Frank E. Peretti PROROK Oficyna Wydawnicza „Yocatio" Warszawa 1994 1000002871 -• Tytuł oryginału: The Prophet Przekład: Mariusz Stowpiec Redakcja: Zes...
21 downloads
36 Views
2MB Size
Frank E. Peretti PROROK Oficyna Wydawnicza „Yocatio" Warszawa 1994 1000002871 -• Tytuł oryginału: The Prophet Przekład: Mariusz Stowpiec Redakcja: Zespól „ Yocatio " Redakcja techniczna: Zespól „ Yocatio " Korekta: Anna Palusińska PS 3566 P 76 465" 4J3 Copyright © 1992 by Frank E. Peretti Originally published in English under the title The Prophet by Crossway Books, a division of Good News Publishers Wheaton, Illinois 60187, USA This edition published by arrangement with Good News Publishers Ali rights reserved Copyright for the Polish edition ©1994 by Oficyna Wydawnicza „Yocatio", Warszawa Ali rights to the Polish edition reserved Wszelkie prawa wydania polskiego zastrzeŜone. KsiąŜka, ani Ŝadna jej część, nie moŜe być przedrukowy wana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycz-nie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. W sprawie zezwoleń naleŜy się zwracać do Oficyny Wydawniczej „Yocatio", 02792 Warszawa 78, skr. poczt. 41 Copyright for the cover illustration © by David Yorke ISBN 83-85435-20-4 Janowi i Lane prawdziwym prorokom Prawdy (...) poznacie prawdą, a prawda was wyzwoli. Ewangelia wg św. Jana 8,32 Od Autora Powieść ta jest dziełem wyobraźni, wyraŜającym treści duchowe za pomocą symboli, a nie wyraźnym odzwierciedleniem określonej doktryny religijnej. Jak mam to w zwyczaju, odnoszę się tutaj do istniejących idei, nie pisząc o konkretnych osobach, miejscach czy instytucjach. Winien jestem wdzięczność wielu wspaniałym ludziom, których cenne doświadczenia, pomoc i rady pomogły mi w napisaniu tej ksiąŜki. NaleŜą do nich: Susan, prezenterka wiadomości telewizyjnych, która odsłoniła mi tajniki tego zawodu. Nick, mistrz w zbieraniu informacji, który wprowadził mnie w świat swojej pracy i sprawdził rzetelność tych kilkuset stron powieści. Kevin, dziennikarz i John, kamerzysta, którzy zabierali mnie ze sobą na reportaŜe i uczciwie dzielili się swoimi refleksjami.
Stary, dobry Roger, prawnik, który pomagał mi przy pisaniu nie tylko tej ksiąŜki i który wyjaśnił mi wiele skomplikowanych spraw. Bob, lekarz, który mi słuŜył radą w dziedzinie medycznych aspektów tej opowieści i sprawdził poprawność wielu stron. Frank, wspaniały policjant, na którego pomoc zawsze mogłem liczyć. Dana i Joe z pogotowia ratunkowego, którzy wprowadzili mnie w arkana swojej pracy. Randy z przyjaciółmi, którzy podzielili się ze mną swoimi troskami i pomogli zrozumieć na czym polega aborcja. Wszystkim wam zawdzięczam trafne ujęcie tych spraw — pomyłki zaś biorę na siebie. Dzięki. Autor Rozdział l Bóg przemówił do Johna Barretta, gdy był dziesięcioletnim chłopcem. Po tylu latach, z niedzielnego naboŜeństwa wieczornego w Rainier Gospel Ta-bernacle pamiętał jedynie, Ŝe był to środek upalnego lata, a w czasie naboŜeństwa było duszno, gorąco i panował zgiełk. Nie miało to nic wspólnego ze spokojną wewnętrzną modlitwą — było wołaniem, wołaniem pełnym głosem ku Niebu. Kobiety łkały, męŜczyźni krzyczeli, a z fortepianu nieustannie wydobywały się dźwięki znanej pieśni, „Poddaję wszystko, poddaję wszystko..." Młody pastor Thompson wygłosił płomienne kazanie, które wywarło na Johnie ogromne wraŜenie. Gdy duchowny rzekł:—Jeśli czujecie, Ŝe te słowa są dla was, jeśli Bóg mówi do waszych serc, chcę byście podeszli i złoŜyli swoje Ŝycie na ołtarzu... — John wiedział, Ŝe oto przemówił do niego Bóg. Ruszył naprzód, niemal biegiem, by uklęknąć na długim, mahoniowym klęczniku, czuł oblewające mu twarz ciepło i płynące łzy. — Oto Baranek BoŜy, który gładzi grzechy świata! — przemówił słowami Pisma Świętego pastor Thompson. — Czy przyjmiecie dzisiaj ofiarę Baranka? Czy zaprosicie Jezusa do swego Ŝycia? John był gotów na przyjęcie ofiary Baranka i zaproszenie Jezusa. Wołając imię Pańskie, po prostu widział go przed sobą: małego, łagodnego, nieskazitelnie białego baranka, tuŜ obok, po drugiej stronie poręczy, tak blisko, Ŝe wystarczyło wyciągnąć rękę, by dotknąć jego głowy. Mówiono mu później, Ŝe miał wizję, ale wówczas John był pewien, Ŝe w kaplicy stał przed nim prawdziwy baranek — Baranek BoŜy, jak powiedział pastor Thompson. Wtedy, wiele lat temu, było to Ŝywe i autentyczne. Chwila ta wstrząsnęła nim całym. Wszystkie uczucia tej chwili, transcendentne i wieczne słowa, oraz wizja Baranka z czasem wietrzały, aŜ w końcu schroniły się w najdalszych zakamarkach pamięci Johna. Nie pamiętał nawet swojego przymierza z Bogiem: Jezu, wejdź w moje serce i obmyj moje grzechy. Panie, daję Tobie moje Ŝycie. Panie, uŜyj mnie. Jestem Twój. Czas i ambicje lat dojrzałych zatarły nawet wspomnienie ojcowskiej ręki na jego ramieniu, w zapomnienie poszły teŜ słowa ojca, donośnie rozbrzmiewające w dziecięcych uszach, prorocze, jakby pochodzące od Boga: „Zostałeś wezwany, synu mój, zaprawdę zostałeś wezwany. Znałem cię, zanim zasiałem cię w łonie i zanim przyszedłeś na świat, przeznaczyłem cię na słuŜbę Moją. PodąŜaj za Mym Słowem, słuchaj głosu Mego, a przemówię do ciebie i poprowadzę cię na wszystkich twoich drogach. Jestem z tobą na zawsze..." Zapomniał o tym... „Uznawaj mnie gdziekolwiek będziesz, a Ja wypro: tuję ścieŜki twoje..." JakŜe krzepiące były te słowa, jak potrzebne, a ten niestety zapomniane. „Patrz, oto jestem z tobą na zawsze, do końca świata.. Ta obietnica takŜe uleciała z pamięci. Ale Bóg o niej pamiętał. 10 Rozdział 2
— Panie gubernatorze, błagałem, byś się zastanowił, byś sam zmienił drogę, którą podąŜasz, ale jeśli tak się nie stanie, Bóg odmieni ją za ciebie. I chociaŜ mówisz sobie, Ŝe: „Nikt nie słyszy i nikt nie widzi", zaprawdę, widzi cię Pan i słyszy. Wszystkie twoje najskrytsze myśli, wszystko co szepczesz, wszystko co mówisz w największym sekrecie jest odkryte przed Panem. Pamiętaj, nic nie skryje się przed oczami NajwyŜszego! W piątek, po Dniu Pracy*, było ciągle słonecznie, lato trwało, a cienie późnego wieczoru jeszcze nie nadciągnęły. Na leŜącym w centrum miasta Flag PlaŜa gromadził się z wolna tłum zagorzałych zwolenników gubernatora Hirama Slatera. Pragnęli uczestniczyć w wiecu inaugurującym jego wielką kampanię. „Hi-ram!, Hi-ram!" Noszone przez nich słomkowe kapelusze płynęły na setkach głów wielką masą jak niesione rzeką liście. Przed zdobiącymi plac pięćdziesięcioma flagami wszystkich stanów zbudowano udrapo-wane na niebiesko podium, obwieszone czerwonymi, białymi i niebieskimi balonikami oraz amerykańskimi sztandarami. Na podium ustawiono równe rzędy składanych krzeseł i upiększono je całym szpalerem doniczkowych chryzantem. Do rozpoczęcia wiecu pozostało niewiele czasu. Na otwarcie przewidziano pierwsze w kampanii wystąpienie gubernatora Slatera. Podczas gdy ludzie napływali na plac, krępy, siwy męŜczyzna w niebieskim roboczym fartuchu przemawiał głosem pełnym bólu i rozpaczy, stojąc na krawędzi betonowego kwietnika, nie zwaŜając na nic. — Jak niegdyś Nabuchodonozor, stworzyłeś obraz samego siebie, by naśladowali go wszyscy, obraz potęŜny, znacznie większy od ciebie samego. ZwaŜ jednak: Pan przypomni ci, Ŝe tym obrazem nie jesteś. I chociaŜ będziesz powiadał: „Jestem silny i niezwycięŜony, góruję nad tymi masami, nikt i nic mnie nie tknie ani pokrzywdzi", to w rzeczywistości jesteś równie słaby, jak wszyscy, moŜna ciebie tknąć i obalić! — Zamknij się, krzykaczu! — wrzasnął przechodzący robotnik z zaokrąglonym od piwa brzuchem. — Prawdy trzeba wysłuchać, choćby wokół było morze kłamstw — odpowiedział męŜczyzna. — To znowu on — westchnęła kobieta, zgarniając czwórkę swoich dzieci. — Złaź z kwietnika! — rozkazał jakiś młody businessman w garniturze. — To nie miejsce dla ciebie! * Dzień Pracy (Labour Day) w Stanach Zjednoczonych jest to święto obchodzone 6 września (przyp. tłum.) 1.1 Stojąca w pobliŜu feministka zakrzyknęła: — Hi-ram!, Hi-ram! Zgromadzeni wokół niej ludzie podejmowali zawołanie, coraz głośniej i głośniej, z czystej przekory kierując je do starca: — Hi-ram!, Hi-ram! MęŜczyzna odczuł to dotkliwie. Patrzył na nich, a w jego oczach moŜna było dostrzec narastający ból, wreszcie zaczął ich prosić: — Pan nasz jest w swojej świątyni, niech ucichnie przed Nim cała ziemia! Wśród krzyków moŜna było usłyszeć" kilka przedrzeźniających go głosów. — Bóg nasz jest tam, zawsze obecny, dotknięty naszymi ułomnościami. Powinniśmy być cicho i słuchać! — Hi-ram!, Hi-ram! •; ' Za kulisami niewysoki, łysiejący gubernator Slater swoim nieprzyjemnym, piskliwym głosem omawiał z organizatorami ostatnie szczegóły wiecu. — Trzydzieści minut — powiedział. — Potrzebuję trzydziestu minut, nawet gdybyście musieli coś wyciąć. Wilma Benthoff, manager kampanii wyborczej gubernatora, a w tym momencie wyczerpany organizator wiecu, odrzuciła kręcone blond włosy z twarzy, by zerknąć w trzymany w dłoniach notatnik. — W porządku, puścimy hymn narodowy, potem Marv przedstawi tych dygnitarzy. Marv!
Marv nie słyszał jej, stał przy schodkach prowadzących na estradę i był zajęty regulacją ruchu fotoreporterów, równocześnie wiąŜąc balony. — Marv! Odwrócił się. — Gubernator potrzebuje więcej czasu, część artystyczna powinna być krótsza! Skinął głową i powiedział coś, czego nie mogli usłyszeć. Benthoff ciągnęła dalej. — Potem zagra zespół... eee... Joyce, ile numerów ma zagrać zespół? Joyce nie słyszała, stała zbyt blisko rozgrzewającego si^ puzonisty. — NiewaŜne. Wytniemy jeden z nich. Powium jej. Gubernator poczuł czyjąś rękę na ramieniu. To był Martin Devin. W czasie studiów baseballista, a teraz jeden ze współpracowników Slatera i potencjalny szef jego gabinetu. Na twarzy Devina rysował się szyderczy uśmiech. — Jest tutaj nasz dobry przyjaciel prorok. Gubernator zatarł ręce i potrząsnął głową. — Byłem pewien, Ŝe przyjdzie. Wyjrzał jednym okiem przez szparę w kurtynie i ponad tłumem dojrzał głowę starca. — Ciekawe, co teŜ pomyśli sobie jego syn? — Zwłaszcza gdy zobaczy tę rozróbę we własnych Wiadomościach! Dzwoniłem do przyjaciela z Kanału 6, właśnie zabrali się do przesuwania kamery. Chcą to mieć. Twarz gubernatora rozjaśniła się. — Nie tracisz czasu, Martin! Devin skinął głową, dziękując za komplement. — Być moŜe pojawi się moŜliwość... 12 Podczas gdy Leslie Albright, reporterka Kanału 6, starała się umieścić w uchu miniaturową słuchawkę i walczyła o skrawek ziemi pod stopami, Mel, długowłosy kamerzysta, robił zbliŜenie jej twarzy. Było wiele miejsc, z których Mel mógłby robić lepsze ujęcia, mieć lepszy obraz placu, ciekawsze tło; nie było jednak wyboru, tak kazali. Leslie obiecywała sobie w duchu, Ŝe pewnego dnia zastrzeli za to Tinę Lewis. — John, dla gubernatora Hirama Slatera wszystko zaczyna się tutaj... — powiedziała głosem typowym dla telewizyjnego sprawozdawcy. — Nie-zraŜony wynikami badań opinii publicznej swojego rywala Boba Wilsona... Jedną ręką trzymała mikrofon, a drugą odręczne notatki, które z trudem mieściły się w trzech palcach. Tą samą dłonią starała się przygładzić rozwiane przez wiatr włosy, przeglądając się w obiektywie kamery. Kilku gamo-niów za jej plecami zaczynało juŜ machać do kamery, pozdrawiając swoje mamusie. — NiezraŜony wynikami badań opinii publicznej... Mimo Ŝe Bob Wil-son... wydaje się zyskiwać mocną... oj, które wykazują rosnące poparcie dla Boba Wilsona... — Mamy około dziesięciu minut — zaskrzeczał głos w słuchawce. — W porządku — odpowiedziała i ćwiczyła dalej. — Gubernator takŜe dowiódł, Ŝe ma swoich zwolenników, co widzicie państwo po tłumie zgromadzonym za moimi plecami... który widzielibyście państwo lepiej, gdybyśmy, zamiast się tutaj pchać, stanęli na schodach — dokończyła sarkastycznie, Ŝeby się trochę rozładować. Poprawiła czerwoną marynarkę i jeszcze raz usiłowała ułoŜyć tekst wypowiedzi. Nie mogła się skupić z powodu faceta stojącego za nią na kwietniku. — Słowo BoŜe powiada: „Znałem was, zanim pojawiliście się w łonie" — krzyczał. O rany. On zaraz z czymś wyskoczy! — Podoba mi się — powiedziała Tina Lewis, naczelny redaktor wiadomości telewizyjnych. Specjalnie przyszła do reŜyserki Wiadomości, wiedziała, Ŝe program będzie interesujący. Za stołem reŜyserskim siedział wydawca programu, dyrektor i operator magnetowidu. Zawieszone na ścianach monitory układały się w potrójny krąg, w którym działo się tyle rzeczy naraz, Ŝe nie sposób było za nimi nadąŜyć.
Na monitorach numer jeden, dwa i trzy widać było obraz przekazywany przez kamery z planu Wiadomości w znajdującym się pod reŜyserką studiu; monitor wstępny dawał obraz przygotowany do zmiksowania; monitor liniowy pokazywał to, co właśnie emitowano na antenie. Prezenterzy ciągle jeszcze przekazywali informacje „Wiadomości o 1730", podając je z prędkością ekspresowego pociągu. — Kamera trzy, najazd na Johna — powiedziała Susan, reŜyser programu. Kamera numer trzy wykonała najazd. Monitor numer trzy i monitor wstępny wypełniły się ujęciem głowy i ramion przystojnego, czterdziesto-kilkuletniego prezentera Johna Barretta, który patrzył w kamerę. 13 — Miejsce na box. Kamera przesunęła się w prawo. — Box. Operator magnetowidu wcisnął klawisz i zgrabna puszka piwa w rami pojawiła się w prawnym górnym rogu ekranu. „Coraz więcej kłopotów n browar Bayley Beer — powiedział John Barrett — od chwili podpisan przez Browar Bayley kontraktu na utylizacje, aluminiowych puszek przi Northwest Materials..." — Przygotować kasetę numer dwa. Zatrzymany obraz z kasety numer dwa pojawił się na monitorze wstę] nym. „...zbulwersowani obrońcy środowiska naturalnego szykują prawdz wą burzę..." — Daj kasetę numer dwa. Klawisz wciśnięty. Kaseta zaczęła się przewijać, „...która moŜe stać s czołową..." Licznik kasety numer dwa pokazywał trzy, dwa, jeden... „...relację na ten temat przygotował Ken Davenport." Kaseta numer dwa weszła na wizję: ujęcie browaru. U dołu ekrar biegnie podpis Browar Bayley. Słychać głos Kena Davenporta. „Człoi kowie Zarządu Browaru Bayley odbyli dzisiaj posiedzenie przy drzwiac zamkniętych, na którym omawiano moŜliwość podjęcia zdecydowanyc kroków..." — Kamera numer dwa, gotowość, najazd na Ali. Na monitorze num dwa widać było przygotowaną do podania kolejnej wiadomości Ali Down dziewczynę o gładkich, czarnych włosach i migdałowych oczach, byłą mi delkę, a obecnie drugą prezenterkę Wiadomości. Na biało-czarnym moniti rze wiszącym u samego sufitu widniała czekająca na swoje wejście Lesl Albright, przed odległą kamerą, z mikrofonem, słuchawką, z ułoŜonyr w pośpiechu włosami. Za jej plecami robiła się coraz większa rozróba. — Popatrzcie no tylko! — powiedziała osłupiała Tu a Lewis. — C< podobnego! — Odwróciłeś wzrok swój od mordu, do którego zachęcałeś. Pozbawił) niewinnych Ŝycia! — mówił męŜczyzna na kwietniku. —To Pan stwórz nasze organy wewnętrzne. Utkał nas w łonach naszych matek, dlatego pov staliśmy z czcią i doskonałością! Na to tylko czekali niektórzy w tłumie. Hiram Slater opowiadał się ; prawem do swobodnej decyzji o aborcji, podobnie jak i zebrani na plac ludzie. Atmosfera robiła się coraz bardziej gorąca. — Pomyliły ci się wiece, idioto! — Trzymaj się ze swoją bigoterią z daleka od mojego ciała! — Czy nie moŜe go ktoś stamtąd ściągnąć? Wśród tych krzyków i gróźb ani na chwilę nie ustawało rytmiczne skai dowanie: „Hi-ram!, Hi-ram!" Leslie wydało się, Ŝe w jej słuchawce zadźwięczało jakieś pytanie. Za kała sobie drugie ucho. — Proszę powtórzyć. Mówił Rush Torrance, wydawca „Wiadomości o 1730". 14
— John chce wiedzieć, jakie pytanie mógłby ci zadać na koniec twojej relacji. — Hm... — Leslie zerknęła za siebie na coraz bardziej niespokojny tłum. — Tutaj wszystko zmienia się dosyć szybko. MoŜe zapytać mnie o kwestię aborcji... no wiesz, jaki ma ona wpływ na atmosferę wiecu. — Ale... jak ma to ująć? Czy chcesz, by... MęŜczyzna na kwietniku krzyczał, tłum skandował jeszcze głośniej od niego i wszystkie te wrzaski zagłuszały głos Rusha w słuchawkach. — Przepraszam, ale nic nie słychać! — Powiem mu, Ŝeby zapytał cię o najbardziej gorącą kwestię, dobrze? Zapyta, jak to wygląda z miejsca, gdzie stoisz. Jaki jest twój ostatni tekst w relacji? — Hm... zakończę słowami „Kampania ta moŜe być dla obu kandydatów emocjonującą przejaŜdŜką na diabelskim młynie, początek juŜ za kilka minut". — W porządku, mam. Leslie była nieco zdenerwowana, w kaŜdej chwili oczekując kuksańca w bok albo oberwania czymś w głowę. Spytała kamerzystę Mela: — Jak myślisz, moŜemy się troszkę wycofać? — Nie — powiedziała Tina Lewis. W studiu słyszeli kaŜde słowo Leslie. — Zostań tam, gdzie jesteś. Wszystko widać. Jest znakomicie. Rush Torrance przekazał te słowa przez swój mikrofon. Leslie w monitorze nieco się skrzywiła, ale pozostała w tym samym miejscu, podczas gdy tłum za jej plecami coraz bardziej gęstniał i hałasował. Nad głowami widać było wyciągnięte pięści. Ponad tłumem wyraźnie rysowała się sylwetka męŜczyzny stojącego na kwietniku, który krzyczał: „Słuchajcie mnie! Krzyki, śpiewy i audycje telewizyjne nie przemienia kłamstwa w Prawdę!" Nad morzem głów pojawiło się kilka wieszaków, którymi wymachiwano. Tina zachichotała. — Wiedzą, Ŝe są w telewizji. Rush poinformował Leslie: — Wchodzisz po przerwie, uwaga. W telewizorach całego miasta i poza nim kończyła swoją relację Ali Downs. „Projektodawcy ustawy mają nadzieję, Ŝe w porę dopomoŜe ona zwolnionym drwalom, ale ci twierdzą, Ŝe uwierzą w zapewnienia dopiero wtedy, gdy nastąpi ich realizacja." Podwójny plan: John Barrett i Ali Downs siedzą za ogromnym, chromo-wo-czarnym biurkiem w studiu. U góry w tle wielkie, niebieskie litery składające się na napis Wiadomości. Pośrodku tła imitacja monitorów z zatrzymanymi na nich obrazami twarzy, miejsc, napisów. Po lewej stronie tła, przez imitację okna widać sztuczną panoramę miasta. John Barrett rozpoczął zapowiedź. „Za chwilę, wielkim wieczornym wiecem rozpocznie się kampania na rzecz ponownego wyboru gubernatora Hirama Slatera. Relacja na Ŝywo z Flag PlaŜa." Po tym krótkim wstępie nastąpiła chwila przerwy na reklamy. f,: f 15 — W porządku, Leslie — powiedział Rush. — Wchodzisz za dwie minuty. Gubernator rzucił okiem na notatki. Jeśli tak dalej pójdzie, będzie musiał częściowo zmienić tekst. — Wygląda na to, Ŝe robi się gorąco — rzucił do Martina Devina. Devin kończył właśnie krótki rekonesans. — Panie gubernatorze, mamy tłumy ludzi, mamy kamery. Myślę, Ŝe powinniśmy skorzystać z okazji. — Ma pan jakiś pomysł? Devin ściszył głos. — Sądzę, Ŝe moŜna dolać jeszcze trochę oliwy do ognia. MoŜemy nieco podsycić emocje, przeciągnąć tych ludzi na naszą stronę i ściągnąć uwagę telewidzów. Gubernator zerknął na zegarek.
— Dochodzi szósta. Kiedy zacznie nas pokazywać Kanał 6? — JuŜ za moment. Myślę, Ŝe będą chcieli zamknąć „Wiadomości o 1730" zwiastunem na Ŝywo i pokazać nas o 19°°. Po chwili zastanowienia gubernator uśmiechnął się. — W porządku. Będę gotów. Devin odpowiedział uśmiechem i szybko odszedł. Na małym, niewidocznym z zewnątrz placyku pośród drzew, wystukał numer na telefonie komórkowym. — Taak, Willy, poszedł na to — spojrzał na zegarek. —- Miej oko na tę blond reporterkę. Zaczynaj, kiedy wejdzie na wizję. — Piętnaście sekund — powiedziała stojąca za kamerami Mardell, atrakcyjna, czarnoskóra kierowniczka planu. — Leslie będzie po twojej prawej stronie. John Barrett zerknął machinalnie na prawo. Telewidzowie ujrzą na swoich ekranach prezenterów i Leslie Albright. John i Ali będą patrzeć w przestrzeń, udając, Ŝe widzą tam ekran. Mardell odliczyła bezgłośnie na palcach. Pitjc, cztery, trzy, dwa, jeden... Leslie przeskoczyła w reŜyserce z ekranu czarno-białego na wielki, kolorowy monitor wstępny. Obraz robił wraŜenie. Widać było, jak stała tam, wyraźnie napięta, z włosami rozwianymi przez wiatr, mimo usilnych starań, by je poskromić i równocześnie utrzymać swoje miejsce wśród kipiącego za nią ludzkiego morza. Samotny męŜczyzna nadal starał się przekrzyczeć tłum. John Barrett powiedział na wizji kilka słów wstępu, kierując wzrok w stronę kamery numer trzy, gdzie mógł odczytać tekst odbijający się w lustrze umieszczonym nad obiektywem. „Dzisiaj gubernator Hiram Slater rozpoczyna juŜ drugą w swojej karierze kampanię wyborczą. Na Flag PlaŜa znajduje się nasza reporterka Leslie Albright, która zda nam relację z wielkiego wiecu inauguracyjnego". On i Ali Downs odwrócili się i spojrzeli na ścianę. „Leslie?" W swoich domach telewidzowie widzieli, jak Leslie pojawiła się na czymś, co przypominało ogromny ekran umieszczony na końcu biurka w studiu. 16 Leslie spojrzała wprost w oko kamery i przećwiczonym wcześniej tekstem rozpoczęła relację. „Właśnie tu dla gubernatora Hirama Slatera rozpoczyna się gra o wszystko. Mimo Ŝe wyniki sondaŜy opinii publicznej wykazują rosnącą popularność Boba Wilsona, gubernator okazuje się mieć równieŜ swoich zwolenników, co widać po otaczających mnie tłumach." Podczas gdy dla telewidzów ujęcie Leslie przeskoczyło z ekranu w studiu na pełny ekran ich odbiorników, trudno było przewidzieć, jak zachowa się tłum. Wyglądało, Ŝe zanosi się na powaŜne rozruchy. Patrząc z boku na ukryty w biurku studyjnym własny monitor, John zwrócił uwagę na pewną charakterystyczną postać widoczną w tle, która w duŜym uniesieniu wymachiwała ramionami. Człowiek ten wyglądał niczym przywódca zebranych na placu ludzi. — Puść pierwszą kasetę — powiedziała Susan i w chwilę potem na ekranie pojawił się obraz z relacją nagraną wcześniej przez Leslie. Wizja: gubernator spotykający się z wyborcami, ściskający ręce, machający do tłumów. Głos Leslie: „Gubernator Slater przyznaje, Ŝe czeka go cięŜka kampania, ale deklaruje swoją determinację i pełną gotowość do walki". Taśma z wywiadem. Dźwięk oryginalny wychodzi na pierwszy plan. Gubernator: „Myślę, Ŝe mamy dobry start. Minione cztery lata pozwalają ułoŜyć długą listę naszych osiągnięć i ona jest dla mnie punktem wyjścia. Poczyniliśmy postępy na polu szkolnictwa, zwiększenia zatrudnienia, praw kobiet i mamy zamiar dalej działać w tych dziedzinach." Twarz Johna poczerwieniała i mimo makijaŜu było to widoczne. Patrząc na obrazy przekazywane na Ŝywo przez kamerę Mela, wciąŜ widział wyróŜniającego się z tłumu podŜegacza. Monitor nie miał fonii, ale nietrudno było zgadnąć, co krzyczał
natchniony starzec. John nie pozwolił sobie na przekleństwo — mógł być przecieŜ na wizji. Na szczęście odtwarzano dalej taśmę Leslie i ludzie nie widzieli tego, co w tej chwili widział on. Leslie wyciągała szyję i patrzyła za siebie, korzystając z chwili wytchnienia. Czekała na kolejne wejście i pytanie, które padnie ze słuchawki. Tłum zaczął śpiewać: „Kto za Ŝyciem, ten pewnie łŜe — któŜ dba, gdy kobieta umrze!" John podniósł słuchawkę telefonu, by powiedzieć do RushaTorrance'a: — Czy nie moŜemy zdjąć z ekranu tego pajaca? Rush? Jesteś tam? Nie było odpowiedzi. Leslie wracała na wizję. Kamerzysta Mel ze złością pokiwał głową. — Tak, jesteś na wizji, jesteś! Leslie wyprostowała się, trzymając drŜącą dłonią mikrofon niemal wykrzyczała swoją kwestię. — John, Ali, ta kampania moŜe być dla obu kandydatów niebezpieczną przejaŜdŜką na diabelskim młynie, a wszystko to — ktoś krzyknął — zacznie się za kilka minut! Staruszek na kwietniku nie wierzył własnym oczom. Jak spod ziemi wyrośli przed nim dwaj męŜczyźni, których nigdy przedtem nie widział na oczy, jeden z kręconymi włosami i łysinana tyle głowy, drugi czarnowłosy, krępy i wytatuowany. I nagle, nie wiedzieć dlaczego, zaczęli wymierza ciosy jego słuchaczom, bijąc męŜczyzn, kobiety, po prostu wszystkich! — Śmierdzący dzieciobójcy! — krzyczał jeden napastnik. — Alleluja! — dodawał drugi. — Nie... nie! Przestańcie! Za późno. Niektórzy ze słuchaczy przeszli od krzyków do walenia piej ciami. — Nie! To do niczego nie prowadzi! Aaaj! — Coś, co wyglądało ja puszka, odbiło się od głowy męŜczyzny. Czyjeś ręce chwytały go za nogi. Balansując na kwietniku, próbows wyrwać się napastnikom. John widział to wszystko na studyjnytn monitorze, tak jak i wszysc oglądający w tym momencie Wiadomości. Nadeszła kolej na jego wypc wiedź, ale nie mógł mówić, poczuł, Ŝe ma pustkę w głowie. Spojrzał na tek; i odszukał pytanie. W ostatniej chwili wyjąkał: „Hm... Leslie... ta... kampania... wygląda na to... Ŝe wiele w niej zacie kłych sporów... jak to wygląda z twojego miejsca?" „A jak ci się wydaje?" Leslie w ostatniej chwili powstrzymała się prze wypowiedzeniem tych słów. Głośno odpowiedziała: „John i Ali, myślę, Ŝe sami to doskonale widzicie. Jeśli nie macie ni przeciwko temu, przejdę nieco dalej, by móc mówić z bezpieczniejszeg miejsca." — Nie — krzyknęła Tina Lewis — trzymaj to! — Zostań — przekazał do słuchawki Rush. Leslie zakołysała się na ekranie. Jeśli nawet słyszała polecenie, ni wyglądało na to, by chciała się do niego zastosować. Obraz zamigota zmętniał, rozchwiał się. Mel ruszał kamerą. — Zostań tam! — rozkazała Tina — Mel, zostań tam! Mel poprawił statyw, kamera powróciła do równowagi. W polu widzenia kamery nie było widać Leslie, tylko tłum i bójk^ Redaktor Wiadomości, Rush Torrance, szczek n >ł krótko rozkaz do mikre fonu wydzierając równocześnie kartki ze scenariusza programu i rzucając j na ziemię. — Wyrzucamy 480, chłopiec pilotem, i 490, jaszczurki. Trzymamy si tego! — Fantastycznie —jęknął John niespodziewanie. Zza kwietnika wyskoczył wielki, czarnoskóry męŜczyzna. Jego twar była rozpalona ze wzburzenia.
— Chcecie się bić, to nauczę was, jak to się robi! Parł w stronę dwóc łobuzów, którzy rozpoczęli bójkę. Dopadł pierwszego, tego łysiejącego z kręconymi włosami, i wyelimino wał go z pola walki dwoma sierpowymi w szczękę. Wielki facet z tatuaŜarti był juŜ trudniejszym przeciwnikiem, toteŜ szybko upadli na chodnik, pocią gając za sobą kilka innych osób. Trzech chłopaków z college'u ściągnęło staruszka z kwietnika, wykręca jąć mu boleśnie ręce do tyłu. — Chodź stary, koniec zabawy! 18 ne Gdy zaczęli go ciągnąć ze sobą, twarz wykrzywiła mu się z bólu i strachu, a ciało pochyliło do przodu. Dwóch osiłków trzymało go z tyłu, a jeden ciągnął za włosy. Starzec potykając się, nie mógł juŜ odzyskać równowagi. Zaczął krzyczeć. Nagle z tłumu wyskoczył, roztrącając wszystkich na boki, czarnoskóry męŜczyzna i podbiegł do staruszka. Z niezwykłą siłą pochwycił drani i zderzył ich ze sobą głowami. MęŜczyźni zatoczyli się i upadli, wypuszczając swoją zdobycz z rąk. Trzeci juŜ wcześniej puścił włosy ofiary i przybrał bokserską postawę, widocznie chciał juŜ tylko ocalić własną skórę. — Nie, Max, nie rób tego — wołał staruszek. Ale murzyn nie słuchał go i chwycił młodzieńca za włosy. — Zobacz teraz jakie to przyjemne, frajerze! Cisnął nim w tłum, przewracając jego ciałem ludzi jak kręgle. Mel uchwycił kamerą całą tę scenę., filmując upadające osoby, latające transparenty z napisem ZACHOWAĆ LEGALNOŚĆ ABORCJI i amerykańskie flagi, którymi się okładano. Trudno było powiedzieć, kto z kim walczył i na czyją stronę przechylała się szala zwycięstwa, ale był to bez wątpienia ekscytujący materiał. John nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa, więc Ali szybko zaczęła mówić: „Leslie, jesteś tam?" Głos reporterki dobiegł gdzieś spoza kadru w chwili, gdy kamera pokazywała pierwszych policjantów, którzy pojawili się na miejscu wydarzeń. „Tak, jesteśmy teraz w bezpiecznej odległości i, jak widzicie, do akcji wkroczyła policja. Niedługo będzie po wszystkim."„Czy wiesz, co było przyczyną zajścia?" zapytała Ali. John wiedział, ale nigdy nie zadałby takiego pytania. Leslie odpowiedziała: „No... widzieliście pewnie tego męŜczyznę poza mną, który krzyczał do tłumu..." „Tak, myślę Ŝe nasi widzowie równieŜ." „No cóŜ, on najwyraźniej występował przeciwko aborcji, a jest to, jak wiadomo, jedna z najbardziej draŜliwych kwestii w tej kampanii i sądzę, Ŝe spotkało się to z dość wyraźnym niezadowoleniem pozostałych uczestników wiecu." — Trzydzieści sekund. Kończymy — zabrzmiał w słuchawkach głos Rusha. Ali zakończyła słowami: „No cóŜ, Leslie, pozostań tam, a my poprosimy cię o dalszy ciąg relacji o 19°°. UwaŜaj na siebie." „Oczywiście, będę tutaj, na miejscu." John z ulgą powiedział do kamery numer dwa: „Były to »Wiadomości o 1730«. Jeśli pozostaniecie państwo na kanale »Wieczornych Wiadomości CBS«, spotkamy się ponownie o 19°°." „Dobranoc", powiedziała Ali. Sygnał muzyczny programu. Szerokie ujęcie studia. Napisy.
Zbierając kartki papieru, prowadzący zaczęli po cichu rozmawiać z prezenterami wiadomości meteorologicznych i sportowych. Reklamy. — Mel — powiedziała Tina Lewis — słyszysz mnie? 19 — Taa... ciągle cię słyszę — odezwał się Mel. W jego głosie czuło s napięcie. — Teraz dawaj nam stabilny obraz. Przesuwaj się. Część tego wykorzy: tamy o siódmej. — W porządku. Tina i Rush wpatrywali się w monitory przekazujące obraz na Ŝywe a Mel zrobił zbliŜenie policjantów prowadzących rzekomego podŜegacz i jego czarnego przyjaciela. Stopy tego pierws/ego nie dotykały nawę ziemi. Starzec krzyczał na swojego obrońcę jeszcze wtedy, gdy wywlekała ic policja. — Max, nie powinieneś tego robić! Murzyn kipiał z wściekłości i zdenerwowania, niezdolny do powiedzeni, czegokolwiek. Przeklinał tłum i walczył z czterema policjantami, którzy be: przerwy musieli go poskramiać. Starzec nieustannie strofował przyjaciela: — Max, daj spokój! Tylko pogarszasz sytuację! Max doszedł wreszcie do siebie i nienaturalnie szybko się uspokoił. — Przepraszam, panie władzo. Nie chciałem robić kłopotów. — Wynosicie się stąd natychmiast albo was stąd wyprowadzimy, jasne' — Tak, natychmiast się stąd wynosimy — powiedział starzec. — Tak, juŜ nas nie ma. Policja puściła ich za placem, a oni oddalili się pospiesznie, ciesząc się z odzyskanej swobody. Nigdzie natomiast nie moŜna było dostrzec dwóch osobników, którzy rozpoczęli bijatykę. Zdając relację gubernatorowi, Martin Devin rozpływał się w uśmiechach. — Szkoda, Ŝe pan tego nie widział! — Czy to poszło na wizję? — Za chwilę się dowiemy. Kamerzysta wychodził ze skóry, Ŝeby to złapać. — Dobrze, wykorzystamy to. Kamery w studiu wyłączono, program dobiegł końca. Ali i John zdjęli miniaturowe słuchawki i mikrofony. Pokój Wiadomości został odcięty od świata zewnętrznego, przeistaczając się w małą, pustą klatkę z dykty. — Biedna Leslie — powiedziała Ali — a zapowiadało się na zwykłą rutynową relację. John nie słuchał jej, tylko chwycił za stojący na biurku telefon. — Rush? Rush? Czy moŜecie mi dać Rusha? — rzucił słuchawką. Tamten najwyraźniej nie mógł podejść. Ali zerknęła na niego. — Co się stało? John przeszył ją wzrokiem, chociaŜ nie chciał nic po sobie pokazać. Tylko na to mógł się zdobyć. — Eee... to ten... głupi reportaŜ. Chwycił swoje papiery i wstał zza biurka, mamrocząc coś do siebie, zamiast odpowiedzieć na jej pytanie. — Akurat to musieliśmy puścić na 20 wizję... i będziemy to bez ustanku oglądali, aŜ się znudzi... John obszedł tworzącą tło planu wiadomości planszę z dykty i znalazł się w pokoju redakcyjnym. Była to obszerna sala z podłogą wyłoŜoną zieloną wykładziną, podzielona przegródkami na małe boksy. W kaŜdym z nich stało biurko, telefon, komputer — siedzieli przy nich reporterzy, producenci, wydawcy i prezenterzy zajęci gromadzeniem, sortowaniem, skracaniem, cięciem i składaniem codziennych wiadomości.
Gdzie jest Rush? Czy jest tu ktoś odpowiedzialny za to, co się stało? W sali było dość cicho, jak na tę porę, kilka minut po szóstej. „Wiadomości o 1730" skończyły się i połowa personelu poszła do domu. Pete Woodman, producent „Wiadomości o 19°°", zebrał juŜ materiał do emisji i pięciu jego ludzi siedziało w róŜnych miejscach sali, szlifując ostateczną wersję programu, nanosząc poprawki na scenariusz, dobierając materiały filmowe, układając informacje. „O, Rush jest tam, przy swoim schowanym w rogu biurku, prowadzi właśnie oŜywioną rozmowę z Petem Woodmanem. Na pewno rozmawiają o tym wydarzeniu." Czuł w sobie taki impet, Ŝe nie był w stanie go zahamować. — W tej chwili jest tam Leslie — mówił Rush — a Mel nakręcił tę bójkę na wypadek, gdyby była nam potrzebna. To znakomity materiał... naprawdę świetny. Pete studiował materiał do „Wiadomości o 19°°", wodząc po słowach długopisem. — Biorę jej relację z przemówienia gubernatora. Przesunąłem to na początek wiadomości. Rush zerknął na zegarek. — Miał zacząć kwadrans po szóstej. Wiem, Ŝe chciał być w „Wiadomościach o 19°^". Podniósł wzrok. — Cześć, John. Świetnie ci poszło. — Cześć... Rush natychmiast powrócił do rozmowy z Petem. — Dlatego Leslie moŜe z tym wejść w kaŜdej chwili. — Dobrze. Bili jest na to przygotowany. „Takwięc »Wiadomości o 19°°« zawierać będą najwaŜniejsze fragmenty przemówienia gubernatora. Z pewnością..." Leslie i Mel przekazywali je krótkofalówką w tej właśnie chwili do Billa w pokoju redakcyjnym. Najsprawniejszy z realizatorów, Bili, nagrywał je na taśmę, a następnie przeglądał razem z autorem tekstów do Wiadomości. Wyłaniali najbardziej interesujące fragmenty, które po zmontowaniu gotowe były do emisji w „Wiadomościach o 19°°". Jeśli naprawdę chce się przyciągnąć uwagę telewidzów, czy moŜna wyobrazić sobie coś lepszego... — Daj Billowi ten materiał z bójką — powiedział Pete. — To najlepiej odda... — Temperaturę sporów, atmosferę tej kampanii — zakończył jego myśl Rush. To będzie najbardziej odpowiednie na inaugurację kampanii gubernatora. — Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać — wszedł mu w słowo John. 21 — Taak? — Rush, ten materiał. Nic... nic z tego nie rozumiem. Wyglądający na dzieciaka, z jasnym loczkiem na czole, Rush, jako prc ducent, wykazywał się niezwykłą sprawnością. Umiał radzić sobie z natłc kiem informacji, umiał teŜ zrobić sensację z niczego i imponował wpro: pomysłowością w odkładaniu pilnych spraw na później. Z trudnością jedna znosił wszelkie niepokoje i wahania największego „objawienia" ich stacj Johna Barretta. — Co ci się w tym nie podoba? — odparł z obojętną uprzejmością Rusi John jąkając się, z trudem wydobył z siebie odpowiedź. — No cóŜ... tył w tym przemocy... to jest... no wiesz, moim zdaniem to jest niesmaczne. — Ale to się przecieŜ wydarzyło — sucho odparł Rush. — Wydarzył się, a my tam byliśmy i dzięki temu mamy gorący temat. KaŜda inna stacj z naszego terenu wzięłaby taki materiał z pocałowaniem ręki, gdyby miał tylko taką okazję. „W porządku", pomyślał John,, ja mam równieŜ twardy grzbiet." — Przyznaję, Ŝe mieliśmy szczęście, trafiając na tę burdę. Ale ten zbzi kowany na punkcie religii gość w tle... przecieŜ specjalnie go eksponowałeś czyŜ nie? Chciałeś go mieć.
Z twarzy Rusha znikła w tej chwili maska obojętności. Uniósł ręce. — N dobrze juŜ, dobrze... Koniec dyskusji... Nie mam ci nic więcej do powiedze nią. Jeśli masz problem, porozmawiaj z Tiną. To ona wydaje polecenia. Te pomysł mi się spodobał i nadal mi się podoba, a gdybym miał to zrobi jeszcze raz, to postąpiłbym tak samo. Ale w tej sprawie pogadaj z Tiną. Twć problem jest w sam raz dla niej. Gdy skończył, powrócił do rozmowy z Petem, jak gdyby Johna ju nie było. Pobrzękując złotymi bransoletkami, ekstrawagancko ubrana Tiną Lewi zdjęła swoje modne okulary i przeszyła Johna pełnym niedowierzania wzro kiem. — John, daj spokój, do rozpoczęcia „Wiadomości o 19°°" zostało nań raptem czterdzieści minut, a ty mi mówisz, Ŝebym zmieniła czołowy temat — No wiesz... — John poczuł się sfrustrowany i wściekły. Tych kilka minut sprawiło, Ŝe jego początkowo dość uzasadnione wątpli wości zaczynały wyglądać głupio i dziwacznie. — Nie miałam pojęcia, co zamierza sfilmować Leslie. Gdybym wiedzia ła, uprzedziłabym ją, a teraz... oczywiście, jest juŜ za późno i moje wątpli wości przestały się liczyć i... Uniósł ręce na znak kapitulacji i odwrócił się do wyjścia. — Muszę iść zrobić te zwiastuny. — John... — Zagłębiła się w fotelu, opierając łokcie na biurku. — Przy kro mi, Ŝe znalazłeś się w tak niezręcznej sytuacji. Ale bez względu nj wszystko, jeśli coś się dzieje, mamy obowiązek o tym donosić. Przecie: wiesz o tym. 22 John odwrócił się i wziął oddech, by się opanować. Mówił powoli, dobierając słowa. — Tina, pracuję w tym fachu od dwudziestu czterech lat. Nie wyjeŜdŜaj do mnie z takim tekstem. Znam go na pamięć. Zbyt często sam go uŜywam. Pozostało juŜ tylko jedno: to z nich, które najdłuŜej zachowa opanowanie oraz samokontrolę okaŜe się większym zawodowcem. Lewis odpowiedziała spokojnym, starannie modulowanym głosem.—Nie zniŜyłabym się do uŜycia takiego sformułowania w rozmowie z panem, panie Barrett. To zastanawiające, jak ktoś z dwudziestoczteroletnim staŜem w tej branŜy moŜe jeszcze nie odróŜniać spraw zawodowych od osobistych. — Specjalnie umieściłaś go w tle — powiedział stanowczo John. — Mogłaś pokazywać podesty, transparenty i flagi na placu, jakiekolwiek inne tło, ale specjalnie wybrałaś jego. MoŜe temu zaprzeczysz? Na jej twarzy pojawił się grymas, pokiwała głową, jak gdyby nigdy wcześniej nie spotkała się z większym idiotyzmem. — John, nie było mnie tam, a z tego co pamiętam, to on do nas nie zadzwonił i nie powiedział: „Hej, będę nauczał lud przy wejściu na plac od Czwartej Ulicy, przyjedźcie i pokaŜcie mnie w telewizji!". John wyciągnął w jej kierunku wskazujący palec, co nieomylnie zapowiadało zbliŜający się wybuch. — Byłaś w reŜyserce. Ty dyktowałaś, jakie zrobić ujęcie. To ty decydowałaś, nikt inny. Sapnęła zniecierpliwiona i odparła: — W porządku. Czujesz się zakłopotany. Czy to moja wina? Czy to kogoś tutaj powinno obchodzić? John spojrzał na ścienny zegar. Czas, największy z szefów, nakazywał mu opuszczenie tego miejsca. — Muszę iść i zrobić wreszcie te zwiastuny. Ostatnie słowo naleŜało do niej. — Przykro mi, Ŝe nie moŜemy ci pomóc. Ale naprawdę, to jest twoje zmartwienie i tylko ty moŜesz coś w tej sprawie zrobić. Ja na twoim miejscu na pewno coś bym zrobiła. Odwrócił się i wyszedł.
Wszedł do charakteryzatorni, by sprawdzić swój wygląd w wielkim, podświetlanym lustrze. MakijaŜ zrobiony do „Wiadomości o 1730" ciągle się trzymał. Poprawek wymagał natomiast wyraz jego twarzy. „Daj spokój, chłopie, trochę luzu. Nikt nie będzie chciał na ciebie patrzeć." Po powrocie do studia zdjął marynarkę i powiesił ją na wieszaku, a Pete Woodman wręczył mu tekst zapowiedzi. Przejrzał go siadając przed małą kamerą umieszczoną za tylną ścianą planu Wiadomości. Stąd przekazywano wszystkie bezpośrednie ujęcia na Ŝywo ze studia. Miejsce to wyglądało jak jednoosobowe studio: kamera, wyświetlacz tekstów, niewiele świateł. John sprawdził swój obraz w monitorze i za pomocą zdalnego sterowania nieco poprawił ustawienie kamery. Znajdował się teraz dokładnie pośrodku obrazu na monitorze. Umieszczony przed kamerą wyświetlacz tekstów był przygotowany. ZałoŜył małą słuchawkę, dzięki której mógł otrzymać z reŜyserki sygnał do wejścia na antenę. 23 Wszystko było w idealnym porządku. Na monitorze liniowym widać było kończące się „Wiadomości Wieczorne CBS". Po nich miały się ukazać zapowiedzi Wiadomości CBS. — Pięć sekund — usłyszał głos Pete'a Woodmana. Sygnał stacji: „Oglądacie państwo program CBS". — Dwa, jeden... Sygnał muzyczny. Na ekranie telewizorów pojawił się John, w koszuli z krótkimi rękawami i w rozluźnionym krawacie, jak gdyby dopiero wvszedł z widocznych w tle pomieszczeń redakcyjnych. U dołu ekranu widniał napis: John Barrett, Wiadomości Kanał 6. John od razu zaczął mówić. Jego oczy spokojnie wodziły po tekście ukazującym się na niewidocznym dla telewidzów panelu. „John Barrett. Za pół godziny w »Wiadomościach o 19°°« zobaczymy wiec inaugurujący kampanię wyborczą gubernatora Slatera...' W ruch poszła taśma wideo. Drgający obraz z poruszającej się chaotycznie kamery ukazywał kłąb szamoczących się ciał. Starzec broniący się przed napastnikami, ściąganie go z kwietnika w tłum. „Gubernator rozpoczął w bojowym nastroju... na wiecu równieŜ panowała gorąca atmosfera. O siódmej przekaŜemy państwu relację bezpośrednią." Na ekranie ukazał się ponownie John. „Powiemy takŜe nieco więcej o dwóch licealistach zaginionych w górach. Od ich zaginięcia upłynęły juŜ dwadzieścia cztery godziny, nie mieli oni odpowiednich strojów, a pogoda nie jest najlepsza. ReportaŜe te zobaczymy wraz z innymi aktualnościami dnia w » Wiadomościach o 19°°«." Reklama. No i tyle. Dwadzieścia pięć sekund. Teraz korekta tekstu „Wiadomości o 19°°" i nadzieja na to, Ŝe gubernator ma coś ciekawego do powiedzenia, coś, co skieruje uwagę na niego i jego kampanię. — Gubernator rozpoczął w bojowym nastroju... na wiecu równieŜ panowała gorąca atmosfera — powtórzył z ironią John, sadowiąc s ię za biurkiem i wyciągając z komputera tekst zapowiedzi. — Zabiję go! — warknął przez zęby. 24 Rozdział 3 Po zakończeniu wiecu plac opustoszał, tu i ówdzie pozostały tylko grupki zagorzałych entuzjastów róŜnych partii, którzy nie przestawali rozmawiać o polityce. Wokół nich kręciły się ekipy sprzątaczy zamiatających papierowe kubki, papierki po cukierkach i pozrywane plakaty. Wielki niebieski podest powoli rozmontowywano, a chryzantemy zabierali przypadkowi przechodnie.
Gubernator z chwilą zakończenia wiecu pospiesznie odjechał do domu swoją limuzyną. Resztę zostawił w dobrych rękach. W rękach Martina De-vina, szefa jego gabinetu. Tak, gubernator w końcu zdecydował, kto moŜe otrzymać tę zaszczytną funkcję. Devin rozpływał się wręcz ze szczęścia, satysfakcji i swoistego poczucia oczyszczenia. Więc gubernator w końcu przejrzał! Tak, wyniki, które mógł zagwarantować Devin, były najbardziej przekonywające. Wiec mógł być dobry, ale okazał się wspaniały. Przekazy telewizyjne mogły być rzeczowe i rutynowe, a były sensacyjne; zauwaŜono ich. Gubernator mógł mówić o tym, co miał w przygotowanym wcześniej przemówieniu, a tutaj, porwany... pewnymi nieprzewidzianymi okolicznościami, dosłownie walczył jak lew o swoje poglądy wobec rozgrzanego, natchnionego i gotowego na ich przyjęcie tłumu. Devin nie posiadał się z zachwytu. Zanim skończył się wiec, uznali, Ŝe gdyby Hiram Slater nie został wybrany, byłby to koniec świata. Devin obszedł szybko wszystkich ochotników, którzy dzielnie pracowali przy organizacji wiecu, klepał ich po plecach i gratulował, takŜe odpręŜonej juŜ Wilmie Benthoff, która jeszcze nie rozstała się z notatnikiem, przekazał gorące podziękowania od gubernatora. Brakowało jeszcze jednej osoby: Eda Lake'a. Gdzie on się podziewa? A, jest tam, maszeruje przez opustoszały plac z czterema napełnionymi helem balonikami z napisem „Hi-ram!, Hi-ram!". Wyglądał, jak gdyby obchodził właśnie osiemnaste urodziny. No cóŜ, patrząc na swojego rywala Devin musiał przyznać, Ŝe gubernator nie mógł mieć Ŝadnych trudności w dokonaniu wyboru pomiędzy nimi. — Ed! Starszy człowiek spojrzał w jego kierunku i uśmiechnął się szeroko, przyspieszając kroku. Ile mógł mieć naprawdę lat? Co najmniej sześćdziesiąt kilka. „Jest juŜ stary", pomyślał Devin. — Niezły wiec, co? — powiedział Lakę. 25 Devin uśmiechnął się ironicznie. UwaŜał, Ŝe Lakę głupio wygląda z balonikami, ale tego mu nie powiedział. — Wspaniały, Ed. Gubernator był bardzo zadowolony. Lakę potrząsnął swoją siwą głową. — No cóŜ, cieszę się, Ŝe jakoś przez to przeszliśmy, mimo całego tego zamieszania. Devin otoczył Lake'a ramieniem i przyjacielskim gestem przyciągnął go do siebie, choć doskonale wiedział, Ŝe Ed nie znosił takich poufałości. — No, nie w tym rzecz, Ŝe przez to przeszliśmy, Ed. Skorzystaliśmy na tym zamieszaniu. Byliśmy przygotowani. — To wszystko zaczyna coraz mocniej śmierdzieć. — No cóŜ, to co jednemu śmierdzi, drugiemu pachnie. I ten właśnie, któremu pachnie, umie wyciągnąć z tego korzyści. Takie jest Ŝycie. Lakę spojrzał na betonowy kwietnik, na którym stał starzec w niebieskim fartuchu. — Ten stary prorok kosztował mnie duŜo nerwów. — Mieliśmy dzięki niemu bezpłatną reklamę, ot co. Uwaga wszystkich skupiła się na nas, a druga strona wygląda... tak, jak on: ciemnota i zacofanie... — Oj, nie byłbym tego taki pewien. Słyszałem, Ŝe to szanowany przedsiębiorca. Czyjego synem nie jest przypadkiem... — To tylko zwykły robol — powiedział De vi n z wymuszonym uśmiechem. — Ma tyle wspólnego z First Avenue, Ŝe chodzi po niej z ogłoszeniem na plecach i kapeluszem w ręku. Lakę odwzajemnił się gniewnym spojrzeniem. — PrzecieŜ był wszędzie, nie? I na otwarciu szpitala, i na stanowym zjeździe nauczycieli. I za kaŜdym razem głosił to samo. Zastanowił się przez chwilę.
— Biorąc pod uwagę to, co mówi i jak postępuje gubernator oraz jego sztab, nie byłbym zdziwiony, gdyby to, co głosi okazało M pewnego dnia prawdą. — To twój kłopot, Ed. Tacy faceci najprędzej znajdą u ciebie posłuch. — Co złego widzisz w tym, Ŝe ktoś ma sumienie? — rzucił ostro Lakę. W odpowiedzi Devin zaśmiał się tylko. — A jednak cię przekonał! Lakę zdenerwował się. — Daj spokój... — No cóŜ, mam nadzieję, Ŝe wybili mu trochę tych głupot z głowy. Sądzę, Ŝe juŜ się u nas nie pokaŜe. Lakę spojrzał tylko posępnie na Devina. — To było wstrętne widowisko, Martin. Wstrętne z kaŜdego punktu widzenia. Nawet Slatera. Mam nadzieję, Ŝe więcej czegoś takiego nie zobaczę. Devin skinął głową ze zrozumieniem. — Dobra Ed, moŜe ty nie. Dramatyczna pauza. — Chciałem z tym poczekać do jutra, ale wydaje mi się, Ŝe dzisiaj jest równie dobry moment, jak kiedy indziej. Zostałem mianowany przez gubernatora szefem gabinetu. 26 ^m ym Lakę zastygł. Spojrzał na Devina tak, jakby dowiedział się o własnej śmierci. Martin Devin bezlitośnie ciągnął dalej. — Gubernator poinformuje o wszystkim jutro. Przypuszczam, Ŝe powie ci, jak bardzo ceni twoją pracę i jak wiele zawdzięcza twojej wiedzy i doświadczeniu, ale... obydwaj dobrze wiemy, Ŝe gdy chodzi o kwalifikacje zawodowe, gubernator najbardziej potrzebuje teraz świeŜej krwi, ludzi potrafiących twardo walczyć i osiągać to, na czym mu zaleŜy bez względu na okoliczności. Jesteś dobrym człowiekiem, Ed, moŜe nawet trochę zbyt dobrym, ale jesteś zbyt bojaźliwy i to zawsze w nieodpowiednim momencie. W odpowiedzi Lakę wymamrotał ledwie słyszalnym głosem. — Sądziłem, Ŝe dobrze się nam razem pracuje, Martin... twoja agresywność i moje doświadczenie... Devin potrząsnął głową. — Na tym szczeblu nie ma miejsca dla nas dwóch, Ed. Gubernator naciska na oszczędności i tak to wygląda. — Tak więc zostajesz... Devin spojrzał Lake'owi w oczy. Chciał wymierzyć cios jak najbardziej bezpośredni i nie bawić się w niuanse. — Tak, a ty odchodzisz. Lakę sprawiał wraŜenie, Ŝe to wszystko do niego nie dociera. — Odchodzę? — Przechodzisz w stan spoczynku, jeśli wolisz usłyszeć to w tej formie. — Ale... na czyje polecenie? Kto podjął decyzję? Gubernator nic nie mówił. — To moja decyzja. Teraz ja jestem szefem gabinetu. Gubernator naciska na oszczędności. I mówiąc szczerze, nie widzę w sztabie Ŝadnego stanowiska odpowiadającego twoim kwalifikacjom. Lakę jakby nie zrozumiał tych słów. Devin ciągnął dalej. — MoŜesz przyjść jutro i opróŜnić swoje biurko. Hej, popatrz na to z innej strony, moŜesz teraz zacząć nowe Ŝycie i uwolnić się od tego wyścigu szczurów... — Mówisz, jak gdybym nie miał pojęcia, o co ci chodziło! — wypalił Lakę. — Od dawna miałeś chrapkę na to stanowisko i nigdy nie przepuściłeś okazji, Ŝeby mnie wyrolować! Devin nie silił się na zaprzeczenia. Skinął głową i odpowiedział. — Jak to w Ŝyciu, szykujesz się, wchodzisz i zostajesz. Lakę przez chwilę milczał. Przyszło mu do głowy kilka nowych myśli.
— AleŜ Martin, przecieŜ ty nie jesteś do tego przygotowany. — Dostałem juŜ to stanowisko. — Aleja nie odszedłem. Jeszcze nie. — To tylko kwestia czasu. — Co ty sobie wyobraŜasz? Myślisz, Ŝe nie widziałem, jak do tego dąŜyłeś od pierwszej chwili, gdy tylko znalazłeś się w gabinecie? Myślisz, Ŝe się na to nie przygotowałem? 27 Zi Devin zastanowił się i po chwili szyderczo zachichotał. "° — No, no, Ed. Spokojnie. JuŜ trzęsę się ze strachu. Pul — Pamiętasz, co było w kwietniu? To ja wszystkim kierowałem. Jasne, sądziłeś, Ŝe gubernator ufa ci we wszystkim, ale pewnie nie zauwaŜyłeś, Ŝe stałem w drzwiach, kiedy gubernator dał ci te materiały do zniszczenia? Devin nagle ochłonął. Przeszła mu chęć do Ŝartów i głupich uśmieszków, — Chyba mnie nie zauwaŜyłeś. Zatrzymałeś to w swojej szufladzie,oc zamiast zniszczyć. Co sobie wtedy wyobraŜałeś, Devin? Myślałeś o tym, Ŝe r^ pewnego dnia napiszesz ksiąŜkę, szokującą relację z przedsionków władzy? ]° — Zaśmiał się na samą myśl o tym. — Ej... tamten materiał byłby apetycznym dodatkiem do takiej ksiąŜki. Devin nachylił się ku niemu, twarz miał napiętą. — Więc ty to wziąłeś? Lakę uśmiechnął się z satysfakcją. — Aha, to znaczy, Ŝe mnie nie widziałeś. Zaczynałem juŜ mieć wątpliwości. Devin nie wytrzymał, chwycił Lakę'a za koszulę i chciał nim potrząsnąć. — Dlaczego właśnie ty... Lakę odepchnął go od siebie. — Spokojnie! — Wziąłeś to? — Jak tylko nadarzyła się okazja. Nie mogłem pozwolić, by tak niebezpieczny materiał znalazł się w twoich rękach. , — Ale minęło juŜ tyle miesięcy! ! — Jestem cierpliwy. Wiedziałem, Ŝe przyjdzie taki dzień, kiedy pozwoli to przycisnąć cię do muru. Wygląda na to, Ŝe ten dzień właśnie nadszedł. Devin z trudem hamował gniew. — W tym momencie zaczyna się przetarg, zgadza się? — Co takiego powiedziałeś? „To, co jednemu śmierdzi, drugiemu pachnie." No i cóŜ, ja mam coś, co ma wartość, faktem iest, ? • to śmierdzi, w porządku. Śmierdzi na tyle, Ŝe moŜe cię to kov..o»vać straty pracy. Devin zastanowił się i w końcu z grymasem powiedział: — Wchodzisz na bardzo grząski grunt, staruszku. — Zapewniam pana, Ŝe się do tego przygotowałem. Przez moment mierzyli się wzrokiem. Starszy człowiek nie stracił ani odwagi, ani siły. — No dobrze — zgodził się w końcu Devin. — Pogadamy. Lakę bez pośpiechu kiwnął głową. — Tak, gdybym był na twoim miejscu, zastanowiłbym się nad tym. Nie lubisz podejmować decyzji w pośpiechu, co? Devin ostatnim wysiłkiem woli zmusił się, by skontrolować na twarzy wyraz pewności siebie; ciągle kręciło się wokół nich wiele osób. — Słuchaj. Coś ci powiem. Robi się późno. Przemyślmy to sobie przez noc. Zastanowię się nad tym. I ty się zastanów. Porozmawiamy jeszcze raz w poniedziałek rano. Wtedy będziemy mogli podjąć rozsądne decyzje.
Czekając na zgodę Lake'a, Devin ułoŜył usta do miłego i pokojowo wyglądającego uśmiechu, ale Ed Lakę go nie odwzajemnił, ograniczając się 28 do suchej odpowiedzi: — A zatem w poniedziałek rano — i odszedł, wypuszczając ze złością balony, które uleciały w przestworza. „Widzieliście..." Pauza dla wywarcia większego efektu. „...Na własne oczy..." Kolejna pauza, „...kogo mamy przeciwko sobie podczas tych wyborów!" Gubernator krzyczał do mikrofonu z ręką wyciągniętą ku betonowemu kwietnikowi. Przez tłum przeszedł szmer aprobaty. „CzyŜ moŜna znaleźć lepszy sposób, by pokazać powagę idei tej kampanii wyborczej, którą dzisiaj zaczynamy!" Tłum kompletnie oszalał, powiewano setkami flag i transparentów. Ponad głowami jak trawy na wietrze falowały plansze z napisem: „UTRZYMAĆ LEGALNOŚĆ ABORCJI". W telewizji wiec prezentował się wspaniale. Wydawało się, Ŝe gubernator dokładnie zna rozmieszczenie kamer. Umiał perfekcyjnie manipulować tłumem i wykorzystywać środki masowego przekazu. Kamera Mela, umieszczona ponad betonowym kwietnikiem, nie pominęła ani sekundy tego widowiska. Dziewiąta wieczór. John Barrett siedział w swoim górującym nad miastem mieszkaniu i z pilotem od wideo w dłoni oglądał to w całości, niektóre fragmenty kilkakrotnie. „Bobie Wilson, słuchaj no mnie!" Gubernator mówił. „Wierzymy w wolność! Wierzymy w swobodę wyboru! Wierzymy w podstawowe prawo kaŜ-voli dego Amerykanina do własnego zdania i wybrania własnej drogi!" Aplauz, wiwaty. „Bądź spokojny, Bobie Wilson. Nie będziemy posyłali na twoje wiece pomylonych proroków, Ŝeby je zrywać i naruszać twoje prawa." Tłum zaczął się burzyć, oczekując na ostateczny cios. „Nie będziemy naruszać twoich otrzymanych od Boga praw, Bobie Wilson!" Tutaj odpowiednia przerwa, która umoŜliwiła kulminację narastających emocji. I wreszcie zwieńczenie. „Ale niech Bóg ma cię w swojej opiece, jeśli sądzisz, Ŝe moŜesz naruszać nasze prawa!" Przez tłum zaczęła przelewać się fala aprobaty, a ponad zgiełkiem gubernator wykrzyczał zdanie ostatnie. „Panie Wilson, ja, jako gubernator, i obywatele tego stanu nie pozwolimy na to!" Spontaniczna, szaleńcza demonstracja zachwytu. Powrót do relacji Leslie Albright na Ŝywo, która zamyka cały blok. „Jak widać za moimi plecami, odbywa się tutaj coraz bardziej imponujący wiec, ogromny entuzjazm, wielkie poparcie. Jeśli wiec ten potraktować jako sprawdzian sposobu prowadzenia dalszej kampanii gubernatora Slatera, wygląda na to, Ŝe będzie ona bardzo burzliwa. John?" Prezenter wiadomości, John Barrett, spogląda na nie istniejący ekran, gdzie ma widzieć Leslie i pyta: „Leslie, czy drugi kandydat, Bob Wilson, mógł dziś wieczór odpowiedzieć na zarzuty gubernatora?" John skrzywił się i wcisnął klawisz „Stop". Jego wizerunek zastygł na ekranie. Spojrzał na ręce Johna, prezentera wiadomości. Czy zawsze tak młynkował kciukami? Cofnął taśmę. 29 Wcisnął klawisz „Play". Prezenter John Barrett spogląda jeszcze raz na nie istniejący ekran i f „Leslie, czy drugi kandydat, Bob Wilson..." Wcisnął „Stop". John zaklął. Te kciuki! Okropnie to wygląda. Rozpra Zapisał sobie w Ŝółtym notesiku: „Uwaga na kciuki!" Musiał być bai zdenerwowany. Przypomniał sobie, Ŝe cały czas myślał tylko o tym jeszcze potrwa ten reportaŜ. Fragmenty z przemówienia gubernatora w; wały się wystarczająco długie. Klawisz „Play". „...mógł dziś wieczór odpowiedzieć na zarzuty gube tora?" „Stop". Czy zabrzmiało to naturalnie? Cofnął taśmę.
„Play". „Leslie, czy drugi kandydat, Bob Wilson, mógł dziś wie< odpowiedzieć na zarzuty gubernatora?" „Stop". Tak. Okay. Trzeba się bardziej rozluźnić, ale... jest w porzą* „To dobrze, Ŝe zadałem właśnie to pytanie, tak dla równowagi", pomj sobie. „Play". Na ekranie Leslie. „John, z tego co nam wiadomo, kandydat' Wilson mniej więcej za godzinę wygłosi krótkie oświadczenie." John siedzący za biurkiem Wiadomości, patrzy naekran, na którym wi Leslie. „Tak, rozumiem, Ŝe wypadnie to gdzieś około dwudziestej i prz< Ŝerny je w naszym wydaniu »Wiadomości o 23°°«. Dziękuję ci, Le; miałaś dzisiaj cięŜki dzień." „Dzięki, Jo..." „Stop". Wspaniale, John, cudownie. Znałeś odpowied to pytanie, a dzięki tobie poznali je wszyscy. Zanotował kolejną uwi „Zapamiętać: Nie wolno ci znać odpowiedzi na ustalone wcześniej pytań John rzucił Ŝółty notes na stolik, wyłączył wideo pilotem i wyciągną na miękkiej kozetce. PołoŜył ręce pod głową, westchnął głęboko i utl wzrok w suficie. „Zazwyczaj jestem lepszy niŜ tutaj. Bywało lepiej. Dzisiaj było cięj Zbyt wiele spraw mnie rozpraszało. No, właściwie tylko jedna. Dajcie spokój. Róbcie sobie rozruchy, wiece, róbcie ' spaniak- ujęcia... tylko pakujcie mnie w środek tego wszystkiego oczekując, Ŝe będę utrzymy cały ten profesjonalny wyraz twarzy obiektywnego prezentera Wiadomoś Wstał i spojrzał na zgaszony ekran telewizora. Co za historia. Pr chwilę, chcąc być wobec siebie uczciwym, John wyobraził sobie, Ŝe Rushem albo Petem, odpowiedzialnym za przekazywane treści, czy teŜ l Lewis, która odpowiada za cały program... no tak, pewnie, Ŝe puściłby takiego. Telewidzowie byliby zachwyceni. A jeśli nie, jeśli pisaliby ska narzekali i nie odrywaliby się od telewizorów, to dzięki temu Dział Rekla nie posiadałby się ze szczęścia. Tak, szczerze mówiąc, z obiektywni punktu widzenia, tego rodzaju materiału nie wolno przeoczyć. Bez wątpienia, materiał z wiecu był ostry: Ŝywa gestykulacja, krz; bijatyka, policjanci rozdzielający walczących zesobąludzi, wyprowadzaj; niektórych z pola walki, takŜe i starego. Stary. Tak, teraz to musi być juŜ sławny. Będą go rozpoznawać na uli John nie miał pojęcia, czy będzie to miało wpływ na interesy magaz} starego. PrzecieŜ jego klienci go rozpoznali. CóŜ za reklama. 30 John usłyszał na zewnątrz jakieś odgłosy, coś jakby płacz dziecka. Trochę późno, Ŝeby dziecko było na ulicy. „Idź, dziecko, idź do domu. Muszę tutaj przemyśleć sobie parę spraw." John był w spodniach od dresu i bawełnianej, sportowej koszulce. Mógłby zjeść sobie kolację, wypić kieliszek wina i odpocząć, przejrzeć dzisiejsze materiały, wszystko na luzie. Ale ten wieczór nie miał nic wspólnego z relaksem. Przeglądanie materiałów z dzisiejszego dnia na wideo nie przyniosło takiej przyjemności, jak zazwyczaj. Powtórne oglądanie tego wszystkiego było męczące i frustrujące, uporczywie irytujące jak drzazga, której nie moŜna się pozbyć. Stanowczo uderzył pięścią w kozetkę. „Tato... będziemy musieli pogadać. Ty i ja. Musimy... no właśnie, musimy to załatwić!" Wstał z kozetki i skierował się do telefonu, po chwili jednak zawahał się. To nie jest najlepszy moment. MoŜe powinienem zadzwonić do niego jutro. MoŜe powinniśmy zjeść razem obiad. Muszę się uspokoić, najpierw sam się z tym uporam. Telefon stał nablacie sięgającym aŜ dokuchni, niedaleko szklanych drzwi prowadzących nabalkon. Znowu usłyszał to dziecko. Nie...Teraz zabrzmiało to jak dwoje dzieci. A nawet troje. Mógł to być takŜe krzyk dorosłego. Albo dwóch dorosłych? Albo trzech? „Co u licha?", odsunął drzwi i wyszedł na otoczony Ŝelazną balustradą balkon. Wieczór był przyjemny, ciepły wiatr od lądu spływał po wzgórzu, poprzez Ŝelazno-szklaną dŜunglę śródmieścia, które teraz jarzyło się u jego stóp feerią bursztynowych, Ŝółtych i
srebrnych świateł. Na zachodzie, pomiędzy sylwetkami smukłych drapaczy chmur, na tle jasnoróŜowego nieba rysowała się poszarpana linia odległych gór. John słuchał z napięciem. Dochodził go ciągły zgiełk ulicznego ruchu. ChociaŜ blok stał przy cichej, bocznej ulicy, po drugiej stronie kwartału przebiegała przelotowa ulica, a dalej w stronę wzgórz ciągnęła się autostrada. „To dziwne", pomyślał, „jak mogłem w takim hałasie usłyszeć płacz dzieci. A moŜe były to jakieś syreny czy głośno nastawione radio. A moŜe przyszła pora na kocie zaloty... Nie, chwileczkę. Znowu. Ktoś krzyczał. Rozdzierające serce jęczenie. Jeden głos. Teraz dwa. Pełne cierpieniajęki. Trzy? MoŜe w którymś z mieszkań odbywała się domowa awantura. Czy nie moŜna zamknąć okien, jak chce się coś takiego robić?" Tak, słychać było kilka głosów, był teraz pewien. Ale skąd dochodziły? Nasłuchiwał we wszystkich kierunkach. Z jakiegoś dziwnego powodu nie mógł ustalić, skąd dochodziły te dźwięki. Wydawało się, Ŝe zewsząd. Więcej głosów; ktoś łkał cichutko, ktoś inny jęczał, ktoś inny mówił. Głosy kobiet, męŜczyzn, wysokie, niskie, ciche, głośne. „Chłopie, to musi być jakiś program w TV... Telewizory w okolicy, wszyscy oglądali ten sam program, jakiś zwariowany film albo coś w tym rodzaju. No pewnie, to musi być telewizja." A jednak brzmiało to zbyt realnie. Słuchał ciągle, zafascynowany i zdezorientowany. Nigdy czegoś takiego nie słyszał. Jeden z głosów coś mówił, 31 wyrzucając z siebie słowa jedno po drugim. Nie mógł ich odróŜnić; równocześnie dochodziło wiele innych krzyczących głosów, zbyt głośno szumiała ulica i wiatr. Ciekawe. Zadał sobie pytanie, czy w ogóle powinno go to obchodzić. Zdusił w sobie wątpliwości, był przecieŜ dziennikarzem od Wiadomości, albo przynajmniej był nim, zanim został prezenterem, i coś waŜnego mogło się tam dziać. „Co mam robić?", zastanawiał się przez chwile;. „No dobra, mam na sobie dres i buty do joggingu, moŜna się przejść w taki piękny wieczór..." Wrócił do środka i wziął sweter. Potem, odruchowo, chwycił telefon komórkowy. Jeśli stało się coś powaŜnego, połączy się natychmiast z działem dyŜurnym albo moŜe od razu z Owenem Wesselem, producentem „Wiadomości o 23°°". Tak czy inaczej, będzie na miejscu tam, gdzie coś się dzieje. Wybiegł z mieszkania przez korytarz, po schodach na ulicę, myśląc po drodze o czasie i układzie programów. „Zaraz, zaraz, jest około 2130... do Wiadomości zostało półtorej godziny. Jeśli w ciągu pół godziny ściągnę tutaj ekipę, będą mogli wrócić do telewizji do 2230, ale zostanie im mało czasu. MoŜe trzeba będzie posłać tam wóz reporterski i przekazać to na Ŝywo. JuŜ lecę; uda się, jeśli naprawdę coś się dzieje. Ale kogo będzie moŜna ściągnąć o tej porze?" Wybiegł na chodnik. Nie musiał juŜ wytęŜać słuchu. Dźwięk był jak dzwon, wszędzie wokół, z kaŜdej strony ulicy. Jęki, płacze, krzyki, szlochanie... „...pomocy..." wydało mu się, Ŝe słyszy wyraźnie. I znowu słowa, których nie mógł odróŜnić od innych dźwięków, od innych głosów, „...pomocy..." To nie była telewizja. Niech to diabli, ktoś miał kłopoty! — Halo! — krzyknął John. — Słyszysz mnie? „...umieram..." Zdawało mu się, Ŝe to właśnie usłyszał. To był inny głos, niŜszy. — Gdzie jesteś? — zawołał John. I pomyślał: „dobre pytanie". Wyglądało na to, Ŝe są wszędzie. Kim byli? Co mogło się stać tak wielu ludziom w tej samej chwili? Coś tu nie grało. „Spokojnie, John, tylko spokojnie."
