sam odzyskiwał koncentrację, coraz bardziej żałował, że nie będzie mu dane w spokoju pomyszkować po rezydencji w poszukiwaniu dowodów na to, że Lily znała Jima Ferendellego lepiej, niż przyznawała.
–Chcesz dokładkę? – spytała kobieta, wskazując na pusty talerz lekarza. –Hm… nie, dziękuję. Najadłem się. Lily zadzwoniła jednym ze swych wszechobecnych dzwoneczków. Maddy wyrosła jak spod ziemi i zaczęła sprzątać ze stołu. –Wiesz co? Odpowiem na twoje pytania podczas jazdy i po powrocie. Maddy, kiedy będziesz wychodzić, zostaw dom otwarty. Wrócimy za godzinę, góra dwie. Służąca uśmiechnęła się wesoło, ukłoniła szefowej, potem Gabe'owi, a następnie po cichu wycofała do kuchni. Singleton przez chwilę się zastanawiał, czy Maddy rzeczywiście jest tak bardzo zadowolona ze swego życia, czy tylko robi takie wrażenie. Tak czy inaczej, był niemal pewny, że dawno nie złapała nikogo na tak kolosalnym kłamstwie, w jakie teraz najwyraźniej uwikłała się Lily Sexton. Może w życiu Lily był jakiś mężczyzna, pomyślał Gabe. I może miała potajemny romans z Ferendellim. Ruszył za nią po schodach w dół, na niższy poziom, którego od frontu w ogóle nie było widać. Następnie przez tylne drzwi wyszli w stronę stajni. Teoria potajemnego romansu pasowałaby do większości faktów. Zgodnie z poleceniem Lily oporządzone konie już na nich czekały. Solidna Terapia był gniadym koniem rasy Quarter Horse. Przez łeb, od czoła aż do pyska, biegła mu charakterystyczna biała strzałka. –Już go lubię – powiedział Gabe, sprawdzając napięcie popręgu i długość strzemion. Następnie bez trudu wskoczył na siodło ręcznej roboty, które musiało kosztować tyle co jego samochód. Stajenny William zaproponował Lily pomoc, za którą podziękowała. Korzystając z niskiego stołka, wsiadła na Belle Starr, zgrabną, stalowoszarą klacz. Gabe i Lily powoli ruszyli wzdłuż zagród. Jechali obok siebie. Lekko zacieniony szlak prowadził w kierunku gęstszego lasu na wzgórzach. Pochwały pod adresem Solidnej Terapii nie były przesadzone. Ten koń był wyjątkowy – silny, czujny, błyskawicznie reagował na komendy. Później, kiedy Gabe zastanawiał się nad tymi przymiotami, uznał, że zapewne właśnie one uratowały mu życie. Zatracony w cudownej atmosferze tej chwili, pogrążony w rozmyślaniach o tajemniczej kobiecie, która jechała z lewej strony, jakieś dwa metry przed nim, Gabe nie był pewien, czy rzeczywiście przed nimi, gdzieś tam na prawo, pomiędzy drzewami, dostrzegł jakiś ruch. Ta niepewność wywołała niewielki przypływ adrenaliny – wystarczający, by mężczyzna prędko zareagował, kiedy zagrożenie stało się oczywiste. Wjeżdżali na łagodny pagórek, więc konie zwolniły. Z prawej strony, mniej więcej dwadzieścia pięć
metrów od nich, zza drzewa wyłonił się ubrany na czarno mężczyzna w czarnej kominiarce. Strzelba, chyba z celownikiem optycznym, wymierzona była prosto w Gabe'a. –Lily! – warknął lekarz. Odruchowo ściągnął lejce, szarpiąc nimi w lewo. Koń wspiął się na zadnie nogi i obrócił się w miejscu niczym baletmistrz. W tej samej chwili padł strzał, a zaraz potem następny. Gabe usłyszał, jak druga kula trafia w drzewo gdzieś po lewej stronie. Belle Starr stanęła dęba tak samo jak Solidna Terapia, jednak Lily zupełnie się na to nie przygotowała. Zanim zdążyła zareagować, straciła równowagę i wyleciała z siodła. Obróciła się niezgrabnie, po czym lewym bokiem grzmotnęła o ubitą ziemię. Zawyła z bólu. Gabe zeskoczył z konia przekonany, że kobieta została postrzelona. Skulony zygzakiem popędził do miejsca, gdzie upadła. Lily, jęcząc, zwijała się z bólu. Belle Starr stała posłusznie tuż obok. Napastnik zniknął. Lekarz miał wrażenie, że gdzieś daleko, wśród drzew dostrzegł jakiś ruch, ale tylko przez chwilę. Ostrożnie, wciąż wpatrzony w las, zwrócił się do Lily. Była przytomna, ale bardzo cierpiała. –Postrzelił cię? –Chyba… chyba nie. Moje ramię. Chyba je złamałam albo… –Spokojnie. Uszkodziłaś kark? –Nie… raczej nie. –W każdym razie lepiej nie ruszaj głową. Kobieta była bardzo blada. Wykazywała pierwsze objawy szoku. Dbając o to, by jej lewe ramię pozostawało nieruchome, Gabe pośpiesznie sprawdził, czy nie została postrzelona. Następnie kazał jej poruszyć nogami i lewą ręką, a w końcu skoncentrował się na ramieniu, które, jeśli Lily miała szczęście, uległo złamaniu tuż poniżej głowy kości ramiennej, jeśli zaś miała mniej szczęścia – uległo zarówno złamaniu, jak i zwichnięciu. W każdym razie kobieta była w szoku i wymagała opieki. Gabe zdjął siodło Belle Starr, które następnie podłożył Lily pod nogi. Potem unieruchomił jej ramię za pomocą derki. W końcu zsunął kobiecie buty i podłożył jej pod kark, czubkami do przodu, po jednym z każdej strony. Upewniwszy się, że choć trochę ją stabilizują, polecił, żeby Lily nie kręciła głową i nie ruszała się, chyba że to będzie absolutnie konieczne. Następnie wskoczył na grzbiet Solidnej Terapii. Kiedy tylko włożył nogi w strzemiona, koń ruszył galopem w drogę powrotną.
ROZDZIAŁ 37
Alison niecierpliwie spacerowała tam i z powrotem u podnóża szerokich schodów, które prowadziły do wnętrza pomnika Lincolna. Co jakiś czas spoglądała na figurę Wielkiego Emancypatora, wobec której trudno zachować obojętność. Jako osoba mieszanej krwi Alison zawsze szanowała tego prezydenta, jego osiągnięcia oraz bolesne decyzje, które zmuszony był podjąć. Człowiek Setha Owena się spóźniał – i to już kwadrans. Treat Griswold zwykle kończył służbę o czwartej, a czasami, jak zaobserwowała Alison, o trzeciej. Jeszcze trochę i będzie można zapomnieć o jakiejkolwiek szansie, żeby już dziś przystąpić do działania. Następna grupa dzieci, z kolejnych kolonii, przetoczyła się tuż obok niej i zaczęła się wspinać po schodach. Za dziećmi podążyło jeszcze troje zdyszanych, spoconych opiekunów. Alison zerknęła na zegarek i znów się rozejrzała. Postanowiła, że odczeka jeszcze pięć minut, a potem zadzwoni do Setha. Trzy lata temu Seth i ona podołali niełatwej transformacji z pary kochanków w parę przyjaciół. W owym czasie mężczyzna odreagowywał rozwód i wciąż kochał swoją byłą żonę, choć nigdy się do tego nie przyznał. Z kolei Alison, która jeszcze nie zaleczyła ran po nieudanym związku w Los Angeles, liczyła na nieskomplikowaną fizyczną więź bez zobowiązań, na dobrą zabawę i świetny seks. Lecz chociaż taki związek w teorii wydawał się bardzo dorosły i bardzo leczniczy, w praktyce szybko wyszło na jaw, że Alison po prostu się do tego nie nadaje. Miała nadzieję, że związek z Gabe'em okaże się czymś głębszym. Dobrze było jednak wiedzieć, że inteligentny, dowcipny i przedsiębiorczy Owens jest po jej stronie – szczególnie w sytuacjach takich jak ta, kiedy tylko agent FBI potrafił niezwłocznie spełnić jej prośbę. Owens ucieszył się z jej telefonu, ale początkowo niczego nie obiecywał. Jednak po niecałych trzydziestu minutach oddzwonił i podał jej jedno imię: Lester, godzinę spotkania: druga trzydzieści, a także miejsce: właśnie tu, gdzie teraz stała. Alison sięgnęła do kieszeni kurtki po komórkę, kiedy ta akurat zaczęła dzwonić. –Tak? –Alison? Tu Seth. Wszystko w porządku?
–No niezbyt. Tutaj przed pomnikiem jest chyba trzydziestopięciostopniowy upał, całą miłość, jaką miałam dla dzieci w wieku szkolnym, przegoniły mi z serca kolejne hordy bachorów, a twój Lester jeszcze się nie pojawił. –Jesteś pewna? –Oczywiście, że jestem. –Bardzo pewna? –Ojej. –Wspominałem już, że Lester ma słabość do teatralnych gestów, prawda? –Owszem, chyba coś takiego mówiłeś. –Więc Alison, kwiatuszku, możesz mi przypomnieć, o co mnie prosiłaś? –Prosiłam cię o najlepszego kieszonkowca na ziemi. Takiego, którego wysłalibyście do jakiegoś premiera, żeby mu zgarnął z marynarki kartkę z przemówieniem, zanim ten zdąży je wygłosić. –Tak, to właśnie mówiłaś. Więc zajrzyj może do swojej torebki. –Do mojej… Kiedy tylko dotknęła torebki, od razu zrozumiała, że coś jest nie tak. Otworzyła ją. Brakowało portfela. Brakowało też notesu, szminki, co najmniej czterech paczek gumy do żucia oraz miniaturowego wydania przewodnika po Waszyngtonie. W zasadzie torebka była pusta. Kompletnie pusta. No, może nie do końca. Lester – bo przypuszczała, że to musiał być on – zastąpił wszystkie jej rzeczy co najmniej tuzinem plastikowych opakowań tik taków, które w sumie ważyły tyle ile wszystko, co zabrał. –Twój prawy kolczyk? –Nie ma – powiedziała natychmiast; nie musiała nawet sprawdzać. –Lester, podobnie jak ty, jest bardzo dobry w swoim zawodzie. –Na to wygląda. Dobra, Owens. Już ci wierzę. Gdzie on jest? –Widzisz grupkę dzieci na drugim końcu schodów? –Widzę? –A widzisz faceta, który je zabawia? –Tego żonglera?
–To Lester. –Właśnie do mnie pomachał, nie przestając żonglować piłeczkami. Owens, wiszę ci wielką przysługę. Kiedy wrócę do San Antonio, zabiorę cię na obiad do Paloma Blanca. –Przecież mówiłaś, że nie chcesz wracać – odparł Seth. –Jeśli teraz schrzanię sprawę, to pewnie mnie odeślą do czyszczenia pisuarów. Muszę lecieć. Lester właśnie znów do mnie pomachał maczugą, a drugą ręką żonglował takimi dwiema. Chyba się z nim dogadam, o ile wcześniej nie zgarnie go strażnik, który właśnie tu idzie. Dzięki, stary.
ROZDZIAŁ 38
Małomówny stajenny William – wysoki, wychudzony mężczyzna po siedemdziesiątce – przyjął wiadomość o napaści i kontuzji Lily ze spokojem, choć nie bez zainteresowania. Zadzwonił pod numer ratunkowy i wezwał do Stajni Lily Pad policję i pogotowie. W tym czasie Gabe przygotowywał wodę, bandaże, koce oraz wszystko, co mogło posłużyć jako łubki. –Czy to możliwe, że człowiek ze strzelbą zaszedł aż tak głęboko w las? – spytał, sadowiąc się z powrotem na Solidnej Terapii. –I to na parę sposobów. W lesie są drogi po wycince, drogi po górnikach i nawet drogi wojskowe z czasów wojny. Wojny secesyjnej, znaczy się. Sukinkot mógł pójść tą o tam, u stóp wzgórka. Idzie się nią aż do opuszczonej kopalni, będzie z dziesięć kilometrów w las. Biegnie wzdłuż Żółtej Ceglanej Drogi, znaczy się tego szlaku, coście nim jechali, przez jakieś pięć, sześć kilometrów, a potem odbija w bok. –Proszę wysłać do nas pogotowie, jak tylko przyjedzie – polecił Gabe, po czym lekkim ruchem pięt nakłonił konia do galopu. Lily leżała tak, jak ją zostawił. Miała zamknięte oczy i jęczała z bólu. Wyglądało na to, że wciąż ma bardzo niskie ciśnienie. Gabe zajmował się nią przez ponad pół godziny. Wymieniał łubki chroniące jej ramię i szyję, dbał o to, żeby nie marzła i żeby jak najwięcej piła, szeptał słowa otuchy. Uraz był poważny – najprawdopodobniej złamanie i zwichnięcie z
obfitym krwotokiem. Niemal na pewno czekała ją wizyta na sali operacyjnej. Kiedy Gabe zrobił już wszystko, co tylko mógł, ukląkł obok Lily i spojrzał w las, w stronę miejsca, w którym stał zamachowiec. Uznał, że warto będzie zaprowadzić tam policjantów, na wypadek gdyby mężczyzna zostawił po sobie jakieś ślady – choć wydawało się to mało prawdopodobne. Im więcej Gabe myślał o tym zdarzeniu, tym większej nabierał pewności, że napastnik, który o mało co go nie zabił na ulicy w pobliżu Białego Domu, i ten człowiek tutaj to ta sama osoba – albo przynajmniej dwie zatrudnione przez tych samych mocodawców. Trudno byłoby uwierzyć, że jest inaczej. Ale dlaczego ktoś chciałby go zabić? Gabe usiłował znaleźć odpowiedź, która pasowałaby do wszystkich faktów – i aż go od tego rozbolała głowa. –Cierpliwości, Lily – powiedział. – Pomoc powinna tu być już za parę minut. –Czy dam radę dojechać do szpitala w Waszyngtonie? – spytała kobieta słabym, chrypliwym głosem. –Jesteś w takim stanie, że wolałbym nie ryzykować. Przypuszczam, że straciłaś dużo krwi, która spłynęła pomiędzy mięśnie ręki i klatki piersiowej. Wcześniej czy później konieczna będzie narkoza, żeby nastawić ci ramię. Może potem da się załatwić przewiezienie do szpitala akademii medycznej. –Dzięki, doktorze. Zamknęła oczy i znów odpłynęła w półsen. Głośno oddychała. Chwilę później Gabe usłyszał zbliżający się dźwięk syren i już po minucie na miejsce, podskakując na pełnej kolein Żółtej Ceglanej Drodze, zajechały dwa radiowozy i karetka. Sanitariusze – jak niemal wszyscy, których Gabe kiedykolwiek obserwował przy pracy – byli sprawni, kompetentni i po prostu cholernie dobrzy. Dwoje z nich, młody mężczyzna i trochę starsza kobieta, pochwalili go nawet za umiejętne udzielenie pierwszej pomocy. Unieruchomili Lily szyję, podpięli ją pod kroplówkę, podali tlen, szybko, sprawnie zbadali, czy nie odniosła innych obrażeń i niezwykle fachowo unieruchomili ramię. Gabe przypomniał sobie coś, o czym wiedział od dawna: jeśli kiedykolwiek coś mu się stanie, a nie będzie mógł dotrzeć do szpitala, żaden lekarz z urazówki – może z wyjątkiem wybitnych specjalistów – nie zapewni mu lepszej opieki niż sanitariusz. Po drodze kierowca znalazł miejsce, w którym można było zawrócić, toteż kiedy Lily znalazła się już w karetce, a członkowie personelu jeszcze raz pogratulowali Gabe'owi dobrej roboty, wóz ruszył w tamtą stronę na wstecznym biegu. W ślad za nim podążył jeden z samochodów policyjnych. Jak można się było spodziewać, ani w lesie, ani na drodze, która znajdowała się za drzewami, nie udało się znaleźć niczego, co mogłoby pomóc w ustaleniu tożsamości napastnika. Pozostawił po sobie jedynie kilka złamanych gałęzi. Gabe uznał za stosowne wyjawić policjantom naturę swych koneksji z prezydentem, nie wspomniał jednak o poprzednim zamachu na jego życie. Miał zamiar skontaktować się z Alison zaraz po powrocie do Waszyngtonu. Następnie, o ile nie będzie miała poważnych zastrzeżeń, doktor chciał porozmawiać z Magnusem Lattimore'em, a zapewne również z
samym prezydentem. To już drugi zamach w ciągu tygodnia. Najwyższa pora, żeby Secret Service przydzieliło Gabe'owi ochronę. Jednak teraz czekało go inne zadanie: musiał przeszukać dom Lily Sexton. Gdy wyjeżdżali, pozostał otwarty. Jeśli gosposia już sobie poszła – a niemal na pewno tak było – Gabe powinien mieć trochę czasu, by rozejrzeć się za informacjami o Jimie Ferendellim. Dopiero potem miał zamiar odwiedzić Lily w szpitalu. Lekarz odprowadził konia do stajni, gdzie czekał William. Mruknąwszy coś o teczce, którą zostawił w pokoju wypoczynkowym, Gabe wrócił do domu. Zaczął od głównego apartamentu, który znajdował się z tyłu budynku. Składał się z ogromnej, wyłożonej dywanem sypialni oraz eleganckiej łazienki. Stało tam niewielkie biurko, jednak ani na blacie, ani w szufladach Gabe nie znalazł żadnych ciekawych dokumentów. Zawartość szaf okazała się natomiast o wiele bardziej interesująca. Jedna szafa była duża, w formie wnęki, druga zaś o wiele mniejsza. Tę pierwszą wypełniały suknie oraz odzież codzienna kobiety, która bardzo dbała o swój wygląd. Drugą zajmowały męskie ubrania. Należały do mężczyzny, który ubierał się równie gustownie jak pani domu. Garnitury, kilka smokingów, znoszona odzież robocza, strój jeździecki, sportowe koszule i spodnie. Osiemdziesiąt cztery centymetry w pasie, długość nogawki osiemdziesiąt jeden, długość rękawa sześćdziesiąt siedem, kołnierzyk numer czterdzieści jeden. Gabe szacował, że mężczyzna musiał mieć około metra osiemdziesięciu wzrostu, ważyć jakieś siedemdziesiąt pięć kilo i być w niezłej formie. Lekarz nie wiedział, czy ma przed sobą ubrania Jima Ferendellego, jednak ani trochę by się nie zdziwił, gdyby okazało się to prawdą. Klatka schodowa prowadziła na dół, do trzech sypialni dla gości, z których każda miała własną łazienkę. Nadzieja na znalezienie czegokolwiek istotnego gwałtownie gasła, toteż Gabe tylko powierzchownie zbadał te pokoje. Tu i ówdzie zajrzał do szuflady, pobieżnie sprawdził zawartość szaf. Wszystkie puste i gotowe na przyjęcie gości. Nie było tam nic poza kocami i ręcznikami. Już chciał wrócić na górę po teczkę, kiedy zauważył coś w gościnnej sypialni, która mieściła się najdalej od klatki schodowej, dokładnie pod pokojem wypoczynkowym. W ścianie, za długim lustrem oraz stylową komodą z drzewa dębowego, znajdowały się drzwi. Można je było dostrzec z obu stron komody, ale tylko pod kątem ostrym. Gabe ostrożnie odsunął mebel. Na drzwiach, wysokich na nie więcej niż półtora metra, wisiała zafoliowana kartka z napisanym na maszynie tekstem. Farma Lily Pad i kolej podziemna Główny dom Stajni Lily Pad wybudowano w latach 1835-1837. Pierwszymi właścicielami byli hodowca owiec Thaddeus Boxley oraz jego synowie. Nie wiadomo, czy ród Boxleyow się urwał, czy też rodzina się stąd wyprowadziła. W połowie lat czterdziestych XIX wieku w posiadanie gospodarstwa wszedł abolicjonista James Sugarman. Farma stała się ważnym przystankiem tzw. kolei podziemnej – systemu kryjówek dla niewolników, którzy uciekali ku wolności w miastach Północy oraz Kanady. Niewielkie pomieszczenie za tymi drzwiami często służyło jako schronienie nawet dla dziesięciu osób przez cały dzień. Zajrzyjcie do środka, ale niczego nie dotykajcie.
Niskie, wąskie drzwi, złożone z trzech zręcznie połączonych desek, osadzono na szynie. Chowały się w szczelinę w ścianie. Gabe zastanawiał się, czy komoda zawsze stała w tym samym miejscu. Chyba tak, zwłaszcza że w pokoju ciężko byłoby inaczej ustawić meble. Istnienie drzwi mogło ujść czyjejś uwagi, pod warunkiem że przeszukiwało się sypialnie bardzo pobieżnie. Lekarz potrafił sobie jednak wyobrazić sytuacje, w których mogło to wystarczyć. Rozsunął zasłony, żeby wpuścić do pomieszczenia więcej światła. Włączył też lampkę przy łóżku. Następnie bardzo ostrożnie wsunął dwa palce w pionowe wyżłobienie tuż przy prawej krawędzi drzwi i pociągnął. Przesunęły się z zadziwiająca łatwością, ukazując ciemne, dość zakurzone pomieszczenie o rozmiarach trzy na trzy metry. Miało klepisko z ubitej, rudej gliny. Wzdłuż ścian stały z gruba ciosane ławy. Były tu także stara, słomiana miotła, drewniane wiadro na wodę z czerpakiem oraz drugie, większe, wyposażone w pokrywę. Gabe przypuszczał, że służyło za toaletę. Brakowało źródeł światła, jednak o ile nikt nie stał w drzwiach, z sypialni wpadało go wystarczająco dużo, żeby oświetlić niemal całe pomieszczenie. Trzy z czterech ścian zbudowano z tej samej czerwonej gliny co podłogę. Czwarta, na lewo od wejścia, okazała się z gruba ciosaną płytą. Ot i wszystko – kryjówka dla niewolników, praktycznie niezmieniona od stu sześćdziesięciu lat. Gabe, zirytowany, już miał zamknąć za sobą drzwi, lecz najpierw postanowił się upewnić, że nie pozostawił po sobie śladów. Rzeczywiście, obcasy odcisnęły kilka wgnieceń w gładko zamiecionej podłodze. Ostrożnie, tak aby nie nanieść gliny do sypialni, Gabe zdjął buty i odstawił je na bok. Następnie ukląkł i zaczął wyrównywać podłoże. Wtedy to wokół nóg ławki opartej o ścianę z drewna zauważył niewielkie grudki gliny. Zupełnie jakby ktoś odsunął ławkę, a następnie z powrotem ustawił ją w tym miejscu. Gabe ostrożnie zbliżył się do ławki i pociągnął ją do siebie. Okazało się, że jest przymocowana do ściany, a na jednym jej końcu było dokładnie tyle miejsca, żeby wsunąć palce. Mężczyzna pociągnął raz jeszcze, tym razem mocniej. Ławka odchyliła się na niemal niewidocznych zawiasach, ukazując niskie wejście, a za nim tunel podobny do pomieszczenia, w którym Gabe się znajdował. Tunel co dziesięć metrów wsparty był ustawionymi pionowo podkładami kolejowymi oraz poprzecznymi belkami. W środku panował mrok, jednak gdzieś z daleka sączyło się słabe światło. Lekarz, wciąż bez butów, przemierzył pomieszczenie i wszedł do tunelu. W ciszy i skupieniu ruszył w kierunku światła, które widział w oddali. Przebył może sto metrów, gdy jego uszu dobiegło dudnienie maszyn. Źródło światła przesłaniała gruba kotara. Gabe odsunął ją ostrożnie na kilka centymetrów, odsłaniając na wpół przeszklone drzwi z matowej stali. Za nimi zaczynał się czyściutki, jasno oświetlony korytarz z posadzką wyłożoną płytkami. Na prawej ścianie korytarza znajdowało się pięć par drzwi identycznych z tymi, które Gabe miał przed sobą. Każde z nich oznaczono literą i liczbą namalowanymi tuż nad szybą. Poza tym na niektórych wisiały mosiężne tabliczki z nazwiskami. Doktor zrobił głęboki wdech, wstrzymał oddech, otworzył drzwi i wślizgnął się do środka. Miarowe
dudnienie maszyn dochodziło z końca korytarza. Innych dźwięków Gabe nie słyszał. Żadnego ruchu. Stanął tak, aby pod kątem zajrzeć przez szybę pierwszych drzwi oznaczonych symbolem B-10. Napis na tabliczce głosił: „Dr K. Rawdon”. Nie ulegało wątpliwości, że pomieszczenie za drzwiami, lśniące w świetle białych lamp jarzeniowych, to jakieś laboratorium. W tej chwili nikogo tam nie było. Gabe zauważył kilka terminali komputerowych ustawionych wzdłuż skomplikowanego urządzenia, na które składała się gmatwanina chromowanych rur, grubych i cienkich, złączonych śrubami i nitami. We wnętrzu tej konstrukcji osadzono szereg soczewek i okularów. Całość wyglądała jak wnętrze atomowej łodzi podwodnej. Ale Gabe wiedział, co to takiego.
W materiałach pożyczonych z biblioteki Jima Ferendellego znajdowało się kilka fotografii urządzeń niemal identycznych z tymi w pokoju B-10. To skaningowy mikroskop tunelowy umożliwiający uzyskanie obrazu powierzchni materiałów przewodzących ze zdolnością rozdzielczą rzędu pojedynczego atomu. Ten przyrząd jak żaden inny jest niezbędny przy projektowaniu i konstrukcji systemów nanoskalowych. Można powiedzieć, że stał się podstawą całej gałęzi nauki znanej jako nanotechnologia.
ROZDZIAŁ 39
– Jak ci idzie, Lester? Alison, zadowolona, że zaopatrzyła się w zestaw słuchawkowy, odwinęła z papierka listek gumy trident i włożyła go do ust, gdzie znajdowały się już dwa takie listki. Odkąd tylko namierzyła Treata Griswolda, podążającego w stronę swego auta, wiedziała, że czeka ją operacja na trzy gumy. Co najmniej trzy. –Mijam Dale City – odparł Lester. – Wyszedł już? –Wyszedł. Właśnie wsiada do samochodu. Słuchaj, Lester, jesteś pewien, że chcesz to zrobić? I tak znała odpowiedź. Styl bycia Lestera nie pozostawiał cienia wątpliwości, że mężczyzna jest tym szczęśliwszy, im trudniejsze stoi przed nim wyzwanie. Był drobny, miał ciemne, mądre oczy o takim
wyrazie, że nawet kiedy siedział nieruchomo, zdawało się, że na pewno coś knuje. Przywitawszy się z nim pod pomnikiem Lincolna, Alison kupiła mu kawę w budce, a potem znalazła ławkę w cichym miejscu, gdzie mogli spokojnie porozmawiać. Już po kilku minutach Lester był gotów podjąć się zadania. Powiedział agentce, by zamiast zawracać sobie głowę jego nazwiskiem, zadbała o uzgodnione trzysta dolarów wynagrodzenia – chociaż ona pierwotnie zaproponowała mu pięćset. Lester odparł, że jest tylko ulicznym artystą o nieskomplikowanych gustach. Tylko tyle i aż tyle. Alison czuła, że mężczyzna wiele ukrywa, jednak on konsekwentnie podawał się za zwykłego sztukmistrza, który czasami przyjmuje zlecenia od FBI, ponieważ lubi dreszczyk emocji. –Dlaczego miałbym nie chcieć? – odparł teraz. Alison odczekała, aż miną ją jeep Griswolda oraz dwa inne samochody. Wtedy włączyła się do ruchu. –Lester, to nie jest zwykły facet. Wielki jak wół, uzbrojony i wyszkolony do zabijania. Wiem, że to ty się narażasz, ale ja zaczynam mieć pietra. –W takim razie – odrzekł Lester – umówmy się na trzysta dwadzieścia pięć. –Zgoda, trzysta dwadzieścia pięć. Nawet nie ma korków. Niedługo wyjedziemy z miasta. Jak tylko nasz człowiek minie zjazd do dzielnicy, w której mieszka, będziemy wiedzieć, że jedzie do Fredericksburga. Ubrałeś się właściwie? –Tak jak chciałaś. Dla zwiększenia efektu użyłem nawet wody kolońskiej marki Jack Daniel's. Ja się umiem poznać na dobrym pomyśle. Uda nam się, Alison. Bułka z masłem. –Lester, kim ty w ogóle jesteś? Alison niemal słyszała, jak mężczyzna uśmiecha się od ucha do ucha. –Jak ci już mówiłem w parku, jestem zwykłym facetem, który od czasu do czasu potrzebuje w życiu odrobiny napięcia i ryzyka, a przy tym wisi twojemu kumplowi Sethowi przysługę. No dobrze, parę przysług. Seth mówił, że poważnie traktujesz robotę i nie organizowałabyś tego numeru, gdyby nie chodziło o ważną sprawę. Taka wiedza mi wystarczy. –Jak uważasz. –O, i to mi się podoba. –Skoro tak stawiasz sprawę, to sądzę, że entuzjastyczna rekomendacja Setha kwalifikuje mnie do poznania tajemnicy tej sztuczki z tik takami. –Nawet gdyby Kongres przyznał ci Medal Honoru, i tak by cię to nie kwalifikowało. Jak ci idzie?
–Zbliżamy się do jego zjazdu… i… i… przejechał. Do dzieła, kolego. –Dobra. Rozłożyłem sobie tutaj plan Fredericksburga. Znajdę bezpieczne miejsce w pobliżu garażu, żeby zaparkować tego gruchota. Potem się tam przejdę i poczekam na naszego człowieka, udając, że próbuję sforsować zamek. –Ale wybierz drzwi po prawej. Mniejsza szansa, że rozerwie cię za to na strzępy, niż gdybyś próbował się włamać tam, gdzie trzyma porsche. I nie daj się przymknąć tamtejszej policji. Zadzwonię i dam ci znać, kiedy będzie zjeżdżał z dziewięćdziesiątki piątki. –W porządku. Ale wtedy zostawię komórkę pod siedzeniem. Ty się odpręż i zjedz tik taka. Mimo gumy Alison miała sucho w ustach. Jechała trzy samochody za jeepem Griswolda. Natężenie ruchu było idealne – ani za duże, ani za małe. Kiedy zbliżali się do zjazdu na Dumfries, Griswold nagle zrobił coś nieprzewidzianego. W ostatniej chwili skręcił w prawo i opuścił autostradę. Alison niemal widziała, jak mężczyzna wbija wzrok w lusterko wsteczne, wypatrując za sobą gwałtownego manewru. Gdyby teraz za nim pojechała, natychmiast by to zauważył. Bezsilna przyhamowała nieco i pojechała dalej przed siebie. Wybrała numer Lestera, by go ostrzec, że coś jest nie tak. Może powinni sobie dziś dać spokój i spróbować kiedy indziej. Nikt nie odbierał. Alison miała złe przeczucie. Dodała gazu i zjechała na lewy pas.
ROZDZIAŁ 40
Treat Griswold nie miał pojęcia, dlaczego nagle skręcił z autostrady na zjeździe do Dumfries. Wiedział jedynie, że stale był podenerwowany, odkąd nieznajoma kobieta o egzotycznej urodzie i jasnobrązowej karnacji zaczepiła Constanzę i Beatriz u manikiurzystki. Obie miały zakaz prowadzenia z kimkolwiek dłuższych rozmów oraz polecenie, by donosiły o wszystkich nietypowych kontaktach. I tak właśnie zrobiły. Griswold skręcił zbyt gwałtownie i poczuł, jak środek ciężkości jeepa przesuwa się na prawo. Patrząc na fałd tłuszczu, który wylewał się znad paska mężczyzny, trudno byłoby uznać, że upływający czas był dla niego łaskawy, a jednak w sytuacji kryzysowej agent nie stracił nic ze swego opanowania i refleksu. Uniknął dachowania, spojrzawszy zaś w lusterko wsteczne, przekonał się, że nikt go nie śledzi.
Zaczął sobie tłumaczyć, że powoli wpada w paranoję. I nic więcej. Ot, tylko paranoja… Chociaż nie można powiedzieć, że kompletnie nieuzasadniona. Kimkolwiek był mężczyzna, który śledził go w zeszłym roku – a jak przypuszczał Griswold, musiał to być cholernie dobry prywatny detektyw albo może człowiek którejś z pozostałych agencji rządowych – rozpracował jego potajemne życie w Richmond w drastycznych szczegółach, łącznie z fotografiami i nagraniami wideo. Tamtej nocy, gdy zadzwonił telefon przy Beechtree Road, mężczyzna po drugiej stronie miał wszystko perfekcyjnie przygotowane. Żadnych dyskusji, żadnych protestów, żadnego zaprzeczania, powiedział głos w słuchawce. Griswold miał postąpić zgodnie z poleceniami. W przeciwnym razie byłby skończony – zdemaskowany, wyrzucony z Secret Service, a najprawdopodobniej także postawiony przed sądem. Posłuszeństwo miało mu natomiast przynieść wystarczająco dużo gotówki, żeby za kilka lat, kiedy Beatriz podrośnie i będzie już zmęczona, Griswolda stać było na pozyskanie i wykształcenie następczyni. Agent prowadził jeepa dobrze sobie znanymi bocznymi drogami. Wrócił na autostradę 1-95 w Garrisonville. Lekka paranoja, nic więcej. Laboranci obiecali, że już dziś dostarczą mu wyniki badania śladów zdjętych z butelki lakieru. Suzanne… przedszkole… Fredericksburg… Na razie Griswold mógł się opierać wyłącznie na tych wskazówkach. Zdążył już rozpocząć dyskretny wywiad, ale na razie żaden z jego informatorów nie natrafił na kobietę, która spełniałaby powyższe kryteria. Mimo to był spokojny. W końcu ją znajdą. Jeśli tylko ta osoba naprawdę istnieje. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Griswold robił z igły widły. I tyle. Mężczyzna poprawił się za kierownicą i odprężył się, przywołując barwne wizje nadchodzącego wieczoru z Beatriz. Dziewczyna szybko się uczyła, a przy tym była cholernie podatna na programowanie – za pomocą odpowiedniego zestawu narkotyków, technik prania mózgu stosowanych przez CIA oraz oczywiście Constanzy. Jeszcze pół roku i Beatriz stanie się najbardziej zmysłową, oddaną, dostrojoną do potrzeb towarzyszką, jaką można sobie wyobrazić. Zresztą pod wieloma względami już nią była. Ostatni rzut oka w lusterko – nic podejrzanego. Griswold wsunął do odtwarzacza płytę Grateful Dead i wybrał kawałek Truckin', jego ulubiony numer wszech czasów. Gdy piosenka się skończyła, dojeżdżał już do garażu. Oblizał usta, myśląc o tym, że już za chwilę usiądzie za kierownicą porsche. Owszem, jeep to sprawny i niezawodny wóz, ale porsche… cóż, porsche było jak Beatriz. Skręciwszy w Lunt Street, Griswold natychmiast zauważył mężczyznę, który za pomocą łomu usiłował otworzyć drzwi do pustej części garażu. Facet wyglądał na bezdomnego – drobno zbudowany, ubrany w tenisówki, obdarte spodnie, znoszoną, jasnobrązową wiatrówkę i nijaką niebieską czapkę z daszkiem.
Przez te wszystkie lata Griswold odbył przeróżne szkolenia z zakresu ofensywnego i defensywnego prowadzenia pojazdów. Większość z nich, połączona z ćwiczeniami strzeleckimi, odbywała się na wyremontowanym torze wyścigowym na polach Wirginii znanym jako „Huk i trzask”. Odruchowo wybrał manewr przećwiczony dziesiątki razy. Przyspieszył. Z rykiem silnika ruszył wprost na mężczyznę, który stał jak wryty i z wybałuszonymi oczami patrzył, jak krata chłodnicy zbliża się z oszałamiającą prędkością. W ostatniej chwili Griswold wcisnął hamulec i szarpnął kierownicą w prawo. Wiedział, że jeśli wykona manewr prawidłowo, tył wozu obróci się, praktycznie przygważdżając rabusia do drzwi garażu. W przypadku pomyłki, nawet minimalnej, ciało mężczyzny zostałoby od pasa w dół wgniecione w ciężkie, drewniane wrota. Manewr okazał się perfekcyjny. Jeep z piskiem i dymem opon obrócił się o nieco ponad sto osiemdziesiąt stopni, lekko stuknął w drzwi garażu i zatrzymał się, odcinając bezdomnemu drogę ucieczki. Złodziej mógł zrejterować tylko w lewo. Nim zdążył zareagować, również na to było już za późno. Griswold wyskoczył z auta z bronią w ręku, rzucił się pędem w stronę intruza, który wciąż stał jak zamurowany. Złapał mężczyznę za kurtkę i grzmotnął nim o wrota garażu. Łom brzęknął o chodnik. Twarz rabusia wyrażała autentyczne przerażenie. Bezdomny cuchnął biedą i alkoholem. –P… proszę, niech mi pan nie robi krzywdy. –Co ty tu, kurwa, wyrabiasz? –Wszystko w porządku? – zawołała jakaś kobieta z naprzeciwka. – Mam zadzwonić na policję? Wszystko widziałam. –Nie! – warknął Griswold, nie odwracając się. – Poradzę sobie… No, słucham. –Ja… ja tylko patrzyłem, czy co by tu się dało sprzedać – wybełkotał mężczyzna. – Ciężko jest, panie. Griswold wpakował intruzowi lufę między żebra. –Łżesz, śmieciu? Spróbuj mnie tylko okłamać, a daję słowo, że ci łeb odstrzelę. Dlaczego wybrałeś ten dom? –Bo… bo do tamtego się nie mogłem dostać. Ja tu szłem od domu do domu. Serio mówię, proszę pana. Ja tu tylko obrabiam ulicę. W tym momencie rozległ się dzwonek komórki Griswolda. Agent puścił kurtkę złodzieja, nie odsuwając jednak lufy pistoletu ani na centymetr. Sprawdził, kto dzwoni, a następnie przyłożył telefon do ucha. –Słucham, tu Griswold. –Cześć, Griz, z tej strony Harper z laboratorium. Chyba zidentyfikowaliśmy te odciski palców na
butelce lakieru. –Poczekasz chwilę? –Jasne, ale się pospiesz. To cię powinno zainteresować. –Moment. Griswold ponownie skoncentrował się na intruzie, który właśnie zaczynał płakać. –B… błagam. Kurwa, człowieku, ja mieszkam na ulicy. Przepraszam. Strasznie przepraszam. To już się więcej… –Jeśli cię tutaj jeszcze raz zobaczę, to nie żyjesz. Zrozumiano? Nie żyjesz! Griswold cofnął się, tak że mężczyzna wreszcie mógł się wydostać z potrzasku. Bezdomny zrobił kilka niepewnych kroków naprzód. Następnie, chwiejnym, niezdarnym krokiem, ruszył w dół ulicy. Po chwili skręcił za róg, a wtedy uśmiechnął się od ucha do ucha. –Dobra – powiedział Griswold, ponownie przyłożywszy telefon do ucha. – Co jest? –Tylko posłuchaj, co jest – odrzekł laborant. – Odciski palców wskazują na federalną. –Że co? –Federalną. Co więcej, jeśli się nie mylę, to kobitka jest z Secret Service, tak jak ty.
ROZDZIAŁ 41
Zdumiony, oszołomiony Gabe stał nieruchomo we wnęce prowadzącej do laboratorium B-10. Czekał, aż serce przestanie mu łomotać jak szalone, do głosu zaś dojdzie zdrowy rozsądek. Wracaj do domu… Wracaj i pozbieraj myśli! Gabe znajdował się w pustym, jasno oświetlonym korytarzu jakiegoś podziemnego laboratorium, które miało na wyposażeniu co najmniej jeden skaningowy mikroskop tunelowy – kosztowne, niezwykle skomplikowane urządzenie, nieodzowne w badaniach nanotechnologicznych. Do ośrodka ukrytego we wzgórzach Błękitnego Pasma, niedaleko doliny Shenandoah, można się było dostać przez rzadko używane, tajne przejście w skrzydle gościnnym przestronnej wiejskiej rezydencji Lily Sexton.