Stał skupiony, napięty, słyszał coraz więcej. I wtedy, spoza tych bliskich głosów dobiegł go zgiełk innych, jeszcze bardziej udręczonych. Wszystkie łączyły się w jeden, ciągły jęk, co brzmiało niczym opłakujący kogoś wiatr, niczym odległy, szepczący ocean. Serce biło mu coraz szybciej. Mięśnie napięły się, gotowe do biegu. To się zbliŜało. Bał się. Strach; zaczynał go ogarniać prawdziwy strach. Dotychczas nie zdawał sobie sprawy, Ŝe mógłby się czegoś bać, ale teraz uderzyła go jedna myśl: „Jestem w centrum czegoś tajemniczego. Dzieje się tutaj coś strasznego i nie wiem, co to jest, a cierpi przez to wielu ludzi. Oznacza to, Ŝe i ja przez to cierpię." Rozejrzał się po całej ulicy, aŜ po korony drzew, okna mieszkań, światła miasta. Nie zauwaŜył niczego niezwykłego, niczego złowieszczego ani groźnego. Wszystko to wydawało się tym bardziej tajemnicze i przeraŜające. 32 P' im Odgłosy nie milkły. Wydawało mu się, Ŝe mógłby głośno mówić i nie przebiłby się przez nie swoim głosem. Dosyć. Uległ. Przyjął to. Chciał uwolnić się od lęku i z powrotem schronić w bezpieczną rzeczywistość; wystukał na telefonie komórkowym numer redakcji Wiadomości. — Cześć, mówi John Barrett. Mam tu dobry materiał. Dajcie mi Owena. Przekonał Owena do sprawy. „Wiadomości o 18°°" miały pod telefonem gotowego do wyjazdu kamerzystę. Przyślą go. John zrobi relację. Po telefonie do telewizji John zadzwonił na policję, donosząc o dziwnych zakłóceniach. Potem spojrzał na siebie. „Chłopie, nie moŜesz przecieŜ pokazać się na wizji w bawełnianej koszulce!" Pobiegł z powrotem do swojego mieszkania, nie mogąc złapać tchu. Był zlany potem. Zerwał z siebie koszulkę, wytarł spocone ciało wilgotnym ręcznikiem. Następnie przeszukał szafę, wybierając zwykłą koszulę, którą mógł nosić z rozpiętym kołnierzykiem i lekką, czerwoną kurtkę. Wciągając koszulę ćwiczył tekst. „Dziś wieczorem spokojna cisza nocy została zakłócona w okolicach Baker Hill... hm... spokój okolic Baker Hill został dziś wieczorem zakłócony... gwałtownie zakłócony..." Patrząc w lustro, wytarł pot z twarzy, przeczesał grzebieniem włosy, wydłubał z zębów kawałek sałaty, który w nich utkwił. Tak, dobrze, świetnie. To będzie relacja na gorąco, wprost z miejsca zdarzenia. Porwał z łóŜka dzwoniący telefon komórkowy. — Tak? — Johnny, mówi Benny. WyjeŜdŜam z garaŜu. Chciałem sprawdzić, gdzie jesteś. W tym tygodniu Benny był dyŜurnym kamerzystą. Wrócił do domu po „Wiadomościach o 18°°" jednym z wozów słuŜbowych wyposaŜonych w kamerę, toteŜ w ciągu kilku chwil był gotów do przekazania kaŜdej sprawy. Wyjechał juŜ i dzwonił do Johna z telefonu w samochodzie. Biegnąc z powrotem po korytarzu i schodach, John podał mu adres — na klatce schodowej niemal nie stracił połączenia — po chwili znalazł się ponownie na chodniku. Właśnie przejechał radiowóz, powoli sunął wzdłuŜ bloku, poszukując źródła hałasów. Słysząc ze wszystkich stron głosy, gdzie zacząć ich szukać? Z pewnością wezwą posiłki. John musiał mieć tych facetów na wizji, zapytać ich o reakcję, prosić o podanie informacji o tym wydarzeniu. Wybiegł na ulicę i krzycząc machał ręką. — Hej! Hej, tutaj! John Barrett... redakcja Wiadomości Kanału 6! Ujrzał jak w radiowozie zapalają się światła stopu. Samochód zatrzymał się i ruszył tyłem w jego stronę. John rzucił okiem na ulicę. Do licha! Benny był zbyt daleko, a to wszystko działo się tak szybko. Pewnie nie zdąŜy ich uchwycić kamerą. Radiowóz cofając zatrzymał się naprzeciw Johna, policjant opuścił szybę w oknie.
— Dobry wieczór. To pan wzywał policję? John rozejrzał się na obie strony i przebiegł przez ulicę. 33 — Tak... John Barrett. Nie mogłem ustalić przyczyny tych dźwięków. To wszystko zaczęło się około — sprawdził na zegarku — piętnaście minut temu. Nie mogłem znaleźć miejsca, w którym to się dzieje... MoŜe wy będziecie umieli sobie z tym poradzić. v Policjant spojrzał na swojego kolegę, potem znów przeniósł wzrok na P Johna. Obaj wysiedli z samochodu. L — Pan jest z prasy? — Tak. Jestem prezenterem Wiadomości na Kanale 6. Jedzie tu w tej chwili kamerzysta, chcemy zrobić z tego reportaŜ. — Co się stało? John ciągle jeszcze słyszał jęki i płacze unoszące się ponad domami. RozłoŜył ręce. — Nie wiem. Nie mam pojęcia, o co tu chodzi. Nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkałem. Policjant zaczynał się trochę niecierpliwić. — To znaczy z czym? Bierność policjanta zaskoczyła Johna. — No... musi być jakaś przyczyna tego hałasu. Drugi z policjantów obszedł samochód i stali teraz przed nim obydwaj. — Czy ma pan jakiś dowód toŜsamości? John w jednej chwili zdał sobie sprawę, Ŝe nic takiego nie ma. — Nie, jestem tylko w dresach... Nie mam przy sobie portfela. W tym momencie nadjechał Benny małym, białym kombi, samochodem sprawozdawczym z wielkim czerwonym napisem Wiadomości Kanał 6. — Och — powiedział z ulgą John. — To jest Benny, nasz kamerzysta. MoŜe uda nam się coś od was usłyszeć, gdy tylko zbadacie przyczyny tej sprawy. Przybycie Benny'ego jakby uwiarygodniło słowa Johna. Policjant nie wracał juŜ do dowodu toŜsamości, ale nie zaprzestał pytań. — Panie Barrett, musimy poznać charakter tych zakłóceń. O co chodzi? Gdzie to jest? Benny otworzył tylne drzwiczki auta i zaczął wyciągać sprzęt. John nie był pewien, o co chodzi policjantowi. Czego jeszcze chciał się dowiedzieć? — No cóŜ... to wszystko zaczęło się jakieś piętnaście minut temu... — Co się zaczęło — nalegał policjant. — No... te wszystkie głosy... Nagle do umysłu Johna wkradło się podejrzenie, Ŝe policjant nie chce się w to angaŜować. — Jakie głosy, panie Barrett? Podejrzenie zaczynało przeradzać się w pewność. Benny był juŜ gotów, z kamerą statywem i światłami wiszącymi u pasa. — Hej, John, gdzie mam się ustawić? John rozejrzał się wokół, świadom obecności policjantów. „Lepiej nie blokować ulicy", pomyślał. — MoŜe tam, na chodniku? Stamtąd będzie dobre ujęcie ulicy poza mną i radiowozu. Benny zaczął rozstawiać kamerę. Policjanci rozglądali się wokół, wymieniali między sobą znaczące spojrzenia i wypowiadali szeptem uwagi. 34 'ejJeden z nich zapytał. — Czy słyszy pan głosy, panie Barrett?
John zawahał się. Pytanie nie było pozbawione sensu, ale nagle odniósł wraŜenie, Ŝe pytano go o to, czy przypadkiem nie zwariował. Teraz przy-na puszczenie przemieniło się w pewność i uderzyła go myśl: „Oni nie słyszą głosów. NiemoŜliwe. Muszą je słyszeć." — Panowie chyba Ŝartujecie... — Jak dotąd nie Ŝartowaliśmy — odpowiedział policjant. — Nie słyszycie... — John rozejrzał się po ulicy. Głosy zaczęły zanikać. — Nie słyszycie... Ŝadnych głosów? Policjanci patrzyli na niego chłodnym wzrokiem, stojąc z załoŜonymi rękami. — Nie, proszę pana. Nic nie słyszymy. — Nic nie słyszycie... ludzi wołających o pomoc, niczego, co by to przypominało? — Nie, proszę pana. John nie mógł w to uwierzyć. PrzecieŜ te głosy nie mogły się, ot tak, rozpłynąć. Zwrócił się do kamerzysty. — Benny, przecieŜ ty słyszysz tych wołających ludzi? Benny wychylił się spoza wizjera kamery. — Co takiego? — Czy słyszysz wołających ludzi? Benny powtórzył pytanie, by upewnić się, Ŝe dobrzeje usłyszał. — Czy słyszę wołających ludzi? John był bliski rozpaczy. — Tak. — Jakich ludzi? — Nic nie słyszysz? Policjant zapytał: — Czy brał pan dzisiaj jakieś narkotyki, panie Barrett? No nie. To nie mogło dziać się naprawdę. — Ale... W ogóle nie uŜywam narkotyków. — Czy pan tu mieszka? — Tak, moje mieszkanie jest tam, na górze. Policjanci zwrócili się do Benny'ego. — Proszę pana? Czy mógłby pan tu podejść? Benny zostawił kamerę i podszedł do radiowozu. — Dobrze... zna pan tego gościa, prawda? — zapytał policjant. — No pewnie — powiedział Benny. — On słyszy jakieś głosy. Benny przemyślał to sobie i zapytał Johna. — John, słyszysz jakieś głosy? John natęŜył słuch, by się upewnić. Głosów nie było juŜ słychać. Na ulicy było cicho. Nie wiedział, co odpowiedzieć. — Czy słyszy pan jakieś głosy, panie Barrett? — zapytał policjant. John potrząsnął głową. Był zbyt zakłopotany, by udzielić szybkiej odpowiedzi. 35 — Nie słyszy pan Ŝadnych głosów? — Teraz nie — wymamrotał. — Słucham? — Słyszałem je... wtedy. Słyszałem je jeszcze po waszym przyjeździe ale teraz juŜ ich nie słyszę. ^ — I nie brał pan ostatnio Ŝadnych narkotyków? ( Jedyne wyjaśnienie, które przychodziło mu do głowy, przeraziło go. , — UŜywałem narkotyków... w szkole średniej. Wtedy to było LSD. Ale to było dawno temu. Zaczynał drŜeć. — W porządku — powiedział drugi z policjantów. — Wygląda na to, Ŝe ma pan halucynacje. John poczuł się zakłopotany i upokorzony. Wydawało mu się, Ŝe stoi przed nimi całkowicie obnaŜony.
— Wszystko w porządku, John? — zapytał Benny. John nie mógł zdobyć się na odpowiedź. Nie potrafił przytaknąć. W końcu powiedział — Wydaje mi się, Ŝe nic takiego się nie dzieje. Przepraszam. — Czy pańskie mieszkanie znajduje się tam, na górze? — spytał policjant. — Tak. — Gdybym był na pana miejscu, od razu bym się tam udał. Proszę iść do łóŜka. I dobrze to wszystko odespać. — Nie brałem Ŝadnych narkotyków! — zaprotestował John, wściekły na całą tę sytuację. — To moŜe być jakieś echo tamtego LSD — powiedział Benny. — Słyszałem, Ŝe czasem się to ludziom przytrafia. — Nigdy mi się coś takiego nie zdarzyło... — W porządku, dajmy temu spokój, chłopaki — powiedział policjant. — Benny, niech pan się nim zajmie i go odprowadzi, dobrze? — Dobra... no pewnie. — W porządku. Policjant skinął głową na swojegu partnera i obaj wrócili do samochodu. Odjechali zostawiając na ulicy osłupiałego Johna i całkowicie zdezorientowanego Benny'ego. John jeszcze raz rozejrzał się dookoła, po wszystkich oknach domów i mieszkań. Wszędzie było cicho. Skądkolwiek te głosy dochodziły, nie było ich juŜ słychać. — To było dziwne, Benny — powiedział. — Naprawdę, i całkowicie prawdziwe. Byłem przekonany, Ŝe coś się tutaj dzieje. Nie dzwoniłbym do stacji, gdybym nie był o tym przekonany. Benny pozbierał sprzęt i ruszył w stronę samochodu. — Rzeczywiście, to dosyć dziwne. — Przepraszam cię za kłopot. — Co tam, za to mi płacą, nie ma sprawy. — Słuchaj, Benny, daj mi trochę czasu, Ŝebym mógł to sobie przemyśleć. To znaczy, chciałbym sam powiedzieć o tym Owenowi, dobrze? Pójdę do lekarza i dowiem się, w czym rzecz... to 36 — E tam, nie martw się. Jeśli chcesz, moŜesz powiedzieć o tym szefowi, to nie mój interes. — Dzięki. Benny skończył załadunek sprzętu, powiedział dobranoc i odjechał zostawiając Johna stojącego samotnie pod latarnią. Ulica była znów cicha. John odczekał chwilę, by jeszcze raz się rozejrzeć; stał bez ruchu, wstrzymując oddech, tylko słuchał. Nie było słychać niczego poza odgłosami miasta. Lęk go jednak nie opuszczał. Pobiegł na górę do mieszkania i zatrzymał się dopiero wtedy, gdy zaryglował drzwi i sprawdził wszystkie pokoje. Potem usiadł na tapczanie, z plecami opartymi o ścianę tak, by móc widzieć cały pokój i starał się uspokoić. Zajęło mu to pół nocy. lilii lii 37 Rozdział 4 Ed Lakę i Martin Devin spotkali się z samego rana w poniedziałek, w duŜym gabinecie Devina, który naleŜał przedtem do Lakę'a, za zamkniętymi, dębowymi drzwiami. Spotkanie nie trwało długo, moŜe piętnaście minut. Następnie, bez słowa poŜegnania, niezauwaŜenie dla innych pracowników, Lakę przeszedł przez długi, obwieszony podświetlonymi portretami byłych gubernatorów korytarz i wyszedł, by nigdy więcej nie powrócić. Niewiele osób cokolwiek zauwaŜyło. Zarówno Devin, jak i Lakę mieli zwyczaj znikania z biura na całe dnie, by załatwiać róŜne sprawy. W ich zwyczaju były takŜe gorące dyskusje, po których jeden z nich, przewaŜnie Lakę, wychodził.
Gubernator zajrzał do Devina niedługo później. — Jak poszło? — Devin siedząc za swoim nowym, wielkim biurkiem uśmiechnął się i lekko wzruszył ramionami. — No, nie całkiem przyjemnie, ale mogę powiedzieć, Ŝe doszliśmy do porozumienia. Firma „Instalacje i armatura hydrauliczna Barretta" była hurtownią i mieściła się w starym magazynie na południowym krańcu miasta. Ten na wpół zapadły budynek o obłaŜących z niebieskiej fa^by ściai ach i wiatrakowych wywietrznikach na dachu, które przez cały ti/,ień obracały się, wydając jednostajny dźwięk, sąsiadował z lotniskiem. Za kaŜdym razem, gdy znajdował się nad nim jakiś podchodzący do lądowania odrzutowiec, sprzedawca przy telefonie musiał prosić klienta o powtórzenie ostatnich słów. Przez ponad trzydzieści lat interes prowadził John Barrett senior. Znał on wszystkich, którzy coś znaczyli w tej branŜy i mógł równać do najlepszych swoją wiedzą na temat umywalek, kurków i pryszniców. Skład sprawiał wraŜenie, jak gdyby mieściło się w nim wszystko, co ma jakikolwiek związek z hydrauliką. Jeśli Papa Barrett, albo jeden z jego czterech pracowników, nie mógł czegoś znaleźć na rzędach starannie oznaczonych półek, pojemników i skrzynek, moŜna było być pewnym, Ŝe znajdzie w zamian coś, co będzie działać równie dobrze albo i jeszcze lepiej. StelaŜe wypełnione materiałami zajmowały magazyn i znajdujące się na jego tyłach podwórko. „Tak", pomyślał sobie John, wjeŜdŜając swoim mercedesem na wysypany Ŝwirem parking, „tata wie, jak prowadzić skład i wychodzić na swoje." Ale coś mu się jednak w tym nie zgadzało. Jak to moŜliwe, by tak cięŜko 38 pracujący i dobrze sobie radzący człowiek interesu, tak nieodpowiedzialnie podchodził do swojej dobrej opinii? Hola! hola! przecieŜ uczestniczenie w manifestacjach za Ŝyciem poczętym i noszenie transparentów nie jest czymś specjalnym; postępuje tak wielu szanowanych ludzi. Ale cała ta historia z „szalonym prorokiem", całe to ostentacyjne, publiczne kazanie, to było trochę za wiele, a zwłaszcza cała vendetta ojca przeciwko gubernatorowi Slaterowi. Wyglądało na to, Ŝe gdziekolwiek pojawił się publicznie Slater, tam był i ojciec. Slater zaczynał go juŜ rozpoznawać, a ostatnio wspomniał o tacie w swoim przemówieniu. John wyłączył silnik, ale chciał posiedzieć jeszcze przez chwilę za kierownicą, by się uspokoić. Nie było to łatwe. Wystarczyło, Ŝe pomyślał tylko o kłopotliwym zachowaniu ojca i wynikającym z niego stresie, który doprowadził poprzedniego wieczoru do tych śmiesznych halucynacji, a cały gniew wracał. Ci gliniarze i Benny musieli uznać go za lunatyka. „Tato, serdeczne dzięki." No cóŜ, umówili się. John dzwonił do ojca rano, mówiąc tylko, Ŝe wpadnie w południe, a on się zgodził. Właśnie było południe. John wysiadł z samochodu i skierował się do głównego wejścia. Szyba w drzwiach wejściowych była tak zaklejona plakatami i reklamami, Ŝe nic nie było przez nią widać. John otworzył drzwi i przycisnął guzik dzwonka, by dać znać o swoim przyjściu. Nie chodziło mu o zwrócenie na siebie zbytniej uwagi. Zazwyczaj o ladę przy frontowym wejściu opierali się przedsiębiorcy niczym kowboje w barze. Pytali o róŜne dziwne części, zamawiali coś lub odbierali swoje zamówienia. Chudy, mały sprzedawca w okularach i szelkach, Buddy Clemens, jak zwykle królował za ladą, a pomagał mu w tej chwili Jimmie Lopez, muskularny pracownik składu. Plakaty na ścianach i ladzie prezentowały wszystko, począwszy od zwykłych kranów aŜ po pozłacane baterie do wanien. śadnych dziewczyn. Ojciec nigdy nie zezwalał na wieszanie jakichkolwiek reklam z modelkami.
Buddy dostrzegł Johna i uśmiechnął się na powitanie. John odwzajemnił uśmiech. Jimmie zatopiony był w lekturze grubego katalogu i nawet nie podniósł głowy. John obszedł ladę; czuł się tutaj jak u siebie. — Gdzie jest ojciec? Buddy wskazał mu palcem za siebie. — Chyba w biurze. — Odpowiedział i wrócił do pracy. John wszedł w korytarz numer 7, w którym po obu stronach piętrzyły się stosy miedzianych rur. Buddy rzucił okiem na Jimmiego i kilka razy uniósł brwi. — Nadchodzi burza. Jimmie obejrzał się na oddalającego się szybko Johna. — Jedną chwilę — rzucił swojemu klientowi i podąŜył za przybyłym. — Johnny — zawołał niezbyt głośno. John starał się nabrać rozpędu przed czekającym go zadaniem. Nie miał zamiaru zatrzymywać się i odwracać. Jimmie dogonił go i łagodnie powiedział. — Wiem, Ŝe to nie mój interes ale chciałbym pomóc... twój staruszek jest naprawdę załamany tym, co się stało. Dzisiaj od rana rozmawiał tylko z jednym komiwojaŜerem i od tego 39 czasu nie wyszedł z biura. Chodzi mi o to, Ŝe on cierpi. Nie wiem, dlaczego to mówię... to znaczy, wiem, Ŝe to nie moja sprawa, ale... po prostu chciałbyn cię tylko prosić, Ŝebyś na niego nie naskakiwał. i To było typowe. Wariat czy nie, ludzie bardzo ojca lubili. Prośba Jimmie- l go chyba pomogła Johnowi nieco się rozluźnić. Odpowiedział uprzejmie: — W porządku, Jimmy. Dobrze, Ŝe mi powiedziałeś. — Dziękuję, bracie. — Jimmie pobiegł z powrotem do swojego klienta. Młody Barrett znowu zaczynał nabierać rozpędu. Doszedł do końca przejścia i zatrzymał się, by pozwolić Chuckowi Keitzmanowi przejechać podnośnikiem widłowym, na którym ten wwoził na rampę olbrzymi pęk galwanizowanych rur. Maszyna musiała mieć co najmniej tyle lat, co John, ale ciągle działała, zasnuwając wszystko wokół spalinami. W kącie wielkiej hali mieściło się biuro, kilka wydzielonych pokoików wyłoŜonych boazerią i pomalowanych farbą, której barwę moŜna było w przybliŜeniu określić jako białą. John poszedł ku głównym drzwiom z napisem ,.Biuro — proszę zamykać drzwi" i wszedł, stosując się do polecenia. Księgowa Jill, słodka i dość obfitych kształtów panienka, przywitała go słowami „Cześć, John. Ojciec jest w biurze." i z niepohamowaną ciekawością patrzyła za nim, gdy skierował się do drzwi z napisem „Szef. Drzwi były uchylone. Delikatnie w nie zapukał. — Tak, wejdź, synu. John obejrzał się na moment i spostrzegł, jak Jill szybko schowała głowę j w papierach. Wszedł do środka. Ojciec siedział za swoim biurkiem, w tym co zwykle niebieskim fartuchu z nazwiskiem wyhaftowanym po lewej stronie. Biurko zasypane było rachunkami, zamówieniami i katalogami, a królował na nich przenośny magnetofon kasetowy ze słuchawkami. Gdy John wszedł, ojciec chwycił magnetofon i wsunął go do szuflady. Oczy miał czerwone od płaczu. John zauwaŜył, Ŝe ojciec jest w fatalnym stanie. — No cóŜ... Chciałem zabrać cię na obiad, ale moŜe... — Synu, jeśli nie masz nic przeciwko temu, poproszę, by Jill zamówiła dla nas kanapki. Sądzę, Ŝe lepiej będzie porozmawiać tutaj... John zgodził się natychmiast. — Tak. TeŜ tak sądzę. Ojciec nie podnosząc głosu powiedział: — Jill, te kanapki powinny być juŜ gotowe.
— W porządku, John — odpowiedziała. — A później dwie kawy, dobrze? Jedna z cukrem, druga bez, proszę. — W porządku. Ojciec wstał, by zamknąć drzwi. — Ona ma bardzo dobry słuch. Wrócił do biurka i trąc najpierw oczy, a potem twarz, opadł na krzesło i cięŜko westchnął. — To był dopiero poranek. Spojrzawszy na Johna, zmusił się do uśmiechu i teraz dopiero całkowicie zdał sobie sprawę z jego obecności. 40 el — Mój czas naleŜy do ciebie, synu. John musiał się zdecydować. Miał na tym zakończyć, wybaczyć ojcu i puścić wszystko w niepamięć? Czy wygłosić przemówienie, z którym przyszedł? Trzeba z tym skończyć. Powie to, co zamierzał. Do końca. — No cóŜ, tato, muszę ci coś powiedzieć i chciałbym, Ŝebyś tego wysłuchał. UwaŜam, Ŝe powinieneś. Ojciec oparł łokcie na biurku, a brodę na dłoniach. Spojrzał na syna. Był gotów go wysłuchać. John mógł się jeszcze wycofać. Ojciec wyglądał na wystarczająco załamanego i dość juŜ otrzymał razów, ale gniew Johna szukał swojego ujścia, ten gniew, który narastał w nim od dłuŜszego czasu. To on dodawał mu sił, dzięki niemu mógł ciągnąć dalej. — Wczoraj wieczorem widziałem cię w telewizji. Kilka razy. ReportaŜ by ł dość szczegółowy. Ojciec twierdząco skinął głową. — Nawet podczas tej części Wiadomości, którą sam prowadziłem, widziałem cię stojącego na kwietniku, krzyczącego i atakującego gubernatora niby jakiś podŜegacz tłumów. Potem widziałem, jak wplątałeś się w bijatykę, niemal rozruchy, które mogły zagraŜać naszej reporterce. AŜ pojawili się gliniarze i wywlekli stamtąd ciebie i twoich podejrzanych przyjaciół. Musiałem siedzieć na oczach tysięcy ludzi i mówić... mówić o tym, jakiego durnia robi z siebie mój własny ojciec. Musiałem patrzeć na to wszystko wiedząc, Ŝe moim zawodowym obowiązkiem jest właśnie mówienie o tym. Mój własny ojciec! Ojciec ponownie skinął twierdząco głową, tym razem jednak opuścił wzrok. — Ja... ja jestem nie tylko zawstydzony, ja... czuję się po prostu fatalnie. Czuję się uraŜony, poniŜony, zniesławiony. Jestem w tym mieście osobą publiczną, która musi dbać o swoją reputację, a teraz moim największym wrogiem okazuje się mój własny ojciec, który najwyraźniej nie potrafi zapanować nad swoim zachowaniem w miejscach publicznych i kompromituje mnie. Nie wiem, ilu ludzi w stacji telewizyjnej wie, Ŝe jesteś moim ojcem. Naczelny producent wiadomości wie i juŜ mi się z tego powodu oberwało. Nie zdziwiłbym się, gdyby to właśnie ona skierowała na ciebie tę kamerę, po to, by mnie załatwić. Gdy zobaczyłem cię na ekranie, byłem tak zdenerwowany, Ŝe nie mogłem poprawnie odczytać tekstu, zadawałem głupie pytania i gapiłem się osłupiały w kamerę... John zrobił przerwę, by złapać oddech. To jeszcze nie był koniec. — Redaktorzy wypchnęli cię na samo czoło wiadomości, zauwaŜyłeś? Jako temat dnia w tym wydaniu. To tak, jakby dali mi w twarz. Jeszcze teraz wyobraŜam sobie, jakie teksty puszczali do siebie w reŜyserce. Jeśli ktoś przedtem nie wiedział, Ŝe jesteś moim ojcem, to teraz juŜ wie na pewno. Nie wiem, co mnie czeka w pracy dziś po południu. W Johnie było tyle gniewu, Ŝe mógłby mówić cały dzień, nie miał jednak tyle czasu. Przeszedł do konkluzji. 41 ii
l — Nie wiem, co zdecydowałeś, jeśli w ogóle coś zdecydowałeś, dlamni jest jednoznaczne, Ŝe musisz skończyć z tego rodzaju zachowaniem. Tera Bezwzględnie musi się to skończyć! Ojciec skinął twierdząco głową po raz trzeci, zrobił pauzę i zapytał: — Czy mogę odpowiedzieć? — Czas dla ciebie. W tym momencie do drzwi zastukała księgowa — Wejdź, Jill. Jill weszła na palcach, chociaŜ nie było ku temu Ŝadnego powodu Cichutko postawiła na biurku tacę z kanapkami oraz kawę i wyśliznęła si( z pokoju, bezszelestnie zamykając drzwi. Przez chwilę Ŝaden z nich nie okazał zainteresowania kanapkami. Nie byli w nastroju do jedzenia. — Czy chcesz wiedzieć, co się wtedy wydarzyło? — Wszystko przecieŜ widziałem. Po usłyszeniu tych słów ojciec zawahał się, a po chwili powiedział: — No cóŜ... pozwól, Ŝe opowiem ci, co naprawdę się tam wydarzyło. — W porządku, powiedz. Słucham. Ojciec odchylił się na krześle i wytarł oczy chustką. — Synu... nie poszedłem na ten wiec dlatego, Ŝe Ŝywię jakąś osobistą urazę do Hirama Slatera. Nie jestem jego wrogiem. Przekazałem mu jedynie przestrogi, które usłyszałem od Boga. Musiałem mu je przekazać. Zastanawiał się przez chwilę, by w końcu przyznać: — Jeśli popełniłem jakiś błąd, to było nim poprzestanie na ogólnikach, moŜe powinienem być bardziej konkretny. John nie wierzył własnym uszom. — Tato, nie powinno cię tam w ogóle być! Czy to do ciebie nie dociera? — KtóŜ inny miałby go przestrzec? — Czy pomyślałeś kiedyś o napisaniu do niego listu? — JuŜ to zrobiłem. Nigdy nie dostałem odpowiedzi, jeśli nie liczyć szablonowego pisma, z którego wynikało, Ŝe .^u widział mojego listu na oczy. To zbyt bolesne dla niego, synu. To przecieŜ tylko jeden umęczony człowiek. Tak bardzo pogrąŜył się w mroku, Ŝe zagubił się we własnych kłamstwach i teraz ogłupia nimi innych. JuŜ teraz jest tyle cierpienia wokół, a będzie go jeszcze więcej i to on zostanie obarczony odpowiedzialnością ZE znaczną jego część. John wiedział juŜ, Ŝe spieranie się nie ma sensu. — W porządku. Pięknie. Ale jak było z tą bójką? — Bójka... nie wiem o co poszło. Wiesz przecieŜ, Ŝe nigdy nie wdaję si^ w bójki. Stałem tam i starałem się przekrzyczeć tłum... Sądzę, Ŝe łudź niezbyt interesowało to, co mówiłem... I wtedy pojawiło się dwóch obcycr facetów, zaczęli bić róŜne osoby, podgrzewając atmosferę, wyzywając łudź od morderców dzieci i tak dalej. Nie wiem, synu, kim byli. Nigdy ich nic spotkałem podczas demonstracji na rzecz ochrony Ŝycia poczętego, nigd) teŜ nie byli przed Centrum Zdrowia Kobiet, gdzie chodzimy na pikiety. Tai czy owak, tłum był juŜ wystarczająco podniecony, by wpaść w szał, kiedy c dwaj zaczęli bić wszystkich naokoło. 42 — I nie uwaŜasz, Ŝe to twoja wina? — Nie jestem odpowiedzialny za tę bójkę. — Po twarzy przebiegł mu cień rezygnacji. — Wydaje mi się jednak, Ŝe trochę tych ludzi rozdraŜniłem. Nie chciałem tego, ale tak się stało. John nic nie mówił, więc ojciec ciągnął dalej. — Coś poszło nie tak, jak powinno, synu. Chciałem tylko powiedzieć, Ŝe zrobiłem to, co musiałem. Miałem nadzieję, Ŝe ktoś mnie wysłucha, a znalazłem się nagle w środku wielkiej bijatyki, której nie chciałem wywołać. Pamiętam, Ŝe kiedy stałem na kwietniku, starając się
uspokoić tych rozszalałych ludzi, trząsłem się ze strachu, a wtedy trzech facetów ściągnęło mnie stamtąd i zaczęło wlec nie wiadomo dokąd, i wtedy... — Uśmiechnął się z zakłopotaniem. — Widzisz, mam takiego przyjaciela, nazywa się Max. To wielki chłop, stoczniowiec. Któregoś piątku w lipcu spotkaliśmy się na pikiecie pod Centrum Zdrowia Kobiet i od tego czasu zaprzyjaźniliśmy się. Max zrobiłby dla mnie wszystko. Kłopot polega na tym, Ŝe jego zdaniem mocne pięści to odpowiedź na wszystko, a ja ciągle mu tłumaczę, Ŝe to nie ma sensu. — Widziałem, jak się tam awanturował. Ojciec ze smutkiem kiwnął głową. — Starał się mnie obronić. Ale przez to wpadliśmy w jeszcze większe tarapaty. Wywlekli nas stamtąd jak zwykłych zbirów i całe szczęście, Ŝe Max się w końcu opamiętał, bo obydwaj wylądowalibyśmy w pudle. John skrzywił się i przez chwilę nic nie mówił. Musiał się pohamować, by nie wybuchnąć, słysząc te idiotyzmy. — Tato, mam nadzieję, Ŝe widzisz jakie to głupie. Przyznaj chociaŜ, Ŝe te wszystkie działania nic nie dały, nieprawdaŜ? Biorąc pod uwagę kłopoty, które sprowadziłeś na siebie i innych, rezultat jest marny. — No cóŜ, powiedziałem ci to, co miałem do powiedzenia. John walnął ręką w oparcie fotela i zaklął. — Tato, oni cię wykorzystali! Czy nie widzisz tego? Wykorzystała cię ta banda Hirama Slatera, a ty im jeszcze w tym pomogłeś. Wyszło na to, Ŝe jedyni ludzie, którzy się im sprzeciwiają to ograniczeni fanatycy i krzykliwi awanturnicy! Awanturnicy i rozrabiacze, i... i... — Przerwał. Nie przyszedł tu przecieŜ po to, by kogoś obraŜać. — Chodzi o to, Ŝe stałeś się jednym z takich ludzi. Masz przeciwko sobie grube ryby, a poza tym wydaje mi się, Ŝe nie zdajesz sobie sprawy z potęgi telewizji. Ojciec potrząsnął głową. — Nie chciałem znaleźć się w telewizji. Moje słowa przeznaczone były dla tych, którzy tam byli, dla gubernatora... John pochylił się i gestykulował wprost przed oczyma ojca. — Tato, byłeś tam, działałeś, zrobiłeś interesujące widowisko. Telewidzowie lubią oglądać coś takiego. Producenci szukają tego, co lubią telewidzowie i ty właśnie czymś takim dla nich byłeś. Chciałeś tego, no to masz. Tato, sam ściągnąłeś na siebie te kamery. A Slater wykorzystał to dla siebie — twoje krzyki, bójkę, wszystko. I to dlatego, Ŝe on wie, czym jest telewizja. A ty nie. Ojciec zamyślił się i skinął twierdząco głową. Zrozumiał. 43 — Tak, masz rację. — No cóŜ, to zbyt mało, ojcze. Chcę mieć pewność, chcę usłyszeć od ciebie jasną i wyraźną odpowiedź, Ŝe przestaniesz się publicznie wygłupiać z tymi kazaniami. To nic nie daje. Robisz durnia z samego siebie i ze mnie, a to tylko cieszy naszych wrogów. Czy rozumiesz to? Ojciec odchylił się ku oparciu krzesła i przeŜywając usłyszane słowa, utkwił wzrok w ścianie; w oczach miał ból. — Nie jest łatwo, synu, gdy Bóg otwiera ci oczy i objawia ci swoje prawdy, a ty nie wiesz, co uczynić z takim darem. John westchnął. To był właśnie jeden z koników ojca — doświadczenie subiektywne. Jak moŜna rozmawiać logicznie z kimś, kto doznaje łaski słuchania samego Boga? — No dobrze, tato, są przecieŜ pewne drogi wiodące ku... Ojciec sprawiał wraŜenie, jakby go nie słuchał. Ciągnął jednak dalej łagodnym głosem, z oczami wyraŜającymi smutek. — Nie komplikuj sprawy, John. PrzecieŜ Bóg powiedział: „Będziesz czuł słodycz w ustach, a gorycz w trzewiach". I miał rację. Na początku, gdy Bóg obdarza cię wiedzą, czujesz się
dumny z otrzymanego przywileju; jak wspaniale jest widzieć Prawdę tuŜ przed oczyma. A później... gdy starasz się o tym mówić i nikt cię nie słucha... widzisz ludzi zmierzających ku przepaści i nie moŜesz ich powstrzymać... dowiadujesz się o tym, o czym lepiej byłoby dla własnego dobra nie wiedzieć... gdy słyszysz jęki zgubionych dusz... Oczy ojca napełniły się łzami. Jeszcze raz przetarł je i spojrzał na syna. — Słyszałem je ostatniej nocy, synu. Słyszałem je tak wyraźnie i dokładnie, jak ciebie teraz. W całym mieście. Dusze pozbawione Boga, zgubione, umierające, błagające o pomoc. Tu głos mu się załamał, ale przemógł to i ciągnął dalej. — Na zewnątrz starają się śmiać, przed przyjaciółmi chcą wyglądać na szczęśliwych, nie szczędzą wysiłku na zabawy, rozrywki i gromadzenie przedmiotów, bowiem jest to jedyny sposób na uchronienie się przed bólem. Słyszę jednak ich jęki. Widzę, jak coraz bardziej wuJalają się od światła, jakby pogrąŜali się w cieniu, w mroku, by nigdy z niego nie powrócić. Wstrzymał oddech i w końcu, nie mogąc pohamować gniewu, wybuchnął. — Komu mam to powiedzieć? Kto mnie wysłucha? ChociaŜ słyszał słowa ojca, John z dzikim uporem nie chciał ich przyjąć do wiadomości. Nie ma mowy. „Nie chcę się w to wplątać", powiedział sobie. „Jeśli tata się rozkleił, to nie znaczy, Ŝe tak samo ma być ze mną." — Nie słuchasz mnie — powiedział ze smutkiem, bez cienia napastliwości ojciec. I to była prawda. — Wiesz co? Jednym z tych jęczących głosów był głos gubernatora Slatera. „No tak, to się zaczyna zgadzać", pomyślał John. „Jesteśmy podobni genetycznie, znajdujemy się pod wpływem tego samego stresu. Mam te same obsesje, co on." — To zabawne, Ŝe jesteśmy równocześnie tak do siebie podobni i tak róŜni, nieprawdaŜ? — powiedział uśmiechając się przez łzy ojciec. — Wiesz co, synu, dwadzieścia lat temu odbyliśmy taką samą rozmowę, chociaŜ wtedy ty siedziałeś na moim miejscu, a ja na twoim. Co ty wyrabiałeś na uniwersyti i w tai g C' p 44 sytecie? Okupowałeś przez trzy dni budynek rektoratu, aŜ pojawiły się gliny i wyciągnęły cię stamtąd wraz z twoimi kumplami od zbawiania świata. John uśmiechnął się ponuro. — Tak, pamiętam to. Ojciec potrząsnął głową. — Przysporzyłeś mi wtedy wielu kłopotów... i wprowadziłeś w zakłopotanie. „Jeden zero dla ciebie, tato", pomyślał Barrett junior. — Mówisz, Ŝe teraz to samo przytrafiło się tobie, tak? — Tak, synu, tak mi się wydaje. — Ojciec energicznie przytaknął ruchem głowy. — Wiem. — Uśmiechnął się. — Zaczynam dostrzegać jakiś promy-czek nadziei, kiedy uświadamiam sobie, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni. „Nie, tato, nie jesteśmy do siebie podobni", pomyślał John. — śal mi tego, Ŝe nie moŜemy poświęcić się temu samemu, Ŝe nie patrzymy w tym samym kierunku. Cudownie byłoby, gdybym mógł powiedzieć ci o pewnych sprawach i wspólnie je z tobą przedyskutować. To tak, jak gdyby coś otworzyć i połoŜyć na stole. Patrzymy na to obydwaj i dochodzimy do tych samych wniosków. Synu... pamiętam, Ŝe kiedyś tak między nami było i myślę, Ŝe to moŜe wrócić. — Nie, tato, to mało prawdopodobne. — John ukradkiem rzucił okiem na ścienny zegar. Musiał być w telewizji przed pierwszą.
Nagle, jakby natchniony nową myślą, ojciec popatrzył synowi prosto w oczy, pochylił się nad biurkiem i odezwał się w sposób tak bezpośredni, Ŝe John aŜ się skulił. — No cóŜ, synu, w porządku, powiedziałeś to, co miałeś mi do powiedzenia. Teraz kolej na mnie, nie martw się, będę mówił krótko, Ŝebyś zdąŜył do pracy. — Wiesz co? O wielu rzeczach chciałbym ci teraz powiedzieć. Właśnie teraz. O wielu sprawach dowiedziałem się dzisiaj, tego ranka. Bardzo chciałbym się z tobą nimi podzielić... Jego ręka powędrowała do szuflady biurka, skąd wyciągnął magnetofon kasetowy, ale po chwili zastanowienia schował go z powrotem. — Ale nie mogę. Nie mogę, bo masz problemy z Prawdą. — AleŜ, tato... Barrett senior uciszył go. — Nie, nie, teraz ty słuchaj. Teraz kolej na mnie, a ty masz tylko słuchać. Pewnego dnia, synu, dam ci to, co mam, wszystko aŜ do końca, ale nie wcześniej, niŜ będziesz gotów to przyjąć. Teraz jestem ponad tym. Moje poglądy polityczne nie sąprawomyślne. Nie mam nikogo, kto pojawiłby się przed kamerami, a nie mogę tego powiedzieć w półtorej minuty. „MoŜe jednak on rozumie, czym jest telewizja", pomyślał John. — Nie, teraz nie. Znam cię i proszę, Ŝebyś zapamiętał moje słowa albo przynajmniej schował je gdzieś w kąciku swojej pamięci dopóty, dopóki nie będziesz gotów do ich przyjęcia. — Ojciec przerwał, by zebrać myśli. — Synu, najbliŜsze dni nie będą dla ciebie łatwe. Chcę, Ŝebyś zawczasu o tym wiedział. Przyjdzie do ciebie Prawda i będzie ci cięŜarem, dopóki się z nią nie pogodzisz. John, musisz uprzytomnić sobie pewną rzecz, która ma WF45 związek z Prawdą. ZaleŜnie od twojej postawy, Prawda moŜe stać się twoi najlepszym przyjacielem lub największym wrogiem. Pozwól, Ŝe coś powiem. Jeśli nie mógłbym ci juŜ nic nigdy więcej powiedzieć, pozwól, powiem to: pogódź się z Prawdą, John, tak szybko, jak to tylko jest moŜliv — Ojciec spojrzał na zegar. — W porządku, udało mi się to powiedzi w ciągu półtorej minuty. Ojciec wyprostował się na krześle, wyczerpany. John doszedł do wniosku, Ŝe teraz moŜe coś powiedzieć. — W porządku, tato. Przyjęto i zapisano. Ale co z moimi słowami? C to jakoś do ciebie dotarło? Ojciec odpowiedział stanowczo i spokojnie. — Synu, słyszałem cię. I postaram się powaŜnie przemyśleć twoje słów Zrób to samo z moimi słowami. „No i tak", pomyślał John. „Czego się właściwie spodziewałem?" — W porządku. Jak na razie rozumiemy się. Ojciec westchnął i spojrzał przez okno. — Myślę, Ŝe powiedziałem wszystko to, co zamierzałem. John wstał z krzesła. — Tak, muszę juŜ iść. — Weź swoją kanapkę. — No pewnie. Ojciec wyjrzał przez okno. — Masz płaszcz? Strasznie leje. — Dobra... Jakoś przelecę. Ojciec podszedł do wieszaka i wziął swój stary płaszcz. — Masz. Przyda ci się. — Nie, daj spokój. Nie potrzebuję. Ojciec wcisnął mu płaszcz na siłę. — No juŜ, weź to. Spraw przyjemność swojemu staremu ojcu. John poddał się i narzucił płaszcz na ramiona. — Nie wiem, czy będzie na mnie pasował.
— Dorośniesz i będzie pasował. — Dziękuję bardzo. Oddam ci go. — Nie, teraz naleŜy juŜ do ciebie. Zatrzymaj go. John znowu chciał się sprzeciwić, ale nie miał czasu na dalsze dyskusj — Kocham cię, tato. — I ja ciebie kocham, synu. ZbliŜała się pierwsza i John wybiegł do pracy. Dźwięk: grzmiące, niskie tony coraz głośniejszej muzyki. Obraz: słońce tuŜ nad linią horyzontu przecina czerwonym płomienie! mgłę świtu. Niski głos o gardłowym zabarwieniu: „Cztery lata temu wstał nad naszyi stanem nowy dzień. Wschodzące słońce sięgnęło teraz zenitu, a my, mieś; kańcy tego stanu, moŜemy je tam utrzymać." 46 : się twoim Ŝe coś ci ?ozwól, Ŝe • moŜliwe, owiedzieć 'ami? Czy >j'e słowa. i?" skusje. niem iszym tieszPrzejście na postać gubernatora Hirama Slatera, który odwraca w tym momencie twarz do kamery. Bez marynarki, z rozluźnionym krawatem i powaŜnym, pełnym zaangaŜowania wyrazem twarzy. Głos: „Gubernator Hiram Slater, człowiek, który nie ustaje w pracy dla f was!" Krótkie ujęcia Hirama Slatera, z podwiniętymi rękawami koszuli, zmarszczonym czołem, przerzucającego papiery, spotykającego się z waŜnymi osobistościami, rozmawiającego przez telefon. Głos: „Rozwijająca się gospodarka i nowe miejsca pracy. Śmiałe, nowoczesne podejście do edukacji w dwudziestym pierwszym wieku. Świadomość problemów związanych z ochroną środowiska naturalnego. Oto dorobek Hirama Slatera." Ujęcie na tle ogromnego, wschodzącego słońca kopuły stanowego kapitelu rozmytej w rozedrganych falach gorącego powietrza. Głos: „Trwa nowy dzień". Na tle słońca, po lewej stronie kopuły kapitolu pojawia się zarys twarzy Hirama Slatera. Głos: „Gubernator Hiram Slater — ponownie kandyduje na stanowisko gubernatora!" U dołu ekranu widnieje mały napis: „Opłacono z funduszy Komitetu Wyborczego gubernatora Slatera, Przewodnicząca Wilma Benthoff'. Po jednej stronie potęŜnego stołu konferencyjnego siedzą gubernator, Martin Devin i Wilma Benthoff, wpatrując się w ogromne obrazy pojawiające się na luksusowym, 50-calowym ekranie telewizyjnym umieszczonym w rogu pokoju, agresywnie atakujące ich zmysły. Wilma Benthoff, znuŜona organizatorka wiecu, wygląda teraz o wiele lepiej; ubrana w dobrze skrojoną czarną garsonkę, wyprostowaną ze starannie ułoŜonymi, falującymi blond włosami. Wszyscy troje spokojnie, obiektywnie i krytycznie przyglądają się programowi prezentowanemu przez wynajętych konsultantów do spraw środków przekazu, Rowena i Hartly'ego. Zestawili oni tak elementy clipu telewizyjnego, aby mogły wpłynąć na decyzję wyborców o pozostawieniu Slatera na obecnym juŜ stanowisku. Obraz: Fale igrając, opływają muszelki porozrzucane na piaszczystej plaŜy. Krzyk mew. Na skale rozłoŜyły się kłapiące płetwami foki. Mieczniki popisują się swoimi skokami w bryzgach wody. Błękitna czapla brodzi powoli przy brzegu. Muzyka kojarzy się z wiatrem i przestrzenią.
Głos: „Zatoka przez tysiąclecia kipiąca bujnością przyrody, plac zabaw dla wszystkich mieszkańców morza. Bezcenny skarb". Obraz: Plamy czarnego oleju krąŜące wśród skał, umierające ptaki, kuśtykające wydry. Muzyka przeradza się w mroczną i złowrogą. Głos: „Gubernator Hiram Slater zdecydował, Ŝe tutaj nie zdarzą się wypadki, które miały miejsce gdzie indziej". Ujęcie zatoki. Szafirowe morze, błękitne niebo. Na obraz nakłada się twarz Hirama Slatera, straŜnika tych spokojnych wód. „Dwa lata temu gubernator Slater przedstawił projekt ustawy, która zezwala na wpływanie do zatoki tylko tankowcom o podwójnym kadłubie, 47 wyposaŜonym w systemy zabezpieczające ładunek i w krótkim czasie dow prowadził do jej uchwalenia..." ni Do zatoki zbliŜa się tankowiec. NałoŜona na obraz twarz Hirama Slaten nie spuszcza z niego czujnego wzroku. " „...była to pierwsza tego rodzaju ustawa chroniąca nasze bogate środowisko naturalne." Ujęcie Hirama Slatera, w koszulce z krótkimi rękawami, stojącego na nabrzeŜu z widoczną w tle zatoką, przemawiającego do grupy ludzi zwróconych plecami do kamery. ' Slater: „Ten świat naleŜy nie tylko do nas, ale i do naszych dzieci. Mamy w swoich rękach bezcenną spuściznę; zamierzam oddać ją w stanie jeszcze lepszym od tego, w jakim ją zastałem." Kilku ludzi kiwa głowami z aprobatą. Ujęcie potoków górskich, skaczących łososi, szybujących orłów. Głos: „To wasz świat. Świat waszych dzieci. I wasz gubernator Hiram Slater!" Napis: „Opłacono z funduszy Komitetu Wyborczego gubernatora Slatera Przewodnicząca Wilma Benthoff'. Na ekranie szybko pojawiają się kolejne materiały wyborcze. Obraz: ZbliŜenie gubernatora na gruboziarnistym filmie. CięŜko pracuje. Człowiek z charakterem. Zdeterminowany. Głos gubernatora zza kadru: „Jednym z najwaŜniejszych celów w pracy dla tego stanu jest odpowiedzialne podejście do jego finansów. Pragnę z przyjemnością zakomunikować, Ŝe miniony rok po raz pierwszy zamknęliśmy dodatnim bilansem budŜetu i zrobię wszystko, aby podobnie byłe i w tym roku, a takŜe w latach następnych." Obraz: Wiwatujące kobiety, wymachujące transparentami z napisen „Utrzymać legalność aborcji". Wśród nich gubernator Hiram Slater pozdra wiający je i ściskający im dłonie. Zmiana obrazu. Gubernator przemawia do gromadzących się kobiet: „N arzyłem niegdy: o stanie, w którym podstawową wolnością kazucj kobiety będzie swobód; w podejmowaniu decyzji o macierzyństwie. Marzenie to spełniło się i dopó ki będę gubernatorem, nadal będzie ono rzeczywistością!" Owacje. Trochę łez. Obraz: Klasa szkolna. Nauczyciel wypisuje na tablicy litery: ABC i naz wiska sławnych ludzi. Dzieci słuchają go uwaŜnie, bardzo skupione. Jes wśród nich Hiram Slater, rozmawia z dziećmi, odpowiada na pytania, śmie je się. Slater przemawia do grupy nauczycieli: „Nasze czasy zmieniają si w błyskawicznym tempie, ale nasze szkolnictwo pozostało w tyle. Moir zdaniem nie chodzi juŜ tylko o dogonienie historii, trzeba ją prześcignąć Musimy tak Ŝyć i tak wychowywać młode pokolenie, jak gdyby przyszłoś była teraźniejszością." Nauczyciele kiwają głowami, wymieniają spojrzenia wyraŜające aprobi tę i uznanie.
Obrazy iskrzą się barwami, muzyka staje się coraz głośniejsza, a słońc nieustannie świeci. Wszędzie, w zwolnionym i przyspieszonym tempi< 48 w świetle i cieniu widać twarze, twarze, twarze. Szczęśliwe, wyraŜające nadzieję i uwielbienie. Ufność, jako kwintesencja powszechnego zachwytu. Napis: „Opłacono z funduszy Komitetu Wyborczego gubernatora Slatera, Przewodnicząca Wilma Benthoff'. Ekran zgasł. Slater, Devin i Benthoff klaskali z widocznym zadowoleniem. — Brawo! — krzyknął gubernator. — Bierzemy to, bierzemy — dodała Benthoff. — Chłopie — powiedział Devin — ludzie jeszcze pomyślą, Ŝe wybierają — No cóŜ — odparł Rowen, niŜszy z nich, w okularach w rogowej oprawie i przekrzywionym krawacie — na pewno największego dobroczyńcę. Pokazujemy ludziom, Ŝe gubernator Slater jest dobry dla stanu i dla nich. — NajwaŜniejszy jest dobry image — zaznaczył Slater. — NajwaŜniejszy jest dobry image — powtórzył jak echo Hartly, ten wyŜszy i bardziej elegancki. — Hm... ZauwaŜył pan chyba, Ŝe nieco podciągnęliśmy basową barwę pańskiego głosu. W tych... scenach na wolnym powietrzu, wie pan, wyŜsze tony zaczynają przewaŜać. — To dobre posunięcie — powiedział Devin. — Tak, świetnie — powtarzał Slater. — I co? Jakieś pytania? Uwagi do naszych panów? Benthoff zajrzała do notatek. — Tak... pokazaliście nam teraz sześć krótkich filmów. Ile ich w sumie będzie? — Jeśli państwo się zgodzą, ta szóstka otworzy kampanię w przyszłym tygodniu. Następnie, po nasyceniu nimi programów, zaczniemy je wymieniać, by ponownie zainteresować widzów — wyjaśnił Hartly. — To równieŜ świetne posunięcie — zauwaŜył Devin. — Moim zdaniem znakomite — powiedział Rowen. — Mamy Rosalind Kline, gwiazdę, która prowadzi show „Czy ktoś ma jakieś kłopoty?" — Widział pan kiedyś ten program? — zapytał gubernatora Devin. — Nigdy nie oglądam tej tandety — odpowiedział niemal szeptem. Rowen ciągnął dalej: — Ona zrobi jedną z migawek, w których podkreślać będzie prawa kobiet. Potem pójdzie Eddie Kingland, który zajmuje się sprawami ochrony środowiska i dorzuci trochę danych na ten temat. — Dajcie spokój — powiedział gubernator. Benthoff przewróciła oczami. — No nie, panowie! Nie oglądacie „Kochaj swojego sąsiada"? On gra tego skąpca z sąsiedztwa. — Ich nazwiska są wszystkim znane — odparł Rowen. — To są twarze, które zostaną natychmiast rozpoznane przez widzów i z którymi natychmiast będą się utoŜsamiać. — Macie teŜ w planie Theodora Packarda, tak? — zagadnął Devin. — Co? — gubernator ze zdziwieniem uniósł brwi. — Mamy go — powiedział Hartly. — Robi odcinek o pluralizmie, wolności twórczej dla artystów i zróŜnicowaniu kulturowym. Wybraliśmy go dla bardziej wyrobionych widzów. 49 — Dziękuję — odrzekł Slater i wszyscy wybuchnęli śmiechem. — No cóŜ, o to właśnie nam idzie. śeby zainteresować wszystkich. — A jak z plakatami i planszami reklamowymi? — zapytał Devin. — Będą gotowe do wysyłki w przyszłym tygodniu — powiedział Rowei — Myślę, Ŝe... tak, Mason, czy mamy fotokopie tych poprawek? J Hartly zajrzał do swojej teczki. — W porządku, mam nadzieję, Ŝe przypadną wam do gustu. — Rzucił ni stół przed kaŜdą z trzech osób niewielki stos papierów. — Zwróćcie uwag? Ŝe zachowaliśmy w nich charakter
programów telewizyjnych. Wszystki materiały reklamowe utrzymane są w tym samym klimacie. Po obejrzeń! migawek w telewizji ludzie natychmiast skojarzą z nimi plakaty. Będąju przyzwyczajeni do wcześniej widzianych Obrazów. Slater, Devin i Benthoff przejrzeli szkice i pokiwali z aprobatą głowam — Czy wspominacie gdzieś o Funduszu Pamięci Hillary Slater — spyt gubernator. — Ach! — powiedział Rowen — mamy jeszcze w kolejce do zrobień migawki Anity Diamond. Jak pamiętacie, jej działka to ochrona zwierząt. — Ochrona zwierząt! Cholera! — zaklął gubernator. — Chcę, by łudź dostrzegli moje starania o zapewnienie młodym dziewczętom wykształć nią, a wy mi dajecie kogoś, kto kojarzy się z ochroną zwierząt? Rowen i Hartly wymienili między sobą spojrzenia, szukając właściw odpowiedzi. Udzielił jej Hartly. — Bardzo przepraszamy, panie gubernatorze, obawiam się, Ŝe nastąpi nieporozumienie. — Jeśli najwaŜniejszy jest image, to taki image mi się nie podoba! — Panowie — próbował wstawić się za nimi Devin — Fundusz Pamię Hillary Slater zajmuje się przyznawaniem stypendiów dziewczętom rozp czynającym naukę w college'u. Nie ma nic wspólnego ze zwierzętami. Rowena i Hartleya zamurowało, po chwili zaczęli zerkać po sobie, j w końcu zanieśli się serdecznym śmiechem. Hartly próbował wybrn; z niezręcznej sytuacji. — No, moim zdaniem wszystko się zgadza. Eugene powiedział, Ŝe mań jeszcze w zanadrzu Anitę Diamond. No... to znaczy rozmawialiśmy z ni ale nic jeszcze nie zostało ustalone. Wykorzystanie jej mogłoby przynie niesłychane efekty. To popularna młoda, czarna śpiewaczka, której udało s pokonać ubóstwo, trudności i kompleksy rasowe, tego rodzaju historie... Nie ułagodziło to gubernatora. — Mamy dosyć tematu czarnych w telewizji. ZałoŜyliśmy, Ŝe lubię cza nych. Teraz potrzeba mi młodej dziewczyny z odrobiną oleju w głowie. Dwóch konsultantów od środków przekazu wymieniło między sobąpus spojrzenia. — Czy mamy kogoś znanego? — zapytał Hartly. — MoŜe lesbijka? — podsunął Devin. Gubernator znów zaklął. — EjŜe, one przecieŜ głosują! — powiedział Devin. — Wiem! Devin zwrócił się do Rowena i Hart)y'ego. 50 — A moŜe Packard? Czy on nie jest homo? Hartly obruszył się. — On tego nie rozgłasza, proszę pana. Slater zamyślił się. — No cóŜ, Martin ma rację. Poszukajcie jakiegoś homo. Kogoś, kto jest sławny i wiarygodny. I nie chcę Ŝadnego sepleniącego połamańca. Niech powie o mnie coś miłego. Byłem chyba dla nich dostatecznie Ŝyczliwy. — Tak, proszę pana. — I moŜe znajdziemy jakąś aktorkę, która doda kilka słów na temat załoŜonego przeze mnie Funduszu Pamięci Hillary Slater. Nie mam w tej chwili Ŝadnego pomysłu. Rowen rozpromienił się. — MoŜe jakąś miejscową dziewczynę, z tych okolic, która korzystała z Funduszu? Gubernator milczał. Devin szybko rzucił: — Znaleźliśmy jak na razie jedną dziewczynę i... — zamachał gwałtownie ręką. — A moŜe sportsmenkę? — rzuciła Benthoff. — Dobra, w porządku — powiedział Slater. — Czemu nie? Jakąś mistrzynię tenisa albo kogoś w tym rodzaju. Niech powie, jak pomagam dziewczętom w wykorzystywaniu przez nie moŜliwości, czy jakieś inne tego rodzaju bzdury.
— Zajmijcie się tym — dodał Devin. Rowen notował. — Tak, proszę pana. Załatwione. — Czy to juŜ wszyscy? — spytał gubernator. — A bezdomni? — spytała Benthoff. — Nie w tych wyborach. — Oni nie głosują — zaŜartował Devin. — No dobra, w następnych wyborach. Wszyscy się roześmieli. Napięcie ustąpiło. Benthoff przejrzała uwaŜnie swoją listę. — Przedyskutowaliśmy sprawy materiałów telewizyjnych, ich adaptacji radiowych... plakaty, materiały naklejane na autobusy... — Zakupiliśmy miejsca na dwudziestu autobusach sieci Metro. — W porządku. Naklejki na samochody, plansze, balony... Devin przeszedł na następną stronę. — ...nie mówiąc o wystąpieniach publicznych. Będzie pan miał sporo roboty, panie gubernatorze. — Jak ze spotkaniami publicznymi? — zapytał gubernator. Rowen przejrzał listę. — Och, wiele róŜnych. Na Uniwersytecie, w Związku Nauczycieli... Gubernator zapytał Devina: — Czy w którymś z tych miejsc moŜe pojawić się ten prorok? Oczy Rowena zaokrągliły się: — Słucham? Devin zbagatelizował to. — To taki nasz stary przyjaciel. Najbardziej zagorzały zwolennik gubernatora. 51 Rozdział 5 John rzucił słuchawką. Rozbudził się natychmiast. Wyskoczył z łóŜka i w popłochu szukał ubrania. Była 832 rano, środa. W hurtowni zdarzył się wypadek. Ojciec został ranny. Buddy nie potrafił określić, jak powaŜnie, ale z naciskiem powiedział: „Najlepiej będzie, jeśli przyjedziesz zaraz". Autostrada stanowa była całkowicie zakorkowana w kierunku północnym, samochody posuwały się w Ŝółwim tempie. John bez wahania wybrał zjazd na Industrial Street i przebijał się do hurtowni przez dzielnicę przemysłową, wąskimi i krętymi uliczkami. JuŜ z daleka widział migające światła wozów policyjnych. Zajechał od tyłu, minął wielką bramę prowadzącą na podwórze i zaparkował pomiędzy dwoma radiowozami. Blisko rampy załadunkowej stał w pogotowiu samochód straŜacki i karetka. W tym momencie po schodach do hali załadunków biegł straŜak z dziwnym urządzeniem w ręku. John zauwaŜył czekającego na rampie Buddy'ego Clemensa, który rozpaczliwie wymachiwał w jego kierunku. John dotarł do niego w mgnieniu oka. — Co się stało? — Johnny, chodźmy do biura. John odepchnął Buddy'ego i wpadł do budynku, minął bit.ro i wybiegł na otwartą przestrzeń, gdzie składowano materiały gal wanizow ^ne. To co ujrzał, powracało do niego przez wiele następnych dni, gdy tylko zamknął oczy. StraŜacy przedzierali się przez stosy rur, unosili je i odrzucali na bok. Łańcuchy, haki, wózki. Krzyki. Wielki stelaŜ z częściami hydraulicznymi leŜał na nagiej, betonowej podłodze kompletnie połamany. Cały teren zarzucony był cięŜkimi, dwudziestometrowymi, galwanizowanymi rurami, które piętrzyły się wokół niczym słomki. W zachowaniu sanitariuszy nie widać było jednak najmniejszego pośpiechu. Wszystkiemu przyglądali się zaaferowani policjanci, rzucający do radiotelefonów róŜne informacje.
Jakiś facet z kamerą robił zdjęcia. Nagle na betonowej posadzce zobaczł biały materiał przykrywający... Jimmie Lopez dostrzegł Johna i ruszył w jego kierunku, by zagrodzić mu drogę. — Johnny, poczekaj. Poczekaj chwilę. John chciał go wyminąć, ale Jimmie był wyŜszy i silniejszy. — Co się tu stało? 52 Jimmie przytrzymał go i odwrócił. Mówił spokojnie. — Johnny, twój ojciec nie Ŝyje. Zmarł. Nic do niego nie docierało. John chciał go zobaczyć. — Co się stało? — Twój ojciec zginął tragicznie. Musisz się z tym pogodzić. Gdy zrozumiał znaczenie tych słów, poczuł w sercu jakby ukłucie igły. Próbował przytrzymać się jakiejś półki i gdyby nie Jimmie, runąłby na ziemię. — Chodźmy do biura, będziesz mógł tam usiąść — powiedział podtrzymując go swoim silnym ramieniem. Wszelkie kształty rozmywały się w oczach Johna. Miał wraŜenie, Ŝe zaraz się udusi. Jego oddech był krótki, urywany. Zaczął drŜeć na całym ciele. Jimmie doprowadził go do drzwi biura i posadził na krześle. Przy swoim biurku siedziała Jill, jakby nieobecna, łkająca w zaciśnięte dłonie. Zerkała co chwila z przeraŜeniem przez okno biura i zanosiła się coraz większym łkaniem. — Czy twój mąŜ jedzie tutaj? — spytał ją Jim. Nie była w stanie odpowiedzieć. Zapytał jeszcze raz, tym razem łagodniej. — Czy skontaktowałaś się z Kevinem? Skinęła twierdząco głową. — Czy przyjedzie po ciebie? Ponownie potwierdziła. ^ — W porządku. Siedź tutaj i spróbuj się uspokoić. Podtrzymując Chucka Keitzmanna, wszedł Buddy Clemens. Zbudowany jak czołg Chuck, z kręconymi włosami, wąsaty, skręcał się z bólu i klął na czym świat stoi. Jego prawa ręka owinięta była przesiąkniętymi krwią papierowymi ręcznikami. Chuck opadł na krzesło, odrzucił w tył głowę nie przestając wściekle kląć. Nagle skulił się na krześle i zaczął płakać. Buddy pobiegł do toalety i wrócił z naręczem świeŜych, papierowych ręczników. — Zaraz będzie lekarz — powiedział Buddy pospiesznie piskliwym głosem. — Siedź spokojnie. Nie przejmuj się. — Nie mogłem z niego zdjąć tych rur — łkał Chuck. — Nie mogłem ich ruszyć. — JuŜ dobrze. Musisz się uspokoić. — Co się stało? — zapytał John. — Johnny — płakał Chuck — Johnny, tak mi przykro. Nie mogłem zdjąć z niego tych rur. John zaklął i krzyknął: — Chuck, czy dowiem się wreszcie, co się stało? — Spadł na niego cały stelaŜ z rurami. Nic do niego nie docierało. — Jak to spadł? Głowa Chucka opadła na ścianę, ciągle płakał. — Chuck, z jakimi rurami? MęŜczyzna opanował się. 53 1« i — Z tymi wielkimi, galwanizowanymi. Dwucalowymi, jednocalowyni póhoracalowymi. Nic z tego nie rozumiem. PrzecieŜ to waŜyło z toną. Nigi ło przedtem nie spadały. z> — Czy widziałeś jak spadały? je — Nie. Przyszedłem tam o ósmej i zobaczyłem je porozrzucane, rury leŜał na całej posadzce, i wtedy... — Emocje odebrały mu głos, musiał wziąć głęboi wdech. — I wtedy zobaczyłem
pod nimi Johna. Próbowałem zdjąć z niegoti rury, ale było ich za duŜo. Chciałem uŜyć wózka widłowego, ale nie mogłen z pod nie podjechać, wszystkie były połamane. Chciałem zdjąć je rękami, a wtedj t potoczyły się jedna po drugiej i poraniły mi dłonie. Nic juŜ nie mogłem zrobić John nie ogarniał całości sytuacji. Mógł tylko siedzieć i patrzeć na to, co i rozgrywało się wokół niego i starać się cokolwiek zrozumieć. Policja i lekarz wypytywali wszystkich na około, a John siedział w osłupieniu, słuchając odpowiedzi. — Nie, nikt nie widział, jak runął stelaŜ. John był tam przed nimi, zawsze przychodził godzinę wcześniej od innych. Był szefem... Chuck przyszedł po nim, nieco po 8°°, a pozostali o 830... Nie, taki stelaŜ nigdy przedtem się nie przewrócił. MoŜe te rury były źle ułoŜone, moŜe ojciec wspinał się na stelaŜ i przez to wszystko się poruszyło, ale trudno coś powiedzieć na pewno... Firma ma ubezpieczenie prywatne? Nie, państwowe... — Czy miał jakichś wrogów? — zapytał jeden z policjantów. — Nie. — MoŜe miał — odpowiedział John. — Kogo? Szybko potrząsnął głową, Ŝałował, Ŝe cokolwiek powiedział. — Nie wiem. Podczas gdy policjanci zadawali pytania, dwóch sanitariuszy zajęło się ręką Chucka. Miał złamane dwa palce, a w pozostałych zmiaŜdŜone stawy. ObandaŜowali mu rany, załoŜyli prowizoryczne szyny i ustalili, Ŝe Jim zawiezie go do szpitala. Zaraz potem wyszli. Wszedł mąŜ Jill, Kevin, i zabrał ją ze sobH. iJowiedział się tylko od Buddy'ego co się stało i zaraz poszli. Jill chciała pojechać do domu. Kevin miał dowiedzieć się o szczegóły później. Policja i ludzie z pogotowia kończyli wypełnianie swoich obowiązków. — Proszę niczego nie dotykać na miejscu wypadku — powiedzieli—być moŜe przyjedziemy ponownie po otrzymaniu wyników sekcji zwłok. A potem sprawnie, bezszelestnie, nie robiąc zamieszania, zanieśli niefo-remne ciało do samochodu i odjechali. W składzie pozostał tylko Buddy i John. Siedzieli sami w biurze; cały zgiełk ucichł jak noŜem uciął, szok zaczął ustępować miejsca smutkowi. — Chyba powinienem zamknąć ten cały interes — szeptem przerwał ciszę Buddy. — Dzisiaj nie będziemy pracować. — Muszę powiedzieć o tym matce — powiedział John. — Jak się czujesz? John patrzył na drzwi do biura ojca, ciągle uchylone, z napisem „Szef. — Ostatni raz widziałem go Ŝywego... właśnie tutaj. Ostatni raz. I chyba najgorszy z moŜliwych. l 54 toocalowymi, z tonę. Nigdy ne, rury leŜały wziąć głębok jąć z niego te : nie mogłem cami, a wtedy >głem zrobić. zeć na to, co Iział w osłuimi, zawsze wyszedł po "zedtem się pinał się na 'iedzieć na zajęło się >ne stawy. Ii, Ŝe Jim tylko od iu. Kevin Kazków. :Ii —być ik. 51 i niefo-
rze; cały cowi. rzerwał „Jeszcze jedna rozmowa", pomyślał John. Jeszcze jedna i wszystko mogło zmienić się na lepsze. Mógłby się w końcu z ojcem dogadać. Mogliby zyskać czas na zmiany, kompromis, spotkanie w pół drogi. Nigdy do tego jednak nie doszło, a teraz jest juŜ za późno. — Nie skończymy juŜ tej łodzi — wyszeptał John. — Co? — powiedział Buddy. — Och... To zabawne... pomyślałem sobie o tej łodzi, którą robiliśmy z tatą i nie mogliśmy jej skończyć, aŜ do zakończenia przeze mnie college'u. A potem juŜ do niej nie wróciliśmy. O BoŜe, to było tyle lat temu. Łódź. Mała łódka na wiosła. Chcieli zbudować ją u ojca w warsztacie i wybrać się na ryby. — To była chyba ostatnia rzecz, którą robiliśmy razem. Ostatnia rzecz... — Teraz spokojnie, niezbyt szybko. P rŜy ciśnij lekko. Właśnie tak. Heblowali deski w warsztacie. Ojciec stal za nim, otulał go własnym ciałem jak piaszczem, trzymał race na jego dłoniach, kierując kaŜdym ruchem. —Zaczynasz z jednej strony, zaczepiasz o drzazgę.... Taak, zaczep, niezbyt glęboko i ciągnij, aŜ do samego końca... Trzymaj go równo, równo. Jesteś Pan Majster, deska czeka na ciebie... Wiórki zwijały się z hebla jak jasny warkocz, po kaŜdym równym pociągnięciu ojciec zachłystywał się z zachwytu. — O to chodzi, o to chodzi, aŜ do końca. Noo, chłopcze, czyŜ to nie wspaniale! John miał osiemnaście lat. Wiedział, jak posługiwać się heblem i nie potrzebował wysłuchiwać któryś raz z rzędu uwag ojca... ale przecieŜ tata był w tym mistrzem, a ponowne uczenie Johna sprawiało mu tyle przyjemności, Ŝe John nie mógł mieć mu tego za złe. „ W porządku, niech ma trochę radości", myślał sobie. Było lato. Jesienią John miał wyjechać na studia. Zaprzątało go wiele innych spraw, a jednak... kiedy znowu będą mieli taką okazję? Fajnie było być razem z ojcem, wspólnie nad czymś pracować. Gdyby jeszcze to przedsięwzięcie nie trwało tak długo! — Pomyśl tylko, chłopcze. Jezus posługiwał się i heblem, i piłą, i młotkiem, a poniewaŜ nie mieli wtedy narzędzi elektrycznych, wszystko szło im o wiele wolniej niŜ teraz. Pomyśl sobie, Ŝe w ten właśnie sposób On nauczył się cierpliwości, l to jest właśnie dobre, albowiem On pracuje nad nami kaŜdego dnia, tak jak i my pracujemy nad tą łodzią, i nam równieŜ musi to zająć wiele czasu... Tak długo pracowali nad tą łodzią... tak długo. I nigdy jej nie skończyli. m Szef. chyba Sobotnie popołudnie. Diakon, brat Moore, ze łzami w oczach stał wśród parafian skupionych w czasie ostatniej posługi. 55 — ZawszebędępamiętałJohnajakoczłowiekakochającegoŜycie.KaŜi! v sprawa była dla niego specjalnym darem BoŜym. Nigdy nie zapomiu s o okazywaniu wdzięczności NajwyŜszemu... z Gdy brat Moore skończył, wstała osiemdziesięcioletnia siostra Larso t i przemówiła: > — Znałam Johna chyba najdłuŜej ze wszystkich i pamiętam go jeszcz jako małego chłopca w mojej szkółce niedzielnej. Nieraz wyprowadzał mni z równowagi, jak wszystkie dzieci, ale nigdy nie wątpiłam w jego przywi? zaniedoPana... Betty Pierson, samotna młoda matka, nie mogąc pohamować wzruszeni takŜe przemówiła: — Był dla mnie jak Jezus. Mieszkaliśmy z dzieciakami w starym dora na Trzydziestej Drugiej, za jabłkowym sadem...
Kilka osób najwyraźniej znało to miejsce, bo dało się słyszeć kilki westchnień. — ...wysiadły wszystkie instalacje, John wszystko to obejrzał i chybi jeszcze w tym samym tygodniu pojawił się z nową umywalką, muszli) i wszystkim, co było potrzebne; zainstalował to za darmo, a to nawet nie był mój własny dom... Rainier Gospel Tabernacle wyglądał teraz zupełnie inaczej. Był w nim nowy ołtarz o wysokim, łukowatym sklepieniu, wielkie okna, przez które wpadało duŜo światła i świeŜego powietrza. Nazywał się równieŜ inaczej, Rainier Christian Center. Podczas naboŜeństwa zajęte były wszystkie ławki, wszystkie składane krzesła, wszystkie miejsca na chórze. John rozpoznawał wiele twarzy, niektóre postarzały się, inne niewiele się zmieniły. Śpiewali jeden z ulubionych hymnów ojca — Dobrze jest mojej duszy, czyŜ mógłbym wygrać? i Cudowna BoŜa Łaska. Młody, brodaty pastor Phillips — to był czwarty rok jego pracy w tej kaplicy — wygłosił zgrabną mowę, pełną nadziei i pokrzepiających słów, taką, jakiej Ŝyczyłby sobie ojciec Johna. Potem przyszedł ci is na wspomnienia, których było bardzo wiele. — Szlachetny człowiek, chciał, by jego dzieci Ŝyły w szlachetnym świecie. — Miał tyle cierpliwości. Potrafił całymi godzinami słuchać o cudzyct kłopotach... — Sądzę, Ŝe był współczesnym prorokiem. Jego słowa pełne były miłoś ci, a zawsze przemawiała przez nie Prawda. John siedział wraz z matką w pierwszej ławce. Cała rodzina Barrettów siedziała rozsiana po sali. Był tu wuj Roger, młodszy brat ojca, razem zt swoją Ŝoną Marie i czworgiem dorosłych dzieci, które teŜ przyprowadził; swoje rodziny. Zajmowali kilka ławek. Była teŜ siostra ojca, Alice, wrą; z męŜem Robertem i trójką dzieci oraz ich rodzinami. Rodzeństwo matki Doris, Elizabeth i Forrester zajęło wraz z małŜonkami i dziećmi kilka dai szych ławek. Cała kaplica wypełniona była rodziną. Obok Johna siedział; pani Barrett, Lillian Eve, ukochana ojca od czterdziestu sześciu lat. Zawszi czuwająca nad Johnem, prawdziwa przyjaciółka od czasów dzieciństwa, a po dzień śmierci. Była pogrąŜona w głębokim Ŝalu, ale John wiedział, Ŝi 56 wypłakała się przez ostatnie dni w domu i teraz mogła pokazać rodzinie swoją siłę. Siedziała teraz nie w czarnej, a w pastelowej, niebieskiej sukni, z anielską, przepojoną spokojem, pogodną twarzą okoloną falami srebrzystych włosów. Odbywała swoją podróŜ w wyobraźni, przez całe lata pięknych wspomnień. John ciągle powstrzymywał napływające do oczu łzy, aŜ w końcu dał za wygraną i pozwolił im swobodnie płynąć po całej twarzy. Od czasu do czasu musiał wyciągnąć chusteczkę. „Tato, tak mi smutno. BoŜe, tak mi smutno." Czuł — chociaŜ ciągle jeszcze niewyraźnie — Ŝe zagubił coś przez ostatnie dwadzieścia kilka lat. Wszyscy ci przyjaciele, kochająca rodzina, znali ojca lepiej od niego. Ich wspomnienia były pełne miłości i uwielbienia. Naprawdę go znali. A jego własne wspomnienia? NajbliŜsze sercu było ostatnie, gdy budowali razem łódź. A jego najbardziej wyraziste wspomnienie? To był ich wspólny z ojcem „lunch", kiedy padło między nimi wiele nieprzyjemnych słów, a posiłek pozostał nietknięty w papierowych torbach na biurku. Właśnie to i jego gorzkie słowa: „moim największym wrogiem, największą kompromitacją okazuje się własny ojciec... Jeśli ktoś przedtem nie wiedział, Ŝe jesteś moim ojcem, to teraz juŜ na pewno wie... To tak, jak gdyby dali mi w twarz." Czuł się jak nędzarz wśród przepychu bogactwa. śycie i sprawy tych krewnych, przyjaciół i obcych, dalekie były od dostatku. Nikt z nich nie był bogaty w materialnym znaczeniu tego słowa. Nikt z nich nie „dorobił się" i nigdy się nie dorobi, dysponowali jednak innym bogactwem: rodzinami, dziećmi, miłością, wiarą, trwałym duchowym dziedzictwem. Dzięki temu, nawet poprzez łzy smutku, byli w stanie wyrazić głęboką radość i wiarę. Pośród nich wszystkich siedział samotnie John. Oddzielony od nich niewidzialnym murem, który narastał przez wiele lat.
Zerknął poprzez salę o kilka ławek dalej. Tak, i on miał rodzinę... kiedyś. śonę i syna. Siedzieli teraz, po drugiej stronie kaplicy, daleko od niego, daleko od reszty rodziny, bardzo daleko, jak gdyby byli pomnikiem nie istniejącej juŜ strony jego Ŝycia, wielką poraŜką, o której nie słyszeli telewidzowie. Ruth wyglądała jak zwykle wspaniale. Kiedyś była modelką, a teraz projektantką mody w Los Angeles. Jej piękna twarz nadal promieniała, był to jednak blask pozbawiony ciepła, jakby pochodzący z odległej gwiazdy. Siedział tam równieŜ Carl, jego dziewiętnastoletni syn, teraz zupełnie mu obcy. Wychowywała go matka i chłopak właściwie nie znał ojca. John musiał się bardzo mocno przyjrzeć, Ŝeby go rozpoznać. Twarz chłopca była blada, a jego kruczoczarne włosy, skręcone na czubku głowy, spadały swobodnie na czoło, aŜ po oczy, układając się schodkami na boki i do tyłu. Kolczyk, który miał w uchu, połączony był złotym łańcuszkiem z obrączką umocowaną w nosie. Ubrany był cały na czarno. John patrzył na niego, ale wolałby go nie widzieć, bo sam jego widok sprawiał mu ból. Ból sprawiała mu nawet ich obecność na naboŜeństwie. Po co tu przyszli? Czy mieli zamiar tak siedzieć z dala od niego, po przeciwnej stronie sali? JakŜe miał przedstawić ich rodzinie — „Cześć, poznajcie moją dumę i największą radość, mojego syna, którego nie widziałem przez całe lata, którego nie znam, i nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego tak wygląda"? 57 lisi1! I A jednak Carl płakał. John patrzył na niego, nie wierząc własnym ócz Ten, który miał być szalonym, gwałtownym buntownikiem, typem o s z kamienia — płakał bez Ŝadnego skrępowania. Chłopak wyglądał na k piętnie załamanego. John zastanawiał się nad przyczyną takiego zachowa „Carl prawie nie znał własnego ojca, czemu więc, u licha, miałby opłaki dziadka?" Musiało być w tym coś innego, coś, czego John nie umiał dostrzec. „( czemu płaczesz? CóŜ to za smutek? Hej, jestem twoim starym, mnie mo o tym powiedzieć." John spojrzał przed siebie i w dół, na czerwono-złoty dywan; nie cł patrzeć na twarze ani na cokolwiek innego. Po tylu latach musiał zrezy; wać z zastanawiania się nad synem i poddać się wobec niemoŜności uzy nią jakichkolwiek informacji na jego temat. Carl, jak i Ruth, oddalili si niego, stali się obcy. MoŜesz go zapytać o pogodę, o szkołę, o Los Angi ale nie zadawaj mu Ŝadnych powaŜnych pytań. A więc ojciec nie Ŝyje. W pewnym sensie zmarł i Carl, przynajmnie niego. Tyle myśli o posiadaniu. O rodzinie. O bogactwie. „BoŜe, dłuŜę nie wytrzymam. PomóŜ mi." Dom wuja Rogera i ciotki Marie na 28. Ulicy był jedną z owych wiel budowli wzniesionych w latach czterdziestych, ze spadzistym dać i mansardowymi oknami. Popularne wówczas podparte kolumnami szer ganki i stylowe okna w sypialniach były wykonane z bardzo tanich mat< łów. Ten wielki dom John zachował w pamięci jako miejsce zabaw w i wanego; pamiętał lite drzwi z wiśniowego drzewa opatrzone szklan; gałkowatymi klamkami, labirynty korytarzy, schodów, szaf i tajemnic; schowków. Wspaniały dom do długich, dziecięcych gonitw, od syp: ciotki i wuja, przez hali, pokój kuzyna Tima, ła/Jenkt z powrotem p pokój, w dół po wielkich schodach, gdzie noŜna byio sobie zjechai poręczy, chociaŜ tego właśnie zabraniano, znów przez hali aŜ do ku i jadalni, gdzie w końcu za bieganie po domu dostawało się burę. Dzisiaj po tym wielkim domu biegało juŜ trzecie pokolenie Barreti potomstwo dzieci Rogera: Alice, Doris, Elizabeth i Forrester, i tak s zabraniali im tego kuzyni Johna. Piski i śmiechy dzieci nadawały ta spotkaniom nastrój świąt BoŜego Narodzenia, wesela czy przyjęcia uro nowego. Ale tego dnia dorośli byli bardzo wyciszeni, prowadzili spok i stonowane rozmowy, nikt nie śmiał się głośno, pozwalając sobie najw na konwencjonalny, łagodny uśmiech.
Ośrodkiem zainteresowania była matka, zainteresowanie to było jec bardzo powściągliwe. Nie podnoszono Ŝadnych powaŜnych kwestii, mówiono o niepokojących czy trudnych sprawach. WaŜne były tylko uczucia, delikatne uściski i słuchanie tego, co m chciała akurat teraz przywołać z pamięci. — Był gotów do tego odejścia — John słyszał, jak mówiła do sw< sióstr i Rogera, brata ojca. — Nie wiem, jak do tego doszło, ale spłacili 58 wszystkie długi. Chciał mieć co do tego pewność. Poprzedniego dnia rozmawiał z naszym adwokatem. Myślę, Ŝe chciał zostawić wszystko w jak największym porządku. I myślę, Ŝe w jakiś sposób przewidział to, co miało nastąpić. Niektórzy członkowie rodziny prowadzili rozmowy w jadalni, inni gawędzili w salonie. Kilka osób zajmowało się najmłodszymi dziećmi, które trzeba było nakarmić i połoŜyć spać. Wszyscy krewni rozmawiali ze sobą, starając się równocześnie mieć na oku starsze dzieci, które ciągle biegały po domu, trzaskając drzwiami. W kącie saloniku siedział milczący Carl, z przylepionym do twarzy nikłym, towarzyskim uśmiechem. Z indykiem na talerzyku w jednej dłoni i filiŜanką kawy w drugiej John pomyślał sobie, Ŝe jeśli zrobiłby to teraz, pewnie udałoby mu się usiąść na składanym krześle obok Carla i zamienić z nim kilka słów. Wszyscy obecni mieli swoje rodziny, dzieci, kłopoty do rozwiązania albo pouczenia, chcieli zaprezentować się z jak najlepszej strony, pochwalić się swoimi wnukami; mieli synów i córki, których zachęcali do realizowania marzeń, a przecieŜ John teŜ miał u diabła... jakąś rodzinę. Jego syn siedział teraz w kącie, spoglądał zaczepnie i nie odzywał się do nikogo poza odpowiadaniem na pytania w rodzaju „Czyim jesteś synem? Gdzie teraz mieszkasz? Dawno cię nie widzieliśmy, chyba nieczęsto się tu pokazujesz?" Zgrabnie omijając osoby stojące w przejściu, John przeszedł z jadalni do saloniku. — Hej, John. — To był Roger, brat ojca. Jego oczy bardzo przypominały Johna seniora, a siwiejące włosy mieli prawie identyczne. — MoŜemy zamienić kilka słów? — Jasne... Stali ciągle w zatłoczonym przejściu. Starając się nie potrącić comniejszych brzdąców, przesuwali się na środek saloniku, w którym kłębili się kuzyni i dzieci. Roger zbliŜył się do niego i odezwał tak cicho, Ŝe nie mógłby go usłyszeć nikt inny. — Wygląda na to, Ŝe twoja matka i ojciec byli do tego przygotowani. To naprawdę wielki luksus. — Hmm, tata był bardzo staranny. Zawsze chciał, by w jego sprawach panował porządek. — Jak rozumiem, będziesz nadzorował sprawy majątkowe, którymi zajmie się Lii. John uśmiechnął się. — O tak. Razem z mamą widzieliśmy się juŜ z adwokatem, dokumenty są w porządku, a mama dobrze się tym zajęła. Musi załatwić jeszcze pewne rozliczenia, ale nie będzie to trudne, a dzięki temu, Ŝe ojciec wszystko lokował w oszczędnościach, jest zaopatrzona do końca swoich dni. Poza tym, jestem zawsze pod ręką i jeśli tylko będę w stanie, mogę jej pomóc. — To wspaniale, John. Słuchaj, jeśli byłbym potrzebny, daj mi znać. — JuŜ mam do ciebie prośbę. — Notował. — Hurtownia instalacji hydraulicznych naleŜy teraz w całości do mamy, ale potrzeba nam kogoś, kto by ją prowadził, kto wziąłby na siebie to wszystko, co robił tata. 59 n Roger skinął głową.
— Dobra. Rozumiem. Zobaczę, co się da zrobić. Postaram się znaleźć. — Buddy i Jimmie obsługują klientów i nadzorują całość, ale biuro ci F kowicie stanęło i zaległości rosną. — Hmm. Znam dobrego gościa będącego juŜ niemal na emerytun Mógłby zacząć od zaraz, zanim nie znajdziemy kogoś na stałe. Zadzwoni do niego w poniedziałek. — Znakomicie. Daj mi znać. — John rozejrzał się. Carl ciągle tkwiti swoim miejscu. — Ach, i jeszcze jedno — powiedział Roger. — Tak? — Co sądzisz o wynikach sekcji? Jak myślisz... eee... John potrząsnął z zakłopotaniem głową. — Nie wiem, Roger. MoŜna l wyjaśniać na mnóstwo sposobów. i — Ale... jeśli obraŜenia Johna powstały nie w wyniku wypadku, to... j — CóŜ, lekarz prowadzący sekcję powiedział jedynie, Ŝe niektóre obd Ŝenią taty wydają się nie być wynikiem wypadku. Ale to jeszcze nie potwiei dzone. — Hmm... zastanawiam się nad tym i tyle. John potwierdził skinieniem głowy. — Dobrze rozumiem, co masz na myśli. Mam tylko nadzieję, i rozumuję właściwie. Trudno się z tym pogodzić, z całą tą sprawą,; śmiercią taty, to było takie... takie... bezsensowne. Obawiam się, : niestety staramy się znaleźć jakieś wyjaśnienie jedynie po to, by móc zdefiniować. , Roger zaśmiał się cicho, ze smutkiem. ' — Tak. Myślę, Ŝe to moŜliwe. — Odwrócił się ku przejściu i zacs rozmowę z kuzynem Clayem. John był wolny. Carl siedział ciągle tam, gdzie przedtt m. Przepuszczaj przed sobą dwoje dzieci biegnących za gumową piłką i obie matki, poda; jące za nimi i krzyczące: „Tylko nie w domu!", John dopadł składane krzesła. — Czy to miejsce jest wolne? — Tak. John usiadł, kładąc ostroŜnie talerzyk na kolanach i odstawiając kawę parapet. — No to powiedz, jak ci się powodzi? — Wygląda na to, Ŝe w porządku. — Czy matka juŜ wyszła? — Nie. W ogóle tu nie przyszła. — Ach tak? — Musiała złapać samolot do Los Angeles, tylko mnie tutaj podwios Mam swoje rzeczy na ganku. John starał się ukryć swoje zmieszanie, ale nie wypadło to dobrze. — Hmm... szkoda, Ŝe się nie spotkaliśmy. Na pogrzebie zamieniliś raptem dwa słowa. 60 Carl nic nie odpowiedział, wpatrywał się tylko w środek pokoju. Zapanowało milczenie. Kompletne. Telewizyjny instynkt Johna zareagował na to zdenerwowaniem. „John, powiedz coś. Cokolwiek." — Będę... — odezwali się równocześnie i od razu przerwali. — No mów — zachęcił go John. — Zostanę jakiś czas w mieście. John ucieszył się. To dobra wiadomość. — Och... naprawdę. Czy... no... czy masz tu jakichś przyjaciół? Jakieś interesy? Co? Carl ociągał się nieco z odpowiedzią. — No, chyba jedno i drugie. Chciałbym coś namalować... po prostu... takie tam. Zaczynało to przypominać wywiad w telewizji. John pytał, a Carl odpowiadał, czas mijał. — Jak się miewa matka?
— Świetnie. — Dalej pracuje w Wembley and Myerson? — Awansowała. Jest teraz kierownikiem działu. Dobrze sobie radzi. — No, to wspaniale. A co u ciebie? Niedługo wracasz do szkoły? — Jeszcze nie. Muszę się trochę od tego oderwać i nabrać doświadczenia. — Hmm... no pewnie. Obydwaj spojrzeli na środek pokoju; John wykorzystał ten moment, by zjeść kawałek indyka i wypić łyk kawy. — CóŜ — rzekł w końcu — miło mi znów cię widzieć. — I mnie równieŜ — odpowiedział Carl. Wyglądało to na koniec rozmowy, ale John nie chciał jej tak zakończyć. Wpadł na pomysł. — Hm... widzisz, słuchaj, jeśli zostajesz tu na jaki ś czas... moŜe wpadłbyś kiedyś do mnie do stacji? Pokazałbym ci wszystko, zobaczyłbyś gdzie pracuje twój stary, a potem moglibyśmy skoczyć razem na kolację. Twarz Carla wyraźnie pojaśniała. — Chętnie... zgoda. — Czy będziesz miał czas w poniedziałek? — W poniedziałek jestem wolny. — W porządku. MoŜe wpadniesz do stacji około... no, powiedzmy piątej? Najpierw cię oprowadzę, a potem popatrzysz sobie jak prowadzę Wiadomości. Masz jak się tam dostać? — Chyba wypoŜyczę samochód. — Dobrze. Załatwię to w sekretariacie. Zadzwonię później i podam ci wszystkie szczegóły. Gdzie będziesz mieszkał? — No... u przyjaciela. — Masz jego numer telefonu, mógłbym wówczas zadzwonić? Carl zawahał się. — No... nie, jeszcze nie mam. — No dobrze—John wyciągnął portfel i wręczył mu wizytówkę. — Masz tu mój telefon do domu i do pracy. Zadzwoń w poniedziałek rano, powiem co i jak, gdzie zaparkować i tak dalej. 61 — Na pewno zadzwonię. I znów martwa cisza mimo hałasu panującego w pokoju. Rozproszon rozmowy, chaos. Co za straszne miejsce na podtrzymanie rozmowy z włas nym synem. MoŜe w poniedziałek, na kolacji. Będą wtedy sami. MoŜe wted się im uda. — No dobrze — powiedział wstając John. — Do poniedziałku. — Do poniedziałku — odpowiedział Carl, Ŝegnając go uniesionym d góry kciukiem. Ten prosty gest ośmielił Johna. CzyŜby puściły lody? 62 l Rozdział 6 Stuknął włączony przycisk. Dwie Ŝarówki rozbłysły u sufitu. Carl Barrett zatrzymał się w drzwiach oczarowany. Sprawiał wraŜenie, jakby obawiał się wejść do środka. — To był warsztat twojego dziadka — powiedziała ubrana ciągle w tę samą bladoniebieską suknię babcia Barrett. Po pogrzebie i popołudniowym spotkaniu w domu Barrettów pozostali tylko ona i Carl. — Kiedy nie pracował w składzie, stale tutaj przesiadywał razem z twoim ojcem. Ubrany na czarno Carl, z łańcuszkiem u policzka, wszedł do środka i znalazł się obok maszyn stojących w rzędzie niczym stalowy pluton: piła tarczowa, frezarka, heblarka, wiertarka, wycinarka, szlifierka. W pomieszczeniu pachniało drewnianymi wiórami, olejem maszynowym, Ŝelazem, farbą i lakierem. Wszędzie panowała idealna czystość. Podłogę
dokładnie zamieciono i chociaŜ na gzymsach, szczytach półek i parapetach moŜna było jeszcze dostrzec ślady trocin, nie była to typowo zagracona szopa. — Zawsze było tu tak czysto, jak teraz — powiedziała. — Prawie tak samo, bo ostatnio John dokładnie wysprzątał kaŜdy kąt, tak jak to zrobił i z innymi sprawami. O wszystkim pomyślał, wszystko jest na swoim miejscu. Carl patrząc pod nogi stąpał powoli po starych deskach. „Tędy chodził dziadek", pomyślał sobie, „tutaj pracował. To jego ręka spoczywała na wytartym przez lata uŜywania uchwycie wiertarki. To twoja ręka, dziadku." Poruszył dźwignią i obserwował, jak wiertło obniŜa się do poziomu stołu. Wyobraził sobie warkot maszyny i sypiące się wokół wiórki z obrabianego kawałka drewna. „Mój ojciec równieŜ posługi wał się tą maszyną", pomyślał. „Stanowiła część jego świata." Na przeciwległej ścianiekrólował masywny, poszczerbiony, ale schludny warsztat, z cięŜkimi szufladami pod blatem i wielką ilością narzędzi, które wisiały nad stołem. KaŜde z nich odrysowano na ścianie czarnym konturem, dzięki czemu moŜna było natychmiast zauwaŜyć jego brak albo złe umiejscowienie. W tej chwili Ŝadnego z narzędzi nie brakowało. Wszystkie były na swoich miejscach. W oczach pani Barrett pojawiły się łzy. — Lepiej będzie, jeśli stąd pójdę. Na cokolwiek spojrzę, dziadek natychmiast staje mi przed oczyma. Carl zrozumiał, co miała na myśli. Wszędzie tutaj pełno było dziadka. Na wszystkim pozostawił ślad swojej ręki i osobowości. ,*-i'"i iff Carl czuł to. — Widzisz tam? — ręką wskazała na przeciwległy kąt jednocześni! wycierając łzy. — Tam koło okna. MoŜe tam byś się rozlokował? Podeszli do wskazanego miejsca, gdzie rząd wielkich okien jakby tylkt czekał na światło dnia. Carl przyglądał się wszystkiemu uwaŜnie. W rogi leŜał wielki stos drewna i jakiś model przykryty brezentem, ale pozostawało jeszcze wiele wolnej przestrzeni. BliŜej okna było doskonałe miejsce na sztalugi, a puste ściany aŜ prosiły się o powieszenie na nich obrazów. Na końcu warsztatu xmoŜna było postawić farby, palety i pędzle, a pośrodku zgrabny stolik. Światło za dnia będzie idealne Chciał tu zostać. — To wymarzone miejsce do pracy. — O to ci przecieŜ chodziło. — Ale wiesz, nie chciałbym robić kłopotu. — Czuj się jak u siebie. — No tak, miałem na myśli mojego ojca. On nie wie, Ŝe tu mieszkam, bałem mu się o tym powiedzieć. — Tak, na pewno by się do czegoś przyczepił. Ale to dlatego, Ŝe on cię nie zna i ty go nie znasz, poza tym martwiłby się o mnie. — Jaki on naprawdę jest? Ze zdziwieniem uniosła brwi. — Sam go o to spytaj. PrzecieŜ po to przyjechałeś. Carl jeszcze raz rozejrzał się po warsztacie, zafascynowany tym nieznanym światem, jego światem, którego o mało co nigdy by nie poznał. — Ciągle mam wraŜenie, Ŝe się narzucam. — Nie, przecieŜ to był mój pomysł. Dotknęła go, by na nią spojrzał. — Panie Barrett, nazywam się Lillian Eve Barrett. Jestem twoją babcią, matką twojego ojca. A ty, młody człowieku, jesteś moim wnukiem. Objęła go i przycisnęła do siebie. Nie wiedział, jak na to zareagować i stał tak, sztywny, z niezręcznie opuszczonymi rękami.
— To się nazywa przytulać się, Carl. Tak u;aśrue zachc wuję się wobec osób, które kocham. Przyzwyczaisz się do tego. Odwzajemnił jej uścisk i wstydliwie wyjąkał. — Rozumiem. Wypuściła go z objęć, uśmiechnęła się i po matczynemu pogroziła palcem. — Jak nabałaganisz, to będę się złościć, więc nie rób tego. Chciałabym, Ŝebyś dbał tu o porządek, tak jak dziadek, a nigdy jak twój ojciec. MoŜesz spać w dawnym pokoju swojego taty. Jest tam ciągle jego łóŜko i szafy. Trzymam tam teraz moje szycie i pełno róŜnych pudełek, ale wrzucimy wszystko na górę i będziesz miał duŜo miejsca. Jeśli będziesz miał wyrzuty sumienia, Ŝe wykorzystujesz starą wdowę, znajdę dla ciebie robotę, moŜesz odpracować swoje utrzymanie. Dam ci listę spraw do załatwienia. Uśmiechnął się i kiwnął twierdząco głową, poczuł się nieco skrępowany. — Tak, w porządku. Tak powinno być. — Masz jakieś pytania? 64 jednocześnie 'ał? i jakby tylko Ŝnie. W rogu pozostawało ; miejsce na obrazów. Na , a pośrodku >sta<5. — To J mieszkam, 50, Ŝe on cię tym niezna-znał. — Ach. No... — Spojrzał na stos drewna i model ukryty pod brezentem. —Czy mógłbym przenieść to wszystko tam? Zyskałbym tutaj sporo wolnego miejsca. Wtedy wszystko byłoby naprawdę super. Podeszła do stosu i podniosła rąbek brezentu. Pod nim widać było kilka desek o precyzyjnie przyciętych krzywiznach, które łączyły się z pięknie wykończonymi wręgami. — To wygląda na łódź — powiedział Carl. Pani Barrett nie odpowiedziała od razu. Tych kilka nie wykończonych kształtów przeniosło ją w odległy świat. Do oczu ponownie napłynęły łzy. — Lepiej juŜ sobie pójdę. Wszędzie, gdzie spojrzę, widzę dziadka... — Zakryła twarz dłońmi, odwróciła się i ruszyła ku drzwiom. — Przyjdź, jak skończysz, to przeniesiemy twoje rzeczy. — Przepraszam. Ja nie chciałem. — Nic się nie stało. — Zatrzymała się i odwróciła ku niemu ponownie, wycierając oczy i z trudem uspokajając oddech. — Chciałabym, Ŝebyś tutaj został. Dziadek teŜ by tego chciał. Wiem o tym. Gdy wyszła z pokoju, Carl stał przez chwilę nieruchomo, nie wiedząc za co się najpierw zabrać. W końcu usłyszał, jak babcia zamyka tylne drzwi do domu. Była juŜ w środku. „Kim ona jest?", pytał siebie zaskoczony. „Kim był dziadek?" W końcu uśmiechnął się smutno. „Kim jest mój stary?" Dotknął delikatnie jednej z wręg łodzi i bardzo długo nie mógł oderwać od niej ręki. roją babcią, sm. gować i stał f się wobec groziła palI. Chciała-vój ojciec, jego łóŜko idełek, ale Ii będziesz idla ciebie spraw do rępowany. W poniedziałek za dziesięć pierwsza John zaparkował na swoim miejscu przed budynkiem i po okazaniu przepustki wszedł do gmachu Kanału 6, Pierwszej Informacyjnej Stacji Telewizyjnej w mieście. Po pokonaniu jednego piętra trzeba było przejść przez stalowe drzwi przeciwpoŜarowe, naprzeciw których znajdował się pokój redakcji Wiadomości. — Cześć, George.
Rozdzielający zadania wydawca Wiadomości, George Hayami, pomachał mu ręką. Siedział za swoim biurkiem, obok którego musieli przejść wszyscy kierujący się do pokoju redakcyjnego. Przypominało ono ladę w barze, której blat sięgał piersi stojących przed nią ludzi i z której George, Ruth Sutton oraz Dianę Bouvier serwowali stale najnowsze informacje. Było to swego rodzaju okno na świat w tym pozbawionym prawdziwych okien pomieszczeniu — oczy i uszy stacji działające w oparciu o elektronikę, telefon, fax i drukarki. Na jego lewym brzegu stał rząd radioodbiorników nastawionych na częstotliwości uŜywane przez policję i straŜ poŜarną. Z tych głośników płynęła zawsze lawina komunikatów od dyspozytorów straŜackich i patroli policyjnych. W lewym tylnym rogu znajdował się pulpit kontrolny połączeń radiowych i telefonicznych, dzięki którym „biurko" pozostawało w kontakcie z reporterami w terenie, którzy nadawali przez krótkofalówki i telefony komórkowe, a gdy te zawodziły, poprzez ogólną sieć telefoniczną. Pod blatem leŜały najświeŜsze numery wszystkich ukazujących 65 się w mieście dzienników i „The Wall Street Journal", „The New Ya Times", „The Los Angeles Times" i „The Washington Post". Wszystkt si< leŜały na drucianych półeczkach, odpowiednio uporządkowane, porozkładi s> ne, z zaznaczeniem wybranych tekstów i wycinków. Na tylnej ścianie wisii ły wielkie mapy miasta, okręgu i stanu, które miały ułatwiać pracę wydan ni com rozdzielającym zadania. Pomagali oni reporterom dostać się do mieja g w których akurat coś się działo. Pod mapami leŜały doniesienia z agencj prasowych — United Press International, Associated Press i Reutera. Ni F drugim końcu biurka, przy terminalach komputerowych, siedzieli Georg Hayami i Ruth Sutton, którzy wybierając informacje, aktualizowali „Prze r gląd 24 godzin". Rezultatem ich pracy był wielostronicowy wydruk kompii i terowy, menu dnia, z którego moŜna było się dowiedzieć gdzie i co sit w danej chwili dzieje. 1 John wziął egzemplarz, który aktualizowano w południe i jednym rzuten oka objął wszystkie wydarzenia, domyślając się, co moŜe trafić do wia domości: M! (pod tą literą kryły się morderstwa) BROCKYILLE — Odnalezieni we własnym domu, martwa, 33-letnia Córa Ann Bayley. Przyjaciel, który j} odnalazł uwaŜa, Ŝe została uduszona. Policja nie podała przyczyny śmierci, SPISEK MORDERCÓW — w Greenport aresztowano trzech nastolat ków, którzy planowali zabicie rodziców. Z! (czyli odnalezione zwłoki) DILLON PARK—W niedzielę znaleziono w Dillon Park ciało kobiety (wiadomość nie została ujawniona w niedzielę), Jej zaginięcie zgłoszono w piątek. Najwyraźniej było to samobójstwo. L! (oznaczało katastrofę lotniczą) MANILA — Benson Dynamics jak zwykle wydał nic nie znaczący, dwuznaczny komunikat. W zeszłym roku w Southcott stwierdzono podobne kłopoty z silnikami. P! (oznaczało poŜary) RÓśNE — Kilka poŜarów (z dobrymi ujęciami płomieni) począwszy od niedzieli. Płonący jacht na Lakę Swayze. Przyczyna nieznana. Spalone trybuny na torze wyścigowym Summersville — podpalenie, I tak dalej. Na całe trzy strony. Nie wszystko • if.ało później na wizję, ale dla Johna ów obszerny materiał był zawsze fascynujący, zwłaszcza w porównaniu z tym, co trafiało ostatecznie do wieczornych wiadomości. Usiadł za swoim biurkiem stojącym w głębi pokoju redakcyjnego i włączył komputer. Mała, migająca skrzynka pocztowa była znakiem, Ŝe czeka na niego w poczcie komputerowej wiadomość. Podał swoje hasło, by odczytać tekst. Okazało się, Ŝe jest kilka informacji.
„Myślimy o tobie, John." „Wyrazy współczucia z powodu tak ogromnej straty." „Głowa do góry i pamiętaj, Ŝe jesteś najlepszy." „Niech cię Pan Bóg błogosławi, John." „Kondolencje dla ciebie i twoich bliskich." Ach, była jeszcze wiadomość od Leslie Albright. „John, przyjmij moje najszczersze kondolencje. Proszę, zajrzyj do mnie, porozmawiamy. Jestem ci winna wyjaśnienie i przeprosiny za ostatni piątek. Leslie." 66 „No cóŜ, co ty o tym moŜesz wiedzieć?" Powstrzymał łzy, uśmiechnął się ciepło i napisał odpowiedź, kierując ją do wszystkich uŜytkowników systemu. „Dziękuję wam wszystkim za słowa współczucia i pociechy w tej trudnej dla mnie chwili. Pracuję we wspaniałym zespole. Niech was Bóg błogosławi." Nacisnął klawisz potwierdzający wysłanie wiadomości i natychmiast rozeszła się ona w systemie. Rozejrzał się po pokoju. Biurko Leslie było puste. Jak zwykle o tej porze robiła relację z terenu. Wybrał kod jej komputerowej przegródki na listy i przekazał wiadomość. „Wielkie dzięki za wszystko, Leslie. Jasne, porozmawiajmy" i przycisnął klawisz „Enter". A teraz do roboty. Trzeba działać. Na to czekał, chwila zapomnienia w gorączce i zgiełku codziennych wiadomości. Uwielbiał to. Nacisnął odpowiednią sekwencję klawiszy i na ekranie pojawił się tekst „Wiadomości o 1730", ciągle jeszcze w trakcie tworzenia. Mógł się teraz przekonać, które z tematów ujętych w „Przeglądzie" przeszły zwycięsko poprzez etap przesiewania i znajdą się na antenie. Stawiał na to, Ŝe poŜary „z dobrymi ujęciami ognia" przejdą. Dobry obraz to zawsze wielki atut. Jeśli chodzi o katastrofę lotniczą w Manili, to producent tego samolotu miał jedną z większych fabryk w mieście, a zatem temat budził ogromne zainteresowanie i musiał wejść do czołówki, bez względu na to, czy były na ten temat nowe dane, czy nie. W związku z tym, Ŝe informacje były adresowane do określonego odbiorcy, nieustannie pojawiały się dwa pytania: które informacje są najbardziej aktualne i jak moŜna je zinterpretować lokalnie? Jeśli samolot pochodzący z Benson Dynamics ulega katastrofie za granicą, z pewnością zainteresuje to mieszkańców miasta, bo to przypuszczalnie oni go zbudowali. Jeśli chodzi o aktualność tematu, cóŜ, gdyby rozbijało się więcej samolotów, to coraz więcej ludzi zaczęłoby zastanawiać się nad przyczynami tego zjawiska i temat z pewnością byłby na czasie. Pojawiłoby się wiele programów drąŜących tematy z nim związane. Gdyby nawet nie było Ŝadnych nowych wiadomości na temat katastrof lotniczych, moŜna by przedstawić wyniki badań opinii publicznej i próbować podejść do sprawy za kaŜdym razem z innego punktu widzenia. John przypomniał sobie inne „gorące" tematy ostatnich miesięcy. AIDS było zawsze na czasie, bowiem kolejne dwie znane postacie dowiedziały się o pozytywnych wynikach testów na obecność wirusa HIV. „Wiadomości o 18°°" sprowadziły ten temat do poziomu lokalnego, emitując materiał o miejscowej społeczności homoseksualistów oraz starając się dociec, jakie działania podejmuje ono w celu powstrzymania tej epidemii. Zakładnicy na Bliskim Wschodzie równieŜ zaliczali się do grupy tematów „gorących". I to nie dlatego, Ŝe uwalniani byli po latach spędzonych w zamknięciu, ale z tego powodu, Ŝe siostra jednego z nich mieszkała w pobliŜu, 67 dzięki czemu „Wiadomości o 18°°" trafiły na znakomitą okazję do „ulokal nienia" tej sprawy. :
Molestowanie na tle seksualnym w miejscu pracy równieŜ uznawano i , waŜne, skoro oskarŜony został jeden z bardziej znanych polityków. Kontroli handlu bronią takŜe stawała się tematem dnia, gdy tylko dochodziło di kolejnej masowej strzelaniny. Kaznodzieje telewizyjni stali się równia obiektem zainteresowania od czasu, gdy jednego / nich przyłapano z pros tytutką. Jedne sensacyjne informacje stawały się źródłem następnych, ci powodowało, Ŝe ich natłok kreował ciągle nowy, coraz bardziej chaotyczn] obraz rzeczywistości. Wszystkie informacje przed pojawieniem się na antenie poddawano bezlitosnej krytyce, Ŝmudnemu procesowi selekcji i obróbki. Naostatecznj efekt, emisję Wiadomości, składał się więc długi łańcuch elementów. Prąci w dziale programów informacyjnych wymagała umiejętności godzenia, często sprzecznych ze sobą, interesów społecznych, dziennikarskich, komercyjnych itp. Raz przynosiło to korzyści, innym razem straty. I chociai redagujący wiadomości ludzie dokładali wszelkich starań, by robić to profesjonalnie — to znaczy obiektywnie — ich działania nie zawsze były wolne od osobistych odczuć. Te same fakty róŜnie odbierane przez reporterów, wydawców i producentów, i przesiane przez sito róŜnych systemów wartości, co prawda nieumyślne, jednak w sposób subiektywny kształtowały telewizyjną rzeczywistość. Była to bardzo złoŜona machina ścierających się wpływów i interesów. John uznał, Ŝe poŜar w Summersville znajdzie się w tekście „Wiadomości o 1730". TakŜe dobre ujęcia płomieni musiały przekonać Erikę Johnson, redaktora naczelnego. Następnie materiał o katastrofie lotniczej. Do wcześniejszych relacji nie doszły Ŝadne nowe fakty, mimo to, dla podtrzymania zainteresowania widzów — akurat teraz był to aktualny temat — Wendell Southcott dostarczyła materiał o działaniu ciągu wstecznego silników i związki tego zjawiska z wypadkiem. Te właśnie materiały spłynęły z biurka redakcyjnego, a następnie zostały zatwierdzone i przydzielone konkretnym osobom podczas kolegium redakcyjnego o 9°° rano. Przy biurku Eriki z reporterami i autorami tekstów spotkali się Ben Oliver, dyrektor Wiadomości, Tina Lewis, główny producent Wiadomości oraz producenci kolejnych wydań „W Południe", „O 1730' i „O 19°°". Oni w tym dniu decydowali o treści programów informacyjnych Z tego miejsca wyruszali ze zleceniami od Eriki reporterzy, którzy wrą; z przydzielonymi im kamerzystami jechali słuŜbowymi samochodami stacji Robili zdjęcia i zbierali związane ze sprawą informacje, dzięki którym mógł później zmontować swoje odcinki oraz prezentować własne komentarze ni temat relacjonowanych wydarzeń. Autorzy tekstów pozostawali w pokoji redakcyjnym, zbierając informacje przez telefon, z prasy i depesz agencyj nych, od rzeczników prasowych poszczególnych wydziałów policji i z in nych wiarygodnych źródeł. W końcu powstawał tekst, który towarzyszy materiałom filmowym; czasem, gdy ich nie było, był tylko odczytywan; przez prezentera. 68 Tak zebrane materiały przeglądali teraz producenci programów. Układali je według własnego uznania tak, by zmieściły się w półgodzinnych wydaniach. Na właściwe wiadomości były dwadzieścia dwie minuty, resztę czasu zajmowały reklamy. Na końcu fragmenty przeznaczone do odczytania dawano do ostatniej korekty samym prezenterom; na tym właśnie etapie John włączał się w proces produkcji. No dobrze, oto materiał o politycznym rywalu gubernatora, Bobie Wil-sonie, który wygłosił przemówienie na wiecu inaugurującym jego kampanię wyborczą. Po wydarzeniach ostatniego tygodnia widzowie z pewnością ciekawi byli repliki drugiego z kandydatów. Pozostał materiał o nienawiści, o krzyŜu spalonym na trawniku gdzieś w Woodard. Rasizm był takŜe dobrym tematem; widzowie zawsze się tym interesowali. Temat o homoseksualistach i AIDS. I on równieŜ nie tracił aktualności, jakkolwiek przedstawianie go nie było rzeczą łatwą. Niósł ze sobą ogromny ładunek problemów politycznych i etycznych, zawsze mógł spotkać się z Ŝywiołową reakcją. Ten materiał
relacjonował niedzielną demonstrację homoseksualistów podczas naboŜeństwa katolickiego. Właśnie tam dzisiaj zbierała informacje Leslie Albright. Pojawi się w studiu podczas audycji „O 1730", komentując przygotowany przez siebie materiał filmowy. John przekartkował tekst, szukając pytania, które miał jej zadać. Hmm. „Czy moŜemy spodziewać się kolejnych tego rodzaju demonstracji?" Zaśmiał się po cichu. Znał juŜ odpowiedź na to pytanie, ale przecieŜ jedna z przyjętych przez niego zasad brzmiała: „Zapamiętaj sobie, John, nie znasz odpowiedzi na zadawane pytanie". Dalej miał materiał o awarii jednego z promów, które codziennie woŜą ludzi do pracy przez Zatokę. To zainteresuje lokalną społeczność. Doniesienia o erupcjach wulkanicznych na Filipinach przekazywały inne stacje telewizyjne i gazety, oczywiście ich stacja teŜ powinna uwzględnić ten temat. Materiał o kobiecie skarŜącej sieć sklepów spoŜywczych za to, Ŝe ugryzła ją tarantula ukryta w kiści bananów kupionych w sklepie, przeszedł jedynie jako wypełniacz, czy teŜ ciekawostka. Z pewnością na tym obszarze nie groziła nikomu plaga tarantul. Jeśli juŜ mowa o wypełniaczach, to było więcej takich materiałów: nowe mundurki Irish Girl's Drum i Bugle Corps (czy moŜna do nich wstąpić nie będąc pochodzenia irlandzkiego, czy mogą do nich wstępować chłopcy oraz czy obowiązkowo trzeba nosić spódniczkę) oraz konkurs w jedzeniu ostryg! Gdyby jednak okazało się, Ŝe materiały te nie zmieszczą się w czasie programu, to najprawdopodobniej trafią do kosza. Chcąc mieć ogólną orientację, John przeglądał dalej tekst, przyciskając w komputerze raz po raz klawisz „Page Down". Popołudnie miało mu upłynąć na robieniu korekty i wygładzaniu tekstu, podobne zadanie czekało Ali Downs, prezenterkę prowadzącą z nim Wiadomości. Większość tekstów rozdzielono juŜ pomiędzy nich, oznaczając je literami A lub J, jednak w celu uniknięcia pomyłek oboje musieli przeczytać i przeredagować całość — chodziło teŜ o stwierdzenie, czy tekst jest spójny, 69 i zrozumiały i da się płynnie czytać. Czasami zdarzało się, Ŝe sprawiał tni ności i nieodzowne były zmiany. Mimo licznych stresów, przygotowywał serwisu informacyjnego było pasjonującym zajęciem. Dzień zaczął sięji zwykle i John z nie ukrywaną przyjemnością oddał się pracy. Teraz z pei nością będzie mógł powrócić do normalności. Normalność. Słowo to natychmiast przywołało mu na myśl Carla. „E bracie... Carl..." Dzwonił do niego tego ranka i niemal ws/ystko juŜ ustali pozostało tylko załatwienie przepustki. Podniósł słuchawkę. Trzymając ją w ręku, obrócił szybko głowę. Z przeciwległej strony pt mieszczenia doszedł go krzyk. Kobieta. Wypadek. Coś strasznego. Pode™ się z miejsca i poprzez labirynt biurek pobiegł w stronę, z której dobiegi krzyk. Mógł teraz rozróŜnić słowa. „Nic nie zrobiłam... Nic nie zrobiłam! Zostai mnie!" Reporterzy, autorzy tekstów, producenci, wszyscy siedzieli na swoid miejscach zajęci pracą na komputerach, telefonami. Rozmawiali takŜe rai? dzy sobą. Co się u licha dzieje z tymi ludźmi? W ogóle nie zwracają nati uwagi! Nawet nie podnieśli głów! — Co się stało? — John zapytał Hala Rosena, który zajmował się próg noŜa pogody. Hal, facet kościsty i dobroduszny, siedział przy biurku, przerzucają teleksy z prognozami pogody i przeglądając na monitorze satelitarne zdjęci meteorologiczne. — Co takiego? John znów usłyszał kobiecy głos: „Precz stąd! Nic nie zrobiłam!" j Głos dochodził z gabinetu Tiny Lewis.
— Tina! — John wpadł do jej pokoju, za nim biegł Hal. Tina siedziała tyłem do nich, czytała wydruk komputerowy. Gdy wesz a zrobili to dość hałaśliwie, odwróciła się zaskoo/.ona i zi ytowana. — Psiakość, co tu się... — Czy wszystko w porządku? — zapytał pospiesznie John. Powoli, z namysłem połoŜyła tekst na biurko i spytała: — Czy zapomniałeś, Ŝe tu się puka do drzwi? Nie przypominam sob Ŝebym cię wzywała. — Tutaj wszystko jest w porządku — powiedział Hal, nie wiedząc, gds podziać wzrok. — Słyszałem twój krzyk — rzekł John. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. — Krzyk? Przeszyła go pełnym nienawiści wzrokiem. Wtedy, w dziwny sposób spojrzenie to przybrało wyraz udręki, gło' jej opadła do tyłu, usta wykrzywiły się, a z oczu zaczęły płynąć h Twarz krzyczała: „Zostawcie mnie w spokoju! Miałam prawo! To mc prawo!" John zamarł. Spojrzał na nią. — Czy na pewno... na pewno dobrze się czujesz? 70 — Barrett — odezwał się inny głos — o co ci chodzi? — Był to głos Tiny Lewis. Wydobywał się wprost z tej udręczonej twarzy. Nie. Teraz na jej twarzy malował się gniew, niecierpliwość i pogarda. John zamrugał oczami. Spuścił wzrok. Znów spojrzał na Tinę. Splotła dłonie i kręciła głową. — Barrett? Głos znowu był obcy. Słychać w nim było przeraŜenie i zaciekawienie. Widział, jak wstała, nie płakała juŜ ani nie krzyczała, tylko patrzyła z niepokojem, zaskoczona, jak gdyby był... jakby na... John zebrał się w sobie. Z premedytacją odcinał się od tego, co działo się w jego głowie. Zmusił się, by spojrzeć na płaczącą, miotającą się przy biurku istotę i powiedzieć: — Ludzie, to ta drukarka! Musimy jąjakoś nasmarować, czy co. Wydawała takie odgłosy jak płacząca kobieta. Myślałem, Ŝe to ty! „Precz z mojego Ŝycia", zawyła kuląc się i zasłaniając ramionami głowę. „Nie chcę czuć twojego bólu! Daj mi spokój!" — Musisz coś zrobić ze swoimi uszami — powiedziała ta druga Tina. Ta prawdziwa? Jedna z nich? — No juŜ, zjeŜdŜaj stąd. Ponownie wzięła do ręki tekst i odwróciła się do nich tyłem. — Chodź — rzekł Hal — ona jest zajęta. Wrócili do pokoju redakcyjnego. Hal prowadził Johna pod ramię, lekko go podtrzymując. John dotykał palcem ucha. Ciągle słyszał straszliwe krzyki dobiegające z pokoju Tiny. — Człowieku, co się dzieje? — Siadaj tutaj — powiedział Hal, przysuwając obrotowe krzesło. — Czy ciągle jeszcze coś słyszysz? John wytęŜył słuch. — JuŜ nie. Zmusił się do uśmiechu. Teraz musiał to zdarzenie jakoś zbagatelizować. — Chyba siedzę za blisko drukarki. A moŜe to mój telefon. Hal oparł się łokciem o biurko i przez chwilę wpatrywał się w twarz Johna. — Czy jesteś pewien, Ŝe słyszałeś, jak Tina krzyczała? John wzdrygnął się. Robił co mógł, by wyglądać jak normalny, zdrowy i odpowiedzialny człowiek. — Czy to nie było niezwykłe? Chłopie, myślałem, Ŝe to... Chłopie, co za historia. — Dobrze się czujesz? — Taak... no pewnie.
Hal nie wydawał się usatysfakcjonowany tą odpowiedzią. — Widzisz... John, miałeś cięŜkie dni. MoŜe nie powinieneś jeszcze wracać do pracy, do tych wszystkich napięć. John chciał przerwać tę rozmowę, wstał i zerknął na zegarek. — No dobrze, wiesz, mój syn wybiera się tu z wizytą. Jeśli sądzisz, Ŝe mam omamy słuchowe, poczekaj, aŜ on się tu zjawi, będzie ci się wydawało, Ŝe masz omamy wzrokowe. Muszę zadzwonić do recepcji. — Dobrze, uwaŜaj na siebie. 71 John wrócił do biurka i podniósł słuchawkę, która ciągle jeszcze wisiał na sznurze. Kilka metrów od biurka stał Rush Torrance i wpatrywał st w niego. — Co się stało? — Nic takiego. Wydawało mi się, Ŝe ktoś mnie woła. Fałszywy alarm, Rush poprzestał na tej odpowiedzi i wrócił na swoje miejsce. John stara się sprawiać wraŜenie jak najbardziej normalnego, zdawał .obie sprawę, Ŝi inni obecni w pokoju równieŜ mu się przyglądają. PrzyłoŜył słuchawkę di ucha i wystukał numer recepcji. W trakcie uzgadniania z recepcjonistą wi zyty Carla czuł, jak spojrzenia kolegów powoli kierują się gdzie indziej. Potem opadł na krzesło i spojrzał na ekran komputera. Ciągle widniali na nim polecenie „Popraw, wyjdź z programu, podaj inne polecenie". To mogło poczekać. John był przeraŜony. Znowu to samo, tylko jeszcze wyraźniej. W miejsce niewyraźnych, odległych, niemoŜliwych do zidentyfikowania głosów usłyszał Tinę Lewis. Był przekonany, Ŝe słyszał i widział właśnie ją, tak wyraźnie i dokładnie, Ŝe uznał to za... rzeczywistość? Ale czy to była rzeczywistość? CzyŜby to konsekwencje zaŜywania LSD? To o to chodzi? Pseudointe-lektualista biorący prochy, akademicki radykał miałby teraz ponieść konsekwencje? Kiedyś ojciec ostrzegał go, Ŝe prędzej czy później trzeba będzie za to zapłacić. Za kaŜdym razem, gdy wkładał do ust tę słodkawą pastylką, myślał o ojcu: „Ta jest dla ciebie, tato." Ostatnie przeŜycia, najpierw zachowanie ojca, potem jego śmierć, musiały cofnąć go do tamtych czasów, do czasów młodzieńczego buntu. Jakie to poetyckie. W trakcie kaŜdej narkotycznej halucynacji myślał o ojcu; teraz zbyt częste myśli o nim przypominały te seanse, mimo Ŝe nie brał narkotyków. No tak, czyŜ to nie ojciec rozbudził w nim to wszystko, gadając coś o „jękach zgubionych dusz"? To z pewnością nie pozostało bez wpływu. Ostatnie słowa ojca, późniejsza tragedia, wyrzuty sumienia Johna połączone z emocjonalnym wstrząsem... Musi teraz postępować bard o ostroŜnie; nie powinien się tym przejmować. To minie, jeśi; pozwoli działać czasowi i wypocznie. Poza tym był całkowicie zdrowy, dbał o siebie, codziennie biegał pięć mil, stosował dietę, duŜo spał... to powinno zniknąć, odejść... „Zapomnij o tym, John" mówił do siebie. „Daj temu spokój. To minie. Masz czterdzieści dwa lata, wszystkie te sprawy są juŜ poza tobą, musisz myśleć o swojej karierze." Pochylił się nad tekstami do „Wiadomości o 1730" i ponownie zabrał się do pracy. Nad czym to wcześniej się zastanawiał? Nad powrotem do normalności? 72 Rozdział 7 Dochodziła piąta, gdy Carl podjechał szarym chevroletem babci Barrett pod budynek Kanału 6 lokalnej telewizji. Znalazł wolne miejsce w części parkingu wyznaczonej dla gości. Kierując się wskazówkami ojca, dotarł do głównego wejścia. Hali był rozległy. To obszerne, wysokie oszklone pomieszczenie wyścielone było grubą, tłumiącą dźwięki wykładziną. Pośrodku stał włączony ogromny ekran telewizyjny. W tej chwili emitowano kontrowersyjną audycję publicystyczną z udziałem prostytutki. W centralnej części pomieszczenia znajdowało się stanowisko recepcjonistki. Siedziała tam młoda dziewczyna ze słuchawkami na uszach i mikrofonem przy ustach.
— Halo — powiedziała — zapewne pan Carl Barrett. Uśmiechnął się. Wiadomo, o co chodziło. Łatwo go było poznać po dziwnych włosach, ubiorze i wisiorkach. — Zgadza się. — Dam znać pańskiemu ojcu, Ŝe juŜ pan przyszedł. Szybko zatelefonowała, potem Carl złoŜył podpis, potwierdzając nazwisko i podał numer zaparkowanego przed gmachem samochodu. Czekając na ojca, mógł przejść się po części recepcyjnej i wszystkiemu dokładnie się przyjrzeć. Wszędzie widać było dbałość stacji o pokazanie się z jak najlepszej strony. Oczywiście, poza wielkim monitorem, było tu kilka szklanych gablot z robiącymi wraŜenie pamiątkami: piłką z autografami zespołu footballu amerykańskiego, kijem baseballowym z autografami druŜyny, fotografiami bossów Kanału 6 z wieloma dygnitarzami i znakomitościami, a takŜe kilka nagród przyznanych stacji za wybitne osiągnięcia telewizyjne i dziennikarskie. Najbardziej jednak przyciągała wzrok ściana za stanowiskiem recepcyjnym. Wisiały tu barwne, metrowej wysokości fotografie największych gwiazd Kanału 6. Byli to: Hal Rosen, podający prognozę pogody, Bing Dingham, dynamiczny sprawozdawca sportowy, Yalerie Hunter, specjalny korespondent, Ali Downs, prezenterka Wiadomości, Dave Nicholson, specjalista od praw konsumenta, Barry Gauge, komentator... Oczywiście, był tu teŜ John Barrett, prezenter Wiadomości. Carl zatrzymał się. To był jego ojciec. Nigdy nie widział go w takiej pozie. Zdjęcie przedstawiało eleganckiego męŜczyznę w ciemnoniebieskim garniturze i dobrze dobranym krawacie w kolorze burgunda. Jego lewa ręka spoczywała nabiurku, przy którym zwykle prowadził Wiadomości. Sprawiał wraŜenie, 73 t jakby skończył podawać bardzo waŜne dla widzów informacje i właśnie odwrócił się w stronę Carla. Siedział wyprostowany, a mimo to swobodny, Twarz bez skazy, oczy bystre i pełne głębi. Hmm... te oczy były brązowe. Carl nigdy przedtem nie zwrócił uwagi na ich barwę. Stał przed tym portretem bardzo długo, patrząc tylko na oczy. Starał się je rozszyfrować. Cały kłopot polegał na tym, Ŝe spoglądały nie na niego, ale w obiektyw aparatu. Na końcu sali otworzyły się drzwi. — Hej, Carl! To on. Facet z fotografii. Nie miał na sobie marynarki, był tylko w białej koszuli i krawacie. Ciemnoniebieskim. Uśmiech ten sam. Wyglądał na niŜszego niŜ na fotografii. I...! Twarz miał pokrytą makijaŜem! Carl spojrzał ponownie na fotografię, na idealną, nieskazitelną twarz. No cóŜ, moŜe jej doskonałość była wynikiem świetnej pracy charakteryzatorów. Trudno powiedzieć. John wyciągnął rękę. — Miałeś jakieś kłopoty z trafieniem tutaj? Carl uścisnął mu dłoń. — Nie... trafiłem jak po sznurku. — Czy podpisałeś się w recepcji? — Tak. Chyba wszystko w porządku. — Doskonale. Chodźmy — Z tymi słowami prezenter telewizyjny, John Barrett, skierował się do drzwi, z których przed chwilą wyszedł, a Carl podąŜył za nim. Recepcjonistka patrzyła w ich kierunku, a gdy jej wzrok spotkał się ze wzrokiem Johna, otworzyła zdalnie sterowany zamek drzwi. Wielokrotnie skręcając, przeszli kilka korytarzy i dotarli do redakcyjnego pokoju Wiadomości. — George, to jest Carl, mój syn. Uścisk dłoni. — Erica, to jest Carl, mój syn. Chciałem pokazać mu, gdzie pracuje jego stary. Uścisk dłoni.
— Cześć, Rush. Chciałbym ci przedstawić Carla, mojego syna. Będzie przyglądał się naszym dzisiejszym Wiadomościom. Uścisk dłoni. Rush zagadnęła: — John, materiał o godzinie policyjnej jest niedobry Chcielibyśmy, Ŝebyś to tylko przeczytał. Carl przyglądał się, jak dyskutowali, czytali, wskazywali sobie pewne fragmenty, kiwali głowami. — Dobrze... wiem o co chodzi — odrzekł John, po czym zwrócił się d( Carla — Chodź, muszę cię gdzieś posadzić. Przeszli obok biurek, mijając rozmawiającą przez telefon młodą Azjatkę smutnego faceta w okularach piszącego na komputerze i notującego co; w zamyśleniu Murzyna. Doszli do surowej ściany z dykty, która, mimo Ŝi pomalowana na ten sam kolor, co reszta pokoju, wyglądała i tak ordynarnie Większą jej część zakrywał długi wydruk z komputera z napisem „JESTEŚ MY NAJLEPSI". Resztę, aŜ do wysokości zasięgu ludzkich ramion, pokry wały przy mocowane do niej kartki—plany meczów piłki noŜnej, koszyków 74 ki, baseballa i obok, niemal całkowicie juŜ zapełniona, lista do wpisywania się chętnych na zakłady totalizatora piłkarskiego. Od dłuŜszego czasu wisiały tam równieŜ róŜne wycinki prasowe na temat stacji, co widać było po poŜółkłej juŜ taśmie, którą je przyklejono. Niektóre z wycinków z karykaturami były jednak nowe. Skręcili na prawo, dochodząc do kofica ściany z dykty. Stała tam mała kamera na stelaŜu, spoglądając na nich jak ciekawska, jednooka wrona. — To jest flashcam — rzucił John. — Później zobaczysz, jak łączymy się ze studia z reporterami i do czego słuŜy ta kamera. John okrąŜył ścianę z dykty, a Carl w milczeniu podąŜał za nim. Znaleźli się teraz w zupełnie innym świecie. Carl poczuł, jak gdyby zanurzyli się w ogromnym, jaskrawo oświetlonym akwarium bez wody wypełnionym ludźmi. Światła skierowane były na nich z góry i z boków, niwelując wszystkie cienie, ujawniając szczegóły ich ubrań, twarzy, ruchów. Z tej strony tylna ściana, ta z dykty, wyglądała wspaniale, wręcz imponująco. Po lewej stronie widać było zarys panoramy miasta namalowany na tle imitacji okna. Pośrodku szereg imitacji monitorów ze znieruchomiałymi ujęciami. Środek pomieszczenia zajmowało fornirowane mahoniem i wykończone chromowanymi listwami biurko prezenterów oraz podium, za którym stały cztery obrotowe, skórzane fotele. Stanowisko z lewej przeznaczone było dla dziennikarza z redakcji sportowej, z prawej dla podającego prognozę pogody, a dwa środkowe dla głównych prezenterów. W blaty biurek wmontowano ukryte przed okiem kamery monitory. Kamery. Tak, jeśli miało to być akwarium, to trzy kamery przypominały trzech widzów. Stały tam, spoglądając w stronę biurkajak próbniki zrzucone przed chwilą przez kosmitów. KaŜda z nich miała swoją nazwę: numer jeden, dwa i trzy. Po przeciwnej stronie zasłony znajdowały się monitory telewizyjne, które rozbłyskiwały obrazami. Pierwszy z lewej pokazywał bieŜący program bez dźwięku. Twarze mówiących poruszały się, nie pozwalając odgadnąć znaczenia wypowiadanych słów. Kolejne trzy monitory prezentowały materiały z róŜnych stron świata. Kamera numer jeden spoglądała na pusty, czarny, skórzany fotel, numer dwa na obraz kontrolny ustawiony na pulpicie po prawej stronie, a numer trzy na biurko. John wskazał Carlowi krzesło na prawo od stanowiska prezenterów. — Siadaj tutaj. MoŜesz zostać tu na pierwszej części programu, a w przerwie na reklamy ktoś weźmie cię na górę, Ŝebyś mógł obejrzeć reŜyserkę. John wyszedł na chwilę ze studia. Carl, zafascynowany i oszołomiony wszystkim, co widział, usiadł na wskazanym krześle i patrzył w milczeniu.
W studiu pojawiła się kierowniczka planu, ładna czarnoskóra kobieta ze słuchawkami i mikrofonem na głowie oraz maszynopisem w ręku. Kamerzyści zajęli swoje miejsca. Dochodziła 1730. Weszła Ali Downs w szarej marynarce, czarnej spódnicy oraz czarnej apaszce starannie zawiązanej na kołnierzyku białej bluzki. Wyglądała bardzo atrakcyjnie. Jej ciemne włosy tworzyły niezwykle misterną konstrukcję. Była dokładnie taka, jak na wielkiej fotografii w hallu. Zajęła miejsce na drugim ze środkowych foteli, sr 75 podniosła słuchaweczkę z biurka i starannie umieściła ją w uchu. Następnie przypięła do marynarki malutki mikrofon. Był niemal niedostrzegalny na tle czarnej apaszki. Wyciągnęła z szuflady biurka okrągłe lusterko i przejrzali się w nim, poprawiając włosy. Prezenter John Barrett pospiesznie wrócił na plan. Zmienił się na twarzy, makijaŜ się nieco rozmazał. Tylko fryzura, ułoŜona najprawdopodobniej za pomocą lakieru, była nienaganna. Zajął miejsce obok Ali i powtórzył jej czynności, zakładając słuchawkę, przypinając do klapy mikrofon i zerkając we własne lusterko. — Trzydzieści sekund — rzuciła kierowniczka planu. Barrett i Downs byli gotowi. Kontrowersyjny show pokazywany w umieszczonym wysoko monitorze zakończył się i widać w nim było błyskawicznie zmieniające się reklamówki. — Dziesięć sekund. — Kierowniczka planu wyciągnęła dłofi i zaczęła odliczać, zaginając palce. Cztery... trzy... dwa... jeden... Start. John Barrett spojrzał w kamerę numer dwa i dźwięcznym głosem zaczął mówić. — W „Wiadomościach o 1730" zobaczymy wieczorne wystąpienie kandydata na gubernatora Boba Wilsona na jego wiecu inauguracyjnym. Ali pociągnęła dalej. — A gubernator Slater oświadczył, iŜ wszędzie i w kaŜdej chwili gotów jest stawić Wilsonowi czoła. — Trudno ustalić, kto jest odpowiedzialny za katastrofę samolotu pasaŜerskiego w Manili. Czy winne są linie lotnicze, czy Benson Dynamics? — Tragiczny w skutkach poŜar na torze wyścigowym w Summersville, który miał miejsce w miniony weekend. — Dalsze informacje w „Wiadomościach o 1730". Muzyka. Carl patrzył na najbliŜej stojący monitor. Błyskawicznie zmieniające się obrazy zdawały się wychodzić aŜ do niego. Imponujący widok miasta z lotu ptaka. OŜywiony ruch drogowy, promy opuszczające przystanie. Głos: „Tu Kanał 6, miejska stacja informacyjna, wasze najwaŜniejsze źródło najnowszych wiadomości". Obrazy... szybko zmieniające się obrazy czołówki: operator kierujący kamerę ku ekranowi, biegnący po schodach reporter, tasak z wielką szóstką uderza w pieniek, zespół reporterów prowadzi z kimś wywiad, jakiś facet w białej koszuli rozdaje kartki z tekstem poza polem widzenia kamery... Głos słychać bez przerwy: „A teraz »Wiadomości o 1730« poprowadzi John Barrett..." W kamerze pojawia się znakomicie wykadrowany znany prezenter z inteligentnym uśmiechem na twarzy, „...i Ali Downs..." Atrakcyjna kobieta uśmiecha się, jak gdyby spotkała przyjaciela. „Bing Dingham, sport..." Przystojny męŜczyzna patrzy w kamerę, ukazując zęby. „Oraz Hal Rosen z prognozą pogody..." Hal spogląda w kamerę i robi perskie oko. „Zespół prezenterów »Wiadomości o 1730«!"
76 Carl miał przed sobą szeroki plan z ojcem i Ali Downs za biurkiem. Jednocześnie mógł śledzić w zbliŜeniu na ekranie ruchy warg ojca, chociaŜ jego głos dochodził z planu obok. — Dzisiaj zainaugurował kampanię wyborczą Bob Wilson, kandydat na gubernatora. Nie trzeba było długo czekać, by zareagował na zarzuty wysunięte przeciw niemu w minionym tygodniu przez gubernatora Hirama Slatera. Ali Downs w zbliŜeniu. — Wilson przedstawił swój program podczas przemówienia na wiecu dziś po południu na Memoriał Stadium. Wideo: Memoriał Stadium. Tłumy, baloniki, plakaty. Transparenty z napisem POPIERAMY BOBA. W tle obrazu głos Alice: „Wilson powiedział, Ŝe jest gotów do polemiki na konkretne tematy, uznając oskarŜenia Hirama Slatera za bezpodstawne i demagogiczne". Wideo z dźwiękiem: przemawiający do tłumu Bob Wilson, sympatyczny facet o ciemnych włosach, podbródku przypominającym Kirka Douglasa, powaŜnym wyrazem twarzy. „Gubernator sprowadził poziom tej kampanii do poziomu błota." (Owacje). „Ale kampania ta będzie przebiegać pod znakiem prawdziwych problemów do rozwiązania, których nie waham się tu wymienić: Aborcja. Szkolnictwo podstawowe. ZrównowaŜenie budŜetu. Rodzina. Ograniczenia wysokości podatków." (Owacje się wzmagają). Cięcie. ZbliŜenie Ali Downs. — W przyszłym miesiącu planowane są kolejne wiece. ZbliŜenie Johna Barretta. — Dziś wieczorem pojawiły się pogłoski... Kadr przesuwa się płynnie nieco w prawo, gdzie ponad lewym ramieniem Barretta pojawia się niewielki obrazek: płonący, przełamany na pół samolot. — ...jakoby rząd filipiński ingeruje w śledztwo dotyczące katastrofy, w której zginęło ponad dwieście osób. Tymczasem właściciel samolotu uwaŜa, Ŝe zna przyczynę katastrofy: niesprawny ciąg wsteczny silników. Więcej szczegółów przekaŜe nam nasza specjalistka od spraw lotniczych, Wendell Southcott. Zdjęcia lądujących samolotów. Wendell Southcott zaczyna wyjaśniać działanie ciągu wstecznego silników. W studiu John Barrett łyka nieco wody, a Ali zerka w swoje małe, okrągłe lusterko. Kolejne tematy, jeden po drugim. Carl z trudnością mógł przypomnieć sobie to, co przed chwilą widział, podczas gdy z ekranu płynęło juŜ coś nowego. PoŜar głównej trybuny, ciało kobiety znalezione w Dillon Park, usiłowanie morderstwa rodziców przez trójkę ich dzieci. Cięcie, reklamy. Gdy kobieta z reklamówki usiłowała wycisnąć z butelki ostatnie krople płynu do zmywania naczyń, John wypił jeszcze łyk wody i spojrzał na siedzącego w cieniu za kamerą numer jeden Carla. 77 — Jak tam, trzymasz się? Carl skinął głową. Monitory nad biurkiem prezenterów wypełnił nagle krwawoczerwony blask wschodu słońca i donośny głos. „Cztery lata temu wstał nad naszym stanem nowy dzień, nowy świt..." O, więc to jest gubernator Hiram Slater! Ta reklamówka przyciągała uwagę od samego początku. Carl czuł się jak zahipnotyzowany barwami i szybkimi cięciami, gwałtownie zmieniającymi się ujęciami Hirama Slatera, gdy ten z podwiniętymi rękawami i zmarszczonym czołem przegląda jakieś papiery, spotyka się z róŜnymi waŜnymi osobami, rozmawia przez telefon.
Głos: „Rozwijająca się gospodarka i nowe miejsca pracy. Śmiałe, nowe podejściedo szkolnictwa wybiegającego w dwudziesty pierwszy wiek. Świadomość problemów związanych z ochroną środowiska naturalnego. Oto dorobek Hirama Slatera." Pojawia się ujęcie kopuły stanowego kapitelu rozmytej w rozedrganych falach gorącego powietrza na tle ogromnego, wschodzącego słońca. Głos: „Trwa nowy dzień". I oto, na tle słońca, po lewej stronie kopuły kapitolu pojawia się ogromnych rozmiarów twarz Slatera. Głos: „Gubernator Hiram Slater, kandydat na gubernatora!" Coś takiego! „Okay" zabrzmiał w słuchawce Johna głos Rusha. „Demonstracja homoseksualistów, Leslie Albright w boksie po twojej prawej stronie." John zerknął na tekst. To będzie kontynuacja tematu po niedzielnej demonstracji homoseksualistów przed katedrą katolicką. Kierowniczka planu Mardell zaczęła odliczanie Cztery... trzy... dwa... jeden... Dała znak i John rozpoczął tekstem z czytnika. „Archidiecezja katolicka dotychczas nie zareagowała na Ŝądania społeczności homoseksualistów naszego miasta wysunięte podczas wczorajszej manifestacji przed katedrą Św. Andrzeja. Rzecznik homoseksualistów oświadczył, Ŝe wciąŜ ;zeka na odpowiedź. Bezpośrednio z naszego studia Leslit .ihvnght przekaŜe państwu swoją relację." Mardell wyciągnęła rękę w lewo, a John i Ali spojrzeli w tę sarną stronę. — Leslie, czy Archidiecezja nadal nie zareagowała? — zapytał John. Carl teŜ spojrzał na ścianę, ale nic na niej nie było. Następnie usłyszał gdzieś z oddali głos Leslie Albright. „John", mówiła Leslie, „jak dotąd Archidiecezja wydała jedynie krótkie oświadczenie podtrzymujące stanowisko Kościoła wobec kontroli urodzeń..." Carl przeniósł wzrok ze ściany na ojca, ale ten nadal uwaŜnie wpatrywał się w pustkę. Gdzie jest, do licha...? Ach... Carl dostrzegł Leslie Albright siedzącą poza zasięgiem kamer, po drugiej stronie tła z dykty, na wprost flashcamu, małej kamery na statywie. „... Harry Cudzue, rzecznik Ligi Obrony Praw Homoseksualistów, nie jest tym usatysfakcjonowany." Carl spojrzał na monitor. Ach... Jacyś zdenerwowani, wrzeszczący faceci z transparentami. „Jesteśmy tutaj po to, by zwrócić uwagę na obojętność ,1 78 zinstytucjonalizowanej religii na los zarówno homo- jak i heteroseksualis-tów. AIDS jest zagroŜeniem dla kaŜdego z nas i wszyscy powinniśmy zająć się tym problemem." John ponownie zajrzał do tekstu, by upewnić się co do pytania i miejsca, w którym miał je zadać Leslie. Znalazł jej ostatnie słowa: „...dostęp do bezpłatnych prezerwatyw". I przygotowane pytanie z tekstu. Hmm... Ale Leslie wyskoczyła z tym swoim pytaniem. To zabawne, Ŝe nie wspomniała o tym wcześniej. Ale John lubił takie sytuacje. To jeszcze jedna okazja do wypróbowania się, coś bardziej interesującego, a zarazem ryzykownego. „No, Leslie, masz ikrę. Poczekaj teraz na mnie." Carl patrzył na monitor. Głos Leslie: „Wczorajsza demonstracja była pierwszą z planowanego cyklu wystąpień i doszło w niej do starć pomiędzy homoseksualistami a parafianami". Wideo: Homoseksualiści wciskający prezerwatywy osobom wychodzącym z katedry. Cięcie: męŜczyzna w dyskusji z homoseksualistą, który wykrzykuje: „Kościół powinien dorosnąć do swoich obowiązków! To wy jesteście odpowiedzialni za tysiące zgonów!" Parafianin: „To wy zwróćcie się na powrót ku Bogu i porzućcie grzech!"
Cięcie: na ekran powraca jeden z demonstrantów niosący transparent. Napis u dołu ekranu: „Harry Cudzue, Liga Obrony Praw Homoseksualistów" i jego głos: „Rozwiązaniem prowadzącym do opanowania tej plagi są prezerwatywy i nie zrezygnujemy z rozdawania ich dopóty, dopóki Kościół katolicki nie zmieni swego stanowiska!" Zmiana planu na Leslie w studiu, za jej plecami widać biurka i pracujących przy nich ludzi. Carl widział to bardzo dokładnie. Jego ojciec i Ali Downs znów patrzyli na pustą ścianę, a siedząca kilka metrów dalej Leslie mówiła do małej kamery. „Tak to wygląda, John. Bez względu na ewentualne decyzje Kościoła, Cudzue i działający z nim homoseksualiści będą dalej walczyć o moŜliwość bezpłatnego rozdawnia prezerwatyw." Podczas gdy Carl wpatrywał się w monitor, Leslie pojawiła się nagle na ekranie. Carl spojrzał na siedzącą w studiu Leslie, potem w monitor i w końcu na ojca. „Mój ojciec mówi do ściany", pomyślał. John szybko odnalazł w tekście pytanie. — No dobrze, Leslie, ale jak pogodzić jego oficjalne stanowisko z faktem, Ŝe, jak sam prywatnie przyznał, w minionym roku odbył ponad trzysta stosunków płciowych, nigdy nie korzystając z prezerwatywy? Martwa cisza. — No... Carl spojrzał na siedzącą za ścianą z dykty kobietę. Czekał na jej odpowiedź. 79 — No cóŜ, John — powiedziała opuszczając swój tekst na kolana —to jest dobre pytanie. Carl wyczuł w jej głosie nutę sarkazmu, a na twarzy zauwaŜył wyraz silnego rozdraŜnienia. John nie mógł jej widzieć, ale na pewno wyczuł zmianę tonu. Lepiej będzie, jeśli da juŜ jej spokój i to szybko. — Bardzo ci dziękuję, Leslie. Fałszywy ekran zniknął z monitorów. Prezenterzy skierowali teraz wzrok na kamerę numer jeden, która ujęła zbliŜenie twarzy Ali przekazującej kolejną wiadomość. — Nowe rozwiązania podatkowe na rzecz Pływalni Publicznej znowu „toną..." Carl przyglądał się Leslie, która wstała z fotela stojącego naprzeciw małej kamery. Z błyskiem gniewu w oczach rzuciła się na pierwszą napotkaną poza planem osobę i zaczęła Ŝywo gestykulować, wymachując trzymanym w ręku tekstem. Przygotowując się do podania kolejnej wiadomości, John kartkował swój maszynopis. Wyczuwał napięcie w studiu, nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Na kamerze numer trzy zapaliła się czerwona lampka i na monitorach pojawił się obok prezenterów Bing Dingham, który wszedł na plan przed chwilą i w pełnej gotowości siedział na swoim fotelu. Patrząc w tekst widoczny na czytniku pod obiektywem kamery, John zaczął czytać zdanie otwierające kolejny temat. — A teraz, gumowa uszczelka za dwa dolary okazała się sprawcą powodzi, która przyniosła milionowe straty. Spoglądając na lewo, Ali ciągnęła dalej. — Bing Dingham powie nam o niedzielnej pogodzie. Bing Dingham spojrzał w oko kamery numer jeden, która pokazała jego zbliŜenie. Ponownie włączyła się kamera numer trz>.., -.n zapowiedział przerwę, j — Za chwilę dalszy ciąg Wiadomości. Muzyka. Reklamy. W uchu Johna zaskrzeczał głos Rusha Torrance'a: „Co to było, do...?" Słyszała to równieŜ Ali, która w oczekiwaniu na odpowiedź zerknęła na Johna. Kierowniczka planu, Mardell, zatopiła nos w tekście, przygotowując się na wszelki wypadek do zadawania pytań.
Koniec programu. Udało im się jakoś dobrnąć do końca, unikając wpadek. Wokół Johna, przy biurku prezenterów, skupili się w studiu Rush, Ali, Mardell i Leslie. Wszyscy byli tak podminowani, Ŝe tylko krok dzielił ich od wybuchu. — Gdzie jest Carl? — zapytał John. — PokaŜ mi to zdanie! — zaŜądał Rush, stukając palcem w tekst. — Carl jest na górze w reŜyserce — odpowiedziała Mardell — ale chyba zaraz zejdzie. — Wobec tego załatwmy to, zanim się pojawi — powiedział John, wertując swój egzemplarz tekstu. 80 — Niby co mielibyśmy załatwić? — spytała Leslie. — Umówiliśmy się napytania, umieściliśmy je w tekście, miałeś czas się z tym zapoznać przez całe popołudnie. Mogłeś to sprawdzić razem ze mną, chociaŜby dać mi jakiś znak, ale nie, musiałeś odczekać, aŜ znaleźliśmy się na wizji i zrobić ze mnie kompletną idiotkę! John wypalił ze złością: — Zadałem ci dokładnie takie pytanie, jakie było w tekście! Zaczęła zaprzeczać, kręcąc głową powiewała energicznie długimi blond włosami jak sztandarem. — Nie, nie, nie, popatrz sobie tutaj, no, czy moŜesz tu spojrzeć? John znalazł to miejsce. — O tutaj! — Darował sobie głośne czytanie, bowiem w tym miejscu tekst brzmiał: „Leslie, czy moŜemy oczekiwać kolejnych tego rodzaju demonstracji?" Jego milczenie było odpowiedziądla wszystkich. Wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia. — No i co? — spytał Rush. John nie był w stanie ukryć zakłopotania. — Chodziło tam o to, Ŝe miał stosunki płciowe i nie uŜywał prezerwatyw... przecieŜ to gdzieś tu było. — MoŜe widziałeś to na czytniku? — podsunęła Mardell. — Nie wiem, wydaje mi się, Ŝe przeczytałem to w tekście, ale... — Rush juŜ stał przy stole z wydrukami przygotowanymi na czytnik i przeglądał tekst na długiej wstędze papieru. — Nie. Tutaj jest tak samo. Nie ma wyjścia. Wszystko było bez zarzutu. I Ŝadnego rozsądnego wytłumaczenia. — W porządku, to był kawał, tak? Kto go zrobił? Dlaczego? Nikt nawet się nie uśmiechnął. A juŜ na pewno nie Rush. — Czy chcesz, Ŝeby ci aktywiści od praw homoseksualistów zjawili się tutaj? — Rush... — Szkoda, Ŝe nie widziałeś, jak narozrabiali w tej katedrze! Czy chcesz, Ŝeby to samo zrobili tutaj? PrzecieŜ wszystko spadnie na moją głowę! Ali starała się załagodzić sytuację. — Rush, w porządku, to była pomyłka, okay? MoŜe nawet i kawał. Kiepski kawał ale... Ale Rush nie mógł się juŜ powstrzymać. Zaczął wyliczać na palcach. — Wybili szyby, napaskudzili na ścianach farbą w sprayu (tutaj Rush nie omieszkał zacytować wypisanych na ścianach tekstów), potłukli wszystkie szklane przedmioty i wysikali się (i tutaj Rush uŜył znacznie mniej eleganckiego sformułowania) na ołtarz! Chcesz, Ŝebyśmy byli następni w kolejce? John był wstrząśnięty, czuł niesmak. — Co takiego? — spojrzał na Leslłe. Leslie potwierdziła skinieniem głowy. John poczuł się kompletnie zdezorientowany. — Nic o tym nie wiedziałem. 81
— No to teraz juŜ wiesz. Wiesz przecieŜ, w jakie bagno wdeptujemy a kaŜdym razem, kiedy relacjonujemy jakąkolwiek sprawę z ich udziałem A jeśli wiesz, to zastanów się trochę nad tym co robisz, z łaski swojej, chociai trochę. John nie rezygnował. Coś w środku nie dawało mu spokoju. — Ale... przecieŜ nic z tych rzeczy nie pokazaliśmy... — I bardzo dobrze! John nie mógł juŜ powstrzymać narastającego gniewu. — Zaraz, zaraz, chwileczkę. Ci homoseksualiści splądrowali i zdewasto wali katedrę?... Czy kogoś aresztowano? — Nic nam o tym nie wiadomo — odpowiedziała Leslie. — Jak to, nic nam o tym nie wiadomo? Czy sfilmowaliśmy zrobione przez nich szkody? Rush wychodził z siebie. — Tak, oczywiście, John, twoim zdaniem mamy pokazywać przy kolacji tę profanację dokonaną za pomocą farby w sprayu! MoŜe chciałbyś odbierać potem telefony? W tym momencie wkroczyła Leslie. — John, nie wszyscy homoseksualiści są tacy jak tamci! Teraz wiedział juŜ, Ŝe nie powstrzyma gniewu. Wbił wzrok w Rusha. — Rush... to wszystko, to o czym mówiłeś, wszystko to działo się naprawdę, czy tak? I my przy tym byliśmy? Rush podniósł ręce do góry w geście kapitulacji i skierował się do wyjścia. — Chłopie, ja stąd spadam. John pobiegł za nim. — Zaraz, zaraz, Rush, nie odchodź. To wszystko działo siij naprawdę, my przy tym byliśmy i ty mi teraz mówisz, Ŝe to nie nadaje się do Wiadomości? Rush odwrócił się i wypalił. — Słuchaj no, nie będziemy na ten temat dyskutować! Natomiast powinniśmy pogadać o twoich wygłupach, ot co! — Czy to prawda? — rzucił John do Leslie. — Ale co? — Leslie zdawała się nie rozumieć. J — Trzysta stosunków bez prezerwatywy, czy to prawda? Zastanawiała się przez chwilę, następnie twierdząco skinęła głową. — No cóŜ, jeden z jego przyjaciół powiada, Ŝe on się tym szczyci. — Nie mogła do końca zrozumieć, o co chodzi. — Ale skąd ty się o tym dowiedziałeś? Rush wkroczył w tę wymianę zdań. — John, daj spokój, przecieŜ to nie ma absolutnie nic wspólnego z tą sprawą. John nie dał się zbyć w ten sposób. — Doprawdy? A moŜe to zaleŜy od tego, kogo cała sprawa dotyczy, w którą stronę wieją polityczne wiatry, kogo chcemy ochraniać... Rush starał się opanować brzmienie głosu, ale nie wychodziło mu to najlepiej. — John, obudź się i uszczypnij. My mamy informować, a nie jątrzyć. 82 Przez mózg Johna przebiegły naraz wszystkie agresywne filmy z ich Wiadomości. — Tak. Tak, tak, Rush, masz rację. — Jego gniew sięgnął zenitu, ale za wszelką cenę starał się opanować i zniŜył głos. — A jak się do tego ma ten cały dziennikarski idealizm, który prezentowałeś w zeszłym tygodniu? Rush przewrócił oczami i potrząsnął głową. — John, staramy się nikogo nie atakować! — Dobra, powiedz to mojemu ojcu! — i skierował się do wyjścia. — John...! — zawołała za nim Leslie. Chciał pozbyć się jej przekleństwem i brzydkim gestem. Zderzył się z Carlem. Martwa cisza. śadnego tekstu nie było. Nikt nie wiedział, co powiedzieć. Carl patrzył na wszystkich po kolei.