Musiały jednak istnieć również inne wejścia – kto wie jak daleko. Wracaj! Dwa fakty stały się aż nazbyt oczywiste. Elegancka, czarująca, błyskotliwa panna Sexton dużo głębiej niż tylko pobieżnie interesowała się nanotechnologią – jedną z dziedzin, które chciała objąć państwową kontrolą, gdyby dostała stanowisko pierwszego w historii sekretarza do spraw nauki i techniki. Poza tym, mimo że przyznawała się jedynie do powierzchownej znajomości z doktorem Jimem Ferendellim, niemal na pewno znała go o wiele lepiej. Gabe znajdował się w połowie drogi między wlotem tunelu, który prowadził do domu Lily Sexton, a kolejnymi drzwiami w korytarzu. Oznaczono je symbolem B-9. Najmądrzej byłoby teraz niezwłocznie zawrócić, a potem jak najprędzej zapoznać się z rejestrami agencji nieruchomości oraz mapami okolicy. Jednak jakiś wewnętrzny głos – ten, który zawsze był źródłem kłopotów – namawiał Gabe'a, żeby brnął dalej, przynajmniej do następnego pomieszczenia. To głupota i niepotrzebne ryzyko, wyrzucał sobie lekarz, przesuwając się wzdłuż ściany w kierunku sali B-9. Głupota i niepotrzebne ryzyko. Gabe czuł przypływ adrenaliny, który już od dawna nie odgrywał w jego życiu znaczącej roli, choć niegdyś przyczyniał się do podjęcia tak wielu ryzykownych decyzji. Na siedem godzin przed zaplanowanym spotkaniem z Ferendellim brakowało tylko tego, żeby ktoś go tu nakrył. Przesunął się o kolejny metr. Wnęka i drzwi do pomieszczenia B-9 nie różniły się absolutnie niczym od poprzednich: matowa stal, nowoczesny wygląd, grube szkło. Gabe zajrzał do jasno oświetlonej sali, w której mieściło się kolejne opustoszałe laboratorium, w nim zaś jeszcze jedno urządzenie badawcze, które mężczyzna pamiętał z książek o nanotechnologii – elektronowy mikroskop skaningowy, w skrócie SEM. Aparat ten może tworzyć niezwykle wyraźne obrazy maleńkich nanorurek i fulerenów w wyniku bombardowania próbki wiązką elektronów. Na miedzianej tabliczce poniżej szyby widniało proste hasło: „Mikroskopia elektronowa”. Żadnego nazwiska. Zapewne doktor K. Rawdon, odpowiedzialny za mikroskop tunelowy, opiekował się również tym działem. Gabe był rozkojarzony – w przeciwnym razie odrobinę szybciej zareagowałby na głosy, które nagle dobiegły gdzieś z prawej strony, z głębi korytarza. Wstrzymał oddech i z całej siły wcisnął się we wnękę przy laboratorium B-9. Ledwie zdążył to zrobić, z korytarza wyłoniło się dwóch mężczyzn w mundurach strażników. Gawędzili i głośno się śmiali. Obaj mieli przy pasie broń. –Cokolwiek z tego wszystkiego zrozumiałeś? – spytał pierwszy.
–Nie, ale od tego są ci jajogłowi. I właśnie dlatego oni zarabiają kupę szmalu, a my nie. –Ale strasznie mi się podobało to, co pokazywał doktor Rosenberg. Autentyczne, żywe mózgi pozbawione ciał. Uwierzyłbyś? Już wcześniej słyszałem, że trzyma je w swoim laboratorium w skrzydle A, ale teraz po raz pierwszy zobaczyłem to na własne oczy. –Tak, ciekawe, co one sobie myślą. Może coś w stylu: „Ojejku, ale tu ciemno”. –No. I jeszcze: „Ej, i do tego ni cholery nie słyszę. Gdzie się wszyscy podziali?”. Obaj wybuchnęli głośnym śmiechem. Gdyby któryś z nich obejrzał się w lewo, spojrzałby wprost na Gabe'a, który stał zaledwie dziesięć metrów dalej i nie mógł całkowicie się ukryć w płytkiej wnęce. Na szczęście skręcili w przeciwną stronę, czyli w prawo, poszli w kierunku stalowych drzwi wahadłowych i po chwili opuścili korytarz B. W duszy Gabe'a głód odpowiedzi znów podjął walkę ze zdrowym rozsądkiem. Choć strażnicy już sobie poszli, nie zapadła kompletna cisza. Lekarz nadal słyszał niskie buczenie jakiegoś urządzenia, a także czyjeś głosy. „Autentyczne, żywe mózgi pozbawione ciał”. Fascynujące. Teraz nie mogło już być mowy o tym, by Gabe się wycofał, nie próbując się dowiedzieć czegokolwiek więcej. Zdrowy rozsądek w ogóle się nie liczył. Trochę więcej informacji… Tylko troszeczkę. Na kołkach obok elektronowego mikroskopu skaningowego wisiały dwa białe fartuchy. Gabe nacisnął klamkę i ciężkie drzwi się otwarły. Kilka sekund później mężczyzna wyłonił się z pomieszczenia ubrany w jeden z fartuchów. Buty zostały przy wlocie do tunelu, więc spod dżinsów doktora wystawały teraz ciemne skarpetki. Wyglądało to dość głupio, ale pozwalało mu poruszać się ciszej. Mimo to Gabe miał wrażenie, że każdy w pobliżu natychmiast zwróci uwagę na łomot jego serca. Również laboratorium B-8, królestwo doktora P. Wilans-ky'ego, w tej chwili opustoszałe, wypełniały skomplikowane urządzenia. Dalej korytarz się rozwidlał – prowadził na wprost oraz w prawo, skąd przyszli strażnicy. Niskie buczenie było tu głośniejsze, podobnie jak męski głos – na tyle, by można było rozróżnić niektóre słowa. –Zanotować… mózg… zabarwione… immunofluorescencja… Gabe ostrożnie wyjrzał zza węgła. Na końcu korytarza znajdowały się kolejne dwie pary drzwi identyczne ze wszystkimi poprzednimi. Te po prawej były zamknięte, te po lewej zaś – otwarte.
Mężczyzna, przytulony do ściany, powoli przesuwał się naprzód. Każdy mięsień miał napięty jak struna. Gdyby z drzwi znajdujących się za nim ktoś teraz wyszedł, lekarz mógłby się pożegnać z myślą o ucieczce, a wedle wszelkiego prawdopodobieństwa – również o spotkaniu z Ferendellim. Mimo to po prostu musiał poznać prawdę. –Na tym slajdzie widzimy zdjęcie wykonane dwa miesiące po tym, gdy badanym podano dziesięć mikrogramów fulerenów powleczonych antyciałami zakodowanymi wybiórczo do neuroprotein podwzgórza. W tym przypadku zaaplikowano je doustnie, jednak rezultaty podania w formie zastrzyku oraz aerozolu są jednakowe. Jak widać, praktycznie nie wystąpiła zmiana położenia i nasilenia immunofluorescencji, nawet po upływie trzydziestu dni. Kiedy te maluchy już się przyczepią, to trzymają się mocno, chociaż wiązania bardzo powoli słabną. Gabe sądził, że wyrażenie „te maluchy” oraz sposób, w jaki Rosenberg to powiedział, powinny wywołać śmiech, jednak cała sala wciąż milczała. Jeszcze półtora metra. Singleton znajdował się już tylko kilka kroków od drzwi. Przez szybę widział siedmioro naukowców w białych fartuchach: pięciu mężczyzn i dwie kobiety. Stali ramię przy ramieniu w przeciwległym końcu pomieszczenia, tyłem do Gabe'a. Pomieszczenie – pokój o wymiarach mniej więcej osiem na osiem metrów – miało na podłodze wykładzinę i wyglądało na salę konferencyjną, z której usunięto meble. Odwróć się i wyjdź! Wynoś się stąd, póki jeszcze możesz! Na niewielkim ekranie prezentowano slajd. Przedstawiał chyba przekrój poprzeczny mózgu. Jeden z rejonów tego mózgu – najwidoczniej było to podwzgórze – wypełniał jasnozielony znacznik immunofluorescencyjny. W czasach gdy wiedza Gabe'a z zakresu neuroanatomii była świeża, czyli kilka minut po zakończeniu zajęć w akademii medycznej, z łatwością zidentyfikowałby struktury mózgowe widoczne na tym przekroju. Jednak teraz, wiele lat później, musiał wierzyć doktorowi Rosenbergowi na słowo. W każdym razie ziarniste zdjęcie ze znacznikiem fluorescencyjnym to jeszcze nie autentyczne, żywe mózgi pozbawione ciał, o których rozmawiali strażnicy. Gabe przysunął się bliżej. W tej samej chwili, jak na zawołanie, jedna z badaczek stojąca pośrodku szeregu zrobiła kilka kroków w tył i obróciła się w lewo, żeby zakasłać. Dzięki temu Gabe ujrzał trzy spore, szklane cylindry o średnicy trzydziestu centymetrów, wysokie na ponad metr. Niemal po brzegi wypełnione były półprzejrzystym, złocistym płynem – surowicą lub
jakąś inną substancją odżywczą – natlenianym przez barboter wmontowany w podstawę. Właśnie on był źródłem mechanicznego buczenia, które Gabe słyszał już z głębi korytarza. Z każdego cylindra wychodził pęk przewodów podłączonych do skomplikowanych urządzeń monitorujących. Wśród nich znajdował się co najmniej jeden encefalogram. Wykazywał stałą aktywność mózgu. Przeciwległe końce przewodów wetknięte były w mózgi umieszczone w jakichś pleksiglasowych ramach. W każdym cylindrze znajdował się jeden z nich – i to nie tylko dwie półkule i móżdżek, ale także pień mózgu i dwadzieścia centymetrów rdzenia kręgowego. „Ojejku, tutaj rzeczywiście jest ciemno!”. Funkcjonujące, metabolizujące mózgi! Żywe, myślące mózgi! Możliwe, że były to mózgi ludzkie, jednak Gabe na pierwszy rzut oka przypuszczał, że jeśli nawet to prawda, to na pewno nie należały do osób dorosłych. Nie zdążył się jednak lepiej przyjrzeć ani im, ani żadnemu innemu elementowi tej makabrycznej sceny, gdyż badaczka przestała kasłać i wróciła do szeregu. A teraz uciekaj! Gabe zaczął powoli, ostrożnie wycofywać się w stronę korytarza B oraz wyjścia z laboratorium. Później przyjdzie czas na spokojne przemyślenie tego, co właśnie widział i słyszał, ale na razie trzeba się było skoncentrować na wydostaniu z tego miejsca i powrocie do Waszyngtonu. Nie odrywając wzroku od drzwi do pomieszczenia, w którym trwała prezentacja, mężczyzna przesuwał się wzdłuż ściany. Co chwilę spoglądał przez ramię, w obawie że w każdej chwili mogą powrócić strażnicy. Jednak niebezpieczeństwo nadeszło skądinąd – z samej sali konferencyjnej. Nagle rozległ się krótki, zdawkowy aplauz, po czym naukowcy odwrócili się i niemal bez słowa jeden za drugim wylegli na korytarz. Wprost na Gabe'a, który stał niecałe osiem metrów dalej. Mężczyzna miał tylko kilka sekund na reakcję. Instynkt podpowiadał, żeby rzucić się do ucieczki, ale nawet gdyby zdołał dobiec do tunelu, uzbrojeni strażnicy niemal na pewno dopadliby go, nim zdążyłby zajść zbyt daleko. Zresztą nawet gdyby Gabe'owi udało się im umknąć, o jego wizycie w laboratorium dowiedziałaby się Lily, a to musiałoby pociągnąć za sobą konsekwencje. Mimo to ucieczka wydawała się jedynym rozwiązaniem. Singleton właśnie szykował się do biegu, kiedy nagle pomyślał o swym pierwszym towarzyszu z celi w Hagerstown, Dannym Jamesie. James był sprytnym złodziejem klejnotów. Kiedyś, ubrany w smoking, wszedł do ogromnej rezydencji podczas wystawnego przyjęcia, pomaszerował do głównej sypialni właścicieli, za lustrem znalazł sejf, włamał się do niego i wypchał kieszenie klejnotami, których pani domu nie miała w owej chwili na sobie. Następnie przeszedł do jadalni, poczęstował się przekąskami i dopiero wtedy spokojnym krokiem udał się do samochodu. Wszystko uszłoby mu na sucho, gdyby nie wyjął klejnotów z kieszeni i nie ułożył na fotelu pasażera, by je podziwiać podczas jazdy. Chwilę później
przypadkowo stuknął w radiowóz. „Każdy, kto ma w ogóle jakieś życie, na okrągło myśli o swoich sprawach – powiedział James któregoś wieczoru. – Sztuka polega na tym, żeby mieć tupet i udawać, że się wie, co się robi. Wtedy ludziom nic nie przeszkodzi myśleć o swoich dwóch ulubionych tematach: o pracy i o nich samych”. Następnego dnia, ubrany jak śmieciarz i zapewne także zachowując się jak śmieciarz, James jakimś cudem śmieciarką wyjechał z więzienia i udał się w kierunku zachodzącego słońca. Kiedy Gabe kończył odsiadywać swój dwunastomiesięczny wyrok, Danny'ego Jamesa podobno wciąż nie złapano. „Sztuka polega na tym, żeby mieć tupet i udawać, że się wie, co się robi”. Niemal instynktownie, nie myśląc o tym, że ma na nogach tylko skarpetki, Gabe zarzucił myśl o ucieczce. Zamiast tego ruszył przed siebie, ku pierwszej z nadchodzących osób – tyczkowatemu, zgarbionemu profesorowi w grubych okularach. Naukowiec miał na głowie niesforną strzechę śnieżnobiałych włosów, które wyglądały tak, jakby mężczyzna został porażony prądem. –Już po spotkaniu z doktorem Rosenbergiem? – spytał Gabe radośnie. Naukowiec, który mógł mieć jakieś sześćdziesiąt lat, zerknął na niego, wymamrotał, że strasznie długo to trwało, po czym poszedł dalej, a reszta ruszyła za nim jak stado lemingów. Gabe wcale nie miał pewności, czy ten mężczyzna lub ktokolwiek z pozostałych naukowców zauważył, że człowiek, który właśnie próbował zakłócić ich myśli o przedłużającym się spotkaniu, chodził boso i nie miał na szyi identyfikatora. Gabe musiał się powstrzymać, żeby teraz z kolei nie wparować do sali konferencyjnej i nie spytać doktora Rosenberga o wyniki badań oraz o to, czy to aby nie są ludzkie mózgi. Wątpił jednak, żeby ochroniarze okazali się tak nieobecni duchem jak naukowcy i żeby również wierzyli, że każdy, kto ubrał się w biały fartuch, jest tu na właściwym miejscu, choćby nawet nie miał butów. Singleton ostrożnie przedostał się z powrotem do korytarza B, a następnie udał do drzwi wahadłowych prowadzących do Stajni Lily Pad. Mijając laboratorium B-10, zobaczył, jak doktor K. Rawdon pochyla się nad okularem skaningowego mikroskopu tunelowego. Powyżej na ścianie wisiała ozdobna tabliczka w prostej, czarnej ramce. Gabe nie zauważył jej, kiedy mijał pomieszczenie po raz pierwszy. Wymalowany małymi literami napis głosił: „Małe jest piękne”. Małe jest piękne.
ROZDZIAŁ 42
–Mówi farmaceuta. –Pana nazwisko? – spytała Alison. –McCarthy. Duncan McCarthy. Alison spojrzała na listę uprawnionych farmaceutów umieszczoną dyskretnie na końcu rejestru pacjentów kliniki w Białym Domu. Było na niej nazwisko McCarthy'ego. –Chcę zrealizować kompletną receptę na inhalatory z alupentem na nazwisko Alexander May. Nazwiska May używano jako kodu dla zamówień Białego Domu, „kompletna recepta” oznaczała zaś siedem jednakowych inhalatorów. –Kto je będzie odbierał? –Cromartie – odpowiedziała kobieta, po czym przelitero-wała swoje nazwisko. – Alison Cromartie. Kiedy przyjadę, okażę dowód. –Kiedy to będzie? –Jeszcze dziś wieczorem. Nie, nie, zaraz. Jutro. Przyjadę do szpitala jutro rano. –Dobrze – odparł farmaceuta. – Będę czekał. Alison odłożyła słuchawkę telefonu w pokoju zabiegowym i weszła do gabinetu – gabinetu Gabe'a. Zbliżała się siódma, a jego wciąż nie było. Kobieta żałowała, że w którymś momencie nie wzięła od niego numeru komórki. Tak wiele chciała z nim omówić. Jednak może i lepiej, że jeszcze do niego nie zadzwoniła. Dzięki temu miała czas przemyśleć, jak wiele chce wyjawić – zarówno jemu, jak i szefowi spraw wewnętrznych Markowi Fullerowi. Alison miała dowody na to, że Treat Griswold najprawdopodobniej jest zamieszany w perwersyjne kontakty z nieletnimi – a przynajmniej z jedną, konkretną nieletnią. To by w zupełności wystarczyło, żeby wydalić go z Secret Service. Co więcej, Alison miała również niepodważalne dowody na to, że Griswold złamał niepisany protokół Białego Domu, wielokrotnie samodzielnie podając prezydentowi lekarstwa, a w szczególności inhalator. Istnienia związku między inhalatorem a rzekomymi problemami psychicznymi prezydenta musiałyby dowieść szczegółowe badania zawartości tego urządzenia. Możliwe, że informacje, które Alison już zdobyła, wystarczyłyby Fullerowi, jednak kobieta nie miała zamiaru iść na wojnę z najpotężniejszym i najbardziej szanowanym agentem Secret Service uzbrojona jedynie w spekulacje i poszlaki. Potrzebowała po pierwsze mocnych dowodów na związek
Griswolda z dziewczynami z Beechtree Road, a po drugie pozytywnych wyników analizy zawartości inhalatora, który agent wielokrotnie podawał prezydentowi. Lester dobrze się spisał, chociaż z tego, co mówił, życie uratował mu telefon Griswolda. Jeśli Alison miała wystąpić przeciwko prezydenckiemu agentowi numer jeden, potrzebowała niepodważalnych dowodów jego występków. Wydarzenia z Los Angeles nauczyły ją, że niepotwierdzone informacje, dobre zamiary oraz gotowość do konfrontacji, w której decyduje słowo przeciwko słowu, to za mało, kiedy chce się zdemaskować wpływową osobę. Kobieta zamierzała zbadać zawartość kilku inhalatorów z alupentem, w tym tego, który Lester ukradł Griswoldowi. Nie mogła jednak załatwić tego przez Marka Fullera ani kogokolwiek powiązanego z Secret Service. Co prawda Fuller jak dotąd umiejętnie chronił jej tożsamość, jednak trudno było uwierzyć w jego zapewnienia, że tylko on jeden wie o jej tajnym zadaniu w Białym Domu. Secret Service to organizacja pełna powiązań. Biorąc pod uwagę, że chodziło tu o człowieka z pozycją Griswolda, przeciek pozostawał wyłącznie kwestią czasu. Kiedy Alison pierwszy raz rozmawiała z Lesterem, ten bardzo uważał na słowa. Jeśli on naprawdę był z FBI, czy wydałaby go, prosząc o rozmowę z Fullerem? Zresztą wykorzystanie tajnego agenta FBI przeciwko członkowi Secret Service tak czy inaczej nie zostałoby dobrze przyjęte. Czy znalazłby się jakiś sposób, żeby tego uniknąć? W tej chwili inhalator znajdował się pod siedzeniem w jej samochodzie. Czy istniało niepowiązane z rządem laboratorium dysponujące odpowiednią aparaturą analityczną, a do tego na tyle dyskretne i kompetentne, by Alison mogła mu zaufać? Bez wątpienia tak, chociaż agentka nie miała pojęcia, jak je znaleźć i w jaki sposób porozumieć się z jego pracownikami. Przez Internet? Może. Zapewne potrafiłaby ocenić rzetelność laboratorium na podstawie rozmowy z kierownikiem placówki. Jednak gra toczyła się o bardzo wysoką stawkę, Alison zaś była w posiadaniu tylko jednej próbki. Dlatego też chciała mieć pewność, że laboratorium, na które się zdecyduje, jest najlepsze. Lepiej byłoby to załatwić przez Gabe'a. Najwyższy czas, by wreszcie zacząć komuś ufać – a on pierwszy przychodził jej na myśl. I tak już wiedział, kim Alison jest naprawdę. Niczym by raczej nie ryzykowała, mówiąc mu o Griswoldzie. Na dodatek, przy odrobinie szczęścia Gabe mógł w przeszłości współpracować z takim właśnie laboratorium, jakiego w tej chwili szukała. Alison sięgnęła po kopertę oraz kartkę z papeterii, która znajdowała się na biurku lekarza. Mamy ważne sprawy do obgadania, brachu. Dzwoń o dowolnej porze dnia i nocy. A. Dodała numer domowy i na komórkę, zakleiła kopertę, opatrzyła ją nazwiskiem i tytułem Gabe'a, po
czym starannie wsunęła list w róg podkładki na biurku. W tej samej chwili usłyszała, jak drzwi do recepcji cichutko się otwierają, a następnie zamykają. –Gabe? – zawołała. Cisza. Alison jeszcze raz spojrzała na kopertę, po czym wykonała kilka kroków w tamtą stronę. Pomieszczenie wydawało się puste. Czy naprawdę coś usłyszała? Serce zabiło jej mocniej. –Gabe? Jest tam kto? Przekroczyła próg biura i weszła do recepcji. Drzwi na korytarz były zamknięte. Alison wyczuła jakiś ruch po prawej stronie. Spróbowała się odwrócić, ale zrobiła to o wiele za wolno. Masywne, silne ramię zacisnęło się na jej szyi z oszałamiającą mocą, odcinając dopływ powietrza i uniemożliwiając krzyk. Napastnik przycisnął jej do ust szmatkę nasączoną jakimś płynem. Zwolnił uścisk na tyle, żeby Alison mogła odetchnąć. –Griswold! – spróbowała krzyknąć, szamocząc się i bez skutku usiłując kopać i tłuc pięściami w jego kamienną sylwetkę. – Griswold, nie! –I jak ci się to podoba? Co, Cromartie? – spytał Griswold chrypliwym szeptem. – Supernowoczesna narkoza w płynie. Nie ma zapachu, nie ma smaku, skutkuje natychmiast, długo działa. Wynaleziona przez naszych ludzi, przeznaczona tylko dla nas. Gdyby to podać bawołowi, za pół minuty leżałby na ziemi. Nie słyszałaś o tym? Ojej, tak mi przykro. Wygląda na to, że o takich rzeczach mówią tylko prawdziwym agentom, a nie pielęgniarkom donosicielkom. Informują nas o wszystkich nowych środkach. Zresztą sama się przekonasz. Przerażenie Alison szybko ustąpiło miejsca bezsilności, a następnie dziwnej obojętności. Próbowała wstrzymać oddech. Nie przestawała kopać Griswolda po goleniach. Wbijała łokcie w jego sztywny tors. Usiłowała ugryźć dłoń, która coraz mocniej przyciskała jej gałgan do ust. Przygniotła zębami wargi. Zawroty głowy i mdłości sprawiły, że Alison nie mogła się dłużej opierać. Czuła, że zaraz zwymiotuje… Że zwymiotuje i zadławi się na śmierć. Że zaraz… Strach, bezsilność i silne zawroty ustąpiły, ich miejsce zajęły nagła beztroska i znużenie, a zaraz potem – ciemność. Ostatnim, co Alison usłyszała z ust, które znajdowały się tuż obok jej ucha, były ciężki oddech Griswolda i jego gardłowy głos. –Wydali cię, Alison… Wystarczył mi jeden telefon i od razu cię wydali. To się nazywa szacunek, co?
ROZDZIAŁ 43
–A oto nasz bohater. Prezydent Stanów Zjednoczonych, ubrany w biały szlafrok frotte i kapcie od kompletu, powitał Gabe'a w salonie swojej rezydencji w Białym Domu. Chociaż była dopiero godzina dwudziesta druga, czyli do pory, kiedy Stoddard zwykł chodzić spać, pozostały jeszcze dwie, trzy godziny, to znużenie widoczne w oczach mężczyzny było jeszcze wyraźniejsze niż zwykle. –Bohater? – spytał Gabe. –Dzwoniła Evon Mayo, asystentka Lily Sexton. Opowiedziała nam o wszystkim, co się stało. Lekarze mówili, że gdyby nie twoja pierwsza pomoc, Lily mogłaby nie przeżyć. Okazało się, że oprócz złamanego ramienia miała jeszcze przebite płuco i mogła się wykrwawić na śmierć. –Szczerze mówiąc, niewiele mogłem dla niej zrobić, ale mam zasadę, że nie wyprowadzam z błędu nikogo, kto uważa mnie za bohatera. –Ciekawe, czemu nie wierzę ani w jedno, ani w drugie -odparł Stoddard. –Siedziałem przy niej w szpitalu Fauquier w Warrenton, dopóki jej nie zaintubowano, nie przetoczono krwi i jej stan się nie ustabilizował. Jak na taką małą placówkę to jest świetny szpital. Zresztą nawet z dużymi mógłby konkurować. Od razu przypomniał mi się dom. Gdybyś tam wysłał prezydenckie „co nieco”, to na pewno by im było miło. –Załatwione – odparł prezydent, nawet nie robiąc notatki. Gabe nie wątpił, że dotrzyma słowa. –Ale jakikolwiek by ten szpital był – kontynuował lekarz – Lily chce, żeby jej ramieniem zajęli się ludzie z uniwersytetu. Obok oddziału urazowego jest lądowisko dla helikopterów, więc jutro rano, o ile Lily będzie w ogóle w stanie odbyć podróż, przetransportują ją do Georgetown. –To co tam się właściwie stało? Przecież Lily jest piekielnie dobrym jeźdźcem. Jeździłem z nią po tamtej okolicy. Poza tym parę razy odwiedzała nas w Camp David i we trójkę z Carol wyruszaliśmy na szlak. Przy Lily wyglądam jak nowicjusz. Gabe przygotowywał się na ten moment przez całą drogę powrotną z Warrenton. Nadszedł czas, żeby
Drew dowiedział się o niektórych rzeczach, które działy się wokół niego. Nie o wszystkich, ale przynajmniej o niektórych. –Ktoś strzelał do nas z lasu. Ze strzelby. Miał czarną kominiarkę i czarne ubranie. Kiepski strzelec, przynajmniej jak na standardy z Wyoming. Z odległości, jaka go od nas dzieliła, powinien był postrzelić przynajmniej któregoś konia, a trafił tylko w drzewo trzy metry od nas. Koń Lily stanął dęba i zrzucił ją z siodła. Mój chyba zdążył się zmęczyć noszeniem mnie na grzbiecie i ani drgnął. –Czarna kominiarka, czarne ubranie, tam w lesie, gdzie akurat pojechaliście… Napastnik nie wygląda mi na świra. –Bo nie sądzę, żeby nim był. –Więc chciał zabić Lily? –Nie, mnie – odparł Gabe bez ogródek. Zaskoczenie zagościło na twarzy Stoddarda tylko na chwilę. –To zabrzmiało, jakbyś był pewien, że to mężczyzna – stwierdził. – Mam wrażenie, że chcesz mi jeszcze o czymś powiedzieć. Gabe na chwilą zamilkł. Delikatnie mówiąc, jego dawny kolega z pokoju miał już na głowie wystarczająco dużo kłopotów. Niestety, nadszedł czas, żeby dodać do nich kolejny. –Odkąd tu przyjechałem, już dwa razy próbowano mnie uśmiercić – oznajmił w końcu lekarz. – Sądzę, że w obu przypadkach był to ten sam człowiek. Stoddard zmrużył oczy i niewzruszony słuchał opowieści Gabe'a o nieudanym zamachu na G Street. Z pytaniami czekał, aż mężczyzna skończy mówić. –Czyli ten człowiek byłby cię zabił, gdyby w tym momencie ktoś cię nie stuknął z tyłu? –Tak. Jeśli to ten sam facet, to sądząc po jego próbie ze strzelbą, wątpię, żeby był profesjonalnym zabójcą. Ale z półtora metra nikt by nie chybił. –I ta stłuczka to szczęśliwy przypadek? Stoddard jak zwykle wykazywał wielką przytomność umysłu. Gabe przygotował się na to pytanie. Najpierw Alison, potem wiadomość od Ferendellego, wreszcie niesamowite odkrycie w domu Lily Sexton. Lekarza zaczynała przytłaczać waga tych wszystkich tajemnic ukrywanych przed człowiekiem, który sprowadził go do Waszyngtonu. W drodze ze szpitala w Warrenton Gabe zdecydował, co wyjawi prezydentowi, a co przed nim zatai – przynajmniej do czasu, aż zdobędzie więcej informacji. –Osoba, która uderzyła w mój samochód i najprawdopodobniej uratowała mi życie, śledziła mnie
celowo – odrzekł. –Żeby cię skrzywdzić? –Nie. Chyba po to, żeby mnie chronić. –Chcesz mi powiedzieć, kto to był? –Nie, Drew, nie chcę. W zasadzie obiecałem, że dobrze się zastanowię, zanim komukolwiek o tym powiem. Ale teraz jestem już na to gotowy. Gabe znów widział, jak umysł Drew w błyskawicznym tempie przetwarza wszystkie informacje, które do tej pory otrzymał. –I ten ktoś jechał za tobą z Białego Domu o drugiej nad ranem? –Tak. –To ktoś z Secret Service? Lekarza bynajmniej nie zaskoczyło, że prezydent tak szybko powiązał fakty. Bądź co bądź, Gabe miał przed sobą człowieka, który po wypadku w Fairhaven – choć wcześniej był przeciętnym studentem – ukończył studia w Annapolis z najlepszym wynikiem w grupie, później został gubernatorem, a wreszcie prezydentem. –Działający incognito – odparł Gabe. –W jakim celu? I na czyje polecenie? –Mogę odpowiedzieć na drugie pytanie, ale co do pierwszego nie mam pewności. Polecenie wydał szef spraw wewnętrznych. Celem operacji miało chyba być zbadanie, ile jest prawdy w… –W pogłoskach, że mi odbija – dokończył Stoddard. –Tak. Poza tym chyba jeszcze znalezienie informacji, które rzuciłyby trochę światła na sprawę zaginięcia Jima Ferendellego. Gabe po raz kolejny niemal czuł, jak prezydent przetwarza fakty i analizuje możliwości. –To ta kobieta, prawda? – nagle odezwał się Stoddard. – Ta pielęgniarka. Mój kumpel Mike Posnick z Kalifornii prosił mnie, żebym ją protegował do Secret Service. –Tak, panie prezydencie. Alison Cromartie. –Ona była z nami w Baltimore, prawda? Tak mi się właśnie wydawało, że ją skądś jeszcze kojarzę. Tylko raz się z nią widziałem, parę lat temu. Niebrzydka.
–Muszę przyznać rację. Stoddard spojrzał na Gabe'a z błyskiem w oku. Uśmiechnął się szelmowsko, ale tylko przelotnie. Zaraz potem twarz mu spochmurniała. –Gabe, oni zataczają coraz ciaśniejsze kręgi – powiedział. – Jak jakieś cholerne hieny, kiedy czują padlinę. Podniósł z podłogi kartkę i podał ją przyjacielowi. Był to wydruk felietonu z „Montgomery Mirror”, który ukazał się także w wielu innych gazetach w kraju. Stanowił komentarz do najnowszych sondaży Instytutu Gallupa, które wskazywały na spadek prowadzenia demokratów z dwunastu do ośmiu procent. To najmniejsza przewaga od czasu konwencji republikanów. Nie ma dymu bez durnia Pytanie: jaki prezydent ryzykuje własne zdrowie oraz dobro kraju, żeby popisać się przed kasiastymi liberałami na spotkaniu swoich zwolenników w Baltimore? Wyobraźcie sobie, że ów prezydent dostał ataku astmy, w wyniku czego przerwał wystąpienie w pół zdania. Łatwo można sobie wyobrazić, jak poważny musiał być ten atak. Czy trzeźwo myślący człowiek wróciłby na mównicę zaraz po otrzymaniu pomocy lekarskiej? Wątpię. Możliwe, że w plotkach, które krążą po stolicy, jest źdźbło prawdy – może nawet jest jej wiele. Otóż mówi się, że facet na złotym tronie, nasz złoty przystojniaczek, nasz drogi liberał, który kocha wyciągać szmal od ciężko pracujących Amerykanów, wykazuje się iście niksonowską irracjonalnością. Tak, tak, Nixon był republikaninem, a ja tak się nad nim znęcam – wrzucam go do jednego wora z tym, którego nie godzi się nazywać z imienia. No cóż, szaleństwo nie zna podziałów partyjnych. I jeśli naszemu prezydentowi, gościowi z palcem na Dużym Guziku, odbija, to mam gdzieś, z której partii pochodzi. Tak więc Drogi Preziu, powinny pana zasmucić te sondaże. Powinien się pan bardzo martwić. Amerykanie zaczynają się niepokoić tym, o czym ja od początku wiedziałem – że ma pan nierówno pod sufitem. Nie 277jest pan pierwszym prezydentem, który usiłuje coś zataić przed nami, praworządnymi podatnikami, i pewnie też nie ostatnim. Przypuszczam, że kiedy pańskie notowania po raz ostatni przetną się na wykresie z wynikami Brada Dunleavy'ego, wreszcie poznamy prawdę. Gabe odłożył wydruk i głośno westchnął. –Masz rację, hieny – przyznał. –Musimy dotrzeć do sedna, zanim wszystko pójdzie w diabły. –Pracuję nad tym. Naprawdę. –I?
–Daj mi jeszcze jeden dzień. Wtedy porozmawiamy. –Miałeś jakieś wieści od swojego kolegi psychologa? Gabe zesztywniał. Jedną z rzeczy, które postanowił, przynajmniej tymczasowo, zataić przed Drew, był napad na Blackthorna w hotelu przy lotnisku, a zwłaszcza zaginięcie teczki. Oby prawdziwe okazały się zapewnienia Kyle'a, że brak w niej informacji, do których ktoś niepowołany mógłby mieć dostęp. –Nie rozmawiałem z nim, odkąd wrócił do Tyler – odparł lekarz – ale wstępnie przypuszczał, że jakimś cudem do twojego organizmu co pewien czas dostają się toksyczne związki chemiczne. –Trucizna? –Niekoniecznie. Istnieją inne wytłumaczenia. Drew, to ty tutaj rządzisz, ale ja naprawdę wolałbym zdobyć jeszcze trochę więcej danych, zanim ci powiem, czego się zdołałem dowiedzieć. –Dobrze, to ty jesteś lekarzem. Ale proszę cię, pospiesz się. Czytałeś felieton. –Rozumiem. Uwierz mi, bardzo dobrze rozumiem. –Wyjaśnij mi tylko parę rzeczy. Czy uważasz, że facet, który próbował cię zabić, zabił też Jima? Jutro, postanowił Gabe. Jutro, po spotkaniu z Ferendellim, poinformuje o wszystkim Drew. Jednak na razie, zgodnie z prośbą swojego poprzednika, nic nikomu nie powie. –Możliwe – odrzekł. – Ale jeśli działał tak nieudolnie jak w moim przypadku, to jest spora szansa, że Jim wciąż żyje. –A ta kobieta, Alison? –Mam nadzieję, że dziś albo jutro z nią porozmawiam. Z tego, co wiem, na razie niczego nie odkryła. –Ale jest bystra? –Chyba nawet bardzo bystra. –Spodobała ci się? –Za wcześnie, żeby o tym mówić. Twarz Stoddarda nabrała nieprzeniknionego wyrazu. –Tylko pamiętaj, dla kogo pracujesz, dobrze? Muszę mieć pewność, że ja jestem na pierwszym miejscu. –Jesteś na pierwszym miejscu, przyjacielu – odparł Gabe. – A teraz ja chciałbym cię o coś zapytać.
–Słucham. –Czy jest coś ważnego, o czym mi nie mówisz? Cokolwiek. Stoddard przez moment patrzył na niego dziwnym wzrokiem, po czym pokręcił głową. –O co ci chodzi? – spytał. –Kyle Blackthorn powiedział mi, że ma swego rodzaju szósty zmysł. Gdy rozmawia z ludźmi, potrafi stwierdzić, czy są całkowicie szczerzy. Zastanawiał się, czy przypadkiem czegoś nie ukrywasz albo nie zatajasz prawdy na jakiś temat. Bądź co bądź, kiedy przyleciałeś do Wyoming, udało ci się przemilczeć dość ważną kwestię. Znów to dziwne spojrzenie. –Ale nie tym razem – powiedział Stoddard. – Jeśli dowiem się czegoś ważnego, natychmiast cię o tym powiadomię. Tymczasem informuj mnie o wszystkim, a jeśli będziesz potrzebował czegokolwiek, co ja mógłbym ci zapewnić, tylko powiedz. –Im dyskretniej to rozegramy, tym lepiej – odparł Gabe. –No to do zobaczenia jutro. Dwaj przyjaciele wstali i podali sobie ręce. –Do jutra – powiedział Gabe, po czym udał się w stronę swojego gabinetu, żeby przygotować się na spotkanie z Ferendellim. Kiedy jechał niewielką windą na dół, skonstatował dwie rzeczy. Po pierwsze, jego zmysły nie były tak wyostrzone jak u Blackthorna. Po drugie, nawet pozbawiony tego daru niemal bez cienia wątpliwości potrafił ocenić, że Stoddard, pomimo zapewnień, albo coś przed nim ukrywa, albo wręcz go okłamuje.
ROZDZIAŁ 44
Mamy ważne sprawy do obgadania, brachu. Dzwoń o dowolnej porze dnia i nocy. A. Coś było nie tak. Gabe oparł liścik od. Alison o lampę na biurku, po czym jeszcze raz zatelefonował pod jej numer domowy oraz na komórkę. Cisza. Kiedy ona mogła być w klinice? Jakie ważne sprawy do obgadania miała na myśli? „Brachu” – takie określenie sugerowało, że Alison była rozentuzjazmowana i w dobrym humorze. Więc dlaczego teraz Gabe nie mógł się do niej dodzwonić? Dochodziła dwudziesta trzecia piętnaście. Za godzinę i trzy kwadranse tajemnica zniknięcia Jima Ferendellego oraz jego relacji z Lily Sexton miała zostać wyjaśniona. Biorąc pod uwagę wcześniejsze wydarzenia w Stajni Lily Pad oraz mocne przeświadczenie, że prezydent kłamie lub coś ukrywa, spokojnie można było powiedzieć, że Gabe miał za sobą cholernie ciężki dzień. A teraz w dodatku Alison nie odbierała telefonów. Gdzie ona się, u diabła, podziewała o tej porze? Jak zwykle w stresujących momentach Gabe'owi zaczęły pulsować skronie. Każde uderzenie serca było jak wybuch pocisku. Czym dało się usprawiedliwić fakt, że kobieta najpierw zostawiła taką notkę, a potem nie odbierała ani komórki, ani telefonu domowego? To na pewno coś głupiego. Wysiadła jej bateria albo telefon się zepsuł. W Wyoming Gabe nosił przy sobie komórkę, ponieważ byli do tego zobligowani wszyscy pracownicy szpitala. Jednak kompletnie nie ufał tym urządzeniom – ani w Tyler, ani tutaj. Tak, to nie mogło być nic innego, uspokajał się mężczyzna. Na pewno wysiadła komórka. Gabe zacisnął zęby – w odruchu frustracji i niepokoju. Chociaż nie przypominał sobie, żeby w ogóle grzebał w biurku, nagle zrozumiał, że trzyma w ręku fiolkę z pastylkami. Pacjenci mający problemy z nadwagą wielokrotnie opowiadali mu o takim zjawisku – powtarzali smutną, zawsze taką samą historię o tym, jak nagle dociera do nich, że stoją przed otwartą lodówką, choć zupełnie nie wiedzą, jak się tam znaleźli. Dlaczego, u diabła, on, podobno trzeźwy alkoholik, sięgał po proszki za każdym razem, kiedy zaczynało być ciężko? Gabe musiał wreszcie pogodzić się z tym, że podobnie jak istnieją czynni alkoholicy, którzy mimo picia potrafią nie stracić pracy, a może nawet utrzymać małżeństwo, tak on mógł funkcjonować pomimo nieustającej depresji, która nie dawała mu spokoju od lat, od czasu koszmaru w Fairhaven. Od czasu, kiedy odebrał życie kobiecie i jej nienarodzonemu dziecku. Tylko jedno Valium. Pięć miligramów go uspokoi. To wcale nie tak dużo. Do cholery, przecież sam producent robi dawki po dziesięć miligramów.
Gabe po raz trzeci spróbował zadzwonić pod oba numery. Nagrał się na pocztę głosową i automatyczną sekretarkę. To tutaj, tuż obok, Alison zawiązała mu wtedy muszkę. To tutaj wspięła się na palce, pocałowała go lekko i obiecała, że jeszcze będą mieli czas. Teraz zaś zniknęła, a on chciał rozwiązać kryzys kolejną dawką leków. Ona zasługiwała na coś więcej. On też. Gabe zaniósł swoją tajną kolekcję proszków do łazienki, wysypał do sedesu i spuścił wodę.