Nagle napięcie znikło. Wszyscy złagodnieli i zaczęli się uśmiechać, choć nie wypadło to zbyt przekonująco. Pierwsza zreflektowała się Ali. — Widzisz, Carl... tak to właśnie wygląda! 83 Rozdział 8 Restauracja Hudson's była zacisznym miejscem utrzymanym w pastelowych barwach. Znakomicie nadawała się na potrzebny w takich chwilach azyl. Była zakątkiem, do którego moŜna było uciec od stacji telewizyjnej i od wszystkiego, co się w niej dzisiejszego dnia wydarzyło. Kierowniczka rezerwacji znała i lubiła Johna, udało się mu więc dostać ulubiony stolik niedaleko opalanego gazem kominka. Po całym tym zamieszaniu w „Wiadomościach o 1730" kolejne wydanie o 19°° przebiegło spokojnie i z zachowaniem maksymalnej koncentracji. John czuł się wykończony. To był okropny dzień po nie mniej okropnym tygodniu. Umysł, a moŜe i całe Ŝycie, znalazły się na krawędzi czegoś potwornego, a kariera stanęła pod znakiem zapytania przez wszystkie te, przejęzyczenia, wpadki i omyłkowe wejścia. Był to najgorszy z moŜliwych j momentów na to, by siedzieć teraz przy jednym stole z własnym synem, który był mu całkowicie obcy. Zastanawiał się, o czym będzie z nim w ogóle rozmawiać. Gdy patrzył tak na Carla, bał się wręcz zapytać, o czym rozmyśla. Carl nie odzywał się i nie sprawiał nawet wraŜenia chętnego do rozpoczęcia rozmowy, ograniczając się do przeglądania menu. W świetle stojącej na stole świecy twarz mu się nieco oŜywiła, ale nadal nie sprawiała wraŜenia radosnej. Wyglądał na zmartwionego, wiecznie i nieodmiennie zmartwionego. Patrzył na menu, ale widać było, Ŝe jego oczy błąd^ąjedynie po jego kartach. Nieustannie myślał, myślał i myślał. Pierwszy zaczął John: l — Dobre są te Ŝeberka cielęce. Jadłem je juŜ kilka razy. — Mmm — to było wszystko, co kiwając powoli głową wydobył z siebie Carl. Podeszła kelnerka, ładna Murzynka, wyglądała, jakby dopiero kilka dni temu ukończyła szkołę średnią. — Dobry wieczór, na imię mam Rachel. Będę państwa kelnerką. — Widać było, Ŝe jest juŜ trochę zmęczona. „No cóŜ", pomyślał sobie John, „znam ten stan". — Czy zdecydowali panowie co zamawiają, czy moŜe przyjść za kilka minut? John juŜ wiedział i ze zdziwieniem stwierdził, Ŝe jego milczący syn równieŜ. John zamówił Ŝeberka, Carl sałatkę firmową. Rachel wzięła menu i odeszła. Z wyjątkiem samych siebie nie mieli juŜ innego obiektu do kontemplowania. — Co zatem sądzisz o mojej stacji telewizyjnej? 84 — To było... — Carl szukał przez chwilę właściwego słowa — interesujące. John zdecydował, Ŝe lepiej będzie, jeśli wyjaśni mu zajście po zakończeniu „Wiadomości o 1730". — No, to bywa całkiem interesujące, czasem nawet bardzo interesujące. Tak jak ta rozmowa, w trakcie której wszedłeś... Właśnie takie sytuacje powodują, Ŝe informacja w telewizji jest... jak to powiedziałeś, sprawą interesującą. — Carl patrzył na niego i słuchał. — Kiedy się tym zajmujesz, masz przed sobą wiele problemów do rozwiązania, wiele wymagających odpowiedzi pytań. Czym jest informacja telewizyjna? Co jest waŜne, a co waŜne nie jest? O jakich sprawach ludzie naprawdę chcą usłyszeć? Wszystko to obraca się wokół zasadniczej kwestii, prawa ludzi do rzetelnej informacji. — I tak kończy się to w koszu — powiedział Carl. John zdawał się nie rozumieć. — Proszę? Carl ośmielił się, mówił mocniejszym głosem, spojrzał Johnowi prosto w oczy.
— Prawo ludzi od otrzymywania informacji. Wiadomości. Widziałem w reŜyserce, jak producent rzucał na podłogę kartkę po kartce. John z uśmiechem skinął głową. — Jasne. Jeśli do dyspozycji jest tylko pół godziny, często okazuje się, Ŝenię wszystko moŜna zmieścić. Dlatego właśnie wyrzuca się pewne rzeczy w ostatniej chwili. — A co dzieje się z tymi wiadomościami, które wypadły z programu? — No, jeśli nie straciły aktualności, moŜemy je nadać innym razem. — Co rozumiesz przez „nie straciły aktualności"? — No, chodzi o te, które dotyczą chwili obecnej, są wiadomościami bieŜącymi. Bez przerwy napływają nowe materiały, a jeśli któryś z nich za pierwszym razem spóźni się na swój pociąg, to wtedy... chyba Ŝe przyda się do komentarza, przypomnienia danego wydarzenia. — Tak więc, jeśli spadnie juŜ na podłogę, raczej nie trafi na antenę. John zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią, wreszcie potwierdził. — CóŜ, najprawdopodobniej nie. Wszystko dzieje się tak szybko, więc jeśli nie zdąŜyło się na swój pociąg... Wydaje mi się, Ŝe moŜna to porównać do konkursu, w którym ktoś wygrywa, ale i ktoś musi przegrać. W większości przypadków moŜna się obejść i bez tych materiałów, które trafiają na podłogę. — A zatem nie moŜna ich nazwać prawdziwymi wiadomościami? — No nie, to są wiadomości, ale moŜna się bez nich obejść. To znaczy, szczerze mówiąc, zapewne okazałyby się dla ludzi interesujące, ale nic się nie stanie, jeśli się z nich zrezygnuje. Zastanawiając się nad sensem usłyszanych słów, Carl kiwał w zamyśleniu głową. — Tak jak ci juŜ mówiłem, zajmują się tym ludzie, a przecieŜ kaŜdy z nas widzi otaczający świat na własny sposób. Jeśli jednak zabieramy się do wykonania tego rodzaju pracy starannie i obiektywnie zbieramy informacje, musimy pozwolić innym na zwrócenie nam uwagi, jeśli cokolwiek przeo85 czyliśmy. Czasami dochodzi do zaŜartych sporów, ale przecieŜ na tym poległ wykonywanie tego zawodu. — A wyglądało na to, Ŝe niezbyt im się podobało zadane przez ciebie pytanie. John zaśmiał się. — No właśnie, właśnie to staram ci się wyjaśnić. Po takiej kuchni uwija się wielu kucharzy i czasem zderzą się głowami. — Po co to robisz? — Co? Zderzam się z nimi głową? śart, i to niezbyt mądry. — Zadałem ci pytanie. John musiał się chwilę zastanowić. — No cóŜ... Myślę, Ŝe moŜna w ten sposób zyskać coś nowego, jakby przybliŜyć prezentera do podawanej przez niego wiadomości... hmm, pomaga to stworzyć wraŜenie, Ŝe prezenter uczestniczył w zbieraniu podawanych informacji. Sądzę teŜ, Ŝe ociepla to program. Carl był zdezorientowany. — Ale przecieŜ pytanie to pochodzi z tekstu? — No tak, jest zapisane w tekście. — A kto je tam wpisuje? — Zazwyczaj reporter, który opracował daną wiadomość. Taki reporter podsuwa nam pytanie, my je zadajemy, a on ma juŜ na nie gotową odpowiedź i w ten sposób kończymy jego materiał. Carl drąŜył dalej. — A więc w rzeczywistości nie zadajesz mu pytania, a jedynie odgrywasz rolę zadającego pytanie? Wszystko zaczynało się Johnowi coraz mniej podobać. Czy miało to trwać przez cały wieczór?
— No cóŜ, czasem prezenter zadaje swoje własne pytanie, ale wtedy wskazane jest, by tak reporter, jak i producent znali je wcześniej. Cala dzisiejsza sprawa polegała na tym, Ŝe w tekście był -ład i znalazło się w nim pytanie, na które reporter nie był pi ^gotowany. Staramy się unikać tego rodzaju niespodzianek. Uwierz mi, to nie wychodzi dobrze w telewizji. Carl uśmiechnął się. Wydawał się rozbawiony. — Twoje pytanie mi się spodobało—odrzekł Carl. — Było twoje własne. — No cóŜ, miło mi to słyszeć. — I tak było naprawdę. Nagle coś przyszło mu do głowy. „Hmm... przecieŜ to pytanie oparte było na faktach. Skąd o nich wiedziałem?" — Bez względu na wszystko, jest to część całej tej zabawy w telewizyjne wiadomości. Strona techniczna jest złoŜona, dlatego teŜ i cała taktyka, sposób prezentowania wiadomości moŜe się skomplikować. Mamy do dyspozycji tak wiele sposobów przekazywania informacji i moŜliwości robienia tego w sposób interesujący i równocześnie lekki... — I to dlatego mówicie do ściany? Nie, ta rozmowa nie była tak płynna, jak Ŝyczyłby sobie John. Z jej nurtu zaczęło się wyłaniać zbyt wiele raf. Musiał zebrać myśli. Króciutka, niezauwaŜalna pauza. 86 — No dobrze, widziałeś przecieŜ monitory i sposób, w jaki z nich korzystaliśmy, porozumiewając się z Leslie? — Ale przecieŜ ona siedziała tuŜ za wami, za tekturową ścianą. Dlaczego po prostu nie posadziliście jej przed sobą i nie porozmawialiście bezpośrednio? — No, czasem tak robimy. Carl skrzywił się. — Nic z tego nie kapuję. John oparł twarz na dłoni i wpatrywał się w stół, starając się skupić. — No dobrze, byliśmy... — Chciało mu się śmiać. Zaplątał się, a cała ta wymiana zdań stawała się zabawna. — Carl, nie wiem, dlaczego tak to robimy. Chyba dlatego, Ŝe chcemy, by ludzie zobaczyli redakcję dziennika, widzieli tych, którzy pracują nad wiadomościami, być moŜe nawet nad tymi, które właśnie przekazujemy. — A kończy się na tym, Ŝe gadasz do ściany udając, Ŝe z kimś rozmawiasz, podczas gdy on siedzi tuŜ za przepierzeniem? — Jego głos zdradzał pewne napięcie i John nic nie mógł na to poradzić. — No dobrze i co w tym złego? Ty jesteś artystą, posługujesz się pewną formą wyrazu, tworząc obraz, przekazujesz jakąś prawdę... My robimy to samo za pomocą techniki. Moim zdaniem wiadomości telewizyjne to pewna forma sztuki. Posługując się techniką, odzwierciedlamy rzeczywistość. Carl uciekł od niego wzrokiem i nagle powiedział. — Będę bardzo tęsknił za dziadkiem. John szybko przystał na nowy temat rozmowy. — I ja będę za nim tęsknił — odpowiedział John. — Szkoda, Ŝe tak mało go znałem. On rzeczywiście miał bardzo zdecydowane przekonania. Wiedział dokąd zmierza. — Tak, bez wątpienia miał bardzo zdecydowane przekonania. — A jakie są twoje przekonania? W tej chwili John zrozumiał, co musiała czuć Leslie Albright po jego nie uzgodnionym wcześniej pytaniu. — No cóŜ... szanowałem poglądy taty. Zawsze wiedziałem, jakie jest jego zdanie i o to chodziło. Wszyscy powinniśmy być wierni swoim przekonaniom i ojciec był, moim zdaniem, doskonałym tego przykładem. Carl wciąŜ czekał na odpowiedź. — Przepraszam — powiedziała przechodząca koło stołu kobieta. — Czy pan John Barrett? Wspaniale. Przerwa.
— Tak, to ja. — Co wieczór oglądam pańskie „Wiadomości". Uwielbiam ten program. — Och, dziękuję pani bardzo. Kobieta wygrzebała z torebki notesik z długopisem i nieśmiało wyciągnęła je w stronę Johna. — Przepraszam... czy mogę pana prosić o autograf? — Oczywiście — John wyjął własne pióro i wypisał autograf, zadowalając jeszcze jednego sympatyka swojej osoby. Carl przyglądał się tej sytuacji tak, jak przyglądał się wszystkiemu. 87 — Jak to jest, być kimś sławnym? — zapytał Carl. Dobre pytanie, bardzo wygodne. — No... to wielka frajda. To część składowa tego zawodu. Dzięki telew zji stajesz się osobą publiczną. Poza tym musisz być sławny, twoja Iwan musi być wszystkim znana, by ludzie chcieli co wieczór oglądać właśnie ten a nie inny program. Tak więc program czyni cię sławnym, ale dzięki te sławie zyskuje równieŜ program. — A więc to jest trochę jak show business. — Oczywiście. To część ogromnego, skomplikowanego mechanizmu. No, wreszcie pojawiła się kolacja przyniesiona w pewnych rękach kel nerki. Postawiła przed Carlem wielką miskę sałaty, a przed Johnem talen z Ŝeberkami. — Uwaga, talerz jest gorący — poinformowała. „Ona cierpi", pomyślał John. — Czy mogę jeszcze panom w czymś słuŜyć? — Hmm... — Johnowi nie przychodziło nic do głowy. Spojrzał naCarla, ale ten pozostawił wszystko w jego rękach. — Chyba nie... — „Ona cierpi." — A co u pani słychać? Wszystko w porządku? — Nie. Jestem do niczego. Chce mi się płakać. „UwaŜaj, John, uwaŜaj. Czy ona naprawdę to powiedziała?" Przyjrzą! się jej uwaŜnie. Uśmiechała się i była bardzo miła. Nie, ona tego nie powiedziała. W jej oczach John dostrzegł jednak smutek. — Wszystko w porządku — odpowiedziała. — W cenę posiłku wliczone są sałatki tam na stole, proszę je sobie samemu nakładać. — Wspaniale. Dziękuję. — Szybko odeszła. John wyraźnie czuł, Ŝe od nich uciekła. Popatrzył za nią przeciągle, tak jednak, by nie sprawić wraŜenia, Ŝe się jej przygląda. „Dosyć tego." — No to wcinamy — powiedział do Carla, sięgając po \v delec. Zaczęli jeść. — No więc... powiedz mi coś o sobie. Powiedz mi o swoim malowaniu. Carl zmarszczył czoło. — Przed przyjściem tutaj skończyłem projekt graficzny pewnego pisma. Nieźle płacą. MoŜe uda mi się za to przetrwać do następnego zamówienia. — A co to będzie? — Och... jeden z moich przyjaciół prowadzi teatr eksperymentalny. Chce, Ŝebym zrobił mu scenografię. — Ooo... to brzmi interesująco. — Jeszcze nie wiem, czy się tego podejmę. Teraz... szukam własnego stylu. Przez ostatnich kilka lat malowałem w stylu abstrakcyjnym, malowałem kręgi. Zamknąłem się w tym jakoś i nie widzę drogi wyjścia. — Myślisz o powrocie do szkoły? , — Po co? l — No cóŜ, jeśli nie widzisz drogi wyjścia, moŜe tam znajdziesz pomoc. Carl zastanowił się przez chwilę i potrząsnął głową.
— Nie. Szkoła mi w tym nie pomoŜe. 88 W słowach Johna pobrzmiewały ojcowskie tony, chociaŜ wiedział, Ŝe nie powinien ich przybierać. — Wiesz, byłoby dobrze, gdybyś szlifował warsztat, rozwijał swoje umiejętności. — Po co? John odchylił się w fotelu, uniósł ręce i udzielił odpowiedzi, która wydała mu się najbardziej oczywista. — Byś mógł z tego Ŝyć. — Po co? — z pełną powagą, a równocześnie błagalnie zapytał Carl. „śebyś nie został dziadem", pomyślał John. Nie chciał wdawać się z nim w Ŝaden wielki spór, więc powstrzymał się przed powiedzeniem tego głośno. — Widzisz, wyznaję ciągle staroświecką zasadę, Ŝe chcąc na tym świecie do czegoś dojść, trzeba sobie wyznaczyć pewien cel, cięŜko pracować i stać się kimś. Carl wpatrywał się w swoją sałatkę. — Ale... ja nie potrafię w ten sposób malować. Ciągle wychodzi nie tak. — No cóŜ, jakoś trzeba zacząć. Najpierw zajmij się tym, a później będziesz mógł iść dalej. — Zaczynało się robić gorąco. John postanowił zrobić przerwę. — Zapomniałem wziąć sałatkę. Zaraz wracam. Wstał i ruszył w kierunku stołu z sałatkami. „Bałwan ze mnie. Nic z tego nie wychodzi. Carl nie jest w stanie prowadzić zwyczajnej, prostej, swobodnej konwersacji, dzięki której ten wieczór przebiegłby w przyjemniejszej atmosferze. Ten dzieciak miał kłopoty, był zagubiony, niezdecydowany, niepewny... był naturalnym produktem rozbitej rodziny." Nagle John poczuł się zadowolony z siebie. „Tędy, John, powinieneś być z siebie dumny." Dobrze, moŜe powinien pójść na całego i pozwolić Carlowi na zadanie jakiegoś naprawdę trudnego pytania. MoŜe wezmą jakąś sprawę na warsztat i przedyskutują ją dogłębnie, będą to robić tak długo, jak się da, zanim nie skoczą sobie do gardeł. „Okay, John", powiedział do siebie, „porozmawiajmy zatem o twoich poglądach." Dotarł do stołu, wziął talerz i zaczął grzebać widelcem w sałacie. „Ciekawe, czy ojciec myślał tak kiedykolwiek o mnie?" Zaśmiał się w duchu. — Annie... Mimo Ŝe słyszał ów głos, John wiedział, Ŝe tak naprawdę nie dochodzi on do jego uszu. Po kilkakrotnych doświadczeniach z tymi śmiesznymi halucynacjami zaczynał w końcu coś rozumieć. NałoŜył sobie na talerz nieco sałaty i ukradkiem zerknął w stronę kuchni. Kelnerka stała samotnie obok okienka, przez które wydawano potrawy, jakby nieobecna, przeglądała rachunki. Niemal słyszał jej płacz, chociaŜ nie było nic po niej widać. Jak gdyby nic się nie działo, nałoŜył sobie brokuły i ogórki. — Annie... Zerknął ponownie. Tym razem udało mu się chyba dostrzec cień smutku na jej twarzy. Wytarła oko. MoŜe i była w nim łza. NałoŜył jeszcze brukselkę i kilka plasterków cebuli. „Hmm... trzysta stosunków seksualnych i za kaŜdym razem bez prezerwatywy... miałem rację. Nie wiadomo skąd, ale wiedziałem, Ŝe to prawda." 89 Jeszcze raz spojrzał na Rachel. Wkładała rachunki z powrotem do kit szonki i brała kolejne dania dla klientów. Jeśli dobrze zauwaŜył, westchnęli i cicho. Za jej plecami salę zaległ nienaturalny mrok — głęboki cień, któi| przejął Johna grozą i smutkiem. Ale... nie. To wszystko mu się chyba tylko zdawało. Dorzucił jeszcze n talerz kilka pomidorów, dodał parę grzanek, parę plasterków boczku, łyŜki niskokalorycznego sosu i ruszył w kierunku stolika.
Znowu dostrzegł Rachel, obsługującą klientów po przeciwległej stronie sali Smutek. Niczym nie spowodowany. Niespodziewany. Zatrzymał się.bj spojrzeć na nią i wyczuł jej ból, jak gdyby ich serca były połączone. Cierpi* ła. Wiedział o tym, cierpiał razem z nią. „Ani kroku dalej, wystarczy", rozkazał sobie. „Nic nie czujesz. Nic nit słyszysz. Koniec, juŜ po wszystkim. Skończyłeś z tym." Odszukał wzrokiem syna, melancholijnie wyglądający Carl ciągle zmagał się z sałatką firmową. „Pokonam to. Przestanę to zauwaŜać i zachowam pełną przytomność umysłu, jak zawodowiec." Do jego serca wkradł się jednak smutek, wielki i niepokojący, zanira dotarł do stolika czuł, Ŝe zaraz wybuchnie płaczem. „Daj spokój, Barrett", myślał nerwowo „odrzuć to. Opanowanie, człowieku, opanowanie. Zachowuj się tak, jakbyś był przed kamerą." Carl musiał dostrzec zmieszanie malujące się na jego twarzy, bo uwaŜnie mu się przyglądał. John przeprosił go i otarł oczy. — Za duŜo pieprzu. — Ty płaczesz? — Carl powiedział to tak po prostu, Ŝe zaskoczył Johna. — Nie. Nie płaczę. — Zmusił się do uśmiechu. — Ej, uwaŜaj na pieprz, jest potwornie ostry. „Dosyć tego." John wyjął chusteczkę, oczyścił nos, wytarł oczy i opanował się. Wcisnął chusteczkę z powrotem do kieszeni i wbił w delec w pierwszy kawałek sałaty. Kilka małych pomidorów uciekło z talerza i potoczyło się po podłodze. Carl przyglądał się wszystkiemu. John czuł na sobie jego wzrok. Czuł, jak wszystko zaczyna w nim kipieć. W końcu uderzył pięścią w stół. — Na co tak patrzysz? Oczy Carla nieco poczerwieniały. — Dlaczego płaczesz? — Nie płaczę! Przegryzłem ziarnko pieprzu i poleciały mi łzy z oczu, musiałem wytrzeć nos... John oparł się na łokciu i popatrzył na syna. W końcu potarł kark i przeniósł wzrok na sałatkę. Po chwili jednak spojrzał na podłogę, starając się odszukać pomidory. Westchnął i znów spojrzał na syna. — Powiedz, o co ci chodzi? Co chcesz wiedzieć? — Chciałbym się dowiedzieć, co sprawiło, Ŝe zacząłeś płakać? — Ty to sprawiłeś — odpowiedział John z niechęcią i wskazał palcem syna. Po chwili było juŜ za późno, by się pohamować, zaczął wyrzucać z siebie słowa. 90 — Carl, poniewaŜ tak chętnie zadajesz mi pytania... bezczelne i trudne, chciałbym ci powiedzieć... Ŝe moŜe powinieneś zadać mi jeszcze jedno bezczelne, trudne i nietaktowne pytanie, a wtedy obydwaj dowiemy się dlaczego płakałem... jeśli w ogóle płakałem! Carl wbił w niego swój wzrok. — Dobra, zrobię to! John pokiwał głową. Nie udało mu się pohamować sarkazmu i w ogóle powiedział zbyt wiele. — Och, zapomnij o tym. Nagle Carl chwycił go za rękę. — Tato, przez cały wieczór tylko nadajesz. Zacznij wreszcie ze mną rozmawiać! John poczuł uścisk jego ręki. Nie mógł tego nie zauwaŜyć. Trudno było mu skupić się na czymkolwiek innym. Patrzył na syna przez chwilę, aŜ stało się to kłopotliwe, ale Carl nie odwrócił wzroku. Nie ma odwrotu. ReŜyser nie mógłby przejść na obraz z innej kamery. Nie było mowy o puszczeniu w tej chwili jakiejś reklamy.
— Muszę się zastanowić — odrzekł w końcu i spuścił oczy. Przez moment bawił się widelcem, wreszcie rozejrzał się po sali. Nie było na niej Rachel. Zapytał sam siebie: „A gdyby tak?... Gdyby tak Carl ją o to zapytał?" — Czy znasz tę kelnerkę... Rachel? — Znam — powiedział, zanim to sobie uświadomił. — Carl, czy mógłbyś pójść na zaplecze, odnaleźć ją, wziąć gdzieś spokojnie na bok... tak po prostu... i zapytać ją, czy mówi jej coś imię Annie? Twarz Carla nie zmieniła swojego wyrazu, nie wydawał się zaskoczony. Wyglądało na to, Ŝe był raczej zaintrygowany. — Annie? — Po prostu zapytaj ją, czy imię Annie... — ...czy mówi jej coś imię Annie? Carl powoli wstał od stołu i, szukając Rachel, niespiesznie przemierzał salę. Ciągle się rozglądając, minął stół z sałatkami i zniknął na zapleczu. John spojrzał na zimne juŜ Ŝeberka. Nie mógł przełknąć sałatki. Podniósł widelec i zmusił się do zjedzenia kilku kęsów kolacji. Czuł, Ŝe popełnił teraz straszliwy błąd, który był ukoronowaniem tego makabrycznego tygodnia. Zaraz wróci Carl, zakłopotany, z negatywną odpowiedzią i będzie musiał się pogodzić z myślą, Ŝe zaczyna się rozklejać. No i dobrze. Przynajmniej będzie to wiedział na pewno. Poczuł, Ŝe ktoś nadchodzi. Odwrócił się. Byli to Carl i Rachel. John nigdy go nie widział tak podekscytowanego. Rachel patrzyła na Johna w osłupieniu. — Pan to... pan jest tym Johnem Barrettem, facetem z Wiadomości? — Tak, zgadza się. — Skąd wiedział pan o Annie Brewer? John nie wierzył własnym uszom, a więc naprawdę to usłyszał. Spojrzał na Carla. 91 — Miała przyjaciółkę, która nazywała się Annie Brewer. Ona zmaii — powiedział Carl. — Powinien pan o tym usłyszeć — dodała Rachel — to się nadaje i telewizji! John spojrzał na Carla, potem na Rachel, wreszcie na zegarek i wyduś z siebie: — No, dobrze, kiedy pani... jak... — Kończę o dziewiątej. Moglibyśmy wtedy porozmawiać. To tylko dwi dzieścia pięć minut. „Taak. Idź tym tropem, John. Idź dalej." — No cóŜ, w porządku... chętnie. Rachel wróciła do pracy, a po jej krokach widać było przypływ energii Carl wśliznął się na swoje miejsce, równieŜ oŜywiony. — A w ogóle, to co ty o niej wiesz? — zapytał. — O kim? O Rachel? — Tak. John zamyślił się głęboko, chciał się upewnić. — Nic. — A co wiesz o tej Annie Brewer? Nie był w stanie udzielić innej odpowiedzi. — Nic. Kilka minut po dziewiątej uregulowali rachunek, znaleźli stolik w kona sali i zamówili kawę bez kofeiny. Osiemnastoletnia Rachel Franklin, świeŜa absolwentka Jefferson Higl School, była spięta i zmieszana, ale chętnie zgodziła się na rozmowę, zwłaszcza z kimś znanym z telewizji. — W zeszłym roku chodziłyśmy razem z Annie do tej samej szkoły
— powiedziała gniotąc nerwowo leŜącą na stoliku serwetkę. — Byłyśmy przyjaciółkami. John wyjął z kieszeni kalendarzyk i zaczął robić notatki w wolnych rubrykach pod minionymi datami. — Obydwie chodziłyście do klasy maturalnej? — Tak. — Kiedy zmarła? — To było na dwa tygodnie przed końcem szkoły. W maju. — Pod koniec maja? — Aha. Zachorowała w piątek, a zmarła w niedzielę. Myśleliśmy, Ŝ zmarła z powodu jakiejś złośliwej infekcji, „szoku toksycznego", czy czego w tym rodzaju. Tak nam powiedziano. Trudno zrozumieć, dlaczego wszy; tko stało się tak nagle. i — Kto wam o tym powiedział? .vj Zastanowiła się przez chwilę, a potem wzruszyła ramionami. — Nie wiem. Wszyscy tak mówili. — A więc nikt z was nie dowiedział się o tym od rodziców Annie? Energicznie zaprzeczyła ruchem głowy. — Nie, na pewno nie. Nikt nie miał ochoty na kontakty z ojcem Anni On jest wredny. 92 — Rozumiem. Tak więc... — John policzył. — Annie zmarła niewiele ponad trzy miesiące temu? — Aha. — Rachel zebrała się w sobie i wypaliła. — Sądzę, Ŝe została zamordowana. — Zamilkła, by przełknąć łzy i wytrzeć oczy pogniecioną chusteczką. — Przepraszam, bardzo to przeŜyłam, naprawdę. John chciał się upewnić, czy na pewno uŜyła właściwego słowa, toteŜ zaczął bardzo delikatnie. — Zamordowana? To miałaś na myśli? Ktoś ją zabił? — Tak. Zabiło ją Centrum Zdrowia Kobiet. Zna pan klinikę na Kingsley, gdzie wykonuje się zabiegi przerywania ciąŜy? Redakcji przekazywano kilka razy informacje o demonstracjach przed tą kliniką, ale materiały na ten temat przeszły do kategorii „nieaktualne" i nie pojawiły się na antenie. — Trochę o tym słyszałem. Mów dalej. — Sama do tego doszłam. Byłam w tej klinice w piątek przed moją ostatnią... — Przerwała. — Zacznę od początku. Chodziłam z tym facetem ostatniego lata. I wie pan, jak to jest, myślałam, Ŝe jestem w ciąŜy. Bo... słyszałam o tej klinice. Wszystkie dziewczyny o niej wiedziały. Chodziły tam koleŜanki, no to i ja poszłam zrobić test ciąŜowy. Gdy czekając na wynik siedziałam w poczekalni, przyszło cztery, moŜe pięć dziewczyn. Niektóre znałam z Jefferson College. Wiedziałam, po co — zresztą, było to oczywiste, rozumie pan co mam na myśli? Tak więc siedziałyśmy wszystkie w tej poczekalni, Ŝadna się nie odzywała. Później weszła pielęgniarka i poprosiła dwie pierwsze dziewczyny, które poszły z nią na zabieg. Potem pani, która wykonywała test, poprosiła mnie do okienka i powiedziała: „Kochanie, jesteś w ciąŜy. Jeśli zaczekasz w tej kolejce, będziemy mogli zająć się tobą i załatwić to dzisiaj ."Zapytałam ją, ile to będzie kosztować, a ona odpowiedziała, Ŝe 350 dolarów gotówką, płatne z góry. Na to ja, Ŝe nie mam 350 dolarów, a ona mnie pyta, czy mam kartę kredytową? Nie miałam karty, a kieszonkowe miałarfi dostać dopiero w przyszłym tygodniu. Wtedy ona spytała mnie, ile mam oszczędności i czy mogę je podjąć i wrócić. Potem zaczęła wypytywać mnie o dochody, bo być moŜe kwalifikuję się do zabiegu bezpłatnego, za który zapłaci rząd. Wówczas zaczęło się to stawać niedorzeczne. Nagle... drzwi na zaplecze otworzyły się, akurat za plecami tej pani, z którą rozmawiałam. Dziewczyna tam krzyczała, a lekarz wrzasnął, by się zamknęła — to znaczy myślę, Ŝe to był
lekarz. Mam nadzieję, Ŝe to był lekarz — trudno byłoby sobie wyobrazić, Ŝe ktoś inny mógłby tak na nią wrzeszczeć. Pani, z którą rozmawiałam, zerwała się z miejsca i zamknęła drzwi, dlatego teŜ nic więcej juŜ nie słyszałam. Potem starała się namówić mnie do pozostania i wykonania zabiegu. Tego było juŜ za wiele. Szybko stamtąd wyszłam. Tak więc... do zabiegu nie doszło, myślałam jednak, Ŝe jestem w ciąŜy. Wróciłam do domu i zaczęłam się zastanawiać, co robić dalej. W końcu... zajrzałam do ksiąŜki telefonicznej i znalazłam adresy innych miejsc, w których robiono testy ciąŜowe. Wzięłam pierwszy z brzegu adres. Zadzwoniłam do nich, w sobotę poszłam tam i zrobiłam test. Wynik był negatywny. Nie byłam w ciąŜy. Tak więc pani w tej klinice okłamała mnie. 93 — Co to było za miejsce? Inna klinika? — Centrum Pro Life. Na Morris Avenue. To takie miejsce, gdzie propt nują alternatywę wobec aborcji. No wie pan, to jest Ruch Obrońców śycii Poczętego. — Oczywiście. Właśnie... pytam cię o to, bo jestem reporterem i musi, to wiedzieć. Zgoda? Reporter. Ten tytuł spodobał się Johnowi. — Hmm... skąd wiesz, Ŝe dnijj test ciąŜowy był prawdziwy? Skąd wiesz, kto cię okłamał? Zastanawiała się przez moment, przechyliła na bok głowę i odpowie działa — No cóŜ, ci w tym drugim miejscu nie dostaliby 350 dolarów, gdybyn była w ciąŜy. — Myślę, Ŝe nie. — A poza tym, w środę zaczął mi się okres. Spóźnił się, ale nadszedł. John uśmiechnął się przepraszająco. — Myślę, Ŝe to wyjaśnia wszystko. Proszę mi wybaczyć, nie chciałem wkraczać w twoje prywatne Ŝycie... Wzruszyła ramionami. — No dobrze. Więc wie juŜ pan o wszystkim. Muszę jednak powiedzieć, co mnie zastanowiło. Kiedy tam byłam, w tym drugim miejscu, przeczytałam broszurkę leŜącą na stole — wie pan, jeden z tych materiałów przeciwko aborcji. W broszurce mowa była o niebezpieczeństwach i kłopotach związanych z zabiegiem. Informowała takŜe o moŜliwości infekcji, jeśli zabieg nit zostanie naleŜycie wykonany. Przypomniałam sobie wówczas o mikrobusie zaparkowanym pod szpitalem i zdałam sobie sprawę, no tak, Ŝe jest to mikrobus, który przywiózł te dziewczęta do kliniki, rozpoznałam go. Ten sam brązowy mikrobus pojawiał się co jakiś czas w okolicach Jefferson High School, zazwyczaj w piątek, Wszyscy wiedzieliśmy, dokąd jeździł, ale nie mówiło się o tym, bo... wie pan, wiele z nas juŜ w nim było. Ale... teraz wszystko zaczęło się układać v, .ogiczną całość. Rozumie pan? Annie zachorowała w piątek, pojechała do domu, zmarła w niedziele.. Tak szybko. I od tego czasu nic się o tym nie mówiło. Pojechała tym mikrobusem na zabieg, schrzanili go, wdała się jakaś infekcja i to ją zabiło. I nikt nic nie powiedział i niczego nie zrobił. W końcu... no cóŜ, czy ktoś wie, czy ta klinika jest bezpieczna? Czy ktoś wie, ile osób zostało tam okaleczonych albo kogo jeszcze tam zabili? Skąd moŜemy o tym wiedzieć? John spojrzał na syna. Carl siedział osłupiały. — To nadaje się do telewizji! — powiedziała Rachel. — No dobrze — spytał John — zakładam, Ŝe rodzice Annie nic o tym wiedzą? Zmieszała się. — Mogą wiedzieć. O tym jeszcze panu nie mówiłam. Minionego lata pan Brewer kręcił się wszędzie, rozpytując wszystkich i strasząc. Szukał przyjaciół Annie, chciał ustalić, czy ktokolwiek wiedział coś o zabiegu Annie. Kiedyś przyszedł nawet tutaj i pytał o mnie, ale schowałam się w toalecie. Nie chcę z nim rozmawiać. To zły człowiek. zo\ 94
— No dobrze, chyba sam powinienem go o to zapytać. Pokiwała głową i nawet się krótko zaśmiała. — Niech pan go zapyta. Nie sądzę jednak, by wiedział zbyt wiele. Dziewczyny nie będą mówiły, bo jeśli raz się coś powie, pytań będzie coraz więcej. Jak panu powiedziałam, wiele z nas było w tym mikrobusie, a nasi rodzice nic o tym nie wiedzą. Nikt o tym nie mówi i nikt o to nie pyta, bo nikomu nie zaleŜy, Ŝeby to się rozeszło. A pana Brewera lepiej unikać. To wredny gość, a do tego niebezpieczny. Wszyscy się go boją. Ja teŜ nie mam ochoty się wychylać. To działo się jednak przed moim pójściem do kliniki. Teraz dotknęło i mnie. Bez względu na to, co myślę o panu Brewerze, prawdopodobnie ma on rację. — Ale... nie ma Ŝadnych świadków, nikogo, kto widziałby naprawdę Annie w tym mikrobusie czy w klinice? — Ktoś musiał ją widzieć, ale na pewno będzie milczał. Inni teŜ byli w tym mikrobusie, musi pan o tym pamiętać. — Hmm — John zajrzał do notatek, by zyskać na czasie. Nie przychodziło mu łatwo wypowiedzenie tych słów. — Słuchaj, Rachel... chcę być z tobą szczery... To wszystko moŜe być prawdą, nie wątpię w twoje słowa czy cokolwiek innego, ale... nie moŜemy pokazać w telewizji niczego, co nie opierałoby się na faktach. Na przykład ty — słyszałaś tylko, nie bezpośrednio, tylko od innych, Ŝe ojciec Annie wypytywał je o zabieg Annie, ale... poza tym, czy moŜesz mieć pewność, Ŝe Annie w ogóle była w ciąŜy? — Nie — musiała przyznać Rachel. — Nigdy ci o tym nie mówiła? — Nie i nie mam o to do niej Ŝalu. PrzecieŜ, gdy ktoś zachodzi w ciąŜę i ma zamiar ją usunąć, nie będzie nikomu mówił ani o jednym, ani o drugim. Później zmarła i nie miała juŜ okazji nikomu o tym opowiedzieć. — Jak dotąd nie ujawnił się nikt, kto widział, jak Annie wybierała się do kliniki? Nie wiesz o nikim, kto jako naoczny świadek mógłby potwierdzić, Ŝe Annie poszła do kliniki w celu dokonania zabiegu? — Nie, nie wiem — zaczynała sprawiać wraŜenie zniechęconej. John postanowił ją nieco uspokoić. — No cóŜ... gdyby ś tylko mogła kogoś takiego nam znaleźć. Jakiegoś świadka. Kogoś, kto wiedział z całą pewnością, Ŝe Annie była w ciąŜy albo kogoś, kto tego dnia jechał z nią tym mikrobusem, kogoś takiego. To by bardzo ułatwiło sprawę. Słuchaj... „Ładne rzeczy. Chyba to jej się nie spodoba."—Rachel, nie ma dnia, Ŝeby ktoś nie zadzwonił do naszej stacji albo nie napisał listu, sam dostaję ich sporo, i nie opowiedział jakieś straszliwej historii o niesłusznym oskarŜeniu albo o tym, jak ktoś go oszukał, albo jak zaniedbywani są przez państwo, albo... no wiesz, o takich sprawach słyszy się na co dzień. Nie chodzi o to, Ŝebym nie zainteresował się tą sprawą, ale... u nas są producenci, wydawcy. Sam mam szefa i nie mogę pójść do niego z tym, czego dotychczas się od ciebie dowiedziałem, bo... jak dotąd, po pierwsze, niczego nie jesteśmy w stanie udowodnić, a po drugie, jeśli nawet, to nie będzie nadawało się do wiadomości telewizyjnych. To nie jest... wystarczająco waŜna sprawa, na tyle znacząca, by poświęcać jej nasz czas i pieniądze. 95 Z wraŜenia aŜ otworzyła usta. Domyślał się, Ŝe nie będzie to dla niej przyjemne. Carl był bardziej bezpośredni. — Czy ty sobie Ŝartujesz? John uniósł dłonie. — Przykro mi to mówić, ale na tym polega ten interes. Gdyby Annie byli córką gubernatora albo gdyby zgwałcił ją jakiś gwiazdor filmowy, albo byłaby kimś sławnym... kimś wyjątkowym... — Barwnym — powiedział Carl. Johnowi trudno było temu zaprzeczyć, chociaŜ sam się tym brzydził.
— No dobrze, kimś, kto zainteresowałby opinię publiczną, kto skupilbj na sobie jej uwagę. Wtedy nadawałoby się to do Wiadomości, warto by starać się to przepchnąć. Ale dopiero wtedy, gdyby sprawa była naprawdę klarowna, gdybyśmy mogli to udowodnić. Oczy Rachel zabłysły siłą i gniewem. — Gdyby Annie była gwiazdą filmową albo kimś waŜnym, dopiero wtedy przejąłby się pan jej śmiercią? — Tu nie chodzi o to, czy ja bym się tym przejął. — Ale poniewaŜ była tylko zwykłą, biedną, czarną dziewczyną z tego miasta, zmarła, bo jakiś lekarz od skrobanek był niezdarny albo się spieszył, albo był pijany, kto wie, to juŜ pan się tym nie przejmuje? John usiłował jej to wyjaśnić. — Nie chodzi o to, czy ja się tym przejmuję. — Sam pan powiedział, Ŝe to nie jest materiał do telewizji! John westchnął. — Wiem, Ŝe to trudno zrozumieć. — Taak, biedne czarne dziewczyny mogą sobie umierać, ale kogo to obchodzi? Gdyby były znane i gdyby nie działo się to tak często, to by dopiero była rewelacja! Poderwała się ze swojego miejsca. — Poczekaj, nie idź jeszcze. — Za kawę naleŜy się jeden dolar. Napiwku nie trzeba. Szybko odeszła. Carl poderwał się zza stołu. — Szybko, przepuść mnie. John wstał i gdy jego syn pobiegł za dziewczyną, stał pogrąŜony w bezsilnej złości. Dobrze. JuŜ chyba więcej nie moŜe się dzisiaj wydarzyć. Pełna katastrofa, od początku do końca. Rzucił jednodolarowy banknot na stolik i wyszedł. Szedł powoli w stronę samochodu, miał nadzieję, Ŝe chłopak go dogoni. Po chwili otworzyły się drzwi restauracji i pojawił się w nich Carl. — Hej! — zawołał chłopak. John pomachał mu ręką i oparł się o samochód. — Dogadaliście się? — zapytał, gdy Carl się zbliŜył. 4 — No... sądzę, Ŝe nie straciła do mnie zaufania. — Wspaniale. To krzepiące. Carl nie był taki opanowany. 96 — Człowieku, trudno mi w to uwierzyć. Patrzyłem na to przez cały dzień i nadal trudno mi w to uwierzyć. Wydaje mi się, Ŝe zaraz zwariuję. John miał juŜ dosyć. — Wystarczy tego na dziś, dobrze? Ale Carl go nie słyszał. Układał sobie wszystko w myślach, analizował i teraz był juŜ gotów. — Widziałem cię! Widziałem, jak walczyłeś z producentem o wybór tematów do Wiadomości i sądziłem, Ŝe zaleŜało ci na uczciwości! Ale chwilę później zjawiasz się tutaj i mówisz tej dziewczynie... — Carl, nie masz pojęcia o... — Mówisz tej dziewczynie, Ŝe morderstwo jej przyjaciółki to Ŝaden temat do Wiadomości! śe to niewaŜne. śe ludzi to nie obchodzi. No dobrze, więc bez historii Annie Brewer moŜna się obejść, co? MoŜe wylądować na podłodze wraz z materiałami o Irish Girls' Drum and Bugle Corps albo o konkursie w jedzeniu ostryg. John zbliŜył twarz do niego. — Słuchaj, koleś, byłeś w stacji przez cholerne dwie i pół godziny, tylko przez dwie i pół godziny, a teraz wygłaszasz mi nauki o redagowaniu wiadomości? Ty mi mówisz, jak mam wykonywać swój zawód?
— Kiedy zginął dziadek, w telewizji tego nie pokazano, natomiast gdy był na wiecu i robił z siebie durnia, pokazano wszystko! Dlaczego? Kto robił ten materiał? John chciał na niego wrzasnąć, ale nie był w stanie. Carl był po jego stronie. Powstrzymał się, ściskając rękami głowę. Oparł się o samochód, próbując opanować gniew. Carl zrobił to samo i stali tak w milczeniu. — Co z Rachel? — John odezwał się pierwszy. Carl odpowiedział mu niskim, monotonnym głosem, wzrok miał wbity w chodnik. — Postara się znaleźć jakiegoś świadka. Chce, Ŝeby pokazano to w telewizji. Tak powiedziała, ona, nie ja. — W porządku, w porządku. — Dała mi teŜ numer Brewera, na wypadek, gdybyś chciał do niego zadzwonić. Carl wyjął skrawek papieru z kieszonki koszuli i wręczył go ojcu. John wziął go i przesuwał w palcach. — Zadzwonisz? — zapytał Carl. — Nie wiem. — Jeśli nie zadzwonisz, ja to zrobię. John spojrzał naCarla, otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale rozmyślił się i opuścił wzrok na chodnik, kiwając głową. — To ślepa uliczka. Uwierz mi. — Hej, nie ja to wszystko zacząłem. PrzecieŜ to ty kazałeś mi zapytać Rachel o Annie i całą tę historię. — Nie musisz mi tego przypominać! — Jeśli to nie nadaje się do wiadomości telewizyjnych, to o co w tym wszystkim chodzi? — Nie wiem. Carl zwrócił się twarzą do niego. 97 — Skąd wiedziałeś o Annie? Skąd wiedziałeś, Ŝe Rachel o tym myśli? — Nie wiem — odpowiedział niecierpliwie John. — PrzecieŜ trafiłeś w dziesiątkę. — PrzecieŜ mówię, Ŝe nie wiem, rozumiesz? Carl przyjął ten cios i spokojnie odpowiedział — Rozumiem. John rzucił okiem na skrawek papieru i odczytał numer. — Max Brewer Dobrze. Zadzwonię do niego jutro. A potem do ciebie. — Nie mam telefonu. — Pewnie, Ŝe masz. Mieszkasz u babci. Zanim Carl zdąŜył zadać pytanie, John powiedział. — Ona mi o tym powiedziała, rozumiesz? Od czasu do czasu kontaktuję się z matką. Carl jakby trochę zmiękł. — Nie masz mi tego za złe? — Nie. Jeśli jej to odpowiada, mnie równieŜ. Powinieneś ją lepiej poznać. Wszyscy powinniśmy się lepiej poznać. „I wszyscy zaczynamy coś wielkiego", pomyślał z goryczą John. J 98 , Rozdział 9 We wtorek, z głową pełną obrazów, z sercem pękającym od uczuć, sentymentów, gniewu, ale i przyjemności, choć niewielu, Carl zabrał się do pracy w warsztacie dziadka. Uprzątnął miejsce koło południowych okien, ustawił sztalugi, przygotował pędzle i zabrał się do malowania.
Przywiózł ze sobą kilka wcześniejszych prac i powiesił je tu i ówdzie, ot tak, by podsycić wyobraźnię. Nad oknem umieścił chłodny, utrzymany w błękitach pejzaŜ, pełen dysharmonii i urywanych linii, a nad warsztatem surrealistyczną napiętą twarz w agonii, z rękami splecionymi za głową, zdominowaną przez jaskrawe, gryzące się kolory. Na ścianie zawiesił namalowaną temperą eksplozję chaotycznych barw, która kierowała wzrok ku pustemu środkowi obrazu. Czas zacząć wszystko od nowa. Wpadające przez okna światło było idealne, tak jak przewidywał. Wziął pędzel i spojrzał na czyste płótno. Gdyby mógł oddać to zagubienie, ten bezwład. Tak, bezwład, bezsensowne dryfowanie... jakiejś samotnej planety pozbawionej słońca albo swobodnie puszczonego balonu, albo Ŝaglowca na nieskończonej gładzi obojętnych wód. Tak, moŜe tak. Pędzel wędrował po płótnie. Znikomość. Znikomość małej plamki, duszy pośród... czego? Zamętu? Zatem zamęt o nieokreślonym charakterze. Nie tyle chaos, ile głosy, barwy, nachodzące na siebie, porozrzucane i oderwane, przyciągające oko tu i tam, walka o umysł, uwagę, przekonania. Widz nie moŜe spocząć ani na chwilę, a więc i jego pędzel nie moŜe zaznać chwili wytchnienia. Nagle przerwał. „Znowu wychodzi to samo", pomyślał, „maluję ciągle to, co przedtem. Jestem pyłkiem pochłanianym przez nieskończone, nic nie znaczące kręgi." A co z jego ojcem? Jak miał się w tym znaleźć? Czy miał jakiś punkt oparcia, czy teŜ dokądś dryfował? CzyŜby obu porwał ten sam wir? Carl spojrzał na płótno, czekał, aŜ coś przebudzi się w jego umyśle, czekał na jakiś kształt, który ujawni wyobraźnia i poprzez dłonie dotrze na czyste płótno. Gdzie było miejsce dla Johna Barretta w tej... rzeczywistości, którą pragnął uchwycić? Nie w tym rogu. Gdzie indziej. Nie, bliŜej środka teŜ nie. Jeszcze nigdzie. Niech pustka ogarnie go w tej chwili jeszcze mocniej, próŜnię ukrytą pod cienką warstwą obrazu. Jednak nie. śeby uchwycić ojca, musi pojawić się jakiś byt, ale subtelnie ukryty. Tak ukryty, by mógł go rozwścieczyć. Jak Ŝycie. Jak znaczenie. Jak przeznaczenie. Wszystko ukryte. Prowokujące. Jak gra w chowanego z Prawdą. 99 To do niczego nie prowadzi. OdłoŜył pędzel. Wtedy jego wzrok padł m mały, przenośny telewizor stojący na stole. Dziadek nigdy nie miał tu telewizora. Carl poŜyczył go z pokoju ojca. To był telewizor ojca. Mój ojciec. Jego telewizor. Mój ojciec jest telewizorem. Podszedł i spojrzał na martwy ekran. Był jak oko rekina, obojętny, pozbawiony uczuć, pozbawiony duszy. John siedział przy biurku i wprowadzał do komputera tekst do „Wiadomości o 1730", nanosząc od razu swoje poprawki. Poczuł na ramieniu lekkie dotknięcie. Była to Leslie Albright. — Masz chwilkę czasu? — Jasne. Leslie przysunęła sobie krzesło i usiadła. To była równa dziewczyna, moŜe czasem zbyt obcesowa, ale jej głębokie, łagodne, brązowe oczy nigdy nie wiały chłodem, zawsze miały w sobie ciepło. — Po tym, co się stało wczoraj, nie wiem jak zacząć. John, proszę cię, musimy o tym porozmawiać. To nie potrwa długo. — Przepraszam cię za wczoraj. Miałem straszny dzień, a właściwie straszny tydzień. — Wiem. I naleŜało wziąć to pod uwagę. Nie powinniśmy na ciebie naskakiwać. Przepraszam. Przepraszam za ból, który ci sprawiliśmy. John chciał na nią spojrzeć, chciał odpowiedzieć od razu t ale było to takie niezwykłe, by w tej sali ktoś mówił tonem przepraszającym,
— Dziękuję, Leslie... Jestem ci bardzo wdzięczny. — John, dałabym się za to pokroić, ale nie wiedziałam,; e na tym wiecu to był twój ojciec. To nie ja wpadłam na pom> ;f by jego właśnie wybrać sobie za tło. Uśmiechnął się, by ją uspokoić. — Wiem. To Tina i Rush cię tam postawili. W końcu na to wpadłem. — Tak czy inaczej, przepraszam. MoŜe powinnam postawić na swoim i zostać na tych schodach. Stamtąd był lepszy widok, byłoby mnie lepiej słychać, mogłabym lepiej słyszeć reŜysera w słuchawce... — Przerwała i popatrzyła na pokój pełen ludzi zajętych przygotowywaniem wiadomości, j — A jednak nie mogłam. Musiałam robić, co mi kazali. — Oczywiście. Ty jesteś w terenie, w samym środku wydarzeń, a polecenia wydaje producent siedzący w pomieszczeniu bez okien. Ma swój pogląd na temat tych wydarzeń i mówi ci „rób to, co mówię, bo tak to właśnie wygląda, pokaŜ mi to, a nie tamto". Roześmiała się. — Tak, jakbyś tam był. — Po chwili zapytała — A jak ty byś postąpił? — Tak, jak naleŜy. 100 śartował. Wiedziała, Ŝe Ŝartował, chociaŜ nie było to śmieszne. — No właśnie, wydaje mi się, Ŝe wówczas tak właśnie postąpiłam. Nie chciał tego ciągnąć. — Dobrze, nie przejmuj się tym. Zdarza się. Niepokoiło ją coś jeszcze. — Tu nie tylko o to chodzi... Nie wiem. Nie mam nic przeciwko szeregowcom na pierwszej linii... Wygląda na to, Ŝe ktoś nami kieruje, nawet generałami. — Walczyła z myślami i szukała dla nich odpowiednich słów. W końcu potrząsnęła głową i powiedziała: — Trudno jest mi to wyrazić, ale... czuję się tak, jakbyśmy, nie zdając sobie z tego sprawy, znaleźli się w brzuchu wielkiego potwora. Wewnątrz wydaje się nam, Ŝe mamy na coś wpływ, a tak naprawdę jesteśmy przez to coś niesieni wszędzie tam, dokąd to coś sobie zaŜyczy. John tylko wzruszył ramionami. — Hmm... wydaje mi się, Ŝe w pewnej mierze dotyczy to całego naszego Ŝycia. — TeŜ tak sądzę. No cóŜ, nie będę zabierać ci więcej czasu. Dziękuję, Ŝe mnie wysłuchałeś. — Ja teŜ ci dziękuję. Wróciła do biurka. Zadzwonił telefon. — John, mówi Ben. Przyjdź na chwilę do mojego biura. No tak... właściwie się tego spodziewał. Wzywał go Ben Oliver, dyrektor Wiadomości, jego szef. Po drodze minął małą karykaturę przyklejoną do tylnej ściany planu Wiadomości. Próbował wyobrazić sobie, czy mógłby prowadzić Wiadomości stojąc. Biuro Bena znajdowało się na samym końcu sali redakcyjnej, obok biura Tiny Lewis. Nie było małe, ale zarzucone ksiąŜkami, papierami, kasetami i pamiątkami. Z wielką, kolorową fotografią helikoptera naleŜącego do News Six wydawało się dość niewielkie, przypominało bardziej jamę albo... legowisko lwa niŜ biuro. Ben juŜ na niego czekał. — Zamknij drzwi, proszę, i siadaj. — Mówił jak stary, zmęczony komentator radiowy, niskim, donośnym, lekko zachrypniętym głosem. John zamknął drzwi. Oznaczało to, Ŝe spotkanie nie będzie miało charakteru lekkiej pogawędki. Ben naleŜał do ludzi trzeźwo myślących i twardo trzymających się ziemi, aŜ racji temperamentu miał opinię porywczego. Karykatura przyklejona do ścianki nawiązywała właśnie do tej ostatniej, uciąŜliwej dla współpracowników cechy. Szczupły, o wiecznie zatroskanej twarzy, nieustannie Ŝuł gumę, gdyŜ odzwyczajał się od palenia. Gdy zamek szczęknął w drzwiach, Ben rozsiadł się wygodnie w fotelu. Trzymał w ustach ołówek, jakby to była wytęskniona fajka. Nie patrzył na Johna, ale na przeciwległą ścianę.
— Dzwonił do mnie ten Cudzue, Harley Cudzue, prezes Ligi Obrony Praw Homoseksualistów. Chciał rozmawiać z tobą, ale powiedziałem mu, 101 Ŝe trafił na właściwą osobę, na samą górę. Obiecałem, Ŝe wysłuchamy z uwagą, a wszelkie zastrzeŜenia przekaŜę osobom, które je wywołalj, Powiedziałem mu równieŜ, Ŝe cię obsztorcuję, a potem posiekam na drobne kawałki. — Ben, co ci mogę na to odpowiedzieć? Popełniliśmy błąd i to wszystko Przepraszam. Ben obrócił się w fotelu i spojrzał na niego. — Dzwonili równieŜ katolicy. Poprosili o zrobienie zdjęć szkód w kate drze, zanim zabiorą się do porządków. Poczuli się po raz pierwszy dostrze Ŝeni. Zaproszenie było dosyć natarczywe. John nie odpowiedział. Skinął tylko głową na znak, Ŝe słucha. Ben ciągnął dalej. — Zapytałem Cudzue, czy skoro to nieprawda, Ŝe w minionym roku odbył trzysta stosunków płciowych, to ile ich miał naprawdę, na co ten rzucił słuchawką. — Dostrzegł pytanie w oczach Johna i natychmiast odpowiedział. — No cóŜ, coś o nim powiedzieliśmy, zarejestrowałem zatem jego reakcję. — Ben obrócił się z powrotem w stronę biurka i zachichotał. — Wiadomo nam tylko, Ŝe miał tych stosunków sporo. Jeden z jego kochanków pracuje u nas w księgowości. Wróćmy jednak do tematu. Rozmawiał z Rush'em o tym... — No tak, wiedziałem... Ben spojrzał wprost na niego. — Słuchaj, on nie ma do ciebie pretensji. Jasne, Ŝe wścieka się, kiedy zaczynasz wygłupiać się w jego programie i nawet, jeśli masz rację, nigdy ci tego otwarcie nie powie. Rozumie jednak w czym rzecz, wie co przemilczeliśmy, a ja powiedziałem mu to, co teraz powtórzę tobie: miałeś prawo się zdenerwować. Natomiast zadanie pytania to był kiepski ruch. Tym razem to ja dostałem baty, więc jesteś moim dłuŜnikiem, chociaŜ przyznaję, miałeś rację. Nie podeszliśmy do tego tematu właściwie. Wobec Ŝadnej ze stron nie zachowaliśmy się fair. — Skoro pogłaskałem cię juŜ po główce, czas dać ci trochę w tyłek. W ten sposób zachowamy właściwe proporcje. Chcę ci powiedzieć, Ŝe powinieneś być ostroŜny i w ogóle na siebie uwaŜać. Ostatnio trochę się opuściliśmy, Barrett. MoŜemy decydować o tym, na co zwrócić uwagę i jak to skomentować, ale nikt z nas nie ma ochoty ściągać na swoją głowę większych kłopotów niŜ trzeba. Nie mówimy o intymnym Ŝyciu. To sprawa Cudzue'a i jego partnerów seksualnych. Natomiast mówimy o przejawach łamania prawa, wandalizmie, przemocy, niszczeniu czyjejś własności. Mamy przy tym oczy szeroko otwarte i bardzo uwaŜamy na swój tyłek. — A zatem nie zamierza pan posłać kamery do katedry, by sfilmować te zniszczenia? — zapytał John. Ben potrząsnął głową. — Powinniśmy byli to zrobić, ale teraz pozwolimy sprawie przyschnąć, MoŜe następnym razem. Ten pociąg odjechał, sprawa stała się nieaktualna Powiedziałem jednak Erice, Ŝeby rozejrzała się za okazją do przypochlebie-nią się katolikom. Wydaje mi się, Ŝe znalazła teŜ sposobność, by powiedzieć kilka ciepłych słów o homoseksualistach, coś na temat ich chóru, którj 102 koncertuje na rzecz chorych na AIDS. Po tym, jak nabroiliśmy, zrobimy coś miłego i mam nadzieję, Ŝe nasze podejście do sprawy zostanie uznane za obiektywne. — To brzmi rozsądnie. — A zatem wszystko jest jasne. John wstał, uznając rozmowę za zakończoną. — I jeszcze jedno — powiedział Ben. — Nie sprawia mi przyjemności rozmawianie z ludźmi typu Harley Cudzue. Jeśli jeszcze raz się wygłupisz i zadasz nieodpowiednie pytanie, ty będziesz z nim gadał!
John uśmiechnął się. To było typowe dla Bena. — Umowa stoi. — A poza tym nieźle sobie radzisz. — Dzięki. Carl przygotował sztalugi. Postanowił, Ŝe zacznie od naszkicowania portretu ołówkiem. Wiedział, Ŝe model będzie w ruchu, Ŝe będzie szybko zmieniał pozy, musi to zinterpretować, uchwycić podobieństwo twarzy i ukrytej pod jej maską duszy. Wiszący na haku ponad warsztatem zegar wskazywał siedemnastą trzydzieści. Włączył telewizor, a jego zimne, szare oko przebudziło się, poczynając błyskać i rozsiewać kolory po pokoju. Potem do uszu Carla dobiegła muzyka — szybkie, agresywne rytmy. Widok miasta z lotu ptaka: ruch uliczny, promy wypływające z przystani. I głos: „Tu Kanał 6, Pierwsza Rozgłośnia Informacyjna naszego miasta, wasze najwaŜniejsze źródło najświeŜszych informacji." Obrazy, szybko zmieniające się obrazy. Wszystko tak samo, jak wczoraj. Głos powiedział: „A teraz »Wiadomości o 1730« przekaŜe John Barrett..." Carl był gotów. Na ekranie pojawił się John Barrett i po chwili zniknął, by ustąpić miejsca błyskawicznie następującym po sobie zdjęciom Ali Downs, Binga Dinghama i Hala Rosena. Spokojnie. Zaraz znów będzie. I rzeczywiście na ekranie pojawił się ojciec, tym razem siedzący obok Ali Downs. Carl trzymał ołówek na płótnie. To samo, co we wstępie, błyskawiczne, podwójne ujęcie. Teraz twarz Johna Barretta na ekranie była jakby mniejsza. „Koło Mendleston wykoleił się pociąg...", mówił John Barrett. Carl nakreślił kilka linii. „Kierowcy autobusów sieci Metro są zaniepokojeni coraz częstszymi przypadkami napaści i rabunków w autobusach tej sieci...", powiedziała Ali Downs. Wideo: autobusy sieci Metro wyjeŜdŜające z zajezdni. Carl szkicował dalej z pamięci, kierując się pierwszym wraŜeniem. Chyba uda mu się uchwycić JohnaBarretta, nawet jeśli uŜyje maleńkich, ulotnych cząsteczek, mgnień, kresek. Ta łamigłówka musi się w końcu jakoś ułoŜyć. „Dobra, Johnie Barrett'cię! Pozostań na ekranie jeszcze chwilkę. Tylko chwilkę." m,103 „Wiadomości o 1730" przeszły gładko. Bez wygłupów, sprawny, profesjonalny program informacyjny, taki, jaki powinien być i jaki był przedtem. A moŜe nawet lepszy. John nie musiał tyn razem nerwowo kręcić palcami młynka, tego był pewien. MoŜe wszystko w końcu wraca do normy? MoŜe i tak. Przeszedł prze! pokój redakcyjny do swojego biurka i opadł na fotel. Było dziesięć po szóstej,j Szły wiadomości wieczorne CBS. l MoŜe Max Brewer wrócił juŜ do domu. MoŜe siadał do kolacji i nie Ŝyczyli sobie, by go niepokojono. j A moŜe to John wcale nie miał ochoty do niego dzwonić. Gdyby Caill zapytał go, czy telefonował, musiałby jakoś to usprawiedliwić, ale Carl pewnie by mu nie uwierzył. „W porządku, John, jeśli to zrobisz, wtedy Ŝycie będzie mogło wrócić do normy." Wyciągnął z portfela skrawek papieru, połoŜył na klawiaturze komputera i wykręcił numer. — Halo? — nie było to zbyt uprzejme, a facet na pewno nie był mikrusem. — Halo... Max Brewer? — Taa. Kto mówi? — Mówi John Barrett z redakcji Wiadomości Kanału 6. — Facet odpowiedział przekleństwem! — Słucham? „Wydaje ci się, Ŝe to zabawne, Ŝe nikt cię nie znajdzie i nic ci nie zrobi..." l — Panie Brewer, mówi John Barrett z... [
— Nie, ty nie jesteś Johnem Barrettem! Słuchaj no, mogłeś go zabić, to twoja sprawa, ale ja teŜ nie Ŝyję, kapujesz? Nie ma mnie, nie Ŝyję, wobec tego zapomnij o mnie, bo ja juŜ o tobie zapomniałem! — Panie Brewer, to jakieś nieporozumienie. — Spróbuj się tylko pokazać. Urwę ci łeb! Posiekam na takie kawałki, Ŝe nie będzie co zbierać! Głośny trzask. Ciągły sygnał. John powoli odłoŜył słuchawkę. — Wspaniale, ja równieŜ Ŝyczę panu dobrej nocy — „PrzecieŜ Rachel mówiła, Ŝe to wredny facet. Nie. Ten facet nie był wredny. On był przeraŜony. Co powiedział? Coś o tym, Ŝe ktoś zabił Johna Barretta?" Ojciec. John Barrett senior. Myśl jak błyskawica przebiegła przez umysł Johna. Murzyn na wiecu gubernatora, ten wielki gość, którego widział na taśmie, roztrącał wokół siebie ludzi, walczył, torował drogę, zaraz obok ojca. Max. Ojciec nazwał go Maxem. Podniósł słuchawkę i ponownie wybrał numer. Musiał wyjaśnić to nieporozumienie, wyjaśnić kim jest. Ale Max Brewer nie podniósł juŜ słuchawki. John zatelefonował do matki. — Carl, jeśli chcesz działać dalej, to masz okazję. Nie pójdę do tego faceta sam. 104 Rozdział 10 John odnalazł ulicę, na której mieszkał Max Brewer, a Carl skontaktował się z Rachel, by upewnić się co do adresu. Wszystko się zgadzało. Brewerowie mieszkali na południowym skraju miasta, w dzielnicy zamieszkałej głównie przez czarnych. Była to biedna dzielnica, pełna niewielkich domków z małymi, wąskimi podwórkami, gdzie dzieci bawiły się częściej na asfalcie i betonie niŜ na trawie; gdzie obie strony ulicy zastawiono starymi samochodami, a wandale przeklinali swoich wrogów za pomocą farby w aerozolu. Dzielnica miała złą reputację z powodu bezrobocia, rozpadających się domów, grasujących gangów i częstej strzelaniny. Nie była to okolica do jeŜdŜenia po niej dobrym samochodem, zwłaszcza, gdy było się białym. W świetle zmierzchającego dnia John i Carl jechali powoli wzdłuŜ ulicy, szukając numeru. — Tam — powiedział wskazując palcem Carl. — Chyba tu. John wyjrzał przez okno. Na ścianie domku o dwuspadowym dachu zobaczył mały, czarny numer. Na trawniku rósł wielki klon, na którym wisiała opona samochodowa. Nie było ogrodzenia. Na ganku paliło się światło, jasno było równieŜ wewnątrz, a więc ktoś musiał być w środku. Kilka domów dalej znaleźli miejsce do zaparkowania samochodu, wysiedli i stanęli blisko siebie. — Powtórz, co on takiego powiedział? — zapytał Carl. John wyrecytował niemal szeptem. — Powiedział, Ŝe jeśli się pojawimy, to urwie nam łby i posieka na tak drobne kawałki, Ŝe nie będzie co zbierać. — Dzięki. O mało nie zapomniałem. — Bądź dzielny. Nie przyjechaliśmy tutaj, by zrobić komuś krzywdę, nie będziemy się skradać. Podejdziemy do drzwi i zapukamy. — Dobra. — A przy okazji, co się stało z twoim kolczykiem i łańcuszkiem? — Carl zdjął z twarzy całą biŜuterię. — Nie będzie miał za co chwycić.
Weszli na alejkę prowadzącą do domu. Gdy byli na ganku, wydało im się, Ŝe dostrzegli za zasłonami jakieś cienie. — Nie będziemy się skradać. Musimy trzymać się prosto. Mamy tu sprawę do załatwienia, po prostu. John nie mógł znaleźć dzwonka, więc zapukał. Światło na ganku zgasło. 105 — No, no — mruknął Carl. — Hmm... halo? — zawołał przez drzwi John. — Pan Brewer? John Barrett z synem, Carlem. Hmm... Dzwoniłem do pana dzisiaj. Chcieliśmy z panem porozmawiać. Za plecami usłyszeli cięŜkie kroki, ale stało się to tak nagle, Ŝe nie zdąŜyli zareagować. W chwili gdy John zaczął się odwracać, ogromna pięść chwyciła go za krawat i rzuciła na podwórko, gdzie tocząc się po jesiennych liściach, omal nie zawisł na oponie. Carl próbował umknąć, ale cień ubrany w białą koszulę chwycił go za kark i pociągnął tak mocno, Ŝe chłopak stracił równowagę. Nie upadł jednak, bo silna dłoń trzymała go ciągle za kołnierzyk, a on, bezsilny ze strachu, wisiał w powietrzu. Spojrzał w górę i w mroku zobaczył lśniące ostrze noŜa. — Dobra, frajerze, chcesz Ŝyć? — warknął nad nim potęŜny głos. John zaczął krzyczeć: — Nie, nie rób tego! — Tak! — krzyknął Carl. — Chcę, chcę Ŝyć! — Carl mógł juŜ dojrzeć nad sobą groźne oczy męŜczyzny. — Dzieciaku, nie podoba mi się sposób, w jaki na mnie patrzysz. —Na ganku zapaliło się światło i uchyliły się wejściowe drzwi. — Max, daj spokój! — zabrzmiał błagalny, kobiecy głos. — Z powrotem! Właź z powrotem! — krzyknął męŜczyzna. W świetle ujrzeli teraz Maxa Brewera, posturą przypominającego baseballistę, wściekłego, rzucającego spojrzeniem gromy. John zdąŜył się juŜ pozbierać, ale nie wykonał Ŝadnego gwałtownego ruchu. — To mój syn. Carl Barrett. On jest... pacyfistą, rozumie pan? On nigdy nikogo nie skrzywdził. — Nie mógłby tego zrobić, nawet gdyby chciał — zgodzi! się Max. Kobieta krzyknęła przez szparę w drzwiach — Max, nie rot mu krzywdy! j Max krzyknął do Johna: l — Zostań tam albo poderŜnę mu gardło! — Nie! — wybełkotał Carl. — Max! — krzyknęła kobieta. — Przestań! proszę! — Dobra, gadaj kim jesteś? — burknął Max. John chciał odpowiedzieć normalnie, bez krzyków. — Jestem John Barrett. — Jasne, a ja jestem prezydentem Stanów Zjednoczonych! Wykonał wokół twarzy Carla kilka kółek noŜem. — A moŜe temu chłoptasiowi przystrzyc trochę włosy? — Jestem John Barrett, syn Johna Barretta! Właśnie trzymasz jego wnuka. Carl wyjąkał: — Ty... widziałem cię w kaplicy na pogrzebie dziadka! Siedziałeś po prawej stronie, z tyłu, razem ze swoją Ŝoną, zgadza, się? Do Maxa najwyraźniej zaczynało coś docierać. Nie cofnął jednak noŜa i nie puścił Carla, tylko znowu spojrzał na Johna. 106 i — John Barrett syn? — Mój ojciec musiał ci o mnie opowiadać. — Ten z telewizji?
— Tak. Kanał 6. Jestem tym facetem z Wiadomości. Drzwi domu po przeciwnej stronie ulicy otworzyły się szeroko. Jakiś sąsiad krzyknął: — Max, co ty tam wyrabiasz? NóŜ zniknął. Max delikatnie postawił Carla na ziemi. — Nic takiego, stary. To znajomi. — Dobra, tylko spokojnie. JuŜ miałem dzwonić po gliny. Drzwi zatrzasnęły się. Max wypuścił Carla ze swoich Ŝelaznych rąk. — Przepraszam cię, mały. Nie miałem pojęcia kim jesteście. Deanne! Drzwi otworzyły się i wysunęła z nich głowę atrakcyjna kobieta około czterdziestki. — Mamy gości. — Zwrócił się do Ŝony i spojrzał w stronę Johna. — No chodź, chodź do domu, zanim ktoś was zauwaŜy. Deanne, no juŜ, otwieraj drzwi. Chodźmy. Deanne zaprosiła Johna i Carla do środka. — Siądźcie, proszę — powiedział, ciągle trzymając w ręku nóŜ. John zerknął nieufnie na niebezpieczny przedmiot. Takim czymś moŜna by obedrzeć ze skóry nawet jelenia. — Czy... moŜesz dać z tym spokój... Max dostrzegł, Ŝe ciągle trzyma nóŜ. — Och... no tak. Wrzucił go do szuflady stolika stojącego w głębi pokoju. — Nie wydaje mi się, chłopaki, Ŝebyście chcieli narobić sobie kłopotów. Ciągle wstrząśnięta Deanne Brewer chciała, mimo wszystko, okazać przybyłym naleŜną gościnność. — Max, dlaczego nie przedstawisz mi swoich znajomych? Max raz jeszcze spojrzał na nich uwaŜnie, jakby chciał się ostatecznie upewnić. Starał się być uprzejmy. — Deanne, to John Barrett, junior. Syn Johna. A ten to... hmm... — Carl. — Tak, Carl... wnuk Johna. Deanne przy powitaniu ciągle jeszcze drŜały ręce. Czy przynieść moŜe coś do picia? — zapytała, bhn i Carl spojrzeli po sobie. — Jeśli moŜna prosić, to kawę. Dobrze. Proszę usiąść — powiedziała i wymownie spojrzała na męŜa. — Siadajcie. Siadajcie — powtórzył pospiesznie Max. W saloniku był jedynie mały tapczanik, więc obaj na nim usiedli. Max przysiadł na krawędzi wytartego, wyściełanego krzesła. Deanne poszła do kuchni, którą była część pokoju oddzielona od reszty stołem i sześcioma krzesłami, kaŜde z innego kompletu. — Tato... z przedpokoju dał się słyszeć słaby głosik. — Wszystko juŜ jest dobrze, kochanie. Chodź tutaj, przywitaj się. Drzwi od dwu pokoi na tyłach domu otworzyły się. Z jednego wyszedł chłopiec w wieku około dziesięciu lat. Z drugiego, z plakatem Michaela 107 Jacksona na drzwiach, dwie dziewczynki, jedna około czternastu lat, drugi trochę starsza. Wstydliwie przeszły przez przedpokój do saloniku. Max zachęcił je skinieniem ręki. — No, chodźcie juŜ, wszystko w porządku. Nic takiego się nie stało... Ti przyjaciele. Dzieci weszły do pokoju i ustawiły się w szeregu jak nuty na pięciolinii: od najmłodszego do najstarszego. Max przedstawił je. — To jest George. — Cześć — tyle tylko odpowiedział George. Najwyraźniej bardzo si( wstydził. — Lubi szybkie samochody. A to jest Yictoria. — Dwunastolatka pomachała ręką i spojrzała na nich, drapiąc się równocześnie jedną stopą w drugą, — Jest tancerką. — Tatusiu, jestem modelką — zaprotestowała. Roześmiał się. — No dobrze, słonko. Dla mnie to wszystko jedno. A to Rebecca. Jesl artystką.
— Cześć, miło was poznać. Dzieci były miłe i rezolutne, chociaŜ wyraźnie wystraszone. — No, teraz juŜ sobie idźcie. Musimy porozmawiać. Odróbcie lekcje. Z widoczną ulgą pognały do przedpokoju. Max czekał aŜ znikną w swoich pokojach. Potem skinął głową w kierunku stolika, w którym schował nóŜ. — Dla nich mógłbym zabić. Tak, wiecie, mógłbym zabić. John przełknął ślinę i zdobył się na pierwsze słowa od chwili, gdy stali się gośćmi. — Bardzo przepraszam za to zamieszanie, którego narobiliśmy. Max uśmiechnął się chytrze. > — Podobała wam się moja zasadzka? — Wspaniała — odpowiedział Carl. — Nieźle poszło, co? Zgasiłem światła, obszedłem dom od tyłu i miałem was jak na patelni. Bach! Carl podniósł ręce w geście kapitulacji. — Nie chciałbym być twoim wrogiem. — Jasne, no ale wielu nimi jest i myślałem, Ŝe to oni. — Spojrzał wprost na Johna i dodał: — Myślałem, Ŝe jesteście jednymi z tych, którzy zabili twojego ojca. John spojrzał na Carla. Musieli mieć w tej chwili identyczny wyraz twarzy — osłupieli ze zdziwienia. — Co... moŜesz to powtórzyć? Max wyjaśnił. — Widzisz, dzwonisz do mnie i mówisz, Ŝe jesteś John Barrett. PrzecieŜ wszyscy wiedzą, Ŝe Barrett nie Ŝyje, więc myślałem, Ŝe to oni starają się napędzić mi strachu. — Oni? Kto? — Ludzie, którzy go zabili. Myślałem, Ŝe teraz przyszli po mnie. Zabili moją Annie, potem zabili Johna, więc myślałem, Ŝe teraz na mnie kolej. 108 — Och... — John poczuł się kompletnie zdezorientowany, więc postanowił wrócić do punktu wyjścia. — Twój telefon dostaliśmy od dziewczyny, która nazywa się Rachel Franklin. Jest kelnerką u Hudsona. Ładna dziewczyna. — Znam ją. ChociaŜ nie widziałem jej od śmierci Annie. Rozmawiałem ze wszystkimi znajomymi Annie. Chyba nie najlepiej mi poszło. — Uhm. Rachel opowiadała nam, Ŝe rozpytywałeś wszędzie, starałeś się dowiedzieć, czy Annie miała... czy usunęła ciąŜę. Zgadza się? Max odpowiedział spojrzeniem. — Słuchaj, nic o sobie nie wiemy. Nie wiedziałem, Ŝe przyjaźniłeś się z moim ojcem... — A ja nigdy cię przedtem nie widziałem. Coś mi się zdaje, Ŝe ty i twój staruszek niezbyt często się widywaliście. John potwierdził. — Tak, raczej nie. Więc... nic o tobie nie wiedziałem, nic teŜ nie wiedziałem o Annie. Max podszedł do biblioteczki w kącie i przyniósł fotografię w ramkach. Wręczył ją Johnowi, spojrzeli na nią razem z Carlem. — To jest Annie — powiedział Max. — To jej ostatnia fotografia. Była bardzo podobna do swojej matki, szczupła, pełna wdzięku, miała czarujący uśmiech. — Miała siedemnaście lat — powiedział Max. — Maturzystka w Jeffer-son High School. Najsłodsze stworzenie, jakie mogło istnieć. — Łzy napłynęły mu do oczu. Spojrzał w stronę kuchni. — Skarbie, kawa gotowa? — Za chwilę — odpowiedziała. Spojrzał znów na nich i otarł łzy. — Muszę uwaŜać na to, co mówię. — Bardzo panu współczuję, panie Brewer. — Mów do mnie po prostu Max. — Max.