***
Ciemność… taśma izolacyjna… i szczury… Przez jakiś czas po odzyskaniu świadomości Alison potrafiła stwierdzić wyłącznie to, że usta zaklejono jej taśmą izolacyjną oraz że taką samą taśmą przytwierdzono jej nadgarstki, łokcie, kostki i kolana do jakiegoś ciężkiego krzesła. Następnie, gdy zaczęła jej wracać przytomność umysłu, kobieta zdała sobie sprawę z czyjejś obecności. Ktoś przechodził z jednej strony pomieszczenia na drugą, przynajmniej dwukrotnie się o nią ocierając. Z czasem Alison zaczęła widzieć na tyle dobrze, by skąpe światło, które prześwitywało spod drzwi, pomogło jej zapoznać się z otoczeniem. Znajdowała się w zagraconym pomieszczeniu – chyba jakimś składziku. Powietrze, które nie bez trudu wciągała przez nos, było chłodne i nieco zatęchłe. Naprzeciwko siebie widziała zarysy harfy… Następnie dostrzegła wieszak na kapelusze… I wreszcie, nieco z tyłu, wielki transparent z napisem: „Wszystkiego najlepszego, Panie Prezydencie”. Zatem Alison nadal przebywała w Białym Domu. Była więźniem w magazynie, który znajdował się w suterenie, a może nawet w jakiejś niższej piwnicy, o ile taka w ogóle istniała. Więził ją najbardziej zaufany ochroniarz prezydenta. Niewygodne pęta i trudności w oddychaniu dostatecznie ją rozpraszały, tak że nawet pomimo obecności szczurów nie bała się aż tak bardzo, jak pewnie bałaby się w innej sytuacji. Wyrzucała sobie, że nie napisała Gabe'owi nic więcej. Powinna była przynajmniej wspomnieć, że chodzi o Treata Griswolda. Była zbyt ostrożna. Kobieta sprawdziła kolejno wszystkie więzy. Żadnych szans. Nawet taśmę na ustach owinięto jej szczelnie wokół głowy, a następnie wzmocniono z przodu czymś sztywnym, tak żeby nie zdołała
jej przegryźć. W tej chwili jasne były tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, Alison była kompletnie bezradna. Po drugie, ciągle jeszcze żyła. Zastanawiała się, w jaki sposób Griswold trafił na jej ślad. Nie potrafiła tego odgadnąć. Co do jednego nie miała zaś wątpliwości: jeśli agent nie poczuje się usatysfakcjonowany tym, co mu powie, i jeśli nie zadowoli go jej wytłumaczenie, dlaczego wtykała nos w jego życie osobiste, wówczas Alison będzie miała się okazję przekonać, jak wielki ból może wytrzymać. Czy Griswold zaryzykuje dalsze przetrzymywanie jej tutaj, w Białym Domu? Choć to mało prawdopodobne, zawsze mogło się zdarzyć, że ktoś będzie czegoś stąd potrzebował. Za drzwiami paliło się światło. A to znaczyło, że jej więzienie wcale nie było odcięte od świata. Mniej więcej godzinę później Alison poznała odpowiedź na swoje pytania. Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Pomieszczenie zalało światło z korytarza. Treat Griswold wszedł do środka, włączył lampę – jedną, nagą żarówkę, która zwisała z sufitu – i zamknął za sobą drzwi. – Pora w drogę, paniusiu – wychrypiał jej do ucha. – Ale najpierw dam ci coś, żebyś mi się nie porzygała w samochodzie. Nie mówiąc nic więcej, okrążył krzesło, wbił Alison igłę głęboko w kark, po czym opróżnił zawartość strzykawki. Po chwili pomieszczenie zaczęło wirować jak szalone.
ROZDZIAŁ 45
W drodze powrotnej ze szpitala w Warrenton do Waszyngtonu Gabe na pół godziny zboczył do Anacostii. Następnie przejechał przez Benning Street Bridge. Według informacji, które doktor odnalazł przez Google'a, no i oczywiście na Wikipedii, Anacostia była niegdyś popularną dzielnicą zamieszkiwaną przez klasę średnią. W połowie lat pięćdziesiątych rozpoczął się proces, który spowodował, że z okolicy w dziewięćdziesięciu procentach „białej” zmieniła się w dziewięćdziesięcioprocentowo „czarną”. Chociaż wiele budynków czasy świetności miało już dawno za sobą, to wciąż tu i ówdzie natrafiało się na dobrze utrzymane domy i podwórka o charakterystycznym stylu z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku.
Doktor John Torrence, czarnoskóry major z zespołu medycznego Białego Domu, wychowywał się w Anacostii i nadal miał tam rodzinę. „Bez względu na kolor skóry – powiedział Gabe'owi – nikomu nie polecałbym przyzwyczajać się do spacerów po Anacostii o północy. Ale gdybym kiedyś absolutnie musiał tam pójść o takiej porze, tobym poszedł. Tak jak w innych tego typu okolicach są tam gangi i jest trochę ćpunów, ale w większości mieszkają tam bardzo przyzwoici ludzie”. Wieczór był pochmurny i niezwykle chłodny jak na tę porę roku. Podczas wcześniejszego rekonesansu Gabe znalazł dobre miejsce do zaparkowania, bardzo blisko mostu. Teraz dotarł tam za dwadzieścia pierwsza. Znajdował się na wąskiej ulicy, która biegła wzdłuż Anacostia Reservation, rozległego pasa zieleni, który przed zaledwie kilkoma godzinami tętnił życiem; pełen piknikowiczów, grupek grających w softball i futbol, dzieci puszczających latawce oraz osób bawiących się frisbee. Oświetlenie wokół parku pozostawiało wiele do życzenia. Zapewne między innymi dlatego Ferendelli wybrał właśnie to miejsce. Dziesięć minut. Gabe opuścił szybę. Na ulicy prawie nie było żywej duszy. Lekarz dwukrotnie usłyszał czyjeś głosy, a raz zobaczył cienie trzech, może czterech osób – pewnie jakichś chłopców – przemierzających pas zieleni. Na górze po moście nieustannie jeździły samochody. Kiedy wzrok mężczyzny przywykł do panującej ciemności, Gabe dostrzegł rzekę – dopływ Potomacu, od którego miała się rozpocząć rewitalizacja tej części miasta. Jakieś półtora kilometra na południe rzekę przecinała East Capitol Street. W kierunku zachodnim wiodła w stronę Wzgórza Kapitolu, The Mall i oczywiście Białego Domu. Tylko półtora kilometra. Ta ironia losu wywołała u Gabe'a gorzki uśmiech. W zaniedbanej okolicy miało dojść do spotkania, które mogło wpłynąć na losy świata – spotkania równie ważnego jak te, które odbywają się tam, w szacownych, wiekowych gmachach. Już niedługo. Przez jakiś czas doktora dręczyła kwestia napadu na Blackthorna. Skąd zabójca mógł wiedzieć, gdzie Kyle zatrzyma się na noc? Naciskany przez psychologa Gabe poprosił Treata Griswolda, żeby jego ludzie przeszukali mieszkanie w Watergate w poszukiwaniu podsłuchu. Podobno nic nie znaleziono. Dwie minuty. Park wciąż był pusty. Gabe nie dostrzegał również żadnego ruchu pod mostem. Zaczął się zastanawiać, co zrobi, jeśli Ferendelli nie przyjdzie na spotkanie. Może powinien odwiedzić Lily Sexton w szpitalu i zaproponować, że nastawi jej ramię bez znieczulenia, jeśli kobieta wciąż będzie milczeć. Ferendelli chyba świadomie wybrał fotografię w gabinecie, tak aby Gabe miał absolutną pewność,
że to właśnie on prosi go o spotkanie. Pomimo to Singleton z przykrością stwierdził, że doświadczenie zdążyło go nauczyć, by w kwestiach związanych z prezydentem nie ufał absolutnie nikomu. Mężczyzna uchylił drzwi buicka – ostrożnie, tak by nie zapaliła się lampka w kabinie – i wyślizgnął się z samochodu. Zaczynał żałować, że nie wziął ze sobą jakiegoś tępego narzędzia. Zamknął wóz i ruszył w poprzek pasa zieleni, prosto w mrok pod mostem. W miarę jak się zbliżał, nasilał się hałas przejeżdżających górą samochodów. Błyskały światła reflektorów. Z lewej strony Gabe czuł coraz intensywniejszą woń rzeki. Już niedługo, pomyślał. Niedługo będzie po wszystkim. Sam park był świetnie utrzymany i prawie niezaśmiecony, lecz pod mostem śmierdziało moczem, zwietrzałym piwem i rzecznym mułem. Pod stopami chrzęściło potłuczone szkło. Gabe wkroczył w gęsty cień przy samym krańcu mostu. Następnie odwrócił się w stronę parku i rozpoczął oczekiwanie na mężczyznę, którego zastąpił w Białym Domu. Na człowieka renesansu przez wielu uważanego za zmarłego. –Mam broń – odezwał się cichy, kulturalny głos za plecami Gabe'a. – Ręce do góry, tak żebym je widział. Proszę się nie obracać. Nazwisko? –Singleton. Doktor Gabe Singleton. –Jak dostać się z gabinetu do rezydencji? –Windą po drugiej stronie korytarza. –Nikt pana nie śledził? –Nikogo nie widziałem, ale też nie zachowywałem szczególnej ostrożności. –A szkoda. –Przepraszam. –Niech pan podejdzie do tamtej podpory. Proszę trzymać ręce w górze. Gabe zrobił to, o co prosił tamten. –Proszę się powoli odwrócić, nie opuszczając rąk. Gabe znów wykonał polecenie. Zobaczył przed sobą wychudzonego, nieogolonego mężczyznę. Nie był uzbrojony. Podał Singletonowi kościstą rękę i ścisnął mu dłoń z zaskakującą siłą. Włosy miał w nieładzie i cała jego powierzchowność sprawiała, że wyglądał na dużo więcej niż pięćdziesiąt sześć lat – a taki wiek figurował w aktach osobowych Ferendellego. Choć w mroku Gabe nie widział zbyt wiele, mógł stwierdzić, że mężczyzna miał ponury wyraz twarzy. Był roztrzęsiony i zdecydowanie przydałby mu się prysznic. Jego napięcie było niemal namacalne.
–Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, że widzę pana żywego, doktorze – powiedział Gabe. –Mamy do czynienia z kryzysem o gigantycznych rozmiarach. Przypuszczono atak na naszego prezydenta. Każdego dnia jego życie jest zagrożone. –Czyli te jego incydenty psychiatryczne są… –Jeśli mówiąc „psychiatryczne”, ma pan na myśli jakąś chorobę, samoczynny defekt mózgu, to zapewniam pana, że jego problemy absolutnie nie są natury psychiatrycznej. –Ale… Pomimo panującej pod mostem ciemności Gabe widział błysk oczu rozmówcy. –Prezydent Stoddard nie jest szalony – powiedział Ferendelli. – Jest zatruwany środkiem psychoaktywnym. Inaczej: wieloma środkami psychoaktywnymi. –Zastanawiałem się nad tym, gdy byłem świadkiem jednego z ataków – powiedział Gabe – więc pobrałem krew do analizy. Ale probówki zostały skradzione z lodówki w gabinecie. –Skradzione? Wie pan, kto je wziął? –Nie. A pan? –Mam pewne przypuszczenia. –Panie doktorze… Jim, czy nic ci nie jest? Jesteś chory? –Od wielu tygodni nie sypiam dłużej niż po dwie godziny na dobę. Grozi mi niebezpieczeństwo równie wielkie jak prezydentowi. Mogą mnie tak samo łatwo zabić. Wystarczy… wystarczy wcisnąć jeden guzik. – Ferendelli ukradkiem rozejrzał się wokół siebie. – Jest pan pewien, że nikt pana nie śledził? W tym pytaniu było coś dziwnego, ale Gabe nie potrafił określić co. –Nie, nie jestem pewien – odparł. – Już mówiłem. Niech pan posłucha, mam tutaj samochód. Zawiozę pana do szpitala albo… albo do mnie. –Po prostu porozmawiajmy – rzekł Ferendelli. – Niech pan ze mną porozmawia i niech mnie pan posłucha. Oni mnie otruli. Otruli mnie tak jak prezydenta. Nie zgłosiłem się do władz, bo nie wiem dokładnie, kim oni są, a nie uciekłem, bo mój prezydent i mój kraj zasługują na to, żebym tu został. –Czy pana córka jest bezpieczna? –Tak. Z tego, co wiem, nic jej nie jest. Kiedy to wszystko się zaczęło, bałem się, że posłużą się nią, żeby dotrzeć do mnie. Dlatego kazałem jej wyjechać do przyjaciół. Jak długo tam pozostanie, tak długo nikt jej nie znajdzie. A teraz proszę, niech mnie pan posłucha.
–Posłucham, ale niech się pan spróbuje skupić. Kim oni są? Czy jest wśród nich Lily Sexton? To nazwisko podziałało na Ferendellego jak cios obuchem. Przez jakiś czas mężczyzna milczał. Kiedy się wreszcie odezwał, jego głos wyraźnie drżał. –Błagam, niech mi pan powie, że pan się nigdy nie kontaktował z tą kobietą. –Opowiem o moich kontaktach z nią, kiedy pan skończy mówić. Jim, proszę… Niech pan zacznie od początku. –Oj, niedobrze – powiedział Ferendelli. – Bardzo niedobrze. Widział się pan z nią, prawda? Przebywał pan w jej towarzystwie? –Tak. Błagam, spokojnie. Niech mi pan powie, o co w tym wszystkim chodzi. Wynalazca, lekarz, artysta, myśliciel. Człowiek renesansu, o którym Gabe tak wiele słyszał, był teraz kłębkiem nerwów. –Mam przyjaciela, nazywa się Wysocki – powiedział Ferendelli. – Zeke Wysocki. Jest chemikiem analitykiem. Ma niewielkie laboratorium na przedmieściach Durham. To odludek, aspołeczny typ, ale za to geniusz chemiczny, a do tego cholernie dobry pokerzysta. Właśnie tak się poznaliśmy, przy prywatnej partii pokera. Lubił opowiadać o zleceniach, które od czasu do czasu dostawał od policji i FBI. Sprawach, z którymi nie potrafiły sobie poradzić zwykłe laboratoria. Więc pewnego razu, kiedy badanie krwi prezydenta niczego nie wykazało, wysłałem przy okazji jedną próbkę Wysockiemu. –I on coś znalazł. –I to sporo. Pobrałem krew po dwóch atakach. Wysocki znalazł ślady różnych halucynogenów, ale za każdym razem innych. –Jim, mów dalej. Świetnie ci idzie. Ferendelli znowu zaczynał się trząść. Z kieszeni kurtki wyjął niewielką butelkę wody. Rozedrganą dłonią podniósł ją do ust i pociągnął głębszy łyk. Gabe zastanawiał się, czy w butelce jest wódka, ale go o to nie zapytał. Ferendelli nie był pijany, tylko przerażony – przerażony i kompletnie wyczerpany. –Na pewno nikt pana nie śledził? Odkąd tylko pan przyjechał, czułem, że coś jest nie tak. Gabe zerknął na pusty pas zieleni. –Nie za bardzo wiem dlaczego, ale możemy pojechać gdzieś indziej albo po prostu porozmawiać podczas jazdy. –Chyba… chyba możemy tu zostać. –Jim, mów dalej. Co znalazł twój przyjaciel? Wszystko powoli zaczyna mi się układać w pewną całość. Dotrzemy do sedna. Obiecuję. I załatwimy wam wszystko, czego wraz z prezydentem
potrzebujecie, żeby wyzdrowieć. Mam w Secret Service przyjaciółkę, której możemy zaufać. O ile uda nam się ją znaleźć. –Oby… –Jim, słusznie postąpiłeś, że się ze mną skontaktowałeś. Jesteś już bezpieczny i daję ci słowo, że nie jesteś sam. A teraz proszę cię, mów dalej. –Nie jestem sam – powtórzył Ferendelli odrobinę spokojniejszy. – To dobrze brzmi. Przecznicę dalej ulicą nadjechała biała furgonetka ze zgaszonymi reflektorami. Na dachu wozu powoli obracała się antena.
ROZDZIAŁ 46
Alison wiedziała, że zaraz poczuje ból, ale nie mogła temu zapobiec. Leżała na plecach ze wzrokiem utkwionym w dużą strzykawkę w dłoni Treata Griswolda. Patrzyła z przerażeniem, jak mężczyzna wsuwa igłę w gumowy wlot na przewodzie kroplówki. –Wiem, że niezbyt to pani lubi, siostro Alison – powiedział Griswold – ale naprawdę muszę się dowiedzieć, o co tu chodzi, a szczerze mówiąc, na razie niezbyt jestem usatysfakcjonowany pani wyjaśnieniami. –Ale ja już wszystko powiedziałam – jęknęła Alison. Pot ściekał jej z ramion. Słone strużki płynęły po górnej wardze. – Wszystko! Przysięgam. Błagam, już nic więcej nie wiem. Nie rób tego, proszę. Leżała na trzeszczącym łóżku polowym. Kostki i nadgarstki miała przywiązane do ramy. Cienki, niczym nieprzykryty materac cuchnął pleśnią. Pomieszczenie – które bez wątpienia służyło jako magazyn – oświetlała jedna naga żarówka zwisająca z sufitu. Było mniej zagracone niż to w Białym Domu. Alison została ubrana w jasnoniebieski kostium lekarski, zapewne wzięty z kliniki. Obok łóżka leżało jej równiutko złożone ubranie, a na samym wierzchu – stanik i majteczki, niezbyt subtelny znak, że jest kompletnie bezsilna. Kobieta uznała, że niemal na pewno znajduje się w piwnicy domu przy Beechtree Road w Richmond – domu Donalda Greenfielda.
To miał być już trzeci zastrzyk, który Griswold aplikował jej w ciągu ostatnich dwóch godzin… a może dwóch dni. Na samą myśl, że znów powrócą ból i drgawki, żółć podniosła jej się do gardła. Agent poinformował ją, jak nazywa się ten środek, ale nigdy o nim nie słyszała. Zresztą mężczyzna wspomniał, że specyfik właściwie wciąż jest w fazie eksperymentalnej. Pracują nad nim jego znajomi z CIA. Kiedy Alison przebudziła się z narkozy zaaplikowanej w Białym Domu, Griswold wyrecytował pytania, na które chciał uzyskać odpowiedź, po czym, nie czekając na reakcję kobiety, wstrzyknął środek do kroplówki. Powiedział, że to „ćwiartka mocy”. Nie upłynęła minuta, gdy zaczęło się drżenie mięśni. Po chwili złapał je skurcz – wszystkie, co do jednego. Silniejszy niż wszystkie skurcze, których w życiu doświadczyła. Spętana Alison nie mogła przyjąć żadnej pozycji, w której nie dręczyłyby jej drgawki. Mięśnie czworogłowe stwardniały niczym dwa okrągłe kamienie. Ścięgna kolanowe napięły się z równą siłą, lecz w przeciwnym kierunku. Szczególnie niemiłosierne były skurcze mięśni brzusznych. Szczęka zacisnęła się tak mocno, że kobieta nie potrafiła otworzyć ust do krzyku. Możliwe – a nawet bardzo prawdopodobne – że wkrótce po drugim zastrzyku Alison zemdlała z bólu. Kiedy się obudziła, pokryta zimnym potem, czuła się tak, jakby ktoś stłukł ją kijem. Teraz Griswold miał zamiar zaaplikować środek po raz trzeci. –Griswold… Treat, proszę cię, posłuchaj. Posłuchaj mnie, do cholery – jęknęła z wysiłkiem. – Zostałam umieszczona w Białym Domu, bo Mark Fuller ze spraw wewnętrznych chciał się dowiedzieć, co się mogło stać z doktorem Ferendellim. Poza tym prosił, żebym się zorientowała, czy w pogłoskach o kłopotach umysłowych prezydenta jest choć trochę prawdy. No i miałam zwracać uwagę na wszystko, co wydawało mi się podejrzane. Fuller nie wspominał o żadnym konkretnym agencie Secret Service, a już na pewno nie o tobie. Proszę, nie dawaj mi już tego więcej. Błagam. –Dlaczego mnie śledziłaś? –Już mówiłam. Jako jedyny zrobiłeś coś, co wydawało mi się choć trochę nietypowe. –Wbrew przepisom miałem przy sobie inhalator. –Właśnie. Może to jest niepisana zasada, ale u nas w klinice każdy wie, że nikomu poza nami i samym prezydentem nie wolno ruszać jego lekarstw. Pracujesz tu dostatecznie długo, żeby też o tym wiedzieć. Kobieta nie wspomniała o kieszonkowcu Lesterze ani o tym, że udało mu się podmienić inhalatory. Gdyby Griswold się o tym dowiedział, a jego inhalator rzeczywiście zawierał jakąś podejrzaną substancję, Alison czekałby ból, którego mogłaby nie znieść. Patrzyła na ogromną głowę agenta otoczoną poświatą z żarówki pod sufitem, patrzyła na grubą fałdę na krótkiej szyi – i nienawidziła go jeszcze bardziej niż niegdyś tamtych chirurgów w Los Angeles. W myślach wyrzucała sobie własną ostrożność i uraz, który jej pozostał po dawnych przeżyciach.
Powinna była powiedzieć o legendarnym agencie Gabe'owi, a może i samemu Fullerowi. Przez kilka chwil oboje milczeli. Griswold stał nieruchomo, patrząc na nią bez żadnych emocji. Alison zaświtał promyk nadziei. Miała wrażenie, że mężczyzna zastanawia się nad jej słowami. Proszę, pomyślała. Proszę, nie rób tego. Bezskutecznie usiłowała wyczytać z jego twarzy, co zamierza. Wykazała się już w życiu pewną odwagą i tolerancją na ból, ale bynajmniej nie nadludzką. Proszę, błagam… nie. W końcu Griswold pokręcił swą wielką głową i wzruszył szerokimi ramionami. –Zupełnie tego nie rozumiem, siostro Alison, ale choćbym się nie wiem jak starał, nie mogę się pozbyć wrażenia, że coś przede mną ukrywasz. Podniósł do oczu przewód kroplówki i przez chwilę przyglądał się gumowemu wlotowi, jakby to był jakiś cenny, delikatny kwiat. Wreszcie westchnął i szybkim ruchem wtłoczył specyfik wprost do krwiobiegu kobiety. Kiedy tylko Griswold napiął kciuk na tłoku strzykawki, Alison zaczęła krzyczeć.
ROZDZIAŁ 47
Ketamina… psylocybina… LSD… metamfetamina… DIPT… atropina… meskalina… PCP. Znajomy chemik Jima Ferendellego znalazł w krwi prezydenta Andrew Stoddarda ślady ośmiu różnych środków halucynogennych. Ośmiu! –Zeke ma w zwyczaju powtarzać, że przeprowadzanie analizy chemicznej przypomina rozpoznanie różnicowe u pacjenta – powiedział Ferendelli. – Jeśli czegoś nie szukasz, to nigdy tego nie znajdziesz.
–W pełni się z tym zgadzam – odparł Gabe. – Przypuszczenia i założenia a priori są dla lekarza równie niebezpieczne jak arogancja i brak wiedzy. –Zeke poszedł o krok dalej. Po uzyskaniu pozytywnych rezultatów postanowił poszukać odpowiedzi na pytanie, które samo się nasuwało: jakim cudem tak znikome ilości narkotyków mogły się znaleźć w krwi prezydenta? Uznał, że były zbyt małe, żeby wpłynąć na system nerwowy, chyba że dotarły bezpośrednio do tych części mózgu, w których mogły zadziałać najskuteczniej. Dał mi kilka artykułów streszczających teorię, która, jak się zdawało, podsuwała najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. –Nanotechnologia – wyszeptał Gabe poruszony tym, że wszystko zaczyna się układać w logiczną całość. – Nie znalazłem artykułów, ale za to trafiłem na parę książek na ten temat, kiedy przeglądałem twoje mieszkanie w poszukiwaniu jakichś informacji o tobie. Zabrałem je do siebie i wziąłem się do lektury. Wciąż jestem tylko amatorem, ale wiem już nieco więcej niż na początku. Ferendelli po raz pierwszy się uśmiechnął. Poklepał Gabe'a z aprobatą po ramieniu. –Daję głowę, że świetny z ciebie lekarz – powiedział. –A ja jestem pewien, że z ciebie również. Skontaktowałeś się z Lily Sexton, żeby dowiedzieć się czegoś o nanotechnologii, prawda? Tym razem nazwisko kobiety nie wywołało już tak nerwowej reakcji jak poprzednio. –Z moich lektur – rzekł Ferendelli – wynikało, że wykorzystywanie nanobotów o rozmiarach molekularnych w celu dostarczania lekarstw bezpośrednio do ognisk nowotworu lub określonych miejsc w organizmie wciąż pozostaje w sferze projektów oraz marzeń futurystów. Spotkałem się z Lily, żeby sprawdzić, czy wie nieco więcej na temat obecnego stanu zaawansowania badań w tej dziedzinie. Poza tym szukałem jakiegoś rozsądnego wyjaśnienia następującej kwestii: jeśli prezydentowi podawano śladowe ilości środków halucynogennych, to w jaki sposób się to odbywało? Jak narkotyki mogły dotrzeć do tych obszarów w mózgu, gdzie ich działanie byłoby najsilniejsze? I co najważniejsze, a zarazem najbardziej przerażające: jak to możliwe, że wyzwalano ich działanie na komendę? To nie przyszłość! – chciał zawołać Gabe, przypominając sobie pozbawione ciał mózgi w szklanych cylindrach doktora Rosenberga oraz immunofluorescencyjny osad na fotografiach. To teraźniejszość! To możliwe już dziś! Najpierw jednak Singleton musiał się dowiedzieć, w jaki sposób jego poprzednik oraz Drew znaleźli się w takim niebezpieczeństwie. Gabe nie miał najmniejszych wątpliwości, że Jim Ferendelli jest bohaterem. W zadziwiająco krótkim czasie zebrał ogromną ilość informacji, a wszystko po to, by ratować prezydenturę swego pacjenta i wieloletniego przyjaciela. To jednak sprawiło, że życie lekarza znalazło się w niebezpieczeństwie.
W tym momencie Jim powinien stać na złotym piedestale, przed Kongresem i całym narodem amerykańskim, oczekując najwyższych laurów, jakie ten kraj może przyznać – a nie kryć się w cieniu, w smrodzie, pośród potłuczonych butelek po piwie, wychudzony, rozczochrany i zalękniony.
–Jim, powiedz mi, co się stało – poprosił miękko Gabe. Przed oczami miał wykonany z wielkim uczuciem portret, który znalazł w biurku mężczyzny. – Jak to było z Lily Sexton? –Kiedy się z nią skontaktowałem, żeby porozmawiać o nanotechnologii, ona zaprosiła mnie do swoich stajni na przejażdżkę. Odwiedziłem ją kilkakrotnie. Nie było łatwo, bo musiałem mówić ogólnikami i w żaden sposób nie wspominać o prezydencie. Jednak przypuszczałem, że i tak się domyśliła. W końcu poza nim i jego rodziną nie mam innych pacjentów. W ciągu ostatnich miesięcy nasilały się pogłoski o kłopotach ze zdrowiem psychicznym Drew, a Lily to bardzo spostrzegawcza osoba. –Z tym się muszę zgodzić – odrzekł Gabe. –Nie powiedziała mi na temat nanotechnologii zbyt wielu rzeczy, których bym wcześniej nie wiedział. Dziedzina rozwija się w zawrotnym tempie, a bogacze zaczynają spekulować i wydawać niewyobrażalne kwoty na nowe szanse. Jednak wciąż więcej w tym teorii i potencjału niż realnych rozwiązań. Lily umożliwiła mi wizytę w ośrodku badawczo-produkcyjnym w New Jersey. Porozmawiałem z kilkoma naukowcami, a nawet dwoma poważnymi inwestorami. –W ośrodku produkcyjnym? –Tak, to firma, która produkuje nanorurki o różnej długości i średnicy oraz fulereny w kilku rozmiarach. Wśród fabryk i laboratoriów na całym świecie rośnie obecnie popyt na te nanocząsteczki. Ci ludzie z New Jersey sprzedają to wszystko na wagę jak banany. –Świetnie ci idzie, Jim. Mów dalej. Ferendelli wychynął z cienia i ukradkiem rozejrzał się po okolicy. – Oni mnie mogą zabić. – Głos mężczyzny znów przybrał piskliwy ton. – Wystarczy, że nacisną przycisk. Mogą mnie zabić, kiedy tylko zechcą. I prezydenta też. Kiedy tylko zechcą, będą go mogli zabić. Ot tak. Gabe ujął Ferendellego pod ramię i ostrożnie wprowadził z powrotem w cień. –Kim oni są? – zapytał. –Mam pewne teorie, ale nic poza tym. Ja… dalej odwiedzałem Lily w jej posiadłości. W Waszyngtonie nigdy się nie spotkaliśmy. Zawsze tylko w Lily Pad. Gabe wiedział, co za chwilę usłyszy.
–Zakochałeś się w niej, prawda? – spytał. –Tak mi głupio. –Nonsens. Nie wiem, czy kiedykolwiek spotkałem ciekawszą i bardziej atrakcyjną kobietę. –Do niczego między nami nie doszło… to znaczy jeśli chodzi o seks. Wciąż zapraszała mnie na przejażdżki, ale za każdym razem, kiedy próbowałem przejść w naszym związku do następnej fazy, sugerowała, że zanim będzie się mogła poważnie zaangażować, najpierw musi się wyplątać z innego romansu. Tymczasem ja kontynuowałem badania, rozmawiałem z ekspertami i potajemnie analizowałem próbki krwi Drew. Nie chciałem uwierzyć w to, że mój związek z Lily nie ma przyszłości, a ona nadal proponowała spotkania. Teraz wiem, że to ona wyciągała ode mnie informacje, a nie na odwrót. –Przykro mi, Jim- powiedział Gabe. – Bardzo mi przykro. –Byłem głupcem, że wcześniej nie dostrzegłem prawdy. Moją etykę i zdolność osądu zaburzyło uczucie, którym ją darzyłem. Odkąd odeszła moja żona, byłem taki samotny… Ja… Gabe położył dłoń na ramieniu mężczyzny. –Spokojnie, Jim. Działałeś w interesie swojego pacjenta. Nikt nie mógłby cię za to winić. –W końcu, żeby ją do siebie przekonać, postanowiłem podzielić się z nią całą moją wiedzą. Przecież była przyjaciółką Drew, a on miał zamiar powierzyć jej stanowisko w rządzie. Wobec tego wyjawiłem jej, czego się dowiedziałem, jaką miałem teorię i co zamierzałem zrobić w tej sprawie. Ferendelli znów podszedł do granicy cienia i spojrzał na widok, który kiedyś sfotografował z taką wrażliwością. Park był pusty, a rzeka spokojna, co silnie kontrastowało z szumem pojazdów na moście i drganiami, jakie one wywoływały. Czując, że łącząca ich więź się zacieśnia, Gabe zrobił kilka kroków do przodu i zbliżył się do swego poprzednika. Stali ramię w ramię – dwie sylwetki oświetlane przez reflektory przejeżdżających samochodów. –Jak zareagowała? – spytał Gabe. Ferendelli zwrócił ku niemu twarz. W jego oczach malowały się strach i żal. –Stwierdziła, że nie zrobię nic z tego, co zaplanowałem. I że postąpię dokładnie tak, jak ona mi każe. Nic mniej i nic więcej. Powiedziała, że to było w herbacie, którą mnie częstowała, zanim wyjeżdżaliśmy na szlak. A teraz było we mnie, ukryte w moim mózgu. Gabe zdrętwiał. Herbata! Lily taka była dumna z tej swojej herbaty. Tak się cieszyła, kiedy poprosił o drugą filiżankę. –Jakie „to”? – zapytał, choć słowa przychodziły mu z trudem.
–Fulereny. Puste nanokule wypełnione narkotykami. Powiedziała, że do herbaty dodawała dokładnie taką dawkę środków odurzających, żebym się rozluźnił, żeby mi zasmakowała i żebym prosił o jeszcze. –O Boże – wymamrotał Gabe. –Właśnie w ten sposób wprowadziła fulereny do mojego organizmu. Nie wiem, jak jej się to udało w przypadku Drew ani w jaki sposób fulereny z mikrodawkami narkotyków trafiają dokładnie tam, gdzie mogą wyrządzić największe szkody. –Obawiam się, że ja wiem – odparł Gabe. W tym momencie nie chciał tracić czasu na opowieść o swym doświadczeniu z naukowcami w laboratorium nanotechnologicznym Lily. – Fulereny powleczono antyciałami zakodowanymi konkretnie do neuroprotein czy neurotransmiterów, na przykład tych we wzgórzu, zwojach podstawy mózgu albo jądrze ogoniastym. Może również w innych obszarach mózgu. Fulereny podróżują w krwiobiegu, dopóki nie natrafią na konkretne rodzaje protein. Wtedy przyczepiają się do nich i pozostają w tym stanie, aż określony sygnał nie spowoduje rozerwania wiązań chemicznych zapewniających fulerenom utrzymanie idealnie kulistego kształtu, a w konsekwencji nie uwolni zawartości. –Ale potrzeba jeszcze wielu lat, żeby biotechnologia osiągnęła tak zaawansowany poziom – powiedział Ferendelli. –Nie potrzeba. Uwierz mi. Posłuchaj, Jim, czy nie domyślasz się, jakim sygnałem otwierane są fulereny? –Dźwiękowym. Oni mają jakiś nadajnik, który najwyraźniej emituje dźwięk o określonej częstotliwości. Możliwe, że urządzenie wytwarza dźwięki o różnej częstotliwości dla poszczególnych narkotyków. Lily mówiła, że środki chemiczne, które stopniowo umieszczano w moim pniu mózgowym oraz w pniu mózgowym prezydenta, mogą wstrzymać pracę serca lub oddychanie albo i jedno, i drugie. Wystarczy wcisnąć przycisk nadajnika. Zupełnie jakby chodziło o otwarcie drzwi garażu albo… albo przełączenie kanału w telewizorze. Ona mi nawet pokazała jeden taki nadajnik. Potem powiedziała, że jeśli będę pilnował swojego nosa, to nikomu nie stanie się krzywda, a już na pewno nie prezydentowi. –Ale ty na to nie poszedłeś. –Kiedy zrozumiałem jej zamiary, nie potrafiłem uwierzyć, że prezydent będzie bezpieczny. Więc uciekłem. Ja wiem, co zrobiła Lily. Sądziłem, że ona i jej ludzie nie mogą skrzywdzić prezydenta, dopóki mnie nie mają i dopóki nikomu o niej nie powiedziałem. –Czego od ciebie żądała? –Dokładnie nie wiem, ale z tego, co powiedziała, wynikało, że wcześniej czy później będą chcieli, żebym wprowadził w życie zapis dwudziestej piątej poprawki i rozpoczął procedurę usunięcia Drew z urzędu z powodu choroby psychicznej.
–O rany. Ale dlaczego? Myślisz, że stoi za tym Bradford Dunleavy? –Przypuszczam, że to możliwe. –A Tom Cooper? –Nie wiem. Wydaje się szczery, a poza tym cały czas był lojalnym wiceprezydentem, ale wiem również, że to bardzo ambitny człowiek, a tutaj przecież chodzi o prezydenturę Stanów Zjednoczonych. –Bardzo swojski, ale bardzo inteligentny. Parę dni temu przyszedł do mojego gabinetu i wypytywał o stan zdrowia Drew. –Powiedziałeś mu coś? –Nie, oczywiście że nie. Dlaczego zostałeś w Waszyngtonie? –Czekałem. –Na co? –Na ciebie. Na to spotkanie. Ja nikomu nie ufam. To znaczy nikomu poza tobą. –Mógłbyś wytłumaczyć? –W to wszystko jest zamieszany ktoś z bezpośredniego otoczenia prezydenta. Ktoś naprawdę bliski. Bliższy niż Lily. Nie mam powodów przypuszczać, że Drew pijał z nią herbatę, a już na pewno nie tak często, żeby dało się tym wytłumaczyć wszystkie ataki. Według Lily te środki dostarczano do mózgu stopniowo, w wielu dawkach. To oznacza, że ktoś musiał aplikować prezydentowi fulereny z ładunkami narkotyków, a także wyzwalać ich działanie. Do tego jest potrzebny nadajnik. Gabe nie mógł się przemóc, by powiedzieć Ferendellemu, że najprawdopodobniej, podobnie jak prezydent oraz jego poprzedni lekarz, także on sam był teraz chodzącą bombą zegarową – przynajmniej w stopniu, jaki mogło zapewnić kilka filiżanek herbaty wypitej u Lily. –Jakie osoby masz na myśli? Kto miałby możliwość to zrobić? – spytał. –Lista osób jest bardzo długa. Żona i dzieci prezydenta, mniej więcej dwudziestopięcioosobowa ekipa kuchenna, szef sztabu i ludzie z jego biura, sekretarz sztabu i ludzie z jej biura, członkowie gabinetu, biuro wojskowe. –Czyli mój kolega Ellis Wright. –Ach tak, admirał – powiedział Ferendelli. – Mam nadzieję, że jesteś z nim w lepszych stosunkach niż ja. –Gdzie tam – odparł Gabe. – Najwyraźniej nie potrafi znieść nikogo, nad kim nie ma władzy. Twoja
lista robi się długa. –Ja dopiero zaczynam. W ośrodku medycznym pracuje mniej więcej trzydzieści osób. Pomyśl jeszcze o dziesiątkach pokojówek i reszcie służących. Ludziach, którzy poruszają się po Białym Domu praktycznie niezauważeni. –Tak jak Secret Service. –Właśnie. Nie wiem, ilu dokładnie jest agentów, ale przypuszczam, że w różnych momentach do prezydenta ma dostęp kilkuset. –Iz tych wszystkich osób wystarczy tylko jedna. –Wystarczy tylko jedna – powtórzył Ferendelli ze smutkiem w głosie. – I sądzę, że musi się znajdować bardzo blisko niego, żeby nadajnik zadziałał. –Czemu tak myślisz? –Goni mnie pewien człowiek, profesjonalny zabójca. Gabe'a przeszedł dreszcz. –Skąd wiesz, że to zawodowiec? –Używa tłumika. Jakiś tydzień, może półtora temu wpadłem do mojego mieszkania w Georgetown po dokumenty. Byłem tam niecałe dwadzieścia minut, kiedy usłyszałem, że otwiera kluczami drzwi frontowe. Pewnie Lily je dorobiła. Udało mi się uciec przez piwnicę i wyjść nad Potomac, gdzie schowałem się nad brzegiem. Później, kilka dni temu, pojawił się w wiosce bezdomnych, gdzie postanowiłem się ukryć do czasu, aż wymyślę, jak się z tobą skontaktować. Zabił jednego z kloszardów. Strzelił mu prosto w twarz, ot tak po prostu. Znowu udało mi się uciec, zanim mnie znalazł. Potem tam wróciłem. Chłopcy powiedzieli, że użył nadajnika. Nie mogłem być wtedy dalej niż pięćdziesiąt, może siedemdziesiąt pięć metrów i nic się nie stało. –Pięćdziesiąt metrów – powtórzył Gabe, którego zaczynało ogarniać złe przeczucie. – Jim, czy potrafisz mi coś jeszcze powiedzieć o tym mężczyźnie? Cokolwiek. –Widziałem go tylko w tunelu. W domu nie. Było raczej ciemno. Ale wiem jedno: on jest z Południa. Nie mam wątpliwości. Miał silny akcent. Z Georgii, a może z Alabamy. Nie jestem w tym zbyt dobry. Niedobrze. Na Ferendellego i Blackthorna polował ten sam człowiek. Gabe instynktownie powiódł wzrokiem od rzeki poprzez pas zieleni aż do ulicy i z powrotem.
W tym samym momencie gdzieś z dala, z tyłu dobiegł cichy, niemal niesłyszalny chrzęst szkła. Urządzenie naprowadzające! – pomyślał nagle Gabe. Zabójca musiał przymocować coś takiego do jego samochodu. –Jim – odezwał się nerwowym szeptem – on tu jest. Gdzieś za nami. Przygotuj się do biegu. Mój samochód jest tam na lewo, pod latarnią. –Ale… Gabe nie mógł już dłużej czekać. Złapał Ferendellego za ramię i pociągnął go za sobą. – Tam są! – usłyszeli za plecami głos mężczyzny o południowym akcencie. – O tam!
ROZDZIAŁ 48
–Tam są! O tam! Jest ich co najmniej dwóch, pomyślał Gabe, w biegu ciągnąc za sobą Ferendellego przez pas zieleni Anacostia River Basin. Urządzenie naprowadzające w samochodzie! Tak jest. To by wyjaśniało, w jaki sposób zabójca znalazł hotel Blackthorna. Jeśli zaś mężczyzna na szlaku w pobliżu posiadłości Lily nie śledził Gabe'a aż do Flint Hill, mógł go bez trudu namierzyć za pomocą GPS-u. Lekarz nie przestawał myśleć o tym, jakiego narobił bałaganu, nie zachowując większej czujności. Chociaż Ferendelli był od niego tylko o parę lat starszy, te kilka tygodni, które spędził w ukryciu, doszczętnie go wycieńczyły. Reagował z opóźnieniem i już po kilku krokach zaczął ciężko dyszeć. –Widzę ich! – zawołał gdzieś za ich plecami mężczyzna z południowym akcentem. – Biegną przez park w twoją stronę. „W twoją stronę”!