— Annie zmarła w maju... 26 maja, w niedzielę. Nigdy tej daty nie zapomnę. Nie mieliśmy pojęcia o tym, co się jej przytrafiło. Wróciła ze szkoły w piątek chora i połoŜyła się do łóŜka. Myśleliśmy, Ŝe złapała grypę albo coś w tym rodzaju, a ona nigdy nie wyprowadziła nas z błędu. PołoŜyliśmy ją w pokoju Georga, a jego przenieśliśmy na kanapę, Ŝeby Annie miała pokój tylko dla siebie. Pozostałym dzieciom przykazaliśmy do niej nie wchodzić. W nocy poczuła się gorzej, dostała wysokiej gorączki i narzekała na bóle brzucha, więc wzięliśmy ją w sobotę do lekarza. Dał jej coś na grypę i gorączkę, ale to nie pomogło. W końcu wzięliśmy ją w niedzielę znów do lekarza, a ten kazał nam zabrać ją do szpitala. Tak zrobiliśmy, ale... Nie mógł skończyć. Wróciła Deanne z kawą w kubkach. — Spóźniliśmy się. Annie zmarła w szpitalu z powodu powaŜnej infekcji. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co to było. Myśleliśmy, Ŝe to grypa, a ginekolog, który ją badał, orzekł, Ŝe był to zespół szoku toksycznego. Teraz i ona usiłowała się opanować pytając, czy nie chcą śmietanki albo cukru. John zorientował się, Ŝe powinien wykorzystać okazję. 109 — Poproszę i to, i to. Wziął swojąkawę. W pokoju zapanowała cisza. W końcu zdecydować ją przerwać. — A więc... powodem śmierci Annie był zespół szoku toksycznego: Rachel Franklin sądziła, Ŝe raczej zabieg usunięcia ciąŜy, takie przynajmniej odniosła wraŜenie i... Max chciał odpowiedzieć, ale wybuchnął płaczem i ukrył twarz w dto niach, a jego zwaliste ciało zaczęło drŜeć. John zrozumiał niezręczność swoich słów. — Przepraszam... przekroczyłem... bardzo przepraszam. — Nie, masz rację — odpowiedziała Deanne, która wróciła ze śmietanki i cukrem. Usiadła na krześle obok męŜa i ciągnęła drŜącym głosem. — Annit zmarła z powodu zakaŜenia spowodowanego zabiegiem. Nie mieliśmy po jęcia, Ŝe była w ciąŜy. Nie powiedziała nam. Dowiedzieliśmy się jednak, Ŝt miała zabieg i... — zamrugała oczyma, powstrzymując kilka łez — i coś poszło nie tak, jak naleŜy. Złapała infekcję, która rozeszła się po całym ciek i w koficu ją zabiła. John nie posiadał się ze zdumienia. A zatem Rachel miała rację. Pochylił się zagłębiając się w myślach. Oparł głowę na dłoni, musiał to jakoś przetrawić. Poczuł na sobie spojrzenie Carla, odwrócił się ku niemu Carl siedział nieruchomo, w jego oczach widać było napięcie. John zadał kolejne pytanie. — Dowiedzieliście się o tym w szpitalu? Max wytarł oczy rękawem koszuli. — Nie. Był taki lekarz od spraw kobiecych... — Ginekolog — podpowiedziała Deanne. — Nasz lekarz powiedział, Ŝe sam sobie z tym nie poradzi i polecił nam zawieźć Annie do szpitala, a ten drugi lekarz, nazywał się... Lawrence, doktor Lawrence, zajmował się Annie aŜ do chwili śmierci. On powiedział nam o szoku toksycznym. To wszystko, co nam powiedział i tak napisano w akcie zgonu. — Jak zatem dowiedzieliście się, Ŝe przyczyną był zabieg usunięcia ciąŜy? Deanne uśmiechnęła się i rzekła: — Pański ojciec. — Mój ojciec? Max zaczął wyjaśniać. " — Annie zmarła i została pochowana... dlaczego? Minęły prawie dwa miesiące i pogodziliśmy się z tym, rozumiesz, skoro nie było innego wytłumaczenia. Pewnego piątku jechałem do domu koło Centrum Zdrowia Kobiet i tam zobaczyłem twojego ojca. Chodził po chodniku przed kliniką tam i z powrotem, on i jeszcze z dziesięciu ludzi. Wszyscy mieli transparenty z wypisanymi hasłami. Wtedy uderzyła mnie pewna myśl. Dlaczego przyszło mi
to do głowy tak późno? Piątek. Annie teŜ zachorowała w piątek. A ci ludzie, jak się okazało, zawsze przychodzili demonstrować w piątek. Nie wiem, jak to się stało, ale zatrzymałem się i pomyślałem, Ŝe muszę z nimi' porozmawiać. Max znowu wytarł oczy i wziął od Deanne kawę. — Dziękuję ci, słonko. 110 Upił porządny łyk. — Wybrałem twojego ojca, bo był najstarszy. Nie wiem zresztą. Wyglądał na takiego, który wie najlepiej, o co w tym wszystkim chodzi. I tak właśnie było. — To prawda — zgodziła się Deanne. — Podszedłem, a on spojrzał na mnie i powiedział „Bracie, widzę, Ŝe cierpisz. Powiedz o co chodzi". On naprawdę wiedział, Ŝe cierpię, więc wszystko mu opowiedziałem. Opowiedziałem o Annie, o tym co się z nią stało i, wiesz co, powiedział mi o rzeczach, o których nie miałem przedtem pojęcia. Wyobraź sobie, Ŝe w kaŜdy piątek klinika wysyła mikrobus do Jefferson High School, by przywieźć dziewczyny na zabieg, a ich rodzice nic o tym nie wiedzą. John i Carl porozumieli się wzrokiem. Tak, wiedzieli o tym od Rachel. — Dopiero niedawno się o tym dowiedzieliśmy. — Tak więc twój ojciec powiedział mi, co mogło się stać z Annie. Powiedział mi o pospiesznie robionych zabiegach i o pomyłkach lekarzy, którzy to ukrywają. Człowieku, wszystko co powiedział zgadzało się z faktami. Tak dowiedziałem się prawdy. JuŜ wiedziałem. Chciałem od razu wejść do tej kliniki i po prostu o to zapytać, ale twój ojciec powiedział, Ŝebyśmy najpierw poszli do tamtego szpitala i jeszcze raz się wszystkiego wywiedzieli. Tak zrobiliśmy. Popił trochę kawy, spojrzał na Deanne i ciągnął dalej. — Pojechaliśmy Bo szpitala i przycisnęliśmy doktora Lawrence'a. Pytaliśmy go, co zabiło nie, a on powtórzył to, co przedtem. Wtedy John zaŜądał opisu sekcji włok — Max uśmiechnął się na to wspomnienie i cichutko się zaśmiał. — Twój ojciec był ostry, człowieku, on nie dawał się skołować, nie pozwolił, by lekarze go spławili. Staruszek, doktor Lawrence, nie spodziewał się, Ŝe ktoś go tak przydusi, o nie. Powiedział, Ŝe powinniśmy pójść do kartoteki, a więc poszliśmy. A kiedy tam dotarliśmy, znowu to samo. Wciskali nam jakieś bzdury, Ŝe nie mają tego opisu sekcji i w ogóle nic na ten temat nie wiedzą... Ŝe zaginęło, Ŝe nie mogą znaleźć. Ale John musiał juŜ mieć kiedyś z nimi do czynienia. Nie dał się zbić z tropu, wiesz? I mówi: „Idziemy do patologa, do tego gościa, który robił Annie sekcję". A wtedy... — Max zaklął. — Do niego teŜ nie chcieli nas dopuścić! Ale w końcu go dopadliśmy. Przeszliśmy cały szpital z dołu do góry, aŜ w końcu znaleźliśmy oddział patologii. Musieliśmy jeszcze czekać przez całe popołudnie, ale w końcu się tam dostaliśmy i widzieliśmy się z nim. Nazywa się Mark Denning. John wyjął swój notatnik. — Denning. Czy nie masz nic przeciwko temu, Ŝe to sobie zapisuję? — Dobra, zapisz to. Denning nie dał nic po sobie poznać. Na korytarzu nie chciał nam powiedzieć nic, a kiedy poszliśmy z nim do gabinetu, mówił cicho. — Max pochylił się do przodu i zniŜył głos, jakby naśladując Dennin-ga. — Wiesz co, on się czegoś bał. Mówił po cichu, Ŝe tak naprawdę to nie moŜe o tym przypadku rozmawiać, ale w końcu wyciągnął jakąś teczkę, połoŜył na biurku i powiedział: „Panowie, muszę wyjść na jakieś dwadzieścia minut. Nic ode mnie nie słyszeliście, ale jeśli macie ochotę rzucić na to okiem, to ja nic nie widziałem" i wyszedł z pokoju. !| 111 Deanne wstała i poszła do sypialni, Max ciągnął dalej.
— No i jak myślisz, co zrobiliśmy stary John i ja? Otworzyliśmy tę teczką i zaczęliśmy czytać, Ŝeby dowiedzieć się, co rzeczywiście zabiło Annie, I udało się. Znaleźliśmy to. W większości tego, co napisał Denning, nie mogliśmy się połapać, ale ostatni akapit wyjaśniał wszystko jasno. Przepisaliśmy ten akapit i to, co wydało nam się waŜne. Deanne wróciła, wręczając Johnowi kilka Ŝółtych kartek wyrwanych z duŜego notatnika oraz dokument. Szybko je przejrzał. — To jest akt zgonu Annie — wskazała Deanne — a tutaj to, co napisał doktor Lawrence. — Hmm. „Podstawowa przyczyna śmierci: szok septyczny... spowodowany posocznicą... która wystąpiła na skutek zespołu szoku toksycznego. — A tutaj... to, co twojemu ojcu i Maxowi udało się przepisać z opisu sekcji. Bez wątpienia, pismo Maxa nosiło wyraźne ślady pośpiechu. John z łatwością rozpoznał charakter pisma ojca, zawsze miał kłopoty z jego odczytaniem. Złapał się na tym, Ŝe wpatruje się w niektóre słowa tylko dlatego, Ŝe napisane zostały ręką ojca. John przeczytał przepisany przez nich akapit. — Szok septyczny spowodowany posocznicą, która wystąpiła na skutek... usunięcia ciąŜy. — Tu właśnie odnaleźliśmy pierwszą sprzeczność z aktem zgonu — dodała Deanne. — Sprawdź akapit na stronie drugiej, ten, który ja przepisałem — podpowiedział Max. John zaczął czytać, a Carl zaglądał mu przez ramię. — Najbardziej prawdopodobną hipotezą jest, iŜ u osoby tej dokonano zabiegu przerwania ciąŜy, przy którym nastąpiła infekcja gronkowcem, co spowodowało zapalenie otrzewnej i posocznicę. To doprowadziło do szoku toksycznego oraz niedotlenienia najwaŜniejszych organów, i spowodowało śmierć. Gdy John i Carl przeglądali opis, Max ciągnął >i: k j — Wszystko było w tym stylu, same medyczne terminy. W większości nie rozumiałem tego, co przepisuję, ale wydaje mi się, Ŝe zdobyliśmy sporo informacji. Wiemy, co zabiło Annie. Twój ojciec wziął to nawet do innego lekarza, a ten wszystko potwierdził, jeśli nie pomyliliśmy się w przepisywaniu. — Ale Denning sam by o tym nie powiedział? To się wydaje niesamowite! Max potrząsnął głową. — Nie mógł mi tego powiedzieć, nie byłem uprawniony do zapoznania się z tym opisem na podstawie praw chroniących sferę prywatną, ale... stworzył tę sytuację, czyŜ nie? Wyszedł i jakoby nie wiedział, Ŝe to przeglądamy. — Dziwne — pokręcił głową John. — Nie musisz mi tego mówić — westchnął ze zrozumieniem Max. — Ale... mój ojciec tam był, był zaangaŜowany w twoją sprawę. — ZaangaŜował się całkowicie. To był dobry człowiek. 112 ft — A kim był ten inny lekarz? — Nie rozumiem? — Czy znasz nazwisko lekarza, któremu ojciec pokazał opis? Max i Deanne spojrzeli po sobie, ale Ŝadne z nich nie wiedziało. John zapamiętał sobie, Ŝe musi to sprawdzić. Mama będzie wiedzieć. — Czy macie jakiś ślad prowadzący do Centrum Zdrowia Kobiet? Czy moŜecie udowodnić, Ŝe Annie tam była? — No jak to, jasne, Ŝe była! Poszła do szkoły, zachorowała w piątek, klinika posyła mikrobus do Jefferson High School w kaŜdy piątek, w klinice wykonuje się zabiegi, Annie zmarła z powodu źle przeprowadzonego zabiegu. I tyle. To ich wina. — No cóŜ, brzmi to przekonująco — przyznał John — ale... — Jakie ale!
— Czy pytałeś—zatrzymał się, postanowił zacząć z innej strony.—Hmm... nie sądzę, by Centrum Zdrowia Kobiet cokolwiek ci odpowiedziało. Roześmiali się. — Nie, to nie tak. Nie myśl jednak, Ŝe nie pytałem. Twój ojciec starał się mnie powstrzymać, ale ja poszedłem i zapytałem ich: „Robiliście zabieg mojej córce, Annie Brewer?" A oni nic nie odpowiedzieli. Tylko, Ŝe to poufne i zastrzeŜone. A ja na to: „Chodzi o moją córkę. Jeśli zrobiliście to, chcę o tym wiedzieć", a oni znowu nic, tylko, Ŝebym się wynosił. — Wściekłem się. Nikt nie ma prawa czegoś takiego zrobić mojej dziewczynce i jeszcze mówić, Ŝe to nie mój interes! No cóŜ, nikogo nawet nie tknąłem ani niczego nie rozbiłem, ale oni wezwali gliny i powiedzieli, Ŝe narozrabiałem, no i spędziłem noc w więzieniu. Na szczęście tak naprawdę to nic się nie stało, bo inaczej siedziałbym tam dłuŜej. Sędzia orzekł, Ŝe powinienem trzymać się od tego miejsca z daleka i puścił mnie wolno. — Nagle oczy rozjarzyły mu się wściekłością. Był to przeraŜający widok. — Ale to miejsce nadal istnieje, a mikrobusy ciągle jeŜdŜą, w kaŜdy piątek. Wypił jeszcze trochę kawy, powoli uspokajał się. John uniósł kartki z uwagami patologa. — Czy to jedyny egzemplarz? — Mamy jeszcze kilka kopii. Twój ojciec miał jedną, u nas zostało jeszcze kilka. — Czy mogę dostać jedną? — John rzucił okiem na Carla. — Jeśli... zajmiemy się tym, będą nam potrzebne wszystkie dostępne informacje. — „Zajmiemy się", co przez to rozumiesz? — zapytała Deanne. — No cóŜ... nic nie obiecuję, musicie to zrozumieć, ale chodzi o młodą dziewczynę, nieletnią, która zmarła wskutek jakiejś medycznej fuszerki i nic się nie dzieje, nie poszła na ten temat Ŝadna informacja, nikogo nie obarczono za to odpowiedzialnością. To mnie niepokoi, wiem Ŝe i was to boli. Niepokoiło to mojego ojca i powinno poruszyć ludzi, którzy oglądają nasze programy informacyjne. — Chcesz puścić to w Wiadomościach? John czuł, jak bardzo Carl czeka na jego odpowiedź. Wiedział, Ŝe odpowiada zarówno Brewerom, jak i Carlowi. — Nie mogę tego obiecać. 113 H — Nie mogę tego obiecać — ironicznie zamamrotał Carl. John powiedział teraz bardziej zdecydowanie, moŜe nawet podnosząc nieco głos. — Z pewnością najpierw będziemy potrzebowali więcej informacji. Max uśmiechnął się z lekkim szyderstwem. — No dobra, to powodzenia. Myśleliśmy, Ŝeby pójść do jakiegoś prawnika, ale twój ojciec powiedział to samo, co ty. Ŝe nie mamy wystarczającej ilości informacji. Wiesz, co stało się w szpitalu. Ci w klinice nic nie powie dzą, radca prawny szkoły teŜ nie, a policja twierdzi, Ŝe nie musi. Kogo mara jeszcze pytać? — Dobrze... daj mi trochę czasu do namysłu, a ty zajmij się troch? domem. Chyba będę mógł zdobyć jakieś informacje. A w tym czasie, Max, proszę cię, nie rób nic w tej sprawie, skontaktuję się z tobą. Lepiej nie... — Wiem, mam się nie pchać w kłopoty. JuŜ ich przysporzyłem całej masie ludzi. Kiedy dostaliśmy ten materiał od Denninga, dobrałem się do tych wszystkich ludzi w szpitalu za utrudnianie mi poznania prawdy. Zraziłem sobie ludzi w szkole. Wystraszyłem nawet przyjaciółki Annie. — Max ciągnął dalej, coraz powaŜniej. — Wpakowałem w kłopoty takŜe twojego ojca. Wciągnąłem go w swoje sprawy, wdałem się w bójkę na wiecu. Cale szczęście, Ŝe mnie nie aresztowali. Obaj zraziliśmy sobie całą masę luda Podpadłem. Ktokolwiek go dopadł, dopadnie i mnie. — Ale... ciągle nie bardzo rozumiem. Kto miałby powód, Ŝeby zabić mojego ojca? — On deptał im po piętach. Zabili Annie i nie chcieli, Ŝebyśmy poznali prawdę.
„Czy ten facet nie jest przypadkiem paranoikiem? MoŜe ma za sobą zbyt wiele ulicznych bójek, moŜe za długo stosował prawo dŜungli?" — Ale czy masz jakieś podejrzenia, kto to mógł być? — Nie. Twojego ojca i mnie wielokrotnie widziane razem. Byliśmy, razem na wiecu gubernatora. Wyrzucili nas stamtąd te/ razem. Sam to widziałem w telewizji, na Kanale 6! — No tak... — John poczuł bolesne ukłucie. — Wiedzieli, Ŝe chcę ich dopaść, i wiedzieli, Ŝe John mi w tym pomaga, no to go załatwili, a jeśli ja bym gdzieś wychylił nosa, mnie teŜ by załatwili, gdybym ich wcześniej nie zlikwidował. John uniósł rękę. — Poczekaj... na razie się wstrzymaj. Nie masz pewności, Ŝe ktoś zabił mojego ojca. To był wypadek. Max tylko zaklął. — Jak to, ci ludzie codziennie wyprawiają na tamten świat młode dziewczyny, a wychodzi na to, Ŝe nikogo nie zabili. WyobraŜasz sobie, Ŝe zabiją twojego staruszka tak, Ŝeby wszyscy od razu połapali się, Ŝe to morderstwo' — Nie masz pewności, Ŝe ci ludzie codziennie zabijają młode dziewczyny. Max ciągnął. 1 — Tak to właśnie zrobili, Ŝeby wyglądało na wypadek. John zrezygnował. 114 — W porządku... wyjaśnij mi. Jak to zrobili? Max czekał na pytanie. Był pewny swego. — Najpierw bili, przypuszczalnie zbili go na śmierć, a potem przewrócili niego stelaŜ z rurami, Ŝeby wyglądało, Ŝe to rury go tak przygniotły. John potrząsnął głową. — Max, te stelaŜe waŜą całe tony. Nie moŜna ich tak po prostu przewrócić. Max zaczął krzyczeć. — Jak to nie moŜna ich przewrócić? PrzecieŜ przewrócił się cały stelaŜ z rurami. Nie zauwaŜyłeś tego drobiazgu? W uspokajającym geście Deanne połoŜyła mu rękę na ramieniu. John starał się odpowiedzieć spokojnie. — Mówią, Ŝe mogło to być zmęczenie metalu. Max potrząsnął głową. — Człowieku, jestem spawaczem. Wiem, co to jest stal; wiem, co to są dobre spawy i złe spawy, ten stelaŜ był w porządku. — Skąd wiesz? — Byłem w składzie twojego ojca. Widziałem to. — No dobrze... przecieŜ stelaŜ mógł równie dobrze stracić stabilność. Zabójca nie mógł go ot tak przewrócić. Max obruszył się. — John, czy ty nigdy nie słyszałeś o podnośniku widłowym? Następnego ranka John poszedł do składu. Tymczasowy szef warsztatu dobrze sobie radził i myślał o objęciu tej posady na stałe. Klienci nadal przychodzili, chociaŜ nie było ich zbyt wielu. Księgowa Jill —óciła do pracy i była równie słodka, jak dawniej. Buddy i Jimmie myśleli przyszłości z optymizmem. John chciał porozmawiać z Chuckiem Keitzmanem, magazynierem i operatorem podnośnika widłowego, który tego feralnego poranka odnalazł ojca pod rurami. John znalazł go w magazynie, gdy ten cięŜko pracował, przekładając drewniane skrzynki z bateriami kranowymi. — Witaj, Chuck! — O! Cześć! Jak leci? Dzisiaj magazynier wyglądał znacznie lepiej. Chorą rękę miał ciągle na szynie, ale widać było, Ŝe przekładanie części do skrzynek drugą ręką nieźle mu idzie. Rozmawiali chwilę o sprawach firmy. Tak, Chuck radził sobie, ale chciał jak najszybciej wyzdrowieć i wrócić do
cięŜkich prac załadunkowych. Zamieniał się często z Jimmem, ale Chuck nie lubił stawać za ladą, nie radził sobie z trudnymi klientami. John starał się rozpocząć temat niepostrzeŜenie. — Powiedz mi, czy znasz Maxa Brewera? — Pewnie. To przyjaciel twojego ojca. Był tu parę razy, ale nie znam go zbyt dobrze. Kilka dni po wypadku przyszedł tutaj, Ŝeby się rozejrzeć. Wielu przyjaciół Johna tu przychodziło. 115 — Tak, widzisz... Max ma swoją teorię na temat przewrócenia sif stelaŜa i śmierci ojca. Pamiętasz, jak uŜywałeś podnośnika, Ŝeby zdjąt z ojca rury? Chuck spowaŜniał i przygasł na wspomnienie tego faktu. — Tak. — Gdy włączyłeś podnośnik, czy był jeszcze ciepły? Chuck zastanowił się przez chwilę i powiedział. — Taak. Taak, był ciepły. Włączyłem mu ssanie, ale to me było potrzebne, sam zapalił. Pomyślałem, Ŝe to John z niego korzystał. — A spaliny w powietrzu? Wiesz przecieŜ, jak to śmierdzi. — Noo... — Tego Chuck nie był pewien. — One się szybko rozchodzą. — Dobrze, powiedz mi, co się stało ze stelaŜem z rurami? — Rozmontowaliśmy go. — Rozmontowaliście? — Tak. Gliniarze skończyli w tym grzebać, a to się do niczego nie nadawało. A poza tym nie chcieliśmy, Ŝeby to tutaj stało i przypominało. — Co zrobiliście z częściami? — Chyba leŜą tam na podwórku, koło kręgów z rurami kanalizacyjnymi, Zeskoczyli z rampy na ziemię i przeszli przez wysypane Ŝwirem podwórko do ustawionych wewnątrz kręgów plastikowych, karbowanych rur kanalizacyjnych. Wyglądały jak pęki ogromnych, czarnych dŜdŜownic. Obok nich leŜały resztki stelaŜa na rury, który się przewrócił. John przyjrzał się dokładnie stosowi Ŝelastwa. — Chuck, czy moŜesz mi powiedzieć, które z tych długich rur były na spodzie? — Chłopie, nie mam pojęcia. — Dobra, przerzućmy je. Zaczęli przerzucać rury i pobieŜnie je porządkować. Krótkie dźwigary stanowiły część poprzeczną konstrukcji, długie pręty z nakrętkami część podłuŜną i kończyły się zworami. — Tego właśnie szukałem; chcę sprawdzić, my któraś L tych szyn nie jest skrzywiona albo zadrapana wskutek posłuŜenia się podnośnikiem widłowym do przewrócenia stelaŜa. Chuck spojrzał na niego zaskoczony. — śartujesz? — Czy to niemoŜliwe? Chuck zamyślił się. — Tak. Tak, to moŜliwe. — Czy podnośnikiem mógł ktoś podjechać z drugiej strony stelaŜa i podłoŜyć jego ramiona pod szynę, Ŝeby wywrócić całą konstrukcję? Chuck zdenerwował się na samą myśl o takiej moŜliwości. — Czy naprawdę myślisz, Ŝe ktoś zabił Johna? — Nie wiem. Sprawdźmy jednak te szyny. Pierwsza szyna miała wygięcia na obu końcach, ale chyba wskutek upadku. Druga stanowiła najwyŜszą część konstrukcji, do niej umocowane były sworznie. Pasowała do pierwszej, a więc były to szyny najwyŜej umieszczone. Trzecia szyna... 116 — Czekaj — powiedział John. — A co z czwartą? Czy ona ma takie samo zagięcie pośrodku, jak ta trzecia?
Sprawdzili czwartą szynę. Była prosta. Przyjrzeli się uwaŜnie dolnej części trzeciej szyny. Z całą pewnością była pośrodku wygięta ku górze, a w dwóch miejscach było widać wyraźnie zdartą farbę. — Przenieśmy ją stąd — zakomenderował John. Chwycili szynę z dwóch stron i zanieśli na rampę. Chuck pobiegł do magazynu. Po chwili zasapany wrócił z podnośnikiem widłowym. John uklęknął, by lepiej widzieć moment, w którym Chuck przybliŜy podnośnik. Ramiona maszyny opuściły się do miejsca wygięcia i zadrapań na rurze. swe dotknęło zadrapania, prawe było blisko niego. Chuck zeskoczył z podnośnika, chciał to zobaczyć. — I co myślisz? — zapytał John. Chuck podtrzymał prawe ramię maszyny i wydał cichy okrzyk. Ramię idealnie pasowało do zadrapania. — Dzwonię po policję — powiedział John. '•Mit. W! 117 lii Rozdział 11 Bob Henderson był przystojnym męŜczyzną, ale nieco przycięŜkim, choć starał się walczyć z nadwagą. Miał Ŝonę i trzech synów, trenował młodzieŜową druŜynę baseballową i co niedziela chodził na naboŜeństwo. Ubierał się schludnie, nie palił, mówił wolno i starannie. Innymi słowy, nie wyglądał na detektywa z wydziału zabójstw. Jedno tylko pasowało do stereotypu: tyle juŜ widział w tym zawodzie, Ŝe nic nie było w stanie go zdziwić. — Taak — powiedział przeciągle, spoglądając na długą, wygiętą szynę. — To moŜliwe. Henderson, John i Chuck Keitzmann, magazynier, stali na rampie załadowczej i zastanawiali się nad dokonanym odkryciem. Henderson jeszcze raz uwaŜnie obejrzał wygięcia szyny zrobione prawdopodobnie przez podnośnik. — Ile osób posługiwało się nim od dnia wypadku? Na razie będziemy nazywać to wypadkiem, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Chuck wiedział, o co chodzi i miał przygotowaną odpowiedź. — Ja, Jimmie i moŜe Buddy. Henderson wyprostował się. — Czyli od dnia wypadku był stale uŜywany? — Tak — przyznał ze smutkiem magazynier. — Przypuszczam, Ŝe to pan nim tutaj podjechał, Ŝeby < prawdzie, czy ramiona pasują do wygięć? Przyznanie tego było bardzo przykre dla obydwu. — Tak, ja — westchnął Chuck. — No cóŜ, tak czy inaczej, zdejmiemy z niego odciski palców, ale wątpię, Ŝeby coś udało się znaleźć. Ech, to fatalna sprawa. Gdybyśmy wówczas wiedzieli to, co teraz... — A co z sekcją? Czy nie znaleziono takich ran, które nie mogły powstać, gdyby to był rzeczywiście wypadek? — zapytał John. — CóŜ, sprawdzimy to jeszcze raz. O ile sobie przypominam, wyniki sekcji nie były jednoznaczne. Pana ojciec był... proszę mi wybaczyć, ale trudno było cokolwiek stwierdzić na pewno. Czy po wypadku coś zginęło j z magazynu? Szukam jakiegoś motywu. J Chuck potrząsnął głową. — Nic takiego, co moglibyśmy zauwaŜyć, a zazwyczaj dokładnie kontrolujemy stan magazynu. — Nie zginęła Ŝadna gotówka?
— Kasa z pieniędzmi pozostała nie naruszona. 118 i m, choć młodzie-Ubierał wyglądał fpu: tyle Ę szynę. >ie zała-e praw-dziemy c, czy wątpię, tstać, 'yniki Ć, ale nęło conl — No tak, a wrogowie? PomóŜcie mi coś znaleźć. Kto chciałby zabić sympatycznego, starszego hurtownika artykułów hydraulicznych i dlaczego? — No cóŜ... — zaczął John. — Był nie tylko hurtownikiem. Był równieŜ głęboko... wierzącym człowiekiem. — Jakiego był wyznania? — No... chrześcijanin... fundamentalista. Działał w Ruchu Obrony śycia Poczętego i sądzę, Ŝe mógł mieć jakichś wrogów wśród zwolenników aborcji. Oj, chłopie. Nie zabrzmiało to przekonująco i Henderson zwrócił na to uwagę. — Czy to jest takie niezwykłe? — No... — John potrząsnął głową. — Przyznaję, Ŝe to niepewny punkt oparcia. — Tak, dosyć kruchy. — Henderson zerknął na zegarek. — No dobra, w porządku... wznowię sprawę. Ale zróbcie coś dla mnie, dobrze? Pomyślcie i spróbujcie sobie przypomnieć, popytajcie ludzi, czy ktoś nie mógłby rzucić na tę sprawę trochę więcej światła. W tej chwili nie mamy Ŝadnego podejrzanego ani Ŝadnego śladu, który mógłby nas doprowadzić do podejrzanego, nie mamy motywu, właściwie nic nie mamy. WskaŜcie mi jakiś trop. WskaŜcie jakiś punkt zaczepienia, wszystko jedno jaki. Muszę juŜ iść. — Dzięki. — Nie ma za co. Nie ruszajcie podnośnika. Przyślę tu kogoś. Po tych słowach odszedł, a John poczuł się zlekcewaŜony... zapomniany... pominięty. Siedząc juŜ przy komputerze i robiąc korektę tekstów „Wiadomości o I730", nie przestawał wszystkiego roztrząsać, myśli nieustannie wracały do tego samego tematu. Czy tak właśnie czuła się kelnerka, Rachel Franklin? — John? To była Tina Lewis, akurat ona. — Witam! O co chodzi? Tina przysunęła sobie krzesło i usiadła w malowniczej pozie. — John, na zebraniu o dziewiątej wynikła sprawa twojego ojca. Pomyślałam sobie, Ŝe powinnam z tobą o tym porozmawiać. „Akurat ty?", pomyślał John. Poczuł, jak wszystko zaczyna się w nim jeŜyć. — I co w związku z tym? Tina zachowywała się bardzo łagodnie. To było dla niej takie nietypowe. — CóŜ, wszyscy wiemy, jak było ci trudno, a decyzje, które podjęliśmy wtedy, w czasie relacji z wiecu gubernatora były... No cóŜ, były niewłaściwe. Przyznaję to, bardzo mi przykro. John nadal zachowywał się uprzejmie, chociaŜ nie wierzył w ani jedno słowo, które wypowiedziała. — Nie ma o czym mówić.
— A jednak pojawiła się sprawa śmierci twojego ojca i pytanie, czy powinniśmy coś na ten temat powiedzieć. Moim zdaniem ta sprawa juŜ się zdezaktualizowała. Gdybyśmy to zamieścili, wyglądałoby, Ŝe jesteśmy opie119 szali, a poza tym niewiele mamy do pokazania. Nie mamy filmu z wypadłą! Ŝadnych ujęć policji ani straŜy poŜarnej, nic, co mogłoby przybliŜyć widzów obraz miejsca zdarzenia. , — Fakt, nie macie. — Ale najwaŜniejsze jest to, iŜ chcemy uwzględnić twoje odczucia. Nie sądź, Ŝe śmierć twojego ojca nic dla nas nie znaczy, Ŝe ją ignorujemy. Z drugiej strony nie chcielibyśmy wywlekać spraw, których lepiej nie poruszać i nie wprawiać cię w zakłopotanie. — Doceniam to — skłamał. — Pozwól, Ŝe o coś zapytam... John poczuł, Ŝe krąŜy wokół prawdziwego powodu ich rozmowy. — Czy są jakieś nowe dane o przyczynie śmierci twojego ojca? Śledztwo, coś, co nadawałoby się do wiadomości? Jeśli to byłoby waŜne dla ciebie, chcielibyśmy dać to na wizję. „Nic jej nie mów." Ta myśl wyraźnie pojawiła się w jego głowie. „Nic jej nie mów." — Wiesz... Tina... — śeby lepiej się skupić, John spojrzał na monitor, a potem przeniósł wzrok na nią. — Nie mogę sobie przypomnieć niczego, co nadawałoby się do wiadomości. Ojciec zmarł i juŜ go nie ma, a całe to zamieszanie mamy juŜ poza sobą. — Hmm. — Skinęła głową, a na jej twarzy odmalowało się współczucie i zrozumienie. — Jeśli pojawi się cokolwiek nowego, o czym chciałbyś rni powiedzieć, nie krępuj się. Ból. Spryt. Jedno i drugie w tej samej osobie równocześnie. Była jak zapędzone w pułapkę ranne zwierzę. — No cóŜ, dziękuję ci — nie patrząc na nią powiedział John, tylko na to się zdobył. Wstała, odstawiła krzesło na miejsce i popłynęła ku swojemu gabinetowi. John patrzył na podłogę, starał się przeanalizować to, co się stało, to, czego nagle dowiedział się o Tinie Lewis. Zastanawiał się. jak naleŜy postąpić z zapędzonym w pułapkę rannym zwierzęciem. Pomóc, czy uciekać? John powrócił do tekstu „Wiadomości o 1730" widniejącym na ekranie, ale nie mógł się na nim skupić. „To nie nadaje się do wiadomości", powiedziała. „Zabili mojego ojca, tak po prostu, nagle, w tak okrutny sposób, a ona się pyta, czy jest coś, co nadałoby się do wiadomości." Chciał usunąć z pamięci tę przykrą rozmowę. Korekta tekstu nie zrobi się przecieŜ sama. „Nie nadaje się do wiadomości. Pewnie, jak juŜ o tym mówimy, dzisiejszego wieczoru było pełno waŜnych i z pewnością nadających się wiadomości — trwająca kampania wyborcza gubernatora, na pewno, a takŜe zmiany w ruchu po moście 1-40. Ale o czym, do licha, był kolejny materiał? A następny?" Obejrzał się przez ramię. Rush siedział przy biurku, równieŜ pracował nad tekstem. — Rush... — Hmm? — odpowiedział nie odrywając wzroku. „No, chłopie." John starał się mówić moŜliwie delikatnie. Nie chciał kolejnej awantury. ł20 — Czy mogę cię spytać o niektóre z tych tematów? Rush popatrzył w końcu w jego stronę. — Jasne. John spojrzał na swój monitor i wybrał jeden z nich. — Tak, jest taki, numer 230, kobieta, która zmarła w zoo. Rush nie miał okazji jej przejrzeć, był zajęty czymś innym. — I co z nią?
— Wiadomość, którą mam odczytać, jest tak sformułowana, Ŝe nie widać j Ŝadnego związku jej śmierci z zoo. Chodzi mi to, Ŝe to nie był Ŝaden i wypadek, nie doszło do niego na skutek czyichś zaniedbań, nie poszarpał jej lew ani nie nadepnął słoń, nic takiego się nie stało. — Nie, doszli do wniosku, Ŝe to był atak serca. — Atak serca — John zastanowił się przez chwilę. — A więc... po prostu umarła. — Rush nie odpowiedział, więc John sformułował pytanie. — Dlaczego mamy to podawać w wiadomościach? — Kanał 8 ma dobry film na ten temat — odpowiedział Rush i zatopił i powrotem wzrok w monitorze. — Ktoś tam był, nakręcił to amatorską kamerą, a Kanał 8 ma to puścić, więc wzięliśmy to do wiadomości. — Tak więc bierzemy to do wiadomości, bo bierze to Kanał 8, bo przypadkiem wpadł im w ręce film? — Zgadza się. — W takim razie jaki będziemy mieli materiał filmowy? — Posłaliśmy tam dzisiaj Kena, Ŝeby zrobił kilka ujęć zoo. — Niby czego? Goryli bawiących się swoimi palcami? Rush poczerwieniał. — Hej, pilnuj swojego tekstu. Przeznaczyliśmy na ten temat trzydzieści sekund. Ty mówisz z offu. Czytasz tekst, my puszczamy film. I tyle. — Tak, ale ciągle nie sądzę, by to się nadawało do wiadomości. Mam powiedzieć ludziom, Ŝe jakaś kobieta po prostu zmarła i to nie z powodu jakiegoś wypadku albo z czyjejś winy, a na tym leci film z... wylegującymi się i łaŜącymi bez sensu zwierzakami, który nie ma z tym nic wspólnego. Rush próbował wrócić do tekstu. — No cóŜ, czasem tak to wychodzi. — Chwileczkę. Mam jeszcze coś. Tylko z racji profesjonalizmu Rush pozwolił mu mówić dalej. — Dobra... ale szybko. — Ten materiał z Anglii o demonstrancie, który postrzelił kilku gapiów i policjantów. Kto to jest? — Dostaliśmy to z sieci wymiany i nie wiemy o nim nic więcej. — Powiedziano, Ŝe protestował przeciwko przeniesieniu publicznego parku. Którego parku? — Tego teŜ nie wiemy. — Tak więc... nie wiemy co z tym parkiem i przeciwko czemu on naprawdę protestował. — Nie. — A do kogo strzelał? 121 — Do paru dziennikarzy i do glin. To jest na taśmie. Ktoś miał i kamerę. — Czy wysunięto przeciwko niemu jakieś zarzuty? Rush walnął pięścią w biurko. — Słuchaj, czy to jest waŜne? — Właśnie o to mi chodzi. Fakt, jest to znakomity materiał do telev ale naprawdę, o co w tym wszystkim chodzi? Cierpliwość Rusha się wyczerpała. — Słuchaj, jeśli wkurza cię, Ŝe nie puszczamy nic o twoim ojcu, to jestem w stanie cię zrozumieć. John, Ŝycie toczy się jednak dalej. Wstawiłem ten temat do programu i chciałbym, Ŝebyś podał ten tekst. Daję to w zapowiedziach o siedemnastej. Pokazuje to CBS, my teŜ to pokaŜemy. To aktualny temat. Ludzie chcą takie rzeczy oglądać. Koniec dyskusji. Zirytowany Rush wrócił do swoich zajęć. John odwrócił się do komputera i zaczął przeglądać kolejne teksty. Wia domości. Nadają się do telewizji. Czuł w sobie rosnącą gorycz, chociaŜnii miało to nic wspólnego z profesjonalizmem.
„Gdybyśmy mieli tylko jakieś zdjęcia walącego się stelaŜa albo krwawić] cych rąk Chucka, albo kałuŜe krwi na posadzce... Gdyby w chwili, gdy Anni trafiła do kliniki, była tam kamera... John przestań gdybać. Daj spokój. Spokój. Niech sobie to puszczają." Tego popołudnia Carl pracował nad portretem Johna Barretta, ale n mógł się z nim uporać, było to tak trudne, Ŝe prawie nieosiągalne. Twarz b wyrazu. Jak u nieboszczyka. Zerknął na zegarek, dochodziła siedemnasta. Tera/ będą zapowied Wiadomości, całe dwadzieścia sekund. Snn -i.: wiedz ał po co, włącz jednak telewizor i czekał z ołówkiem w dłoni. MoŜe pojawi się coś, poruszy jego duszę, jakiś promyk ciepła, człowieczeństwa, czegokolwiek Gdy tak czekał, jego oczy błądziły po stertach nie wykorzystany elementów do łodzi dziadka i ojca, które ciągle leŜały pod pokrowce Podszedł, by jeszcze raz się im przyjrzeć, odchylił pokrowiec i dotki drzewa. Poczuł Ŝal, szkoda mu było dziadka. Z telewizora dobiegł go głos: „Witam, mówi John Barrett, a oto zapowiedzi »Wiadomości o 1730«.' Carl rzucił się do sztalug, porównał oczy widziane w telewizji do ty< które naszkicował w ołówku. Co to jest? Jakiś stary wariat strzelający do ludzi? „...Otrzymaliśi wstrząsające doniesienie o demonstrancie, który otworzył ogień do gapii i policji..." Carl stał i patrzył, jak padają strzały, a ludzie rozbiegają się na wszystl strony, by uniknąć kuł. „...śmierć kobiety w zoo, prawdopodobną przyczyną był atak serca." 122 Znowu na tle pokoju redakcyjnego pojawił się John Barrett w koszuli i krótkimi rękawami. „Te i inne wiadomości dnia za pół godziny, w »Wła-domościach o 1730«." Reklama. Carl wyłączył telewizor, spojrzał na ciemny ekran i zaklął. John zszedł z krzesła przed kamerą, był wściekły. Za zamkniętymi drzwiami gabinetu Tina Lewis po cichu rozmawiała przez telefon. — Powiedział, Ŝe w sprawie śmierci ojca nic się w tej chwili nie dzieje. Nie... nie wspomniał o śledztwie. Tak, dam panu znać. OdłoŜyła słuchawkę i wróciła do pracy. >l Martin Devin równieŜ odłoŜył słuchawkę i wszedł do sekretariatu gabinetu gubernatora. Sekretarka, panna Rhodes, zapowiedziała szefowi jego przyjście i zaprosiła go do środka. W gabinecie była juŜ zapracowana kierowniczka kampanii, Wilma Bent-hoff. Na biurku gubernatora połoŜyła kilka plakatów. — Co się dzieje na polu bitwy? — zapytał Devin. Gubernator był zadowolony. — Dajemy Wilsonowi w tyłek, ot co! Popatrz na to! Devin przeszedł z drugiej strony biurka gubernatora, by spojrzeć na nowe projekty. Fotografie i grafiki miały wyraz podniosły, wręcz heroiczny, przyciągały oko i bez wątpienia wynosiły Hirama Slatera pod niebiosa. Wilma Benthoff zdawała relację. — Pierwsze analizy wykazują, Ŝe więcej osób identyfikuje z interesującymi ich problemami Hirama Slatera niŜ Boba Wilsona, zwłaszcza jeśli chodzi o prawa obywatelskie i ochronę środowiska. Devin zaśmiał się. — Dobrze, a czego innego się spodziewałaś? Jeśli decydujesz o wizerunku publicznym, opanowujesz przedpole. Szkoda, Ŝe nie moŜemy wyrzeźbić twarzy gubernatora na zboczu Mount Blanchard.
— MoŜe dojdziemy i do tego. Proszę zerknąć na ten plakat — ciągnęła z widoczną przyjemnością Benthoff. Hmm. Oto i Mount Blanchard, gdy się uwaŜnie przyjrzeć, wśród skał, lodowców i rozpadlin moŜna dostrzec sprytnie ukrytą w nich twarz gubernatora. U dołu plakatu napis: „Slater równa się środowisko naturalne". Devin jęknął z udawanym rozczarowaniem. — Och, a ja myślałem, Ŝe pierwszy na to wpadłem! 123 Wilma wyciągnęła jeszcze kilka fotografii. — A teraz, by połoŜyć nacisk na kwestie rodziny... Devin wziął zdjęcia z rąk Wilmy. Portrety rodzinne. Gubernator ze swoją siwowłosą małŜonką Ashley oraz dwójką dzieci, Hayley i Hyattem. — No, to naprawdę wygląda jak przeciętna amerykańska rodzina! Uśmiech Slatera był nieco kwaśny. — Chcecie znać moje zdanie? Hayley nigdy się tak nie ubiera. Popatrzcie tylko na Hyatt. On jest uczesany, przecieŜ nie sposób go tutaj rozpoznać! Wilma Ŝartobliwie trzepnęła gubernatora po dłoniach. — No, no. Wyglądacie uroczo! To chwyci, proszę mi wierzyć! — No dobrze, chociaŜ raz wyglądamy na szczęśliwych... Potrząsnął głową. — Przed zrobieniem tego zdjęcia robili miny, jakby szli na ścięcie, a przecieŜ poświęcają się dla mnie. — NajwaŜniejszy jest image, panie gubernatorze! — przypomniał mu Devin. — Macie rację, wizerunek publiczny jest najwaŜniejszy — przyzna) gubernator, wyciągnął się w fotelu i zmienił temat. — Wyniki sondaŜy są zadowalające. Zdobyliśmy piętnaście procent głosów więcej od czasu rozpoczęcia kampanii reklamowej, więc niech nikt mi nie mówi, Ŝe oglądanie telewizji nie ma na to wpływu. — Nie ma obawy, proszę pana, nigdy czegoś takiego nie powiem — uś- « miechnął się Devin. f Gubernator spojrzał na Benthoff. — No to posłuchajmy informacji o organizacji wiecu w Sperry. Benthoff wręczyła kilka egzemplarzy gubernatorowi i Devinowi. — Będzie gotowy w ciągu dwóch tygodni, proszę pana. Sądzę, Ŝe sala będzie pełna, naturalnie zaprosiliśmy dziennikarzy. Zaraz po tym planujemy konferencję prasową, dostaliśmy juŜ potwierdzenia z lokalnej rozgłośni telewizyjnej w Sperry oraz z czterech wielkich k a. i ' * informacyjnych tutaj. Lecę do Sperry jutro, Ŝeby trochę popracować nad businessmenami. Lokalnym organizatorom nie udało się ich skłonić do większej pomocy. Gubernator skinął z aprobatą głową. — Tak, daj im kopa w tyłek, dobrze? Wschodnia część naszego stanu to nie jest jakiś inny świat, bez względu na to, co tam mówią. Jestem nadal ich gubernatorem i powinni wiosłować w tej łodzi razem ze mną. Gubernator szybko przebiegł wzrokiem po liście ze Sperry, rozkładzie lotów i imprez towarzyszących. — Dobra, przynajmniej nie będzie tam Ŝadnych szalonych proroków. Hiram Slater przejrzał papiery na biurku. — Jest juŜ po piątej. Na tym moglibyśmy dzisiaj skończyć. — Zatrzymał się jednak i zastanowił przez chwilę. — CzyŜ nie jest interesujące, Ŝe dopiero teraz dowiedzieliśmy się o śmierci tego proroka, mimo jego rodzinnych powiązań ze środkami przekazu... — Nikt o tym nie informował. Sądzę, Ŝe ludzi w naszym stanie to nie interesuje i nigdy nie będzie interesować. 124 — No i dobrze. Ludzie powinni myśleć tylko o mnie i o niczym więcej, czyŜ nie tak?
— TeŜ tak uwaŜam — powiedziała Benthoff. — Cieszę się zatem, Ŝe mały Boski posłaniec do mnie nie będzie juŜ nikogo interesował. Devin odwrócił na chwilę wzrok. — Ja równieŜ, proszę pana. Ja równieŜ. Carl zjadł obiad z babcią Barrett zaraz po „Wiadomościach o 1 730" i wrócił do warsztatu dziadka wystarczająco wcześnie, by zdąŜyć na „Wiadomości Z rosnącą wściekłością ponownie zabrał się do portretu na płótnie. Gdzie w ogóle jest ten człowiek? Kim jest? Twarz na obrazie pozbawiona była Ŝycia. Doskonała, robi wraŜenie, silna... ale jest pozbawiona Ŝycia jak ciemny ekran po wyłączeniu telewizora. „A czego się spodziewałem?", pomyślał Carl. „Nie patrzy na mnie mój ojciec, to patrzy maszyna. Pomiędzy nami zawsze jest maszyna, nawet wtedy, gdy siedzimy w jednym pokoju, przy tym samym stole. Mówi do mnie tak samo, jakby mówił do kamery. Jego słowa pochodzą z umieszczonego gdzieś w głowie czytnika. Mój ojciec jest telewizorem. Tak jak jakaś maszyna, która wyraŜa miłość za pomocą kartek z podpowiedziami kolejnej kwes-ii, troskę — tekstami z wiadomości, współczucie — albo jego brak — uprzejmościami i przeprosinami." Carl zdecydował się pójść na koncert rockowy, który miał odbyć się wieczorem. Chciał wyjść i zagubić się w muzyce do utraty przytomności. MoŜe jutro, kiedy wróci, wszystko będzie wyglądało inaczej. MoŜe wtedy coś zacznie do siebie pasować. Umył pędzle, wyłączył światło i wyszedł. Kierując się chwilowym kaprysem, John pojechał na jedną z głównych ulic handlowych na północnym skraju miasta i szedł teraz bez celu wzdłuŜ wystaw sklepowych. Patrzył na ubrania, zegarki, zabawki, aparaty fotograficzne, cokolwiek, by tylko móc oderwać się od myślenia o tych sprawach. Ojciec. Annie Brewer. Praca. Wiadomości, przydatność wiadomości do telewizji. Jak to nazwała Leslie Albright? Rekin, wieloryb albo coś w tym rodzaju, jakaś ogromna bestia, która połknęła wszystkich, podczas gdy oni nawet tego nie spostrzegli i odpłynęła gdzieś przed siebie z nimi w środku. „No cóŜ", stwierdził, „mnie to wszystko nie zdmuchnie, zmiana dekoracji moŜe okazać się pomocna w spojrzeniu na to z perspektywy. Jeśli się zbyt długo w czymś takim brodzi, wszystko zaczyna źle wyglądać." Minął sklep z komputerami. Tak, komputery go pociągały. MoŜe dokonałby jakiegoś ciekawego ulepszenia, zaprojektowałby jakiś nowy program, 125 nową zabawkę. Wszedł do środka, dziesiątki wystawionych komputerów robiło imponujące wraŜenie. Wszystkie zdawały się go wołać: „Kup mnie! Kup mnie!" Bardzo mu się podobały. Na przykład nowe notebooki o wymiarach notatnika były fantastyczne. — Dzień dobry — przywitał go sprzedawca — czym mogę panu słuŜyć? — Tak. Chciałbym obejrzeć te komputery typu notebook. Musiał juŜ gdzieś widzieć tego sprzedawcę. Siał tu spokojnie, ubrany w koszulę i krawat, wokół niego migające ekrany komputerów i zajęci swoimi sprawami ludzie, to chyba musi być... „Cześć, z salonu komputerowego Tyde Brothers wita was Tim Miller, W przyszłym tygodniu zaczynamy wielką wyprzedaŜ, oferujemy rewelacyjny model komputera typu notebook marki Martin-Androve 486, który waŜy tylko półtora kilograma. W tym samym tygodniu spróbuje wrócić na rynek kontrowersyjny program księgujący Bookkeeper II, ale czy zdoła się na nim utrzymać? Zobaczymy, co na to powiedzą klienci." Wręczył słuchawkę komuś innemu. „Hank?"
Hank wziął słuchawkę i odpowiedział dźwięcznym głosem. „Tim, jego producent twierdzi, Ŝe to najlepsze oprogramowanie dziesięciolecia, a chociaŜ pojawiają się głosy krytyczne, Dumbyte, program uczący korzystania z DOS-a adresowany do idiotów, sam się sprzedaje..." John widział juŜ niemal, jak po tym tekście na ekranie następuje wstawka filmowa. Dyskretnie wyszedł ze sklepu. „Co zrobiliśmy z tymi ludźmi?" Carl wychował się w Los Angeles. Był przyzwyczajony do tłumów. A jednak, gdy wtopił się w ludzką rzekę płynącą ku wielkiej estradzie, nie wiadomo dlaczego poczuł niepokój, wręcz przeraŜenie. „Nawet gdybym chciał, nie mógłbym juŜ zawrócić", pomyślał. „Nie mógłbym się stąd wydostać." John nie mógł stać zbyt długo w tym samym miejscu. Usiłował obejrzeć skórzane kurtki w jednym ze sklepów, ale nie mógł zmusić się do pozostania w nim na tyle długo, by je przymierzyć. Pomyślał, Ŝe mógłby obejrzeć jeszcze pióra w sklepie papierniczym, ale było ich zbyt wiele; nigdy ich wszystkich nie obejrzy. Musiał ciągle być w ruchu. Wszedł do sklepu fotograficznego. Bardzo lubił fotografować i sam miał niezły aparat. Nie wiedząc, czego właściwie szuka, gdy tylko znalazł się w środku, poczuł, Ŝe nie moŜe tu spędzić zbyt wiele czasu. Oto ładna kamera wideo na trójnogu. Takie rzeczy powoli, ale systematycznie taniały. Wkrótce kamera będzie mogła znaleźć się w kaŜdym domu. — Witam — powiedział sprzedawca — niezły sprzęt, co? — Pewnie — odpowiedział John. — Co moŜe mi pan o nim powiedzieć? Sprzedawca wskazał nagle na twarz Johna. — John Barrett z Wiadomości? 126 John uśmiechnął się łagodnie. — Tak, zgadza się. Sprzedawca odwrócił się do jakiegoś starszego faceta za ladą. — Hej, zobacz kto do nas przyszedł! Starszy pan spojrzał i zapytał: — Kto taki? Sprzedawca machnął tylko na niego ręką. — NiewaŜne. Panie Barrett, sporo waszych filmów robi się na takim cacku, nie? Amatorskie wideo. Zupełnie nowa fala, nie? Sprzedawca zaczął prezentować Johnowi zalety kamery: teleobiektyw, automatyczną regulację kontrastu, szybkoobrotową przysłonę, miejsce na umocowanie reflektora, kalendarz i zegar, zasilanie bateryjne, gniazdko do zasilacza z sieci, przewody zdalnego sterowania... Trwało to zbyt długo... Podgląd za naciśnięciem klawisza, skórzany futerał, gwarancja na dziewięćdziesiąt dni... Johnowi wydało się, Ŝe za kamerą widzi kobietę odliczającą na palcach. Pięć... cztery... trzy... dwa... John przerwał sprzedawcy. — Za kilka sekund zaczynamy... — Nie ma sprawy — odpowiedział sprzedawca. — U nas jest otwarte do dziewiątej. John dopiero teraz się zorientował, Ŝe coś mu się przywidziało. — Nie... przepraszam... Na bilecie Carla widniał numer, powinien zająć przeznaczone dla niego miejsce. Wiedział, Ŝe najprawdopodobniej nie uda mu się tego dokonać. Tak teŜ było. Gdy na widowni zgasły światła, wszyscy zerwali się z miejsc | i juŜ nie usiedli, podskakiwali i wrzeszczeli, jak gdyby byli jednym, rozhiste-|ryzowanym ciałem, wybuchającym ukrytymi dotąd pokładami agresji. Carl równieŜ wrzeszczał i wygłupiał się,
wymachiwał ramionami, skan-ł, jak gdyby chciał wszystko z siebie wyrzucić. Był wśród przyjaciół, ^tysięcy przyjaciół. Na mroczną, zasnutą oparami sztucznego dymu estradę wyszedł zespół. • śywiołowa reakcja rozszalałego tłumu. Światła. Powódź błyszczących stru-| mieni światła mieszała i przecinała mgłę — czerwone, błękitne, róŜowe, purpurowe, złote. Pięciu muzyków, wyglądających jak zjawy z lat sześćdzie-|?siątych, wydawało się unosić w kłębach dymu. - Nagle pojawił się dźwięk. W chwilę potem głos. Muzyka szybko zawładnęła tłumem. Wibrujący dźwięk przenikał ich piersi, szarpał wnętrzności, ściskał serca, przebijał się do głów. Prowadził ich, a oni podąŜali za nim. Rytm wybijany przez perkusję, odgłos szarpanych strun, światła, dym i krzyki — to wszystko wprowadzało ich w stan euforii i ekstazy. Car! tańczył — nagle nasunęło mu się pytanie, którego nigdy przedtem sobie nie zadawał, pytanie, do którego nigdy przedtem nawet się nie zbliŜył. „Dokąd zdąŜamy? Dokąd to nas prowadzi?" 127 Przestał tańczyć. Rozejrzał się wokół siebie — morze ramion, twarzy, miotających się, podrygujących ciał. Klaskał w rytm muzyki, ale po chwili przestał. Nie mógł wyrzucić tego pytania ze swoich myśli. „Dokąd zdąŜamy? Dokąd to nas prowadzi?" i Idąc ulicą, John starał się nie przyspieszać kroku. Nie było takiej potrzeby, Do licha, przez cały dzień się spieszył; musiał teraz zwolnić tempo, rozluźnić się. W końcu zatrzymał się i kupił napój pomarańczowy, usiadł na ławce, by choć przez chwilę nic nie robić, sączyć napój i przyglądać się ludziom. Takie handlowe ulice to wspaniałe miejsce do obserwacji. MoŜna tutaj zobaczyć przeróŜnych ludzi: grupki pań idących niespiesznie na zakupy, kilku wlokących się za nimi męŜów, marzących tylko o tym, Ŝeby się im urwać; matki z dziećmi na spacerze; dzieci zajadające słodycze i, oczywiście —jak zawsze —jakiegoś rozwrzeszczanego dzieciaka, bo właśnie zobaczył coś, czego rodzice nie chcą mu kupić. Była teŜ młodzieŜ, nastolatki szybko idące i szybko mówiące, pijące, Ŝujące, chrupiące, droczące się ze sobą, biegające w kółko od sklepu do sklepu jak rój pszczół. Wszyscy byli do siebie podobni, jak gdyby Ŝyli w jednej wielkiej rodzinie, nosząc te same ubrania i przekazując je później młodszemu pokoleniu. Widać było tę samą modę — podobne spodnie i sukienki, biŜuteria, takie same fryzury. Po chwili John zauwaŜył jeszcze coś. Zaczął liczyć wszystkie gwiazdy rocka, telewizji i kina, nie mówiąc o postaciach z komiksów, inicjały rozgłośni radiowych, tytuły filmów, które przechodziły obok niego na koszulkach, kurtkach, butach, torebkach, teczkach, sznurowadłach, jako zabawki czy rysunki na zabawkach umieszczone tam dla przynęty. Mógł tak liczyć, aŜ do zamknięcia sklepów. Było to dziwne uczucie, jak gdyby przez niego samego przechodziły setki tablic ogłoszeniowycii. Ktoś zarabiałnatym masę pieniędzy. Ale to wszystko piana. Tak, piana. W stacji telewizyjnej znali to w innej postaci i tak właśnie nazywali. To były te sprawy mniejszego kalibru, rzeczy, które interesowały ludzi, ale moŜna było się bez nich obejść, cały ten show business. Nie było to niezbędne, nie miało wpływu na niczyje losy, nieszkodliwe, jak powszechnie sądzono — to była... po prostu piana. MoŜna powiedzieć, Ŝe przyglądał się spacerującej pianie, setkom, tysiącom reklam. Na oglądaniu ich w telewizji schodziło wiele czasu, wszystko to kosztowało sporo pieniędzy, a nie mogłoby istnieć bez stworzenia swoistej kultury masowej. Ludzie kupowali to, co reklamowano, mimo Ŝe była to tylko piana, nosili to, jedli, domagali się tego, utoŜsamiali się z tym; było to dla nich waŜne. Ludzie otaczali się mnóstwem rzeczy pozbawionych znaczenia. „Mógłbym im powiedzieć byle co", zadumał się. „PrzecieŜ wiem, co to są środki
przekazu. Dajcie mi kilku fachowców od reklamy, dobrego montaŜystę, moŜe jakąś telewizyjną gwiazdę, a mógłbym im powiedzieć..." Roześmiał się. „Co za głupoty. Mógłbym im powiedzieć, Ŝe kolor brązowy 128 pleśnieje na deszczu — zrujnowałbym ludzi sprzedających brązowy barwnik!" — Aaaaj! — usłyszał za sobą krzyk. Obejrzał się przez ramię i zobaczył dziewczynę wyglądającą jak gwiazda rocka, która mówiła do ubranej akurat na brązowo przyjaciółki. — Nie kupuj brązowych rzeczy! — wykrzyknęła. — Brązowe rzeczy pleśnieją na deszczu — wszyscy o tym wiedzą! Po chwili nadbiegło trzech chłopaków i zaczęli naśmiewać się z młodszego od nich kolegi, wskazując na jego brązowe buty i śpiewając: „Brą-zik! Brą-zik! Brą-zik!" John nawet się nie zdziwił. Znów dzieje się coś niesamowitego. Nie stawiał Ŝadnego oporu. Rozparł się na ławce i roześmiał. CóŜ za wspaniały widok. Zaczynało mu się to podobać. Muzyka „niosła" ze sobą tłum, który był jak jedno ciało, jeden głos, jeden duch. MęŜczyźni podrygiwali i chłostali powietrze zbuntowanymi pięściami. Młode kobiety z wyciągniętymi ku niebu ramionami kołysały się jak w transie. „Kapłani" na scenie wygłupiali się i bluźnili. Carl zapadł się w swoje miejsce, za które zapłacił dwadzieścia dolarów, jak samotne drzewo w gęstym lesie. To samo pytanie grzmiało ciągle w jego głowie i hałas nie był w stanie go zagłuszyć: „Dokąd zdąŜamy? Dokąd to nas prowadzi?" Odpowiedzi nie było. Istniała tylko muzyka. John poczuł, jak przez deptak handlowy powiało zimnym powietrzem, jak gdyby ktoś otworzył drzwi albo okno. No cóŜ, wypił zimny napój i siedział bez ruchu. Wstał i ruszył przed siebie. Powinien się rozgrzać. Teraz stał się częścią tłumu, szedł wraz z nim, uwaŜając na tych, którzy szli w poprzek, od jednej wystawy do drugiej, od sklepu do sklepu. Wokół panował potworny zgiełk. „O czym oni wszyscy mówią, czy muszą tak głośno się zachowywać?" „Oooj!" Stracił równowagę i zakołysał się, wpadając niemal na grupę nastolatków, których zdziwione twarze ujrzał o włos od swojej. Udało mu się dojść do ściany i stanąć przy niej na chwilę nieruchomo. CzyŜby ziemia naprawdę się poruszyła, czy wszystko to było raczej wytworem wyobraźni? Tak! Znowu! Trzęsienie ziemi! Czuł, jak ziemia pod stopami budzi się do Ŝycia. Stał przy ścianie i rozglądał się. Wiszące lampy nawet nie drgnęły. MoŜe i to było złudzeniem. A ludzie? CzyŜby nic nie czuli? Szli jeszcze szybciej, wymieniali zaniepokojone spojrzenia, mówili jeszcze głośniej. MoŜe i zauwaŜyli wstrząsy, a moŜe nie. vii 129 Zimno. Przeciąg przerodził się w wiatr wiejący aŜ ku końcowi deptaka, Musiały tam być otwarte jakieś wielkie drzwi. Co się dzieje? Jeszcze mocniej przywarł do ściany, starając się znaleźć jakiekolwiek oparcie dla rąk. Ziemia znowu drŜała, a teraz, jak na tonącym statku, cała ulica zaczęła się przechylać w jedną stronę! „Spokojnie, John, spokojnie", mówił do siebie. „To znowu przyszło. Dojdź do ławki i po prostu usiądź. Poczekaj aŜ przejdzie." Ruszył w stronę ławki, przeciskając się przez przechodzących ludzi, starał się iść normalnie i trzymać prosto. Nagle... czy naprawdę tylko on to czuł? Ludzie zaczęli zachowywać się dziwnie. ZauwaŜyli to, zaczęli spoglądać po sobie, rozglądać się z zaniepokojeniem na wszystkie strony, mówili coraz szybciej i głośniej.
Łoskot. Był pewien, Ŝe go słyszał — głuchy łoskot — narastający, coraz głośniejszy, przypominający odgłos nadjeŜdŜającego metra. Spojrzał ku odległemu końcowi pasaŜu. PoniewaŜ zgasły światła, w mroku zniknąli ludzie i wystawy sklepowe. Dotarł do ławki i usiadł na niej, słuchał i czekał. PasaŜ ciągle zapadał się i przechylał. U jego końca robiło się coraz ciemniej. Potem doszły go krzyki, wzywanie o pomoc, jęki, wycie z bólu. Głosy! Jacyś ludzie znów krzyczeli, tak samo jak poprzedniej nocy! Chwycił mocno krawędź ławki i starał się dojrzeć jak najwięcej. To nie było Ŝadne złudzenie. śadna zabawa ani halucynacja. To byt najgorszy z moŜliwych koszmarów. Ciemność w końcu pasaŜu rosła coraz bardziej, unosiła się, zaczynała wirować jak głęboka, czarna trąba powietrzna, bezdenny wir. Wciągała ludzi do wnętrza. Powoli pochłaniała wszystko! Ale tam, gdzie siedział John, nikt zdawał się tego nie zauwaŜać. Ludzie nadal chodzili, rozmawiali, śmiali się, kłócili, kupowali. No pewnie, to musiało być złudzenie. PrzecieŜ ludzie widzieliby to samo co on, gdyby działo się to naprawdę. John jeszcze mocniej przytr7.> mał się, iwki. Chodnik znowu zaczął się przechylać. Potworna gardziel zoiizała się, poŜerając pasaŜ i wciągając ludzi. „Niech to", pomyślał, „pamiętam róŜne niesamowite »odjazdy«, ale to jest makabryczny obłęd! Czekaj", powiedział sobie. „Musisz to wszystko przeczekać. Niedługo będzie po wszystkim." Och, nie. Ludzie wokół zaczęli dostrzegać niebezpieczeństwo. Nie był tym pocieszony. John wolałby w tej sytuacji być jedynym wariatem. Ale ludzie zaczęli się spieszyć, mówić szybciej i głośniej, wpadać na siebie i rozbiegać się na wszystkie strony. Dzika panika była bliska, w ludzi wstąpił szał. Nie chodziło jednak o szał ucieczki, chęci wyrwania się z tego miejsca, pójścia w przeciwną stronę. Wpadli w szał zakupów, oglądania i brania do ręki wszystkich tych przedmiotów. Wbiegali do sklepów, łapali pierwszą lepszą rzecz, która wpadła im w ręce, wtykali sprzedawcom pieniądze i karty kredytowe. Rozmawiali jeszcze głośniej, śmiali się rozpaczliwie, wygłupiali, kłócili. W sklepie ze sprzętem radiowym i telewizjnym włączyli wszystkie aparaty na cały regulator, setki głosów i malutkich twarzy krzyczało i śpie130 wało ogłuszającym bełkotem. Sprzedawcy szaleli z radości, biegając wśród półek i szafek, patrzyli na ekrany i słuchali dochodzących z nich odgłosów, starając się nie patrzeć na zbliŜającą się ciemność. John powtarzał sobie, Ŝe przeŜywa teraz opóźnione halucynacje narkotyczne. Ów wir, ten potworny, pochłaniający wszystko tunel, to wszystko nie istniało naprawdę. Było jednak tak wielkie, tak przeraŜające i tak bardzo bliskie, Ŝe zaczynał tracić panowanie nad sobą. Słyszał, jak ów wir wsysał wszystko z siłą cyklonu. Widział nieostroŜnych ludzi znikających w jego głębi, lecących prosto w głąb gardzieli, krzyczących, usiłujących wydostać się z powrotem, aŜ ich rąk wypadały torby i paczki. Gdzie tylko sięgał wzrokiem, cały pasaŜ zdawał się zsuwać w głąb wiru, tak jak dzieje się to z tonącym statkiem albo jeszcze gorzej, kłodą drewna ścieraną w gigantycznym tartaku. Ci, którzy nie patrzyli, zaczęli padać i zsuwać się po ostro przechylonym chodniku, chwytając się ławek, słupów, kwietników, progów i siebie nawzajem. John nie był juŜ w stanie dłuŜej trzymać się ławki. Ześlizgnął się z niej, ześlizgnął wzdłuŜ pochylonego chodnika, aŜ napotkał słup, którego chwycił się jak ostatniej deski ratunku. Wszyscy, trzymając kurczowo swoje pakunki, zsuwali się wokół niego. Sunęły dwie dziewczyny, porównując ciągle kolory i ceny swoich nowych ubrań, a dalej widać było trzech chłopaków, którzy ciągle draŜnili się z małym chłopczykiem: „Brą-zik! Brą-zik! Brą-zik!"
Niedaleko toczyła się kobieta, która zdąŜyła w ostatniej chwili chwycić wielką gablotę jubilerską. W szale rzucała młodej sprzedawczyni pieniądze, która pozwoliła jej zatrzymać gablotę, złapała pieniądze i pomknęła ku wirowi. Połowy pasaŜu juŜ nie było, ale wir ciągle wsysał, połykał i niszczył. Przepastna gardziel zbliŜała się coraz bardziej, była przeogromna, niezmordowana, nienasycona. Sunęły stoły, krzesła, szuflady, za nimi aparaty, komputery, całe wieszaki ubrań, biŜuteria, świecidełka, zegary, telewizory. Toczył się Tim, sprzedawca ze sklepu komputerowego, ciągle jeszcze trzymający w dłoni słuchawkę i ogromny przenośny magnetofon, podrygując w takt odtwarzanego rocka. PrzeraŜony John kurczowo trzymał się słupa. „Proszę, BoŜe, pows^ trzymaj to!" Carl wypadł na zewnątrz i chwycił jakiś mały słupek, starając się dojść do siebie. Przyszedł tutaj, by się rozerwać, odpręŜyć w rytmie rocka, Ŝeby poczuć się szczęśliwym, a był śmiertelnie przeraŜony. — Hej, kolego, wszystko w porządku? John natychmiast się obudził. 131 — Co? — Kurczowo obejmował słup stojący w pasaŜu. StraŜnik trącał go w ramię. PasaŜ nie zmienił się. Chodzili po nim ludzie, chociaŜ tłum wyraźnie się przerzedził. Chodnik nie przechylał się, nie było wiatru, nie było Ŝadnego czarnego, bulgoczącego wiru. No tak, pewnie, Ŝe go nie było. — Dobrze się pan czuje? — zapytał ponownie straŜnik. John puścił słup i obejrzał się. — Hmm... tak, tak, wszystko w porządku. StraŜnik przyglądał mu się podejrzliwie. — ZbliŜa się dziewiąta, zamykamy. Jeśli ma pan tu coś jeszcze do załatwienia, proszę się pospieszyć i iść do domu, dobrze? — Jasne... Właśnie wychodziłem. — To dobrze. — Zabrzmiało to niedwuznacznie. John rozejrzał się po pasaŜu. Wszystko wyglądało tak, jak zwykle, spokojny gwar, jednak... gdy wsłuchał się, słyszał ów łoskot, ale gdzieś poprzez głębię duszy. Słaby, odległy, gdzieś w tle, ale jednak ciągle obecny. Dosyć. Wyszedł z pasaŜu i skierował się do samochodu. Nie pojedzie jednak do domu, jeszcze nie teraz. Pomyślał, czy matka juŜ śpi. Chyba nie. Musi się z nią zobaczyć. 132 trącał iesię Inego E do 'kle, zieś sny. dzie nie. Rozdział 12 John siedział przy wielkim, okrągłym dębowym stole, który był w rodzinie od czasu jego dzieciństwa. Mógł rozróŜnić zadrapania, które zrobił na nim swoim trójkołowym rowerkiem, modelem statku kosmicznego i te, które powstały, gdy postawił na nim przyniesiony z samochodu przenośny magnetofon. W pamięci zachował równieŜ srebrne nakrycie, które postawiła przed nim matka i filiŜankę, z której pił świeŜo zaparzoną kawę. — MoŜe coś zjesz? Nie miał ochoty na Ŝadne jedzenie. W ogóle na nic nie miał ochoty. — MoŜe grzankę? — Tak. Dobrze. — Masło orzechowe i kanapkę z szynką? — To zabrzmiało juŜ lepiej. — Tak. Tak, poproszę. Poszła do kuchni, oddzielonej od pokoju jedynie blatem, i zabrała się do robienia kanapki. To był szczególny widok, gdy stała tak przy kuchennym stole, tym samym co przed laty noŜem
do chleba kroiła upieczony w domu świeŜy bochenek i wkładała go do tego samego co zawsze tostera. IleŜ to razy w Ŝyciu przygotowywała grzanki dla niego? I ta stara, kochana kuchnia. Przez lata trochę się w niej zmieniło — pięć lat temu połoŜono nowe tapety, chyba takŜe wtedy pojawiła się kuchenka mikrofalowa, nowa lampa, która zastąpiła starą, stłuczoną przez ojca, kiedy wnosił do kuchni drabinę. Poza tym nic się więcej nie zmieniło. Stare szafki z orzecha, które ojciec zawiesił przed laty, tworzyły atmosferę ciepła. I ciągle był w niej ten sam zapach, zapach, który kojarzył się Johnowi z domem, miłością, dorastaniem. Matka teŜ niewiele się zmieniła. Włosy jej posiwiały, zaokrągliła się nieco, ale pozostała niezmiennie otaczająca ją aura, niezmienna była takŜe jej głęboka miłość i przekonania. I jak zwykle, była tu zawsze, gdy potrzebował jej syn. Skończyła przygotowywanie kanapki, przekroiła ją na pół na talerzu i postawiła przed nim. Potem usiadła po drugiej stronie, by mu towarzyszyć. Wiedziała, Ŝe sam zacznie mówić w odpowiedniej chwili. Ugryzł kawałek i poczuł, Ŝe wcale nie jest głodny. Z westchnieniem odłoŜył kanapkę i starał się zebrać myśli. — Mamo, mam ostatnio powaŜne kłopoty... „No dobrze... Jak, do licha, mam opisać to wszystko, co ostatnio się ze mną działo?" — Sądzę... tak, pamiętasz, jak byłem na studiach, co robiłem... narkotyki... i to wszystko... no cóŜ, sądzę... • 9M t I 133 Drzwi wejściowe otworzyły się i wszedł Carl. John przestał nagle mówić, niezadowolony z tej przeszkody. Widać było, Ŝe Carl jest równieŜ zaskoczony widokiem ojca. — O... Cześć. — Myślałem, Ŝe jesteś na koncercie — powiedział uprzejmie John. Carl przeszedł przez salonik i opadł na krzesło przy stole. Wyglądał na zmęczonego. — Wyszedłem. — Kto grał? — Bloodie Mary. John poczuł, jak kurczy mu się Ŝołądek. Bloodie Mary. Widział ich dzisiaj wiele razy na młodzieŜowych koszulkach. Z trudem powstrzymał odruch niechęci. — To juŜ nie masz na co wydawać pieniędzy, tylko wpychać do ich kieszeni? Carl natychmiast zaczął się bronić. — Właściwie to wyszedłem przed końcem... wyszedłem stamtąd. John uspokoił się. — No, to było dobre posunięcie. — Po chwili, pod wpływem nowej myśli, która przyszła mu do głowy, dodał. — Chłopcze, jeśli kiedykolwiek dowiem się, Ŝe bierzesz narkotyki...! Carl wściekł się. — Nie biorę prochów! — No to dobrze, lepiej nie bierz, bo zapłacisz za to jak diabli. — John, co stało się dzisiaj wieczorem? — wkroczyła szybko matka. Nagle poczuł, Ŝe nie ma ochoty o tym mówić. — Miałem... Spojrzał ponownie na Carla. — Miałem chyba jakiś nawrót. Słyszałem, Ŝe jeśli zaŜywało się przed laty LSD, skutki tego moŜna odczuć całe długie lata po t\ n. Nie wiem, ale moŜe u mnie właśnie do tego doszło. Zat/^iem mieć jakieś wizje, halucynacje. Matka bardzo się tym przejęła. Pochyliła się i zapytała: — Co widziałeś? John nie był jeszcze gotów.
— Chyba nie umiałbym tego opisać. Ale wystraszyłem się nie na Ŝarty. — Przerwał, by zebrać myśli. — MoŜe doszło do tego pod wpływem widoku tych dzieciaków obwieszonych róŜnościami, kupują te tandetne świecidełka, jakby od tego zaleŜało ich Ŝycie! — I co jeszcze widziałeś? — zapytał obojętnie Carl. John zerknął groźnie na Carla i ciągnął dalej. — Widziałem... wyglądało to jak wielka... no, taka wielka czarna dziura albo coś w tym rodzaju, a do tej wielkiej dziury zsuwał się cały pasaŜ, wsysało do niej ludzi. Wyglądało to jednak tak, jak gdyby oni nie chcieli o tym wiedzieć, nie chcieli w ogóle dostrzec... tej czarnej dziury. Interesowało ich tylko jedno, kupować wszelakie rzeczy, oglądać telewizję i słuchać muzyki, nie chcieli widzieć, co się działo, i dlatego... nie udało się im uciec, 134 zostali po prostu wessani. — John spojrzał na nich i potrząsnął głową. — Nie potrafię tego opisać. To było szalone, i tyle. Nie był w stanie nic więcej powiedzieć. Zaczął jeść, by wypełnić jakoś ciszę, która zapadła. Carl myślał o tym przez chwilę i cicho rzekł: — Oni wszyscy biegną. Wiedzą, Ŝe tam jest czarna dziura, ale co mogą na to poradzić? John zerknął na Carla. — Co masz na myśli? — To śmierć... zagłada... w takim tunelu znika cały wszechświat, a ludzie wiedzą, Ŝe nic na to nie mogą poradzić, wobec tego starają się o tym nie myśleć. Kupują sobie róŜne rzeczy — starają się sprawić sobie jak najwięcej przyjemności, zanim ich tam nie wciągnie. To właśnie miałem na myśli pytając cię, co tam jeszcze widziałeś. John nie był w nastroju do takiej rozmowy. — Carl, nie widzę w tym takiego wielkiego... przesłania... — Sądzę, Ŝe to właśnie widziałeś. — To, co widziałem, to były halucynacje. — Tak? No cóŜ, i ja coś dzisiaj widziałem. — Taak, na pewno — rzucił John i napił się łyk kawy. Carl spojrzał na niego z gniewem. — Musisz mi dokopać, tak? John był gotów do sprzeczki. — Dobrze, Carl, wiem, co widziałeś. Patrzysz przecieŜ na starego fana Hendrixa i The Doors. To dzięki moim pieniądzom wszystkie te śmiecie mogły wystartować. Wiem, co widziałeś. — Po chwili dodał: — No dobrze, moŜe i masz rację... moŜe nie chcę nigdy ustąpić. A dlaczego miałbym przemilczeć to, Ŝe marnujesz swój czas i pieniądze na... ten cały tani ekshibicjonizm... wymyślone dreszcze... ohydne i antyspołeczne zachowanie? — Zaraz, zaraz, chwileczkę, człowieku... — To co, mam się nie denerwować, kiedy siedzę w pasaŜu i widzę nieustanną defiladę dzieciaków poubieranych w idiotyczne rzeczy i wałęsających się tam i z powrotem z rozdziawionymi ustami, a potem dowiaduję się, Ŝe mój syn stanowi część tej wspaniałej tradycji? Carl uderzył pięścią w stół i krzyknął: — Posłuchasz mnie, czy nie? — Chłopcy! — matka starała się jakoś wpłynąć na obydwu. Carl ściszył głos, ale ciągle trzymał palec wyciągnięty w kierunku ojca. — Nie mów mi o ekshibicjonizmie i... wymyślonych dreszczach i ohydnym zachowaniu! PrzecieŜ to ty pokazujesz nam jakiegoś wariata z Anglii strzelającego do wszystkich wokół, jakąś kobietę, która wykitowała w zoo, gliniarzy, którzy co noc biją czarnych. Pokazujesz martwe, spalone ciała z róŜnych wojen. John zirytowany poderwał się do walki. — Carl, to są właśnie wiadomości! — CzyŜby? W takim razie to, co robi Bloodie Mary, jest sztuką!
135 Carl rozdraŜniony opadł na krzesło. John wbił wzrok w filiŜankę z kawą. Cisza się pogłębiała, matka usiłowała znaleźć coś, co mogło odbudować nić porozumienia pomiędzy jej synem i wnukiem. — No cóŜ, cieszę się, Ŝe tak stanowczo ze sobą rozmawiacie. Carl uspokoił się i zaczął od nowa. — Dziś na koncercie dostrzegłem coś, co sprawiło, Ŝe z niego wyszedłem. Właściwie... to nic nie widziałem... tylko... coś do mnie dotarło. John teŜ nieco się pohamował. — O czym więc pomyślałeś? — Naprawdę chcesz wiedzieć? — Tak. Tak, opowiedz mi o tym. Słucham uwaŜnie. Carl spojrzał na stół i zaczął mówić, kontrolując brzmienie głosu. —Blo-odie Mary... Wszystkich porwała ta muzyka, szliśmy za nimi, ale nikt nie wiedział dokąd zdąŜamy. — Starał się jak najwięcej sobie przypomnieć. — Robiliśmy wszystko, co nam kazali. Cokolwiek zrobili, powtarzaliśmy to po nich. Wszyscy razem. Byliśmy jak gdyby... jednym wielkim organizmem, wielką maszyną. A mnie chodziło po głowie tylko jedno pytanie: „Dokąd ta maszyna zdąŜa? Dokąd nas zabiera?" Nie wiedziałem. Poczułem się, jak gdybym był w pułapce. Musiałem stamtąd wyjść. John się zadumał. — Weź pod uwagę sporą ilość watów, świateł, hałasu, show business... i Ŝe brązowe pleśnieje na deszczu. — Co? — Idą w twoje ślady. Carl zastanowił się nad tym, po chwili skinął głową. — MoŜe my wszyscy idziemy w czyjeś ślady, nic o tym nie wiedząc. — Nie wiemy równieŜ dokąd. W oczach Carla pojawił się smutek, rozpacz. — MoŜe do tej wielkiej czarnej czeluści, którą widziałeś. John spojrzał na matkę. — A więc twoje słowa nie były ironiczne, prawda? Matka zaprzeczyła. — Myślę, Ŝe obydwu was niepokoi to samo. Wiecie, co o tym myślę? Sądzę, Ŝe mówi do was Bóg. John kochał swoją matkę. Nie chciał urazić jej uczuć. — Tak, moŜe i tak. Nie zniechęciło jej to. Z równą pewnością powtórzyła swoje słowa. — Myślę, Ŝe mówi do was Bóg. Stara się do was dotrzeć. John uśmiechnął się do niej. — Dobrze, mamo. — Nie chciał roztrząsać tego, co ojciec powiedział o krzykach zgubionych dusz. Carl wykazał większe zainteresowanie. — Dziadek był bardzo wierzący, prawda? Matka nie podjęła tego tematu, tylko odrzekła. — Tak, był bardzo blisko Pana. John szybko zareagował. 136 — CóŜ, nie jestem dziadkiem. Jestem jego synem i jestem z tego dumny. Wierzę w Boga, ale nie sądzę, by Bóg czymś takim się zajmował. Matka uśmiechnęła się. — CóŜ... Daniel widział cztery wielkie bestie wynurzające się z morza, Ezechiel kości układające się w naród, Piotr nieczyste zwierzęta spuszczone na wielkiej płachcie z niebios, a apostoł Jan widział Chrystusa w glorii i całą Apokalipsę na wyspie Patmos. Czemu to Pan nie miałby pokazać mojemu iynowi pasaŜu handlowego wsysanego przez wielki odkurzacz? Zabrzmiało to tak niedorzecznie, Ŝe John nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Mama była niezrównana. Zaśmiała się razem z nim, nie przestając jednak kiwać głową, co oznaczało, Ŝe mówi powaŜnie. — Poczekaj John. Zobaczysz, pewnego dnia...
— Dobrze, mamo, dobrze. Otrzymano, potwierdzono. Ty teŜ, Carl. Dziękuję ci za opowieść. Przepraszam, Ŝe tak na ciebie naskoczyłem. — I ja przepraszam. John oparł łokcie na stole i nieco się rozluźnił. — Co tu duŜo mówić, miałem ostatnio wiele spraw na głowie. — Tak — zgodził się Carl. — Wszyscy mieliśmy. Rozmawiali jeszcze przez chwilę. O niczym waŜnym, po prostu chcieli jakoś zrzucić z siebie całe napięcie. John skończył jeść kanapki, a matka przygotowała takie same dla Carla. W końcu John wrócił do nurtującej ich sprawy. — Carl... co sądzisz o sprawie Brewera? — Myślałeś o tym? — rozchmurzył się nieco Carl. — O tak. — A o co chodzi z Brewerami? Oj, tylko nie to. John musi uwaŜać. Matka wiedziała oczywiście o Annie, ale to, co Max powiedział o śmierci ojca... tak, przecieŜ to tylko cień podejrzenia, nie powinien jej tym niepokoić. — Chodzi o Annie i okoliczności jej śmierci. Niepokoi mnie to. — Mnie równieŜ — powiedział Carl. Matka skinęła głową. — Niepokoiło to równieŜ twojego ojca. — Zróbmy coś w tej sprawie — powiedział Carl. — Myślę, Ŝe moŜemy odnaleźć jakiś ślad. John spojrzał na Carla, tego szalonego chłopaka; wydawał się taki zagubiony, odległy. A jednak... ich zupełnie róŜne światy w tych zadziwiających okolicznościach odnajdywały niespodziewanie wspólny mianownik. — Czy... czy chcecie się tym zająć? — MoŜesz być pewna, Ŝe ja tak — odpowiedział Carl. — CóŜ... ja takŜe. Nie wiem jeszcze, czy będzie się to nadawało do telewizji, ale co tam, wszystko mi jedno. Ojciec uznał to za waŜne, a jeśli było waŜne dla niego, jest i dla mnie. — I dla mnie. — Dobrze... w porządku. Zajmijmy się tym. Carl rozchmurzył się. — Świetnie! Od czego zaczniemy? 137 John myślał o tym wcześniej. Wiedział juŜ, co powinni zrobić. — Mamo, czy nie wiesz przypadkiem, do którego lekarza poszedł tata z opisem sekcji? Dla matki odpowiedź była oczywista. — Do doktora Mereditha. — śe teŜ na to nie wpadłem! — Doktor Meredith od lat był lekarzem domowym rodziny Barrettów. — Ojciec poszedł do niego z Maxem, a on im wszystko wyjaśnił. Nie byłam tam, więc musicie pójść do niego sami i wszystkiego się dowiedzieć. — W porządku, zrobimy to. Wiesz Carl, myślałem o jeszcze jednej sprawie. Nie wiem, czy to się na coś przyda, ale skoro chcemy się do wszystkiego dokopać, powinniśmy mieć ze szkoły Annie dane ojej nieobecnościach i zobaczyć, czy była w szkole w piątek przed śmiercią. Myślę, Ŝe kiedy do szkoły pójdzie Deanne Brewer, udostępnią jej te dane. — Dobrze. Zadzwonię i poproszę ją o to. — Teraz uwaga, bo to waŜne: zanim Deanne pójdzie do szkoły i poprosi o te dane, spróbuj się od niej dowiedzieć na jakie zajęcia chodziła Annie w tym semestrze. Potem skontaktuj się z nauczycielami tych przedmiotów i zapytaj, czy była na ich zajęciach. Wydaje mi się, i mam nadzieję, Ŝe nawet gdyby dyrekcja szkoły chciała ukryć pewne informacje, niektórzy z jej nauczycieli mogą nie być w to wtajemniczeni. — Dobrze.
— Więc... zadzwoń do Deanne Brewer i zacznij od tego, a ja porozmawiam z doktorem Meredithem o opisie sekcji. Chciałbym poznać jego opinię, zanim dotrę do tego patologa, tego... hmm... — Nazywa się chyba Denning. — Tak, Denning. I jeszcze jedno. Ta kelnerka, Rachel Franklin. Gdyby mogła znaleźć kogoś, kto jechał mikrobusem razem z Annie... — Jutro do niej zadzwonię, powiem jej tylko cześć, Ŝeby sie: przypomnieć. John wypił ostatni łyk kawy. — CóŜ... do dzieła. Carl był podekscytowany. Klepnął nawet ojca lekko w ramię, co było u niego rzadkim objawem entuzjazmu. — Do dzieła. Następnego dnia rano John pojechał do gabinetu doktora Irvina Mereditha. Dr Meredith sprawiał miłe wraŜenie. Starszy pan przypominał nieco Marka Twaina, chociaŜ jego delikatny głos i dobroduszny charakter nieco psuły to podobieństwo. Znał Johna i Lillian Barrettów od lat i z przyjemnością zgodził się na spotkanie z ich synem, Johnem Barrettem, juŜ następnego dnia rano, między wizytami. Gdy usiedli w gabinecie, John pokazał mu fotokopię przepisanego opisu sekcji. Meredith wyciągnął z kieszeni okulary. — No tak! — przypomniał sobie. — Dostał to pan od Brewerów? — Zgadza się. Chciałbym, Ŝeby pan mi to objaśnił. 138 [ — CóŜ... rozumie pan, nie ma to oczywiście wartości dokumentu. To tylko przepisane ręcznie fragmenty dokumentu, który gdzieś powinien istnieć, a którego, jak rozumiem, nie moŜna odnaleźć. — Tak jest. — No więc, jak to juŜ powiedziałem pańskiemu ojcu, niech spoczywa w pokoju, przekazuję panu jedynie moje wnioski na podstawie tego, co tutaj napisano i nie mogę być ich całkowicie pewien. Najlepiej byłoby, i jest to jedyne rozwiązanie, gdyby zwrócił się pan do doktora Denninga i otrzymał pełną informację od niego. — Rozumiem. Ale co moŜe pan powiedzieć na podstawie tego, co mamy tutaj? Dr Meredith przerzucił trzymane w ręku kartki. — CóŜ, wygląda na to, Ŝe przepisali to z pierwszej strony opisu sekcji i chyba trochę z ostatniego ustępu. W większości jest to podsumowanie, w którym brakuje wielu szczegółów zamieszczonych w opisie sekcji: ogólnego badania wszystkich organów, a następnie badania mikroskopowego. To moŜe mieć wiele stron, są bardzo szczegółowi. — Co oznacza zwrot „ogólne badanie"? — Określenie przez dokonującego sekcji patologa wyglądu zwłok i wykonanie badań. Waga, wygląd, ślady urazów, infekcji, wszelkie inne cechy. — Rozumiem. — Jednak z tego jasno wynika, jakie były bezpośrednie i pośrednie przyczyny śmierci. Jest to prawdopodobnie streszczenie, które pański ojciec i Max Brewer znaleźli na pierwszej stronie opisu. — „Bezpośrednia przyczyna śmierci: ogólna posocznica." Jest to bakteryjna infekcja układu krwionośnego. Ogólna, co oznacza, Ŝe objęła cały układ. — Pneumonitis. To infekcja płuc. Peritonitis. To infekcja tkanki wewnętrznej Ŝołądka. — Dalej mowa jest o przyczynach pośrednich, które doprowadziły do tej bezpośredniej powodującej śmierć, infekcyjny zabieg przerwania ciąŜy. Oznacza to infekcję w trakcie zabiegu usunięcia ciąŜy. Oczywiście, w języku medycyny, aborcja moŜe oznaczać naturalne przerwanie ciąŜy, poronienie, jak i przerwanie przez ingerencję z zewnątrz. Ale jeśli ma to być... — Przerzucił kartki. — A mówią, Ŝe to ja mam niewyraźny charakter pisma... —
Znalazł to, czego szukał. — O! Pismo pańskiego ojca. Musiał tego szukać; jest to badanie ogólne macicy. Proszę spojrzeć tutaj: „Zbadano macicę... powierzchnia gładka i połyskliwa, brzemienna lub sprawia wraŜenie brzemiennej — to oznacza ciąŜę... na powierzchni zewnętrznej ślady niedawnej perforacji...". — Hmm... Proszę spojrzeć tutaj: „...ślady te wskazują na niedawną ciąŜę... pozostałości poczęcia nadal przylegają do endometrycznej wyściółki macicy..." — To znaczy, Ŝe resztki dziecka pozostały w środku? — zapytał John. — No, moŜe tak, moŜe nie. To mogą być resztki łoŜyska. Nawet podczas normalnego porodu pewne tkanki pozostają na krótko wewnątrz, aŜ zostaną wydalone w sposób naturalny. No ale... tak, mogły to być i resztki dziecka. •<:«4A 139 Będzie pan musiał zapytać o to Denninga. Jeśli były to resztki dziecka, jestem pewien, Ŝe będzie o tym pamiętał. Proszę się zastanowić, jeśli to by były resztki ciała dziecka, wyjaśniałoby to fakt, dlaczego nie moŜe odnaleźć samego opisu sekcji. Proszę tylko nie powoływać się na mnie, gdy będzie pan wypowiadał to przypuszczenie. — Ale ta perforacja... to jest przyczyna. Wystarczyła, by ją zabić. Część zawartości macicy wskutek tej perforacji przedostała się do jamy brzusznej, no, brzucha, i jeśli zawartość nie była sterylna, mogła przenieść tam zakaŜenie. Nawet gdyby pozostałości te były wewnątrz macicy, a ta nie mogłaby się ich pozbyć i wydalić, infekcja rozwinęłaby się w niej samej, a poniewaŜ macica jest obficie ukrwiona, infekcja przedostałaby się do układu krwionośnego Annie. Rozeszłaby się po całym ciele do najwaŜniejszych organów i toksyny by ją zabiły. No tak, trwałoby to tyle, ile czasu to wówczas zajęło; jak to było, od piątku do niedzieli? — Aborcja w piątek, śmierć w niedzielę. — Hmm. To się zgadza idealnie. Dr Meredith odłoŜył kartki na biurko. — A więc... jakkolwiek by tych wyników nie interpretować, wnioski nasuwają się same. Ktoś spartolił zabieg przerwania ciąŜy. Niech pan słucha, John, musi pan dotrzeć do autentycznych dokumentów, musi pan porozmawiać z patologiem. Po pierwsze, ja nie jestem patologiem i, naturalnie, nie mogę opierać się na czymś, co nabazgrano na kilku kartkach. Mogę podzielić się z panem swoją opinią na ten temat, ale zupełnie prywatnie, rozumie pan? — Oczywiście. Dziękuję. Dr Meredith powiedział rozgoryczony. — Ale zaraz, jeśli sekcja wykazuje śmierć z powodu aborcji, jak widać po tych notatkach... to prawo uniemoŜliwia zapoznanie się rodzicom z jej opisem. Posmutniał. — Jeśli chce pan zrobić kolejny krok, myślę, Ŝe będzie panu potrzebny prawnik. Po wyjściu z biura doktora Mereditha, uwagę Johna przykuł plakat umieszczony na przejeŜdŜającym autobusie. Wspaniała grafika, cudowny pejzaŜ, przyciągające wzrok barwy! Czerwone słońce wschodzące ponad kopułą kapitolu i słowa na tle nieba: „Wstaje nowy świt". Twarz gubernatora Hirama Slatera, pełna determinacji, skierowana w stronę kopuły kapitelu, a pod podbródkiem słowa: „Gubernator Hiram Slater — na gubernatora!". Nieźle. Byłoby dobrze, gdyby jego przeciwnik Bob Wilson prezentował się równie wspaniale. — Chciał pan ze mną mówić? Dyrektor Wiadomości, Ben Oliver, porządkował papiery na biurku i szybko zapełniał kosz'na śmieci. — Tak, John, wejdź i zamknij drzwi. 140 ! Barret zamknął drzwi i chciał usiąść, ale spostrzegł, Ŝe jedyne krzesło w pokoju zawalone jest stosem czasopism. — ...Czy mogę je przełoŜyć? Ben nie podniósł nawet oczu znad biurka.
— Rzuć je na podłogę. Idą na makulaturę, razem z tą całą resztą. Chwycił stos listów, notatek, dziennych raportów, niepotrzebnej korespondencji i wrzucił to wszystko do kosza, no, moŜe raczej na kosz, gdyŜ był juŜ pełen i połowa zawartości wysypała się na podłogę. Zdawał się tego nie zauwaŜać. — Nie lubię kłopotów, John. Staram się je usuwać z mojego Ŝycia. Pozbywam się starych kłopotów, robiąc miejsce na nowe, rozumiesz o co mi chodzi? John nie rozumiał i nawet się nie starał. — Hmm... nie, proszę pana, nie rozumiem. — Zdajesz sobie oczywiście sprawę z tego, Ŝe nasza ekipa prowadząca Wiadomości jest najlepsza na rynku? — Tak, proszę pana. — Nieustannie trąbiono o tym na wizji, w redakcji, w reklamach. Oczywiście John był tego świadom. — Czy zdajesz sobie sprawę, Ŝe inne stacje wyłaŜą wprost ze skóry, by zająć pierwsze miejsce? — Tak, proszę pana. — Czy zdajesz sobie sprawę, ile nasza stacja liczy sobie za reklamy właśnie dlatego, Ŝe jesteśmy tym, czym jesteśmy? — Tak, proszę pana. — Zarabiamy dla stacji, John, a gdy zarabia stacja, zarabiamy i my. Nie robimy kokosów, nie pójdziemy na emeryturę jako bogacze, ale robimy dobry interes. Przedstawiamy ludziom wiadomości w sposób, w jaki lubią je otrzymywać. Właśnie... Rzucił na podłogę kolejny stos starych dokumentów, czasopism i poczty. — Dwie kolejne sprawy, o których nie wolno ci mówić poza tym pokojem. Pierwsza: wracam właśnie ze spotkania z dyrektorem naczelnym i zarządem. Wszyscy oni dołoŜą wszelkich starań, abyśmy pozostali na samym szczycie. Dlatego właśnie ułoŜyli nowy plan ataku i budŜet na jego rozpoczęcie. Rozszerzamy „Wiadomości o 1730" do pełnej godziny, zaczynamy o siedemnastej, co oznacza większą ilość wiadomości, więcej pracy dla ciebie, więcej ryzyka i oczywiście więcej pieniędzy. John był pod wraŜeniem i oczywiście sprawiło mu to przyjemność. — CóŜ, to brzmi interesująco... — Nie ciesz się zbyt wcześnie. Planują jakąś ogromną kampanię z tobą i Ali Downs. Plakaty na ścianach, budynkach i autobusach, reklamówki telewizyjne. Mówili takŜe o zmianie dekoracji „Wiadomości", o nowym wystroju. — Ho, ho! — Poczekaj chwilę i posłuchaj. — Spojrzał na półki stojące za jego plecami, dostrzegł stary kalendarz otrzymany od jakiejś firmy wideo i rzucił go na podłogę.—John, odwalamy tutaj kawał dobrej roboty, sądzę, Ŝe mamy jeden z najlepszych w tej branŜy zespołów dziennikarzy. Jednak ty i Ali 141 przodujecie. To was ludzie utoŜsamiają z tą stacją. To dla was ludzie włączają odbiorniki. — Ben oparł łokcie na biurku, udało mu się znaleźć na nim wolny skrawek przestrzeni, i badawczo spojrzał na Johna. — A więc, John, muszę cię o coś spytać. Czy zaczyna ci się robić nierówno pod sufitem? — Słucham? Ben gwałtownym ruchem odwołał to pytanie. — Nie, nie, zapomnij o tym, cofam to pytanie Muszę ci coś powiedzieć i dajmy temu spokój: inwestujemy w ciebie masę pieniędzy, ryzykujemy nasz prestiŜ, oglądalność, dochody, a to dlatego, Ŝe jesteś dobry. Nie mam najmniejszych wątpliwości, Ŝe będziesz nadal dźwigał to brzemię — aŜ do samego końca, a wszyscy na tym dobrze wyjdziemy. Kiedy ludzie spotykają cię w miejscach publicznych, powinni widzieć bystrego faceta, gościa, który panuje nad sobą,
tego samego faceta, którego oglądają wieczorem na swoich ekranach; faceta, któremu ufają, dzięki któremu Kanał 6 ma taką dobrą oglądalność. — Sądzę, Ŝe teraz takim mnie widzą. — John był o tym przekonany. — Oczywiście, takim cię widzą. Ale powiedz no, John... Powiedz mi,czy mogę być co do tego pewien takŜe i w przyszłości. — Oczywiście! Przykro mi, Ŝe w ogóle moŜe pan zadawać sobie to pytanie. Ben pochylił się ku Johnowi i, dziwnie unosząc jedną brew, spojrzał mu uwaŜnie w oczy. — Tak więc... ci ludzie, telewidzowie, mogą być spokojni co do tego, Ŝe spotykają tego samego człowieka, który w sposób wywaŜony, spokojny, z charakterem, przekaŜe im wiadomości, czy tak? — Oczywiście! — I nie spotkają się z człowiekiem, który czyta coś, czego nie ma w tekście... albo nocą słyszy wołające go głosy... albo biegnie na ratunek tym, którzy wcale tego nie potrzebują? „Tina Lewis", pomyślał John. „Rush Torrance. A moŜe nawet kamerzysta Benny, który przyjechał tamtej nocy do mieszkania Johna. Wszyscy o nim plotkowali." — A więc rozmawiał pan z Tiną. Ben, to wszystko bzdury. A ta pomyłka z pytaniem, to było zwykłe nieporozumienie. — A głosy wołające w nocy? John zaczął szybko myśleć. — Przypuszczam, Ŝe to były jakieś szczeniackie wygłupy. Chyba tamtej nocy byłem zbyt napalony na zdobycie jakiejś rewelacyjnej historii. W tym problem, czasem się udaje, a czasem nic z tego nie wychodzi, ale trzeba się starać. Trzeba iść jak najbardziej do przodu. Ben skinął głową z uznaniem. — Tak, tak, racja. — Odchylił się w krześle, gryząc zawzięcie końcówkę wiecznego pióra. — Staram się być po prostu... przewidujący, rozumiesz co mam na myśli? Chcę móc sobie samemu powiedzieć, Ŝe wiem doskonale, jakie są teraz zamiary Johna. śe da sobie z tym radę. I Ŝe nie muszę się tym przejmować. John z trudem opanował brzmienie głosu. 142 — Nie wiem, czego panu naopowiadano, ale nie jestem zbytnio zachwycony tym, Ŝe ktoś chciał panu zagrać na nerwach, a mnie obsmarować. Ben wyciągnął rękę. — John, John... Tak naprawdę problem polega na tym, Ŝe ty i Tina musicie doprowadzić do zawieszenia broni. Słuchaj, mnie takŜe niezbyt podoba się to podgryzanie i nie chcę w przyszłości wysłuchiwać tego rodzaju bzdur. Kiedy jednak coś takiego do mnie dochodzi, muszę się temu przyjrzeć. Ben udawał ulgę, ale na jego twarzy nadal widniało napięcie. — Rozkazy idą z góry, odpowiedzialność za fuszerkę spada na doły, dlatego teŜ my, szefowie, musimy zawsze patrzeć w dół. Taka jest natura tego zwierza, sam o tym wiesz. Ben wstał i przy okazji rzucił do kosza jeszcze parę papierów. — I teraz, dzięki facetom na górze i ich wspaniałym pomysłom, na moją głowę spadają kolejne kłopoty, dlatego nie chcę, Ŝeby stare gdzieś się tutaj pętały, rozumiesz o co mi chodzi? W porządku... pogadaliśmy sobie, sprawa załatwiona, koniec. Rób swoje. Daj mi tę satysfakcję, Ŝe dzisiaj podjęliśmy słuszne decyzje, dobrze? To wszystko, co miałem do powiedzenia. Przy biurku John zaczął znowu stukać w komputer, wyrzucać zbędne słowa, eliminować retorykę, przeredagowywać całe zdania, upraszczać je, jakby chciał się na kimś zemścić. Bo to była zemsta. Był wściekły. Jest przecieŜ zawodowcem. Będzie pisał jak zawodowiec i będzie relacjonował jak zawodowiec, a jeśli Tina czy ktokolwiek inny wezmą się za to, nie będą mieli innego wyjścia, jak to polubić, i tyle.
A jeśli jeszcze raz zaczną się halucynacje, nie zwróci na nie uwagi, zwalczy je, zrobi wszystko, by zapanować nad Ŝyciem. Jego Ŝyciem! Ze złości uderzył pięścią w biurko i głośno powtórzył: — To moje Ŝycie! Zadzwonił telefon. — Halo! — No nie, rzeczywiście był wściekły. — Tato, mówi Carl. Mam coś. John przytrzymał słuchawkę ramieniem, by nie przerywać pracy. — Tak? — Deanne Brewer ustaliła nazwiska nauczycielek Annie z ostatniego roku. Będzie dzwonić do nich do domów dzisiaj wieczorem i prosić o sprawdzenie frekwencji, chciałaby dostać od nich dane, jak tylko je sprawdzą. — W porządku. To dobrze. — A Rachel Franklin chyba teŜ coś ma. John zapomniał o pracy. Wziął słuchawkę do ręki. — Znalazła kogoś? — Tak. To naprawdę niesamowite. Dziewczyna nie chce podać swojego nazwiska ani Ŝadnych danych i nie chce z nami rozmawiać. Powie o wszystkim Deanne. 143 John musiał się upewnić. — Zaraz... to ta dziewczyna, która jechała razem z Annie mikrobusem? — Tak mówi Rachel. — Kim ona jest? — Rachel nic o niej nie wie. — Tak... coś musi jednak wiedzieć. Chodziły razem do szkoły? Jak Rachel ją odnalazła? — Słuchaj, mówię ci przecieŜ, Ŝe to jest niesamowite. Pamiętasz, jak Rachel opowiadała nam o tym, Ŝe poszła do tego drugiego centrum, Ŝeby powtórzyć test ciąŜowy? — Tak. — No właśnie, wróciła tam i rozmawiała o tym z jakąś konsultantką, a ona do niej dzisiaj oddzwoniła. Okazuje się, Ŝe jedna z dziewcząt, które chodziły do niej po radę, jechała z Annie tym samym mikrobusem. John poczuł, jak przyspieszyło jego tętno. — Więc... dobrze, co chce zrobić ta dziewczyna? — Konsultantką powiedziała — wiem to od Rachel, bo jeszcze z nią nie rozmawiałem — więc ta konsultantką powiedziała jej, Ŝe dziewczyna moŜe porozmawiać z matką Annie, ale nie chce, Ŝeby był tam ktokolwiek inny poza tą konsultantką. — A reporterka? Czy myślisz, Ŝe miałaby coś przeciwko temu, Ŝeby była tam jakaś reporterka? — Nie wiem. — Dowiedz się. Przyciśnij ją. — Dobra. Natychmiast idę do Rachel, a potem zadzwonię do Deanne. Nie mam pojęcia, co z tego wyjdzie. — Dzięki, Carl. Dobra robota. — Kocham to. Rozłączyli się i John rozejrzał się po sali w poszukiwaniu Leslie Albright. Będzie idealna, jeśli w ogóle coś z tego wyjdzie. „Jak to powiedział Carl? Kocham to, czy kochani cię?" 144 Rozdział 13
W sobotę Leslie Albright przyjechała samochodem po Deanne Brewer i razem pojechały do poradni Centrum na Rzecz śycia. Był to mały lokal mieszczący się w ubogiej dzielnicy niedaleko Morris Avenue, wciśnięty pomiędzy samoobsługową pralnię i antykwariat. Od razu było widać, Ŝe nie jest to zbyt zamoŜna organizacja. Gdyby Leslie wcześniej nie zadzwoniła i nie otrzymała dokładnych wskazówek, nie byłoby łatwo ją odnaleźć. Napis na szyldzie umieszczonym w oknie wystawowym pierwsza dostrzegła Deanne: „W obronie Ŝycia. Bezpłatne testy ciąŜo-we, konsultacje, porady". Leslie zaparkowała po drugiej stronie ulicy, wyłączyła silnik i spojrzała na Deanne. — I jak, czy jest pani gotowa? Deanne nie czuła się zbyt pewnie, ale stanowczo skinęła głową. — Jestem gotowa. Wiem, Ŝe nie będzie to nic przyjemnego, ale jestem gotowa. Wysiadły. — Lepiej byłoby, gdyby zablokowała pani drzwiczki samochodu — poradziła Deanne. Zablokowała drzwi i przeszły przez ulicę. Leslie szła tutaj jako przyjaciółka, a nie reporterka. Przyszła, bo miała wolne i jak na razie nie spodziewała się, Ŝe będzie mogła zrobić z tego jakiś materiał. Miała tylko słuchać i przekazać, co usłyszała Johnowi, który nie mógł się tu pojawić. PoniewaŜ czuła się wobec niego zobowiązana, nie odmówiła mu tej koleŜeńskiej przysługi. A poza tym, w najgorszym wypadku miałaby do czynienia ze sprawą, z którą nigdy przedtem tak naprawdę się nie zetknęła. Nigdy teŜ nie miała okazji przyjrzeć się z bliska czemuś podobnemu, takiej małej organizacji mieszczącej się za ładnymi zasłonami w wyblakłych oknach, której jedynym znakiem rozpoznawczym był ów kolorowy szyld. Podczas gdy lekarze w wielkich szpitalach, z licznym zawodowym personelem, zarabiali na zabiegach ponad tysiąc dolarów dziennie, tutaj istniała sobie taka poradnia, prowadzona w większości przez ochotników utrzymujących się dzięki datkom. Niepozorność tego miejsca zrobiła na niej duŜe wraŜenie. Dyrektorka, Marylin Westfall, oczekiwała ich na progu. Była to kobieta po czterdziestce, o budzącym zaufanie wyglądzie i miłym głosie. — Proszę wejść i usiąść. Chwilę porozmawiamy. 145 Weszły bez słowa do środka, starając się zachowywać jak najciszej, jakby gdzieś obok spało małe dziecko. W pokoju przyjęć stał stolik z kawą w dzbanku i filiŜankami, cztery wyściełane krzesła i mały stoliczek zarzucony literaturą, zapewne propagującą macierzyństwo. Deanne i Leslie usiadły po jednej stronie stołu, a Marylin naprzeciwko nich. Pani Westfall zaczęła mówić łagodnym głosem. — Ta młoda dama, z którą będziecie panie rozmawiały, czeka tam w gabinecie porad. Będziemy posługiwały się dzisiaj tylko jej pseudonimem „Mary". Powiedziałam jej, Ŝe najpierw ja z paniami porozmawiam, by uzgodnić warunki tej wizyty. — Chciałabym krótko się przedstawić. Zajmuję się zawodowo poradnictwem rodzinnym, jestem męŜatką, mam dwoje dorosłych dzieci i przychodzę tutaj ochotniczo dwa razy w tygodniu. Mary pojawiła się u nas około półtora miesiąca temu po dokonanym zabiegu przerwania ciąŜy z problemami natury psychicznej spowodowanymi dokonanym zabiegiem; spotykam się z nią regularnie. MoŜe to tylko przypadek, widzę jednak w tym rękę BoŜą, ale dopiero kilka tygodni temu opowiedziała mi o swoich rozterkach. — Pani Westfall mówiła powoli, starannie dobierając słowa. — CiąŜyła jej świadomość faktu, Ŝe pani córka, pani Brewer, była z nią w klinice w tym samym czasie i Ŝe prawdopodobnie zmarła na skutek dokonanego wówczas zabiegu. Deanne skinęła tylko głową, nie było to dla niej zaskoczeniem. Pani Westfall ciągnęła dalej. — No cóŜ, powiedziała mi o tym w wielkiej tajemnicy, nie mogłam zatem podjąć Ŝadnych dalszych kroków. Czekałam, aŜ Mary sama zdobędzie się na to. Wtedy, niemal w tym samym momencie, pojawiła się u nas Rachel Franklin, jak rozumiem, to ona państwu o tym powiedziała.
— To prawda — potwierdziła Leslie. — Pamiętam, Ŝe będąc tu przeczytała kilka naszych broszurek i doszła do wniosku, Ŝe Annie zmarła w wyniku infekcji po zabiegu prze rwania ciąŜy. Podzieliła się później ze mną tym odkryciem. CóŜ byłam w ki >pce. Niemal równocześnie dwie dziewczyny dochodzą do tego samego wniosku, a ja nie mogę powiedzieć jednej o tym, do czego doszła druga... dopiero w tym tygodniu. Domyślam się, Ŝe Rachel powiedziała o tym waszemu przyjacielowi... Carlowi? — Tak, Carlowi Barrettowi i jego ojcu. — Tak. Więc opowiedziała Carlowi i jego ojcu o swojej teorii, potem przyszła do mnie mówiąc, Ŝe oni chcą porozmawiać z kimś, kto był świadkiem dokonania zabiegu u Annie... Pani Westfall uśmiechnęła się do siebie. — CzyŜ nie jest to zadziwiający przykład BoŜej ingerencji? Powiedziałam o tym Mary, a ona zgodziła się opowiedzieć o wszystkim, co się wydarzyło, ale tylko pani, pani Brewer, a ja uznałam, Ŝe powinna to zrobić. I oto tu jesteśmy. — MoŜe się to paniom wydać nieco dziwne, ale Mary chce rozmawiać na pewnych warunkach: chce być w pokoju przyjęć, gdzie wstawiłam coś w rodzaju parawanu, za którym usiądzie, poniewaŜ nie chce, by ktokolwiek ją widział. Chce zachować pełną anonimowość. Powiedziałam jej, Ŝe przyj146 dzie pani z przyjaciółką, z kimś, kto będzie panią podtrzymywać na duchu, a ona nie miała nic przeciwko temu. Ja równieŜ będę podtrzymywać ją na duchu, a zatem obie nie będą same. i W czasie rozmowy telefonicznej Mary powiedziała mi, Ŝe nie chce, by i rozmowę tę nagrywano na taśmie, ale jeśli Ŝyczycie sobie panie zapisać pewne fakty, nie będzie miała nic przeciwko temu. Chciałaby podzielić się z paniami tym, co wie, ale bardzo zaleŜy jej na zachowaniu anonimowości. — Rozumiemy to — powiedziała Leslie. — Przejdźmy zatem do pokoju przyjęć. Ustawiłam tam dla pań dwa krzesła przed parawanem. Wejdziemy, panie usiądą na nich, a ja przejdę za parawan, Ŝeby być razem z Mary. Zgoda? Wstały, pani Westfall zaprowadziła je do pokoju przyjęć, do którego droga wiodła przez pokoik biurowy z telefonem, kserokopiarką, ksiąŜkami i inne większe pomieszczenie, w którym trzymano ubrania dla kobiet w ciąŜy, ubranka niemowlęce i składane dziecięce łóŜeczka. Pokój przyjęć znajdował się na końcu, po prawej stronie lokalu. Pani Westfall lekko zapukała, powiedziała „Cześć, jesteśmy" i otworzyła drzwi. Cichutko, jakby nie chcąc spłoszyć bojaźliwej sarenki, Leslie i Deanne weszły do pokoju i usiadły na krzesłach stojących przed składanym parawanem. Następnie pani Westfall przeszła na jego drugą stronę i znikła im z oczu. — Mary — powiedziała — to jest pani Deanne Brewer, matka Annie. Zza parawanu odpowiedziała im cisza. — Witaj, Mary — odwaŜyła się powiedzieć łagodnym głosem Deanne. — Dzień dobry — odpowiedział jej głos młodej kobiety. — Pani Brewer przyszła z przyjaciółką, panią Leslie Albright. — Dzień dobry — pierwsza powiedziała Mary. — Dzień dobry, Mary. Pani Westfall ciągnęła dalej. — Mary, opowiedz proszę pani Brewer o znanych ci wydarzeniach, a potem, jeśli nie masz nic przeciwko temu, odpowiedziałabyś na pytania, które pani Brewer i jej przyjaciółka Leslie będą chciały ci zadać. Nie musisz odpowiadać na Ŝadne, które sprawiłoby ci przykrość, zgoda? — Dobrze.
Zapadła niezręczna cisza. Czuło się, Ŝe dziewczyna jest zdenerwowana i nie wie, co powiedzieć. Z pomocą przy szła jej pani Westfall. — Chodziłaś z Annie do tej samej klasy, tak? — Tak. — Czy... moŜesz powiedzieć, jak stwierdziłaś, Ŝe jesteś w ciąŜy? — Powiedziała mi o tym pani Hannah. — Pani Hannah jest...? — Pielęgniarką szkolną w Jefferson High School. Leslie wyciągnęła swój notes i zaczęła notować. — Kiedy to się stało? — W zeszłym roku. — W maju? 147 — Tak, we wtorek. — Usłyszały szelest przewracanych kartek kalendarza, który musiała w tym momencie otworzyć pani Westfall. — To mogło być... 21 maja, tak? — Zgadza się. — Opowiedz nam, jak to było. — Podejrzewałam, Ŝe jestem w ciąŜy, więc poszłam do pani Hannah. Zrobiła mi test ciąŜowy. Uzyskałam wynik pozyt> wny, a wtedy ona zapytała mnie, kiedy miałam ostatni okres. Na tej podstawie wyliczyła, Ŝe jestem mniej więcej w siódmym tygodniu. — Co wtedy czułaś? — Byłam przeraŜona. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Pierwsze, co usłyszałam od pani Hannah, to Ŝebym nie mówiła o tym rodzicom. Powiedziała, Ŝe nikt nie powinien się o tym dowiedzieć, a ona moŜe załatwić mi natychmiast zabieg i nikt się o tym nie dowie. — A co z ojcem dziecka? Wiedział o tym? — Nie. Nigdy mu o tym nie powiedziałam. Teraz w ogóle go juŜ nie widuję. Nie wiem, gdzie jest, ani co robi. — Więc... pani Hannah powiedziała ci, Ŝe moŜesz natychmiast dokonać zabiegu i rodzice się o tym nie dowiedzą... — Tak. A potem zapytała, czy mam na to pieniądze, a ja odpowiedziałam, Ŝe nie. Wtedy ona powiedziała, Ŝe nie ma sprawy, bo moŜe postarać się o zasiłek od państwa i państwo za to zapłaci bez zadawania Ŝadnych pytań. Formularz podania pani Hannah miała u siebie w gabinecie. Nie musiałam więc nic płacić. Sądzę, Ŝe klinice zapłacono po kilku miesiącach, ale oni byli na to przygotowani. Tak czy inaczej, umówiła mnie na piątek i powiedziała, Ŝe pojadą ze mną takŜe inne dziewczęta. W oczach Deanne pojawiły się łzy. — Tak więc — starała się pomóc pani Westfall — poszłaś w piątek do szkoły? — Rano. A zamiast na obiad, poszłam do gabinetu pani Har.iah, potem ja i jeszcze dwie dziewczyny wsiadłyśmy do mikrobusu, który przyjechał z kliniki. Zawiózł nas tam i miałyśmy zabieg. — I to było w Centrum Zdrowia Kobiet? — zapytała Leslie. — Taa... — Znałaś te dwie dziewczyny — podjęła temat pani Westfall. — Tak. Jedną z nich była Annie. Deanne starała się zachować ciszę, ale nie mogła powstrzymać płaczu. — Pani Brewer, czy wszystko w porządku? — zapytała pani Westfall. — Wszystko w porządku. Chcę dalej słuchać — z trudem odpowiedziała Deanne.
— MoŜemy na chwilę przerwać. — Nie... nie, chcę słuchać dalej. Muszę tego wysłuchać. Leslie wzięła Deanne za rękę, a ona odwzajemniła się jej uściskiem. — Proszę mówić dalej... proszę — powiedziała Deanne. Pani Westfall zadała Mary kolejne pytanie: — A teraz chodzi o coś waŜnego, bardzo waŜnego. Czy widziałaś, jak robiono Annie zabieg w Centrum Zdrowia Kobiet? 148 — Nie w całości. — Powiedz nam, jak to wyglądało? — Mikrobus dowiózł nas na miejsce, weszłyśmy i kazali nam wypełnić jakieś ankiety, takie tam rzeczy o przebytych chorobach, braniu narkotyków i uczuleniach... — Tak — powiedziała pani Westfall — przypuszczam, Ŝe to było coś w rodzaju karty chorobowej. — Tak. A potem dali nam do podpisania oświadczenie, Ŝe zgadzamy się na zabieg przerwania ciąŜy i jesteśmy świadome związanego z tym ryzyka. — Czy przeczytałaś to oświadczenie przed podpisaniem? — Nie zrozumiałam go i nie miałam czasu. Wszyscy się spieszyli. Było tam sporo innych dziewcząt i wyglądało na to, Ŝe wszystkie się spieszyły. Przed nami w poczekalni siedziało jeszcze kilka kobiet. Kiedy tam przyjechałyśmy, juŜ tam były, a potem... hm... ta druga dziewczyna... — Nie Annie, ale ta druga? — Tak. Wyszła jedna z asystentek i poprosiła ją, ona weszła pierwsza... — „Asystentek"? Jak mam to rozumieć? — No, to były jakieś kobiety, które prowadziły nas przez to wszystko. Odpowiadały na wszystkie nasze pytania i starały się, Ŝebyśmy się odpręŜyły, mniej więcej tyle. — Rozumiem. — Potem jedna z nich zabrała mnie do drugiego pokoju i kiedy siedziałam tam na stole, widziałam przez drzwi Annie w innym pomieszczeniu, razem z inną asystentką. Chcieli wprowadzić ją do sali po drugiej stronie tego pokoju, pamiętam jak mówiła do... no, nie chciałabym wymieniać imienia tej drugiej dziewczyny, ale, rozumie pani, ta druga była juŜ po wszystkim, była w drodze do pokoju pozabiegowego, a Annie rozmawiała z nią, pytała jak się czuje. Pamiętam, Ŝe Annie wyglądała na przeraŜoną. — Czy w ogóle słyszałaś coś z tego, co mówiła druga dziewczyna? — zapytała pani Westfall. — Nie, nie z tego miejsca, w którym byłam. Ta, która przy mnie była, i jeszcze inna pani... moŜe to była pielęgniarka, chociaŜ nie wyglądała na pielęgniarkę... rozmawiały ze sobą i nic nie słyszałam. Słyszałam tylko, jak Annie powiedziała do tej drugiej dziewczyny: „Wszystko w porządku?" i wtedy ktoś inny, kto był z nią w tamtej sali, jedna z asystentek, powiedziała: „Z nią wszystko jest dobrze, chodź juŜ tutaj" i wtedy do mojej sali wszedł lekarz, i zamknęli te drzwi, i zaczął mi robić zabieg, i... Głos jej się załamał. — I... — Mary starała się mówić dalej. — I to tak bolało... a ja powiedziałam tej asystentce: „Co on robi, mówiła pani, Ŝe to nie będzie bolało", a ona mnie tylko przytrzymała i zaczęłam krzyczeć, nie mogłam się powstrzymać, a lekarz wrzasnął na mnie, Ŝebym była cicho i powiedział: „Chcesz, Ŝeby twoi rodzice się o tym dowiedzieli?" Więc starałam się być cicho i wtedy usłyszałam krzyk Annie... Mary wybuchnęła płaczem. Deanne cała drŜała, Leslie delikatnie wzięła ją w ramiona. Iii 149
Tego samego wieczoru siedzieli przy stole w jadalni Barrettów. Rozgorączkowana Leslie opowiadała o wizycie Johnowi, Carlowi i pani Barrett. — Według słów Mary, lekarze spieszyli się, poganiali wszystkich, byli zimni i nieczuli. Najwyraźniej Mary przeŜyła silny wstrząs psychiczny, ale... — Ale Annie nie miała tyle szczęścia — powiedział John. — Owszem — zgodziła się Leslie. — Nie miała tyle szczęścia. Chyba właśnie w piątek mieli najwięcej roboty. Według pani Westfall, mikrobus z kliniki jeździ do trzech szkół — Jefferson High, Monroe Junior High i Gronfield Junior High — Ŝeby przywozić dziewczęta, które nie mają jak dojechać. Wszystkie uczennice zapisywały się na piątki i soboty, Ŝeby odpocząć przez weekend. Nie opuszczały w ten sposób szkoły i unikały odkrycia całej prawdy przez rodziców. — UwaŜa pani, Ŝe szkoły to organizują? — zapytała matka Barrett. Leslie twierdząco skinęła głową. — Klinika daje ulgi, jeśli jakaś dziewczyna przychodzi z polecenia pielęgniarki szkolnej. Tu chodzi o duŜe pieniądze. Około pięćdziesięciu zabiegów dziennie po 350 dolarów kaŜdy, wiele z nich płatnych z funduszy państwowych, a pozostałe jedynie gotówką albo kartą kredytową, z góry, bez Ŝadnych pokwitowań, bez jakichkolwiek ustaleń, bez księgowości. To doskonałe pole do naduŜyć. Ale jeśli tak jest... — Leslie ponownie zajrzała do notatek. — Ten właśnie dzień musiał być straszny; jak juŜ mówiłam, dobry dzień w klinice oznacza do pięćdziesięciu zabiegów, a Mary mówiła, Ŝe zabieg był bardzo bolesny i, jej zdaniem, pospieszny. Bardzo bolało ją jeszcze długo później. Dziewczęta przebywały w pokoju pozabiegowym około pół godziny, a kiedy nie było Ŝadnych większych kłopotów, dostawały kartkę ze wskazówkami co robić dalej, do tego miesięczną porcję pigułek antykoncepcyjnych i odprowadzano je z powrotem do mikrobusu. Mary mówiła, Ŝe czuła silny ból i miała krwawienie, które w końcu ustąpiło. Natoiriast Annie trzeba było pomóc, właściwie wniesiono ją do mikrobusu. Wyptowadzono je ze szpitala tylnymi drzwiami, zdaniem Mary po to, by nikt ich nie zobaczył, a następnie odwieziono do szkoły, gdzie zostały do końca lekcji, to jest przez około godzinę, w gabinecie pielęgniarki, gdzie leŜały na łóŜkach i dochodziły do siebie. — W dziennikach szkolnych odnotowano ich obecność przez cały dzień — dodał Carl. — A zatem mieliśmy rację, sprawdzając to najpierw u nauczycieli — odpowiedział John. — Sprytnie — Carl zajrzał do notatek. — Pan Pomeroy zaznaczył jej nieobecność na piątej lekcji, o systemie rządowym Ameryki, a... pani Chase nieobecność na lekcji szóstej, wiedzy o sztuce. Deanne dowiedziała się od trzech innych nauczycieli, którzy prowadzili lekcje poranne, Ŝe była na nich obecna. Tak więc wszystko zgadza się z relacją Mary. John zajrzał do notatek Carl a. — Wyszła na pół dnia, a rodzice o niczym nie wiedzieli. Jak to się ma do nowej interpretacji zasady in loco parentisl 150 — CóŜ — odrzekła Leslie — to prywatna sprawa. — Akurat — powiedział Carl — więc Annie zmarła prywatnie, chociaŜ mogła Ŝyć publicznie. — Właśnie tak — Leslie nie oponowała. — Abstrahując od tego — przerwał im John — nasuwa się tu szereg istotnych pytań. Ile kobiet przewija się tygodniowo przez to miejsce? Ile nieletnich? I co w ogóle wiemy o pracujących tam lekarzach, personelu, poziomie higieny? — Absolutnie nic i to mnie najbardziej niepokoi — odpowiedziała Leslie. — Z tego, co wiemy, codziennie w naszym kraju wykonuje się około czterech tysięcy zabiegów przerywania ciąŜy, a tutaj mamy do czynienia jedynie z pewnym odstępstwem — jednym zepsutym jabłkiem w całym koszyku. Ale jaką moŜemy mieć pewność? Ile jest
jeszcze takich zepsutych jabłek? Jak do tego dojść? Poza tym, nawet to jedno to zbyt wiele. Słuchajcie, wszystko, czego dowiedziała się Marylin Westfall, to fragmentaryczne informacje otrzymane od osób, które albo same dokonały aborcji, albo miały z tym do czynienia. Jednak te informacje to małe kawałeczki, nic nie moŜna udowodnić, a nawet próbować cokolwiek ustalić bezpośrednio. Klinika moŜe zasłonić się prawem do decydowania o posiadaniu potomstwa i to nigdy nie wyjdzie na jaw. Matka potrząsnęła głową. — Tylko proszę mnie nie oskarŜać. Ja za tym prawem nie głosowałam, nie głosowałam teŜ za Hiramem Slaterem. — A ja głosowałam za jednym i drugim — przyznała Leslie. — To, co powiedziałaś, zabrzmiało tak, jak gdybyś teraz tego Ŝałowała — wkroczył John. Odpowiedzią Leslie był niezręczny uśmiech. — Patrzę i słucham, tyle na razie mogę powiedzieć. — A co na to Deanne Brewer? Leslie głęboko westchnęła. — Trzyma się. Jest jej cięŜko, obydwojgu jest cięŜko, ale chcą znać prawdę. — Musimy uwaŜać, Ŝeby Max nie stracił panowania. — Kim są ci lekarze? Musi być jakiś sposób, by się tego dowiedzieć — zapytał Carl. — Jasne, Ŝe jest na to sposób — odpowiedziała Leslie. — Swoją drogą to ciekawe, Ŝe Mary nie miała pojęcia, kim oni są. Ci lekarze załatwiali to tak szybko, Ŝe dziewczęta niemal nie widziały ich twarzy. Nie było Ŝadnego kontaktu pomiędzy lekarzem a pacjentem, Ŝadnego przedstawiania się, zupełnie nic. Nie ma śladów w papierach, klinika płaci lekarzom gotówką, bez Ŝadnych pokwitowań ani naliczania podatku. Jeśli jednak chciałoby się odnaleźć powiązania kliniki z Annie Brewer, nasuwają się cztery wnioski: po pierwsze, kaŜdy pacjent ma swoją kartę — zapis postępowania, co zrobiono, jakie były tego wyniki, i tak dalej, a kaŜda karta ma u dołu mały, oddzierany odcinek. Po dokonaniu zabiegu przerwania ciąŜy lekarz podpisuje się na karcie i na tym odcinku, następnie oddziera go i wkłada do kieszeni. Pod koniec dnia oddaje te odcinki i na tej podstawie wypłaca mu się pieniądze. 151 To mógłby być teraz sposób na przyporządkowanie lekarza konkretnemu pacjentowi. — A więc karta Annie nadal istnieje, to mógłby być dowód — powiedział John. — Jeśli występowała pod swoim prawdziwym nazwiskiem. — Nie podała prawdziwego nazwiska — odpowiedziała Leslie. — Ale Mary zna nazwisko, które podała: Judy Medford. — Judy Medford — powtórzył John i zapisał. — Wiele dziewcząt podaje inne nazwiska. Klinice nie robi to róŜnicy, o ile pacjentka posługuje się stale tym samym nazwiskiem. Przy okazji, Mary posłuŜyła się nazwiskiem Madonna. — Więc ciągle istnieje pewna nadzieja — powiedział Carl. — Hm? — zapytała Leslie. John skinął głową. Rozmawiali juŜ wcześniej o tym z Carlem. Carl wyjaśnił, co ma na myśli. — Pomyślcie tylko: do kliniki przychodzi Max Brewer, pyta, czy dokonano w niej aborcji jego córce Annie Brewer i sprawia tyle kłopotów, Ŝe wzywają gliny, by się go stamtąd pozbyć. Gdybyście prowadzili taką klinikę i okazało się, Ŝe jedna z waszych pacjentek zmarła, a jej stary zaczyna wam deptać po piętach, to co byście zrobili? Pani Barrett nie miała kłopotów z odpowiedzią. — Pozbyłabym się wszystkich kart. Pozbyłabym się wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z Annie Brewer.
Leslie i John zgodzili się z tym rozumowaniem. Leslie dodała z wahaniem: — To byłoby... bardzo nieuczciwe. John na nią spojrzał, uniesieniem brwi jakby chcąc zachęcić ją do rozwinięcia tej myśli. — John, myślisz, Ŝe by to zrobili? — zapytała Leslie. John zacisnął usta; wpatrywał się w stół, jakby na nim mógł znaleźć odpowiedź, w końcu odpowiedział. — Sądzili, Ŝe im się uda. Carl rozwinął jego myśl. — Jednak, jeśli nie wiedzieli, Ŝe nazwisko Annie Brewer było fikcyjne... — Nie wiedzieliby, które karty usunąć — dokończył John. — Zatem jeszcze ciągle mamy szansę. Leslie powróciła do swoich notatek. — W porządku, teraz wniosek drugi: kaŜda kobieta, kaŜda dziewczyna musi podpisać oświadczenie wyraŜające zgodę. Bez względu na to, czy jest ono dla nich zrozumiałe, czy nie, czy oświadczenie to uzmysławia im całe zagroŜenie, czy nie, Ŝeby zrobić zabieg, musząje podpisać. Po trzecie, klinika ta zapewne prowadzi dzienny wykaz dokonanych zabiegów. Jeśli tak, wówczas Annie, alias Judy Medford, będzie w nim figurować. Po czwarte, moŜe istnieć pokwitowanie księgowej wpłaty 350 dolarów od Annie. Zapłaciła przecieŜ gotówką, prawda? John potwierdził. — Pytałam o to Maxa, a on powiedział, Ŝe z konta oszczędnościowego Annie w czwartek przed zabiegiem pobrano 350 dolarów. 152 — W porządku... mamy zatem istniejące prawdopodobnie cztery dokumenty dowodzące obecności Annie w tej klinice. — Gdybyśmy mogli tylko dotrzeć do tych rejestrów... Leslie potrząsnęła głową. — John, wygląda na to, Ŝe będzie nam potrzebny prawnik. John zastanowił się przez chwilę — Znam prawnika, z którym moglibyśmy o tym porozmawiać, to Aaron Hart. MoŜe będzie mógł wystawić im oficjalny nakaz stawiennictwa albo coś w tym rodzaju. — Przerzucił notatki i rzucił w przestrzeń: — Co moŜemy mu pokazać? Mamy teraz pewność, Ŝe Annie była w Centrum Zdrowia Kobiet w celu dokonania zabiegu przerwania ciąŜy w dniu 24 maja i zmarła w dwa dni później, 26 maja... — To zaleŜy, co masz na myśli, mówiąc o „pewności". Nasz naoczny świadek, Mary, zniknęła gdzieś w sinej dali. — Zaraz, zaraz. Powinniśmy mieć nadzieję, Ŝe uda nam się ją jakoś stamtąd zawrócić. Poza Mary mamy jeszcze przepisane ręcznie fragmenty opisu sekcji, który sugeruje, Ŝe przyczyną śmierci Annie był źle przeprowadzony zabieg aborcji. Dr Meredith twierdzi, Ŝe koniecznie musimy mieć oryginał oraz samego patologa. — Jest teŜ Rachel Franklin, która moŜe zaświadczyć, Ŝe pomylono się, jeśli chodzi o wyniki jej testu ciąŜowego, jeśli w ogóle ma to jakiś związek ze sprawą. — A przed chwilą dowiedzieliśmy się o 350 dolarach wyjętych z konta bankowego Annie — dodał Carl. — Mamy teŜ pewne dodatkowe informacje—powiedziała Leslie.—Ten mikrobus jeŜdŜący do trzech szkół, a jedna z nich to Jefferson High School. — Jest teŜ sprawa tego piątku, tego... powiedzmy, zbiegu okoliczności. W tym dniu wykonywano zabiegi uczennicom, a Annie „zachorowała". — No cóŜ — powiedziała Leslie — wiem, co powinnam zrobić, powinnam wziąć Deanne i poszukać razem Denninga, patologa szpitalnego. Jeśli jeszcze gdzieś jest na kuli ziemskiej, musimy go odnaleźć i uzyskać od niego potwierdzenie faktu, Ŝe Annie zmarła na skutek niedbalstwa lekarzy. — Tak więc... zwrócił się do niej John —jesteś z nami? — Mam swoje zdanie na ten temat — odpowiedziała Leslie — i nie jestem młotem na czarownice. Decyzja o usunięciu ciąŜy to sprawa indywidualna kobiety, a sfera prywatności
powinna być chroniona. Jednak niewinna dziewczyna nie Ŝyje. Wystarczy mi, co widziałam i słyszałam. Tak więc, jestem w wami. Około ósmej wieczorem John wspinał się po schodach do mieszkania, mocował się przez chwilę z zamkiem, ale w końcu wszedł do środka. Opadł na sofę, zakrył dłońmi oczy. Był zmęczony, stroskany, nie chciało mu się nawet ruszyć, tylko leŜeć tak i myśleć, myśleć, myśleć. Musi pozbyć się napięcia i presji tej sprawy, zanim nie uniosą go ze sobą. Bez względu na to, co sądzili, czuli, czynili lub mieli zamiar uczynić inni, co miał począć on? 153 Gdzie jest w tym wszystkim miejsce dla niego? Musiał to przemyśleć przed podjęciem kolejnego kroku. Przede wszystkim, czy jest przekonany, Ŝe Annie Brewer zmarła z powodu zaniedbania jakiegoś partacza od przerywania ciąŜy? Tak, był przekonany. Niewiele to jednak warte, jeśli nie mógł nic udowodnić. Z kolei udowodnienie tego będzie kłopotliwe i, jeśli nie będzie ostroŜny, ryzykowne. Oto on, z załoŜenia bezstronny, godny zaufania prezenter Wiadomości, wciągnięty w działania, wskutek których moŜe zostać zaszuf iadkowany jako uczestnik kampanii na rzecz Ŝycia poczętego albo jeszcze gorzej, jako zwolennik zakazu aborcji. To nie wpłynie dobrze na notowania stacji i nie spodoba się Benowi Oliverowi. Dlaczego jednak miałoby w tym być coś złego? — zastanawiał się. Czy to, co przydarzyło się Annie Brewer było rzeczą złą? Tak sądził. No dobrze, ale czy bardzo złą? Z pewnością zręczny prawnik mógłby wykazać, Ŝe lekarz, i właściwie cała klinika, działa w dobrej wierze; jeśli tak, to Brewerowie, jak i John Barrett ze sprzymierzeńcami, zostaną na lodzie, nie mogąc zarzucić nikomu działania sprzecznego z bona fide. No dobrze, to moŜe być zgodne z prawem, ale czy ten fakt przyznaje tym działaniom słuszność? „Nie, proszę, nie zagłębiaj się w to", pomyślał. W ostatnich dniach zbyt często okazywało się, Ŝe prawo nie jest w stanie wszystkiego jednoznacznie rozstrzygnąć. Po co więc się w to angaŜuje? przyszła mu do głowy odpowiedź: „bowiem to, co przydarzyło się Annie Brewer jest złe, a zło bierze górę nad ludźmi, gdy są bezczynni". W porządku, a czym jest Zło? Mógłby postąpić jak ojciec — chwycić Biblię i mówić o tym, co dobre, a co złe — ale jak przyjmie to społeczeństwo opierające swoje zasady na opinii większości, systemie prawnym i sądowych precedensach — zasady, które przecieŜ ulegają ciągłym przemianom? Kto miałby głos decydujący? A moŜe całe to pojęcie Zła to stowowytrych stworzone do określenia tego, co nie podobało się większości? No tak, jeśli zatem niemoŜliwe okazało się uchwycenie istoty Zła, po co z nim walczyć? Coś, co uznawano za zło dzisiaj, mogło być pr/ecieŜ juŜ jutro przegłosowane, uprawomocnione lub uznane za dobre. A moi.e jeśli wystarczająco długo poczekamy, myślał, pogodzimy się z biegiem rzeczy. MoŜe w przyszłym roku historia Annie Brewer nie będzie juŜ tak straszna i spojrzymy na nią inaczej, szczęśliwsi, Ŝe nasze wysiłki niebyły nadaremne. Albo nie zaprzepaściliśmy swojej kariery. Co będzie, jeśli będą to ciągnąć dalej? John starał się sobie wyobrazić najlepszy z moŜliwych wariantów. Prawdopodobnie Brewerowie otrzymają jakieś odszkodowanie. Ale to zaleŜy od ławy przysięgłych, a jakie przestępstwa moŜna będzie udowodnić przy obecnym stanie prawnym? No dobrze, a moŜe wykorzystać ten wypadek do wywołania powszechnego Ŝądania zaostrzenia praw regulujących ten aborcyjny przemysł? Oczywiście wywoła to dyskusje, ale czy dyskusje te nie są juŜ wystarczająco gorące? Teraz dość jest powodów, by wokół tej sprawy zawrzało. A ojciec? Nie miał Ŝadnej nadziei. Tyle wiedzieli o przypadku Annie, ' a nie pojawiła się nawet wątła nić prowadząca do wyjaśnienia śmierci ojca. Co za niepewność! Gdyby mógł znaleźć choćby najmniejszy punkt oparcia
154 John zaczął rozpatrywać scenariusz najgorszy z moŜliwych. Nic nie uda się im odnaleźć, nikogo się nie złapie ani nie obarczy odpowiedzialnością, a jego będą kojarzyć z nieuzasadnioną wendettą zwolenników obrony Ŝycia poczętego, przez co jego obraz w oczach społeczeństwa dozna uszczerbku, obraz, jak to określił Ben Oliver, „bystrego faceta, gościa, który panuje nad sobą, człowieka, który w sposób wywaŜony, rozsądny, z charakterem, przekaŜe im wiadomości..." Tak, najbardziej oczywisty był tylko jeden sposób działania, tylko jeden kierunek. John starał się przekonać siebie: „musisz trzymać się od tego z daleka, bez względu na wynik sprawy nie moŜesz pozwolić, aby cię z nią kojarzono. Temat do wiadomości to jedno, a wści-bianie nosa w politykę to drugie, a poza tym, jak dotąd, nie jest to Ŝaden temat do wiadomości, w kaŜdym razie, zanim nie zdobędzie się czegoś konkretne8°-" A więc dochodził do konkluzji. Zdecydował się. Nie, wcale nie. Czuł, jak biło mu serce: to, co spotkało Annie Brewer było Złem. Tak, Złem. Było Złem. Wiedział o tym, czuł, będzie tego pewien do grobowej deski. A jednak nachodziły go jeszcze inne refleksje — na temat kariery i własnego obrazu w oczach społeczeństwa, o niedoskonałości prawa, obecnego systemu wartości czy trudności w sprecyzowaniu pojęcia Zła. Czuł w głębi duszy, Ŝe było to złe — niezaprzeczalnie, stanowczo, niedwuznacznie, kategorycznie złe. Co moŜna na to poradzić? I w ogóle, po co próbować? Zerwał się z sofy gotów do walki z wątpliwościami, wściekły na całą tę sytuację, na samego siebie, na tę przeklętą klinikę, na cały świat złapany na gorącym uczynku. „Człowieku, trzeba zachować w sobie choćby resztki sumienia, trzeba to wykrzyczeć! »To jest Zło!«, powiedział sam do siebie, a potem do całego świata „Nie, niestety, wasze argumenty tego nie usprawiedliwią! Potrafię rozpoznać Zło na pierwszy rzut oka. Widzę, Ŝe kogoś wykorzystano, wiem, Ŝe ktoś popełnił tragiczną omyłkę i unika poniesienia konsekwencji, a to jest Zło i nigdy nie uda się wam odebrać mi sumienia!" Przez szklane drzwi balkonowe spojrzał na miasto rozbłyskujące teraz tysiącami świateł, migoczące, huczące, spieszące za swoimi interesami, sprawami, umowami do zawarcia, miejscami do pójścia, spotkaniami do odbycia. Przez chwilę ogarnęło go dziwne uczucie wspólnoty w grzechu z tymi ludźmi, tam w dole. „Jak to się stało, Ŝe znaleźliśmy się w takim zamęcie?", zadał sobie pytanie. I nagle, gdy tak stał, sam, cichy pośród miasta, znowu dotarły do niego głosy. Odbierał je teraz wyraźnie, nie docierały do niego przez zmysł słuchu, tak jak poprzednio. Słyszał je sercem. Słyszał je poprzez swoje człowieczeństwo. Słyszał je kaŜdą pogrąŜoną w rozpaczy, ale i z nadzieją, komórką swego ciała. Nie czuł się wstrząśnięty. Nie był nawet zaskoczony. Pogodził się, pogodził się z istnieniem tych jęków. MoŜe dlatego, Ŝe w pewnym sensie zrozumiał je juŜ. Cierpiały, tak, konały, pogrąŜając się stopniowo w rozpaczy, ale ich krzyk był nadzieją na to, Ŝe ktoś je usłyszy. Desperacko dąŜyły ku nadziei wiedząc, Ŝe gdzieś istnieje. Głosy o tym wiedziały. ChociaŜ występowały przeciwko niej i zaprzeczały jej w świetle dnia, w zgiełku i zamieszaniu Ŝycia codziennego, ''•:.•«€! 155 w swoich duszach przeświadczone były o jej istnieniu. John równieŜ był o tym przeświadczony. Zawsze był. Przez lata nie poświęcał jej wiele uwagi, Ŝadnych świadomych myśli, ale zawsze wiedział, Ŝe nadziej a gdzieś istnieje, jak kamizelka ratunkowa wisząca na ścianie, obok której codziennie się przechodzi, ale nigdy z niej nie korzysta. I czasami, tylko czasami, i on krzyczał, dokładnie tak samo jak owe głosy, wiedząc, Ŝe ktoś go usłyszy. — Wiesz — powiedział do miasta — odpowiedź naprawdę istnieje. To znaczy, chodzi mi o Zło, o Dobro i Zło. Wszyscy tutaj rozpaczamy nad tym, jak trudne jest Ŝycie, jakie absurdalne
i jak bardzo boli. Wiesz co? Gdyby nikogo nie było, nie skamlelibyśmy w ten sposób. Gdybym... gdybym... nigdy nie wierzył w jakiegoś jedynego, najwyŜszego Boga, nie zastanawiałbym się nad Złem. Nie starałbym się z nim walczyć. Tak, dałbym mu spokój, pogodziłbym się z nim. Nie szukałbym Ŝadnych odpowiedzi, bo by ich nie było. Wpatrując się w pogrąŜone w nocy miasto tam w dole, oparł się o ścianę. Czy słyszeli go? NiewaŜne. — Słuchajcie mnie... NajwyŜszy Bóg istnieje. Bóg istnieje i opiekuje się nami. Troszczy się o ten bałagan, w którym się pogrąŜyliśmy. Gdy cierpicie wy, cierpi i On, bowiem ma juŜ dosyć Zła, ma dosyć bólu i sądzę, Ŝe chce nam pomóc, jeśli mu na to pozwolicie. Tak cicho, Ŝe nie mógł tego słyszeć, za jego plecami otworzyły się drzwi mieszkania. Wchodząc do domu był tak zmartwiony i roztargniony, Ŝe nie zamknął ich na zasuwę. — Z pewnością, Bóg jest cierpliwy, ale i prawy. Ustanowił prawa, uczynił to dla naszego dobra, więc my musimy skończyć zabawy według naszych reguł i powrócić na Jego drogę. To nasza wina, Ŝe pogrąŜyliśmy się w tym zamęcie! John poczuł, Ŝe mógłby opłakiwać całe miasto. Nie wiedział skąd przychodzą te myśli i uczucia, ale nie miało to znaczenia. Musiał je wyrazić. Musiał to z siebie wyrzucić. — On jest... On jest Bogiem, wiecie o tym? SłuuUijde więc, On potrafi współczuć i jest łaskawy, jest nieskory do gniewu i pełen miłości i... lojalny, tak lojalny! Będzie razem z nami. On nas kocha i wybaczy nam, jeśli zwrócimy się ku Niemu i zaufamy Mu. Tak, zbuntowaliśmy się przeciwko Niemu, poszliśmy własną drogą i... tak, o tak, zgrzeszyliśmy. Muszę to powiedzieć. Zgrzeszyliśmy i wszyscy to dzisiaj czujemy, prawda? Dobrze, teraz pozwólcie mi to powiedzieć, Bóg jest święty i nie pozostawi winy bez kary. Popatrzcie na siebie! Nasi ojcowie opuścili Go z lenistwa, a teraz i my jesteśmy od Niego dalecy i nasze dzieci... nie zdają sobie z niczego sprawy! Czy nie sądzicie, Ŝe płacimy za nasze grzechy? Zaczął łkać. Gdy współczuł Rachel, kelnerce, potrafił się opanować, teraz jednak nie widział powodu, by cokolwiek w sobie hamować. — Słuchajcie, musimy zmądrzeć, bowiem Bóg nie pomoŜe nam, gdy będziemy nadal go oszukiwać, szastając Jego imieniem na prawo i lewo, udając, Ŝe się modlimy. On w to nie uwierzy. Ukryje przed nami swoje oczy, my będziemy modlić się bez przerwy, a On i tak nas nie usłyszy, bowiem... — Ujrzał to wyraziście. — Nasze ręce są całe we krwi! Krwi Annie! Jak 156 moŜemy twierdzić, Ŝe jesteśmy dobrzy, skoro na naszych rękach jest krew? Musimy dokonać prawdziwego oczyszczenia. Za jego plecami ktoś wszedł i cicho zamknął za sobą drzwi. John nie zauwaŜył tego. Musiał uwolnić się od cięŜaru spoczywającego na piersi. — Bóg powiada w Biblii: „Chodźcie, pomyślmy razem. ChociaŜ grzechy wasze są jak purpura, muszą stać się białe jak śnieg. ChociaŜ ich czerwień jest szkarłatna, powinna być jak owcza wełna." Zgrzeszyliśmy przeciwko Bogu, jednak karę za to odbył Jego Syn. Jezus jest Barankiem BoŜym, który gładzi grzechy świata. MoŜe dać nam pokój i pocieszenie, moŜe obmyć nas z... Wtedy zorientował się, Ŝe ktoś stoi obok. Obrócił się powoli, spodziewając się ujrzeć demona. To był Carl, stał pośrodku saloniku. Znieruchomiały. Wyglądał, jak gdyby przed chwilą ujrzał krzak gorejący. John stał tak, patrząc w osłupiałą twarz syna i nie był w stanie wydobyć z siebie Ŝadnego słowa wyjaśnienia. Carl przemówił pierwszy, cichym i drŜącym głosem. — Za... hm... zapomniałeś płaszcza. Jechałem do... zresztą, przejeŜdŜałem tędy i... to jest twój płaszcz...
Carl wyciągnął ku niemu rękę, w której ten trzymał okrycie. To był stary płaszcz ojca, ten sam, który dał mu w czasie ostatniego spotkania. John wziął go i trzymał; miał łzy w oczach, patrzył na miasto. Carl podszedł i stanął obok niego, patrzył w tę samą stronę, milczał. John wiedział, Ŝe będzie to musiał powiedzieć. Musiał to przyznać. — Jestem taki sam, jak ojciec — powiedział. 157 Rozdział 14 Carl patrzył na ojca, przez chwilę sądził, Ŝe nie powinien się mu przyglądać. — Co powiedziałeś? Wypowiedzenie tych słów juŜ za pierwszym razem nie było łatwe. — Powiedziałem... powiedziałem, Ŝe... — John spuścił wzrok na podłogę. Nie chciał tego powtarzać. — Muszę usiąść. Carl przeszedł do salonu. John minął go i połoŜył się na kanapie, nie wypuszczając z rąk ojcowskiego płaszcza. Carl zajął stojący naprzeciwko fotel i usiłował się trochę uspokoić, nie spuszczając wzroku z ojca. — Carl — powiedział ledwo słyszalnym głosem John; nie patrzył na syna, ale na stolik. Cedził słowa jedno po drugim. — Słyszałem... słyszałem głosy... Wiele głosów, wszystkie łkające z bólu i rozpaczy, wzywające pomocy. Słyszałem je w całym mieście. — Przerwał, by po chwili zacząć znowu. Carl słuchał w milczeniu. — Słyszałem, jak przy pracy pewna kobieta wzywała pomocy, ale w istocie Ŝadnej pomocy nie wzywała. Widziałem... i ty tam wówczas byłeś... widziałem w tekście wiadomości telewizyjnych pytanie skierowane przeciwko pewnym grupom politycznym, mimo to je zadałem i okazało się, Ŝe to, co powiedziałem było prawdą. Wiedziałem... — Musiał wziąć oddech i uspokoić się. — Wiedziałem, Ŝe kelnerka Rachel Franklin cierf ;ała i opłakiwała kogoś, kto nosił imię Annie. Czułem jej boi ; tyle tylko mogłem uczynić, by nie rozpłakać się na twoich oczach. Z jakichś przyczyn okazało się, Ŝe i tym razem miałem rację, znasz dalszy ciąg sprawy. W pasaŜu handlowym widziałem setki ludzi wchłanianych w jakąś czarną czeluść. Opowiadałem o tym tobie i mamie. A dzisiaj wieczorem... John zastanowił się nad sformułowaniem tego, co chciał wyrazić. — Dzisiaj wieczorem... nie słyszałem co prawda tych głosów, ale wiedziałem, Ŝe one i tak płaczą, i wiedziałem, Ŝe naleŜą do konkretnych ludzi w mieście, tych którzy cierpią i stracili nadzieję, i Ŝe muszę w jakiś sposób im powiedzieć, Ŝe nadzieja istnieje, bowiem istnieje Bóg. Bóg! Czy moŜesz w to uwierzyć? Nie naleŜę do Ŝadnego Kościoła z własnego wyboru, od kiedy skończyłem dziewiętnaście lat, a teraz mam im mówić o Bogu i... odnoszę wraŜenie, Ŝe wszystkie kazania, których wysłuchałem w czasach młodości, nagle do mnie wróciły, tak szybko, Ŝe ledwo mogłem je uchwycić, a czasem nawet jeszcze szybciej. Nigdy przedtem coś takiego mi się nie przydarzyło. John spojrzał na płaszcz, który ciągle leŜał na jego kolanach. 158 f — Tak więc, jestem taki sam jak ojciec, bo... kiedy tutaj wszedłeś... robiłem to samo, co zwykł czynić ojciec, nieustannie, tak Ŝe dostaję przez to obłędu: — Spojrzał na Carla. — A teraz... zastanawiam się, czy nie skończę tak, jak on: jako prorok, który musi mówić, a... ja tego nie chcę, jestem przeraŜony tym, co się ze mną dzieje. — A jeśli to sam Bóg? — zapytał Carl. John zastanawiał się przez chwilę, błądząc wzrokiem po salonie, zmęczony, zmaltretowany, przybity. — CóŜ... wolałbym to od... hm...
— PrzecieŜ babcia opowiadała, Ŝe Bóg mówił do ciebie? John przypomniał sobie o tym. — To byłoby wspaniałe, gdyby tak rzeczywiście było. Moglibyśmy wówczas o tym wszystkim porozmawiać; moŜe wytargowałbym u Niego, by zwrócił mi mój umysł. Carl naciskał dalej. — Ale... wszystko to, co widziałeś i o czym mówiłeś dzisiejszego wieczoru... ojcze, to wszystko jest prawda. John przyjrzał się badawczo Carlowi. — Synu... cały pasaŜ handlowy wchłaniany przez jakiś czarny... odkurzacz? — MoŜe to jednak coś znaczyło. John pokiwał głową na to wspomnienie. — Myślę, Ŝe interpretacji dokonałeś ty sam. Ludzie uciekający przed unicestwieniem i śmiercią albo jeszcze czymś... — I to, co powiedziałeś dzisiaj... Wierzyłeś w to, prawda? Tato, ty płakałeś. Musiałeś w to wierzyć. Musiałeś traktować to powaŜnie. Teraz John przyglądał się synowi.—Ty... ty chciałbyś, Ŝeby to był... Bóg, prawda? Carl zamyślił się nad pytaniem, ale nie był w stanie odpowiedzieć, patrzył tylko gdzieś w przestrzeń. — No, odpowiedz — zachęcił go John. — Nie ma się czego wstydzić. Nie mam ci tego za złe. Carl zwrócił się ku ojcu i wykrzyknął: — Czy ty w nic nie wierzysz? — No nie... pewnie, Ŝe tak. Wierzę w Boga. — A zatem mi o Nim opowiedz. Gdzie jest? Czy troszczy się o nas? Czy machnął juŜ na nas ręką? — Nie wiem, Carl. Carl wskazał ręką miasto. — Tego im nie powiedziałeś. — Och, daj spokój. To, co im mówiłem, to było tylko... Ach, nie wiem co to było. Oczy Carla napełniły się łzami. — Dobrze, powiedz, wierzysz w to, co im powiedziałeś, czy nie? John nie miał wątpliwości co odpowiedzieć. Oczywiście, Ŝe wierzył. KaŜde wypowiedziane tego wieczoru ku miastu słowo było jego własne. Ból wywodził się z serca, myśli z umysłu, przekonanie z duszy. Wszystkie one jednak zapadły się gdzieś i zostały zapomniane. Były tak dalekie jego umys159 łowi, Ŝe ich nagłe zmartwychwstanie dopadło go znienacka, nieświadomego. Odpowiedź, której miał udzielić, ciągle go jeszcze dziwiła. — Dobra, Carl, w porządku, wierzę w to. W kaŜde słowo. — I dodał. — Nie wiem tylko, skąd się to bierze. Gdy Carl usłyszał odpowiedź, jego oczy złagodniały. — MoŜe to Bóg do ciebie przemawia! — Hej, chwileczkę, chwileczkę! Słuchaj, wszystko co dzisiaj mówiłem pochodzi z Biblii. Tych rzeczy nauczyłem się na religii i na naboŜeństwach, to wszystko znajduje się w mojej głowie, jest gdzieś w niej głęboko ukryte. Nie mogę więc powiedzieć, Ŝe dzisiejszego wieczoru Bóg przesłał mi to za pośrednictwem błyskawicy. Carl skinął głową ku miastu. — Powiedziałeś im o tym wszystkim? O czym teraz myślisz? Co czujesz? Johnowi cięŜko było sformułować odpowiedź. — Carl... potrzebuję czasu, by to przemyśleć. Nie przypuszczasz chyba, Ŝe moŜna przez coś takiego przejść i ciach, od razu wszystko zrozumieć.