Gabe spojrzał przed siebie, w stronę buicka. Zza samochodu wyszedł jakiś mężczyzna z pistoletem w ręku – albo może, pomyślał nagle Singleton, to ultradźwiękowy nadajnik, o którym wspomniał Ferendelli. Nadajnik, za pomocą którego można było odebrać życie im obu. Zerknął za siebie przez ramię. Z cienia pod mostem właśnie wyłaniał się profesjonalny zabójca, o którym opowiadał Ferendelli. On także trzymał coś w dłoni. –O Boże – wymamrotał Gabe. – Tędy, w stronę rzeki. To nasza jedyna szansa. –Nie mogę. –Daj spokój, możesz! Musisz! Ferendelli słaniał się już na nogach. Wisiał Gabe'owi na ramieniu i chwiał się to w prawo, to w lewo. Singleton zaryzykował kolejny rzut oka wstecz. Tamci byli coraz bliżej. Mężczyzna czuł, że słabnie i zaczęła go ogarniać panika. Dręczyła go dokuczliwa kolka w prawym boku, a każdy oddech rozrywał mu płuca. –Uciekaj! – wysapał Ferendelli. – Ja… już… nie mogę. –Daj spokój, Jim. Do jasnej cholery, rusz się! Do rzeki mieli jeszcze jakieś pięćdziesiąt metrów. Ale co potem? Co zrobią, jeśli uda im się tam dobiec? Gabe znów obejrzał się za siebie. Tamtych mężczyzn wciąż jeszcze dzieliła od nich znaczna odległość, ale ten, który biegł od strony mostu, ten profesjonalista, zbliżał się z dużą prędkością. Jeśli w ręku miał pistolet, już teraz powinni być w zasięgu strzału. Mimo to napastnik nie strzelał. Albo dostali zakaz zwracania na siebie uwagi, albo mieli pojmać Singletona i Ferendellego żywych. Oczywiście istniała jeszcze jedna możliwość. Jeśli nadajniki miały zasięg rzędu trzydziestu metrów, tamci już wkrótce będą mogli ich użyć. Ferendelli potknął się, próbował złapać równowagę, ale zaraz upadł na jedno kolano skrajnie wyczerpany. Pod wpływem adrenaliny Gabe chwycił go za drugie ramię i bezceremonialnie podciągnął do pionu. Biegli niezdarnie, ich ruchy były nieskoordynowane, lecz mimo to zbliżali się do rzeki. Nagle Ferendelli złapał się za skronie, zawył i runął twarzą na ziemię. Z jego gardła dobiegał przerażający charkot. Gabe przypadł do niego i sprawdził mu puls na tętnicy szyjnej. Był tak słaby, że praktycznie niewyczuwalny. Ferendelli wciąż oddychał, ale nieefektywnie. W każdej innej sytuacji Gabe natychmiast rozpocząłby reanimację. Jednak teraz na podjęcie decyzji miał tylko sekundę, może dwie. Zabójca, który zbliżał się od strony mostu – i który już dwa razy o mało nie zabił Ferendellego – przystanął dwadzieścia metrów od nich. Mierzył w ich kierunku czymś, co na pewno nie było
pistoletem. Po chwili opuścił rękę. Pomimo mroku Gabe mógł przysiąc, że mężczyzna się uśmiecha. –Przestań, sukinsynu! – wrzasnął lekarz. – Przestań natychmiast! Nie musiał przestawać. Śmiercionośna broń, która bez wątpienia była nadajnikiem, już spełniła swoje zadanie. Ferendelli leżał twarzą w trawie. Szarpały nim konwulsje. Jego zanikające, agonalne oddechy szybko stały się kompletnie nieefektywne. Na tętnicy szyjnej mężczyzny Gabe nie czuł już tętna. Świadom, że za chwilę sam może zginąć, przesunął się kilka metrów na czworakach, a potem zerwał na nogi. Po lewej stronie widział drugiego z napastników, łysego jak kolano, który nadal pędził w jego kierunku od strony samochodu. Wyglądał na wyższego i lepiej zbudowanego niż jego towarzysz. –No dalej – krzyknął. – Naciskaj! Zabójca znów podniósł nadajnik. Gabe zerwał się i na wpół skulony popędził w stronę rzeki. Biegł zygzakiem, jak w dawnych czasach, kiedy był futbolistą.
–Nacisnąłeś? – usłyszał za sobą głos mężczyzny. –Tak! – odkrzyknął ten z południowym akcentem. – Może się musi naładować albo… albo może on już jest poza zasięgiem. –Nie sądzę. W tej samej chwili Gabe poczuł dziwny, nawet dość przyjemny zapach, który dochodził jakby z głębi nosa. Odpowiadał on również smakowi, który mężczyzna czuł na języku. Ciało wydawało się teraz lżejsze i szybciej reagowało na bodźce. Gabe pruł naprzód z opuszczoną głową, slalomem, kiedy tylko zdołał sobie przypomnieć, że to konieczne. Głosy mężczyzn wydawały się odległe… zniekształcone i niewyraźne. Na wprost lekarz widział światła po drugiej stronie rzeki – rozmyte i rozedrgane. Gabe był biegaczem, olimpijczykiem, pędził szybciej, niż to się w ogóle wydawało możliwe. Jego stopy ledwie dotykały ziemi. Przerażenie wywołane mordem na Ferendellim, jego własny strach o życie – to wszystko niemal całkowicie poszło w zapomnienie. Ogarniała go euforia, która rosła z sekundy na sekundę. Nagle ciemna noc wybuchła feerią barw. Smugi czerwone i złote, pomarańczowe, zielone i białe przecięły niebo i eksplodowały nad rzeką niczym fajerwerki. Nad taflą wody frunęły świetlne wiatraki. Towarzyszył im także dźwięk. Umilkły już głosy i teraz mężczyzna słyszał jedynie swój oddech, równy, głęboki… Wdech… wydech… wdech… wydech. Gabe frunął – stąpał w powietrzu. Niepokonany. Był Herkulesem…
Batmanem… Indianą Jonesem. Brnął przez ciemną, zimną wodę, potem zanurkował głową w dół. Chociaż mocno zamknął oczy, barwy wciąż lśniły, rozlewały się po powiekach i rozgrzewały je. Woda spływała mu do gardła i wypełniała duszę. Woda była jego domem. Przemieszczał się w niej bez trudu, wciągał ją nosem i wypluwał ustami. Był rybą… rekinem… Aquamanem. Był nieśmiertelny. Był bogiem.
ROZDZIAŁ 49
–Proszę pana… Hej, proszę pana! Czyjś głos irytował, penetrował pustkę, przebijał się do świadomości Gabe'a, aż wreszcie mężczyzna był zmuszony zareagować. –Proszę pana, pan się obudzi. Nic panu nie jest? Czy pan jest pijany? Czy chce pan, żeby moja mama zadzwoniła po karetkę? Gabe jęknął i przewrócił się na plecy. Powieki miał jak z ołowiu. Zamrugał oczami. Wreszcie zaczynał widzieć wyraźnie. Najpierw zobaczył szaroniebieskie, wczesnoporanne niebo. Zaraz potem – zatroskaną twarz młodego murzyńskiego chłopca, który klęczał obok. Kawałek po kawałku, fragmenty koszmarnego spotkania z Ferendellim układały się w spójną całość. –Gdzie… gdzie ja jestem? Chłopiec, może dziesięcioletni, miał pełną wyrazu twarz o dużych, ciemnych oczach. Był ubrany w cienką, granatową wiatrówkę oraz czapkę Redskinsów przekrzywioną o czterdzieści pięć stopni. –Leży pan pod płotem na pustej posesji na końcu mojej ulicy. Gabe oparł się na łokciu, po czym zaczął analizować sytuację. Ubranie miał przemoczone, brakowało mu butów, podobnie zresztą jak radia, komórki i portfela. Posesja, którą chłopiec określił jako pustą, nie zasługiwała na takie miano. Przypominała raczej scenką typu „przed robotami” z reklamówki prac rekultywacyjnych. Wokół pełno było śmieci, złomu i odpadków. Nieco dalej zaczynał się rząd
sypiących się dwupiętrowych domów. W połowie drogi Gabe zobaczył szczura wielkości wiewiórki, który przemykał z kryjówki do kryjówki. Mężczyzna usiadł. Kręciło mu się w głowie. Mdliło go, a w ustach czuł paskudny smak ziemi. Ciśnienie w gałkach ocznych było nieznośne. –Czy to jest Anacostia? –No jasne że Anacostia – odparł chłopiec. – A co pan myślał? Raju, przez chwilę to mi się wydawało, że pan nie żyje. Chodzę sobie tędy na skróty, jak roznoszę gazety. Różne rzeczy już widziałem o tej porze, ale jeszcze nigdy martwego białasa pod płotem. –Nie jestem martwy. –Teraz to nie. Ale skąd ja to miałem wiedzieć? Gabe przetarł oczy. Czuł piach pod powiekami. –Jak się nazywasz? –Louis. A pan? –Gabe. Louis, możesz mi powiedzieć, która godzina? –Koło piątej. Chyba trochę po. Ale wie pan co, mnie nie wolno rozmawiać z obcymi. Pan jest pijany czy jak? –Dobre pytanie – odparł Gabe. – Sądzę, że odpowiedź brzmi właśnie: „czy jak”. Westchnął żałośnie. Stopniowo przypominał sobie kolejne szczegóły ataku pod Benning Street Bridge. Jim Ferendelli niemal na pewno został zamordowany. Zamordowany dokładnie w ten sam sposób, w jaki zostanie zabity prezydent, jeśli tak postanowi osoba dysponująca nadajnikiem. Zamordowany przez Lily Sexton i jej dwóch zbirów, którzy nigdy by ich nie znaleźli, gdyby doktor Gabe Singleton był bardziej ostrożny i zadał sobie trochę trudu, żeby wyjaśnić pewne wydarzenie, które wręcz wymagało wyjaśnienia – napad na Kyle'a Blackthorna. Teraz pojawiło się jednak inne pytanie: dlaczego Gabe również nie został zabity? Z tego, co pamiętał, wściekła psychodeliczna reakcja na uaktywnienie chemicznej bomby zegarowej w jego mózgu była inna niż w przypadku Ferendellego. Prawdopodobnie bardziej przypominała objawy, których doświadczał Drew. Być może przyczyną było to, że zarówno prezydent, jak i Ferendelli otrzymywali dawki fulerenów naładowanych narkotykami wielokrotnie, Gabe zaś został nimi nafaszerowany tylko raz, podczas jednej wizyty u Lily. Mężczyzna brał również pod uwagę inne wyjaśnienia: może środki chemiczne występowały w większym stężeniu, może były bardziej różnorodne, może obrano za cel inne obszary mózgu, fulereny i nadajniki skonstruowano w tak złożony sposób, że odmienne częstotliwości wyzwalały różne narkotyki.
Niech ich szlag! Gabe usiłował wstać, ale nagły przypływ mdłości i zawrotów głowy sprawił, że mężczyzna znowu runął w piach. Podniósł się na kolana i niespodziewanie zwymiotował – mieszanką wody z rzeki, żółci i niestrawionego jedzenia. Z miny Louisa można było wywnioskować, że widział już gorsze rzeczy. –Wie pan, to jest paskudne – stwierdził rzeczowo chłopak. – Mój wujek Robbie ciągle wymiotuje. Mama mówi, że to od picia. –Możesz mi powiedzieć, jak daleko jesteśmy od rzeki? –Ze trzy ulice. –A od twojego domu? –Mój dom jest tam, na końcu ulicy. –Zabrałbyś mnie do siebie? –Mama by mnie zabiła, jakbym przyprowadził do domu obcego, a do tego menela. A w ogóle to jeszcze nie skończyłem chodzić z gazetami. I tak mam mało klientów. –Masz rację. Idź skończyć rundę. Mnie nic nie jest. Jeśli wciąż tutaj będę, kiedy wrócisz, to pogadamy. Mały odszedł parę kroków, ale po chwili zawrócił. –Dobra, niech tam. I tak nie mam szkoły. A mój kolega Omar zaczyna rundę dopiero o siódmej. Louis pomógł Gabe'owi się podnieść, uważając przy tym, żeby nie wdepnąć w niewielką kałużę wymiocin. Mężczyzna złapał się ogrodzenia, a kiedy wreszcie mógł iść, Louis wziął go pod rękę, przyjmując na siebie część jego ciężaru. W ten sposób ruszyli w kierunku domu. –Mama chyba jest jeszcze w łóżku – szepnął Louis, kiedy na palcach przekraczali próg skromnego, obitego deskami szalunkowymi bliźniaka. Budynek miał ziemne podwórko oraz pomalowaną na szaro elewację, z której odchodziła farba. –Postaram się jej nie obudzić – odparł cicho mężczyzna. Louis zaprowadził go do niewielkiej, schludnie utrzymanej kuchni. Pośrodku był stół z blatem z laminatu, a na oknach wisiały perkalowe zasłony.
–Potrzebna mi umywalka, żebym obmył ręce i twarz. A potem muszę chwilę pomyśleć – powiedział Gabe. –O czym? –O tym, jak się skontaktować z moim szefem. –To pan ma szefa? –W pewnym sensie. Mężczyzna stracił wszystkie dokumenty, nie pamiętał żadnych numerów telefonów. W tej sytuacji nawiązanie kontaktu z prezydentem Stanów Zjednoczonych mogło przedstawiać pewne trudności. Jeśli chodziło o pieniądze na taksówkę, to możliwe, że dałoby się zawrzeć z Louisem jakiś układ, jednak chłopak trochę by Gabe'a zawiódł, jeśli zgodziłby się rozstać z zarobkiem – choćby nawet umowa brzmiała bardzo obiecująco. Zresztą nawet gdyby Gabe dotarł do Białego Domu w tym stanie, brudny i przemoczony, mógł co najwyżej podejść do jednego z umundurowanych agentów Secret Service w którymś z punktów kontrolnych i błagać, żeby go wpuszczono. Gabe chwycił słuchawkę telefonu wiszącego na ścianie i wybrał numer informacji. Zamierzał jak najszybciej zwrócić z nawiązką koszt tej rozmowy. –Proszę podać miasto i stan – odezwał się głos elektronicznego operatora. –Waszyngton, Dystrykt Kolumbii. –Proszę podać nazwę żądanej instytucji lub powiedzieć „miejsce zamieszkania”. –Biały Dom. Gabe widział, jak Louisowi oczy robią się okrągłe ze zdziwienia. Tymczasem przełączono go do kolejnego automatycznego operatora. Dostępne menu składało się z sześciu możliwych operacji, ale żadną z nich nie była rozmowa z jakimkolwiek człowiekiem z krwi i kości, nie wspominając już o prezydencie. –Co tu się dzieje? Gabe obrócił się zaskoczony. W drzwiach korytarza stała matka Louisa, boso, w cienkim, znoszonym szlafroku. Ręce założyła na piersiach i patrzyła na niego groźnie. Była tęgą, czarnoskórą kobietą, która gdy się uśmiechała, musiała wyglądać dość ujmująco. Jednak teraz zdecydowanie daleko jej było do śmiechu. –Ten pan dzwoni do swojego szefa w Białym Domu – zawołał podniecony Louis. – W Białym Domu! –I co, dodzwonił się pan do niego, panie…
–Singleton – powiedział Gabe, uśmiechając się z zażenowaniem. – Doktor Gabe Singleton. Kobieta usłyszała już wystarczająco dużo. Wbiła wzrok w syna. –Louis, jest piąta trzydzieści rano, a ty jeszcze nie skończyłeś rundy z gazetami. A w ogóle to ile razy ja ci mówiłam… –Żebym nie rozmawiał z obcymi. Wiem, wiem. Ale on leżał pod płotem na tej pustej posesji… i ja myślałem, że jest martwy, a przynajmniej pijany. A on nie jest ani martwy, ani pijany. Po prostu wymiotuje i potrzebuje naszej pomocy, żeby porozmawiać z szefem. –W Białym Domu. Gabe widział, jak kobieta łagodnieje. Na pewno nie potrafiła się długo gniewać na syna. –W Białym Domu – potwierdził lekarz. – Pozwoli mi pani wyjaśnić? Kobieta przyglądała mu się przez chwilę. Następnie bez słowa odwróciła się i ruszyła przed siebie korytarzem. Po chwili wróciła, niosąc w ręku spodnie od dresu, ręcznik i czarną koszulkę z długim rękawem. –To są rzeczy Shauna, brata Louisa – powiedziała. – Pracuje na nocnej zmianie w sklepie przy układaniu towaru, a jesienią wyjeżdża do szkoły. Powinny na pana pasować, chociaż Shaun jest wyższy. Niestety, nie mamy żadnych zapasowych butów. Może się pan przebrać w łazience na końcu korytarza. Swoje rzeczy proszę włożyć do tej reklamówki. Jak pan skończy, to sobie porozmawiamy o tym, kim pan właściwie jest i jak możemy panu pomóc. Gdy Gabe znalazł się w łazience, podszedł do umywalki i przejrzał się w lustrze. Natychmiast zmienił zdanie i wybrał prysznic. Koniecznie musiał się porozumieć z Drew. Wydawało mu się oczywiste, że Lily Sexton lub jakiś jej współpracownik zamierzali – za pomocą technik naukowych, nad którymi Drew chciał roztoczyć ścisłą kontrolę rządu – zabić prezydenta, a przynajmniej zrujnować jego karierę. Ironia losu. Czy śmierć Ferendellego i ucieczka Gabe'a wpłyną na zmianę planu działania tych ludzi? Jeśli tak, Drew mógł się znajdować w bezpośrednim niebezpieczeństwie, i to zapewne ze strony kogoś ze swego otoczenia. Z kolei Gabe, z którym Ferendelli przed śmiercią zdążył się podzielić swą wiedzą, stanowił dla zamachowców poważne zagrożenie. Mężczyzna wytarł się ręcznikiem i włożył ubranie Shauna, które wcale nie okazało tak duże, jak przypuszczała matka chłopaka. Brudny, mokry i rozczochrany Gabe musiał się wydawać drobniejszy niż w rzeczywistości. –Od razu lepiej – stwierdziła mama Louisa, przyglądając się lekarzowi. Podała mu kubek kawy, upewniła się, że pija czarną, i przedstawiła się jako Sharon Turner.
–Proszę pani – powiedział Gabe – jestem ogromnie wdzięczny Louisowi i nawet nie umiem wyrazić, jak bardzo doceniam to, że obdarzyła mnie pani zaufaniem i zrobiła dla mnie tak wiele. Domyślam się, że widząc mnie w tym stanie, musiała pani być zszokowana. No dobrze, czego chciałaby się pani dowiedzieć? –Chcę znać nazwisko człowieka, którego zastąpił pan w Białym Domu – odparła kobieta. Nie próbowała ukryć rozbawienia, gdy zobaczyła jego zaskoczoną minę. –Ferendelli. Doktor James Ferendelli. –Mąż mojej siostry, Herman, pracuje w Białym Domu w pralni. Zadzwoniłam do niego i o pana zapytałam. Powiedział, że nigdy pana nie spotkał, bo dopiero co pan przyszedł do pracy. Nie pamiętał nazwiska doktora, którego pan zastąpił, ale pana odpowiedź była taka szybka, że panu wierzę. Umysł Gabe'a zadziałał błyskawicznie. –Czy on jest teraz w domu? – zapytał. –Herman? Właśnie się zbiera do pracy. Gabe ledwie mógł ukryć podniecenie. –Mógłbym z nim porozmawiać? Sharon Turner sięgnęła po telefon, wybrała numer i podała lekarzowi słuchawkę. –Proszę pana – powiedział Gabe, uprzednio się przedstawiwszy – czy może pan wziąć kartkę i coś do pisania? Świetnie. Chciałbym, żeby pan napisał kilka słów do prezydenta. Mógłby pan to zrobić? –Mamy ludzi, którzy noszą pościel do rezydencji. Czasami pomagam. –Jeśli to tylko możliwe, wolałbym, żeby sam pan zaniósł tę karteczkę. Gotowy? Mogę dyktować? Oto treść: „Człowiek, który jeździ na Kondorze, chce, żebyś do niego zadzwonił”. Na dole niech pan zapisze numer telefonu pani Turner. Jeśli pana zwierzchnik z jakiegoś powodu nie zgodzi się pana puścić na górę, niech pan znajdzie agenta Secret Service i poprosi go, żeby dostarczył list. Ale lepiej, żeby pan to sam zrobił. Ma pan jakieś pytania? Herman zaprzeczył, więc Gabe odłożył słuchawkę. Potem usiadł z kubkiem kawy i pogrążył się w myślach. Jak odseparować prezydenta od wszystkich osób, które mogły stanowić dla niego zagrożenie – włącznie z obstawą z Secret Service? Kiedy po przeszło trzech kwadransach zadzwonił telefon, w głowie mężczyzny zaczynał już kiełkować pewien pomysł. Jego realizacja wymagałaby bardzo sprawnego planowania, a także ogromnego farta, lecz biorąc pod uwagę, o jaką stawkę toczyła się gra, trzeba było spróbować. Sharon odebrała telefon, kilka chwil słuchała rozmówcy, a potem drżącą dłonią podała słuchawkę
Gabe'owi.
–To do pana – powiedziała. – Człowiek po drugiej stronie mówi, że jest… –Bo jest – odparł Gabe z uśmiechem, kiedy kobieta wzdragała się przed podaniem nazwiska lub tytułu rozmówcy. – Czy może pani podać mi swój adres? Sharon zapisała mu go na kartce. –Gabe, to ty? – spytał prezydent. –We własnej osobie. –Całą noc próbuję się z tobą porozumieć. Gdzieś ty się, do cholery, podziewał? –Długo by mówić. Powiem ci, jak się spotkamy. –Dobrze. Niezłe posunięcie z tym Kondorem. Nigdy nie zapominam koni. –Panie prezydencie, ktoś mnie musi stąd zabrać. –Zaraz wyślę samochód. –Wspaniale. Gabe odczytał adres. –Będzie tam za dwadzieścia minut – powiedział Stoddard. –I przyślij od razu dwa zdjęcia z autografem. Jedno z dedykacją dla Turnerów, a drugie z osobistymi podziękowaniami dla Louisa Turnera. Liczę, że wkrótce zaprosisz panią Turner z rodziną na obiad. –Tak jest. Wszyscy twoi przyjaciele są przyjaciółmi Stoddardów. –Świetnie. Powiedziałeś, że próbowałeś się ze mną skontaktować. Coś się stało? –Coś niedobrego – odparł Stoddard. – Bardzo niedobrego. Kilka godzin temu otrzymaliśmy informację, że twoją pacjentkę, Lily Sexton, znaleziono martwą w szpitalnym łóżku.
ROZDZIAŁ 50
Dwaj przyjaciele siedzieli naprzeciw siebie w ponurym milczeniu. Dwadzieścia pięć lat temu mogliby się znajdować w swym pokoju w Bancroft Hall, w Akademii Marynarki Wojennej. Gadać o kobietach albo o zbliżającym się egzaminie. Teraz jednak spotkali się w gabinecie w rezydencji prezydenta, by zastanowić się nad znaczeniem strasznych, przygnębiających wiadomości: o śmierci dawnego prezydenckiego lekarza Jima Ferendellego oraz Lily Sexton, kandydatki na sekretarza do spraw nauki i techniki. –Ani policja, ani Secret Service nie znalazły niczego podejrzanego pod Benning Street Bridge – powiedział w końcu Stoddard. –Nic dziwnego. Ci ludzie, kimkolwiek by byli, to świetnie zorganizowani zawodowcy. –Jesteś pewien, że Jim nie żyje? –Bardziej pewny mógłbym być tylko wtedy, gdybym dostał zwłoki do zbadania. Może nie na wielu rzeczach się znam, ale po tylu latach w zawodzie potrafię stwierdzić, czy ktoś żyje. To było naprawdę straszne. Uciekaliśmy i on nagle złapał się za skronie, wydał z siebie krzyk rodem z Edgara Allana Poe i runął na ziemię. Kiedy przy nim przyklęknąłem, w ogóle nie reagował. Nie oddychał efektywnie i nie mogłem namierzyć tętna. Wszystko trwało dziesięć, może piętnaście sekund. Chyba wywołali zatrzymanie pracy serca albo bezpośrednio, albo poprzez mózg. Tamci szybko się zbliżali, więc zacząłem uciekać. Zostawiając Jima, kierowałem się odruchem, ale jestem pewien, że gdybym przy nim został, ja też już bym nie żył, czy to od środków chemicznych, którymi zostałem naszpikowany, czy po prostu od kuli. Przykro mi, Drew. Naprawdę bardzo mi przykro. –Mnie też. Jim był dobrym człowiekiem. Wygląda na to, że cholernie dużo wycierpiał przez te ostatnie tygodnie. Mówił, że Jennifer jest bezpieczna? –Nie powiedział, gdzie ona jest, ale owszem, mówił, że nic jej nie grozi. –Mam nadzieję, że znajdziemy jego ciało. Poza Jenny właściwie nie miał rodziny, ale choćby ze względu na nią powinniśmy je znaleźć. –Sekcja zwłok mogłaby pomóc wyjaśnić także twoją sytuację. „Sekcja zwłok”. Te słowa podziałały na Stoddarda jak policzek. –Gabe, to jest straszne – powiedział prezydent. – Po prostu straszne. Słuchaj, opowiedz mi to jeszcze raz. Chciałbym mieć pewność, że wszystko dobrze rozumiem. Gabe cierpliwie raz jeszcze opisał wszystkie wydarzenia, które poprzedzały spotkanie z Ferendellim w Anacostii, począwszy od listu, który otrzymał w Watergate. Chwilowo tylko napomknął o pechowej przejażdżce z Lily Sexton i niewiarygodnych wynikach przeszukania jej posiadłości. Szczegóły miał zamiar przedstawić wówczas, gdy zdobędzie pewność, że prezydent pogodził się ze straszną, zaskakującą śmiercią Ferendellego. Stoddard raz po raz przerywał, prosząc o detale półgodzinnej rozmowy Gabe'a z Ferendellim.
Interesowała go także nieodwzajemniona miłość mężczyzny do Lily Sexton. Kiedy Stoddard uznał, że dowiedział się już wszystkiego, z uwagą wysłuchał opisu pojawienia się zabójców, ucieczki w stronę rzeki, upadku Ferendellego, działania halucynogenów w mózgu Gabe'a i wreszcie chwili, gdy Louis Turner znalazł go nieprzytomnego na pustej posesji. Kiedy Singleton uznał, że prezydent przyjął już do wiadomości śmierć swego lekarza i zarazem przyjaciela, krok po kroku opisał odkrycie podziemnego korytarza oraz laboratorium nanotechnologicznego. Zajęło mu to niemal godzinę. Wymagało wykonania wielu szkiców przedstawiających budowę mózgu oraz fulerenów przenoszących narkotyki. W końcu Stoddard zrozumiał związek między swoimi napadami, silnymi halucynacjami Gabe'a oraz śmiercią Ferendellego.
Prezydent opadł na wysokie, obite skórą oparcie fotela. Spojrzał przez okno i zaczął powoli, głęboko oddychać przez nos. Gabe pamiętał to ćwiczenie uspokajające z akademii. –Przykro mi z powodu samochodu – powiedział doktor. – W drodze powrotnej przejechaliśmy tamtędy, ale już go nie było. –Sądzę, że ojciec go ubezpieczył – skwitował Stoddard. – Gabe, kto to mógł być? Kto mi to robi? I dlaczego? –Jak dobrze wiesz i jak wie każdy inny prezydent i prezydencki lekarz, lista możliwych przyczyn jest praktycznie nieskończona. Mogę ci tylko powiedzieć jedno: Ferendelli był przekonany, że aby podać ci odpowiednią dawkę fulerenów ze środkami chemicznymi, a potem uruchomić nadajnik, przynajmniej jedna z osób odpowiedzialnych za to wszystko musi być kimś z twojego otoczenia. To może być ktoś, kto pozostaje na drugim planie. Jakiś asystent, służący czy sekretarka. Albo ktoś bardziej widoczny, na przykład któryś z twoich doradców, agent Secret Service, a może nawet członek gabinetu. –Już od samego myślenia na ten temat rozbolała mnie głowa. –Skoro mowa o agentach Secret Service, to jest jeszcze jedna sprawa, która mnie bardzo niepokoi. Zniknęła Alison Cromartie, ta agentka, która pracuje w klinice. Zostawiła mi liścik, w którym prosiła, żebym zadzwonił pod jeden z dwóch numerów, ale do momentu wyjazdu do Anacostii żaden nie odpowiadał. –Boże. Może spróbuj teraz. –Obawiam się, że miałem tamten list w kieszeni, kiedy poszedłem sobie popływać. Może zabrał go ten, kto mnie wyciągnął. Ale w klinice jest lista pracowników. Na pewno tam znajdę te numery. –To dobrze. Ja zaraz skontaktuję się z Markiem Fullerem z Secret Service i zlecę ludziom, żeby się tym zajęli.
–Dzięki. Byłoby świetnie. –Przykro mi, Gabe. Mam nadzieję, że nic jej się nie stało. Najpierw Jim, potem Lily. –A teraz zaginęła Alison. Też o tym myślałem. Co się właściwie stało Lily? –Niewiele ci mogę powiedzieć. Wczoraj w nocy przewieziono ją do centrum medycznego tu w Waszyngtonie. Z tego, co mi doniesiono, jej stan był całkowicie stabilny. Dzisiaj miała przejść operację ramienia. Po kilku godzinach od przyjęcia do szpitala znaleziono ją w łóżku martwą. Podobno nikt nic nie widział. –Powiedziałem ci, to profesjonaliści. –Uważasz, że ją zamordowano. Magnus mówi, że podejrzewali zator. To się zdarza przy złamaniach kości i operacjach. –Zator tłuszczowy – uściślił Gabe. – Chodzi o tłuszcz w szpiku kostnym. Wybacz mój sceptycyzm, ale dwie powiązane z tobą osoby, które się znały, zginęły w ciągu kilku godzin. Niezbyt wierzę w podobne zbiegi okoliczności. Ona była podłączona pod kroplówkę i miała rurkę intubacyjną w klatce piersiowej. Na wiele sposobów można było zadbać o to, żeby się nie wygadała. –Autopsję zaplanowano na dzisiaj. –Nie licz na to, że coś znajdą. Ci ludzie są naprawdę dobrzy. –Po prostu nie mogę uwierzyć. Gabe, co ja powinienem zrobić? Doktor przez chwilę przyglądał się swoim dłoniom. Brud z rzeki oraz pustej posesji, który wciąż nie zmył się do końca spod paznokci, jakby podkreślał tragizm sytuacji. Ktoś, kto znajdował się w bezpośrednim otoczeniu prezydenta, przynajmniej raz na jakiś czas, dysponował możliwością, by doprowadzić Stoddarda do szaleństwa, a nawet go zabić – i praktycznie nikt nie mógł temu zapobiec. –Problem w tym – rzekł Gabe – że nie wiemy, czy śmierć Ferendellego spowodowała zmianę zasad. Może ten, kto za tym stoi, zmodyfikuje teraz swój plan działania. –Sądzisz, że to mogłaby być sprawka Toma Coopera? Sporo by zyskał, gdyby mi odbiło albo stało się coś jeszcze gorszego. –Albo jego, albo Dunleavy'ego, albo Koreańczyków, albo ześwirowanych terrorystów, albo baronów narkotykowych, albo… albo… albo… –Jeśli masz rację, to również tobie może grozić niebezpieczeństwo. –Owszem. Ale ja nie jestem prezydentem Stanów Zjednoczonych. I szczerze mówiąc, bez urazy, nie chciałbym nim być. –To wymaga szczególnego szaleństwa.
–Ale ty naprawdę robisz coś dobrego, przyjacielu. W tym kraju znów czuć optymizm. Musimy zadbać o to, żebyś był zdrowy i zdolny do walki. –Wiedziałem, że sprowadzenie cię tutaj to dobry pomysł, choćby dlatego, że możesz mi przypominać o takich rzeczach. –Moim zdaniem powinniśmy zacząć przesłuchiwać naukowców i pracowników administracyjnych z laboratorium przy posiadłości Lily. Dowiedzieć się, dla kogo poza nią samą pracują, i wyciągnąć z nich informacje, które pomogą nam zneutralizować albo wyeliminować te fulereny. Ale najpierw musimy cię gdzieś ukryć przed wszystkimi, którzy potencjalnie mogą być w to zamieszani. –Co masz na myśli, mówiąc: „wszystkimi”? –Dokładnie to, co słyszałeś. –To znaczy przed kim? Moją żoną? Ochroną z Secret Service? Moimi ludźmi? Całym krajem? –Posłuchaj, Drew. Martwy na nic nam się nie przydasz. W tej chwili właściwie każdy w twoim otoczeniu może być podejrzany. –Wybacz, przyjacielu, ale czy ty przypadkiem nie zdążyłeś się jeszcze zorientować, jak wygląda moje życie? Poza tym naszym tymczasowym mieszkankiem nawet do ubikacji nie mogę pójść bez brygady agentów. Taka jest ich praca i świetnie się z niej wywiązują. Gabe złożył dłonie w piramidkę i postukał palcami o palce. W myślach jeszcze raz powtarzał sobie plan, który nie tak dawno obmyślił. –Mam pomysł, jak cię od wszystkich odseparować. To znaczy od wszystkich z wyjątkiem mnie. –Teraz z kolei ty wybacz mój sceptycyzm, ale ja widziałem Secret Service w akcji. Wątpię, żebyś ty umiał to co oni. –Nie mówiłem, że to będzie proste. Gabe spojrzał przez okno i jeszcze raz w myślach powtórzył kolejne kroki swego planu. –Chcesz mi powiedzieć, że wymyśliłeś, jak porwać prezydenta Stanów Zjednoczonych? – spytał Drew. –To nie będzie porwanie, skoro prezydent zgodzi się na współpracę. Raczej pożyczenie go sobie. Potrzebujemy jakiegoś miejsca, gdzie mógłbyś się na parę dni ukryć. –Musielibyśmy poinformować Toma Coopera, że zostanie prezydentem. –Nonsens. Gotowość do zostania prezydentem to jeden z jego obowiązków. Z tego powodu go wybrałeś. Poza tym, jak sam zasugerowałeś, być może jest on ostatnią osobą, którą powinniśmy o czymkolwiek informować. Posłuchaj, Drew, konstytucja i całe ustawodawstwo w tym państwie
zostały tak skonstruowane, żeby można sobie było poradzić z sytuacją, kiedy najdzie cię ochota zrobić sobie przerwę w rządzeniu krajem. –Pewnie masz rację. W głowie mi się nie mieści, że mój stary kumpel kowboj prawi mi kazania na temat prawa konstytucyjnego. –Uwierz mi, twój stary kumpel kowboj włożył ostatnio sporo pracy w to, żeby stać się swego rodzaju ekspertem w tej dziedzinie. No dobrze, jeśli ma się nam udać odseparowanie cię od reszty świata, musimy działać szybko. Najlepiej już dziś, ale przedtem muszę załatwić parę spraw. Dlatego zajmiemy się tym jutro. –Do tego czasu postaram się tutaj przebywać sam albo z Carol. Gabe przypomniał sobie dziwną rozmowę z Pierwszą Damą tamtego wieczoru, kiedy Drew miał atak. –Tak, z Carol byłoby lepiej – stwierdził. – Nie powinieneś zostawać sam. I jeśli to możliwe, byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś przede wszystkim zmobilizował ludzi do poszukiwań Alison. Naprawdę się o nią martwię. –Masz to jak w banku. –Od wszystkich innych trzymaj się z daleka. I proszę cię, powiedz Carol tak mało, jak to tylko możliwe. –Gabe, nasze małżeństwo nie działa w ten sposób. –Rozumiem. Zrób to, co uznasz za stosowne. Pamiętaj tylko, że osoba, której musimy się wystrzegać, równie dobrze może pochodzić z otoczenia twojej żony. No dobra. Teraz przede wszystkim trzeba znaleźć miejsce, gdzie nikt cię nie zobaczy, a przynajmniej bardzo niewiele osób. To powinno być w promieniu, powiedzmy, stu pięćdziesięciu kilometrów od Camp David. –Co takiego? –Od Camp David. Jutro po południu, a może wieczorem, uciekniemy z Camp David. –To się nigdy nie uda. –Może nie, a może tak. Przedstawię ci wszystkie szczegóły i wtedy podzielisz się ze mną opinią. Ale najpierw musimy znaleźć odpowiednie miejsce. –W promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów od Camp David. –Mniej więcej. Szczerze mówiąc, zastanawiałem się nawet, czy dom Sharon Turner, tutaj w Waszyngtonie, nie nadałby się do tego. –Nie chcę narażać jej ani jej rodziny na niebezpieczeństwo – powiedział Stoddard. – Poza tym,
chociaż ta kobieta robi na mnie bardzo dobre wrażenie, mało kto potrafi się oprzeć pokusie, żeby wspomnieć przyjaciółce albo jakiemuś krewnemu: „A tak na marginesie, nie zgadniesz, kto się u mnie zatrzymał na parę dni”. –To może dom Ferendellego? –To jedno z pierwszych miejsc, które zostałoby przeszukane przez Secret Service. Jako detektywi ci goście są najlepsi. Mam nadzieję, że się o tym przekonasz, kiedy wyruszą na poszukiwanie Alison. – Zanim Stoddard znów się odezwał, wyraźnie się zawahał. Na twarzy mężczyzny odmalował się wyraz rezygnacji. – Znam jedno miejsce – powiedział z ociąganiem. – W hrabstwie Berkeley w Wirginii Zachodniej, jakieś pięćdziesiąt kilometrów na zachód od… –Hagerstown – Gabe wpadł mu w słowo. – Znam te okolice. Spędziłem tam rok życia, głównie na studiowaniu map, z myślą o dniu, kiedy będę miał dość i postanowię uciec. –O Boże, Gabe, przepraszam. To było strasznie niedelikatne z mojej strony. Naprawdę mi przykro. –Niech ci nie będzie przykro. Tak się akurat złożyło, że jest tam więzienie, i tak się akurat złożyło, że ja tam trafiłem. Powiedz lepiej, co masz na myśli. –To miejsce nazywa się The Aerie. To autentyczny średniowieczny zamek. Ma nawet fosę. Stoi na szczycie wysokiego wzgórza, a może nawet niskiej góry, w samym środku najdzikszego, najgęstszego lasu w całym kraju. Wybudował go mój dziadek, to znaczy ojciec ojca. –Czyli to miejsce jest ustronne. –Nikt tam już nie jeździ, ale zamek dalej należy do rodziny. Istnieje jakaś rodzinna fundacja, która jednak zbiera się tylko raz na parę lat. Poza tym nikt tam nie bywa. Nie mam pewności, ale chyba co miesiąc albo dwa ktoś tam jeździ usuwać pajęczyny i odkurzać kolekcję broni i zbroi, która należała do dziadka. W każdym razie ja jestem jednym z zarządców i mam klucz. –Jest tam prąd? –Z tego, co pamiętam, to tak. Zresztą jest generator. –Brzmi obiecująco. –Gabe, czy ty jesteś pewien, że to konieczne? –A czy ty jesteś pewien, że nie? –No dobrze, dobrze. I nie martw się za bardzo o Alison. Na pewno to, że nie możesz się do niej dodzwonić, da się jakoś łatwo i logicznie wyjaśnić.