— Ciągnął dalej z wahaniem. — A jeśli to naprawdę jest Bóg? To znaczy... nie jestem w stanie tego pojąć. To jakby na codziennie przemierzanej drodze natknąć się pewnego dnia na Boga: oto On, tuŜ przede mną. Chodzi mi o to, Ŝebyśmy zastanowili się nad tym, co mówimy. W kaŜdej innej sytuacji choćby wzmianka o spotkaniu Boga wzbudziłaby tylko śmiech. Ale teraz, w tym miejscu i czasie, nastąpiła po niej głęboka cisza. A jeŜeli...? A jeŜeli...? Ciszę przerwał Carl. — Znałeś przecieŜ Boga przedtem? Przez wiele lat naleŜałeś do Kościoła razem z dziadkiem i babcią? John zaprzeczył ruchem głowy. — Nie wiem, Carl. Dobrze, moŜesz mieć o to pretensje, moŜe nie poświęcałem temu wystarczająco duŜo uwagi, ale teraz to nic wygląua tak samo. W kaplicy mówiliśmy o Nim, śpiewaliśmy o Nim, iiyuiliśmy o Nim, czytaliśmy przekazy, przeŜywaliśmy to i śpiewaliśmy Alleluja... Ale co poczęlibyśmy, gdyby Bóg wszedł prosto do naszego pokoju i spotkalibyśmy się z Nim twarzą w twarz? Czymś innym jest czuć promienie słoneczne, czymś innym wpaść na samo słońce. — Czy obawiasz się tego? — zapytał z całą powagą Carl. * — A ty byś się nie bał? Carl zamyślił się. — Nie znam Go, a w tej chwili czuję się taki mały. Tak, chyba taki się czuję. John ponownie spojrzał na płaszcz. — Wierzę w Niego, Carl, a jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, powiem ci, Ŝe wierzę we wszystko, czego kiedykolwiek nauczyłem się w szkółce niedzielnej i w kaplicy. Mam takie uczucie, jak gdyby wszystko to było gdzieś na długi czas głęboko schowane i nie miałem do tego dostępu... z wyjątkiem jednego. Teraz powiem ci tylko jedno: poniewaŜ wierzę w Boga, wierzę w Dobro, które jest słuszne, o które warto walczyć. Wydaje mi się czasami, 160 Ŝe, trudno uchwycić to, co słuszne, ale warto o to walczyć. I myślę, Ŝe czyniąc to, sprawiamy Bogu radość. Łzy znowu napłynęły do oczu Carla. — W porządku. To mi na razie wystarczy. Dzięki. Nazajutrz Carl, stojąc przed płótnem stwierdził, Ŝe nareszcie moŜe malować. Drzewa. Scenę w lesie. Strumień. Za oknem widać było wielki klon babci, okrywający się o tej porze czerwienią i złotem. I właśnie dzisiaj uderzyła go myśl. To jest piękno. Wczoraj nie mógł tego dostrzec. W pięknie zawierał się ów uwodzicielski element niedoścignionego ideału, mitu stworzonego przez poboŜne Ŝyczenia. Dzisiaj było to jednak piękno. Było tam naprawdę, samo w sobie. Zanim umknie, zanim oczy się do niego przyzwyczają, musi za pomocą pędzla przenieść je na obraz. John zadzwonił do matki niedzielnym popołudniem. Chciał spotkać się z nią sam na sam, Ŝeby mogli porozmawiać bez Ŝadnych przeszkód. — No, a moŜe teraz, zaraz? — zapytała. — Czy jest tam Carl? — Nie, wyjechał na cały dzień. Ma jakichś przyjaciół artystów i chciał się z nimi zobaczyć, więc nie wróci wcześniej niŜ wieczorem. Mógłbyś przyjechać teraz. — A naboŜeństwo wieczorne? — Synu, ty jesteś waŜniejszy. PrzyjeŜdŜaj! Pojechał do niej natychmiast. Usiedli przy tym samym okrągłym stole w jadalni, gdzie odbywało się tyle rodzinnych spotkań. — Jak się czujesz? — zapytała matka, a John wiedział, Ŝe nie jest to zdawkowe pytanie. John doszedł do wniosku, Ŝe nadszedł czas pełnego otwarcia. Byli tylko we dwoje, Ŝadne nie będzie Ŝyło wiecznie, a jednego z członków rodziny juŜ nie ma. Musiał zaryzykować i pewne rzeczy powiedzieć, a następnie usłyszeć jej zdanie.
— Mamo, widzisz... — John wyciągnął pomiętą karteczkę, na której porobił notatki. Chciał mieć pewność, Ŝe powie o wszystkim, póki jest ku temu okazja albo zanim stchórzy. — Czuję się, jak... widzisz, mamo, muszę ci o czymś powiedzieć. — W porządku — skinęła głową. John zerknął na notatki. — Hm... przede wszystkim chciałbym ci powiedzieć, Ŝe szefowie naszej firmy chcą rozszerzyć mój program. Od jutra wiadomości będą trwały godzinę, od piątej do szóstej, a towarzyszyć temu będzie wielka promocja na antenie i nie tylko, będzie mnie więcej widać, tak jak i Ali Downs, a poza tym dostanę podwyŜkę. Matka była szczerze uradowana. 161 — Och, to bardzo podniecające. j — Taak... podniecające to właściwe słowo. Spojrzała na niego uwaŜnie. — Ale ty nie wyglądasz na zbytnio zachwyconego. — CóŜ... pamiętasz, jak przyszedłem tutaj ostatnim razem... po tym, jak miałem ten nawrót, czy cokolwiek to było, wtedy w pasaŜu? — Och, oczywiście, Ŝe tak — Ŝachnęła się. — Powiedziałaś, Ŝe wówczas mógł do mnie przemawiać sam Bóg. — Nadal tak sądzę. — W porządku. Tak więc mamy dwie sprawy: skąd wiesz, Ŝe to Bóg, a po drugie... czy kiedykolwiek to, co mnie spotkało, przydarzyło się równieŜ ojcu? Uniosła lekko brwi. — To znaczy, Ŝe było tego więcej? Twierdząco skinął głową. — O wiele więcej. — Zajrzał do swoich notatek. Czas na spowiedź. — Pewnej nocy byłem sam w moim mieszkaniu... to było przed dniem, w którym spotkałem się z ojcem w porze obiadu... wtedy ostatni raz widziałem go Ŝywego i... z zewnątrz usłyszałem te wszystkie głosy... Wyliczył wszystko po kolei: głosy słyszane nocą, „krzyczącą" Tinę Lewis, dziwne pytanie w tekście, którego nie było, wizję w pasaŜu handlowym (o tym juŜ wiedziała) i w końcu to dziwne przeŜycie ostatniej nocy. — Mamo, modliłem się. To znaczy, to brzmiało tak, jak mówił pastor Thompson... — Pastor Thompson? — matka niemal się roześmiała. — Aaach, tak. Tak, pamiętam jego kazania. — Ja równieŜ. Kiedyś ich słuchałem i tak to właśnie brzmiało. To było zupełnie nierealne. Powiedziałem o tym Carlowi, stał tam wtedy, zastanawiając się cóŜ to ja takiego wyczyniam; powiedziałem mu... pamiętam, jak mu powiedziałem, Ŝe jestem taki sam jak ojciec. Matka powiedziała tylko przeciągłe „mmmmmm'... i w zamyśleniu pokiwała głową. — Mamo... dostanę podwyŜkę, będę częściej na antenie, zwiększy mi się zakres odpowiedzialności i, widzisz, Ben Oliver, rnój szef, dyrektor działu informacyjnego, wezwał mnie w tym tygodniu do gabinetu i zapytał wprost, czy wszystkie klepki mam na swoim miejscu. Słyszał o mnie to i owo, i widzisz, mamo... zaczynają na mnie naciskać, a ja muszę się dowiedzieć... — John, wszystkie klepki masz na swoim miejscu. — Pięknie, to miło słyszeć, ale skąd to wiesz? Matka zerwała się na równe nogi. — Muszę ci coś pokazać. Podczas gdy John siedział pełen obaw, zastanawiając się, co dalej powiedzieć, podeszła do szafy stojącej w głębi przedpokoju, poszperała wśród albumów ze zdjęciami i wróciła ze starym kołonotatnikiem w dłoni. — Pamiętasz to? Przysunęła notatnik w jego stronę. Rozpoznał swój charakter pisma, w wersji młodzieńczej, po tytule na okładce: „Dziennik osobisty Johna
162 i Barretta juniora". Nie widział go wiele lat, ale matka oczywiście wszystko l przechowywała. i — Kiedyś broniłeś tego jak lew — powiedziała z błyskiem w oku. i —A jednak, nie pamiętam dokładnie kiedy, chyba, gdy skończyłeś trzynaście lat, przestałeś go bronić i gdzieś rzuciłeś, a ja schowałam do szafy. John kartkował dziennik. To było jak podróŜ w czasie. Oto myśli i refleksje Johna Barretta juniora, gdy miał dziewięć, a potem dziesięć lat, wśród nich dziwaczne bazgrały, trochę rysunków, a nawet krótkie opowiadania. „O leniwym dinozaurze, który nie chciał pracować." „Kto zjadł moje jabłko?" (wraz z ilustracjami) oraz „Wielka stopa Sama". Johnowi wydało się, Ŝe trzyma w dłoniach prawdziwy skarb. — Nie do wiary. — Odszukaj zapiski z 19 lipca 1959 — powiedziała matka. John przewracał poŜółkłe kartki i czuł, jak wraca wspomnienie sprzed trzydziestu lat. Wówczas napisał: „Dziś wieczorem słyszałem głos Boga i miałem wizję Baranka BoŜego, który gładzi grzechy świata. Dzisiejszego wieczoru oddałem Ŝycie Jezusowi. Stałem się nowym stworzeniem w Chrystusie i czegokolwiek zaŜąda ode mnie Bóg, uczynię to, bo powiedziałem Mu, Ŝe moŜe wziąć moje Ŝycie i mnie uŜyć. Alleluja! Nie mogę się doczekać, jakich cudownych rzeczy dokona w moim Ŝyciu Bóg!" Matka zaczęła mówić. — Pamiętam ten wieczór i ojciec teŜ zawsze o nim pamiętał. Pamiętam, jak podczas wieczornego naboŜeństwa w niedzielę zbliŜyłeś się do ołtarza i modliłeś się przy nim, a ojciec tobie prorokował. Widzisz, synu, moŜemy zapomnieć o swoich obietnicach, ale Bóg o nich nie zapomina. Przy nim tysiąc lat jest jak jeden dzień, cóŜ więc znaczy tych trzydzieści lat? Jak cudownie, pomyślał sobie John, jak przyjemnie byłoby uciec w typowy dla niego sceptycyzm, obdarzyć matkę wyrozumiałym uśmiechem i zdystansować się do jej teorii. Gdyby nie te brutalne ingerencje w jego duszę i umysł, których dokonały... niewaŜne czym są... mógłby tak postąpić. Ma to dobrze przećwiczone. Ale teraz, widząc wpis do dziennika, przypomniał sobie ów letni wieczór roku 1959. Pamięta swoje modlitwy i intensywność owej chwili — małą kaplicę, intensywne zapachy, gładką, lakierowaną poręcz klęcznika, modlących się ludzi, siostrę grającą na fortepianie. Przypominał sobie wizję czy halucynację, czymkolwiek to było. Mały baranek o łagodnych i czystych oczach stał naprzeciwko niego, tak prawdziwy, Ŝe mógłby go dotknąć. Zdawało mu się, Ŝe słyszy prorocze słowa ojca, pamiętał intonację i brzmienie jego głosu. Uderzyło go, jak bardzo miniona noc przypominała tę sprzed trzydziestu dwu lat. — Pamiętam jak powiedziałem: „UŜyj mnie, Panie". — Tak — powiedziała matka z łagodnym wyrazem twarzy, splatając ręce na stole — pytałeś mnie, skąd wiem, Ŝe to Bóg i to jest pierwszy ku temu powód. Walczyłeś z tym, wiem, jednak sądzę, Ŝe Bóg trzyma cię za słowo. 163 John doszedł do wniosku, Ŝe w końcu uzyska wyjaśnienie teorii matki. — A więc... jeśli masz słuszność... czy skończę tak, jak tata? Matka nie wiedziała, czy powinna czuć się uraŜona. — Och? A jak mianowicie? — Widzisz... gdy spotkaliśmy się po raz ostatni, powiedział mi, Ŝe słyszał jęki zgubionych dusz. Czy kiedykolwiek miał przeŜycia podobne do moich? — Przez całe lata.
— Przez całe lata? — John ze zdumienia aŜ otworzył usta. Matka skinęła głową. — Do licha, a jak to się stało, Ŝe o niczym nie wiedziałem? Wzruszyła ramionami. — Bo nigdy cię nie było. Najpierw wyjechałeś na studia, potem zacząłeś pracować w radiu w Wichita... a potem w telewizji w Los Angeles... — Ale nigdy mi o tym nie mówiłaś. Ojciec teŜ ani razu o tym nie wspomniał. — A gdyby wspomniał? Odpowiedział dopiero pod bezlitosnym wzrokiem matki. — Powiedziałbym, Ŝe zwariował. Skinęła głową. — Zazwyczaj tak właśnie mówiłeś. John chciał usłyszeć zapewnienie. — Mamo, ale on nie zwariował? — Tak naprawdę to chcesz się dowiedzieć, czy to ty nie zwariowałeś. — Nie mam najmniejszych wątpliwości, Ŝe to przeszło z niego na mnie. Chcę tylko wiedzieć, czym to jest. Potrząsnęła głową. — John, to nie przeszło z niego na ciebie. Nie odziedziczyłeś tego, jak... jak kształtu nosa. To jest raczej coś w rodzaju spuścizny. Ojciec chciał, byś przejął jego posłannictwo, pamiętasz jak dał ci swój płaszcz? John omal się nie zakrztusił. — Płaszcz? Ten jego stary płaszcz? — To jest szata proroka. — Co takiego? — Szata proroka. Tak go ojciec nazywał. Wziął to z historii o Eliaszu. Kiedy nadszedł czas opuszczenia przez Eliasza ziemi, wziął swoją szatę i włoŜył ją na ramiona swojego następcy Elizeusza. John przypomniał sobie tę chwilę, „No juŜ, weź to", powiedział ojciec, „spraw przyjemność swojemu staremu ojcu". Przypomniał teŜ sobie, Ŝe zanim ojciec został zabity, wszystkie długi zostały uregulowane, a konta bankowe, udziały, dom i firma przepisane na matkę. — Sądzisz, Ŝe tata wiedział o zbliŜającej się śmierci? Zastanawiała się przez chwilę. — O tym jednym nigdy mi nie powiedział, ale rozumiem to. Wszystko co wiem, to fakt, Ŝe gdy do tego doszło, dom był w porządku, a on sam gotów. — I po chwili dodała. — A ty dostałeś jego płaszcz. John miał juŜ dość. Chciał jak najszybciej zakończyć ten temat. — Mamo, ale... 164 — John, jeszcze nie skończyłam. Sądząc po wyrazie jej oczu, zanosiło się na dłuŜszą rozmowę. — Jeśli mamy „wyjaśnić sobie pewne sprawy" to niekoniecznie w sposób, w jaki ty je chcesz wyjaśniać, ja równieŜ mam ci kilka rzeczy do powiedzenia. Synu, jeśli chcesz wierzyć tylko w to, Ŝe zwariowałeś, tak jak twój ojciec, to... czy ty mnie słuchasz?... to marnujesz ostatnią szansę na pogodzenie się z Bogiem. Zgadzam się, Ŝe to, co się teraz z tobą dzieje, jest niezwykłe, ale jeśli to ja mam rację i jeśli zostały wysłuchane ojca i moje modlitwy, jeśli to Bóg do ciebie przemawia, byłbyś największym głupcem, gdybyś teraz zamknął przed Nim swoje serce. Słyszysz mnie? Musiała wydobyć z niego odpowiedź, choćby miała tu siedzieć cały dzień. Wyświadczył jej tę uprzejmość. — Tak. — A teraz jeszcze coś: załoŜę się, Ŝe oszukujesz swoich widzów. Widzą cię w telewizji i myślą sobie: tak, to jest ktoś, kto jest z siebie zadowolony, kto panuje nad swoim Ŝyciem. John, mnie jednak nie oszukasz i zapewniam cię, nie oszukasz takŜe Boga. Odciąłeś się całkowicie od Ŝycia, John. Jesteś jak odcięta od drzewa gałąź, zwiędniesz i zginiesz, jeśli się z nim z powrotem nie połączysz. Czy znasz te wszystkie głosy, które słyszałeś? Skąd wiesz, Ŝe jednym z nich nie był twój własny? Czy ty mnie słuchasz?
Jeśli chodzi o reprymendy matki, to John był pewien jednego: Ŝe nigdy nie będzie wystarczająco stary na to, by je słuchać. To była cała mama, taka, jaka tylko ona moŜe być. Nie potrafiłby wysłuchać tego wszystkiego od kogokolwiek innego. — Och, mamo, słucham. Dobrze... dobrze ci idzie. Matka zrobiła pauzę dla spotęgowania efektu i ciągnęła dalej. — John, bardzo mi przykro, Ŝe muszę być wobec ciebie tak okrutnie szczera, ale... cóŜ, moŜe tak trzeba, gdy jest się prorokiem, ściślej rzecz biorąc, wdową po proroku. Przywykłeś do bezpośredniego wyraŜania swoich myśli i mówienia wprost, bo nikt inny tak nie postępuje. — Pochyliła się i zaczęła mówić łagodnie, ale szybko. — To oznacza, John, Ŝe robisz sobie wrogów. Są ludzie, którzy nie cenią uczciwości, nie chcą usłyszeć Prawdy. To są ci, o których mawiał Jezus, Ŝe uciekną od światła, gdy tylko ujawni się ich niegodziwości. Nie chcą, byś ujawniał ich postępki. Czasem prorok musi jednak sobie i z tym poradzić. Musi obnaŜyć tajemnice dusz tych ludzi, tak by wszyscy dowiedzieli się, Ŝe zgrzeszyli i powinni rozliczyć się z Bogiem, a to moŜe być trudne zadanie. MoŜesz mieć wielu wrogów, synu. John zrozumiał to ostrzeŜenie. Przypomniało mu ono równocześnie o ojcu i kolejnym pytaniu z ułoŜonej wcześniej listy. — Czy podobnie było z tatą? Czy miał wrogów? Odpowiedź nie przychodziła jej łatwo. — Sądzę, Ŝe tak. Prorocy zawsze mają wrogów. — Czy domyślasz się, kim oni są? Pohamowała śmiech. — No dobrze, to od czego mam zacząć. Było tego ponad trzydzieści lat. 165 John uśmiechnął się. — A ostatnio? Czy ostatnio ktokolwiek chciał mu zaszkodzić? — Chodzi ci o to, kto mógłby go zabić? John nie był pewien, czy dobrze usłyszał. ChociaŜ wiedział, Ŝe słuch go nie myli. — No cóŜ... tak. Potrząsnęła głową. John nie chciał niepokoić matki swoimi teoriami. — No cóŜ... oczywiście. Nie mówię, Ŝe został zabity... — Nie, John. Ale tak przecieŜ myślisz, a ja myślę tak samo. John musiał się upewnić. — Sądzisz, Ŝe tatę zabito? Potwierdziła skinieniem głowy. — Masz na myśli morderstwo? — Tak. — Dlaczego tak sądzisz? — A dlaczego ty tak sądzisz? John pomyślał, Ŝe gdzieś po drodze ominęli to pytanie. — Sądzę... hm... naprawdę sądzę, Ŝe został zabity. A przynajmniej moje przypuszczenia idą zdecydowanie w tym kierunku — PrzecieŜ te stelaŜe nie zabijają. — Kolejne zaskoczenie — Wiesz o stelaŜach? — Wiem o nich wszystko. Kiedy wprowadzał się do tego magazynu szesnaście lat temu, pomagałam twojemu ojcu kupować je i ustawiać. Wiem do czego się nadają, mogły tam stać przez całe lata; wiem teŜ do czego się nie nadają, nie zawalają się bez powodu, a zwłaszcza wtedy, gdy w pobliŜu jest tylko ojciec. Poszłam tam i poprosiłam Chucka, Ŝeby pokazał mi ich resztki, a on opowiedział mi o hipotezie związanej z podnośnikiem widłowym. — Opowiedział ci o... — Chwileczkę, zapytałam go wprost, a on wiedział, Ŝe będz 'e musiał mi odpowiedzieć. Jestem w końcu jego szefową, chyba o tym nie zapomniałeś? Ale doceniam, Ŝe chciałeś mi oszczędzić bólu. Zatkało go. Nie wie o swojej matce jeszcze wielu rzeczy. — No dobrze... mamo, masz jakieś przypuszczenia? Dlaczego komuś zaleŜałoby na zabiciu ojca? — Nie wiem. Wierzę jednak, Ŝe pewnego dnia się tego dowiemy.
— A jeśli chodzi o... — John zawahał się przez chwilę. — Mamo, nie znoszę tego rodzaju pytań, jednak... Potrząsnęła głową. — John, twój ojciec przez całe Ŝycie sprzedawał rury. Nie zajmował się handlem narkotykami czy praniem brudnych pieniędzy ani Ŝadną inną przestępczą działalnością. — Uśmiechnęła się i dodała. — Z wyjątkiem pikietowania kliniki, w której wykonywano zabiegi przerywania ciąŜy. Tym się zajmował. — A jego przyjaźń z Maxem Brewerem? — Spędzali ze sobą wiele czasu. Ojciec miał nadzieję, Ŝe uda mu się odnaleźć zabójców Annie. Wiesz o tym. 166 — A krąg znajomych albo wrogów Maxa Brewera? Czy ojciec kiedykolwiek się z nimi zetknął? Wzruszyła ramionami. — Synu, myślę Ŝe obydwoje wiemy mniej więcej to samo, a o reszcie wie tylko Bóg. John uśmiechnął się z przymusem. — I to ja mam być prorokiem. Czy sądzisz, Ŝe Bóg mi powie? W odpowiedzi usłyszał tylko: — Synu, Bóg zrobi to, co będzie uwaŜał za stosowne. — Zamrugała oczyma i uśmiechnęła się na myśl o tym. — MoŜesz być pewien. W poniedziałek John zameldował się w stacji o dziewiątej rano, czyli wyjątkowo wcześnie. Jego stały dyŜur rozpoczynał się o trzynastej, ale był to tydzień „wielkiego skoku", według terminologii Bena Olivera. Dla niego i Ali Downs zaplanowano w tym czasie sesję zdjęć promocyjnych. W studiu od rana ekipa stolarzy zmieniała scenografię. Wszędzie panował okropny harmider. Właśnie instalowano ogromne mechaniczne ramię podtrzymujące automatyczną kamerę, z której uzyska się ujęcie studia z duŜej wysokości, a następnie dynamiczny najazd na prowadzących program, który będzie stanowił dramatyczny początek wiadomości. Autor tego pomysłu zastanawiał się nawet nad połączeniem tego ujęcia ze zdjęciami z helikoptera, które pokazywałyby budynek stacji z duŜej wysokości. Uzyskałby efektowną czołówkę: gwałtowny najazd obrazu z wysokości poprzez dach aŜ na plan wiadomości. — Widz nie moŜe mieć wątpliwości — powiedział Ben — Ŝe to są nasze wiadomości! śadna inna stacja nie moŜe znaleźć się w notowaniach wyŜej od naszej! Ali Downs stała przed szeregiem monitorów z nieruchomymi obrazami. Była gotowa do zdjęć. Wyglądała jak zwykle znakomicie. John takŜe dobrze się prezentował, a cały zespół był w pełnej gotowości. Fotograf Martin, pucołowaty, brodaty, niespokojny mały człowieczek w purpurowej koszulce i błękitnych jeansach ustawił kilka lamp, reflektorów i lustrzanych wzmacniaczy. Patrzył teraz przez wizjer wielkiego aparatu fotograficznego stojącego na trójnogu. — Potrzebuję sensacji, ruchu, potrzebuję... intensywności — trajkotał. Byłby dobrym pedagogiem dla aktorów. — Dobra, przeczytajcie teraz ten tekst. Ali i John mieli przed sobą jakiś fikcyjny tekst. — Ali — powiedział Marvin, machając do nich ręką — robisz z Johnem korektę tego tekstu. Zwracasz uwagę na błędy, dobrze? Ali pokazała tekst Johnowi. — John, co o tym myślisz? Tu jest chyba za duŜo nieścisłości. Błysk flesza. — Hmm — odpowiedział marszcząc czoło nad tekstem. — Czy ten reporter pracuje dla nas? 167 Obydwoje parsknęli śmiechem. Błysk flesza. — Hej, dajcie spokój, bądźcie powaŜni! — zawołał Marvin. John czytał tekst. — Opóźniony w rozwoju kurczak wysiaduje bilardową kulę, o tym za chwilę! — Tak, tak jest dobrze, tak jest dobrze — Marvin ciągle wpatrywał się w wizjer. Mogli widzieć tylko czubek jego głowy. — Spójrzcie teraz na mnie. Tak Ŝebym wam zaufał.
— Nie umiałabym cię oszukiwać — z Ŝartobliwą powagą powiedziała Ali. Błysk flesza. Uśmiechnęli się. Błysk flesza. Zajrzeli ponownie do tekstów. Błysk flesza. Ustawili się obok kamery telewizyjnej. Błysk flesza. John w koszuli z krótkimi rękawami. Błysk flesza. ZbliŜenie notującej coś Ali. Błysk flesza. — ZwilŜ wargi i uśmiechnij się. — Błysk flesza. — John, pochyl się. Ali, zbliŜ się. — Błysk flesza. — Okay. Odwróćcie się w tę stronę. BliŜej siebie. — Błysk flesza. Potem zdjęcia wideo. Ujęcia z góry, z dołu, zbliŜenia, najazdy. Prezentowanie wiadomości od kuchni. Zaaferowane twarze—-koniec świata, jeśli nie podamy tej wiadomości — praca, redagowanie, pośpiech, omiatające pokój redakcyjny ujęcia z przenośnych kamer, szybkie wymiany zdań, najazdy ze zbliŜeniem na Johna, potem rozmycie obrazu, po którym pojawia się Ali i najazd na jej sylwetkę. Intensywność, intensywność, jeszcze więcej intensywności. John z podwiniętymi rękawami koszuli, stukający w klawisze komputera, nie tyle odcinający, co wyrywający wiadomości /. drukarki, kiwający głową komuś niewidocznemu. Ali ustalająca coś z reporterem (ujęcie zza ramienia), a potem wymuszony uśmiech — chyba Ŝartujesz — do kogoś poza kadrem. Od czasu do czasu zaglądał Ben, chcąc zorientować się, co z te^ D wyjdzie. Jego suche poranne polecenie nie pozostawiało wątpliwości cu do celu: „Macie to sprzedać". Tak więc migotały lampy, szumiały kamery, a John i Ali starali się zachować na twarzy wyraz zaaferowania, skupienia i uczciwości. Ben nic nie powiedział, ale wyraz zwęŜonych oczu i ściągnięty uśmiech świadczył, Ŝe jest zadowolony. Tego samego ranka Leslie, zanim zjawiła się w stacji na dyŜur, spotkała się z Deanne Brewer w szpitalu Westland Memoriał Hospital. Przeszły przez długi hali z szeregiem opatrzonych numerami korytarzy, obok stanowisk dyŜurnych, pacjentów na wózkach, jednej czy dwóch roślin w doniczkach i wielu tajemniczych obrazów. Po kilku zakrętach, przejazdach windami, wczytywaniu się w tablice informacyjne i pytaniu o drogę dotarły w końcu do Archiwum Medycznego. Mieściło się ono w przyjemnym, przeszklonym pokoju, gdzie przy sześciu eleganckich biurkach siedzieli spokojni pracownicy, przerzucając papiery, wypisując karty i odbierając telefony. 168 za Przy najbliŜszym biurku siedziała jaskrawo rudowłosa pani Rosę. Spytała, czym moŜe im słuŜyć. Poprosiły o sprawozdanie z sekcji zwłok Annie Delores Brewer. — Czy macie panie formularz zgłoszenia? — zapytała pani Rosę. Deanne miała go ze sobą. Otrzymała go dzień wcześniej i skrupulatnie wypełnili go razem z Maxem, odpowiadając na szereg pytafi: kim są, gdzie i kiedy się urodzili, gdzie mieszkają, pracują, jakie mają dochody, czy są ubezpieczeni, czy byli karani (Max kilka razy wszedł w kolizję z prawem). — Potrzebuję teŜ jakiś dowód toŜsamości ze zdjęciem — poinstruowała ich pani Rosę. Deanne okazała swoje prawo jazdy. Rosę wpisała nazwiska i numery Brewerów do komputera i czekała na odpowiedź. Pojawiła się natychmiast, ale nie była pomyślna. „Dostęp do tego zbioru jest niemoŜliwy." Nie było to dla Leslie zaskoczeniem. Musiała jednak ugryźć się w język. — Co to znaczy? — zapytała z rosnącym zdenerwowaniem Deanne. — Jest zastrzeŜony na podstawie prawa o ochronie prywatności. — Ale ja jestem matką Annie! Pani Rosę pokręciła tylko głową. — Bardzo mi przykro. Nie moŜemy udostępnić tego dokumentu. Deanne była wyraźnie rozgniewana. — Chwileczkę! Mówi pani do matki Annie! Jej rodzonej matki!
Pani Rosę podniosła tylko ręce i wzruszyła ramionami. Według prawa sprawozdanie z sekcji zwłok nie moŜe być udostępnione rodzicom, jeśli zawiera pewne informacje objęte prawem o ochronie prywatności. To zaczynało być interesujące. — Pewne informacje? — zapytała Leslie. — Tak. — A jakiego rodzaju mogą to być informacje? Pani Rosę udawała zupełnie niezorientowaną, ale niezbyt dobrze jej to wychodziło. — Och, nie mam zielonego pojęcia. To moŜe być wszystko. Deanne wiedziała, Ŝe ma do czynienia tylko z malutkim trybikiem ogromnej maszyny, ale musiała się wyładować. — Słuchaj no, pani, przeszliśmy juŜ z męŜem gehennę w tym szpitalu, bez przerwy nas odsyłano, usprawiedliwiano się i opowiadano róŜne historie, Ŝe nie moŜemy nic zrobić, nie moŜemy nic wiedzieć i nie moŜemy o nic pytać. Mam juŜ tego dość, zrozumiano? Pani Rosę nie lubiła być pouczana. — Pani Brewer, jeśli chce pani zobaczyć to sprawozdanie z sekcji, proszę tu przyjść, kiedy będzie pani miała nakaz sądowy w ręku. W innym przypadku... — przy kaŜdym wypowiadanym słowie stukała palcem w blat — dostęp do tego dokumentu nie jest moŜliwy. Na twarzy Deanne malował się wyraz zawodu, zaczynała tracić nadzieję. — Chwileczkę — powiedziała Leslie. — A wykonujący sekcję patolog? Chcielibyśmy z nim porozmawiać. Rosę potrząsnęła głową. — Prawo zabrania mu mówić cokolwiek. 169 Leslie dodała. — Nazywa się Denning. Chcielibyśmy z nim rozmawiać. Pani Rosę westchnęła. — To równieŜ nie jest moŜliwe, on juŜ tutaj nie pracuje. — Wobec tego proszę nam powiedzieć, dokąd odszedł? Chcielibyśmy się z nim skontaktować. — No cóŜ, wszystko co mam, to numer jego gabinetu w tym szpitalu, a jak powiedziałam, on juŜ tutaj nie pracuje. — Jak to... — zapytała Deanne — wyrzucili go? Pani Rosę zaczęła się niecierpliwić. — Nie wiem, proszę pani. — A jego domowy numer telefonu? — zapytała Leslie. Pani Rosę uśmiechnęła się przepraszająco. — Jestem pewna, Ŝe nie mamy go, a nawet gdybyśmy mieli, pani by go nie dostała. Deanne rzuciła z sarkazmem. — Ho, ho, bardzo nam pani dzisiaj pomogła, nie ma co! Leslie spojrzała na zegarek. Musiała iść. — Chodź, Deanne, idziemy stąd. Deanne nie chciała jeszcze wyjść. — Ale przecieŜ... musi być jakiś sposób. — Tak, jest. Musimy wziąć prawnika. Nie było to skierowane do pani Rosę, a raczej do reprezentowanej przez nią biurokracji. — Trzeba będzie zdjąć rękawiczki. 170 Rozdział 15 We wtorek rano John spotkał się z Maxem i Deanne Brewerami w zespole adwokackim „Hart, McLoughlin, Peters and Sanborn", które mieściło się w ceglanej kamienicy z przełomu stulecia, z belkowaniami i sztukateriami. — Przyszliśmy do Aarona Harta — powiedział recepcjonistce John. — I to ja tutaj jestem — wymamrotał Max, lustrując puszyste dywany, zdobione boazerie, cięŜkie dębowe drzwi i eleganckie wyposaŜenie. — Ile to będzie kosztować?
— Nie stać nas na adwokata — powiedziała apatycznie Deanne. I ona zaczynała mieć wątpliwości. — Dobrze, najpierw z nim porozmawiamy i zobaczymy co powie — uspokajał John. Młody człowiek o rzadkich rudych włosach i w ciemnoniebieskim garniturze wszedł Ŝwawym krokiem do pokoju i wyciągnął rękę do Johna. — Cześć, John! John uścisnął mu dłoń. — Jak się masz, Aaron? Deanne starała się nie patrzeć na Harta. Max wpatrywał się w niego osłupiały. Kim jest ten łysy, biały dzieciak i co robi w takim miejscu? Był tak niski, Ŝe krawat zwisał mu poza pasek. John zwrócił się do Brewerów i przedstawił im adwokata. — Max i Deanne, to jest Aaron Hart. To dobry adwokat i od czasu do czasu przepycha mi parę spraw. Łysy, biały dzieciak wyciągnął dłoń. — Witam, miło mi państwa poznać. Deanne wstała i uścisnęła mu dłoń; mimo starań nie mogła opanować bojaźni. Max stał sztywno, górując nad adwokatem, mocno uścisnął mu rękę i popatrzył na niego trochę z góry. — MoŜe wejdziemy do mojego gabinetu? — Pan jest prawnikiem? — zapytał. — Tak, proszę pana. — Ile będziemy musieli zapłacić? — dopytywał się dalej Max. Aaron odpowiedział. — To zaleŜy od tego, co zrobię. MoŜe najpierw porozmawiamy, to nie będzie pana nic kosztować, i wtedy dowiem się, co mogę zrobić i czy zechce pan, bym to zrobił. Czy tak będzie dobrze? Max ukradkiem zerknął na Johna, który odpowiedział mu spojrzeniem i wzruszeniem ramionami. Czy tak będzie dobrze? No pewnie. — W porządku. •'-•'-.'•Jr-•,>L• 171 Wreszcie odezwał się John. — Dobrzeją zrobiłem swoje. — Dotknął ramienia Maxa. — Wysłuchaj go. On stawia sprawy jasno. Max skinął głową. — Odezwij się do mnie. — Po tych słowach John wyszedł. — Proszę tędy — powiedział Aaron Hart. Max i Deanne poszli za nim przez obudowany boazerią korytarz do gabinetu przerobionego z sypialni, gdzie wskazał im dwa wygodne krzesła stojące przed biurkiem. — Czego się państwo napiją? Zdecydowali się na kawę. Aaron przywołał przez interkom jakąś dziewczynę o imieniu Linda i złoŜył zamówienie. Następnie rozsiadł się wygodnie w fotelu, wziął do ręki przycisk do papieru i zaczął się nim bawić. W końcu cicho powiedział. — John mówił mi o państwa córce. Bardzo mi przykro. — Dziękuję panu — odpowiedziała Deanne. Max tylko skinął głową. — John wspominał mi o państwa sprawie. Proszę opowiedzieć mi o tym, co się wydarzyło i jak będę mógł państwu pomóc. Upłynęło trochę czasu, nim nabrali zaufania, zanim udało im się znaleźć odpowiednie słowa i przekonać się do tego młodego człowieka. Max i Deanne zaczęli mówić, Aaron Hart okazał prawdziwe zainteresowanie i troskę, toteŜ obrazy, uczucia i przeŜyte od 24 maja frustracje ujawniły się w pełni, aŜ zaczęli, uzupełniając się nawzajem, opowiadać o wszystkim, co zapamiętali. Ze łzami smutku, a czasem podniesionym z gniewu głosem opowiedzieli historię
Annie, aŜ doszli do powodu tego spotkania: ich córka zginęła wskutek zaniedbania. Co mogą zrobić? W trakcie ich opowieści Linda przyniosła do gabinetu kawę. Teraz Aaron odsunął swoją filiŜankę i zaczął pisać w duŜym notatniku, rzucając czasem na głos jakąś myśl. — Hm. Tak więc... pierwszy krok to upewnienie się, czy Annie zmarła wskutek zaniedbań ze strony Centrum Zdrowia Kobici; aby tego dokonać musicie na drodze prawnej uzyskać dostęp do kartoteki Annie znajdującej się w tej klinice. Max i Deanne wymienili pytające spojrzenia, a odpowiedzi udzielił Max. — Tak, to jedna rzecz. Deanne dodała: — Chcę powstrzymać działalność tej kliniki, by nikogo więcej nie skrzywdzili. — Mmm — Aaron przestał pisać i zamyślił się na chwilę. — NocóŜ, istnieją dwie drogi działania. Pierwsza to skierować przeciwko klinice powództwo, ale... — tu uśmiechnął się dziwnie. — To jest coś w rodzaju Paragrafu 22. Nie moŜecie pozwać kliniki, dopóki nie sformułujecie zarzutów, a zarzutów nie moŜecie sformułować, jeśli nie dysponujecie kartoteką medyczną Annie, by udowodnić, Ŝe właśnie tam dokonano u niej zabiegu przerwania ciąŜy. Nie moŜecie z kolei dotrzeć do tej kartoteki bez skierowania powództwa, co umoŜliwi wam przedstawienie ich w sądzie jako dowodu, a nie moŜecie tego zrobić bez sformułowania zarzutów, których nie 172 moŜecie sformułować, nie posiadając dostępu do tej kartoteki... — Zakończył machnięciem ręką. — Zapomnijmy o tym. Pochylił się i mówiąc kręcił trzymanym w dłoni piórem. — Istnieje prostsza droga działania, która nie przewiduje pozwu i to tylko dlatego, proszę mi wybaczyć, Ŝe to powiem, Ŝe Annie nie Ŝyje. Gdyby Ŝyła, podstawą byłby fakt dokonania zabiegu i kaŜda kartoteka czy jakiekolwiek inne dane w posiadaniu kliniki byłyby chronione i poufne, nawet dla jej rodziców. Tylko sama Annie mogłaby ich zaŜądać. Ale teraz, z powodu jej śmierci, moŜecie wystąpić według prawa w jej imieniu i zaŜądać przekazania jej kartoteki medycznej. Aaron oŜywił się i podniecił, jak gdyby relacjonował jakieś wydarzenie. — I dalej, zawsze gdy ktoś umiera, coś po sobie pozostawia, coś własnego. Nazywa się to majątkiem. Jeśli ktoś ma wielki dom, trzy samochody i kilka milionów w banku, to jest jego majątek, to znaczy to, co umierając pozostawia. Jeśli ma się tylko to, co na grzbiecie, długopis i dwa miedziaki, to teŜ jest majątek. A zatem Annie równieŜ miała majątek i na tym się oprzemy. Max i Deanne zrobili w myślach szybki spis inwentarza. — Nie posiadała zbyt wiele — powiedziała Deanne. Nie zniechęcony Aaron tylko się uśmiechnął. — No cóŜ, do tego właśnie zmierzam. Posiadała jedną rzecz, która ma teraz dla nas znaczenie, a jest nim pozew o odszkodowanie za straty, których mogła doznać ze strony Centrum Zdrowia Kobiet. Ale wyprzedzam bieg wydarzeń. Oto, co moŜemy zrobić: złoŜymy wniosek o sądowe przekazanie majątku państwa córki. Polega to na przejęciu zasobów posiadanych przez waszą córkę w chwili śmierci i nie jest to zbyt skomplikowane, bowiem państwa córka była nieletnia i nie posiadała zbyt wiele. Pozwoli to jednak na stworzenie państwu podstawy prawnej do uzyskania danych ze szpitala. MoŜecie ustanowić się pełnomocnikami majątku Annie, co oznacza, Ŝe w jej imieniu będziecie... nazywamy to dysponowaniem masą majątkową... Ŝe państwa zadaniem będzie zarządzać masą majątkową, co oznacza ustalenie stanu posiadania waszej córki, jakie miała środki finansowe, nieruchomości, wysuwane przez nią roszczenia lub naleŜne jej w chwili śmierci prawa.
Nam będzie zaleŜało na roszczeniowej części majątku Annie. Jednym z jego składników, którym będziecie musieli rozporządzić, będzie potencjalne roszczenie o odszkodowanie wobec lekarza, pielęgniarek, kliniki wykonującej zabieg, kogokolwiek, kto ponosi odpowiedzialność, i państwo, jako upowaŜnieni dysponenci majątku waszej córki, będziecie mieli nie tylko prawo, ale i obowiązek ustalenia, czy jego składnikiem są jakiekolwiek uzasadnione roszczenia. Czy jak dotąd jest do dla państwa jasne? — Stoję zdecydowanie za prawami mojej zmarłej córki — odpowiedział Max. — Dobrze. — I oznacza to, Ŝe jej prawa do dokonania zabiegu przerwania ciąŜy jak i zachowania prywatności staną się moją własnością. Dane medyczne równieŜ będą moje. 173 — Tak, z chwilą ustanowienia pana dysponentem jej majątku. Znaleźliście się w posiadaniu dostatecznych informacji, które pozwalają przypuszczać, Ŝe składnikiem jej majątku było równieŜ roszczenie wobec kliniki, a zatem, by rozporządzić tym majątkiem, musicie wejść w posiadanie tych danych, a klinika będzie musiała je wam udostępnić. Maxowi bardzo się to spodobało. — Kapuję. — Jak się do tego zabierzemy? — zapytała z błyskiem nadziei w oku Deanne. Aaron zajrzał do swojego notatnika i zaczął odczytywać listę. — Najpierw ustanowimy jedno z państwa dysponentem majątku. Przygotowalibyśmy dokumenty, państwo je podpiszą i od razu moŜemy je skierować do sądu w celu ustanowienia pełnomocnictwa. W tym czasie ułoŜymy pismo, które podpiszecie, „Wniosek o udostępnienie danych medycznych". W piśmie tym stwierdzimy, Ŝe... — Aaron pisał w trakcie mówienia — ... Ŝe Annie przebywała w waszej klinice na leczeniu... zostałem/am ustanowiony dysponentem jej majątku... a... w celu uporządkowania spraw majątkowych. Niezbędne jest uzyskanie dostępu do dotyczących jej danych medycznych. Załączymy czek na, powiedzmy, dwadzieścia pięć dolarów w celu pokrycia kosztów odbitek ksero. Poślecie im ten list i... no cóŜ, zazwyczaj jakiś archiwista w szpitalu traktuje to w sposób rutynowy i udostępnia dane, nie jestem jednak pewien, czy tego rodzaju rutynowe podejście będzie miało miejsce w klinice wykonującej zabiegi przerywania ciąŜy — Aaron zawahał się przez chwilę, potem dodał —jeśli nam się poszczęści, archiwista odpowie na wniosek pozytywnie i Ŝadna z grubych ryb w klinice nie ujrzy go na oczy. Jeśli jednak się nam nie powiedzie, ludzie z góry szybko się o nim dowiedzą i będziecie juŜ mieli do czynienia z nimi. — Dobrze, powiem panu jedną rzecz — powiedział Max. — Nic im nie będę posyłał. Zaniosę tam to pismo i wepchnę im w gębę. — Taaak... zazwyczaj korzysta się w tym celu z poczty, ale... rozumiem, Ŝe chce się pan tam udać osobiście, nie polecałbym tego, ale... jasne, Ŝe rozumiem. Deanne okazała się jednak czujna. — Kochanie, nie moŜesz tam pójść. Max spuścił z tonu i zaklął na samo wspomnienie. — Przepraszam. Narobiłem juŜ w tej klinice kłopotów, panie Hart. Sędzia powiedział, Ŝe wpakuje mnie do więzienia, jeśli nie będę się od tego miejsca trzymał z daleka. Nie mogę tam iść. — A Deanne? — zapytał Aaron. — Czyją teŜ obowiązuje jakiś sędziowski zakaz? Max roześmiał się. — Nie... nic podobnego, ona jest za dobrą kobietą na takie rzeczy. — Mówiąc to wziął ją za rękę. — A zatem pełnomocnikiem ustanowimy Deanne. Czy obydwoje państwo się na to zgadzacie?
— Tak, więc to ona weźmie list i wepchnie im do gęby? — stwierdził Max. 174 — No tak... rozumiem, Ŝe zrobi to uprzejmie, ale... oczywiście, moŜe pani tam iść. Max i Deanne porozumieli się wzrokiem, byli jednomyślni. — Świetnie. Skoro jesteście państwo zdecydowani, Linda, aplikantka, przygotuje na jutro dokumenty w celu ustanowienia pełnomocnictwa i zadzwoni do państwa. By uzyskać pełnomocnictwo do dysponowania osobistym majątkiem waszej córki będziecie państwo musieli podpisać kilka pism. W tym czasie przygotuję wniosek do podpisania, „Wniosek o udostępnienie danych medycznych". Po uzyskaniu pełnomocnictwa, napisaniu i podpisaniu listu, będziecie mogli iść do kliniki. — I co, sądzi pan, Ŝe to wystarczy? — Max i Deanne zaczęli się zastanawiać. Aaron wyjaśniał dalej. — Jeśli cokolwiek pominąłem albo chcielibyście państwo, bym coś wyjaśnił, albo podjął jakieś inne działania... — A jeśli oni naprawdę zabili Annie? — zapytała Deanne. — To znaczy, co się stanie, gdy będziemy w stanie to udowodnić? Jak moŜemy ich powstrzymać? — Jak ich dopaść? — zapytał Max. Aaron pisał dalej. — W naszym biurze mamy jeszcze innego prawnika, BillaMcLoughlina, który specjalizuje się w roszczeniach o tego rodzaju odszkodowania. Coś państwu powiem: uzyskajmy najpierw te dane, a potem, z dowodem umoŜliwiającym sformułowanie zarzutów, pójdziemy do Billa, który będzie działał dalej. Porozmawiam z nim teraz i sprawdzę, czy na tym etapie moŜemy zrobić coś jeszcze w celu uzyskania tych danych. Prosząc o głos, Max podniósł rękę. — No dobrze, to wszystko pięknie brzmi, ale... musimy teraz pogadać o forsie. Aaron uśmiechnął się. — Tak, to ostatni szczegół. No cóŜ, teraz zajmiemy się tą sprawą w ramach wynagrodzenia prowizyjnego. Oznacza to, Ŝe nasze wynagrodzenie stanowić będzie jakiś procent uzyskanego odszkodowania. Jeśli nie będzie odszkodowania, nie będzie wynagrodzenia. Zazwyczaj bierzemy 33,3 procenta. Będziecie musieli pokryć nasze koszty dodatkowe, ale powstrzymujemy się z ich naliczaniem do zakończenia sprawy. Gdy zakończymy etap przygotowawczy, siądziemy razem i ułoŜymy plan działania. Albo, jeśli materiał okaŜe się niewystarczający, poradzimy państwu, by poniechać dalszych działań. Jeśli zgadzacie się państwo na działanie w oparciu o te zasady, poproszę Linde o przygotowanie umowy. Max i Deanne znowu wymienili porozumiewawcze spojrzenia i Max odrzekł: — Tak zróbmy. W czwartek po południu, przed szesnastą, Tina Lewis szybko przejrzała raport Leslie i chciała go zwrócić. — Hm... Tak, Erica ma rację, to nie jest materiał na reportaŜ. 175 T *: Leslie nie wzięła go, pozwalając by pozostał w wyciągniętej ręce szefowej. — Chwileczkę, Tina. Nawet na to nie spojrzałaś. Były w gabinecie. Tina siedziała za biurkiem, była zajęta, przeszkodzono jej i widać było, Ŝe jest zirytowana. Chcąc się od niej uwolnić, rzuciła raport na tę stronę biurka, po której stała Leslie. Zaczynała się denerwować. — Nie masz Ŝadnego tematu na reportaŜ. Kto uwierzy w garść domysłów jakiegoś nikomu nie znanego, anonimowego i potencjalnego świadka, który nie pokaŜe się nawet przed kamerą, który nie moŜe nic udowodnić? To nie nadaje się do wiadomości, to jest naskakiwanie na sprawę aborcji, podŜeganie. Nie masz materiału na reportaŜ! — Mam rodzinę, która utraciła córkę! — mówiąc to Leslie stukała palcem w swoje notatki.
— Ale co masz konkretnego? Nie moŜemy puścić na antenie tak cięŜkich zarzutów, nie mając niczego na ich poparcie, nikogo, kto wystąpiłby przed kamerą, Ŝadnych dowodów. Będziemy mieli na karku wszystkich zwolenników aborcji, nie mówiąc o naszych kolegach, wszystkich, którzy mają jeszcze odrobinę szacunku dla rzetelnego dziennikarstwa! Leslie była przygotowana na walkę o ten temat. Wzięła do ręki raport i przerzuciła strony od pierwszej do ostatniej. — Tina, gdybyś zechciała porządnie przeczytać mój raport, zauwaŜyłabyś, Ŝe Brewerowie podjęli kroki prawne. Deanne, matkę, ustanowiono dysponentem majątku Annie i jutro rano doręczy osobiście wniosek o udostępnienie danych medycznych do Centrum Zdrowia Kobiet. Jeśli jakieś dane wyjdą na jaw i Brewerowie będą w stanie udowodnić, Ŝe Annie naprawdę tam była, zbierze się kilka pasujących do siebie faktów, które stworzą pewną całość. Proszę tylko o to, Ŝebym mogła być w klinice z kamerą. Chcę nakręcić materiał, który wykorzystamy, gdy sprawa dojrzeje do pokazania. No powiedz, ile razy zdarza się, Ŝebyśmy byli na miejscu, gdy coś się dopiero zaczyna? — Ale ty oczywiście nie popierasz przeciwników uocrcji — sondowała Tina. Leslie odczuła to jak policzek. Pozbierała się, pochyliła nad biurkiem i odpowiedziała, panując nad głosem. — W zeszłym tygodniu zrobiliśmy reportaŜ o oszustwach przy budowie nowych domów, a wcześniej o klinice dentystycznej stosującej do plomb trujący amalgamat. Teraz, kiedy moŜnaby ujawnić tak powaŜne zaniedbania, które doprowadziły do śmierci młodej kobiety... — Tego jeszcze nie wiemy. Leslie naciskała dalej. — Ale jesteśmy blisko od dowiedzenia się i sądzę, Ŝe warto się temu przyjrzeć, bez względu na naszą linię polityczną. Nie chodzi mi o prawo kobiet do aborcji. Rzecz idzie o istniejące warunki przeprowadzania aborcji i bezpieczeństwo albo jego brak, a to jest sprawa bardzo interesująca, takŜe dla naszych widzów. Powiedz mi, po co wymachiwałyśmy wieszakami na wszystkich tych wiecach, jeśli nie moŜemy mieć pewności, Ŝe kobiety mogą dokonywać bezpiecznych zabiegów przerwania ciąŜy? 176 Zacięty wyraz twarzy Tiny nie zmienił się, ale argumenty Leslie zmusiły ją do zastanowienia. Spojrzała na Leslie, potem na leŜący wciąŜ na jej biurku raport, aŜ w końcu wzięła go z westchnieniem rezygnacji do ręki i zaczęła uwaŜnie przeglądać. — Kim jest ta... Judy Medford? — Annie Brewer. , Judy Medford" to jej pseudonim. Wiele dziewcząt podaje fałszywe nazwisko dla zachowania dyskrecji. — A co ze sprawozdaniem z sekcji zwłok? Gdzie jest oryginał? — W poniedziałek poszłam z Deanne Brewer do szpitala, ale okazało się, Ŝe nie ma go we właściwym miejscu, nie mogli go odnaleźć. Nadal nic się od nich nie dowiedzieliśmy. Tina westchnęła z ulgą i odchyliła się na oparcie krzesła. — Tak więc... matka Annie Brewer jest obecnie upowaŜniona do dysponowania majątkiem swojej córki. — Tina usiadła i spojrzała jeszcze raz. Wyglądało na to, Ŝe jest to dla niej nowość. Leslie ucieszyła się, Ŝe wie o czymś, o czym nie wiedziała Tina. — W tym charakterze występuje zamiast swojej córki i ma prawo dostępu do jej danych medycznych. Klinika musi je udostępnić. Nie mogą ukrywać się, jak zwykle, za parawanem utajnienia. Tina uśmiechnęła się z przymusem, wyglądało to jak grymas. — Dobrze, lepiej byłoby, Ŝeby Brewerowie znaleźli wyjście z kłopotów albo nie będzie z tego Ŝadnego materiału. — I dodała dla podkreślenia — zgadza się? Leslie przytaknęła.
— Zgadza się. Warto poświęcić temu trochę czasu. Daj mi to zrobić rano, a przez resztę dnia mogę robić inne materiały. Tina przyglądała się Leslie przez chwilę, zastanawiała się. — Okay, zgadzam się aŜ na tyle. Dotychczas jeszcze mnie nie wpuściłaś w maliny, ale... powiedzmy, Ŝe to będzie jazda próbna i nic więcej. — O to tylko proszę. Tina odwróciła się do komputera i wywołała na nim przegląd materiałów na dzień następny. Wpisała wniosek Leslie o kamerzystę, a dalej wprowadziła litery PK — MNND, co oznaczało pierwszą kolejność, materiał nie na dzisiaj. Komenda ujawni się następnego dnia rano na biurku przydzielającego zadania i dla Leslie zarezerwuje się jakiegoś kamerzystę do sfilmowania zarówno tego, jak i planowego zadania. Wszystko załatwione. Gdy Leslie wychodziła z gabinetu Tiny, zakręciło się jej w głowie. A teraz gdzie jest John? Powinien się o tym dowiedzieć. Była 16-*°. ZbliŜały się wiadomości i ludzie uwijali się w pokoju redakcyjnym, by zebrać podwójną ilość materiałów niŜ zwykle, o pół godziny wcześniej niŜ dotychczas. Przy stanowisku prognoz pogody siedział Hal Rosen i układał na komputerze swoje grafiki. Patrzył jak wirujące w trakcie animacji chmury przesuwają się znad błękitnego oceanu nad zielony kontynent. Inny monitor pokazywał mapę pogody z naniesionymi na cały obszar stanu temperaturami, prędkościami wiatru i opadami. Na ekranie nie widać było jeszcze prognozy na następnych pięć dni. — Hal. i 177 — Noo. — W trakcie pracy nad mapami nie był zbyt rozmowny. — Widziałeś Johna? — Tak, wiele razy. — Gdzie on teraz moŜe być? Hal odwrócił się i uśmiechnął uwodzicielsko. — Sprawdź na planie. Dłubią tam coś w światłach albo w czymś innym. Leslie pobiegła obok wielkiej ściany z dykty i weszła w coś, co zaczynało przypominać Disneyland. Szeroki plan aŜ zapierał dech w piersiach. Tylny ekran podwyŜszono do samego sufitu, a światła dawały wraŜenie, Ŝe sięga jeszcze wyŜej, daleko poza zasięg wzroku. Biurko prezenterów po przeróbkach wyglądało jak statek kosmiczny. Ponad tym wszystkim jak stalowy tyranozaur unosił się w powietrzu wysięgnik, na którym ryzykownie usadowiła się najnowocześniejsza kamera automatyczna, gotowa do wielkiego, rozpoczynającego program najazdu z góry. John, Ali Downs i komentator sportowy, Bing Dingham, siedzieli na swoich miejscach, a oprócz nich Walt Bruechner, prezenter ostatnich wiadomości, który zajmował miejsce naleŜące zwykle do Hala Rosena. Kierowniczka planu Mardell biegała tam i z powrotem, dając wskazówki eksperymentującym pod róŜnymi kątami ujęć kamerzystom. Ponad nimi, na wąskim gzymsie ustawiał reflektory operator świateł. — Przed siebie, John — powiedziała Mardell, a John spojrzał w kamerę numer dwa. — Więcej światła z prawej. — Więcej z prawej — zawtórował jej operator światła. Leslie pomachała na Mardell i powiedziała do niej szeptem. — Czy mogę porozmawiać z Johnem? — Pewnie, chodź tutaj i siądź na chwilkę na miejscu Hala. Walt, jeśli chcesz, moŜesz się zdrzemnąć. Walt zerwał się ze swojego fotela. — Ach! Dziękuję bardzo! Muszę się trochę przespać dla urody.
— Lepiej by było, jakbyś się przespał trochę dłuŜej — z "skrzeczała Mardell. Walt pomachał Leslie ruchem, który przypominał mycie szyby samochodowej. — Hej tam, cześć. Prześliznęła się pod kamerami, przebiegła po planie, omijając kable i usiadła po prawej stronie biurka prezenterów, na fotelu Hala Rosena. — Świetnie — powiedział operator świateł. — Tak trzymać — powiedziała Mardell — udawaj, Ŝe jesteś Halem. Leslie wyprostowała się i uśmiechnęła się do kamery numer trzy. Zaszeptała do Johna: — Rozmawiałam z Tiną, zgodziła się na sfilmowanie jutro składania podania. John zaniepokoił się. — Nie wiem, czy dobrze zrobiłaś. Materiał nie jest jeszcze gotowy, a wiesz jakie są zasady. Nie moŜemy nikomu przyłoŜyć, dopóki nie mamy wszystkiego. Leslie zaczęła się bronić. — John, nie mogłam czekać na wolną kamerę. Deanne składa wniosek jutro rano i muszę być przy tym z kamerą. — Niepokoi mnie, Ŝe powiedziałaś o tym Tinie. 178 — No cóŜ, Erica, to jej sprawka. Nie miała Ŝadnej wolnej kamery na dyŜurze dziennym, toteŜ jedyne, co mi pozostało, to prosić ją o dodatkowy punkt na mojej trasie, a Erica nie zgodziła się, zanim nie uzyskała aprobaty Tiny. — Oooch. — Starałam się, czy to źle? Mardell chodziła bez przerwy po studiu i sprawdzała kompozycję planu. — Wygląda dobrze. Mimo Ŝe łysina Binga chowa się w cieniu. — Słucham? — powiedział Bing i wszyscy się roześmieli. — Tak — powiedział Nate od reflektorów — rzućmy na ten temat trochę światła. Ben, powinieneś być wdzięczny, to twój najmocniejszy punkt. Leslie pochyliła się ku Johnowi i cicho powiedziała: — No cóŜ, Tina nie jest na razie przekonana do tego pomysłu, ale powiedziała, Ŝe mogę zrobić materiał filmowy i dostałam przydział kamery na jutro rano. John skinął głową, nie przestając patrzeć w kamerę numer trzy. — Dobrze, ryzykujmy. Przydałoby się coś naprawdę konkretnego. — W przeciwnym razie nic z tego nie będzie. Tina postawiła sprawę jasno. — Ona nie lubi materiałów na temat aborcji. — Okay, wszyscy przed siebie, sprawdzimy najazd — zawołała Mardell. — Pospieszcie się, mamy piętnaście minut — zaskrzeczał interkom z reŜyserki. — Uwaga wszyscy, piętnaście minut — zawtórowała Mardell. — Okay, przed siebie. Macie wyglądać na zaaferowanych. — Wszyscy patrzyli przed siebie i wszyscy wyglądali na zaaferowanych. — No tak, ten materiał jest inny i ja sądzę, Ŝe uda mi się ją o tym przekonać — zaszeptała Leslie. John dotknął jej ręki, by ją ostrzec. — Ale nie mów nic nikomu, dobrze? — Jedziemy — powiedziała Mardell. — Włączyć muzykę... W dół! Na monitorach mogli zobaczyć samych siebie z lotu ptaka, przekazywany przez zawieszoną wysoko nad nimi kamerę, a teraz schodzącą w dół. To był wspaniały widok. — Świetnie, świetnie — krzyknęła z radości Mardell. John wyszeptał do Leslie. — Sądzę, Ŝe będzie to sfilmowane z pełnym zaskoczeniem kliniki, dobrze mnie rozumiesz? Nie chcemy, Ŝeby oni cokolwiek wiedzieli. — Zgadza się. — Leslie uniosła brwi do góry.
— Popatrzcie tutaj, wy dwoje! — rozkazała Mardell. Oboje uśmiechnęli się do kamery numer dwa, a wraz z nimi Ali Downs i Bing Dingham. — Okay — powiedziała Mardell —jeszcze raz z muzyką czołówki! Przygotowując się do kolejnego najazdu, mechaniczne ramię z kamerą podniosło się do sufitu. Po chwili zabrzmiała muzyka, głośna, monumentalna, jej brzmienie od tej chwili kojarzyć się miało z wiadomościami. — A teraz — powiedział głos na tle muzyki — najświeŜsze, najbardziej szczegółowe w mieście wiadomości podane przez najlepszy zespół prezenterów, „Wiadomości o 17°°", z Johnem Barrettem i Ali Downs! Trudno było się tym nie zachwycić. 179 Rozdział 16 Centrum Zdrowia Kobiet mieściło się w dwupiętrowym budynku z ciemnoczerwonej cegły połoŜonym w ładnej, cichej dzielnicy. Okalające główną alejkę krzewy były starannie przystrzyŜone, a pomiędzy budynkiem i chodnikiem znajdował się elegancki trawnik. Na środku zielonej murawy, na pasującym do całości ceglanym podeście umieszczono herb szpitala. Na przejeŜdŜających budynek mógł sprawiać wraŜenie kliniki stomatologicznej albo nawet firmy prawniczej, bo na wyłoŜonym czarnymi płytkami parkingu, na zarezerwowanych miejscach stały mercedes i dwa BMW. Jednak w zimny, szary poranek na stojących po drugiej stronie jezdni Leslie, Deanne Brewer i kamerzysty Mela, szpital robił przygnębiające, złowieszcze wraŜenie. Był piątek, jak zwykle dwie kobiety i duchowny, przeciwnicy aborcji, stali na chodniku gotowi do udzielania informacji i rozmowy z kaŜdą kobietą czy dziewczyną, która zbliŜyłaby się do kliniki. W tej chwili nie było widać Ŝadnych nadchodzących pacjentów i cała trójka wyglądała na pogrąŜoną w modlitwie. Leslie załoŜyła tego dnia wygodne, sportowe ubranie. Deanne natomiast ubrała się elegancko, Ŝeby sprawić wraŜenie osoby powaŜnej i pewnej siebie. Mel jak zwykle miał na sobie jeansy i wojskową kurtkę. Leslie i l imerzysta przyjechali jednym z samochodów redakcji, małym, » aiym kombi ze znakiem programu na drzwiach. Deanne przyjechała swoim własnym samochodem. Mel był we wszystko wtajemniczony. Chodził wzdłuŜ ulicy, kręcąc wprowadzające ujęcia do reportaŜu: budynku i pikietujących przeciwników aborcji. — Och, koniecznie nakręć równieŜ te auta — powiedziała Leslie, wskazując na BMW. Wyjęła notatnik i szybko zapisywała pomysły na komentarz: „Centrum Zdrowia Kobiet, wbrew swojemu wyglądowi, nie jest spokojnym miejscem. Właśnie tutaj ścierają się ze sobą odmienne przekonania na temat aborcji. O sprawie usuwania ciąŜy wiele się dyskutuje, czasami dochodzi nawet do ostrej walki, w tym miejscu najłatwiej się o tym przekonać. Tutaj słowa przeradzają się w czyn, a uczucia w działanie." Zbyt wyszukane, ale tak właśnie myślała w tej chwili Leslie. Czuło się w tym miejscu napięcie. Spojrzała nerwowo na zegarek. Była 825. Klinika była otwarta od 8°°. — Deanne... 180 — Mmm — Deanne była wyraźnie zdenerwowana, usiłowała nie zmiąć koperty, w której miała „Podanie o udostępnienie danych medycznych". — Sądzę, Ŝe byłoby dobrze sfilmować cię idącą po frontowych schodach do drzwi. — Samą? — Niezbyt jej się to podobało. — To będzie pierwsze ujęcie, telewidz musi zobaczyć, Ŝe wchodzisz ze swoim listem do kliniki. — Ale przecieŜ wy idziecie razem ze mną.
— Jasne, pójdę razem z tobą, ale ja jestem reporterką i nie moŜe być mnie widać na zdjęciach. Deanne zmarszczyła czoło. Leslie usiłowała wytłumaczyć. — No cóŜ, widzisz, to nie my razem Ŝądamy udostępnienia danych, to ty tego Ŝądasz. Ja jestem reporterką, która zdaje relację z tego wydarzenia, nie jestem jego uczestnikiem. Kiedy nakręcimy to i będziemy pokazywali w telewizji, powiem pewnie coś w rodzaju „Deanne Brewer, sądowo upełnomocniona do zarządzania majątkiem Annie, osobiście dostarczyła »Wniosek o udostępnienie danych medycznych« swojej córki" i gdy widzowie będą słyszeli mój głos spoza planu, będą widzieli, jak idziesz po schodach do drzwi. Deanne spojrzała na klinikę i główną aleję. — Mam sama przejść całą tę drogę? — Nie. MoŜesz zatrzymać się przed otworzeniem drzwi. Nam potrzebne jest ujęcie ciebie idącej alejką i wchodzącej po schodach z pismem w ręku. Potrząsnęła głową. — Ludzie, to zupełnie jak w Hollywood. Leslie przyznała jej rację. — Widzisz, to jest... to jest telewizja. Musimy dostarczyć widzowi odpowiedniego obrazu. Musimy zilustrować to, o czym mówimy. Deanne skinęła głową, Ŝe się zgadza. — Oj, zaczekaj. — Na parking przy szpitalu wjechał samochód. Mel był blisko niego na chodniku. Leslie machnęła mu ręką, by ściągnąć jego uwagę i wskazała dwie wysiadające z auta młode kobiety. Jedna z nich miała na sobie spodnie od dresów i kurtkę. Była prawdopodobnie zainteresowana świadczonymi przez Centrum usługami; klinika zazwyczaj zalecała swoim pacjentkom, by przychodząc na zabieg zakładały wygodne, obszerne ubrania. Druga z nich była pewnie jej przyjaciółką, która miała później odwieźć pacjentkę do domu. Kobiety od razu zderzyły się z pikietującymi, a Mel uchwycił scenę krótkiej rozmowy na chodniku przed kliniką. „Mój BoŜe", pomyślała sobie Leslie, „ci ludzie stoją tutaj przez cały dzień i robią ciągle to samo!" Zapisała kilka kolejnych słów w notatniku, „...gdzie kobiety przyjeŜdŜają, by skorzystać z prawa do aborcji, chociaŜ nie unikną konfrontacji..." Pacjentka i jej przyjaciółka gwałtownie przerwały rozmowę i przecisnęły się przez pikietujących. Mel szedł za nimi z kamerą, aŜ znikły za wejściowymi drzwiami. — No dobrze — powiedziała Leslie — kręćmy, a potem do dzieła. 181 Powiedziała pikietującym o co chodzi, a oni z przyjemnością przyjęli rolę statystów na chodniku i wystawili swoje transparenty w stronę kamery. Zachowywali się spokojnie. Deanne cofnęła się na pozycję wyjściową kilka metrów dalej, aŜ Leslie powiedziała jej, Ŝe starczy, odwróciła się i zaczęła iść z powrotem w kierunku kliniki. Pismo trzymane przez nią w ręku było dobrze widoczne; nie wiedziała gdzie patrzeć, bo Mel z kamerą na ramieniu szedł przed nią tyłem, nagrywając całe to „przedstawienie". Gdy doszła do głównej alei prowadzącej do szpitala, skręciła i ruszyła w stronę drzwi z nadzieją, Ŝe Leslie zawoła „stop", zanim będzie musiała je otworzyć. Mel został na chodniku, filmując jak oddalała się od kamery w stronę szpitala, a Leslie patrzyła mu przez ramię i kierowała nim. Deanne zdecydowanie lepiej się czuła, mając kamerę za plecami. Weszła po schodach i juŜ zbliŜała się do drzwi, kiedy Leslie zawołała: — Dobrze. Wspaniale. Wracaj. Co za ulga! Z radością odwróciła się od drzwi, cieszyła się, Ŝe ma to juŜ za sobą. Ale to nie była prawda. Nagle cały ten teatr stał się rzeczywistością. Usłyszała, jak otwierają się drzwi wejściowe i uprzejmy głos za jej plecami zapytał: — Czym mogę pani słuŜyć? Mel nie przestawał filmować, podczas gdy Deanne odwróciła się do stojącej w drzwiach kobiety. Deanne zamarła, nerwowo zacisnęła dłonie na trzymanym piśmie i przycisnęła je do siebie.
Kobieta objęła groźnym spojrzeniem Leslie oraz Mela i powiedziała do całej trójki: — Jeśli nie przyszliście państwo w jakiejś konkretnej sprawie, będziecie musieli odejść. Deanne pomyślała o Annie i całe zdenerwowanie ustąpiło. Poza tym nie podobał się jej sposób, w jaki ich potraktowano. — Czy klinika jest czynna? — Tak, jest czynna. — Wobec tego mamy tu sprawę do załatwienia. Teraz kobieta spojrzała równieŜ na pikietę. — Jaką sprawę? Deanne uniosła pismo do góry. — Podanie o udostępnienie danych medycznych. Mel kręcił dalej. Leslie stała poza polem widzenia kamery. To był znakomity materiał. Kobieta ciągle mierzyła pikietujących lodowatym wzrokiem. Deanne ściągnęła jej uwagę na siebie. — Ja nie jestem z nimi! Reprezentuję samą siebie i majątek mojej córki, i przyszłam tutaj we własnej sprawie! Kobieta nie sprawiała wraŜenia, Ŝe uwierzyła w te słowa. — A co tutaj robi kamera? — Jeśli nie Ŝyczy sobie pani, by robiono zdjęcia, proszę wpuścić mnie do środka. Kobieta przez sekundę zastanawiała się i w końcu kiwnęła głową. — Proszę wejść. 182 Deanne spojrzała przez ramię na Leslie. — Chodź Leslie, idziemy. — Nie, nie, nie ma mowy! — odrzekła kobieta. — To jest moja przyjaciółka — zaprotestowała Deanne. — Ona jest dziennikarką! Proszę nie mydlić mi oczu! Leslie stanęła u boku Deanne. — Wydawało mi się, Ŝe przyzwyczaiła się juŜ pani do wizyt dziennikarzy. A poza tym, czy mieliście przez nas jakieś nieprzyjemności? Kobieta przyjrzała się im obu uwaŜnie. — Po co tu właściwie przyszłyście? — Powiedziałam pani. Mam wniosek o udostępnienie danych medycznych i przyszłam tutaj, by go złoŜyć. — Spojrzała na Leslie. — A jeśli przychodzę z przyjaciółką, to jest to przecieŜ mój wybór, prawda? Słowo „wybór" okazało się skuteczne. Kobieta zawahała się, a potem szeroko otworzyła drzwi. — W porządku, moŜecie wejść, ale kamera zostaje na zewnątrz. Leslie i Deanne ruszyły śmiało, ale za chwilę kobieta zastąpiła im drogę. — Nie macie chyba ze sobą Ŝadnych ukrytych mikrofonów, prawda? Leslie tylko się zaśmiała. — Ogląda pani za duŜo telewizji. Kobieta wpuściła je. Mel wyłączył kamerę i czekał. Poczekalnia była obszerna, krzeseł starczyłoby dla co najmniej tuzina pacjentek, jeśli nie więcej. Młodakobieta, która przy wiozła s woj ą koleŜankę, była w tej chwili jedyną osobą w poczekalni. Rzuciła im krótkie spojrzenie, a potem wróciła do wpatrywania się tępym wzrokiem w ścianę. Tu i ówdzie stało kilka duŜych roślin w doniczkach, na ścianach wisiały plakaty z przyjemnymi pejzaŜami oraz szczęśliwymi, inteligentnymi ludźmi, którzy właściwie zaplanowali swoje rodziny. Kobieta, na której plakietce widniało imię „Laurel", przeszła przez pomieszczenie i weszła za biały blat, gdzie siedziała młoda recepcjonistka zajęta kartami pacjentów i nie włączająca się do rozmowy. — Słucham — zapytała chłodno — czym mogę pani słuŜyć? Leslie stała z boku, a Deanne otworzyła kopertę i uroczyście otworzyła pismo.
— Mam wniosek o udostępnienie danych medycznych mojej córki, Annie Brewer, znanej pod nazwiskiem... — Nazwisko brzmi Annie Brewer — przerwała jej Leslie, spotykając się wzrokiem z Deanne. Deanne nic nie dodała. Laurel uśmiechnęła się sztucznym uprzejmym uśmiechem. — Przykro mi. Te informacje są poufne. Nie moŜemy ich udostępnić. — Czy mogę rozmawiać z kimś z przełoŜonych? — zapytała Leslie. — Mogę panią umówić. Deanne otworzyła list na tyle, by moŜna było dostrzec papier listowy „Hart, McLoughlin, Peters i Sanford", i pokazała go Laurel. — Nie rozmawia pani z kółkiem gospodyń wiejskich. Chodzi tutaj o czynności przewidziane prawem. Chcemy widzieć się z kimś z przełoŜonych. 183 Laurel najwyraźniej się zmieszała. — Muszę z kimś porozmawiać. — Czy moŜecie panie usiąść? — Dziękuję. Laurel wyszła przez wielkie, jasne drzwi, które zatrzasnęły się z metalicznym odgłosem. Usiadły bez słowa na dwóch krzesłach koło stanowiska pielęgniarki. Młoda kobieta siedząca samotnie po drugiej stronie poczekalni równieŜ czekała w milczeniu. W ogóle na nie nie patrzyła, a one tylko raz rzuciły na nią dyskretnie okiem. Bez Ŝadnych ustaleń przyjęły swoje role: ja ciebie nie znam i ty mnie nie znasz, i mam nadzieję, Ŝe się nigdy więcej nie spotkamy. — Pod prawdziwym nazwiskiem Annie nic nie znajdą — wyszeptała Deanne. — Wiem. Nie moŜemy spłoszyć zwierzyny, zanim nie staniemy oko w oko z dyrektorem — odszeptała Leslie. Drzwi wejściowe otworzyły się i do środka wpadło nieco zimnego powietrza. Rzuciły okiem na wchodzące trzy nastolatki. Dwie zachowywały się niepewnie, wahały się, wodziły oczyma po ścianach, suficie, byle tylko nie spojrzeć na siedzące w poczekalni osoby. Trzecia wydawała się bardziej pewna siebie. Podczas gdy dwie spłoszone dziewczyny usiadły, trzecia stała dalej, rozglądając się za znajomą twarzą. Jedna z jej przyjaciółek zaczęła popłakiwać, a ona nachyliła się do niej, by ją pocieszyć. — Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Laurel wróciła przez te same jasne drzwi po cichu, ale szybkim i pewnym krokiem. ZbliŜyła się do Leslie i Deanne, by po cichu powiedzieć: — Zaraz ktoś do pań przyjdzie — i podeszła do trzech oczekujących dziewcząt. Rozmawiały po cichu, a potem Laurel przyniosła dwóm niepewnym dziewczynom jakieś formularze do wypełnienia. Jedna z nich niespiesznie przeczytała to, co było na nim napisane. Druga podpisała bez czytania. Leslie i Deanne starały się, by nie dostrzeŜono ich spojrzeń. Obydwie m; siały o tym samym: formularze. Podpisy. Karty. Ślady. Wielkie jasne drzwi otworzyły się ponownie i do sali wkroczyła kobieta. Jej wygląd zwracał uwagę. Była piękna, ale w specyficzny, wyrafinowany sposób. Czarne włosy przetykane siwizną spływały puszystymi lokami na śnieŜnobiałą, jedwabną bluzkę, a cienie na powiekach podkreślały ciemny kolor oczu. — Tak — powiedziała kobieta — czym mogę paniom słuŜyć? „Chodź no do mnie, powiedział pająk do muchy", pomyślała Leslie i wstała, by przywitać się z kobietą. Gdy obejrzała się, Deanne siedziała ciągle na krześle. Najwyraźniej straciła całą odwagę. DrŜała. — Dzień dobry. Jestem Leslie Albright, a to moja przyjaciółka — wyciągnęła rękę i dotknęła Deanne, chcąc dodać jej otuchy — Deanne Brewer. Deanne zmusiła się do wstania, zrobiła kilka kroków i stanęła obok Leslie. — Dzień dobry.