ROZDZIAŁ 51
Nienawiść. W więzieniu Alison nie było okien – tylko nagie, betonowe ściany, rozrzucone po podłodze rupiecie oraz goła, wisząca wprost nad głową żarówka, która sprawiała, że nie dało się otworzyć oczu bez bólu. Griswold przesłuchał kobietę cztery razy i każde przesłuchanie kończyło się wstrzyknięciem potwornego, rozrywającego mięśnie specyfiku. W końcu wyszedł i jak dotąd nie wrócił. Opierając się na własnym poczuciu czasu oraz słowach, które mężczyzna rzucił na odchodnym, Alison ustaliła, że wówczas musiał być ranek. Przypuszczała, że teraz znów jest wieczór. Minęło trzydzieści sześć godzin, może nawet więcej. Na zmianę budziła się i traciła przytomność. Wciąż leżała na plecach, przywiązana w kostkach i nadgarstkach do metalowej ramy łóżka. Alison była bezradna. Całe jej ciało przeszywał pulsujący ból. W szczególnie niewygodnym położeniu znajdowały się ramiona wyciągnięte ponad jej głową i niemal całkowicie unieruchomione. Kobieta zastanawiała się, czy nie odpadną, kiedy wreszcie będzie je mogła opuścić – jeśli to w ogóle nastąpi. W pewnym momencie, być może w trakcie samych tortur, Alison musiała się zmoczyć. Jeśli nawet Griswold to zauważył, to nawet nie zasugerował, żeby się przebrała lub że mógłby jej w tym pomóc. Obok łóżka znajdował się stojak kroplówki, a na nim dwie plastikowe, równolegle połączone butelki, z których, kropla po kropli, do ramienia kobiety spływał roztwór soli fizjologicznej. Czemuż by oprawca miał pozwolić, żeby jego ofiara odwodniła się na śmierć i pozbawiła go zabawy? Kiedy Alison była przytomna, zżerała ją nienawiść do Treata Griswolda. Tak silna, że jeszcze w życiu nie doświadczyła równie gwałtownego uczucia. Kobieta była w jednej czwartej Murzynką, więc zdarzało jej się stykać z przejawami rasizmu, jednak nigdy nie przybierały one formy jawnej nienawiści. Kiedy zaś w Los Angeles obserwowała, jak sypie się życie jej przyjaciółki Janie, z pewnością nienawidziła aroganckich, wyrachowanych chirurgów, którzy byli za to odpowiedzialni. Jednak nigdy tak bardzo, aby chcieć ich zabić. Tym razem wcale nie miała pewności, czyby się do tego nie posunęła. Najważniejszy strażnik prezydenta był mistrzem tortur. Potrafił złamać ofiarę tak bardzo, aż w końcu mógł być przekonany, że wszystko, co powie, wszystko, co wyjawi swemu oprawcy, to czysta
prawda. Najwyraźniej wciąż jeszcze nie uważał, że tym razem również udało mu się osiągnąć ten etap. Dawki stawały się coraz większe, a ich działanie coraz bardziej nie do zniesienia. Pod koniec całonocnego przesłuchania Alison nie potrafiła całkowicie rozluźnić mięśni nawet w przerwach pomiędzy zastrzykami. Nieustające skurcze w okolicach szczęki groziły starciem zębów na proch, a skurcze mięśni głowy – zgnieceniem czaszki. „Kto jeszcze o tym wie?”… „Dlaczego mnie śledziłaś?”… „Czy ktoś kazał ci zająć się właśnie mną?”… „Opowiedz jeszcze raz o inhalatorze. Co takiego zrobiłem, że nabrałaś podejrzeń?”… „Co ci powiedziały Constanza i Beatriz?”… „Kto jeszcze o tym wie?”… „Kto jeszcze o tym wie?”. Nawet teraz, w głuchej ciszy, głos mężczyzny był jak sól na świeże, otwarte rany jej umysłu. Mimo to Alison czuła, jak z każdą upływającą sekundą, z każdą koszmarną minutą rósł w niej opór. Skoro – jak wszystko na to w tej chwili wskazywało – miała umrzeć, to zamierzała umrzeć niepokonana, zachowując godność i nie zdradzając tajemnicy. Może jakiś czas po jej śmierci zgłosi się Lester, a FBI znajdzie i starannie przeszuka jej samochód… Może zauważą inhalator… Może zbadają jego zawartość i odkryją coś niepokojącego… Może… Alison uśmiechnęła się jadowicie na myśl, że to właśnie nienawiść, którą wzbudził w niej Griswold, powstrzymywała ją od wyjawienia mu tego, czego chciał się dowiedzieć. To właśnie ból sprawiał, że chciała dalej walczyć. To właśnie świadomość, że mężczyzna niemal na pewno nie daruje jej życia, miała spowodować, że Alison nigdy nie powie mu o Lesterze ani o inhalatorze, który leżał teraz pod fotelem jej auta. A jednak bała się bólu. Kiedy chciała, by godziny szybciej mijały, koncentrowała swą nienawiść na wyobrażeniu Griswolda – jego łysiejącego łba, okrągłego jak piłka do koszykówki, jego ściągniętej twarzy, jego małych, nikczemnych oczek. Alison spróbowała podnieść głowę z cienkiej, wojskowej poduszki. Mięśnie karku pozwoliły jej na to, jednak za cenę dotkliwego bólu. Jak człowiek może robić coś takiego drugiemu człowiekowi? Głupie pytanie. Ludzie torturują innych ludzi, odkąd tylko wymyślono ku temu sposoby. „I Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo… i widział Bóg, że było to dobre”. Nie tym razem. Powieki Alison wreszcie się zamknęły i nadszedł upragniony sen. Zasypiając, zastanawiała się, dlaczego Griswold wciąż wracał do pytań o inhalator. Odpowiadała nie tylko wiarygodnie, ale wręcz zgodnie z prawdą. Nie wiedziała, czy mężczyzna zrobił coś niewłaściwego, poza tym, że miał styczność z inhalatorami. Fakt, że nie chciał w to uwierzyć, był doprawdy zastanawiający.
Nim się poddała i wreszcie zasnęła, Alison stwierdziła, że niezależnie od tego, co powie na temat inhalatora, Griswold i tak raczej nie da wiary jej słowom. Wcześniej czy później, bez względu na to, co mężczyzna usłyszy – czy prawdę, czy fałsz – i tak ją zabije. Torturując ją w taki sposób, w zasadzie przekroczył granicę i nie zostawił sobie innej możliwości. Alison postanowiła, że skoro nie ma nic do stracenia, przynajmniej zrobi co w jej mocy, żeby wytrącić Griswolda z równowagi. Żeby coś z niego wyciągnąć i zasiać w nim niepokój, że może nie tylko ona zna prawdę na jego temat. Kiedy znów otworzyła oczy, ten potwór już tam był. Stał nad nią, przyglądał się wciąż ubrany w koszulę, krawat i garnitur agenta Secret Service. –Długi dzień, co? – powiedział. –Idź w cholerę. –Zupełnie nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że mnie nie lubisz. –Wystarczyłoby to, że jesteś zboczonym pedofilem i sadystą, ale ty na dodatek jesteś jeszcze zdrajcą. W oczach Griswolda, niemal całkowicie ukrytych pod mięsistymi powiekami, Alison dostrzegła błysk. –Dlaczego tak mówisz? –Dobrze wiesz dlaczego. –Powiedz. –Idź w cholerę. Griswold napełnił strzykawkę środkiem, którego używał do tortur. –Powiedz – rzekł słodkim głosem, wsuwając igłę w gumowy wlot na przewodzie kroplówki. –Pracowałem na kolei - Alison zaczęła śpiewać tak głośno, jak tylko pozwalały na to jej nadwerężone struny głosowe - przez calutki dzień. Pracowałem… Griswold z bardzo niepokojącym uśmiechem wyjął igłę i odłożył strzykawkę. –Mam lepszy pomysł – powiedział. Nagle robił wrażenie wielce zadowolonego z siebie. Teatralnym ruchem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej inhalator z alupentem. Oby to był właśnie ten inhalator, pomyślała Alison nerwowo. Zacisnęła usta, sprawdzając, jak zaciekle będzie umiała się bronić.
–Chyba już pora – powiedział Griswold – żeby ciebie i naszego nieustraszonego przywódcę złączyła pewna więź. Nie mam czasu, a mówiąc szczerze, również ochoty opowiadać ci o zawartości tego cudeńka, ale zabawnie będzie oglądać, jak sobie radzisz. I teraz, i w niedługiej przyszłości. Wiedziałam, pomyślała Alison. Inhalator! Wiedziałam, wiedziałam, wiedziałam! –Jesteś podły. –Szczerze mówiąc – odparł mężczyzna – to ja nawet lubię gościa. Głosowałem na niego i nigdy bym się na to wszystko nie zgodził, gdyby nie… –Gdyby nie zagrożono ci ujawnieniem, że lubisz młode dziewczynki – przerwała Alison. – I to był właśnie twój największy grzech: tak prosto naraziłeś się na szantaż. Griswold, ale ty jesteś głupi. –I pewnie to dlatego ja stoję tutaj, a ty leżysz tam – odparł mężczyzna nieco zmieszany. –Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Jeszcze ci się dostanie. Kto cię szantażuje? Co jest w inhalatorze? –Powiedzmy, że to supernowoczesna kapsułka o opóźnionym działaniu. Pewne środki chemiczne dostają się do krwiobiegu i osadzają w mózgu. Mogę uruchomić ich działanie dowolnym z tych malutkich przycisków. Niektóre sprawią, że zaczniesz świrować na kilka bardzo zabawnych sposobów. Inne zaś spowodują, że będziesz szaleć. Kombinacja dwóch konkretnych środków cię zabije. Agent wyjął czarny, pękaty nadajnik i pokazał go kobiecie. Urządzenie, które przypominało Alison kanapkę lodową, miało siedem czy osiem kremowych przycisków w kształcie rombów ułożonych w dwa rzędy. Griswold w końcu to zrobił. Alison nareszcie wiedziała, co się dzieje, nawet jeśli nie miała pojęcia, w jaki sposób środki chemiczne docierają do celu ani kto i dlaczego szantażuje człowieka, który podaje te chemikalia prezydentowi. Zaczęła rozpaczliwie szukać sposobu – jakiegokolwiek sposobu – żeby się wydostać, przynajmniej na tak długo, by zdążyła powiedzieć Gabe'owi, o co tu chodzi. –Treat, ujawnij to. Ujawnij to, a nikomu nie zrobisz krzywdy. A ja opowiem wszystkim, że współpracowałeś. Możesz… –Dość tego, paniusiu – przewal Griswold. Ścisnął jej nozdrza tak mocno, że aż zabolało. – Wystarczająco dużo się już nasłuchałem. A teraz oddychaj głęboko. Masywną dłonią złapał Alison za brodę, siłą rozwarł jej szczęki i wepchnął ustnik między zęby. Następnie zatkał jej usta i poczekał, aż kobieta zrobi wdech. Wtedy wtłoczył jej w gardło i płuca strumień sprayu. Alison nie miała nawet możliwości się opierać. Pierwszy strumień środka pobudzającego smakował jak rdzawa woda, drugi wywołał zawroty
głowy, trzeci sprawił, że się nasiliły. Griswold ściskał szczęki Alison coraz mocniej. Następny strumień, a potem jeszcze jeden. Serce kobiety biło jak szalone. W głowie jej łomotało. Kwas znów zalał jej gardło, a ona po raz kolejny usiłowała połknąć płyn, starała się nie wciągnąć go do płuc, aby ich nie poparzyć.
Zdawało się, że następujące po sobie dawki wywołują skurcze, zamiast rozszerzać oskrzeliki. Alison się dusiła. Wiedziała, że jej system nerwowy nie wytrzyma następnej porcji trującego środka. Że dostanie autentycznego ataku padaczki. Po raz ostatni spojrzała na swego oprawcę z nadzieją, że zabierze ten widok do grobu. Potem mocno zacisnęła powieki i czekała na śmierć.
ROZDZIAŁ 52
–Masz o niej jakieś wieści? – spytał Gabe. Stoddard pokręcił głową. –Mark Fuller ze spraw wewnętrznych mówi, że jest jeszcze za wcześnie, żeby się martwić. –Bzdura. Coś jej się stało. –Mówi, że jutro rano zacznie przydzielać ludzi do tej sprawy. –Byle nie później. –Jutro z samego rana. Sam tego przypilnuję. –Może być. Podobno jesteś tutaj jakąś szychą. –I liczę na to, że pomożesz mi utrzymać taki stan rzeczy. To teraz powiedz, co nas czeka. Prawie dwie godziny zajęło Gabe'owi i Stoddardowi omówienie szczegółów planu, który za nieco ponad dobę miał umożliwić odsunięcie prezydenta od czyhającego nań niebezpieczeństwa. Stoddard miał przy tym zostać odseparowany zarówno od żony, jak i od samej prezydentury. Obowiązki miał przejąć wiceprezydent Tom Cooper, z punktu widzenia Gabe'a jeden z głównych podejrzanych. Na szczęście to nie potrwa długo.
Kiedy tylko Stoddard znajdzie się w absolutnie bezpiecznym miejscu, Gabe zamierzał porozmawiać z Pierwszą Damą i poinformować ją, gdzie przebywa jej mąż. Planował także poproszenie jej o pomoc w zorganizowaniu nalotu na laboratorium przylegające do Stajni Lily Pad. Laboratorium, które pośrednio odpowiadało za śmierć jej lekarza oraz napady szaleństwa grożące zniszczeniem jej męża. Przy odrobinie szczęścia naukowcy, odizolowani i przesłuchani przez profesjonalistów, będą gotowi do współpracy. Przy odrobinie szczęścia śledczy prędko ustalą, kto wynajął i opłacał personel laboratorium. Przy odrobinie szczęścia osoba, która podtruwała Stoddarda i posługiwała się nadajnikiem, zostanie aresztowana. I wreszcie, przy odrobinie szczęścia ludzie odpowiedzialni za całą intrygę poniosą karę. –Dwa dni – powiedział Gabe. – Może nawet mniej. Będzie cię szukał cały świat, więc musisz zniknąć na dwa dni. Czy wyjazd do The Aerie może to zagwarantować? –Możliwe, że słyszałeś lub czytałeś o moim dziadku, Bedardzie Joe Stoddardzie. Zbił fortunę na górnictwie, przeróżnych patentach oraz produkcji. Był bezkompromisowy w interesach, a także wobec związków zawodowych. Niektórzy twierdzili wręcz, że bezlitosny. Jak wielu geniuszy B.J. był mocno ekscentryczny. I podobnie jak w przypadku wielu z nich również w przypadku mojego dziadka trafiali się krytycy, którzy uważali, że często przekraczał tę niewidzialną granicę między ekscentrycznością a szaleństwem. –Większość moich przodków po prostu dawała sobie spokój z etapem ekscentryczności – odrzekł Gabe. –W każdym razie w pewnym momencie B.J. uznał, że potrzebuje odosobnionego, bezpiecznego schronienia. I właśnie dlatego zbudował The Aerie, dokładną kopię zaniku z północnej Anglii, który kiedyś zwiedził i obfotografował. Sprowadził całe wagony zagranicznych robotników, głównie Chińczyków, którzy pracowali przy budowie kolei. Opracował labirynt dróg gruntowych wiodących do lasu. Większość z nich się urywa albo prowadzi w kółko. To, które drogi rzeczywiście prowadzą do zamku, było i wciąż pozostaje pilnie strzeżoną tajemnicą. –Ale te drogi są zaznaczone na mapie, którą mi dałeś. –Istnieje tylko kilka kopii tej mapy, więc dobrze jej pilnuj. –Gdyby media dowiedziały się, gdzie się ukrywasz, ruszyłoby tam więcej gapiów niż do Wielkiego Kanionu. –Pewnie by się pogubili w lesie. Ukończenie całego projektu zajęło osiem lat – ciągnął Stoddard. – Kilkadziesiąt lat później mój ojciec przez długi czas udoskonalał zamek, wzbogacał dziwaczną kolekcję średniowiecznych broni i narzędzi tortur, która należała do dziadka, oraz umacniał zabezpieczenia. Powiedział mi kiedyś, że gdyby kiedykolwiek doszło do ataku jądrowego, mam zapomnieć o bunkrze w Białym Domu i czym prędzej uciekać do The Aerie. Nazywa ten zamek najbezpieczniejszym miejscem na ziemi.
–Dokładnie tego nam trzeba – stwierdził Gabe. – Jak często twój ojciec tam bywa? –W zasadzie nigdy. Woli przyjmować gości i knuć swoje intrygi na łodzi. Ostatnio odwiedziłem zamek dawno temu, ale już wtedy był w opłakanym stanie. –Brzmi idealnie – rzekł Gabe. –Bo to naprawdę idealne miejsce, szczególnie jeśli kręcą cię pajęczyny, makabra i wiedza tajemna. Poczekaj, aż to wszystko zobaczysz. –Mam zamiar się tam dziś wybrać jeszcze przed zmrokiem. Tymczasem muszę cię prosić o dwie rzeczy. –Słucham. –Obiecaj mi, że zaszyjesz się tutaj z Carol. I błagam cię, na razie mów jej tak mało, jak to tylko możliwe. Twoja żona może nie wierzyć, że sprawa rzeczywiście jest aż tak poważna, bo ona nie widziała, jak Jim Ferendelli umiera. Poza tym Lily Sexton była jej przyjaciółką. Może upłynąć trochę czasu, zanim Carol przyjmie do wiadomości, że Lily była w to zamieszana. Nie wiem, jaki zasięg mają te nadajniki, ale nie chcę ryzykować, że stracę mojego jedynego pacjenta. Nie mam również pojęcia, jak zginęła Lily, ale jeśli ktoś chce zabić chorego w szpitalu, to łatwiejsze zadanie miałby już tylko na strzelnicy. –Myślisz, że była słabym ogniwem? –Myślę, że z chwilą gdy skontaktował się ze mną Ferendelli, a mnie udało się uciec, zasada „zrobić z Drew wariata” zmieniła się w „zrobić z Drew trupa”. Dlatego tak bardzo się o ciebie martwię. –Doceniam to. –No dobrze, wróćmy do Carol. Usuń wszystkich z tego mieszkania. Wszystkich pomocników, wszystkich służących, wszystkich agentów Secret Service. Niech Carol zatrzymuje każdego, kto przebije się przez agentów na dole i zawraca ich z powrotem na schody. Jeśli ktokolwiek będzie się awanturował, nawet ktoś taki jak Magnus, powinna natychmiast wezwać straż. –Masz moje słowo. A druga prośba. –Pieniądze. Gotówka. Będę jej potrzebował naprawdę dużo. I pewnie jeszcze kilka portfeli, żebym miał ją gdzie włożyć. Dałbyś radę to załatwić? –Znam w First Washington Trust bankiera, któremu można zaufać. Dam ci czek i zadzwonię do niego. –Tylko mu nie mów, na co te pieniądze. –Nie będę musiał. Walter naprawdę dobrze by się czuł w banku w Szwajcarii albo na Kajmanach. Uwielbia okazje do zachowania dyskrecji niemal tak bardzo jak uświadamianie ludziom, że jest niezwykle dyskretny.
–Czyli zaaranżujesz nam wieczorną przejażdżkę, tak? –Jak tylko wyjdziesz, wszystko przygotuję. W stajniach koło Camp David mamy piekielnie dobre konie. –Chcę, żeby w jakąś godzinę po naszym zniknięciu zrobiło się ciemno. Musimy widzieć, dokąd jedziemy, ale ci, którzy będą cię szukać, powinni mieć jak najtrudniej. –Dlaczegóż mieliby mnie szukać? –Bo ja wiem? W końcu jesteś tylko prezydentem. Wiem, że ciężko ci przyjmować czyjeś polecenia, skoro przyzwyczaiłeś się do bycia capo del capo. Ale uwierz mi, podjęliśmy właściwą decyzję. Jedyną właściwą. –Czy nie możemy po prostu… –Po prostu co? Po prostu wszystkich aresztować? Patrzyłem, jak Jim pada na ziemię i przestaje oddychać. To było straszne. Mógłby mieć wokół siebie stu agentów Secret Service albo nawet tysiąc i niczego by to nie zmieniło. Stoddard złożył dłonie w piramidkę i postukał palcami. Gabe widział, że mężczyzna rozważa wszystkie możliwości, które pozwoliłyby mu pozostać prezydentem. –Masz tę mapę, na której zaznaczyłem, gdzie powinieneś zostawić quada? – spytał w końcu. –Tutaj. –Pamiętaj, że od lat tam nie byłem, więc nie ręczę za dokładność. –Mam zamiar zrobić dzisiaj próbny kurs. –Zadzwoń, gdybyś się zgubił. –Właśnie, o czymś mi przypomniałeś. Mógłbyś mi pożyczyć komórkę? Ja miałem swoją w kieszeni razem z portfelem. Drew podreptał do sypialni. Po chwili wrócił z czekiem i telefonem. –Tylko uważaj – powiedział, podając Gabe'owi aparat. – Nie naciskaj ukrytego guzika, bo zmieciesz Moskwę z powierzchni ziemi. Dwaj przyjaciele przez chwilę stali w milczeniu. Potem podali sobie ręce, a w końcu się objęli. –Od czego zaczniesz? – spytał Stoddard. –Muszę załatwić parę spraw, ale najpierw mam zamiar się przekonać, czy łatwo jest kupić samochód
i ruszyć w drogę, kiedy ma się wyłącznie gotówkę. –Wierzę w ciebie. Właśnie rozmawiałem z Carol i powiedziałem jej, co nas czeka. Ufa, że zrobisz to, co najlepsze dla jej męża. –Podziękuj jej ode mnie. –Wiedziałem, że dobrze robię, ściągając cię tu z Wyoming. –A ja wiedziałem, że dobrze robię, głosując na ciebie.
ROZDZIAŁ 53
„Wielki Al – auta za mały szmal”. Taki napis, a obok niego karykatura właściciela, widniała na tablicy umieszczonej ponad budką, w której mieściło się biuro. Nieco dalej rozciągał się plac z mniej więcej czterdziestoma używanymi samochodami przyozdobionymi czerwonymi, białymi i niebieskimi balonami. Podczas gdy Gabe powtarzał w myślach poszczególne elementy planu, który miał uratować prezydenturę Andrew Stoddarda, a zapewne również jego życie, Wielki Al Kagan powtarzał wszystkie frazesy z folderu reklamowego, usiłując sprzedać Gabe'owi kilkuletniego, bordowego chevroleta impalę, wyposażonego” w odtwarzacz płyt kompaktowych, elektrycznie odsuwany dach, alufelgi oraz ogranicznik prędkości. –Wystarczy tylko – mówił Wielki Al – że przejedzie się pan tym cudeńkiem, ot, tutaj po dzielnicy i parę kilometrów po sześćdziesiątce szóstce, a nigdy więcej nie będzie się pan chciał z nim rozstać. –Czego potrzebuję? –Wystarczy mi pana prawo jazdy. Zaraz założę na to maleństwo próbną tablicę i może pan jechać. –Ja… no… nie mam w tej chwili prawa jazdy. Ukradli mi portfel. –To może dowód osobisty? Gabe pomyślał o odręcznej notce od prezydenta do bankiera Waltera Sugarmana – notce, której nawet nie musiał pokazać, żeby otrzymać dwadzieścia tysięcy dolarów gotówką.
–Też nie. –Ma pan samochód na wymianę? –Nie, już go sprzedałem. –W takim razie musi pan mieć tablice rejestracyjne. –No… tak, owszem. Mam jedną. –Jedna wystarczy. –Czy jeśli przyniosę tablicę, będę mógł wziąć samochód? –Oczywiście, jak tylko uporam się z papierkową robotą. Ale nie chce pan się wcześniej… Dzwonek komórki Stoddarda przerwał zaskoczonemu sprzedawcy w pół słowa. Telefon grał melodię Chwała wodzowi. –Niech pan mi da kilka minut – poprosił Gabe. Odszedł na odległość dziesięciu metrów i oparł się o srebrne infiniti z klimatyzacją, zmieniarką CD, małym przebiegiem, oponami bridgestone turanza i czerwonym balonem na dachu. –Ellen? –Siemasz, kowboju. –Dzięki, że tak szybko oddzwoniłaś. Gabe wyobraził sobie, jak smukła, doświadczona pani weterynarz siedzi w swym gabinecie na przedmieściach Tyler wyłożonym sosnową boazerią. Otaczały ją fotografie, rysunki dzieci oraz obrazy koni. Dziesiątek koni. Szczerze mówiąc, nawet krzesła w gabinecie oraz skromnej poczekalni powstały z ręcznie wykonanych siodeł, do których wdzięczny właściciel jednego z pacjentów dorobił nogi i oparcia. –W mgnieniu oka stałeś się w okolicy żywą legendą. –Obiecuję, że wyprostuję to błędne przekonanie, kiedy tylko wrócę do domu. –Zanim zabierzesz się do jakiegokolwiek prostowania, moje dzieci chciałyby dostać twój autograf i podpisaną fotografię twojego szefa. –Powiedz im, że jeśli szukają legendy, to wystarczy, że spojrzą na swoją mamę… No dobrze, dobrze. Harry i…? –Sarah, z „h” na końcu. Harry i Sarah. Po jednym dla każdego.
–Tak jest. Ty też chcesz? –Pod warunkiem że prezydent będzie na koniu. W takim razie powinno być zadedykowane doktor Ellen K. i Gilbertowi F. Williamsom. Gilbert nie cierpi, gdy się go pomija. A dzięki inicjałom drugich imion będzie wiadomo, że nie chodzi o pierwszych lepszych Ellen i Gilberta Williamsów. –Dobra. –Do rzeczy. Mówiłeś, że chodzi o twojego pacjenta. Wybacz, ale to dość intrygujące. Cóż takiego mogę ja, skromny weterynarz, zrobić dla ciebie i twojego szacownego prezydenta? –Chciałbym, żebyś sporządziła pewną miksturę i czym prędzej mi ją wysłała, tak żebym miał ją tutaj jutro do południa. Później może być już po wszystkim. –A jakie miałoby być działanie tej mikstury? Przyglądając się, jak Wielki Al Kagan chodzi tam i z powrotem po pustym placu, Gabe szczegółowo opisał swoje zapotrzebowanie. Dwa tysiące siedemset kilometrów na zachód, doktor Ellen K. Williams słuchała w skupieniu. –I to wszystko – zakończył Gabe. – To wszystko, czego potrzebuję. –To wszystko, hę? Posłuchaj no, panie doktorze. O coś cię zapytam. Jak byś zareagował, gdybym zadzwoniła do ciebie z drugiego końca kraju i poprosiła, żebyś zrobił coś takiego ludziom? Gabe zamarł. Za bardzo pochłonęło go obmyślanie zagadnień logistycznych, toteż ani przez chwilę nie pomyślał, że Ellen Williams, którą znał od lat, zarówno na gruncie zawodowym, jak i towarzyskim, i która zasiadała w zarządzie Lassa, zgłosi moralne obiekcje wobec planu, w wyniku którego mogły zginąć konie. Mężczyzna zaczął desperacko szukać innych rozwiązań. Mógłby co najwyżej znaleźć gdzieś w okolicy specjalistą od dużych zwierząt i otworzyć jeden z portfeli wypchanych pieniędzmi. Wiedział, że na Ellen Williams nie podziała żadna kwota. –Masz rację, Ellen – powiedział w końcu. – Jeśli miałbym w ogóle rozważyć taką prośbę, chciałbym poznać szczegóły. I musiałbym wiedzieć, o jaką stawkę toczy się gra. Niestety, ja nie mogę ci wyjawić szczegółów. Mogę tylko powiedzieć, że życie człowieka, którym się opiekuję, jest w niebezpieczeństwie. Jestem na tyle zdesperowany, żeby błagać o pomoc, ale nie na tyle, żeby oczekiwać, że poświęcisz swój profesjonalizm i miłość do zwierząt. Jako lekarz w pełni rozumiem twoje wątpliwości. Nastąpiła długa cisza. –Będziesz ostrożny? –Obiecuję. Przecież u mnie byłaś. Nawet razem jeździliśmy. Znasz mój stosunek do koni.
–Dobrze, Gabe – powiedziała w końcu Ellen. – Własnoręcznie przyrządzę miksturę i dopilnuję tego, żeby przesyłka dotarła do ciebie przed południem. To będzie mieszanka keta-miny, pentobarbitalu i może jeszcze odrobiny fentanylu, choć na razie nie wiem, w jakich proporcjach. Będę musiała zgadywać, w którym momencie zadziałają poszczególne środki i jak na siebie wpłyną. Jest tu kilka uratowanych zwierząt, na których mogłabym wypróbować różne kombinacje. Przyda im się odpoczynek. –Jestem twoim dłużnikiem – rzekł Gabe – i cały kraj chyba też. Podał kobiecie adres apartamentu w Watergate, schował telefon do kieszeni dżinsów, które również dostał od Stoddarda, po czym na powrót skoncentrował uwagę na Wielkim Alu, niezbyt dumny z tego, do czego właśnie namówił wspaniałą lekarkę. –Pan posłucha – powiedział do sprzedawcy. – Polecę do domu po starą tablicę i zaraz wrócę. Dobrze, że jej nie wyrzuciłem. –Ja też się cieszę – zawołał Wielki Al za odchodzącym Gabe'em. Dotarłszy do ulicy, doktor rozejrzał się uważnie. Odkąd opuścił Biały Dom, zachowywał jak najdalej idącą ostrożność. Doświadczenie z Anacostii było niezwykle bolesne, lecz mimo to bardzo pouczające. Poza wiedzą wyniesioną z filmów i kilku powieści sensacyjnych Gabe nie miał pojęcia o akcjach z gatunku płaszcza i szpady. Potrafił jednak myśleć logicznie i zazwyczaj nie robił głupstw. Chodził pustymi chodnikami. Przemykał przez sklepy i restauracje, które miały tylne wyjścia. Wsiadał do jednej taksówki, potem do następnej. Nieustannie walczył z wygodnictwem. Usiłował nie dopuścić do tego, by presja czasu zmusiła go do popełnienia błędu. Wciąż miał świadomość, że tak samo, jak Drew również może być celem. Opuściwszy posesję Wielkiego Ala, Gabe przemieszczał się z rozmysłem. Od czasu do czasu znikał w jakichś drzwiach. Łapał taksówki, by przez pięć minut jechać zygzakiem w bliżej nieokreślonym kierunku. Dwie przecznice od komisu Wielkiego Ala Gabe wstąpił do sklepu z narzędziami. Po jakimś czasie wyszedł tylnymi drzwiami wyposażony w dwa śrubokręty: zwykły i krzyżakowy. Pod ścianą bocznej uliczki stał stary Chevrolet. Robił wrażenie, jakby od pewnego czasu nikt nim nie jeździł. Średnio przypominał auto, które Gabe miał właśnie zamiar kupić, ale lepsze to niż nic. Lekarz przykucnął za gruchotem i po niecałej minucie wyłonił się z tablicą rejestracyjną w dłoni. Przynajmniej sprawi, że Wielki Al będzie miał dobry dzień. Wreszcie – po tym jak wrócił do komisu, przykręcił tablicę do impali, zapłacił Alowi i odczepił balon – przyszła pora, żeby wykorzystać kolejną część ciężko zarobionej gotówki prezydenta i za jej pomocą rozjaśnić dzień komuś innemu. Tym razem padło na stajennego Lily Sexton, Williama.
ROZDZIAŁ 54
Zabłoconego quada Gabe pierwszy raz zobaczył pod stodołą na terenie Stajni Lily Pad. Idealnie nadawałby się na wyboiste drogi wiodące po zboczu góry Fiat Top w kierunku The Aerie. Tam można by go było łatwo ukryć w lesie. Najpierw jednak trzeba pojazd przetransportować z Flint Hill do stóp góry oddalonej o mniej więcej osiemdziesiąt kilometrów. Po szczegółowym wyjaśnieniu, któremu towarzyszyło solenne zapewnienie, że Lily Sexton na pewno chciałaby pożyczyć Gabe'owi tego quada, lekarz siedział w swojej nowo zakupionej impali i pilotował Williama szosą 1-81 w stronę Wirginii Zachodniej. Na tyle pick-upu Williama znajdował się quad marki Honda – podobny do tego, którego Singleton używał na ranczu. Zgodnie z planem Gabe'a i Drew następnego dnia mieli pojechać konno do miejsca, w którym doktor zostawi chervoleta, a następnie, godzinę później, zamierzali ukryć auto u stóp góry i udać się do zamku quadem. Należało się spodziewać, że gdy tylko rozniesie się wiadomość o zniknięciu prezydenta, niebo wypełni się helikopterami i samolotami, drogi zaś zaroją się od radiowozów. Wcześniej czy później jakiś błyskotliwy detektyw usłyszy o The Aerie i skontaktuje się z LeMarem Stoddardem. Wtedy jednak, o ile wszystko się powiedzie, Drew będzie gotów wyjść z ukrycia. Prezydent zasugerował, że jeśli to w ogóle możliwe, powinni unikać dróg – nawet tej plątaniny ślepych zaułków, którą jego dziadek stworzył wokół The Aerie. Drew od dziecka jeździł terenowymi motocyklami, a potem quadami. Chociaż ostatni raz odwiedził zamek jeszcze przed wyborami, to wciąż czuł się na siłach skorzystać z wąskich, pieszych ścieżek, które wiły się między drzewami osłonięte przed podniebnymi obserwatorami gęstwą listowia. William, małomówny siedemdziesięciolatek, urodził się i wychował w dolinie Shenandoah. Pracował w Stajniach Lily Pad już wówczas, gdy niemal dziesięć lat temu przejęła je Lily Sexton. Mężczyzna nie miał pojęcia, jakiej sumy zażądać w zamian za wypożyczenie quada, który Gabe obiecał jak najprędzej zwrócić – i czy w ogóle powinien za to brać pieniądze. W końcu stajenny przystał na kwotę tysiąca dolarów, które postanowił przesłać siostrzenicy w Harrisonburgu. Wówczas Singleton zaproponował mu jeszcze dwieście dolarów w zamian za to, że obieca zatrzymać pieniądze dla siebie. Tuż za Winchester przekroczyli granicę Wirginii i wjechali do Wirginii Zachodniej. Gabe zaczął spoglądać na dzienny licznik oraz na mapę, którą sporządził Stoddard. Gdzieś tam po lewej stronie, na wzgórzu o nazwie Flat Top, stał zamek The Aerie. Gabe zwolnił i opuścił autostradę na zjeździe
numer 13. William podążył w ślad za nim. Dokładnie 1,9 kilometra dalej wąska, jednopasmowa szosa skręcała w prawo. W lewo odbijała od niej ledwie widoczna, wyboista droga gruntowa i zaraz potem znikała w lesie. „Na prawo, piętnaście, może trzydzieści metrów dalej – powiedział Gabe'owi Stoddard – zaczyna się jedna z tych dróg, które prowadzą donikąd. To tam zostawimy quada i przykryjemy go gałęziami. Potem w ten sam sposób schowamy tam twój samochód”. Nic nie mówiąc Williamowi o swych intencjach, lekarz zatrzymał auto, nim dotarli do rozwidlenia. Mężczyźni wspólnie wyładowali quada z pick-upa. Żeby wypróbować maszynę, Gabe uruchomił silnik, William usiadł za nim i we dwóch przejechali się utwardzoną drogą pół kilometra tam i z powrotem. Quad na początku zdawał się powolny, ale z czasem się rozkręcił. Doktor uznał, że jeśli tylko ścieżki wiodące do The Aerie nie będą zbyt strome, plan powinien się powieść. Jeszcze raz wyraziwszy ubolewanie w związku z nagłą, tragiczną śmiercią Lily oraz pogodziwszy się odmową przyjęcia kolejnych stu dolarów przez Williama, Gabe odprowadził wzrokiem pick-upa, który podskakiwał na wyboistej drodze prowadzącej z powrotem do Wirginii. Następnie za pomocą niedawno zakupionego noża o osiemnastocentymetrowym ostrzu naścinał gałęzi, którymi zarówno dziś, jak i jutro zamierzał przykryć chevroleta. Wreszcie, nieco zmachany, oparł się o pień dojrzałego orzesznika i zaczął wsłuchiwać w hałaśliwą ciszę lasów Wirginii Zachodniej. Nadeszła pora, by zapoznać się z The Aerie. Następnego dnia Gabe zamierzał kupić parę kowbojskich butów, a następnie wynająć kuriera, który odbierze paczkę od Ellen Williams z kompleksu w Watergate i dostarczy ją do biura firmy. Gabe postanowił unikać zarówno Białego Domu, jak i swojego mieszkania. Następnym razem miał zamiar pokazać się dopiero w Camp David w górach Catoctin, dziewięćdziesiąt kilometrów od miejsca, w którym się teraz znajdował.
***
Zapadał zmrok. Gabe podskakiwał na wybojach, przyciskając mapę Drew do kierownicy quada. Droga była tak wąska, że z trudem zmieściłby się na niej samochód. Po obu stronach roztaczała się najprawdziwsza dziewicza puszcza – taka, o jakiej powstają wiersze i pieśni. Gabe nie przypominał sobie, by kiedykolwiek widział las równie gęsty. Pióropusz liści przesłaniał resztki wieczornego
słońca. Ze względu na pasję do wędkowania Singleton wiedział dużo o przyrodzie, a w szczególności o drzewach. Pędząc przez las, dostrzegł cedry, czarne dęby, jesiony, buki, wiśnie, lipy, osiki i brzozy. Dwukrotnie presja czasu przegrywała z oszałamiającą atmosferą tego miejsca. Gabe wyłączał silnik i przystawał, by wsłuchać się w puszczę, wdychając chłodne, słodkie powietrze. Następnego dnia Drew miał ich poprowadzić do The Aerie nie tymi drogami, lecz krętymi ścieżynkami, przez gęste listowie, po leśnym poszyciu i korzeniach. Gabe uznał, że to będzie łatwizna w porównaniu z posadzeniem myśliwca za dwadzieścia milionów dolarów na pokładzie rozkołysanego lotniskowca. Przyspieszył. Płynnie wchodził w ostre zakręty i coraz bardziej wczuwał się w rytm ujeżdżania czterokołowego rumaka. W miarę zbliżania się do szczytu góry las rzedł. Formacje skalne stawały się coraz większe i bardziej efektowne. Nagle znikła wszelka roślinność i oczom Gabe'a, jakby wyrosłe z ziemi, ukazało się The Aaerie – ogromna, ponura gotycka forteca z szarego kamienia, która wznosiła się wysoko ponad okoliczne drzewa. Zamek zbudowany był na planie nieomal kwadratu o rogach zwieńczonych wieżami. Wzdłuż murów ciągnęły się blanki. Budowlę otaczała fosa trzymetrowej szerokości. Można ją było przebyć po moście zwodzonym, który wiódł do ogromnej brony. Drew nie żartował z tą ekscentrycznością! Gabe zostawił quada w pobliżu linii drzew i wszedł na most. W jednym z wąskich okien widział światło. Zgodnie ze słowami prezydenta w zamku był prąd, oświetlenie zaś regulowały wyłączniki czasowe. Otworzywszy wejście kluczem otrzymanym od Drew, doktor wszedł do ogromnej, zatęchłej sali głównej wspartej na odsłoniętej konstrukcji słupowo-ryglowej. Manekiny w zmatowiałych zbrojach stały wzdłuż ścian, na których wisiały nadjedzone przez mole flagi. Jeden z manekinów siedział na grzbiecie konia, wysokiego na metr sześćdziesiąt, może metr siedemdziesiąt, i również ubranego w pełną zbroję. Eksponaty pokryte były gęstymi pajęczynami. Jeśli rzeczywiście, tak jak mówił Drew, co miesiąc przychodził tu dozorca, to jego wizyta musiała się właśnie zbliżać. W kuchni Gabe znalazł latarkę. Przyświecając nią sobie, zrobił szybki obchód zamku. Zapalał światła wszędzie tam, gdzie mógł bez trudu znaleźć włącznik. Przyjrzał się wiekowym organom w głównej sali, po czym przeszedł do przestronnej jadalni z długim stołem pokrytym grubą warstwą kurzu. Kiedyś mogło przy nim zasiąść dwadzieścia osób. Gabe opuścił pomieszczenie wyjściem po przeciwległej stronie, wszedł po kilku schodkach i dotarł do pustego, kamiennego basenu, głębokiego na co najmniej trzy metry. Wnętrze basenu porastał mech. Kroki Gabe'a odbijały się upiornym echem od kamiennych i betonowych ścian. Postanowiwszy darować sobie zwiedzanie reszty zamku, mężczyzna zszedł ciemną klatką schodową do podziemi. W piwnicy znajdowało się pomieszczenie ochrony z kilkoma ekranami monitoringu.
Żaden nie działał. Była tu również sala z siedmioma czy ośmioma średniowiecznymi narzędziami tortur, które pokrywały pajęczyny. Gabe'a aż przeszły ciarki. Jednak dopiero poziom niżej znalazł to, czego szukał: bunkier, który na tak długo, jak to będzie potrzebne, miał się stać domem prezydenta. Było to pomieszczenie o wymiarach trzy i pół na trzy i pół metra, prawie niezakurzone i niemal wolne od pajęczyn. W środku znajdowały się dwa pojedyncze, rustykalne łóżka oraz regał mieszczący kilkaset książek, wbudowany telewizor, kilkadziesiąt filmów – głównie starych taśm wideo, choć było tam również kilka DVD – oraz wieża stereo. Na podłodze wzdłuż ścian stały duże butelki z wodą, a niewielką spiżarnię wypełniały puszki z żywnością, która całej rodzinie wystarczyłaby na wiele tygodni. Lodówka, choć włączona do prądu, była pusta, obszerna łazienka, wyłożona kafelkami, okazała się zaś nadspodziewanie przytulna. Gabe znalazł włącznik klimatyzacji i uruchomił ją zgodnie z propozycją Drew. „Zbrojone ściany, grube na dwa metry – powiedział lekarzowi prezydent – a w środku filtrowane powietrze. Bunkier zbudował Bedard Stoddard. W latach osiemdziesiątych zmodernizował go LeMar. Podobno w przypadku wybuchu nuklearnego ludzie w schronie przeżyją tak długo, jak długo będą działać generatory, choćby nawet głowica uderzyła w Waszyngton”. Gabe przez dwadzieścia minut sprzątał pomieszczenie. Drew utyskiwał na to lokum, ale w końcu musiał przyznać, że sensem całej misji jest przecież jego bezpieczeństwo. Nim doktor wrócił na górę, jeszcze raz rozejrzał się po schronie. Trzy piętra pod ziemią. Wokół lity granit i zbrojony cement. Pomimo usilnych starań, by to miejsce stało się wygodne i przytulne, Gabe czuł podskórny, klaustrofobiczny lęk. Niemniej musiał przyznać, że to idealne schronienie dla prezydenta… albo idealna trumna.
ROZDZIAŁ 55
Od strony schodów Alison usłyszała cichy odgłos – ktoś otworzył drzwi. Ktoś stanął na najwyższym schodku. Ten odgłos miał ogromne znaczenie. Według wszelkiego prawdopodobieństwa oznaczał, że Alison jeszcze żyje.
Nie miała pojęcia, przez ile godzin jej układ krwionośny, oddechowy i nerwowy dochodziły do siebie po przedawkowaniu orcyprenaliny, farmakoaktywnej substancji zawartej w alupencie. Alison wciąż jednak miała drgawki, czuła się bardzo dziwnie i było jej niedobrze, chociaż od co najmniej trzydziestu sześciu godzin nic nie jadła. Poza tym potwornie bolały ją mięśnie, pomimo że nie przypominała sobie, by Griswold po naszpikowaniu jej alupentem robił kolejny zastrzyk. Wątpiła, żeby mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego, jaką dawkę orcyprenaliny może przyjąć człowiek, aby nie okazała się śmiertelna. Bardziej prawdopodobne, że wtłaczał lekarstwo do płuc i krwiobiegu Alison aż do opróżnienia inhalatora. To cud, że jej ciało zwyczajnie nie dało za wygraną – płuca nie eksplodowały, serce nie przestało bić, a mózg całkowicie się nie wyłączył. Alison musiała znaleźć jakiś sposób, żeby się stąd wydostać – żeby zmusić Griswolda do popełnienia błędu. Kroki na schodach nie ustawały. Potwór wracał na kolejną sesję. Jak dotąd kobiecie udawało się z nim wygrać. Potrafiła nawet sprawić, że zaczął się chełpić – i potwierdził obecność narkotyków w inhalatorze prezydenta. Alison poprzysięgła sobie, że w jakiś sposób znów go pokona. Albo umrze. Zaczęła cicho nucić. W myślach śpiewała słowa piosenki, przygotowując się na to, co za chwilę miało ją spotkać.
„Świat nie zawsze smakuje jak cukierek… Tak mi kiedyś rzekła mama…”.
Kolejny krok… i następny. Alison mocniej zamknęła oczy i zacisnęła pięści. „Czasem cię szarpnie, czasem cię zgniecie…”. Kroki dotarły do betonowej posadzki. Zaraz potem Alison usłyszała kobiecy stłumiony okrzyk zaskoczenia.
–Ay, dios mio!
Kątem oka Alison zobaczyła Constanzę.
–Nie mogę uwierzyć, że pozwolił ci tu zejść – wychrypiała agentka suchymi, spękanymi wargami. Constanza podniosła głowę Alison i przyłożyła jej do ust butelkę wody. W dżinsach i czarnym swetrze z koralikami wyglądała elegancko, jednak delikatna, egzotyczna twarz wyrażała ból i zmartwienie. –Donald nie wie, że tu jestem – powiedziała. – Nie pozwolił mi schodzić, ale ja wiem, gdzie jest klucz. Mieszkam w tym domu od dziesięciu lat. Mało jest rzeczy, o których bym nie wiedziała. Wczoraj i przedwczoraj w nocy słyszałyśmy z Beatriz twoje krzyki, chociaż to pomieszczenie jest pod piwnicą. To było przerażające. –On mi sprawił straszny ból – odrzekła Alison. – I ma zamiar dalej mnie torturować, dopóki nie będzie przekonany, że powiedziałam mu wszystko, co chce usłyszeć. –Więc dlaczego mu tego nie powiesz? –Bo wtedy mnie zabije. Wcześniej czy później i tak zamierza mnie zabić. –Nie wierzę, że Donald mógłby to zrobić. –Constanzo, błagam, wysłuchaj mnie. Musisz mnie wysłuchać i mi pomóc. Pomóż mi, bo inaczej umrę. Donald pracuje dla rządu. –Nieprawda, on jest biznesmenem. –Popatrz na mnie. Czy to wygląda jak robota biznesmena? –Kim ty jesteś? Pamiętam cię z salonu manikiurzystki. Jak się nazywasz? –Proszę, ja już dłużej nie wytrzymam. Nazywam się Alison. Ja też pracuję dla rządu, tak jak Donald. –Przykro mi, że musiał ci to zrobić. Alison przyglądała się twarzy kobiety, ale nie widziała w niej ani śladu fałszu. Nic nie wskazywało na to, że Griswold przysłał ją tutaj, by osiągnęła to, czego nie zdołał zdziałać wyniszczający mięśnie środek ani nadmiar alupentu. –On tego nie musiał robić, Constanzo. On to zrobił, bo chciał. Proszę, rozwiąż mnie. Tak strasznie cierpię. –Donald odsyła nas do Meksyku – powiedziała piękność, ostentacyjnie ignorując błaganie Alison. –Ciebie i Beatriz? –Tak. Zna pewną kobietę w stolicy. Za parę minut mamy być gotowe i czekać, aż Donald kogoś po
nas przyśle. Jesteśmy spakowane. Mamy pieniądze. Zostaniemy zawiezione na lotnisko. Lepiej pożegnaj się z myślą o powrocie w te strony, pomyślała Alison. Tego domu już nie będzie. Niedługo, być może nawet dziś w nocy, twój Donald zadba o to, żeby ten budynek spłonął w niewyjaśnionych okolicznościach. W tym właśnie tacy jak on są mistrzami: w zacieraniu śladów i kontratakowaniu. Donieść na ludzi z takimi koneksjami i o coś ich oskarżyć to jedno. Przedstawić wystarczające dowody to już zupełnie inna kwestia. –Która teraz godzina? – spytała Alison. –Dochodzi dziewiąta rano. Donald poszedł do pracy. –Constanzo, błagam, posłuchaj mnie. Nie zostawiaj mnie tak. Wiem, że Donald był dla ciebie dobry, ale mnie skrzywdził. Bardzo. I jeszcze nie skończył. Będzie mnie dręczył, póki nie nabierze przekonania, że powiedziałam mu wszystko, co wiem. Wtedy mnie zabije. –Ale on będzie na mnie wściekły. Czasami bywa bardzo nerwowy i potrafi się strasznie gniewać. Alison rozpaczliwie szukała właściwych słów. –Pomyśl o… o tym, jak ty byś się czuła, gdyby ktoś cię tak związał. Constanza rzeczywiście przez chwilę się zastanawiała. Potem pokręciła głową, odwróciła się i ruszyła w stronę schodów. –Przykro mi – wymamrotała przez ramię. Alison straciła nadzieję.
ROZDZIAŁ 56
Na razie dobrze idzie… Na razie dobrze idzie… Gabe pod prysznicem powtarzał tę myśl jak mantrę. Na razie dobrze idzie… W zamku nie miał zasięgu, ale na dworze – owszem. Kolejno wybrał dwa numery, które dostał od Alison. W głębi duszy liczył, że usłyszy jej głos – lub może raczej o to się modlił. Cisza. Mantra zwolniła i wreszcie ustała. Czy komukolwiek można było zgłosić zaginięcie kobiety? Czy kogokolwiek można było o nią zapytać? Gabe przez moment zastanawiał się, czy nie skontaktować się z admirałem. Ellis Wright mógł coś wiedzieć. Doktor zadzwonił pod trzeci numer – odebrano przy pierwszym sygnale. –Tak? –Cześć Drew, mówi Gabe. –Cześć! Dzwonisz z The Aerie? –Stoję przy fosie. W środku nie ma zasięgu. –I co myślisz? –Urocza chatynka. Pomnik życzliwego zaniedbania… trochę jak ja sam. –Spójrz na pozytywy: przynajmniej się tam nie wychowywałeś. –U mojego pacjenta wszystko dobrze? –Nigdy nie było lepiej. Wstałem godzinę temu. Trochę się porozciągałem, wypiłem kawę, zrobiłem kilka przysiadów, zawetowałem parę ustaw. Wiesz, jak to jest w tej robocie. –Gotowy do drogi? –Jestem gotowy wreszcie zakończyć całą tę aferę. Czuję się kompletnie bezradny. Co mi z tego, że jestem prezydentem, skoro nie mogę wszystkiego kontrolować i wszystkich rozstawiać po kątach? –Nie martw się. Zanim się obejrzysz, znowu będziesz trząsł tym całym interesem. Tylko pamiętaj, że póki nie wiemy, kto stoi za tą sprawą i o co mu chodzi, każdy może być potencjalnym zamachowcem, choćby nie wiem jak się wydawał łagodny i niewinny. Miej oczy otwarte i do ostatniej chwili nie zdradzaj nikomu naszych planów. Wpadnę do miasta, żeby załatwić parę spraw. Potem znajdę bezpieczną kryjówkę dla mojej nowej bryki przy którejś z konnych ścieżek. –Dasz radę znaleźć samochód, kiedy będziemy galopować przez las?
–Mam zamiar jak najprędzej pojechać do stajni i przekonać kierownika… Zaraz, jak on się nazywa? –Rizzo. Joe Rizzo. –Przekonać go, żeby dał mi konia na krótką przejażdżkę dla oczyszczenia umysłu. –Zadzwonię tam i ci to załatwię. Masz tę mapę, na której zaznaczyłem stajnie? –Dobrze się składa, że znajdują się poza całym kompleksem. Czy konie ktoś nam przyprowadzi? –Pewnie tak. –Powinienem wybrać jakieś konkretne wierzchowce? –To już zostawiam tobie. Za mało je znam. Tak w ogóle wszystko w porządku, prawda? –Nie jestem pewien – odrzekł Gabe. –Żadnych wieści od Alison? –Żadnych. To już ponad dwie doby. –Obiecałem, że poproszę Marka Fullera, żeby zlecił poszukiwania, i dotrzymam słowa. –Zadzwonisz do niego zaraz? –Jak tylko skończymy tę rozmowę. Przykro mi, że tak to przeżywasz. Na pewno nic jej nie jest. Przekonasz się. Musiało zajść jakieś nieporozumienie. –Dzięki, Drew. Gabe jeszcze raz zaapelował do prezydenta o ostrożność, a potem obmył kubek i nalał sobie pierwszą, lecz z pewnością nie ostatnią porcję kawy. Pił, przechadzając się tam i z powrotem, a w myślach odhaczał kolejne pozycje z listy rzeczy do zrobienia. Najważniejsze było odebranie mieszanki przesłanej przez Ellen Williams. Gdyby środek uspokajający z jakiejś przyczyny nie dotarł na czas, Gabe musiał wraz z Drew znaleźć sposób, by opóźnić wszystko o jeden dzień – w sytuacji gdy każda minuta oznaczała wzrost zagrożenia, nie tylko dla prezydenta, lecz także dla jego doktora. Zachód słońca miał nastąpić o dziewiętnastej czterdzieści pięć. Gabe wolałby, żeby słońce zaszło trochę wcześniej, ale i tak mrok mógł być ich sojusznikiem, nim dotrą do The Aerie. Kiedy mężczyźni znajdą się na szlaku, wówczas im mniej światła, tym lepiej. Gdyby zaszła konieczność, doktor musiał znaleźć sposób, by dać znać Drew, że powinni wyruszyć kilka minut później. Szczegóły. Szczegóły. Kwadrans po szóstej Gabe pędził quadem po zboczu góry, w kierunku miejsca, gdzie zostawił samochód. Słabo zamaskowany uznał, kiedy już z daleka dostrzegł wóz na poboczu drogi, którą i tak właściwie nikt nie jeździł. Za pomocą swojego myśliwskiego noża ściął jeszcze kilkanaście gałęzi. Następnie wyprowadził auto z kryjówki, a na to miejsce wstawił quada i starannie go przykrył.
Pojazd momentalnie wtopił się w las. Na siedzeniu chevroleta leżał niewielki plecak, a w nim między innymi lina, narzędzia i dwie butelki wody. Gabe wrzucił tam jeszcze swój nóż, chociaż nie miał pojęcia, kiedy – i czy w ogóle –to wszystko może mu się przydać. W plecaku znajdowało się jeszcze kilka jabłek i kostki cukru dla koni. Szczegóły. O dziesiątej czterdzieści pięć na komórkę Gabe'a zadzwoniono z recepcji kompleksu apartamentów w Watergate. Poinformowano go, że kurier z firmy FedEx dostarczył paczkę na nazwisko lekarza. Gabe spacerował właśnie waszyngtońskimi ulicami. Chciał rozchodzić swoje nowe buty z cielęcej skóry, które na dobrą sprawę wcale tego nie wymagały. Kosztowały chyba tyle, ile wszystkie buty, które Gabe kiedykolwiek miał, razem wzięte. Doktor wybrał firmę kurierską przy L Street i dobrze zapłacił za swoje zlecenie. Jeden kurier miał przywieźć paczkę z Watergate do biura, a drugi – wyjść z nią tylnymi drzwiami i zanieść trzy przecznice dalej, gdzie Gabe zaparkował impalę. Po drodze mężczyzna nie wytrzymał. Uległ swemu strachowi, poddał się frustracji i jeszcze raz zadzwonił do Alison. Nic. Kiedy dotarł na miejsce, przykucnął za jakąś furgonetką i rozejrzał się po ulicy w poszukiwaniu czegokolwiek lub kogokolwiek podejrzanego. Nie mogli tu za nim przyjechać, myślał, ale jednocześnie miał przed oczami Jima Ferendellego, który osuwa się na kolana, a następnie pada twarzą na ziemię. Tam też teoretycznie nie powinni byli za nim przyjechać. Zjawił się kurier. Wymiana przebiegła szybko i bez niespodzianek. Gabe dał chłopakowi pięćdziesiąt prezydenckich dolarów napiwku. Dodał także drugie pięćdziesiąt dla kuriera, który odebrał przesyłkę z Watergate. Jeszcze raz rozejrzał się po okolicy, a następnie wślizgnął się za kierownicę chevroleta. Paczkę położył na fotelu pasażera. Nadszedł czas. Odjechawszy czterdzieści kilometrów od miasta, Gabe miał już wystarczającą pewność, że nikt go nie śledzi, toteż mógł zjechać na parking przy szosie 1-270 i zajrzeć do paczki od Ellen Williams. Starannie zapakowane pudełko zawierało plastikowy pojemnik, w nim zaś znajdowało się pięć foliowych torebek na żywność. W każdej torebce były dwa duże kawałki gazy nasączone płynem. Napis na pojemniku głosił: „Specjalna mieszanka. W zależności od potrzeb jedną lub dwie dawki”. Serce Gabe'a mówiło, że jedna wystarczy. Rozum podpowiadał, że potrzebne będą dwie. Jeśli im się nie uda, drugiej szansy już nie będzie. Rozejdzie się wieść o irracjonalnym zachowaniu prezydenta i wkrótce ktoś wciśnie guzik, który sprawi, że Pierwszy Pacjent na oczach społeczeństwa dostanie ataku podobnego do tego, który Gabe widział w Białym Domu, lub co gorsza – do tego, którego Gabe był świadkiem u Ferendellego. Z tą ponurą myślą doktor odłożył paczkę i sięgnął po mapę, na której Drew zaznaczył położenie stajni. Następnie, jadąc dużo wolniej, niż wynosiła dozwolona prędkość, ruszył na północ do Thurmond w stanie Maryland i nieco dalej, do Camp David.
ROZDZIAŁ 57
„Przykro mi”. Słowa zostały wypowiedziane tak cicho, niemalże szeptem. Czy Constanza naprawdę to powiedziała, zastanawiała się Alison, czy też to tylko efekt leków, którymi naszpikował ją Griswold? Czy tamta kobieta mogła tak po prostu zostawić ją w tej potwornej sytuacji? Odpowiedź na to pytanie brzmiała oczywiście: tak. Dziesięć lat. Tak długo Constanza pozostawała pod wpływem Treata Griswolda. Dziesięć lat. Alison usiłowała oddychać. Walczyła ze skurczem mięśni nóg. Zamknęła oczy i odpłynęła w sen. W ten sposób dużo łatwiej znosiła ból. Kiedy się obudziła – może po paru minutach, a może po paru godzinach – wciąż leżała na plecach, a kostki i nadgarstki nadal miała mocno związane. Wizyta Constanzy była tylko snem, stwierdziła Alison zrezygnowana. Tylko wywołanym chemicznie snem. A potem poczuła, że na jej dłoni leży nóż. Powoli, z bólem zacisnęła palce na trzonku. Przekrzywiła głowę w prawo, by na niego spojrzeć. Zwykły, solidny nóż kuchenny – czarny, plastikowy uchwyt, piętnastocentymetrowe, ząbkowane ostrze. I to niemal na pewno nie był sen. Dlaczego Constanza po prostu nie przecięła sznurów? Odpowiedź była oczywista. Alison zdążyła już doświadczyć mocy Griswolda, a także jego pogardy dla ludzkiego życia i cierpienia. Był cierpliwym panem naginającym innych do swej woli. Wystarczyły niecałe dwie doby, żeby niemal całkowicie złamał Alison. Jaki wpływ na umysł Constanzy mogło mieć dziesięć lat manipulacji, maltretowania i szpikowania chemikaliami? Bardzo możliwe, że biedna kobieta nie potrafiła się zdobyć na taki akt nieposłuszeństwa wobec człowieka, który zabrał ją z domu, zanim jeszcze stała się nastolatką. Możliwe, że podłożenie noża to wszystko, na co było ją stać. Teraz to Alison musiała dokończyć dzieła. Przez jakiś czas kobieta leżała nieruchomo. Nasłuchiwała i przygotowywała się. Absolutny spokój. Głęboka cisza. Dom był pusty. Alison nie miała co do tego wątpliwości. Constanza i Beatriz wyjechały. Powoli, pełna obawy, że lada chwila nóż wysunie jej się z dłoni, kobieta obróciła trzonek w sztywnych, opuchniętych palcach. Zębate ostrze dotknęło sznura. Alison zaczęła piłować, niewielkimi, niespełna centymetrowymi ruchami. Nie dbała o to, czy tnie sznur, czy skórę. Poprzysięgła sobie, że nie spocznie, nie zaryzykuje, by zmorzył ją sen. Mięśnie bolały przeraźliwie.
Alison brakowało sił. Jednak Treat Griswold dał jej moc, by przecięła te więzy. Dał jej nienawiść. Dwadzieścia minut? Trzydzieści? Godzina? Alison nigdy się nie dowiedziała, jak długo zajęło jej przecięcie sznurów. Zapamiętała natomiast, że nie przestała piłować ani na moment. Kilka milimetrów z każdym niezdarnym ruchem. Ostrze raniło jej skórę, ale ból był niczym w porównaniu z tym, którego wcześniej doświadczyła. Najbardziej bała się tego, że przetnie ścięgno albo trafi w tętnicę. Kiedy wydawało się już, że nawet nienawiść do Griswolda nie wystarczy, by dłonie chciały dalej pracować, sznur pękł. Kobieta długo siedziała na krawędzi łóżka, czekając, aż ustąpią zawroty głowy, a nogi będą gotowe udźwignąć jej ciężar. Odcięła kilka strzępów powłoczki na poduszkę, by zatamować nimi krwawienie ran nadgarstka. W końcu, opierając się o ramę łóżka, stanęła na nogi. Kolana natychmiast się pod nią ugięły. Mięśnie czworogłowe były wycieńczone. Za drugim razem Alison znów niezdarnie opadła na podłogę. Za trzecim zachwiała się, lecz ustała. Równo złożone ubranie wciąż leżało pod ścianą. Brakowało torebki i portfela, jak również smyczy z identyfikatorem. Było jednak coś, czego Griswold nie schował ani nie wyrzucił. Coś, z czego, jak sądził, Alison już nigdy nie miała skorzystać. Kobieta z ogromnym wysiłkiem usiadła na krawędzi zaniedbanej pryczy i włożyła ubranie. Potem znów się podniosła. Tym razem miała więcej siły w nogach. Zrobiła krok w stronę schodów i przystanęła. Uśmiechnęła się okrutnie. Nadeszła chwila, na którą przestała już czekać. –Idę po ciebie, sukinsynu – wychrypiała. Sprawdziła baterie w swojej krótkofalówce, w tej pomyłce Griswolda. Następnie przypięła ją do pasa. –Idę po ciebie.
ROZDZIAŁ 58
Jeszcze trzy godziny. Na razie dobrze idzie. Słowa tej mantry powróciły samoistnie, kiedy Gabe poprawił się w siodle umięśnionego czarnego ogiera imieniem Grendel, otworzył mapę szlaków, którą dostał od kierownika stajni, Joego Rizzo, i ruszył w las. Musiał znaleźć miejsce, w którym wraz z prezydentem uciekną ochroniarzom z Secret Service. Gabe zaparkował chevroleta w mieście, a do Camp David pojechał taksówką. Prezydent zadbał o jego pozwolenie na wejście, więc Singleton niezatrzymywany przemaszerował przez pięćdziesięciohektarowy teren ośrodka, wyszedł strzeżoną bramą północną i udał się do pobliskich stajni. Drew mówił, że najprawdopodobniej będzie im towarzyszyć trzech agentów – niezłych jeźdźców wyposażonych w broń, którą całkiem dobrze umieli się posługiwać. Zgodnie z planem Gabe'a, kiedy agenci zorientują się, że ich wierzchowce nie chcą przyspieszyć, natomiast prezydent i jego lekarz nie zamierzają zwolnić, znajdą się już zbyt daleko i będą zbyt skołowani, by ryzykować użycie broni. Jeśli Gabe się mylił, pierwszy strzał bez wątpienia zostanie oddany właśnie do niego. Na razie dobrze idzie. Gabe wciąż bardzo się martwił o Alison, ale teraz i tak nic nie mógł zrobić, a czekało go niezwykle trudne zadanie. Trzeba było wziąć pod uwagę tyle różnych zmiennych – tyle rzeczy mogło się nie powieść. Już za trzy godziny, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, Gabe miał się stać drugim najbardziej poszukiwanym człowiekiem na ziemi. Popołudnie było chłodne, a niebo zasnuwały chmury. Grendel miał ochotę przyspieszyć, ale posłuchał, kiedy Gabe chciał jechać stępa. Po pierwsze, należało ustalić, dokąd dotrą w ciągu dwudziestu pięciu minut. Wtedy, jeśli nic nie zawiedzie, konie agentów nie będą mogły dotrzymać tempa uciekającym. Zostawiwszy za sobą ochronę, mężczyźni mieli skręcić w pierwszą ścieżkę w lewo i popędzić ku utwardzonej drodze. Na mapie była rozmazana, ale mogło tu chodzić o szosę numer 491. Dwadzieścia pięć minut. Gabe odjął pięć minut od trzydziestu – taki czas działania mieszanki oszacowała Ellen Williams. Te pięć minut potrzebne było na to, by dotarli z powrotem do stajni, po tym jak dosiądą koni przy północnej bramie. Dwadzieścia pięć minut. Gabe uśmiechnął się szeroko, gdy zdał sobie sprawę z tego, że całą operację traktuje jak naukowy eksperyment. Wielkość koni minus dwukrotność wagi agentów plus kwadrat prędkości przyswajania środka od Williams minus kąt padania promieni słonecznych równa się… dwadzieścia pięć minut. Proste.
Dokładnie po dwudziestu pięciu minutach jazdy Gabe zatrzymał Grendela, naostrzył nóż myśliwski wyjętą z plecaka osełką i oznakował kilka drzew na wysokości wzroku jeźdźca. Następnie ruszył dalej, powoli i ostrożnie. Przyglądał się drzewom po lewej stronie w poszukiwaniu przesieki. Zdał sobie sprawę z tego, że kiedy następnym razem zobaczy tę okolicę, najprawdopodobniej wraz z Drew Stoddardem będzie pędził pełnym galopem. Czy jest jakiś inny sposób? Gabe zadał sobie to pytanie po raz tysięczny. Czy jest jakiś inny sposób? Pozostały już tylko trzy elementy układanki. Po pierwsze, trzeba było znaleźć ścieżkę prowadzącą w lewo, w kierunku szosy. Po drugie, podczas ucieczki konie należało zostawić w takim miejscu, gdzie ktoś je w końcu znajdzie. Wreszcie po trzecie, potrzebne było nierzucające się w oczy miejsce tuż przy drodze numer 491, w którym mógłby na nich czekać samochód. Strażnicy leśni nie powinni go znaleźć przez przynajmniej dwie godziny. Gdyby jednak trafili na auto i zaczęli je obserwować albo gdyby je odholowali, jakiś kierowca ciężarówki będzie miał szansę opowiadać nie lada historię o tym, jak podwiózł dwóch autostopowiczów. Droga na lewo, czyli pierwszy element, okazała się wąską ścieżką, na której Gabe dostrzegł kilka zaschniętych śladów kopyt, jednak nie wyglądała ona na zbyt uczęszczaną. Znajdowała się o zaledwie kilka minut od miejsca, w którym miał nadzieję wraz z Drew odłączyć się od ochroniarzy. To bliżej, niżby sobie życzył, ale dostatecznie daleko, żeby się udało. Poza tym ścieżka pod każdym względem była idealna. Gabe koniecznie musiał dobrze oznakować drzewa, tak by później dostrzec znaki w pełnym galopie. Zrobił kilka nacięć na pniach, po czym zsiadł z konia. Dziesięć metrów przed boczną ścieżką z prawej strony głównego szlaku ułożył niepozorny kopczyk z kamieni. Kiedy agenci Secret Service wrócą po pomoc – zapewne w postaci samochodu terenowego – nie powinni mieć zbyt łatwego zadania. Gdy Gabe i Drew znajdą się już w aucie, z każdym przebytym przez nich kilometrem agenci i policja będą musieli brać pod uwagę coraz szerszy krąg możliwości. To znacznie zmniejszy szansę natknięcia się na którąś z blokad. Dwa ostatnie elementy Gabe znalazł dużo szybciej, niż przypuszczał. Niewielka polana dziesięć metrów od ścieżki i dwadzieścia od szosy stanowiła idealny punkt, by zostawić tam konie, a częściowo zarośnięty parking zaledwie trzydzieści, może czterdzieści metrów dalej był świetnym miejscem, w którym Chevrolet nie rzucałby się w oczy i jednocześnie nie wydawał się zbyt podejrzany. Teraz należało już tylko przemieścić samochód z Thurmond, zatknąć za szybą informację, że auto jest zepsute i czeka na pomoc drogową, a następnie wrócić do stajni i pomóc stajennemu w przygotowaniach do wczesno-wieczornej przejażdżki prezydenta. Jednak najpierw Gabe postanowił, że pozwoli cierpliwemu Grendelowi się wyżyć. Mężczyzna wskoczył na grzbiet konia, szepnął rumakowi kilka słów zachęty, po czym lekko spiął go obcasami nowych butów. Grendel zawahał się przez chwilę, po czym pomknął w stronę domu niczym błyskawica.
ROZDZIAŁ 59
Alison dostrzegła mężczyznę w samochodzie zaparkowanym o pół przecznicy od jej mieszkania, gdy tylko taksówka z Richmond skręciła w jej ulicę. –Niech pan jedzie dalej! – poleciła i rzuciła się na podłogę. Kazała kierowcy parę razy objechać okolicę. Jednocześnie obserwowała, czy nikt ich nie śledzi. W końcu poprosiła, żeby taksówkarz zatrzymał się pod domem o przecznicę dalej. Człowiek w tamtym aucie mógł być albo agentem Secret Service przysłanym przez Gabe'a, albo – co o wiele mniej prawdopodobne – kimś, kogo umieścił tam Griswold, kiedy Constanza zmieniła zdanie. Tak czy inaczej, Alison nie chciała mieć z nim do czynienia. Kierowca przyjął wcześniej ustaloną kwotę stu dolarów gotówką, po czym opuścił osiedle inną drogą. Alison znalazła pieniądze – w sumie czterysta dolarów – w szufladzie ze skarpetkami w komodzie Griswolda. Tak jak przypuszczała, kiedy wyszła z piwnicy, okazało się, że Constanza i Beatriz wyjechały. Agentka przez chwilę rozważała dokładne przeszukanie domu, ale w końcu uznała, że nie ma na to ani sił, ani czasu. Robiło się jej niedobrze od samego dotykania ubrań Griswolda. Mężczyzna zbrukał ją w sposób równie bezwzględny, bezduszny i upokarzający jak wówczas, gdyby ją zgwałcił. Wkrótce miał za to zapłacić. Było jednak miejsce, które postanowiła odwiedzić, nim wezwała taksówkę – pomieszczenie na strychu, gdzie Donald Greenfield szkolił swe dziewczęta. Pokój, rodem z lat sześćdziesiątych, był tak odrażający, że Alison wytrzymała tam tylko kilka minut. Okrągłe łóżko wodne… pościel z czerwonej satyny… lustro na suficie… grube zasłony w psychodeliczne wzory… lampy w różnych kolorach… zestaw audio… i ogromny telewizor HD z dużą kolekcją filmów porno, głównie z udziałem dziewcząt i starszych mężczyzn. Co dziwne, w pomieszczeniu nie było kamer – a w każdym razie Alison ich nie widziała. Pomyślała o osobie, która szantażowała Griswolda. Jeśli kiedykolwiek była tutaj kamera, możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne, że szantażysta miał nagranie. Kobieta nie potrafiła się zmusić do otwarcia szuflad. Jeśli, jak przypuszczała, Griswold spali to miejsce, świat tylko na tym zyska. Podczas jazdy taksówką do Arlington Alison starała się złożyć w całość wszystko, co wiedziała o tym człowieku. Agent prawdopodobnie był niegdyś oddanym i skutecznym funkcjonariuszem
państwowym, który padł ofiarą własnej perwersji oraz kogoś, kto potrafił tę perwersję udokumentować, a następnie zmusić Griswolda, by sprzeniewierzył się misji ochrony prezydenta. Porsche, drugi dom i wiele innych wskazówek sugerowałyby, że agent odniósł również materialne korzyści. W tej chwili nie można tego było stwierdzić z całą pewnością. Wyglądało na to, że Griswold miał za zadanie podawać prezydentowi środki halucynogenne za pośrednictwem inhalatora z alupentem. Jednak, co zaskakujące, narkotyki pozostawały nieaktywne aż do momentu, gdy ich działanie wyzwalano za pomocą jakiegoś nadajnika. W ten sposób szef państwa stał się marionetką – wystarczyło wcisnąć przycisk, by oszalał. Jak na ironię, ten przycisk wciskała inna marionetka. W grę wchodziła niewiarygodnie zaawansowana technika daleko przekraczająca zdolności pojmowania Griswolda, stwierdziła Alison, choć to niemal na pewno on ukradł próbki krwi, które Gabe schował w lodówce w klinice. Alison na razie nie miała pojęcia, skąd weźmie dowody na poparcie wszystkiego, o czym sama wiedziała. Bez odpowiedzi pozostawało także inne pytanie: kto tu właściwie pociąga za sznurki? Jedno było pewne. Kobieta nie miała zamiaru zaatakować człowieka tak wpływowego i szanowanego jak Griswold, nie dysponując mocnymi, więcej: niezbitymi dowodami. Zakładała, że jej samochód wciąż stoi na parkingu Białego Domu, czyli tam, gdzie go zostawiła. Inhalator pod siedzeniem to dobry początek, jeśli tylko dalej tam leżał oraz jeśli zawierał narkotyki i nosił odciski palców Griswolda. Jednak Alison potrzebowała czegoś więcej. Nauka wyniesiona z doświadczenia w Los Angeles mówiła, że pewnie nawet dużo więcej. Tymczasem kobieta musiała się również zabezpieczyć, tak aby ponownie nie stać się ofiarą – tym razem w pełnym znaczeniu tego słowa. Griswold cieszył się równie wielką władzą i równie wielkim szacunkiem jak chirurdzy z Los Angeles, a przy tym był jeszcze bardziej bezwzględny. Jeśli Alison chciała go zniszczyć, a także odkryć tożsamość osoby, która wydawała mu polecenia, musiała działać szybko i zadbać o to, by Griswold pozostał niepewny i zdezorientowany. Poza tym potrzebowała pomocy kogoś, kogo obdarzyłaby zaufaniem. Lista osób, do których mogłaby się bez obaw zgłosić, była krótka – bardzo krótka. Alison czym prędzej musiała się rozmówić z Gabe'em. Agentka przebyła przestrzeń między budynkami i ostrożnie podeszła do swego domu przez podwórko z tyłu. Łokciem wypchnęła zaślepkę okienną w drzwiach, włożyła rękę do środka i otworzyła zamek. Przyjemne, trzypokojowe mieszkanko dokładnie przetrząśnięto. Zawartość wszystkich szuflad wysypano na podłogę. Ściągnięto dywany, opróżniono szarki, porozcinano poduszki na kanapie w salonie. Wszędzie leżało potłuczone szkło. Alison nie przywiozła z San Antonio zbyt wielu rzeczy osobistych, ale wszystkie zostały zniszczone. Czy to możliwe, by Griswold zorientował się, że Alison z pomocą Lestera podmieniła inhalatory, czy też był po prostu dokładny i szukał czegokolwiek, na co mogła natrafić? W pierwszej chwili powstrzymywała łzy, zupełnie jakby obserwował ją Griswold, i nie chciała mu
dać tej satysfakcji. Jednak potem, gdy weszła pod prysznic, wreszcie pozwoliła sobie na nieskrępowany, oczyszczający płacz. Stan, do jakiego doprowadzono jej mieszkanie, nie ma znaczenia, uznała, wycierając się po kąpieli. Od tej chwili aż do końca wojny z Treatem Griswoldem i tak tu nie wróci – choćby na minutę. Alison odnalazła czystą parę dżinsów oraz granatową koszulkę z długim rękawem. Następnie rozpoczęła poszukiwania dwóch rzeczy – tylko dwóch – których stąd potrzebowała. Pierwszą z nich, zapasowe kluczyki od samochodu, znalazła pod jakąś miską na podłodze w kuchni. Druga leżała dokładnie tam, gdzie Alison ją ukryła – krótki, skuteczny dziewięciomilimetrowy glock 26 schowany za nylonową podkolanówką w bucie na dziesięciocentymetrowym obcasie. Alison nigdy w tych butach nie chodziła, w obawie że skręci sobie kostki. W drugim bucie, również ukryte za zwiniętą pończochą, znajdowały się dwa pełne magazynki amunicji. W końcu agentka przypomniała sobie, że jej krótkofalówka odzyskała zasięg, i włączyła urządzenie. Pierwszym głosem był właśnie ten, który chciała usłyszeć. –Uwaga, wszystkie stanowiska – mówił Griswold – tutaj agent specjalny Griswold. Przygotować się do odlotu Mavericka w Marine One”. Odlot za dwie godziny. Powtarzam, odlot za dwie godziny. „Marine One”. Griswold nie powiedział, dokąd lecą. Baza powietrznych sił zbrojnych Andrews? Camp David? A może prezydent ma gdzieś wystąpić? Mniejsza z tym. Alison uznała, że kiedy będzie gotowa, to ich znajdzie. Jednak na razie musiała się skontaktować z Gabe'em. Telefon w mieszkaniu wciąż działał. Stojąc pośród pobojowiska, podniosła słuchawkę i wybrała numer kliniki medycznej Białego Domu.
ROZDZIAŁ 60
Wirniki. Minęło zaledwie kilka tygodni, odkąd prezydent wpadł z wizytą na ranczo Gabe'a. Mężczyzna siedział wtedy w siodle, podobnie jak teraz. Tym razem pomagał Joemu Rizzo, szefowi stajni, oraz jego dziesięcioletniemu synowi Pete'owi przeprowadzić cztery konie do tylnego wyjścia z Camp David, skąd Drew Stoddard zamierzał się udać na wieczorną przejażdżkę ze swoim lekarzem. Miała się ona różnić od wszystkich, które kolejni prezydenci odbywali od 1942 roku, kiedy to Camp David – wcześniej, zanim prezydent Eisenhower przemianował ośrodek na cześć swego wnuka, znane pod jakąś inną nazwą – stało się oficjalnym azylem szefów państwa. Tym razem prezydent miał z niej nie
wrócić. Mniej więcej za godzinę Andrew Stoddard, jeden z największych wizjonerów, którzy kiedykolwiek sprawowali urząd prezydenta, miał potwierdzić pogłoski o swojej niepoczytalności, uciekając ochroniarzom z Secret Service. Gabe, bardzo zadowolony z Grendela, zapytał, czy i tym razem może wziąć go na szlak. Pete – z którym doktor natychmiast nawiązał nić porozumienia, szczególnie po tym, jak wyjął z plecaka lasso i nauczył chłopaka kilku fajnych sztuczek z liną – obiecał, że o to zadba. Konia czekały masaż, chłodząca kąpiel i dodatkowa porcja owsa. Również Joe Rizzo najwyraźniej z przyjemnością obcował z mężczyzną, który był zarazem lekarzem i kowbojem. Kiedy Gabe, obejrzawszy zwierzęta, zasugerował, że prezydentowi powinien odpowiadać jabłkowity koń pełnej krwi o imieniu Pan Grzeczny, stajenny skwapliwie przyznał mu rację. Koń miał długie nogi i długą szyję – musiał szybko biegać, bez dwóch zdań. Można by spokojnie iść o zakład, że Grendel i Pan Grzeczny przegoniłyby konie agentów w uczciwym wyścigu, a co dopiero w sytuacji, gdy przeciwnicy będą odurzeni ketaminą, pentobarbitalem i fentanylem. –Wylądowali! – zawołał Rizzo z tym swoim uroczym akcentem, słysząc, jak odległy łopot wirników zwolnił i wreszcie ustał. – Powinniście mieć miłą przejażdżkę, doktorze Gabe. Lekki wietrzyk, nie za dużo owadów. –I tak by nie śmiały gryźć prezydenta Stanów Zjednoczonych – odparł Gabe. W pobliżu tylnej bramy ośrodka znajdował się słupek do przywiązywania koni. Doktor pomógł uwiązać zwierzęta, po czym zaczął się przygotowywać do niezwykle trudnego zadania: musiał wsunąć gazy nasączone chemikaliami pod siodło każdego z wierzchowców, tak by nie wystawał nawet najmniejszy kawałek. Z plecaka wyjął rękawice jeździeckie – których normalnie pod żadnym pozorem by nie włożył, jednak teraz musiał uważać, by przez skórę dłoni do jego organizmu nie przedostała się taka ilość odurzających substancji, która mogłaby spowodować, że wypadnie z siodła. Grzebiąc w plecaku, zdjął wieko z plastikowego pojemnika, wyjął trzy torebki – w każdej były po dwie nasączone gazy – i ponownie zamknął pudełko. W tym momencie nagle odezwała się krótkofalówka i aż drgnął przestraszony. –Doktorze, tu Griswold. Jest pan tam? Odbiór. –Griz, siemasz, brachu. Jestem przy tylnej bramie. Mamy dla was pierwszorzędne wierzchowce. –Będziemy za pięć minut, jak tylko pielęgniarka i sanitariusz załadują vana. Bez odbioru. Gabe'a zmroziło. –Joe, o jakim vanie on mówi? –Medycznym, ma się rozumieć. Prezydent nigdy nie wybiera się na szlak bez trzech albo czterech
agentów Secret Service i vana medycznego. Ej, moment, przecież to pan jest jego lekarzem. –Jego nowym lekarzem – poprawił mężczyznę Gabe. W głowie mu wirowało. – Nigdy wcześniej nie byłem z nim na szlaku. Wszystkie starannie obmyślone naukowe formuły wzięły w łeb. Jak, do jasnej cholery, Drew mógł nie wspomnieć o tym, że będzie za nim jechać van? Gabe zaczął nerwowo powtarzać w myślach nieliczne znane sobie metody unieruchamiania samochodów. Najlepszym pomysłem, jaki w tej chwili przychodził mu do głowy, byłoby wrzucenie do baku kostek cukru z plecaka i liczenie na cud. Niedorzeczność. –A co się dzieje, kiedy van nie mieści się na wąskiej ścieżce? – spytał. –Wtedy czeka tam, gdzie może. Parę lat temu koń zrzucił jednego z gości prezydenta i facet złamał nogę. Agenci musieli go zanieść do samochodu. Żadnej pomocy. Ale szambo! Gabe zerknął na zegarek. Nawet jeśli uda im się wraz z Drew unieruchomić konie i uciec, van dowiezie agentów do ośrodka w kilka minut. Uciekinierzy mogą nawet nie dotrzeć do samochodu, kiedy rozpocznie się zakrojony na szeroką skalę pościg. W Marine One przyleciało sporo ludzi z Secret Service. Skąd Gabe'owi w ogóle przyszło do głowy, że to się może udać? –Doktorze, tu Griswold. Van gotowy. Już idziemy. Bez odbioru. Cholera! –Joe – odezwał się Gabe, podając mężczyźnie dwa jabłka – czy mógłbyś dać to Grendelowi i Panu Grzecznemu? Ja po raz ostatni sprawdzę siodła. Nie mam ochoty robić tutaj za doktora. Szybko obszedł konie, udając, że ogląda derki, strzemiona i popręgi. Jednocześnie wsunął gazy tak głęboko, jak tylko się dało. Właśnie zajmował się ostatnim koniem, kiedy przybyła świta prezydenta. Gabe spojrzał na zegarek i zaczął w myślach liczyć czas potrzebny na absorpcję narkotyków. Trzydzieści minut. Grupa dotarła do stróżówki. Za prezydentem i jego trzema ochroniarzami jechał niewielki van marki Mitsubishi. W środku siedzieli pielęgniarka i sanitariusz. Gabe znał oboje z kliniki w Białym Domu.
Z trzydziestu minut zrobiło się dwadzieścia dziewięć, może nawet dwadzieścia osiem. Tylko spokojnie, powtarzał sobie Gabe. Zachowaj spokój i staraj się myśleć. Podszedł do prezydenta i serdecznie uścisnął mu dłoń. –Dlaczego nic mi nie powiedziałeś o vanie? – syknął przez zaciśnięte zęby. Minęło kilka sekund, zanim do Stoddarda dotarła waga problemu. –W ferworze przygotowań kompletnie o tym zapomniałem – odparł. – Już nie żyjemy? Gabe zerknął w kierunku auta. Dostrzegł przymocowane z tyłu koło zapasowe. –Muszę przez chwilę być sam przy samochodzie – szepnął nagle. – Możesz mi to załatwić? –Tylko patrz. Prezydent bez wahania złożył się wpół, złapał za gardło i chwiejnym krokiem ruszył w stronę wejścia. Następnie oparł się o ścianę stróżówki i zaczął kasłać… i kasłać. Kiedy tylko agenci zrozumieli, co się dzieje, natychmiast do niego przyskoczyli. W tym samym czasie Gabe zdążył już wysunąć z plecaka nóż myśliwski. –Jakiś owad! – zawołał jeden z agentów. – Mówi, że jakiś owad wpadł mu do tchawicy. Stoddard wciąż zanosił się od kaszlu. Gabe musiał przyznać, że tym występem jego przyjaciel zasłużył na Oscara. Singleton, znalazłszy się całkowicie poza zasięgiem wzroku agentów i personelu medycznego, oparł trzonek noża o klatkę piersiową i naparł nań ze wszystkich sił, całym swym ciężarem. Doskonałe ostrze bez trudu rozcięło gumę i zagłębiło się aż po rękojeść w zapasowej oponie. Gabe wyjął nóż z koła i zdążył go schować z powrotem do plecaka, kiedy zawołał go Griswold. –Hej, doktorze, co się dzieje? Niech pan tu przyjdzie! –Już idę, już idę. Nie zawracając sobie głowy wyjaśnianiem, co go zatrzymało, Gabe pędem dołączył do grupy. Wszyscy stali bezradnie wokół skulonego, krztuszącego się prezydenta. Doktor położył jedną dłoń na klatce piersiowej, a drugą na plecach Stoddarda. –Już dobrze, panie prezydencie – szepnął. Delikatnie nacisnął z obu stron. Kaszel momentalnie ustał. Stoddard dla efektu jeszcze raz się zachłysnął. Zaraz potem wyprostował się z uśmiechem. –Już po wszystkim – powiedział. – Ale cholernie się przestraszyłem.
Całe towarzystwo, zaskoczone i pełne absolutnego podziwu, spojrzało na Gabe'a. –To taka wersja manewru Heimlicha, którą stosuje się w Wyoming – wyjaśnił doktor rzeczowo. – A teraz w drogę. Minęło już sześć minut. Mężczyźni dosiedli koni i ruszyli na szlak. Jedno koło mamy z głowy, myślał Gabe, jeszcze co najmniej jedno do załatwienia. Trójka agentów trzymała się z tyłu. Pomiędzy nimi a prezydentem i jego lekarzem powstał dystans dwudziestu, może nawet trzydziestu metrów. –Niezłe przedstawienie, panie prezydencie – powiedział Gabe. –Zupełnie jak za dawnych czasów. Pamiętasz te studentki z Goucher? –Ten numer przed chwilą był jeszcze lepszy. –Udało ci się? –Przebiłem zapasową gumę. Teraz muszę załatwić jeszcze przynajmniej jedno albo dwa koła i wtedy będziemy mieli szansę. –Przepraszam, że zapomniałem o vanie. –Mniejsza z tym. Posłuchaj, Drew, jestem ci bardzo wdzięczny, że mi zaufałeś. Wiem, że to dla ciebie trudne. –Umieram ze strachu. Ale tak samo bym się bał, gdybyśmy się na to nie zdecydowali. Gabe spojrzał na zegarek. –Jeśli wszystko przebiega zgodnie z planem, mamy jeszcze piętnaście, może dwadzieścia minut. Im dalej odjedziemy od Camp David, tym lepiej. Jeśli ich konie ciągle będą się normalnie zachowywać, chyba trzeba będzie odwołać akcję. Ale jeśli środki uspokajające zadziałają, podjadę do nich. Ty masz się wciąż oddalać. Wrócę spojrzeć na konie i wtedy spróbuję coś zrobić z samochodem. Jakieś pytania? –Kiedy mam ruszyć z kopyta? –Jedź przed siebie. Potem, jak tylko zobaczysz, że do ciebie pędzę, ruszaj. Gdzieś tam na lewo od tego szlaku odchodzi ścieżka, która zaprowadzi nas do samochodu. Po prawej stronie, jakieś dziesięć metrów wcześniej, ułożyłem kopczyk z kamieni. Wypatruj go. Poza tym w miejscu, gdzie musisz skręcić, oznakowałem drzewa na wysokości wzroku. Ale do tego czasu powinienem cię już dogonić. –Mniej bym się bał, gdybym próbował uciec moim ochroniarzom myśliwcem.
–Spokojnie, dobrze ci idzie. Przez kilka minut dwaj mężczyźni jechali w milczeniu. Wreszcie Gabe nachylił się lekko w kierunku swego dawnego współlokatora. –Drew, muszę ci coś powiedzieć. Nie wiem, jak to ująć delikatnie, ale chcę, żebyś wiedział, że chociaż od wielu, wielu lat nie tknąłem alkoholu, to od dawna łykam proszki. Nigdy bez przyczyny, wiesz, bóle głowy, bezsenność, takie tam… ale pewnie się domyślasz, że te przyczyny to raczej wymówki. Powinienem był ci to powiedzieć wtedy, na ranczu. –Naprawdę myślisz, że to by miało dla mnie jakiekolwiek znaczenie? Spójrz na wszystko, co osiągnąłeś w życiu. –Najdziwniejsze jest to, że odkąd zobaczyłem, jak Jim umiera, odkąd skupiłem się na tym, jak ktoś krzywdzi ciebie i państwo, i odkąd musiałem sobie radzić ze zniknięciem Alison, nie ciągnie mnie do proszków, choćbym był nie wiem jak spięty, zmęczony albo cierpiał na bezsenność. Zupełnie jakby śmierć Jima podziałała na mnie jak policzek i kazała mi spojrzeć na własne życie z właściwej perspektywy. Zrozumiałem, że pamięć tamtej kobiety z Fairhaven i jej dziecka nie zasługuje na to, żebym się systematycznie wyniszczał. Musiałem ci to powiedzieć, zanim… –Doktorze, tu Griswold – zahuczało radio. – Zwolnijcie i wróćcie tu do nas. Coś jest nie tak z końmi. –Do dzieła – zawołał Stoddard. –Niech Bóg błogosławi Ellen Williams. Dobra, panie prezydencie, po prostu jedź przed siebie. Powoli i spokojnie. Nie odpowiadając przez krótkofalówkę, Gabe leciutko ściągnął lejce Grendela w prawo i spiął konia piętami. Silne zwierzę obróciło się niczym weteran rodeo, po czym popędziło przed siebie. Gabe z zadowoleniem stwierdził, że między nim i prezydentem a ochroniarzami powstał spory dystans. Nawet gdyby agenci, zajmując się końmi, wciąż zwracali uwagę na prezydenta – co było mało prawdopodobne – to i tak z trudem by zauważyli, że szef państwa wciąż się oddala. Chaos i zamieszanie. To w tej chwili najwięksi sprzymierzeńcy. Chaos i zamieszanie. Nawet z pewnej odległości Gabe widział wyraźnie, że konie agentów nie mogą iść dalej. Dwa stały nieruchomo, z pyskami zwieszonymi niemal do ziemi. Ich jeźdźcy wciąż siedzieli w siodłach i usiłowali zmusić wierzchowce, by ruszyły z miejsca. Trzeci koń, wierzchowiec Griswolda, opierał się o orzesznik i z zadowoleniem ocierał bokiem o chropowatą korę. Griswold, stojąc pod drzewem, zaglądał zwierzęciu do oka. Najlepsze było jednak to, że zarówno sanitariusz, jak i pielęgniarka wysiedli z furgonetki, by sprawdzić, czy mogą w czymś pomóc. Zachowaj spokój, powtarzał sobie Gabe, zsiadając z konia i prowadząc go w stronę vana. Zachowaj spokój i sprawiaj wrażenie, że wiesz, co robisz.
W dłoni miał trzonek noża. Ostrze – schowane w rękawie. –Niech ktoś dogoni prezydenta – polecił Griswold. –Te konie nie mają zamiaru się ruszyć – odparł jeden z agentów. Schyliwszy się, Gabe wbił szerokie ostrze noża w ściankę opony lewego tylnego koła. Auto bezdźwięcznie przechyliło się na bok. –To zsiadać z koni i za nim! – krzyczał Griswold. – Nieważne, nieważne. Sam go dogonię. Panie prezydencie! Niech pan zaczeka! Ze wszystkich trzech agentów to właśnie Griswold był najbardziej masywny. Jego obecna kondycja, pomyślał Gabe, lada chwila zostanie poddana próbie. Agent zrzucił z siebie kurtkę i puścił się pędem za Stoddardem. Ponieważ wszyscy patrzyli w ślad za nim, Gabe jednym energicznym pchnięciem unieszkodliwił prawe tylne koło. Auto przysiadło jak bokser, który właśnie dostał cios w szczękę. –Ja go dogonię! – zawołał lekarz w przestrzeń. – Ja go dogonię! Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatnio dosiadł konia w biegu, ale nie zastanawiał się ani chwili. Masywny Grendel w jednym kroku przeszedł w galop. Gabe złapał go lewą ręką za gęstą grzywę, prawą za róg siodła, a lewą nogę włożył w strzemię. Chciał się odbić prawą nogą, ale nim to zrobił, już był w powietrzu i frunął przy boku konia niczym chorągiew. Sekundę później podciągnął się z siłą, o jaką by siebie nie podejrzewał, wyprostował w siodle i przemknął obok Griswolda. –Dogonię go! – krzyknął. Kilkadziesiąt metrów przed nim prezydent spojrzał za siebie i się uśmiechnął. Zebrał lejce i popędził siwka jednym mocnym kopnięciem. –Jedź, jedź! – wrzasnął Gabe, doganiając Stoddarda. Mężczyźni galopowali ramię w ramię przez następną minutę. Gabe dostrzegł kopczyk z kamieni, wskazał go prezydentowi, po czym machnął dłonią w lewo – tam, gdzie zaraz miała się pojawić wąska dróżka. Stoddard uniósł zaciśniętą pięść. Gabe próbował okazać równie wielki entuzjazm, ale miał świadomość, że mu to nie wyszło. Jedyne, o czym potrafił myśleć, to wewnętrzny głos, który w kółko wykrzykiwał to samo zdanie. „Coś ty, do cholery, narobił?”.
ROZDZIAŁ 61
Jechali ze zgaszonymi światłami. Prowadził prezydent Stanów Zjednoczonych, za nim siedział jego osobisty lekarz. Quad wspinał się krętymi ścieżkami po zboczu góry Flat Top w kierunku The Aerie. Kiedy dotarli do zamku i ukryli pojazd w mało widocznym miejscu na skraju lasu, zapadł już zmrok. Przez kilka chwil dwaj mężczyźni stali przy moście zwodzonym nad fosą, obserwując sylwetki na wschodnim niebie. Były to chyba trzy helikoptery i kilka samolotów. –Udało się! – zawołał Stoddard. – Nie wierzę. Udało się! W Waszyngtonie musi teraz panować absolutny chaos. –Tak jak mówiłem, ten kraj zbudowano w taki sposób, żeby władzę można było przekazać natychmiastowo i przy możliwie najmniejszym zamieszaniu. Jeśli cała ta lektura dwudziestej piątej poprawki tuż po przyjeździe do Waszyngtonu czegoś mnie nauczyła, to właśnie tego. Kraj umie i zawsze będzie umiał przetrwać każdego pojedynczego człowieka. –Może i tak. Ale mimo to chciałbym wierzyć, że się o mnie martwią. –Na pewno. Fantastycznie sobie radzisz. –Dzięki. A propos tych, którzy się martwią, muszę zadzwonić do Carol. Zostawiłem jej kopertę ze wskazówkami, między innymi z numerem telefonu do zaufanego komendanta policji stanowej w Wirginii i do pewnego sędziego federalnego. Carol się z nimi skontaktuje, a oni załatwią potrzebne nakazy i przydzielą dobrych ludzi do ich wykonania. Będą na ciebie czekać z samego rana pod posiadłością Lily. –Doskonale. Drew, jesteś prawdziwym bohaterem. Nie potrafię sobie wyobrazić, co musi oznaczać pozostawienie za sobą stanowiska takiego jak twoje. –Mam szczerą nadzieję, że je odzyskam. –Na pewno, o ile tylko ochronimy cię przed tymi nadajnikami. –Skoro mowa o bohaterach, ty także nim jesteś… Nawet kimś więcej. Gabe, jesteś cudownym przyjacielem. Nie zasłużyłem sobie na taką przyjaźń.
Cóż za dziwne słowa, pomyślał Gabe. –Nonsens – odparł. – A teraz uspokój Carol. Powiedz jej, że nic ci nie jest, a ja nie oszalałem. Potem chcę ci pokazać, jakie lokum wybrał dla ciebie Nadworny Medyk Jego Królewskiej Mości. –Chyba się domyślam. Przez kolejną minutę mężczyźni stali jeszcze pogrążeni w hałaśliwej ciszy lasu. Usiłowali objąć umysłem ogrom tego, czego właśnie dokonali. W końcu Stoddard dał Gabe'owi znak, by się nie oddalał, po czym zadzwonił do żony. Po kilku minutach oddał telefon doktorowi. –Gabe, naprawdę sądzisz, że stoi za tym ktoś z naszego personelu? – spytała Carol Stoddard. –Uważam, że zamieszany jest w to ktoś, kto regularnie bywa w bezpośrednim otoczeniu Drew. Nic więcej nie potrafię powiedzieć. –I myślisz, że Lily też jest… była w to zamieszana? –Jestem tego pewien. W jej domu widziałem bezpośrednie dowody. Potwierdził to także Jim Ferendelli, zanim… zanim został zamordowany. –Ale… ale Lily była jedną z moich najserdeczniejszych przyjaciółek. Była jak rodzina. –Przykro mi. –I sądzisz, że ją także zabito? –Tak. Żywa stanowiła dla kogoś zagrożenie. Kiedy odkryłem tunel do laboratorium, stała się słabym ogniwem. –Gabe, trudno mi to wszystko przetrawić. –Rozumiem. Mnie też byłoby trudno, gdybym tego wszystkiego nie zobaczył. Czekaj na mnie jutro na farmie Lily, powiedzmy w południe. Sprowadź ludzi i miej niezbędne nakazy, a sama się przekonasz. W tej chwili twojemu mężowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo i to jest najważniejsze. Przypuszczam, że będzie mógł tu pozostać przez dwadzieścia cztery godziny, może trzydzieści sześć, jeśli zajdzie taka potrzeba, ale to tylko kwestia czasu, zanim ktoś domyśli się, gdzie jesteśmy. Wolałbym się ze wszystkim uporać, zanim ktokolwiek zdąży zareagować. Gabe poczekał, aż Pierwsza Dama nie będzie miała już nic do powiedzenia, a wtedy oddał telefon jej mężowi, mówiąc ruchem warg: „Nie wiem”. –Kocham cię, skarbie – odezwał się Stoddard. – Uwierz mi, Gabe zrobił dla nas coś wspaniałego. Przekonasz się. Gabe nie wiedział, co mówi Carol Stoddard, ale miał pewność, że nie była to entuzjastyczna
pochwała jego teorii ani poczynań obu mężczyzn. –Dziękuję, kotku – odparł Stoddard. – Dzięki, że tak nam ufasz. Kiedy będziesz rozmawiać z chłopcami, powiedz im tylko, że ich kocham i że jestem bezpieczny. Nic więcej. Dobrze?… Dobrze? Prezydent schował telefon i zwrócił się do Gabe'a. –Lepiej, żeby ten tunel do fabryki nanobotów był tam, gdzie mówisz – powiedział. – W przeciwnym razie będziemy się mieli z czego tłumaczyć. Mężczyźni weszli do zamku. –Masz zamiar wsadzić mnie do bunkra na dole, prawda? – powiedział Drew. –Morderca Jima i Lily, a twój prześladowca jest bezlitosny i przedsiębiorczy. Chcę, żebyś był bezpieczny, na wypadek gdyby coś poszło nie tak. To wszystko. Wczoraj tam posprzątałem. „Morderca Jima i Lily…”. Gdy padły te słowa, odżył strach o Alison. Gabe poprzysiągł sobie, że jutro, kiedy tylko wszystko się wyjaśni, każdą minutę poświęci na poszukiwania, choćby miały nie wiadomo ile trwać. –Myślę, że przesadzasz – powiedział Stoddard. – Gabe, nam się już udało. Porwaliśmy mnie wszystkim sprzed nosa. Więc teraz może byś mi dał pokój z widokiem? –Na ścianach bunkra są plakaty. –Boże, ależ ja nie cierpię, jak mi ktoś rozkazuje. –Myślę, że nie tak bardzo, jak ja nie cierpię rozkazywać. Panie prezydencie, zaszliśmy już tak daleko. Nie ryzykujmy, że wszystko pójdzie w diabły, bo spoczęliśmy na laurach. Tutaj chodzi wyłącznie o twoje bezpieczeństwo. Stoddard z westchnieniem pozwolił się zaprowadzić na dół, do bunkra. Kiedy Gabe już go tam zostawił, poczuł się tak, jakby obił się o ścianę. Adrenalina wciąż buzowała, jednak zaczynała się już mieszać z krańcowym wyczerpaniem, które z pewnością narastało w organizmie mężczyzny od wielu dni. Opłaciło się kupić buty za tysiąc sto dolarów – chociaż chodził i jeździł konno od samego rana, prawie nie czuł, że ma je na nogach. Singleton powlókł się po kręconych, kamiennych schodach wiodących na szczyt zachodniej wieży. Taszczył plecak, którego zawartość tak bardzo się przydała. W wysokiej, okrągłej sypialni panował chłód. Pomieszczenie było całkiem wygodne. Gabe zsunął buty i położył się na łóżku. W oczekiwaniu, aż uczucie wyczerpania powróci, zaczął przerzucać strony magazynu dla wędkarzy sprzed trzech lat. Artykuł o łowieniu pstrągów w górach Teton sprawił, że mężczyzna mocno zatęsknił za domem. Postanowił, że kiedy już uzyskają wszystkie potrzebne nakazy i zaczną się aresztowania, warto by napisać do prezydenta wniosek o zwolnienie z
funkcji jego osobistego lekarza. Chociaż Gabe nigdy o tym z Alison nie rozmawiał, miał nieodparte wrażenie, że z chęcią założyłaby wodery i weszła do krystalicznie czystej rzeki gdzieś w Wyoming, z wędką w dłoni. Dochodziła północ, gdy lekarz w końcu odłożył magazyn i udał się do łazienki. Po drodze dostrzegł kręte, metalowe schodki, które prowadziły na mury zamku. Nagle zapragnął przed snem jeszcze raz spojrzeć na oszałamiającą panoramę. Nie zawracając sobie głowy wkładaniem butów, wspiął się po schodach i otworzył ciężkie drzwi na dwór. Niebo było z lekka zachmurzone, jednak w przejrzysty dzień widoczność z wieży sięgała osiemdziesięciu kilometrów. Gabe spoglądał na zachód i północ, chociaż punkt widokowy zapewniał pełną, 360-stopniową panoramę. Niemal przez przypadek zerknął w dół właśnie w tym momencie. Za fosą, na skraju lasu dostrzegł postać przemykającą ukradkiem między drzewami. Całe zmęczenie ustąpiło błyskawicznie. –Stój! – krzyknął. – Widzę, że obaj mamy broń! Noc wchłonęła jego słowa. Postać znikła w lesie. Z prawej strony Gabe dostrzegł drugi cień. Poruszał się równolegle do tamtego. To nie były żadne psotne dzieciaki. Każdy nerw w ciele Singletona mówił, że nadchodzą kłopoty. Przez jakiś czas Gabe nadal wpatrywał się w ciemność. Potem puścił się po schodach na dół, wsunął buty i popędził do drzwi. Już miał je zamiar otworzyć, kiedy spojrzał na plecak. Wyciągnął z niego nóż, a całość – z liną i kolekcją narzędzi – zarzucił na plecy. Następnie, z bronią w ręku, wymknął się z sypialni i ostrożnie, bezgłośnie ruszył na dół po kamiennych schodach.
ROZDZIAŁ 62
Co za głupota – w ten sposób krzyczeć z wieży. Absolutna głupota. Gabe karcił się w myślach, schodząc ostrożnie na główne piętro z nożem myśliwskim w dłoni. Co teraz? Bez powodzenia usiłował odpowiedzieć na pytanie, kto mógłby ich tutaj odnaleźć w ciągu zaledwie sześciu godzin. Drew musiał się mylić, sądząc, że poza najbliższą rodziną mało kto lub wręcz nikt nie słyszał o The Aerie. O zamku musiał wiedzieć ktoś jeszcze. Ktoś, kto zestawił ze sobą wszystkie elementy układanki. Gabe słyszał, że spośród wszystkich agencji śledczych, łącznie z CIA i FBI, Secret Service było najbardziej zaradne, skuteczne i pomysłowe. Wcale by się nie zdziwił, gdyby się okazało, że The Aerie figurowało w ich aktach – łącznie z jego historią, a może nawet planami. Oby ludźmi, którzy zaczynali oblężenie zamku, byli właśnie agenci Secret Service. Szczerze mówiąc, chociaż Gabe był gotów posądzić o zdradę Stoddarda absolutnie każdego, agencji odpowiedzialnej za ochronę prezydenta ufał najbardziej. Jedno nie ulegało wątpliwości: to nie złudzenie. Postacie, które widział z wieży, były prawdziwe. Mężczyzna wyobrażał sobie, jak pod osłoną nocy członkowie brygady specjalnej Secret Service albo podobnej służby w kompletnej ciszy zajmują pozycje. Sforsowanie murów zamku wymagałoby sporych przygotowań i nie lada wysiłku. Należało przypuszczać, że napastnicy wybiorą bardziej bezpośrednie rozwiązanie: zamiast się skradać, po prostu wysadzą w powietrze masywną bramę. Co ja, do cholery, narobiłem? – znów zastanawiał się Gabe. Z klatki schodowej w zachodniej wieży wychodziło się do jadalni. Żeby dostać się do Drew, lekarz musiałby przejść przez całe to ogromne pomieszczenie, ponieważ schody do piwnicy znajdowały się na przeciwległym końcu. Gabe w wielkim pośpiechu usiłował stwierdzić, czy może cokolwiek zyskać, alarmując prezydenta, zanim wyjdzie na jaw, z kim mają do czynienia. Czy Drew zgodziłby się pozostać w ukryciu, dopóki nie poznają skali zagrożenia? W tej chwili, w bunkrze, prezydent był przynajmniej w miarę bezpieczny. Ale Gabe miał także komórkę. Przez chwilę rozważał i prędko odrzucił pomysł, by wymknąć się na dwór, zejść ze wzgórza i wezwać pomoc. Może ci na zewnątrz nie dadzą rady sforsować murów ani wysadzić bramy w powietrze. Może to tylko psotne dzieciaki. Może… Jego rozmyślania przerwały przenikliwe szepty, które dochodziły z kuchni. Tamci musieli się znajdować maksimum pięć, sześć metrów od Gabe'a. Jak oni się tu, u diabła, dostali? Tunel oblężniczy! Gabe nie miał wątpliwości. W większości średniowiecznych zamków znajdował się co najmniej jeden tajny korytarz, którym można się było dostać na tyły wroga, aby uciec albo uzupełnić zapasy. Gabe zdziwiłby się, gdyby ekscentryczny Bedard Stoddard również takiego tunelu nie wybudował.
–Crackowski, coś ty sobie tam, do cholery, zrobił? Gabe natychmiast rozpoznał ten silny, południowy akcent. Serce mu stanęło, przez chwilę rozważało, czy już tak nie pozostać, po czym znów zaczęło bić, choć niemiarowo. –Przyjebałem głową w ten jebany tunel – odpowiedział ten drugi, Crackowski. – Cholera, krwawi. –Masz za swoje. Było nie golić łba. –Pierdol się, Carl. Jak tu skończymy, to ja tobie łeb ogolę. –Ciężko ci będzie z kulką w oku. A teraz do roboty. –Ty idź w jedną stronę, a ja w drugą. Jak tylko znajdziesz jakiś włącznik, to zapalaj światło. Ten gość, który krzyczał, wie, że tu jesteśmy, więc i tak nikogo nie weźmiemy przez zaskoczenie. Jednego żywcem, drugiego ubić. –Jednego żywcem, drugiego ubić – powtórzył zabójca Jima Ferendellego. Gabe cichcem wycofał się do wielkiej sali, w której znajdowało się kilka mieczy oraz parę włóczni. Było tam również sporo miejsc, w których mężczyzna mógł się schować. Jeśli dobrze zrozumiał polecenie faceta, który nazywa się Crackowski, to ten drugi zabójca, Carl, szedł właśnie tutaj. „Jednego żywcem, drugiego ubić”. Lekarz bez trudu połapał się, że to właśnie jego przeznaczyli na straty. Dysponując nanotechnologią, mocodawca tych mężczyzn mógł się uporać z prezydentem, kiedy tylko chciał. Oczywiście istniała możliwość, że prawdziwym celem był sam Drew, a nie tylko jego prezydentura, tak jak uważał Ferendelli. Jednak Gabe, podobnie jak Lily Sexton, stał się teraz zbędnym ciężarem. Zabójcy wiedzieli o tunelu oblężniczym. Czy wiedzieli również o bunkrze? Jeśli Drew pozostanie zamknięty wewnątrz, piekielnie trudno będzie im się do niego dostać… chyba że odetną dopływ powietrza. Serce znów biło Gabe'owi nierówno. Mężczyzna przywarł do ściany za ogromnym, przybranym w zbroję rumakiem oraz jego jeźdźcem. Sam na sobie wymusił spokój. Trzeba się było skupić, tak jak nieraz, gdy stawało się wobec kryzysu medycznego. Istniała duża szansa, że Gabe zginie. Jeśli jednak miało się tak stać, to tamci będą się najpierw musieli napracować. W tej właśnie chwili do pomieszczenia ostrożnym krokiem wszedł Carl z ciężkim pistoletem gotowym do strzału. Gabe ścisnął w dłoni nóż i bez skutku próbował wyobrazić sobie jakikolwiek scenariusz, w którym miałby nad mężczyzną choćby niewielką przewagę. Skulił się i schował głębiej w cieniu za koniem i jeźdźcem, a zabójca coraz bardziej się zbliżał.
Pięć metrów… trzy metry… metr… Jeszcze chwila i Carl go zobaczy. Gabe oparł się o zbroję okrywającą zad konia. Mocniej zacisnął dłoń na trzonku noża, przygotowując się do ciosu z góry. Zbroje konia i jeźdźca musiały łącznie ważyć przynajmniej dziewięćdziesiąt kilo, może więcej. Wszystko to powinno runąć szybko i celnie. Jeszcze jeden krok, ostatni i… Gabe naparł ramieniem na zbroję, jakby próbował unieruchomić szarżującego futbolistę. Reakcja zabójcy nie była zaskakująca; mężczyzna obrócił się i strzelił. Impet spadającego żelastwa pchnął go w tył, Carl runął na ziemię, a większość końskiej zbroi poleciała na niego. Gabe wskoczył na wierzch i zaczął siec nożem gdzie popadnie, raz za razem, aż wreszcie poczuł, że trafił w ciało, i usłyszał krzyk Carla. Sekundę później Gabe został postrzelony. Kula, jedna z wielu wystrzelonych na oślep przez Carla, przebiła tkankę mięśniową tuż ponad prawym biodrem Gabe'a. Doktor obrócił się i zsunął z konia. Widział ponad zbroją, że zabójca usiłuje się złożyć do kolejnego, celniejszego strzału. Pomimo panującego mroku dostrzegł jednak również swój nóż myśliwski, który sterczał z uda napastnika. Gabe zdołał się wdrapać na manekina i docisnąć nim zabójcę tak mocno, jak tylko potrafił. Potem stoczył się na ziemię i podniósł na nogi, sycząc z bólu. W tym samym czasie Carl wołał: –Ty skurwielu! Dźgnąłeś mnie! Zajebię cię! Ty kurwo! Zajebię! Huknęły kolejne strzały. Odgłos rozniósł się echem po rozległej sali. Powłócząc nogą, Gabe rzucił się do jadalni, w stronę niewysokich schodów, które prowadziły na piętro, w kierunku przeciwnym do tego, skąd powinien nadejść drugi z intruzów, Crackowski. Dżinsy doktora w szybkim tempie przesiąkały krwią. Gabe czuł również, że krew spływa mu do buta. Ale cokolwiek by się teraz stało, przynajmniej zemścił się za Jima Ferendellego. Ból był silny, ale dało się go wytrzymać. Opierając się o kamienną balustradę, Gabe wdrapał się na drugie piętro i wszedł na balkon, który otaczał pusty basen znajdujący się trzy i pół metra poniżej. Łatwo sobie wyobrazić, jak prezydent, jego ojciec i dziad oraz ich rodzina i znajomi skaczą stąd do wody. Według słów Drew ponad basenem zainstalowano sieć rur, dzięki której na komendę wywoływano sztuczny deszcz. Zresztą te rury wciąż tam były. Gabe widział je w świetle, które, odbite od chmur, wpadało przez szklany dach rozmiarami dorównujący całemu basenowi. W głowie doktora zaczynał świtać pewien pomysł. Nie zważając na piekący ból w biodrze, Gabe stanął na murku okalającym balkon i oparł się o jeden ze słupów, na których spoczywał szklany dach. Następnie sprawdził wytrzymałość głównej rury solidnie przymocowanej do metalowej ramy wychodzącej z dachu. Trudno powiedzieć, czy konstrukcja wytrzymałaby obciążenie przekraczające dwukrotność ludzkiego ciężaru, jednak na to właśnie liczył Gabe. Mężczyzna nie miał już noża, a w tej chwili nie był na tyle sprawny, żeby poszukać sobie innej broni.
Pewien oręż – w każdym razie potencjalny – Singleton miał jednak w plecaku i co więcej, cholernie dobrze wiedział, jak się nim posługiwać. Ostrożnie wyjął linę, za pomocą której uczył i zabawiał Pete'a, syna szefa stajni w Camp David. Piętnaście metrów wybornego sznura na lasso zakupione w tym samym sklepie co buty. Jeden koniec przerzucił przez rurę, po czym obwiązał się nim w pasie. Złapał oba końce, podciągnął się do góry, jeszcze raz testując wytrzymałość rury, a następnie z powrotem opuścił się na posadzkę balkonu. Żaden problem. To będzie piekielnie trudny rzut, ale w którymś z pudeł w piwnicy Gabe'a znajdowało się kilkadziesiąt zaśniedziałych pucharów, które udowadniały, że mężczyzna potrafił coś takiego zrobić. Wyczerpany bólem i wysiłkiem doktor usiadł ciężko na kamiennej podłodze i czekał. Starał się tylko głośno nie dyszeć. Wydawało się prawdopodobne, że kiedy Carl się podniesie, dwaj zabójcy ponownie się rozdzielą. Odniesiona rana powinna Carla wzburzyć, rozsierdzić, może nawet trochę wytrącić z równowagi – a to doskonały przepis na pomyłkę. Teraz Gabe mógł tylko liczyć na to, że żaden z napastników nie wejdzie na balkon. Mężczyzna zmienił pozycję i natychmiast poczuł świdrujący ból, który promieniował z rany aż do pachwiny. Chciał sprawdzić, czy kula przeszła na wylot, ale właśnie w tym momencie usłyszał jakiś hałas i wyczuł, że na dole ktoś się rusza. Gabe wyjrzał pomiędzy słupkami balustrady. Widział sylwetkę człowieka, który ostrożnym krokiem przesuwał się wzdłuż basenu. Nie kulał. Po chwili światło przebijające przez szklany dach padło na jego ogoloną czaszkę. Crackowski. Gabe znów zmienił pozycję, sprawdził wiązanie wokół swej talii, a następnie pętlę, którą zawiązał na drugim końcu. Spojrzał w górę, by się upewnić, że wszystko jest na swoim miejscu, a następnie chwycił luźną linę, z bólem przykucnął i czekał. Poniżej, krok po kroku, zabójca zbliżał się do miejsca, gdzie z rury zwieszał się sznur. W normalnych okolicznościach Gabe na dziesięć rzutów trafiłby dziesięć razy i dobrze o tym wiedział. Ale w normalnych okolicznościach za nim i nad nim nie było ściany, mężczyzna miał możliwość rozgrzewki, a przede wszystkim cel rzutu nie trzymał w dłoni pistoletu. Tym razem musiało się udać za pierwszym razem. Inaczej czekała go perspektywa ucieczki przed zawodowym zabójcą, i to w sytuacji, gdy Gabe ledwie powłóczył jedną nogą. Ocenił w dłoni ciężar lassa i wyobraził sobie krok po kroku ruchy, jakie będzie musiał wykonać, by zacisnąć pętlę, przeskakując przez murek, i opuścić się na dół, wykorzystując ciało Crackowskiego jako przeciwwagę, dzięki której Gabe nie roztrzaska się o brzeg basenu. Zero litości, powtarzał sobie Gabe. Zero litości… Zero wahania…
Zrobił krok do tyłu, wychylił się przez balustradę, raz zakręcił lassem, by pętla się rozluźniła, po czym posłał ją prosto na szyję zabójcy. Nim Crackowski zdążył zareagować, Gabe runął z balkonu, z całej siły ściskając linę przewieszoną przez rurę. Zeskok był szybki, trzask łamanego karku ohydny, a śmierć Crackowskiego natychmiastowa. Gabe mocno uderzył o betonową posadzkę, ale tylko go to oszołomiło. Puścił sznur, którym wciąż był przewiązany w talii. Zabójca huknął o ziemię tuż obok. Powietrze zdążył już wypełnić fetor odchodów. Przez niemal minutę Gabe starał się dojść do siebie po tym, co musiało być wstrząśnieniem mózgu. W końcu w zamglonej świadomości pojawił się obraz Carla. Mieszał się z wizją trenera z liceum, który pochyla się nad Gabe'em, podaje mu sole trzeźwiące i pyta, czy nic mu nie jest i czy da radę wrócić do gry. Gabe musiał się spieszyć. Carl odniósł bolesną ranę, ale mógł się ruszać i miał broń. Doktor pomyślał z podnieceniem, że mógłby poszukać pistoletu Crackowskiego. Po chwili przypomniał sobie jednak, jak broń spadała na dno pustego basenu. Czy to się naprawdę wydarzyło? Stękając przy każdym ruchu, Gabe przeczołgał się do krawędzi betonowej niecki i spojrzał w dół. Ledwie widział dno i nie był w stanie dostrzec czegokolwiek więcej. Może się mylił… Może broń wciąż gdzieś tu leżała… Może pod ciałem Crackowskiego. Gabe zdawał sobie sprawę z tego, że nie myśli przytomnie, ale nie potrafił się bardziej skupić. W głowie mu łomotało, a rana nad biodrem sprawiała, że z trudem wykonywał każdy obrót. Przeczołgał się do zwłok Crackowskiego. Oczy zabójcy były tak bardzo wybałuszone, jakby zaraz miały wypaść z oczodołów, a wysunięty język przypominał śliwkę. Oddychając przez usta ze względu na fetor, Gabe przetoczył ciało mężczyzny raz, a potem następny. Pusto. Choć wciąż jeszcze nie całkiem minął zamęt w głowie, mężczyzna spróbował wstać i natychmiast znów opadł na kolana. Gdy ponownie odwrócił się w stronę basenu, Carl już tam stał. Przyglądał mu się bacznie. W jego dłoni luźno spoczywał ciężki pistolet. –No proszę, czegoś takiego się nie widuje na co dzień – odezwał się z zaśpiewem. Zastrzyk adrenaliny w okamgnieniu rozwiał otumanienie Gabe'a. –Boli rana po nożu? – spytał lekarz. –Nie tak bardzo, jak ciebie zaraz będzie boleć. –Cóż za błyskotliwa riposta. Czasami Gabe zastanawiał się, co czuli jego pacjenci w chwili śmierci. Teraz musiał przyznać, że to nawet nic strasznego. Carl o nieznanym nazwisku zaraz pociągnie za spust, a wtedy Gabe Singleton przestanie istnieć. Banalne. –Wstawaj!
Nie ułatwię ci tego, Carl, pomyślał Gabe. Przysięgam, że ci tego nie ułatwię. –Czy wyglądam, jakbym mógł się podnieść? – spytał. –Wstawaj albo daję słowo, że przestrzelę ci każdy staw, poczynając od palców u nóg. Gabe wystarczająco dużo się nasłuchał. Niech to się tutaj skończy, pomyślał. Niech to się tutaj skończy dla nas obu. Nie zastanawiając się dłużej, lekarz odepchnął się prawą nogą i z całą siłą, jaka wciąż mu pozostała, grzmotnął głową w krocze mężczyzny. Carl runął do basenu, a wraz z nim Gabe, trzymając się go kurczowo jak mały szympans matki. Podczas lotu chyba jeszcze padł strzał. Singleton znów poczuł przeszywający ból – tym razem w ramieniu. Następnie z impetem uderzył o betonowe dno. Siła upadku wypchnęła mu powietrze z płuc. A potem nie było już nic.
ROZDZIAŁ 63
Rażące, jasne światło wdzierało się pod powieki Gabe'a i kłuło go w oczy. Czuł się jak pacjent, który dochodzi do siebie po ciężkiej operacji – tyle że bez znieczulenia. Stopniowo zaczynał katalogować ból. Rwała go rana w prawym biodrze, jednak nie mniej niż ta w lewym ramieniu. Czubek głowy oraz przestrzeń pomiędzy oczami były jak monitor pracy serca, który rejestrował każde uderzenie potwornie nieprzyjemnym pulsowaniem. W gardle Gabe czuł kwas i żółć. Mężczyzna rozchylił powieki. Oślepił go blask. Zaskakujący był widok żyrandoli i podartych proporców. Gabe znajdował się w głównej sali. Powoli przypominał sobie starcia z dwoma zabójcami. Zmusił powieki do szerszego rozwarcia. –Nieźle pan tam napaskudził, doktorze. Powinien pan zobaczyć, jak mózg naszego drogiego Carla rozprysnął się na dnie basenu. Gabe zesztywniał, ale nie spróbował nawet spojrzeć w kierunku, skąd dochodził głos. Nie było potrzeby.
–Myślisz, że dostaniesz za to kolejną pochwałę, Griswold? – spytał lekarz. –Każdy z nas musi robić swoje. –A ty po prostu musisz zniszczyć życie człowiekowi, którego przysiągłeś chronić. Nie bez trudu Gabe przewrócił się na brzuch i podniósł na ręce i kolana – a właściwie na jedną rękę i kolana. Lewe ramię nie wytrzymywało nacisku. Nieopodal stało krzesło z ciemnego drewna z wysokim oparciem. Gabe przeczołgał się w jego kierunku i wciągnął na siedzisko. Griswold mu nie pomógł. Na spodniach i koszuli lekarza krzepła krew. –Nie opowiadaj mi tu o niszczeniu życia – parsknął Griswold. – Dwa zabójstwa przed pójściem do więzienia, dwa zabójstwa dzisiaj. Jesteś jak maszyna do zabijania. Dam głowę, że pacjentów też uśmiercasz. –Wystarczy, panie Griswold – odezwał się znajomy, stanowczy głos. Należał do mężczyzny, który stał w cieniu kolumn na drugim końcu pomieszczenia. – Ja się tym zajmę. LeMar Stoddard wyszedł z cienia. W ręku niósł duży, cienki futerał. Gabe patrzył na niego ze skrajnym niedowierzaniem. Jego umysł nie chciał przyjąć do wiadomości ogromu tego, czego właśnie był świadkiem. Najpierw zabójcy, potem Treat Griswold, a teraz w końcu, na samym czubku piramidy, Pierwszy Ojciec. –Zakładam, że prezydent jest na dole w bunkrze – rzekł LeMar. Gabe, zszokowany, pokręcił głową ze wstrętem. –O ile coś mi nie umknęło – odparł – to ten „prezydent”, o którym mówisz, jest przy okazji twoim synem. Stoddard, ubrany w spodnie khaki i żeglarską wiatrówkę, dystyngowanym krokiem przemaszerował przez salę, położył dziwnie wyglądający futerał na ziemi, po czym stanął na lewo od Griswolda, jakieś dwa metry od Gabe'a. Miał świdrujące, elektryzująco błękitne oczy. Ich siła sprawiała, że doktor nagle poczuł się nieswojo. Był zdezorientowany i spięty. Ojciec Drew nie znajdował się na liście osób, których Gabe się obawiał, chociaż teraz – szczególnie że zdążył spędzić z LeMarem trochę czasu – ta myśl o dziwo wcale go nie zaskakiwała. –Zapewniam, że nikt nie wie o tym lepiej niż ja sam. –To dlaczego próbujesz go zabić? –Nie chcę go zabić. Dlaczegóż miałbym to robić? Kocham go. Po prostu nie mogę pozwolić, żeby przez kolejne cztery lata narzucał obywatelom naszego państwa swoją wersję komunizmu. –I dlatego chcesz wszystkich przekonać, że Drew traci rozum.
–W pewnym sensie owszem. A w innym sensie to nawet jest zgodne z prawdą. Kurt Vonnegut napisał kiedyś: „Jesteśmy tym, kogo udajemy”. –Więc skoro twój syn zachowuje się jak szaleniec, to znaczy, że nim jest. –Właśnie tak. –Doprawdy słodkie. Ale widzisz, tatulu, problem w tym, że wiceprezydent Cooper niemal w pełni podziela polityczną filozofię Drew. Z sondaży wynika, że gdyby wybory odbyły się dziś, prawdopodobnie pokonałby Dunleavy'ego. –Ach, ale wybory nie odbywają się dziś – odparł Stoddard takim tonem, jakby ta oczywistość była wielkim odkryciem. – Zanim niepoczytalność prezydenta Stoddarda wyjdzie na jaw, co zmusi go do wycofania się z wyścigu, wybory będą tuż-tuż. Jestem przekonany, że w chaosie, który wtedy powstanie, amerykańscy wyborcy, z odrodzoną religijną prawicą oraz milczącą większością na czele, opowiedzą się stanowczo za prezydentem Dunleavym. –Więc te ataki, które twój syn miał do tej pory, to tylko eksperymenty… –Potrzebne, by uznać, jaka kombinacja lekarstw jest najlepsza – dokończył zdanie LeMar. –Narkotyków – poprawił go Gabe. – Nie lekarstw, a narkotyków. Halucynogennych, wycieńczających organizm, śmiercionośnych narkotyków, którymi faszerowałeś organizm swojego jedynego dziecka. I to tylko dlatego, że ośmielił się mieć inne przekonania polityczne niż ty. Obrzydliwe. –Owszem, to wygodne z politycznego punktu widzenia – rzekł LeMar – ale na pewno nie obrzydliwe. Sztuczki wobec kandydatów stosuje się, odkąd tylko istnieją kandydaci. Stoddard zaczął mówić z pewnym wysiłkiem, jakby ciężko mu było uwierzyć w swoją własną retorykę i wyrazić płynące z niej przesłanie. Gabe zmuszał się, by nie patrzeć władczemu magnatowi w oczy. Coś tu jest nie tak, myślał. Ten człowiek był ze wszech miar zdolny do mściwości. Bez wątpienia. Jednak skala jego zemsty na synu zdawała się nieproporcjonalna do urazy, jaką LeMar zapewne czuł wskutek politycznej metamorfozy Drew. To zupełnie tak, jakby mścić się na musze za pomocą strzelby na słonie.
Coś tu jest nie tak… Coś… W tym właśnie momencie Gabe zwrócił uwagę na ubiór Stoddarda: jego buty, spodnie, markową koszulę, starannie wyprasowaną wiatrówkę. Te rzeczy Gabe już gdzieś niedawno widział – bardzo niedawno. Luźne myśli nagle ułożyły się w konkretną całość.
–To twoje ubrania widziałem w szafie na farmie Lily, prawda? – spytał nagle Gabe. – A może powinienem raczej powiedzieć: na twojej farmie? –Nie wiem, o czym ty… –Byłeś jej kochankiem, jej sponsorem. To ty przekonałeś Drew i swoją synową, żeby nominowali ją na nowe stanowisko w rządzie, na wypadek gdyby twój plan się nie powiódł i syn został prezydentem. –Nonsens – odparł LeMar, ale to było kiepskie kłamstwo. –Ale dlaczego? – ciągnął Gabe. – Dlaczego? Nie, zaraz… zaraz, ja ci powiem dlaczego. Bo to ty jesteś właścicielem tego podziemnego laboratorium. Oto dlaczego. Najwybitniejsi światowi specjaliści z zakresu nanotechnologii, potajemnie sprowadzeni pod jeden dach. Jeśli w dziedzinie precyzyjnej aplikacji nanoleków cały świat nauki wciąż raczkuje, to ty jesteś już w pełnym biegu. Wyprzedziłeś wszystkich o całe okrążenie, tatulu. Zrobiłeś sobie monopolik. LeMar już chciał zaprzeczyć, ale w końcu cofnął się o krok. Ręce miał założone na piersiach, a minę dumną. –W tak niedługim czasie wiele się nauczyłeś, doktorze. Gabe jeszcze nie skończył. –Ile cię kosztowało stworzenie tego podziemnego bastionu nauki i kupienie sobie tych wszystkich naukowców, co, tatulu? Chyba miliardy dolarów, nie? Dziesiątki miliardów? Z tego, co pamiętam, „Forbes” twierdził, że nie masz aż tyle pieniędzy. W jaki sposób dorobiłeś się takiej forsy? Na ile się zadłużyłeś? –Przestań! –Zaryzykowałeś, co? Nie wystarczało ci, że jesteś wśród dziesięciu czy dwudziestu najbogatszych ludzi na ziemi. Ty chciałeś być numero uno, carem imperium farmaceutycznego, jakiego świat jeszcze nie widział. A program kontroli nanotechnologii opracowany przez twojego liberalnego synka zmusiłby cię do ujawnienia się, zanim byłbyś gotowy. Ile lat stracisz, jeśli jego plan wejdzie w życie? Ile forsy pójdzie w błoto? Większość? Wszystko? Iloma tajemnicami będziesz się musiał podzielić ze społecznością naukową, jeśli twój syn wygra wybory? Tutaj nigdy nie chodziło o idee polityczne. Jaki ja byłem głupi, że w to uwierzyłem. LeMar zrobił się nagle niespokojny, jakby stracił pewność siebie. Czyżby mrużył oczy? –Gabe, ja cię potrzebuję – wypalił nagle. –Co?
–Potrzebuję cię. Mogę ci zapewnić bogactwo, jakiego sobie nawet nie wyobrażasz. –Do czego mnie potrzebujesz? –Potrzebuję, żebyś milczał o wszystkim, czego się dowiedziałeś, a kiedy przyjdzie czas, musisz powiedzieć światu, że pogłoski są prawdziwe i że prezydent wraz z wiceprezydentem zwodzili amerykańską opinię publiczną w kwestii zdrowia Andrew. –Chodziło wyłącznie o pieniądze – powiedział Gabe, całkowicie ignorując prośbę Stoddarda. – Idee polityczne nic cię nie obchodzą. Tylko forsa. Lily Sexton była twoją kochanką. Twoją powiernicą. Tak po prostu podniosłeś słuchawkę i kazałeś ją zabić, bo stała się dla ciebie kulą u nogi? Któremu z tych troglodytów zleciłeś robotę? Crackowskiemu? Carlowi? –To niepoważne. –Czyżby, ty arogancki sukinsynu? Bardzo się uśmiałeś, że za pomocą tych samych fulerenów i nanorurek, które miały ci zapewnić fortunę, jakiej nawet ty sam nie potrafisz sobie wyobrazić, razem z tym tutaj, twoim sługusem, wprowadzałeś toksyczne substancje do mózgu własnego syna? –Ty mały, niewdzięczny gnojku! – ryknął LeMar. Twarz mu nagle poczerwieniała, a głos podniósł się o całą oktawę. – Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem, kiedy wpadłeś w kłopoty. Pieniądze, adwokaci, łapówki w zamian za zmniejszenie wyroku… Tak jest, mój naiwny przyjacielu, były łapówki. I… i jeszcze to teraz. Przekonałem prezydenta, żeby cię sprowadził do Waszyngtonu. Dałem ci mieszkanie. Dałem ci samochód. Coraz bardziej zwracało uwagę to, że Stoddard rytmicznie mruży oczy. Policzki miał już niemal purpurowe. Gabe przypomniał sobie o tych wszystkich proszkach na nadciśnienie, które brał mężczyzna. –Weź je sobie z powrotem – powiedział lekarz. – Samochód, mieszkanie… ich koszt jest zbyt wysoki. –U… uwierz mi, Gabe, prezydent nie zasługuje na swój urząd. Co się dzieje z jego mową? –To wyborcy powinni o tym zdecydować… tatulu – odparł Gabe. –Nie rozumiesz. Powiadam ci, tej prezydentury nie warto ratować. –Ja mu przemówię do rozsądku – wtrącił się Griswold, wymachując pistoletem. – Obiecuję, że zrozumie. –O nie, mendo! – zawołał kobiecy głos gdzieś z boku.
– Ja obiecuję, że to ty zrozumiesz. Z korytarza prowadzącego do bramy wyłoniła się Alison. W dłoni trzymała pistolet wycelowany prosto w Griswolda. Znajdowała się może osiem metrów od niego. –Alison! – zawołał Gabe. –Rzuć broń, Griswold. Rzuć na podłogę i kopnij przed siebie. Mocno! Griswold chyba przez chwilę rozważał możliwości. W końcu powoli wykonał polecenie. –Jak sobie pani życzy – wymamrotał. – Proszę, proszę… –Nie powinieneś był mi zostawiać radia, Griz. Dorwałam cię, kiedy opuściłeś wszystkich i poleciałeś z Camp David do Białego Domu. Od razu mi się to wydawało podejrzane. –Ach, te niegrzeczne dziewczęta – powiedział Griswold z niezwykle niepokojącym uśmiechem. – Doskonale wiedzą, że niesubordynacja nie będzie tolerowana. A teraz, agentko Cromartie, jeśli pani pozwoli, teraz ja z kolei panią poproszę o odłożenie broni. Mężczyzna podniósł lewą dłoń, w której trzymał nadajnik. –I co masz zamiar tym zrobić? – zapytała Alison. –Co mam zamiar zrobić? Cóż, zacznijmy od tego, że mam zamiar nacisnąć te guziki, o tutaj, co spowoduje uwolnienie środków chemicznych, które mój inhalator wprowadził do twojego pnia mózgowego i innych obszarów w tej twojej uroczej łepetynce. Tyle środków chemicznych, że mogłyby ci rozsadzić mózg, dosłownie i w przenośni. Wielokrotnie więcej, niż dostał nasz prezio. –Rzuć nadajnik albo daję słowo, że wpakuję ci kulkę między oczy. –Z tej odległości? Tym swoim malutkim… co to jest? Glock? Czyżby glock dwadzieścia sześć? Chyba żartujesz. Jesteś tak daleko, rączki trzęsą ci się jak liście na wietrze, śmierć w mojej osobie patrzy ci w twarz… Będziesz miała szczęście, jeśli w ogóle trafisz w ścianę za moimi plecami. Policzę teraz do trzech. Odłóż broń na ziemię albo nacisnę te guziki. Wszystkie naraz. Jeden… dwa… trzy! Griswold wdusił przyciski nadajnika. Jego wąskie oczy rozwarły się szeroko. Rozwarły się jeszcze szerzej, kiedy Alison podniosła plastikowy worek z inhalatorem prezydenta.
–Zgadnij, co to takiego – powiedziała.
– Nie powinieneś był puszczać wolno tego kieszonkowca pod garażem we Fredericksburgu. Podmienił inhalatory, gnoju. Alupent, którym o mało mnie nie zabiłeś, nie był niczym więcej tylko właśnie alupentem. Ale cieszę się, że wcisnąłeś te guziki. Dzięki temu mam prawo do obrony własnej. Griswold sięgnął po pistolet za pasem. –Ty jebana su… Nie zdążył dokończyć. Alison przyklęknęła na jedno kolano, wyciągnęła ramiona, wycelowała i oddała strzał – tylko jeden. Pośrodku szerokiego czoła Griswolda natychmiast pojawił się idealnie okrągły otwór. Agent patrzył na kobietę ze skrajnym niedowierzaniem, dopóki w jego oczach całkiem nie zgasło życie. Wtedy runął twarzą na kamienną posadzkę. To już nie będzie moje słowo przeciw twojemu, Griswold, myślała z wściekłością Alison. Ani teraz, ani nigdy. Ostrożnie podeszła do agenta i trąciła jego ciało stopą. Następnie odwróciła się do Gabe'a i pobieżnie przyjrzała się jego obrażeniom. –Nie martw się, skarbie – powiedziała, obejmując go ramieniem. – Nie zawsze jestem taka nieprzyjemna. Zaraz cię zabierzemy do szpitala. Będziesz jak nowy. –Alison, pozwól, że ci przedstawię LeMara Stoddarda, kochającego ojca Drew. Miał za mało pieniędzy. –Owszem, słyszałam. –Gabe, pro… proszę, posłuchaj mnie – powiedział LeMar. – Proszę pa… pani, niech pani też posłu… posłucha. Posłuchajcie, a oboje zgodzicie się dla mnie pracować. Posłuchajcie, a przekonacie się, że… że prezydent nie nadaje się na to sta… stanowisko. Daję słowo. Stoddard schylił się i podniósł dziwnie wyglądający futerał, który leżał w pobliżu zwłok Treata Griswolda. Gabe westchnął. –Nie wyobrażam sobie, tatulu, co takiego mógłbyś powiedzieć, żebym ja chciał to usłyszeć, ale nie krępuj się. LeMar wciąż mrużył oczy i wciąż się jąkał. Gabe czuł, że w mózgu mężczyzny coś się dzieje. Coś
niedobrego. Stoddard musiał mieć w tej chwili porażające ciśnienie. –No dobrze – ciągnął LeMar. – Oto, co ma… mam ci do powiedzenia. Tamtej nocy w Fairhaven to nie ty prowadziłeś samochód, który zabił tę kobietę i jej nienarodzone… dziecko. Prowadził go człowiek, który śpi na dole w bunkrze. – To niemożliwe. Jednak chociaż Gabe odruchowo zaprzeczył, od razu wiedział, że to, o czym mówi LeMar, jest więcej niż możliwe. Wiedział, że to prawda. Ostrzegał go Blackthorn, ostrzegał go własny instynkt: Drew go okłamywał. Ukrywał coś ważnego. – Twoje ży… życie zrujnował wypadek… wypadek, który spowodował… spowodował prezydent. Ty się… tamtej nocy upi… upiłeś do nieprzytomności, ale on nie. On wie… wiedział, co się stało. Wiedział, kto… kto prowadził. Znaleźli was w ro… rowie trzydzieści metrów od mie… miejsca wypadku. Miałeś silny uraz gło… głowy i absolutnie nic nie pamiętałeś. LeMar coraz bardziej się jąkał i coraz częściej mrugał oczami. –Nie wierzę, że Drew mógłby wiedzieć, co się stało, i wszystko przede mną zataić. –Drew… bał się ko… konsekwencji… Poprosił… poprosił mnie o pomoc. Nie mogłem odmówić. To mój syn. Uratowałem mu życie. I uratowałem mu… karierę. Zająłem się policjantami… I zobacz, jak… jak mi się odpłacił. Zrobił ze mnie idiotę! Idiotę, przez te wszystkie la… lata. A teraz chce mi wszystko odebrać. Wszystko! LeMar mówił pospiesznie, z dużym wysiłkiem – i coraz bardziej niewyraźnie. Wciąż był ożywiony, dużo gestykulował, ale Gabe zauważył, że prawa ręka porusza się dużo rzadziej niż lewa. Właściwie pozostawała niemal nieruchoma. –LeMarze? –Potem zrobiłem, co mo… mogłem, żeby nie było ci za ciężko. Za… załatwiłem ci najlepszych prawników. Po… porozmawiałem z sędzią i pomogłem mu w pewnej sprawie… Za… załatwiłem ci najmniejszy możliwy wyrok. Udar wyraźnie się rozwijał. Stoddard mamrotał z coraz większym wysiłkiem. Ręka zwisała bezwładnie. –Proszę pana – zawołała zaniepokojona Alison. Ruszyła z miejsca, żeby podtrzymać mężczyznę, nim się przewróci. Jednak LeMar bełkotał dalej. Wydawało się, że kleci niezdarne zdania wyłącznie siłą woli. –Mam dowód… Mam dowód, że to on.
Począł gmerać przy mosiężnym suwaku futerału, nie przestając mamrotać: „Mam dowód… Mam dowód”. W końcu pod Stoddardem kompletnie ugięły się nogi i Alison nie mogła go już utrzymać. Ostrożnie ułożyła go na posadzce. Gabe zsunął się z krzesła i ukląkł przy mężczyźnie. Sprawdził puls w tętnicach szyjnych. W obu był wyczuwalny. –To chyba wylew, a nie zakrzep – powiedział do Alison. – Ale tego także nie wykluczam. –Futerał… futerał. Gabe rozpiął suwak i wyjął kierownicę jakiegoś starego auta zawiniętą w duży, plastikowy worek z hermetycznym zapięciem. –Z wypadku? – spytał. –Samochód, który po… pożyczyłeś… Tylko jego odci… odciski… Żadnych twoich… Przez te wszystkie la… lata w sejfie… LeMar Stoddard nie mógł już dalej mówić. Zamknął oczy i przekrzywił głowę. Z kącika ust wypływała ślina. Alison podłożyła mu pod głowę swoją kurtkę. Mężczyzna oddychał głośno i głęboko. Gabe wsunął kierownicę z powrotem do futerału, po czym z bólem podniósł się na nogi. Mocno przytulił Alison. –Byłem pewien, że coś ci się stało. –Teraz już nic nie ma znaczenia – powiedziała kobieta, odgarniając Gabe'owi włosy z czoła. –Chcesz wezwać policję? – spytał doktor. –Nic ci nie będzie? –Na razie wytrzymam. Muszę iść na dół i poważnie porozmawiać z facetem w bunkrze.
ROZDZIAŁ 64
Wystarczyło, by Gabe raz wcisnął guzik elektrycznego dzwonka przy drzwiach bunkra. Po kilku sekundach otworzył się wąski panel pośrodku drzwi. –Cześć, doktorze – powiedział prezydent. Choć właśnie się obudził, był od razu w pełni przytomny, niczym lekarz pogotowia… albo głowa państwa. – Czemu tak wcześnie? –Drew, mieliśmy gości. Ale już po wszystkim. Zagrożenie minęło. Stoddard otworzył ciężką zasuwę po wewnętrznej stronie drzwi. W korytarzu panował półmrok, toteż minęło kilka chwil, zanim do prezydenta dotarło, jak bardzo Gabe ucierpiał. Szybko wciągnął lekarza do pomieszczenia i pomógł mu usiąść. –Przyszli po mnie? – spytał Stoddard. –Właściwie to nie – odparł Gabe. – Przyszli po mnie. Za dużo wiedziałem. –I ja to wszystko przespałem? –Chyba lepiej, że tak wyszło. Stoddard, ubrany w piżamę i cienki szlafrok, nalał sobie i Gabe'owi wody. –Opowiadaj – poprosił. Gabe, który nie wiedział, jak długo jeszcze da radę usiedzieć, zwięźle, acz wyczerpująco opisał atak na The Aerie przeprowadzony przez dwóch zabójców, których wynajęto, by chronili tajemnicę ogromnego kompleksu badawczego należącego w całości do ojca Drew. –Obaj nie żyją. –Ty ich zabiłeś? –Nie chcę o tym nawet myśleć. Treat Griswold także nie żyje. Prezydent wyglądał na zaskoczonego, ale nie zszokowanego. –Też ty? –Alison. Śledziła go. Próbował ją zabić. –Dobrze, że nic się jej nie stało. –Griswoldowi tego na pewno nie zawdzięcza. Torturował ją, ale uciekła. Porozmawiamy o tym później. Wychodzi na to, że właśnie przed Griswoldem tutaj uciekliśmy. To on miał nadajnik. Twój ojciec szantażem zmusił go, żeby cię zatruwał. Griswold porywał młode dziewczęta z Meksyku i
trzymał je w domu dla swojej przyjemności. –Treat i mój ojciec – powiedział Stoddard. – Komu w ogóle można ufać? –Cóż, na pewno nie im. –Chciałbym być bardziej zaskoczony, że za wszystkim stał mój ojciec. Czy on wciąż żyje? –Na razie tak. Przy udarach na początku trudno cokolwiek prorokować, a ten był bardzo rozległy. –Tata zbudował na dachu lądowisko dla helikopterów. Zamek jest tak świetnie skonstruowany, że podpory okazały się prawie niepotrzebne. Wezwę pomoc. –Dobrze. I powiedz, że będą musieli zrobić dwa kursy. –Bardzo jesteś ranny? –Jak na kogoś, kogo dwukrotnie postrzelili i nieźle poturbowali, to nie za bardzo. –Czy LeMar przeżyje? –Możliwe. Tak czy inaczej, jego życie jako pana wszystkiego wokół już nie wróci. Biorąc pod uwagę, co go czeka, chyba wolałby szybki koniec. –Przykro mi. Niezależnie od wszystkiego, to jednak jest mój ojciec. –Chyba nigdy nie rozumiał, że to powinien być jego priorytet. –No, przyjacielu, ty z pewnością zrobiłeś dla mnie znacznie więcej, niż wynika z przysięgi Hipokratesa. Gabe poprawił się w fotelu, poszukując pozycji, w której mógłby wytrzymać jeszcze kilka minut. –Drew, nie wiem, jak długo jeszcze usiedzę. Ale zanim pójdziemy na górę, chciałbym ci to dać. Doktor podał Stoddardowi futerał LeMara. Prezydent otworzył go, zajrzał do wnętrza, po czym powoli zamknął suwak. –Z Fairhaven? –Twój ojciec zdobył ją po wypadku. Mówi, że są na niej twoje odciski palców. Moich nie ma. –Chciałem porozmawiać z tobą o Fairhaven, kiedy będzie już po wszystkim… to znaczy po wyborach – powiedział Stoddard. – Było mi ciężko. –Drew, ciężko to było mnie! –Tak bardzo… tak bardzo się wtedy bałem ojca. Bałem się, co wtedy będzie. Wychodzi na to, że
wiedział od początku. –Powiedział, że prosiłeś go, żeby cię uchronił przed kłopotami. –No… może. Może prosiłem. To było dawno temu. –Ojejku, dawno temu byłem w więzieniu i pamiętam w szczegółach każdy dzień, wiesz? Pamiętam, jak bardzo wstydził się za mnie mój ojciec. Tak bardzo, że nie rozmawiał ze mną aż do śmierci. Pamiętam, jak chodziłem na spotkania AA i okłamywałem wszystkich, że jestem czysty i trzeźwy, chociaż bez przerwy łykałem proszki. Masz szczęście, że twoja pamięć jest bardziej wybiórcza, a dziury w niej o wiele trwalsze niż moje. –Próbowałem tak pokierować swoim życiem, żeby zadośćuczynić za to, co zrobiłem. –Kraj jest ci bardzo wdzięczny. Byłeś cholernie dobrym prezydentem. –Podasz to do publicznej wiadomości? Na pewno zdajesz sobie sprawę z tego, że wtedy nie będę miał nawet cienia szansy na reelekcję. –Nie wiem, Drew. W tej chwili wiem tylko tyle, że mam prawie pięćdziesiąt trzy lata i ponad połowa życia minęła mi w cieniu dwóch morderstw, których nie popełniłem. Stoddard podniósł się, podszedł do wieszaka i wyjął z kieszeni dżinsów złożoną na pół kopertę. –Otrzymałem ten list cztery lata temu, wkrótce po wyborach. Miałem ci go dać, opowiedziawszy… o wypadku. Wczoraj, tuż przed wyjazdem do Camp David, postanowiłem wziąć go ze sobą. Gabe sięgnął po kopertę. Wyjął z niej jeden arkusz papieru maszynowego zapisany nierównym, odręcznym pismem. Panie prezydencie, Irina Kursowa i ja mieliśmy się pobrać, kiedy zginęła w zderzeniu z samochodem, którym pan jechał. Razem z nią zginął mój syn Dimitrij, którego nosiła pod sercem. Nie mogę znaleźć tego człowieka nazwiskiem Singleton, który wtedy prowadził samochód. Gdybym go znalazł, tobym go zabił. Wiem, że pan go chroni, ale jeśli wyśle pan jego adres do Miltona na Nolan Street 253, Annapolis 01409, to ja się zajmę resztą. –To ten człowiek próbował mnie zabić… dwukrotnie – powiedział Gabe. – Ktoś mu pewnie pokazał artykuł w gazecie informujący o moim przybyciu do ekipy Białego Domu. Po tych wszystkich latach nagle wróciłem. –Nie nazywa się Milton. Nazywa się Leon. Leon Urecki. Pracuje w Bowie jako piekarz. Secret Service znalazło go bez trudu, ale poza kilkoma groźbami nie mogli nic zrobić. Nie wiedziałem, że
trafił na twój ślad, dopóki nie wspomniałeś o tamtych dwóch atakach. –Mogłeś mi powiedzieć o tym liście, kiedy przyleciałeś do Tyler – odparł Gabe ze znużeniem. – Mogłeś mi powiedzieć o wielu rzeczach, które postanowiłeś przemilczeć. –Przepraszam. Naprawdę.
–Ponad trzydzieści lat. Jakże on musiał cierpieć, skoro po trzydziestu latach wciąż chciał zabić sprawcę. Czy on się później ożenił? –Z tego, co wiem, to nie. –Chcę dostać jego adres. Tak szybko, jak to tylko możliwe. –Gabe, posłuchaj, ja… –I wiesz, czego jeszcze chcę? Chcę, żebyś go odnalazł i do niego pojechał. –Ale… –Jutro. Chcę, żebyś odnalazł Leona Ureckiego, pojechał do niego i powiedział mu, kto tamtej nocy siedział za kierownicą. Jeśli tego nie zrobisz, to przysięgam, że podejmiesz za mnie decyzję. Pójdę z tym prosto do gazet i opowiem każdemu, kto tylko będzie chciał słuchać. –Ale ty też się z nim spotkasz, prawda? –Tak. Jeśli tylko się zgodzi. Musimy porozmawiać. O cierpieniu… i o stracie. Musimy porozmawiać o tobie. –Gabe, to mnie zniszczy. Jeśli ta sprawa wyjdzie na jaw, będę skończony, a wraz ze mną wszystko, o co walczyłem. –Możliwe. – Gabe podniósł się i pokuśtykał w stronę drzwi. – Możliwe, że tak będzie.
ROZDZIAŁ 65
Gabe odwiedził Fairhaven w stanie Maryland po raz pierwszy od czasu wypadku. Był wieczór. Mężczyzna zdjął temblak i jechał ulicami miasta, posiłkując się wydrukiem z MapQuesta. Na dworze padała równomierna mżawka. Nastrój Gabe'a był tak ponury jak pogoda za szybą samochodu. W bagażniku wypożyczonej hondy leżały walizki. Wczesnym rankiem lekarz zostawi Alison w pokoju hotelowym, w którym razem mieszkali, i ruszy na lotnisko, a stamtąd – w powrotną podróż do Wyoming. Minęły trzy dni od koszmarnych zdarzeń w The Aerie. Gabe nie wrócił do Białego Domu. Postanowił, że jego noga nigdy więcej tam nie postanie. Z prezydentem rozmawiał tylko tak długo, by się upewnić, że uszanował on jego życzenie i spotkał się z Leonem Ureckim. Na opracowanie ran w biodrze i ramieniu nie wystarczyła godzina na sali operacyjnej. Na szczęście żaden z urazów nie był szczególnie poważny i Gabe opuścił szpital po dwunastu godzinach. Od tamtej pory, gdy tylko nie składał zeznań dla policji i Secret Service, doktor spędzał możliwie najwięcej czasu z Alison. Nie wiedział jeszcze, co kobieta zamierzała zrobić, gdy wszystko się uspokoi, ale liczył na to, że w jej planach jest miejsce dla niego. Alison powiedziała, że strzał, który zabił Treata Griswolda – ten nieprawdopodobny, imponujący strzał – wcześniej wiele razy odgrywała w myślach, gdy leżała w piwnicy domu przy Beechtree Road, spętana, upokorzona i obolała. Przez te długie godziny cała jej nadzieja, chociaż minimalna, skupiała się na tym jednym pociągnięciu spustu. W setkach strzałów, które oddała w wyobraźni, ani razu nie chybiła. Podczas nocy, które razem spędzili, Gabe kilka razy trzymał Alison w ramionach i osuszał jej łzy, gdy docierało do niej, że w taki sposób odebrała komuś życie – nawet komuś tak niegodziwemu jak Treat Griswold. Kiedy opowiedziała o walce z chirurgami w Los Angeles w imię oczyszczenia koleżanki z niesłusznych zarzutów, a także o torturach, których dopuścił się wobec niej Griswold, Gabe uznał, że czyn Alison był w pełni uzasadniony. A jednak kobieta płakała. On sam mniej emocjonalnie radził sobie ze świadomością, że zabił tamtych dwóch mężczyzn. Na pewno pogodził się z tym dużo łatwiej niż wówczas, gdy – dwukrotnie w jego lekarskiej karierze – wskutek decyzji podjętej w sytuacjach kryzysowych umierał pacjent. Cmentarz Pine Grove. Z ciężkim sercem, a nawet z odrobiną niepokoju Gabe pozostawił auto na ulicy i przez furtkę z kutego żelaza wszedł na teren niewielkiego cmentarza. Wspierał się na lasce. W wolnej ręce niósł pojedynczą różę. Mimo mroku i nieustającej mżawki przy jednym z nagrobków dostrzegł nieruchomą sylwetkę mężczyzny. Trzydzieści lat. Mężczyzna, wzrostu Gabe'a, lecz szczuplejszy, stał z opuszczoną głową. Gdy doktor się zbliżył, tamten spojrzał na niego. Miał pociągłą twarz i sylwetkę pełną godności. –Singleton?
–Gabe. –Dobrze, niech będzie Gabe. Jak uważasz. Zgadzam się, żebyś mówił mi Leon. Urecki miał leciutki rosyjski akcent i wschodnioeuropejski sposób frazowania. –Dziękuję za to spotkanie. –Dwukrotnie próbowałem cię zabić. Uznałem, że powinniśmy się przynajmniej spotkać. –Cieszę się, że słabo sobie radziłeś z bronią. –Szczerze mówiąc, bardzo dobrze sobie radzę z bronią. Zanim w wieku dwudziestu pięciu lat przyjechałem do Stanów, byłem strzelcem wyborowym w radzieckiej armii. Broń, z której strzelałem w obu przypadkach, należy do mnie. Kupiłem ją kilka lat temu do ćwiczeń… żeby pozostać w formie. Przez te wszystkie lata marzyłem o zemście. Jednak w ostatniej chwili, w obu przypadkach, nie mogłem się na to zdobyć. Myślę, że trzydzieści lat temu bym się nie zawahał. Próbowałem cię odnaleźć, kiedy wyszedłeś z więzienia, ale byłem świeżo upieczonym imigrantem i brakowało mi środków. Wszystkie drogi prowadziły donikąd i tylko traciłem pieniądze. W końcu się poddałem. Ale nigdy nie zapomniałem. A potem znajomy pokazał mi artykuł o tobie… Leon nie mógł mówić dalej. Gabe zbliżył się na krok. Nie miał pewności, czy wilgoć, którą czuł na policzkach, to deszcz czy łzy. Jedno było pewne. W mgnieniu oka lekarz poczuł nieopisaną więź z tym mężczyzną. –Bardzo ją kochałeś – powiedział. –Po to przyszedłem na świat, żeby ją kochać – odparł Urecki. Wskazał nagrobek, na którym wyryte były nazwiska Iriny Kursowej i Dimitrija Ureckiego. – I wierzyłem, że to ty mi ją odebrałeś. Ją i mojego syna. –Nie mieliśmy prawa tyle pić. Nie mieliśmy prawa w ogóle pić, a potem wsiadać do samochodu. –Nikt nie ma takiego prawa. Wysłałeś do mnie prezydenta, bo wiedziałeś, że nigdy bym ci nie uwierzył, gdybyś sam mi powiedział, kto naprawdę wtedy prowadził. –A teraz mi wierzysz? –Tak. –Przez trzydzieści lat musiałem żyć ze śmiercią Iriny i Dimitrija na sumieniu. Choć na pewno nie cierpiałem tak bardzo jak ty, to nie różni nas pod tym względem zbyt wiele. –Stoddard wyrządził ci wielkie zło, od początku ukrywając prawdę.
–Zgadzam się. Nie masz pojęcia, co czułem, kiedy wyrzucili mnie ze studiów, a potem na rok trafiłem do więzienia o zaostrzonym rygorze. W pewnym sensie to ty, Leonie, przerwałeś spiralę tragedii, swoim oporem przed odebraniem mi życia. Nie mogłeś zrobić dla Iriny nic wspanialszego. –Możliwe – odrzekł Urecki. – Może masz rację. Czy wciąż zamierzasz wyjechać, tak jak mówiłeś mi przez telefon? –Tak. Wylatuję jutro z samego rana. Mam dość Waszyngtonu i polityki. –Sądzisz, że społeczeństwo powinno poznać tajemnicę człowieka, któremu powierzyło rządy swojego kraju? –Jeszcze nie zdecydowałem. A ty? –Muszę pomyśleć. Wrócić to pieczenia chleba i pomyśleć. Irina była tu tylko od pół roku, gdy zginęła. Zdążyła już zrobić wielkie postępy w nauce angielskiego. –Sądzę, że powinniśmy pozostać w kontakcie, ty i ja. Rozmawiać co tydzień albo dwa. Chciałbym cię lepiej poznać i chciałbym wiedzieć, co postanowisz. Jeśli zdecydujesz się pójść z tym do prasy, pewnie będę cię wspierał. –Andrew Stoddard skrzywdził nas obu. –I to bardzo. Ale obaj mamy jeszcze życie przed sobą. Myślę, że teraz to on będzie cierpiał. Drew potrafi być egocentryczny i bezduszny, ale jest też niezwykle ludzki. Niezależnie od naszej decyzji będzie cierpiał. Czy musimy się mścić za to, co zrobił? Nie wiem. Naprawdę nie wiem. –Tym krajem może rządzić ktoś inny. –Myślę, że Drew zrobił dużo dobrego, ale to prawda. Ktoś inny może rządzić krajem i możliwe, że równie skutecznie. –Albo i skuteczniej. Muszę się zastanowić. –Rozumiem. –Mam twój numer do Wyoming. Obiecuję, że zadzwonię. –A ja mam twój. –Musimy jeszcze trochę porozmawiać. Podzielić się tym, co czujemy. –Też tak sądzę, Leonie. Myślę, że możemy sobie nawzajem pomóc. –To by mi się przydało. –Mnie też.
Gabe położył różę u stóp nagrobka. Skinął głową Ureckiemu, potwierdzając ich więź, po czym stał w milczeniu jeszcze przez minutę. W końcu odwrócił się i pokuśtykał w stronę furtki.
EPILOG
To mogłaby być scena z olejnego obrazu Frederica Remingtona albo fotografii Berta Greera Phillipsa. Stodoła… Chata… Dym, który snuł się z kamiennego komina… Poręcz do wiązania koni… Para unosząca się z nozdrzy trzech osiodłanych zwierząt… Bielusieńki szron, który pokrywał ziemię aż po horyzont… Szaroniebieskie niebo… Środek zimy na równinach. Gabe, okutany ze względu na przenikliwy chłód, wyszedł przez tylne drzwi domu na swym ranczu i celowo zostawił je uchylone. Dosiadł Kondora płynnym, zgrabnym ruchem, który wskazywał na doświadczenie. Skrzywił się lekko, bo wciąż odczuwał ból, kiedy na biodrze i ramieniu rozciągały się blizny sprzed pięciu miesięcy. –Chodźcie no! – zawołał. – Kiedy wybije dziesiąta, chcę być jak najdalej od cywilizacji. –Wstrzymaj konie, przyjacielu! – odkrzyknął męski głos. – Miła pani pomaga mi włożyć buty. Ej, „wstrzymaj konie”… to było zabawne, nie? Ty naprawdę trzymasz konie. W końcu na dworze pojawiła się Alison. Miała na sobie skórzany płaszcz ranczera z grubym futrzanym kołnierzem oraz kowbojski kapelusz z wstążką z grzechotnika i dwudziestocentymetrowym piórkiem. Promienna, pomyślał Gabe, tak jak zawsze, kiedy ją widział. Niewiarygodnie promienna. Za nią ostrożnie kroczył Leon Urecki w swoich nowych butach. Pożyczony kapelusz spoczywał na plecach mężczyzny. Leon miał kruczoczarne włosy, ciemne oczy oraz ostre, pociągające rysy twarzy. –Lewa noga w strzemię – poinstruował Gabe. – Potem złap za łęk, o tutaj, i przerzuć prawą nogę przez siodło.
–Obmyśliłeś sobie, że w ten sposób wyrównasz ze mną rachunki, prawda? – zaśmiał się Leon. –No dalej, twardzielu – namawiała go Alison. – Spodoba ci się. Poza tym i doktor, i ja pracujemy w szpitalu. Nie pozwolimy, żeby coś ci się stało. Urecki przerzucił nogę przez siodło jak wytrawny kowboj. Przez chwilę trójka jeźdźców siedziała nieruchomo. Upajali się powietrzem i oszałamiającą ciszą. –Pięknie – mruknął pod nosem Urecki. - Po prostu pięknie. Nigdy dotąd nie widziałem takiego miejsca. Nawet w Rosji. –A nie mówiłem? – odrzekł Gabe, zawracając Kondora niezwykle delikatnym ruchem. – Bardzo się cieszę, że wreszcie się zgodziłeś tu przyjechać. –Oboje się cieszymy – dodała Alison. – Kochanie, czy już czas? –Jeszcze nie. Przed dziesiątą zdążymy na Grań Czarnoksiężnika. Trzy konie „ruszyły spod domu i pomaszerowały na szlak wyznaczony jedynie przez nieliczne ślady. –Co jest takiego szczególnego w Grani Czarnoksiężnika? – spytał Urecki. –Nic… i wszystko. Nazwałem ją tak dlatego, że… no, sam zobaczysz. Chleb masz w sakwie? –Mam. A poza tym masło i dżem, chyba że już zamarzły. –Mmm… Uwielbiam świeży chleb – rozmarzyła się Alison. –Przez najbliższe pięć dni będziesz go miała pod dostatkiem. Każdego dnia mam zamiar piec inny chleb. A poza tym jeszcze parę innych smakołyków. –Wspaniale. Za pięć dziesiąta wjechali na niewielkie wzniesienie i zatrzymali się na Grani Czarnoksiężnika. Przed nimi aż do stóp gór rozciągały się kilometry śnieżnobiałej pustyni. –Niezwykły widok – odezwała się Alison. – Gabe, tu jest naprawdę pięknie. Kocham to miejsce. I na wypadek gdybym ci tego jeszcze dziś nie mówiła wystarczająco dużo razy: ciebie też kocham. –A ja kocham ciebie – odrzekł Gabe i wciąż nie mógł uwierzyć, z jaką łatwością przychodziły mu te słowa. – Leonie, kiedy latem wyjechałem z Waszyngtonu, mówiłem ci, że na ranczu zawsze będziesz mile widziany. I oto jesteś. Ogromnie się cieszę, że właśnie z tobą przyjdzie mi dzielić ten moment. Następnym razem przyjedź z tą kobietą, z którą zacząłeś się spotykać, o ile tylko zechce nas
odwiedzić. –Dolores? Może. Może z nią przyjadę. Wiesz, im lepiej cię poznaję, tym bardziej się cieszę, że cię nie zabiłem. –Ja też się cieszę, że mnie nie zabiłeś, przyjacielu. Strata piekarni Zakładu Karnego w Hagerstown, dokąd byś trafił, to nasz zysk. No dobrze, moi drodzy, wybiła dziesiąta. Może byśmy przełamali wspólnie świeży chleb? Okrągły, miękki bochen powędrował z rąk do rąk. Każde z nich oderwało sobie spory kawałek. Dwa tysiące siedemset kilometrów stamtąd czyjaś dłoń spoczęła na Biblii. Tłumy ludzi, którzy przybyli w ten mroźny, styczniowy dzień, aby zobaczyć, jak na ich oczach tworzy się historia, wstrzymały oddech. W głośnikach zabrzmiał głos, który wszyscy przyszli usłyszeć; wypowiadał słowa, na które czekali. –Ja, Andrew Joseph Stoddard, uroczyście przysięgam wiernie sprawować urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych oraz ze wszystkich sił strzec i bronić Konstytucji Stanów Zjednoczonych. –Leonie, mógłbyś podać dżem? – poprosił Gabe.