— Dzień dobry — odpowiedziała kobieta, wyciągając rękę. — Alena Spurr, dyrektor Centrum Zdrowia Kobiet. W czym mogę paniom pomóc? Ręce Deanne ciągle jeszcze drŜały, gdy usiłowała wyjąć pismo z koperty. 184 — Deanne Brewer, przyszłam tutaj, by odebrać dane medyczne mojej córki. Poddana została przez was zabiegowi usunięcia ciąŜy, w maju... W oczach pani Spurr patrzących na Deanne odmalowała się najwyŜsza pogarda. — Brewer... — powiedziała, przypominając sobie nazwisko. — Pani Brewer, mówiłam juŜ pani męŜowi, Ŝe nie mamy nic wspólnego ze śmiercią państwa córki. Ubolewam nad tym, co się wydarzyło, ale nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Nie wiem, co zrobić, by to, co mówię w końcu do państwa dotarło. — Mogłaby zapoznać nas pani z waszymi kartotekami. Pani Spurr odpowiedziała tym samym sztucznym uśmiechem. — Przykro mi, ale informacje te są ściśle poufne i znajdują się pod ochroną prawną. Nie moŜemy ich udostępnić. Deanne zawahała się. Leslie chciała juŜ ją wyręczyć, ale Deanne odnalazła w sobie nowe siły i ciągnęła dalej. — Powinna pani spojrzeć na to pismo. — Wyciągnęła je w stronę pani Spurr. — Widzi pani, poniewaŜ moja córka zmarła... Jej głos załamał się z przejęcia. W miarę, jak mówiła, wracał jednak do normy. — ... Zostałam ustanowiona dysponentem jej majątku. A zatem... — wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić mocnym głosem. — A zatem nie rozmawia pani z matką Annie Brewer. Rozmawia pani z samą Annie Brewer. A ona chce uzyskać swoją kartę! Deanne odczytała treść pisma. —... i wszelkie dane medyczne oraz inne dane znajdujące się w waszym posiadaniu, które w sposób bezpośredni lub pośredni związane są z zabiegami lekarskimi lub wszelkimi innymi zabiegami dokonanymi na nieŜyjącej Ann Delores Brewer... W oczach pani Spurr patrzących na Deanne pojawiły się igiełki lodu, spojrzała na pismo w ręku i zapytała: — Czy to wreszcie panią usatysfakcjonuje? — Tylko po to tutaj przyszłam. Jedyne, czego chcę, to dane medyczne dotyczące Annie. — Świetnie. Coś pani powiem. śeby zadowolić państwa raz na zawsze, naruszę przepisy, a moŜe nawet i prawo, i pozwolę pani przejść do naszego biura, by mogła się pani o tym przekonać. Podeszła do wielkich jasnych drzwi i otworzyła je, zapraszając kobiety do środka. Znalazły się w duŜym korytarzu, w którym pod ścianami stały półki, kartony z róŜnymi artykułami, kilka małych komputerów, kolejne plakaty i waga. Z korytarza prowadziło kilka drzwi do innych pokoi, ale wszystkie były zamknięte. Nie było widać ani pielęgniarek, ani lekarzy, ani pacjentów, ale spoza jednych drzwi dochodziły stłumione głosy i słychać było szum jakiegoś pracującego urządzenia. — Proszę tędy — powiedziała pani Spurr, prowadząc je pospiesznie. Poszły za nią w kierunku drzwi do gabinetu, w którym na półce pod ścianą ustawionych było szereg segregatorów. Weszła za nimi i zamknęła drzwi. — śyczy sobie pani zatem otrzymać kartę Annie Brewer, zgadza się? Deanne spojrzała na Leslie, ta skinęła twierdząco głową. 185 — Oraz Judy Medford. To było fałszywe nazwisko, które przychodząc tutaj podała Annie. — Słucham? — pani Spurr aŜ znieruchomiała. Deanne ponownie wyciągnęła list. — To ostatni punkt, tutaj, na stronie drugiej. Istnieje moŜliwość, Ŝe karta Annie wystawiona została na fałszywe nazwisko, które brzmi Judy Medford. Chciałybyśmy sprawdzić karty na oba te nazwiska.
Pani Spurr nie drgnęła, rozwaŜała zmianę sytuacji. Następnie odwróciła się powoli, z ociąganiem i wezwała młodą kobietę, najwyraźniej sekretarkę. — Claire, chcemy wyciągnąć kartotekę, kartę pacjenta i formularze zgody na zabieg od Annie Brewer i Judy Medford. Claire zawahała się i zmieszana spojrzała na Deanne i Leslie. — To jest matka Annie Brewer — wyjaśniła jej pani Spurr. — Przyszła z listem od prawnika, w którym domaga się wydania danych dotyczących jej córki. Claire wstała zza biurka i podeszła do półki z segregatorami. Pani Spurr chciała jej pomóc. — Wyciągnijmy ten.... Były tu setki, jeśli nie tysiące, oznaczonych róŜnymi kolorami teczek. Z pomocą Claire pani Spurr wyciągnęła ich całe naręcze i przeniosła na stojący pośrodku pokoju stół. Deanne zrobiła krok do przodu, chciała zobaczyć nazwisko córki, ale pani Spurr uprzejmie ją powstrzymała. — Przepraszam... te teczki są poufne. Proszę chwilę zaczekać, muszę zasłonić dane, przynajmniej nazwiska, Ŝeby chronić anonimowość naszych pacjentek, rozumie pani. Deanne spojrzała na Leslie, która skinęła głową i powiedziała: — W porządku. Deanne cofnęła się, a dwie kobiety rozłoŜyły na stole pierwszą partię dokumentów w ten sposób, Ŝe widać było tylko imiona i nazwisk \ Następnie pani Adams zakryła kartką nazwiska pacjentek, zo^l ^ ając odsłonięte tylko imiona. Na jej gest Deanne i Leslie podeszły do stołu. — Widzicie panie coś, czego nie ma prawa widzieć ktokolwiek inny, mam nadzieję, Ŝe zdają sobie panie z tego sprawę. To są karty pacjentek — ułoŜone alfabetycznie informacje obejmujące kaŜdą pacjentkę oraz wykonane na nich zabiegi. Jak widać, dołączone są do nich podpisane formularze zgody na zabieg. Wyciągnęłyśmy wszystkie od Ba do Bu, a zatem Brewer znajdowałaby się w tej partii. Jak widać, zakryłam nazwiska. Proszę przejrzeć je i odszukać imię pani córki. Było tam co najmniej pięćdziesiąt kart. Przejrzały imiona. Nie znalazły Annie, nie było teŜ Ŝadnej Delores. Na twarzy Deanne odmalował się wyraz zawodu. — A Medford? — zapytała z nadzieją w głosie Leslie. — Dobrze, proszę się odsunąć — powiedziała pani Spurr, a następnie powtórzyła wraz z Claire tę samą procedurę, ponownie zasłaniając nazwiska. — Proszę. Leslie i Deanne podeszły do stołu i zaczęły przeglądać imiona. Serce Deanne podskoczyło do góry. 186 — Jest tutaj! Wskazała na imię Judy, które widniało na jednej z teczek leŜącej gdzieś około jednej trzeciej całego rzędu. Pani Spurr starannie wyjęła tę teczkę ze stosu, przejrzała ją, a następnie zaryzykowała pokazanie jej Leslie i Deanne. — Czy jesteście panie pewne co do podanego przez pani córkę imienia? Ta Judy nie nosi nazwiska Medford. To biała, w wieku dwudziestu pięciu lat, ma juŜ dwoje dzieci i męŜa, który ma na imię Jack. Była tutaj półtora roku temu. Leslie uchwyciła się tej szansy. — A moŜe imię jest nie to? Czy są tutaj dane osoby o nazwisku Medford? Wyraz twarzy pani Spurr zmienił się raptownie, a w jej głosie pojawił się szczególny ton. — Zrobię teraz coś zupełnie wbrew prawu. Chcę paniom udowodnić, Ŝe do załatwienia tej sprawy podchodzę powaŜnie... Podniosła kartkę papieru z teczek w ten sposób, by mogły zobaczyć nazwiska.
— Nigdy nikomu nie pokazuję tych danych, Claire moŜe być świadkiem, ale proszę — moŜe wyciągnę te... Wyciągnęła jeszcze z tuzin kolejnych teczek. — Proszę, widzą panie te nazwiska? Mavis, Meacham, Mead, McKling, Medina, Meaker, Melanetti, Melvin, Mendelson, Michaels, Mitchell, Mont-gomery. Nie ma Medford. — Ale ona musi gdzieś tutaj być — powiedziała Deanne. W tym momencie pani Spurr przyjęła pocieszający ton głosu. — Pani Brewer, w naszym mieście jest osiem róŜnych klinik, które oferują usługi w zakresie przerywania ciąŜy. Pani córka mogła pójść do którejś z nich. Leslie miała jeszcze jedną kartę do rozegrania. — A plan dzienny przyjęć z dnia 24 maja? Zniecierpliwiona pani Spurr w odpowiedzi tylko westchnęła, wyciągnęła kolejną szufladę i przebiegła palcami po grzbietach. Znalazła teczkę z maja i wyjęła ją, zaczęły przeglądać karty dziennych planów przyjęć. — 24 maja. Tego roku, tak? — Tak — odpowiedziała Deanne. Znalazła plan. Miał kilka stron. Przejrzała go i odpowiedziała: — Mogę pani tylko powiedzieć, Ŝe nie ma tutaj Ŝadnej Annie Brewer ani Judy Medford, przypuszczam, Ŝe chciałyby panie jednak naruszyć wszelkie zasady takŜe poufności? — Chcę to zobaczyć — powiedziała Deanne. Pani Spurr trzymała kartki tak, by mogły je widzieć. — Proszę szybko poszukać nazwiska pani córki i od razu zapomnieć pozostałe. Przejrzały pierwszą stronę, potem następne. Z planu wynikało, Ŝe tego dnia na kaŜdego lekarza przypadało od dwudziestu do dwudziestu pięciu pacjentek. 187 Leslie zobaczyła to i nie powiedziała ani słowa. Mary, dziewczyna, która opowiedziała jej o wszystkim, siedząc za parawanem, była tutaj 24 maja, dokładnie tak, jak powiedziała. Tego dnia nie było śladu zabiegu Ŝadnej Annie Brewer ani Judy Medford. Wymusiły na pani Spurr pokazanie im planów na dwa dni wcześniej i dwa dni później, ale nic nie znalazły. — To tyle — powiedziała pani Spurr. — To wszystko, co mamy. Mam nadzieję, Ŝe są panie usatysfakcjonowane. Deanne odezwała się spokojnie, ale stanowczo. — Czy zniszczyliście kartę Annie? Pani Spurr odebrała to pytanie jak zniewagę. — Pani Brewer... to jest klinika lekarska. Nie niszczymy kart pacjentów! Deanne naciskała dalej. — Był tutaj mój mąŜ, Max. Sprawił wam tyle kłopotów, Ŝe został aresztowany. Wiedzieliście, kim jest, i znaliście imię jego córki. Mogliście usunąć dane Annie z kartoteki, Ŝeby siebie chronić. Twarz pani Spurr skamieniała, a w jej oczach pojawiła się nienawiść. — Proszę pani, po pierwsze brzydzę się takimi sugestiami. Jeśli jednak juŜ muszę pani odpowiedzieć, chcę to zrobić natychmiast: mogłabym usunąć dane Annie tylko wtedy, gdyby jej karta opatrzona była prawdziwym nazwiskiem, a przecieŜ tak nie było, sama to pani powiedziała. MoŜe pani zapytać swojego męŜa, nic nie wspominał o kimś noszącym nazwisko Medford. Sądzę, Ŝe wówczas ani on, ani pani nic nie wiedzieliście o tym fałszywym nazwisku. Jeśli nie wiedziała pani o tym, Ŝe Annie podała nieprawdziwe nazwisko, skąd ja miałabym o tym wiedzieć? Deanne zaparło dech w piersiach. Niewiarygodne. Nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. Leslie wiedziała, Ŝe to koniec.
— Chodźmy, Deanne. Dziękuję pani za poświęcony nam czas, pani Spurr. Przepraszamy za kłopot. — Odprowadzę panie do drzwi — odpowiedziała pani Spurr. Mel nakręcił je, gdy wychodziły z kliniki. — Jak poszło? — zapytał, gdy wyszły juŜ na chodnik. — OdłóŜ to — odpowiedziała Leslie. — Wracamy z pustymi rękami. Nic. Wszystko przepadło. Mel umieścił kamerę z tyłu słuŜbowego kombi i patrzył, jak Leslie odprowadza paniąBrewer do jej samochodu. To byłoby dobre ujęcie, zauwaŜył: na tle kliniki przeciwnicy aborcji wymachują swoimi transparentami, pani Brewer łkająca w dłonie, którymi zakryła twarz, idzie powoli po chodniku podtrzymywana pod ramię przez reporterkę, która usiłuje ją pocieszyć. „Do diabła", pomyślał sobie, „Leslie zbytnio się w to zaangaŜowała, za bardzo podsyciła nadzieję tej kobiety i zostaliśmy z materiałem, który nigdy nie ujrzy światła dziennego, a do tego zmarnowaliśmy tyle czasu. Dobra. Czasem się wygrywa, czasem przegrywa. To nie pierwszy raz, kiedy wracamy z pustymi rękami." Po powrocie do samochodu Leslie nie była zbyt rozmowna. — Mel bąknął niepewnie, Ŝe nie jest pewien, co mógłby powiedzieć. 188 Leslie mamrocząc pod nosem przekleństwa, chwyciła za telefon komórkowy. — Hej, George, właśnie skończyliśmy w Centrum Zdrowia Kobiet. Skreśl to... Wracamy z pustymi rękami... Taak. Jedziemy dalej. Szkoła podstawowa Avalon, program budowania szacunku do samego siebie, oni tam na nas czekają... Dobra. Zrobimy to i będziemy z powrotem po południu. Wóz dwanaście, koniec. — Rzuciła telefon i opadła na fotel, była obolała i zła. — Jedziemy. Mel wcisnął pedał i wyjechali spod Centrum Zdrowia Kobiet, mijając po drodze brązowy mikrobus wiozący dziewczęta ze szkoły. Zatopiona w notatkach do następnego materiału Leslie nawet tego nie zauwaŜyła. 189 Rozdziali? Leslie wróciła do telewizji dopiero koło południa. Podsumowaniem dnia był miły, atrakcyjny materiał o Carolu Jamesie, nauczycielu w drugiej klasie szkoły podstawowej Avalon, który przebrany za jakąś koszmarną postać uczył dzieci, Ŝe nawet gdy czasami czują się okropnie, powinny wiedzieć, Ŝe w kaŜdym z nich jest gdzieś piękny KsiąŜę albo KsięŜniczka, jeśli tylko chce się go dostrzec. Urocze. Wzruszające. Świetny materiał filmowy: maszkara z wielkim czerwonym nosem pcha się w obiektyw kamery, co w efekcie daje znakomity efekt komiczny. JakieŜ to dalekie od tego, co mogła dzisiaj nakręcić. Rzuciła teczkę i torebkę na podłogę pod biurko i opadła na fotel. „Proszę", pomyślała, „niech wszyscy dadzą mi święty spokój, niech nikt mnie nie pyta, jak mi poszło." Włączyła komputer, starając się wymyślić jakiś zgrabny tekst na początek tego materiału. Zabrała się za pisanie bez zapału: „Dla dzieci, które uwaŜają się za zepsute..." Nie. A moŜe: „Nauczyciel drugiej klasy, który proponuje nowy sposób uczenia szacunku dla samych siebie..." MoŜe, ale jakoś jej to nie przekonywało. Inaczej: „Spośród wszystkich dzisiejszych reportaŜy, wybraliśmy dla państwa właśnie ten..." Nagle zaczęła mechanicznie uderzać w klawisze, wystukując ciąg przypadkowych liter. Po chwili piv luała. Westchnęła, oparła głowę na palcach i przymknęła oczy, próbując odizolować się chociaŜ na moment od całego świata. Mogła myśleć tylko o jednym. Pod powiekami pojawiał się ciągle
ten sam obraz, Deanne Brewer, załamana i rozczarowana, idąca powoli do samochodu, myśląca o tym, co powie Maxowi. Teraz Le*lie zrozumiała, Ŝe powinna była dłuŜej zostać z Deanne. Powinna spokojnie z nią porozmawiać, pomóc jej jakoś się odpręŜyć, spojrzeć chłodnym okiem na tę sytuację. W Ŝadnym wypadku nie powinna była zostawiać Deanne w takim stanie. A jednak nie porozmawiały, nie pomogła jej przeanalizować tego, co zaszło, nie została z nią. Miała do zrobienia tamten reportaŜ, który był tak niesamowicie waŜny. Nie było czasu, czekali na nich, musiała zrobić to, co do niej naleŜało. Musi zadzwonić do Deanne. Co powinna zrobić. Muszą o tym porozmawiać. To jeszcze nie koniec. Jest przecieŜ Mary, ta anonimowa dziewczyna za parawanem. Była w klinice tego właśnie dnia. Jej fałszywe nazwisko, 190 Madonna, do tej chwili pozostaje w kartotece. Skreślono jej materiał. Wszystko zostało skreślone. 24 maja Annie była w klinice. Leslie była tego pewna. Dlaczego więc nie było tam jej danych? I dlaczego Alena Spurr posunęła się do tego, Ŝe wbrew wszelkim przyjętym zasadom etycznym i procedurze pokazała im kartotekę, jeśli nie... Wnioski były równie oczywiste, co niepokojące. Klinika zniszczyła dane. Całkowicie je usunęła. Mogli to zrobić po pierwszych kłopotach z Maxem. No dobrze, ale skąd wiedzieli, Ŝe powinni usunąć dane Judy Medford? — Leslie! Uniosła głowę i zobaczyła... Tinę Lewis, wyglądającą ze swojego gabinetu. Leslie spojrzała na nią i poczuła, jak wszystkie myśli w oszałamiającym pędzie ruszyły naprzód. Poczuła się, jakby dostała kamieniem w głowę. „Leslie, uwaŜaj", powtarzała sobie. „Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Niczego nie jesteś pewna. Och, jak to nie jesteś! PrzecieŜ to Tina widziała wczoraj w moich notatkach nazwisko Judy Medford. Dlaczego ta... UwaŜaj!" Leslie chciała po cichu zakląć, ale Tina pewnie wyczytałaby to słowo z jej warg. Wzięła głęboki oddech, opanowała się, wstała zza biurka, przemknęła wzdłuŜ rzędu biurek, komputerów i weszła za Tina do jej gabinetu. — Jak poszło rano? — zapytała w drodze do biurka Tina. „Jakbyś nie wiedziała!" — Nic nie wyszło, nakręciliśmy klinikę, panią Brewer, paru przeciwników aborcji, kilka zaparkowanych przed budynkiem samochodów, będzie tego z osiem metrów. Kiedy weszliśmy do środka, „Wniosek o udostępnienie danych medycznych" okazał się nieprzydatny. Nic nie znaleźliśmy. Z tego materiału nic nie będzie. Tina usiadła. — No cóŜ, pewne sprawy się zmieniły. Będzie z tego reportaŜ i puścimy go. Leslie odczuła to jak niespodziewany cios w Ŝołądek. — Słucham? — Aborcja to waŜny punkt w kampanii gubernatora, kandydaci dyskutowali dzisiaj na ten temat. Ponadto Kanał 8 i 12 dowiedziały się o tym, co się wydarzyło i wysłały na miejsce swoje ekipy. Słyszałam, Ŝe przeprowadzono wywiady z Brewerami i dyrektorem kliniki, przypuszczam, Ŝe puszczą coś o tym dzisiaj wieczór. Leslie nie uniknęła oskarŜycielskiego tonu w pytaniu. — To byłoby fascynujące dowiedzieć się, skąd oni się o tym dowiedzieli. Tina wzruszyła ramionami w geście uraŜonej niewinności. — Myślę, Ŝe zadzwonili do nich z kliniki. Leslie powtórzyła za nią, z trudem wypowiadając słowa. — Zadzwonili do nich z kliniki... — „CzyŜby Tina dała cynk konkurencji, Ŝeby mieć pewność, Ŝe ten reportaŜ pójdzie? Byłaby do czegoś takiego zdolna?" 191
Tina mówiła dalej. — Hej, chwileczkę, a kto przyszedł pierwszy z tym pomysłem? Byliśmy na miejscu, tam, gdzie coś się działo. Mel mówił mi, Ŝe nakręcił panią Brewer idącą do głównych drzwi kliniki. Od pewnego czasu kontaktujesz się z Bre-werami. MoŜemy być lepsi od konkurencji. — Jestem ciekawa, pod jakim kątem będziemy naświetlać... — Sprawa aborcji. Wykorzystaj nakręcony materiał i wstaw coś w tym rodzaju „nie ustają spory wokół aborcji, oto kolejny tego przykład, kolejna potyczka". Połączymy to z reportaŜem na temat kampanii wyborczej. Leslie starała się mówić normalnie, ale to, co miała powiedzieć, wprawiało ją w coraz większą wściekłość. — A moŜe wolałabyś coś w rodzaju „kolejna nieudana próba uchylenia zasady ochrony prywatności przez przeciwników przerywania ciąŜy"? — No cóŜ, jeśli coś takiego ma miejsce, powinniśmy i to pokazać. Do Leslie dopiero teraz zaczynało docierać to, co usłyszała i cały jej wysiłek aktorski okazał się nieprzydatny. Nie potrafiła ukryć gniewu. — Tina... mówiłam ci, o czym jest ten reportaŜ... o pomyłce w sztuce lekarskiej... zginęła niewinna dziewczyna... jaka to strata dla rodziców, są w tej sprawie bezradni. Taki reportaŜ miałam zamiar nakręcić i to ten reportaŜ, jeśli o mnie chodzi, nie wyszedł. I koniec. Tina wzdrygnęła się, a po jej twarzy przebiegł grymas. — Ale za to masz coś innego i moŜemy to wykorzystać. A zatem twoja praca dała efekty. Leslie starała się jeszcze coś powiedzieć. — Nie mogę... Tina, Brewerowie mi zaufali. Przekazali to w moje ręce. Nie mogę wywrócić tego do góry nogami i mówić o czymś, o czym nie miałam zamiaru powiedzieć i na co oni nie wyraŜają zgody. Tina przybrała pozę zaaferowanej nauczycielki i zapytała: — Leslie, widzę, Ŝe budzi się w tobie duch krzyŜowców. Mówimy tutaj o informacji telewizyjnej, a nie o jakiejś prywatnej potyczce. To było jak policzek. Leslie zbyt wiele ich ostatnio otrzymała, zwłaszcza od naczelnej redaktorki wiadomości. Starała się pohamować, ale czuła, Ŝe trzęsą się jej ręce. Głos lekko drŜał, gdy usiłowała wypowiedzieć bardzo ostroŜne ostrzeŜenie. — Proszę cię, nie próbuj ze mną takich sztuczek. Pracuję w tej stacji juŜ sześć lat i wiesz, na co moŜna sobie ze mną pozwolić. Tina puściła to ostrzeŜenie mimo uszu, jak gdyby spodziewała się je usłyszeć. — Leslie, dałam ci zlecenie na reportaŜ. Nadal jest to twój temat. Musisz tylko skończyć go na „Wiadomości o 17°°". Jest jeszcze dość czasu na zrobienie wywiadu z panią Brewer, posłaliśmy juŜ ekipę do Centrum Zdrowia Kobiet, by poprosili ich o komentarz. Mamy prawie wszystko. Tobie pozostało napisanie, nagranie komentarza i zmontowanie. W tym momencie Leslie zrozumiała, Ŝe Tina zaangaŜowała do tego innego reportera. — Tina, nie mogę tego zrobić. Nie mogę w ten sposób tego przekręcić. Nie mogę tego zrobić Brewerom. 192 Tina potrząsnęła beztrosko głową i powiedziała: — W porządku, Marian Gibbons jest gotowa do przejęcia tego reportaŜu. Jeśli nie chcesz tego zrobić, oddaj jej materiał i dzisiejszą taśmę, ona to zrobi. W ten sposób będziesz czysta, okay? — Tina... to był mój reportaŜ! — MoŜe nim być nadal, pod warunkiem, Ŝe... — Wiesz przecieŜ, co z tego zrobi Marian. — Nie mam czasu na dyskusje — stanowczo stwierdziła Tina. — Mów, chcesz zrobić ten reportaŜ, czy nie?
Leslie podniosła się z krzesła i zaczęła wycofywać się w kierunku drzwi, bała się, Ŝe zaraz zwymiotuje. — Nie mogę tego zrobić. Na tym nie moŜe widnieć moje nazwisko. — Wobec tego przynieś mi taśmę i zajmie się tym Marian. Mamy mało czasu. — Podniosła słuchawkę telefonu. Leslie nawet nie drgnęła. Tina zerknęła na nią. — Zrozumiałaś? Zabierajmy się do roboty. Masz drugi reportaŜ, a ja chcę mieć tę taśmę! Leslie wyszła z gabinetu Tiny i pobiegła przez pokój redakcyjny wzdłuŜ szeregu biurek, uderzała się od czasu do czasu w jakąś ściankę działową czy biurko, bała się, Ŝe zaraz ugną się pod nią nogi. W końcu opadła na swój fotel, miała wraŜenie, Ŝe zaraz dostanie mdłości. Musi pomyśleć. Co moŜe zrobić? Czy Ben Oliver wie o wszystkim? Czyja to jest decyzja? Zanim zacznie z kimkolwiek rozmawiać, musi się uspokoić. W rogu ekranu zamigotał rysunek skrzynki pocztowej. Wywołała wiadomość. Dzwoniła do niej Deanne Brewer i prosiła o telefon. Leslie podniosła słuchawkę i wystukała numer. Nietrudno było się jej domyślić, co teraz ją czeka. — Halo? — dobiegł ją głos Deanne. — Deanne, mówi Leslie. Jak się czujesz? W głosie Deanne dało się słyszeć wahanie i niepokój. — Widzisz, sama nie wiem. Myślałam, Ŝe w wiadomościach nic na ten temat się nie ukaŜe, a teraz wygląda na to, Ŝe jednak coś będzie, więc chciałam z tobą porozmawiać i dowiedzieć, co się dzieje. — Tak... — Leslie nie wiedziała, co powiedzieć. — Rozmawiałaś juŜ z jakimiś reporterami? — Gdy tylko wróciłam do domu byli tu juŜ ludzie z Kanału 8 i 12, a teraz właśnie skończyłam rozmowę z kimś z twojej stacji. — Marian Gibbons? — Tak. Powiedziała, Ŝe jest twoją przyjaciółką. Leslie nie potrafiła zapanować nad głosem. — JuŜ u ciebie była? — Tak. Wyszła około pół godziny temu. Leslie musiała ochłonąć. — A więc... udzieliłaś jej wywiadu? — Tak, udzieliłam. Pracuje dla waszego Kanału, więc zrobiłam to z przyjemnością, chociaŜ ciągle zastanawiałam się, dlaczego to ona przyjechała zamiast ciebie. Czy to będzie w dzisiejszych wieczornych wiadomościach? 193 k CóŜ mogła jej odpowiedzieć? — No... chyba tak, Deanne. Chyba... chyba pewne sprawy się zmieniły. — No tak, byłam zdziwiona, ale myślę sobie, Ŝe to przecieŜ wszystko jedno. Marian była bardzo miła. Z przyjemnością z nią rozmawiałam. — O co cię pytała? O czym mówiłyście? — No, tak o wszystkim. Opowiedziałam jej o „Wniosku o udostępnienie danych medycznych" i o tym, jak niczego nie znalazłyśmy, a ona pytała mnie skąd wiem, Ŝe Annie zmarła w Centrum Zdrowia Kobiet, a ja opowiedziałam jej o sprawozdaniu z sekcji zwłok i o tym, co powiedziała Mary. „Nie, nie, NIE, Deanne!" — Powiedziałaś jej o Mary? Deanne zaczęła się usprawiedliwiać. — Nie powiedziałam jej nic o samej Mary. Powiedziałam jej tylko tyle, Ŝe mamy pewnego świadka, ale nie mogę powiedzieć kto to jest, i Ŝe ten świadek widział Annie w klinice. — A skąd... to znaczy, Marian wydała ci się... sympatyczna? Uwierzyła ci? — No, myślę, Ŝe była bardzo miła. „Tak jakby to były jakieś zwykłe pogaduszki", pomyślała Leslie.
— A inne stacje? Czy pytali o to samo? — No cóŜ... powiedzieli, Ŝe słyszeli o naszych kłopotach z Centrum Zdrowia Kobiet i chcą zrobić na ten temat reportaŜ, chcieli wiedzieć, jak sobie radzimy i co wiemy. — I pozwoliłaś nagrywać to, co mówiłaś? — Stałam na ganku. Nikogo nie wpuściłam, bo mam teraz w domu straszny bałagan i nie mam czasu na sprzątanie. — A co z Maxem? Czy on tam był? — Jest jeszcze w pracy. Dzwoniłam do niego, ale wiesz, jest gdzieś w stoczni i nie moŜe od razu podejść do telefonu. Zadzwoni do mnie, jak będzie mógł. — O co cię pytali? Pamiętasz? Deanne straciła głowę. — Och, Leslie, to był taki zwariowany dzień, sama nie wiem, o co chodzi... nie pamiętam, co mówiłam. Ze względu na Deanne, Leslie musiała uspokoić głos. — W porządku, Deanne. Jest dobrze. — A kiedy to będą pokazywać w telewizji? „Proszę, nie oglądaj tego", pomyślała Leslie odpowiadając: — O piątej, Kanał 6. Nie wiem, jak w innych stacjach. — No dobrze, chyba włączę i obejrzę jak mi poszło. — Deanne... — Leslie przerwała. — Halo? — Jestem, jestem. Chciałam powiedzieć... „No, dalej, Leslie. Powiedz jej, Ŝeby nie ufała reporterom. Powiedz jej, Ŝeby nie ufała jej własnej stacji." — Wiesz, zobaczymy, co z tego będzie. Nie spodziewaj się zbyt wiele. Pracuję teraz nad innym reportaŜem, więc nie mogę z tym nic zrobić. Nie wiem, co z tego wyjdzie. 194 — No cóŜ, przynajmniej dowiedzą się o tym ludzie. — Tak. Tak... dowiedzą się. — Leslie odłoŜyła słuchawkę. A więc reportaŜ był robiony dalej, poza nią, zanim go jeszcze oddała. Będzie w nim to, co uzna za stosowne Marian Gibbons. Tina Lewis nigdy nie zaprzątała sobie głowy ociągającymi się reporterami. Cały ten interes był pełen ludzi takich jak ona. Jeśli Leslie nie przyniesie jej taśmy, Tina moŜe w kaŜdej chwili po nią przyjść. Leslie sięgnęła do teczki i wyciągnęła kasetę, na której Mel nagrywał dzisiejszego poranka, kasetę z potencjalnym reportaŜem. Zdjęcia kliniki, Deanne idąca po chodniku do głównych drzwi, pikietujący przeciwnicy aborcji. A teraz, w „Wiadomościach o 17°°", Deanne Brewer zobaczy siebie, tylko tekst powie Marian Gibbon, zupełnie inny od tego, którego się spodziewa. Leslie trzymała kasetę na kolanach, poczuła jak bardzo jest ona jej własnością. To była jej praca, jej czas, jej wysiłek. Był to takŜe dowód zaufania. Zapisano na niej zdjęcia bliskiej jej osoby i to tylko dlatego, Ŝe ona zaufała Leslie. Zawahała się. Och, gdyby tylko mogła, ale... nie. Jest zawodowcem, a ta praca wymaga czasem podejmowania bolesnych decyzji. Tina chciała mieć tę kasetę i to natychmiast. Leslie mogła sobie wyobrazić jej lekcewaŜący wyraz twarzy i wyciągniętą rękę. I ten obraz skłonił Leslie do zastanowienia. Wzięła pióro i wsunęła go w szczelinkę z boku kasety, przycisnęła blokadę i pokrywa odskoczyła. Widać teraz było aktywną powłokę taśmy. „Tak", pomyślała, „tej taśmie mogłoby się przydarzyć coś złego. Na przykład? No, ktoś mógłby się o nią oprzeć... a nawet wyciągnąć ją z kasety... mogło dojść do nieszczęśliwego wypadku... wtedy mogliby wyciągnąć taśmę... o tak... albo tak...tak!" Na początku szło to bardzo powoli, czuła się jak niegrzeczna dziewczynka, której czegoś zabroniono, ale po pierwszych kilku metrach coś w niej pękło. Z pasją i z gniewem, bez zastanawiania się nad tym, co się stanie, zaczęła ją wyciągać. „Ten kawałek jest dla Deanne, a
ten dla Maxa... ach, to było wspaniałe... i jeszcze ten dla mnie, a kolejny dla Johna, a ten... moŜe sobie wsadzić Tina głęboko w nos!" — Ten reportaŜ nie moŜe być firmowany moim nazwiskiem! — powiedziała sama do siebie. — Co jest słuszne, jest słuszne, a co niesłuszne, niesłuszne, a... — Co ty wyrabiasz? — za plecami usłyszała przeraŜony głos. Podskoczyła, przyłapano ją na gorącym uczynku. To był John Barrett, patrzył na nią pytającym wzrokiem. Nie czekała na Ŝadne pytania. Składając wyciągniętą u stóp taśmę, zaczęła opowiadać mu o wszystkim, czego się dowiedziała. — Odebrano mi ten reportaŜ! — Co takiego? — Byliśmy dzisiaj rano w klinice, wręczyliśmy im „Wniosek o udostępnienie danych medycznych", a w kartotece nic nie było, kompletnie nic: Ŝadnej Annie, Ŝadnej Judy, zupełnie nic. Powiem ci, dlaczego. Dlatego, Ŝe ostrzegła ich kobieta, która siedzi w tym gabinecie, Tina Lewis! Wczoraj 195 dowiedziała się wszystkiego ode mnie. Powiedziałam jej o Annie Brewer, powiedziałam jej teŜ, Ŝe występowała wtedy jako Judy Medford i zanim dotarłyśmy dzisiaj rano do kliniki, oni juŜ wiedzieli o naszej wizycie i wy- | czyścili wszystkie kartoteki. Wyszłyśmy na idiotki walczące z aborcją... I wiesz co? Teraz okazało się, Ŝe to się nadaje do wiadomości! John przysunął sobie krzesło i usiadł przy niej. Leslie była zbyt zdenerwowana, by się powstrzymać od wybuchu. — I wiesz co jeszcze myślę? Sądzę, Ŝe Tina dała cynk innym stacjom, bo teraz i oni o tym mówią, dzięki czemu Tina ma pewność, Ŝe i my musimy o tym powiedzieć. Ale to nie jest mój reportaŜ, nawet mowy nie ma! To nie będzie miało nic wspólnego z błędem w sztuce lekarskiej ani wypadkiem Annie. To będzie o... gorączkowym polowaniu na czarownice urządzonym przez przeciwników aborcji, które się nie udało, a teraz chodzi o to, Ŝeby im utrzeć nosa, i tyle. Komentarz napisze Marian Gibbons, ona go teŜ przeczyta i zmontuje, boja tego nie zrobię, a to oznacza, Ŝe Brewerów i Annie po prostu wykorzystano. Wykorzystano, i to wszystko, a potem wypluto. — Marian robi ten reportaŜ? W jaki sposób go dostała? — Tina chciała go puścić, ale ja nie pozwolę, Ŝeby tam było moje nazwisko! Nie po to się zaangaŜowałam, Ŝeby doszło do czegoś takiego. Dostrzegła, Ŝe John przygląda się leŜącemu na podłodze zwojowi taśmy i zaczęła mu wyjaśniać. — To jest materiał z dzisiejszego poranka. Mój materiał. To jest reportaŜ, którego miało nie być i tak juŜ zostanie! Zerwała się na równe nogi, ramiona miała owinięte splotami taśmy. — Przepraszam. Tina chce mieć tę taśmę natychmiast. — John ledwie uniknął stratowania. — Leslie! PrzecieŜ... nie moŜesz zanieść jej taśmy w takiej postaci! — Musisz na mnie wpaść, szybko. — Nie czekała dłuŜej Sama wpadła na niego. — Oooch! Widzisz, przydarzył mi się wypadek. Na pewno to zrozumie. Z tymi słowami, wlokąc za sobą kilka metióy, ;asmy, ruszyła w stronę gabinetu Tiny przez pokój redakcyjny, ściągając na siebie spojrzenia, wywołując pytania, a nawet wesołość. Szła ku katastrofie, która mogła oznaczać utratę pracy. — Leslie! — Musi ją zatrzymać. Zrobił trzy kroki... Zatrzymał się. Teraz patrzyli na nich juŜ wszyscy. On teŜ na nich patrzył. — John, co się dzieje? — zapytał Dave Nicholson, specjalista od praw konsumenckich.
John spojrzał w stronę Leslie, która ciągle szła w stronę gabinetu Tiny, potem ponownie na ciągle czekających na odpowiedź kolegów. ReportaŜ o Annie Brewer walił się z trzaskiem i jeśli Leslie dotrze do pokoju Tiny z tym zwojem taśmy, nic nie będzie w stanie go uratować. W pierwszym odruchu chciał uciec, jak gdyby uciekał od płonącej cysterny na chwilę przed wybuchem. „Wycofaj się, uciekaj, trzymaj się od tego z daleka." Posłuchał pierwszej myśli. Nadal nie był w to zamieszany. Patrzył na kolegów... wzruszył ramionami i w geście bezradności uniósł ramiona. Potrząsnął głową. On nic nie wie. 196 t Wrócił, a właściwie uciekł, do swojego biurka i czekał na nadejście burzy. W tym czasie Leslie śmiało wkroczyła do gabinetu Tiny i bez Ŝadnych wstępów czy wyjaśnień rozwinęła zwój taśmy, rzucając go na biurko Tiny. Ta zerwała się z fotela, jak gdyby ktoś wylał jej na kolana gorącą kawę i zastygła tak z otwartymi ze zdumienia ustami. Po chwili John, siedząc przy biurku, słyszał słowa wykrzykiwane przez Tinę. Trzęsły mu się ręce, gdy odwrócił się plecami i usiłował powrócić do pracy na komputerze. Na nic się to oczywiście nie zdało. Nie mógł w Ŝaden sposób skupić się na pracy, a przynajmniej nie w tym momencie. Musi w to wkroczyć; musi stanąć obok Leslie i starać się nie dopuścić do zbliŜającego się wybuchu. Ciągle jednak siedział na swoim miejscu, dziwnie sparaliŜowany, nie był w stanie wykonać Ŝadnego ruchu. Jeśli tam teraz pójdzie i stanie po stronie Leslie... Widział juŜ wpadającego w szał Bena Olivera, wiedział co powie, słyszał juŜ zarzuty. Doszli z Benem do porozumienia, a jeśli skojarzy Johna z postępowaniem Leslie, to... Co robić, co robić? Najlepszym wyjściem, najbardziej profesjonalnym, pozostaje czekać, aŜ burza przejdzie, a wtedy delikatnie i spokojnie wkroczyć, jeśli go zawołają, i pomóc wszystkim zaangaŜowanym stronom w rozwiązaniu sporu, obiektywnie, profesjonalnie. Tak postąpiłby prezenter John Barrett, był pewien, Ŝe tego właśnie oczekiwał od niego dyrektor wiadomości Ben Oliver. A zatem czekał, nie robił nic, usprawiedliwiał tylko swoje siedzenie w tym fotelu, aŜ przyszła mu do głowy mądra i racjonalna myśl: trzeba zdobyć informacje. Tak, informacje. Nie moŜe wkroczyć w tę sprawę ot tak, nie wiedząc wszystkiego, prawda? Siedząc bezpiecznie w swoim fotelu, przejrzał widniejący na ekranie tekst „Wiadomości o 17°°": kampania wyborcza gubernatora, na szosie numer 16 znaleziono ciało, poŜar mieszkania na Magnolia Hill... O! „Bitwa o aborcję." Temat wrzucono juŜ do komputera. John rozejrzał się po pokoju redakcyjnym, ale nie mógł nigdzie dostrzec Marian. MoŜe ciągle jeszcze jest w terenie. To ona napisała we wprowadzeniu: „Pewna rodzina doprowadziła do otwartego konfliktu, bezskutecznie starając się pogwałcić prawo do ochrony prywatności w jednej z lokalnych klinik. Marian Gibbons relacjonuje na Ŝywo z Centrum Zdrowia Kobiet..." „To chyba jakieś Ŝarty", pomyślał John, nie mogąc do końca uwierzyć w to, co czytał. „Nie. Proszę, nie." Tak więc Marian będzie rozpoczynać i kończyć materiał bezpośrednią relacją z kliniki. Co gorsza, to John miał wprowadzić w ten temat, a na zakończenie zadać reporterce uzgodnione wcześniej pytanie. To jego twarz, jego głos i jego nazwisko posłuŜą za oprawę tej relacji. Wiedział, Ŝe znalazł się w potrzasku. Max Brewer nie byłby z tego zadowolony. Tak samo jak Deanne Brewer. I Rachel Franklin. Carlowi równieŜ nie. I matce. O nie, Johnowi Barrettowi to się równieŜ nie podoba. Ani trochę. Drzwi do gabinetu Tiny Lewis były zamknięte, ale słyszał ciągle dochodzące stamtąd krzyki. 197
Musi w to wkroczyć, musi wziąć udział w tej bitwie. MoŜe potrafi wprowadzić spokój, moŜe nieco rozsądku. Musi opanować ten rozgardiasz. Musi to zatrzymać. Wziął głęboki oddech i wstał z fotela. Z największym, na jakie było go stać opanowaniem pomaszerował przez pokój redakcyjny do gabinetu Tiny Lewis. Im bliŜej, tym łatwiej moŜna było rozróŜnić dobiegające z niego krzyki. W tym momencie w pokoju redakcyjnym juŜ nikt nie pracował. Prezenter pogody, Hal Rosen, był najwyraźniej zafascynowany i bez Ŝenady patrzył na drzwi, za którymi szalał huragan. — Będąc na twoim miejscu, nie wchodziłbym tam — powiedział i głośno prychnął jak rozwścieczony kot. Mimo to John zrobił krok naprzód, ale nie wszedł, poniewaŜ drzwi otworzyły się gwałtownie i wypadła z nich rozwścieczona Tina. — Z drogi, John, jeśli nie chcesz, Ŝebym cię stratowała! — machnęła rozkazująco ręką. Leslie szła tuŜ za nią, jej wzrok spotkał się ze wzrokiem Johna. — John, porozmawiaj z nią! Starając się, by wypadło to jak najbardziej uprzejmie, John zastąpił drogę Tinie. — W czym kłopot? Tina zatrzymała się niechętnie. — Nie mów do mnie takim tonem, ty... Był równieŜ inny głos. John słyszał go; mógł czuć tkwiący w nim ból. Stojąca przed nim Tina mówiła: — Wiem, Ŝe jesteś w zmowie z Leslie, więc nie udawaj niewiniątka. Biorę was oboje do Bena. Mam juŜ dość tego całego... — Jednak spoza epitetów i przekleństw, spazmatycznie i wściekle krzyczał inny głos: „Dajcie mi spokój! To moje Ŝycie! Jak śmiecie mnie obwiniać! Jak śmiecie mi przypominać!" John słuchał uwaŜnie. Gdy doszło do tego poprzednim razem był zdezorientowany i zmieszany. Teraz było to fascynujące Leslie stanęła obok i mogła spojrzeć im obojgu prosto w oczy. Usiłowała mówić opanowanym głosem zawodowca, ale ciągle drŜała z emocji. — Przedstawiłam kilka zarzutów i trudno się dziwić jej zdenerwowaniu. Zniecierpliwiona Tina obdarzyła Leslie kolejną serią epitetów. Zarzuty były jednak prawdziwe. John wiedział o tym. Słyszał to, a nawet widział. Widział Tinę siedzącą przy biurku, rozmawiającą przez telefon, podającą nazwisko Leslie, odczytującą ze skrawka papieru nazwisko Judy Medford — M-E-D-F-O-R-D. CóŜ jednak mógł powiedzieć? A poza tym nie miał okazji. — Co się tu dzieje? Ben Oliver, dyrektor wiadomości, nie lubił takich sytuacji. Pan Ŝycia i śmierci wyszedł ze schowanego w niszy gabinetu i wkroczył wprost w awanturę; przeklinanie tępił dopiero wtedy, gdy uŜywanie nieparlamentarnych słów stawało się juŜ niepotrzebne. — Nie dość mi innych kłopotów, to mam jeszcze łagodzić bijatyki w pokoju redakcyjnym? 198 Ben nie był zbyt sympatyczny. — Za co ci płacimy? Tina znalazła zręczną odpowiedź. — Ben, jestem zbyt zdenerwowana, zbyt zaangaŜowana w tę sprawę, Ŝeby zdobyć się na obiektywizm i profesjonalizm. Potrzebna jest tutaj twoja rozwaga. Słysząc to Ben trochę się skrzywił. — W porządku, o co chodzi? — Mamy reportaŜ, który... Leslie przerwała. — To ja chciałabym zacząć, proszę, opowiem wszystko od początku. Tina była nieustępliwa.
— Sądziłam, Ŝe to ja mówię... Ben skierował swój palec na twarz Leslie. — Ty zaczynasz. Wskazała na Tinę. — Ty kończysz. A ja będę zadawał pytania. — Spojrzał na Johna. — Ty teŜ jesteś w to zamieszany? John wzruszył ramionami i udał zdziwienie. — Nie wiem jeszcze o wszystkim. — To co tutaj robisz? — Mogę mieć z tym związek. Ben wpił wzrok w Leslie. — Dobra, mów, i to szybko. — Przygotowywaliśmy reportaŜ o przypadku błędu lekarza w klinice wykonującej aborcje. Mamy podstawy przypuszczać, Ŝe klinika ponosi odpowiedzialność za śmierć siedemnastoletniej dziewczyny. — Która klinika? — Centrum Zdrowia Kobiet. — Co to za dziewczyna? — Hm... nazywała się Annie Brewer... czarnoskóra. — Jakie są przesłanki? — Z jednej strony opis sekcji zwłok... W tym momencie wtrąciła się Tina. — Odręcznie przepisane wyjątki z domniemanego opisu sekcji zwłok, niepełne, nie ma kontaktu z patologiem, który mógłby je potwierdzić. Walcząc jak o własne Ŝycie, Leslie naciskała dalej. — Patolog nazywa się Mark Denning i był w Szpitalu Westland Memoriał w dniu śmierci Annie Brewer, 26 maja. Przeprowadził sekcję i sporządził jej opis... — Którego nie moŜna odnaleźć — dodała Tina — tak jak i samego Denninga. — Mamy równieŜ świadka, który był w klinice w tym samym czasie i widział, jak dokonano na Annie zabiegu przerwania ciąŜy... — Który nie pozwala na nagranie jego słów ani nie zgadza się na występ przed kamerą. Zapytaj ją jeszcze Ben, kim są jej rodzice. Ben spojrzał pytająco na Leslie. 199 i — Max i Deanne Brewer. Benowi nic to nie mówiło. — Ale kim oni są? Tina pospieszyła z odpowiedzią. — Pamiętasz pewnie wiec gubernatora i zamieszki, które miały wtedy miejsce. Max Brewer był ich uczestnikiem i mamy nagranie, jak poszturchiwał i napastował ludzi. Przedtem został aresztowany za napastowanie ludzi w Centrum Zdrowia Kobiet. Ten człowiek jest fanatycznym przeciwnikiem aborcji. John musiał to wyjaśnić. — Chwileczkę! Ben zdziwił się. — Ach, więc ty jednak jesteś w to zamieszany? — Max Brewer i mój ojciec byli przyjaciółmi — zaczął wyjaśniać John — i nie sądzę... Ben połączył wszystko. — Jesteś w to zaangaŜowany. Poczekaj... do ciebie teŜ dojdziemy — Spojrzał ponownie na Leslie. — Mów dalej. Czując przegraną, Leslie traciła impet. — Sądziliśmy, Ŝe zrobimy reportaŜ o błędzie w sztuce lekarskiej. Wskazywały na to wszystkie fakty. Gdy Brewerowie wystąpili o pełnomocnictwo do zarządzania majątkiem córki, a następnie zanieśli „Wniosek o udostępnienie danych medycznych" do kliniki, chcieliśmy na wszelki wypadek to nakręcić, gdyby okazało się, Ŝe Brewerowie będą w stanie udowodnić błąd kliniki.
Tina sprzeciwiła się. — Ich taktyka oparta o prawo niczego nie dała. „Wniosek o uoostępnienie danych medycznych" okazał się bezuŜyteczny. Leslie obdarzyła Tinę groźnym spojrzeniem i powiedziała: — I obydwie wiemy dlaczego, prawda? Tina spojrzała na Bena i powiedziała: — Z „Wniosku" nic nie wyszło, poniewaŜ Brewerowie są niewiarygodni, w działaniu kierują się emocjami i chęcią zemsty za śmierć córki, po prostu szukają kozła ofiarnego, którym w tym przypadku okazuje się być Centrum Zdrowia Kobiet. Próbowałam to uświadomić Leslie, kiedy po raz pierwszy pojawiła się u mnie z tym pomysłem. Twarz Leslie zmieniła się gwałtownie, jak gdyby usłyszała jakieś monstrualne kłamstwo. — Panie Oliver, mam wszelkie podstawy, by uwaŜać, Ŝe Tina Lewis... Leslie przerwała. Tina patrzyła w stronę swojego gabinetu, na kłąb zniszczonej taśmy. Teraz spojrzała ponownie na Leslie. — Co Tina? Leslie wyraźnie się wycofała. — Nic. Ben przyglądał im się przez chwilę, po czym zapytał Leslie: — Skończyłaś? 200 Leslie zebrała w sobie resztkę sił i dokończyła: — Wpadłam na pomysł zrobienia tego reportaŜu, poniewaŜ byłam przekonana, Ŝe w Centrum Zdrowia Kobiet dzieje się coś niedobrego. Wiedziałam o słabości dowodów i miałam nadzieję, Ŝe „Wniosek" pozwoli zdobyć nowe. Kiedy do tego nie doszło, uznałam, Ŝe z reportaŜu nic nie będzie i chciałam to zostawić, i dać Brewerom spokój. Teraz Tina chce to przekręcić. — Nie chcę tego przekręcać! Chcę tylko poinformować o wydarzeniach, które miały miejsce. Mamy juŜ materiał o Slaterze i Wilsonie, i o ich sporze na temat zgody rodziców w sprawie aborcji. Pomyślałam więc, Ŝe będzie to ciekawy przykład. Inne stacje teŜ to puszczają, przeprowadziły juŜ wywiady z Brewerami i ludźmi z kliniki, mają wszystko gotowe. Doszłam do wniosku, Ŝe, skoro tam byliśmy, mamy film i dobry kontakt z Brewerami, to jest nasz reportaŜ: my pierwsi na to wpadliśmy. Problem polega na tym, Ŝe Leslie chciałaby puścić ten reportaŜ tylko wtedy, jeśli przemówi na korzyść przeciwników aborcji, a ja nie mogę przystać na taką stronniczość. — Stronniczość! — wrzasnęła Leslie. — Ty mówisz o stronniczości? Tina natychmiast się wtrąciła. — A co do Maxa Brewera, to mówiliśmy juŜ o nim w wiadomościach z racji jego zachowania na wiecu inauguracyjnym gubernatora. Leslie powinna o tym wiedzieć; bójka o mało jej nie dosięgnęła. On nadaje się do wiadomości. Mamy juŜ o nim materiał. John nie wytrzymał. — Jedną chwilę! JuŜ o tym przedtem rozmawialiśmy, pamiętasz? Na tej taśmie jest mój ojciec! Tina skoczyła do niego. — Wiadomości to wiadomości, John! Tak było! — Pomiędzy nich wkroczyła Leslie. — Tina, to ty skłoniłaś mnie do takiego sfilmowania tego sprawozdania. Teraz wszyscy troje zaczęli mówić równocześnie. Zdenerwowany Ben stekiem przekleństw przywrócił porządek. — Jeśli się natychmiast nie zamkniecie, wyrzucę całą trójkę! — Efekt był natychmiastowy. — A teraz chciałbym się dowiedzieć, co się wydarzyło i tylko to mnie interesuje. Nic mnie nie obchodzą wasze przekonania polityczne, czy to jest jasne? — Wskazał na Leslie. — Byłaś tam, prawda? — Tak, proszę pana — odpowiedziała ściszonym głosem.
— Powiedz mi co się wydarzyło. Tina zaczęła: — Oni... Ben uciszył ją jednym ruchem ręki. — Powiedz mi, co się wydarzyło — rzekł do Leslie. Leslie zrelacjonowała wydarzenia tego poranka tak dokładnie, na ile tylko pozwalała jej pamięć, starała się nie okazywać stronniczości i podawać same fakty. — A więc niczego nie znalazłyście? — zapytał Ben, gdy skończyła. — To prawda. Miałyśmy nadzieję, Ŝe coś wyjdzie na jaw. — Widzisz? — rzuciła Tina — ona najwyraźniej trzyma stronę Brewe-rów! 201 Odpowiadając jej, Leslie starała się zachować spokój. — Deanne Brewer miała nadzieję potwierdzić przyczynę zgonu córki i ustalić, kto ponosi za to odpowiedzialność, a ja miałam nadzieję, Ŝe zrobią z tego reportaŜ. I jedno, i drugie nie wyszło. Ben przyjął tymczasowo do wiadomości relację Leslie, po czym zapytał Tinę. — Co ty masz do powiedzenia na ten temat9 — Marian Gibbons pojechała jeszcze raz, by zrobić wywiad z personelem i panią Brewer. Robi z tego reportaŜ do wydania o piątej i o siódmej, a my zleciliśmy jej relację na Ŝywo sprzed samej kliniki. — Uzyskała zatem opinie obu stron? — Obydwa punkty widzenia zostaną przedstawione. Uświadomiłam jej to bardzo wyraźnie. Ben pochylił się do przodu i patrzył na nich wszystkich uwaŜnie. — Dlaczego więc nie wykonujecie po prostu swoich obowiązków jako reporterzy, bo w takim charakterze was zatrudniłem, i nie odsuniecie na bok własnych poglądów politycznych? John podniósł rękę, prosząc o głos. — Hm... czy nie moŜna by zatrzymać tego reportaŜu i poczekać, aŜ dowiemy się więcej na ten temat? Tina nie traciła czasu. — Ben, Marian jest teraz w klinice, na miejscu, mamy tam wóz transmisyjny. Poza tym, John jest osobiście zaangaŜowany w tę historię, wiemy o tym. Jego ojciec był przyjacielem Maxa Brewera i oczy wisty jest fakt, Ŝe naciska na temat razem z Leslie. Właściwe, profesjonalne podejście polega na tym, Ŝe temat wchodzi, pomimo konfliktów personalnych. Poza tym, inne stacje teŜ mają zamiar to puścić, a kandydaci spierają się na temat aborcji. Jeśli nie puścimy tego reportaŜu, pojawią się pytania, dlaczego tego nie zrobiliśmy. Zatrzymanie tego jest bardziej stronnicze politycznie niŜ emisja. Ben przymknął oczy, potrząsnął głową, połoŜył dłoń na czole mamrocząc coś o babraniu się w gnoju. Wracając powoli do rzeczywistości, zapytał Tinę: — Inne stacje to puszczają? — Tak, zarówno ósemka, jak i dwunastka. — A skąd o tym wiesz? — zapytała Leslie. Tina znów przybrała bojowy ton: — Po prostu mi za to płacą. John podjął jeszcze jedną próbę. Czy sądzi pan, Ŝe to naprawdę taka waŜna sprawa... Ben wyprostował się. — JuŜ podjąłem decyzję. Zrobicie tak. Ten reportaŜ pójdzie na antenie... Zrelacjonujecie fakty... przekaŜecie poglądy obydwu stron... tak, jak było. PrzecieŜ po to jesteśmy? — ZauwaŜył, Ŝe John chce coś powiedzieć, ale nie dopuścił go do głosu. — A pan, panie prezenterze, pan będzie oczywiście obiektywny, rozumiesz o co mi chodzi? W tym tygodniu kosztowałeś nas wiele pieniędzy i radzę ci, Ŝebyś okazał się ich wart. Czy wyraŜam się jasno? 202 Johnowi nie trzeba było tego powtarzać. Skinął głową zrezygnowany.
— Bardzo jasno. — A teraz wracajcie do roboty, wszyscy — Ben odwrócił się i poszedł z powrotem do swojego gabinetu. Tina z satysfakcją zaprezentowała Johnowi i Leslie triumfujący uśmiech i pomaszerowała do siebie. Leslie chciała coś powiedzieć, John równieŜ, ale Ŝadne z nich nie mogło znaleźć właściwych słów. W milczeniu wrócili do swoich biurek. 203 Rozdział 18 f O szesnastej czterdzieści pięć John przyjrzał się swojej twarzy w olbrzymim, podświetlanym lustrze w garderobie, poprawił makijaŜ, wyprostował krawat i upewnił się, Ŝe wygląda doskonale. Uśmiechaj się, John, bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie. „Uśmiechaj się do tych wszystkich ludzi przed telewizorami, którzy ci ufają. Jesteś zawodowcem, wiesz o tym, człowiekiem podającym informacje, w które ci ludzie wierzą, pokazującym im, co naprawdę się dzieje na naszym wielkim świecie." Leslie siedziała przy biurku w pokoju redakcyjnym. Wprowadzała do komputera skróconą wersję tekstu reportaŜu o nauczycielu do wydania „Wiadomości o 19°°". JuŜ niedługo jej dyŜur się kończy i będzie mogła pójść do domu... chociaŜ zamierzała zostać jeszcze trochę. Szesnasta pięćdziesiąt. John wszedł do studia, światła zapaliły się, a kamerzyści po cichu przesuwali sprzęt zgodnie z poleceniami ich szefowej Susan, która siedziała na górze w reŜyserce. Była tam równieŜ Mardell, kierowniczka planu, ze słuchawkami na uszach, gotowa do rozpoczęcia pracy. Wysoko, na wysięgniku technik przygotowywał automatyczną kamerę do najazdu z wysokości. Szesnasta pięćdziesiąt dwie. Na fotelu po lewej stronie Johna zajęła miejsce Ali Downs, przeglądała swój tekst, wprowadzała ostatnie zmiany za pomocą kółek, podkreśleń i strzałek. John przejrzał tekst, najpierw w komputerze, a potem na leŜącym przed nim wydruku. Był gotów. NajwaŜniejszym tematem dzisiejszego wieczoru mieli być kandydaci, potem powiązany tematycznie reportaŜ o trwającej walce o aborcję. Po przeczytaniu tekstu Marian Gibbons usiłowała zamienić się z Ali na teksty, by to ona mogła czytać informację o kandydatach, a Ali o aborcji, ale prezenterka nie chciała przystać na zmianę w ostatniej chwili i, co nie było niespodzianką, pomysł ten nie spodobał się równieŜ Rushowi. A zatem jego zadaniem było profesjonalne i obiektywne przeczytanie wprowadzenia oraz zapisanego wcześniej pytania dla reporterki. Nie miał wątpliwości, Ŝe Ben Oliver będzie oglądał program, Ŝeby się o tym przekonać. Podejrzewał nawet, Ŝe Ben wydał juŜ polecenie, by tekst ten przeczytał koniecznie John Barrett, ten kosztowny prezenter. Brewerowie teŜ będą oglądali, nie mówiąc o Carlu. Będzie musiał się z tego wytłumaczyć, a nie zapowiadało się to na łatwe zadanie. „Gdyby mogli tutaj być", pomyślał. „Gdyby mogli znać wszystko, co ma na to wpływ, wszystkie te siły, interesy i okoliczności..." 204 Szesnasta pięćdziesiąt cztery. Po prawej stronie stołu usiadł Hal Rosen, prezenter prognozy pogody, a Bing Dingham, dziennikarz z redakcji sportowej, zajął miejsce po stronie lewej. Szesnasta pięćdziesiąt sześć. Czas na zwiastun wiadomości, które następują po kontrowersyjnym programie publicystycznym. Mardell odliczyła i dała znak. Głośna muzyka. Kamera numer dwa, szeroki plan z Johnem, Ali, Halem i Bingiem siedzącymi za biurkiem, gotowi do startu. Byli na wizji. Rozpoczął John. — Dobry wieczór. Za chwilę w „Wiadomościach o 17°°"...
Ruszyła kaseta. OŜywione przemówienie gubernatora Hirama Slatera, po nim jego przeciwnik Bob Wilson, jeszcze bardziej oŜywiony. Głos Johna z taśmy: „Dyskusje na temat aborcji powodują, Ŝe atmosfera na spotkaniach przedwyborczych obu kandydatów jest bardzo gorąca." Wideo: Centrum Zdrowia Kobiet, potem zbliŜenie mówiącej Deanne Brewer, która stoi na swoim ganku. Ali czyta tekst spoza kadru: „Bitwa o aborcję trwa, rodzice usiłują zdobyć informacje objęte tajemnicą na mocy przepisów o ochronie dóbr osobistych w lokalnej klinice." John przedstawił Hala Rosena. — Hal powie nam, jakiej moŜemy spodziewać się pogody. ZbliŜenie Hala w kamerze numer trzy. Hal zaśmiał się. — Witam, cóŜ mogę powiedzieć? Ciągle ta sama szarość, typowa dla tej pory roku, ale weekend będzie lepszy, miejmy nadzieję! Ali przedstawia Binga Dinghama. — Bing Dingham, co przydarzyło się Billowi Graylarkowi? Kamera numer jeden, najazd na Binga. — Billy leczy rany, podobnie jak jego trenerzy. NajwaŜniejsze wydarzenia tej kolejki, reakcje Graylarka i Bengala. Wygląda na to, Ŝe walka pomiędzy nimi trwa! — Na ringu i poza ringiem — dorzucił John. — Z całą pewnością — odpowiedział Bing — a John zaśmiał się do kamery numer dwa, która ujmowała ich wszystkich w szerokim planie. — Wszystkie te wiadomości i wiele innych w „Wiadomościach o 17°°". Monitory stojące na biurku prezenterów zaczęły pokazywać reklamy. Wiedzieli, Ŝe nie są juŜ na wizji. W reŜyserce u góry stał na swoim stanowisku Rush Torrance ze słuchawkami na uszach, bębnił nerwowo palcami po kartkach z tekstem. — Bracie, ciągle mamy za mało. ReportaŜ Marian o tych rodzicach ma... ile? Dwie minuty! Zostało... Susan, reŜyser, przerzucała kartki z tekstem. — Mamy dosyć aŜ do pierwszej przerwy. MoŜemy przenieść dalej numer 199, proces w Lanford, ale to nam korkuje część drugą. Rush znalazł rozwiązanie. — Okay, przejdź do części trzeciej, wyciągniemy 399, nauczyciel. Weź tego trupa z części drugiej do trzeciej. i 205 I" Susan odnalazła reportaŜ o nauczycielu i wyciągnęła strony. — Okay, wyrzucamy 399, materiał o nauczycielu. Przenosimy trupa z części drugiej do części trzeciej. Przycisnęła guzik interkomu i poinformowała prezenterów. — John i Ali, wyrzucamy 399, nauczyciela, przesuwamy 299, trupa na pierwsze miejsce w części trzeciej, zaraz przed 301, protest dealerów samochodowych. Susan rzuciła kartki z tekstem o nauczycielu na podłogę. Rush wyciągnął kartki z tekstem 399, o nauczycielu, zmiął je i rzucił do kosza. John, na planie, wyciągnął kartki. — I tak spada twój materiał, Leslie. — Rzucił je na podłogę. — Gotowi... — powiedziała Mardell. Czas zacząć. Przybrali odpowiednie pozy, sprawdzili teksty. Wyglądali powaŜnie. JuŜ za kilka sekund widzowie spadną na nich z nieba, przebiją się przez dach gmachu stacji, gotowi do wysłuchania wiadomości dnia wylądują przed Johnem Barrettem i Ali Downs. Jednym z widzów był tego wieczora Carl Barrett. Siedział przy sztalugach w warsztacie dziadka, patrząc w stojący na stole przenośny telewizor. Na sztalugach ustawił płótno przeznaczone na nowy obraz. WyraŜało ono porządek wszechświata, który trwa nawet wśród
chaosu. Z pewnością wyznaczył sobie wzniosły cel, był tym bardzo poruszony. Od lat nie był tak poruszony czymkolwiek, ale ten obraz widział juŜ w całości, zanim jeszcze go zaczął. Wiedział o co mu chodzi, tak jak nigdy przedtem, i chociaŜ wciąŜ jeszcze musiał znaleźć właściwy kierunek, odpowiednie podejście, które dc prowadzi go do celu, wiedział dokąd zdąŜa. Teraz zatrzymał ^ jednak, odłoŜył pędzle, włączył telewizor; czuł się nieswojo. Nie kontaktował się z ojcem przez cały dzień i to go niepokoiło. Kiedy w końcu zadzwonił po południu do Deanne Brewer, usłyszał wiadomości dobre i złe. „Wniosek o udostępnienie danych medycznych" nic nie dał, mimo to wyglądało, Ŝe reportaŜ o tym, w kaŜdym razie jakaś wiadomość, pojawi się w wiadomościach. Jakimś sposobem John i Leslie puszczą coś w eter. Zadzwonił do Rachel Franklin, chciał mieć pewność, Ŝe teŜ będzie oglądała. Coś mu się ciągle jednak nie zgadzało. Deanne Brewer była zbyt zdenerwowana, by usiedzieć w miejscu, co z kolei bardzo irytowało Maxa. — Kochanie, siedź spokojnie, zniszczysz tylko dywan. Deanne zadzwoniła do Maxa do stoczni i opowiedziała mu o wydarzeniach tego dnia, a on 206 wrócił do domu. Cała rodzina, on, Deanne i troje dzieci: Rebecca, Yictoria i George, siedzieli przed telewizorem i czekali na pojawienie się. w nim mamy. li Gdy Rachel Franklin dowiedziała się od Carla o reportaŜu w „Wiadomościach o 17°°", spoglądała od czasu do czasu na wielki ekran telewizyjny w restauracji, na którym pokazywano teraz Kanał 6. Szef zgodził się, by zrobiła sobie wcześniejszą przerwę, a ona chętnie z tego skorzystała. Marylin Westfall nic nie wiedziała o reportaŜu aŜ do powrotu do domu po zamknięciu Centrum Ochrony śycia. Gdy wchodziła, właśnie zadzwonił telefon. — Marylin! Włącz Kanał 6... będą coś mówić o Centrum Zdrowia Kobiet! O BoŜe! CzyŜby Brewerom udało się do czegoś dotrzeć? Włączyła odbiornik, zanim jeszcze zdjęła płaszcz. Muzyka. Wspaniała muzyka, podniosła i pełna napięcia. Wideo: Imponujący widok miasta z lotu ptaka. OŜywiony ruch drogowy, promy opuszczające przystanie. Głęboki, energiczny, wibrujący głos: „Tu Kanał 6, miejska stacja informacyjna, wasze najwaŜniejsze źródło najnowszych wiadomości". Obrazy, szybko zmieniające się obrazy: kamerzysta biegnący na miejsce jakiegoś wydarzenia, najazdy, zbliŜenia; reporterka na tle ulicy, rozwiane włosy, przygotowany mikrofon; reporter wysiada z samochodu, tasak z wielką szóstką uderza w pieniek, technicy w reŜyserce przyciskają guziki... Nowe wideo: panorama miasta z duŜej wysokości, obraz drŜy, wibruje wraz ze śmigłowcem, który przechylił się, skręcając obok drapaczy chmur, na ogromnych szklanych płaszczyznach widać przez chwilę promień zachodzącego słońca... Głos: „A teraz ze studia »Wiadomości o 17°°« poprowadzi John Bar-rett..." Podczas gdy unosząca się gdzieś wysoko kamera pokazuje autostradę, na której ruch samochodowy przypomina płynącą przez arterie krew, w górnym lewym rogu widać małe okienko: John Barrett, zrelaksowany, świeŜy, jeszcze doskonalszy, błyska mądrym uśmiechem do kamery. „...ł Ali Downs..." Okienko w przeciwległym rogu ekranu. Ma nową fryzurę, wygląda inaczej, młodziej i równieŜ prezentuje swój błyszczący uśmiech. Okienka znikają, a kamera pokazuje ogromny, szklany wieŜowiec z wielką, czerwoną szóstką.
„Bing Dingham, sport..." Z wieŜowca wyskakuje okienko z twarzą Dinghama, lądując w prawym górnym rogu ekranu. Bing jak zwykle szczerząc zęby, patrzy w kamerę. 207 „Oraz Hal Rosen z prognozą pogody...", jego okienko wylatuje z wieŜowca i zatrzymuje się w dolnym lewym rogu ekranu, a on spogląda w kamerę i robi perskie oko. Trzask! Jesteśmy juŜ wewnątrz budynku, Ŝeglujemy wzdłuŜ kabli, przewodów, reflektorów, docieramy na szczyt, by poprzez rusztowania, światła i monitory polecieć przez otwartą przestrzeń studia, aŜ na sam dół, gdzie John Barrett i Ali Downs są gotowi i czekają, by przekazać nam informacje. Nie dziwią się, Ŝe spadliśmy tutaj wprost z nieba, przebijając sufit. Ujęcie: John i Ali przy biurku, patrzą w kamerę numer dwa. — Dobry wieczór — powiedział John — witamy w „Wiadomościach o 17°°". Kamera numer jeden, ujęcie Ali. Ponad jej lewym ramieniem pojawia się grafika ze Slaterem i Wilsonem, których narysowano z profilu, patrzących na siebie. — Trwa wyścig do fotela gubernatora. Walka pomiędzy Hiramem Slaterem i jego przeciwnikiem dotyczy kwestii zgody rodziców na przeprowadzanie aborcji u ich niepełnoletnich córek oraz, co za tym idzie, obowiązującego w naszym stanie prawa ochrony dóbr osobistych w zakresie planowania rodziny. Relacjonuje Todd Baker. Odtwarza się przygotowany wcześniej materiał Todda Bakera. Wideo: Gubernator Hiram Slater przemawia do tłumu na wielkim bankiecie. Spoza kadru głos Todda Bakera: „Przemawiając do Ligi Wolności Narodowej, gubernator Hiram Slater bez ogródek wystąpił w obronie legislacji umoŜliwiającej swobodny wybór w planowaniu rodziny, której wprowadzeniu poświęcił tyle czasu w minionej kadencji." Słychać głos gubernatora: „Bob Wilson twierdzi, Ŝe chce chronić rodzinę, ale w rzeczywistości pragnie zabrać kobietom prawo do rozporządzania własnym ciałem. Chciałbym przypomnieć panu Wilsonowi, Ŝe to wy, obywatele, wyraziliście swoją opinię, przyjmując Prawo swobodnego wyboru w planowaniu rodziny i zagwarantowaliście ka/:d kobiecie podstawowe prawo do aborcji, bez jakiejkolwiek ingerencji państwa, Kościoła, rodziny, kogokolwiek. Sądzę, Ŝe powinniście mu przypomnieć o waszym stanowisku, gdy w listopadzie będziecie szli do urn wyborczych!" Wiwaty, wiwaty, wiwaty. Wideo: Bob Wilson przemawiający na innym zgromadzeniu, za nim ogromny, udekorowany czerwonymi, białymi i niebieskimi balonikami transparent BOB WILSON GUBERNATOREM. Głos Todda Bakera: „Podczas dzisiejszego wiecu w Hotelu Pendergras, Bob Wilson wezwał do uchylenia prawa do prywatności akcentując, Ŝe wkracza ono pomiędzy rodziców i dzieci." Głos Boba Wilsona: „Przed przyjęciem aspiryny z rąk szkolnej pielęgniarki dziecko musi uzyskać zgodę rodziców, podczas gdy ta sama pielęgniarka moŜe zawieźć je do kliniki w celu poddania ryzykownemu zabiegowi medycznemu bez wiedzy i zgody rodziców. Co się dzieje, gdy pojawiają się komplikacje? Zwolennicy aborcji chowają się za ulubionym aktem prawnym Hirama Slatera, a rodzicom pozostaje znosić ból i pokrywać koszty likwido208 wania tych komplikacji. Jeśli takie ma być prawo tego stanu, to musimy wprowadzić inne; jeśli za tym opowiada się nasz gubernator, musimy wybrać innego gubernatora." Wiwaty, wiwaty, wiwaty. Stojąc z mikrofonem w dłoni w hotelowym hallu Todd Baker: „To jeszcze nie koniec. Na niespełna dwa miesiące przed wyborami kandydaci chcą odbyć długie podróŜe po stanie, nawiązując do tego tematu, tak jakby emocje z nim związane mogły mierzyć się liczbą głosów, a emocje są ogromne. Z hotelu Pendergras mówił dla Wiadomości Todd Baker." Kamera numer dwa, najazd na Johna, zbliŜenie.
Czując w Ŝołądku głęboki, dokuczliwy ból John robił wszystko, by głos brzmiał jak najbardziej naturalnie. Przeczytał tekst widniejący na czytniku pod obiektywem kamery: „Rodzina zmarłej dziewczyny usiłowała przebić się przez barierę prawa do prywatności w jednej z miejscowych klinik. Marian Gibbons jest teraz przed Centrum Zdrowia Kobiet..." Mardell wyciągnęła rękę, wskazując prezenterom prawą stronę, a oni zwrócili w tym kierunku wzrok. Na ekranach telewizorów w całym mieście widać było, jak patrzyli na wielki, prostokątny ekran, który wyłonił się na końcu ich biurka. Z ekranu patrzyła na nich Marian Gibbons z mikrofonem w dłoni z Centrum Zdrowia Kobiet w tle. „...z najświeŜszą relacją na ten temat. Marian?" Obraz Marian zajmował teraz cały ekran. Zaczęła mówić tekst. „John, Ali, oto kolejny przykład nadal silnych tendencji antyaborcyjnych, które utrzymują się, mimo istnienia ścisłych praw chroniących dobra osobiste w dziedzinie planowania rodziny." Ruszyła kaseta. Wideo: ujęcie postaci Deanne Brewer stojącej na ganku przed drzwiami do domu. I Dzieci Brewerów wiedziały, Ŝe powinny być cicho, gdy na ekranie pojawi się mama, ale mimo to rozemocjowane skakały, pokazy wały ją sobie palcami i piszczały. Na obrazie bezgłośnie mówiącej głowy Deanne głos Marian: „Max i Deanne Brewer stracili córkę, która zmarła z powodu wstrząsu toksycznego w maju tego roku i nadal utrzymują, Ŝe odpowiedzialność za to ponosi Centrum Zdrowia Kobiet." Głos Deanne staje się słyszalny: „...widzieliśmy część opisu sekcji zwłok, w którym stwierdzono, Ŝe Annie Brewer zmarła z powodu infekcyjnego zabiegu przerwania ciąŜy, a my nie wiedzieliśmy nawet tego, Ŝe była w ciąŜy..." Wideo: Centrum Zdrowia Kobiet. Marian: „W celu uzyskania dostępu do poufnych danych znajdujących się w Centrum Zdrowia Kobiet Brewerowie ustanowili się prawnymi dysponentami majątku córki." 209 Na ekranie Alena Spurr, dyrektor Centrum Zdrowia Kobiet, na tle swojego gabinetu: „Pani Brewer przedstawiła nam formalny wniosek o udostępnienie danych jej córki, toteŜ nie stawialiśmy przeszkód, ale oczywiście nic nie znaleźliśmy..." Wideo: Alena Spurr przeglądająca kartotekę w biurze kliniki, przerzuca setki teczek. Scena specjalnie powtórzona dla potrzeb telewizji. Głos Aleny w tle obrazu: „Prowadzimy staranną ewidencję, u nas po prostu nie ma Ŝadnych danych dotyczących Annie Brewer i nigdy ich tutaj nie było, nigdy nie korzystała z naszych usług." Stojąca na ganku Deanne Brewer: „Poszłam tam i rozmawiałam z młodą kobietą, która była wówczas w klinice i widziała, jak Annie robiono tam zabieg. W ten sposób dowiedziałam się, kto odpowiada za jej śmierć." Alena Spurr w swoim gabinecie: „Przez lata obsłuŜyliśmy setki pacjentek i Ŝadna z nich nie złoŜyła nigdy na nas Ŝadnej skargi." Wideo: stojący na chodniku z transparentami przeciwnicy aborcji, którzy zatrzymują pacjentki, by z nimi rozmawiać. Głos Aleny: „Najbardziej tragiczny jest sposób, w jaki ci ludzie wykorzystywani są przez przeciwników wolnego wyboru kobiety. Chwytają się kaŜdego moŜliwego sposobu pogwałcenia prawa." Wideo: klinika, pacjentki (z twarzami odwróconymi od kamery) zbliŜają się do drzwi. Marian: „Kto był naocznym świadkiem, który, według Brewerów, widział ich córkę poddawaną w tej klinice zabiegowi?" Na ekranie Deanne Brewer: „Nie mogę powiedzieć, kim jest Chciała zachować anonimowość."
Marian: „A sprawozdanie z sekcji zwłok, w którym wykazano, Ŝe Annie zmarła wskutek septycznego zabiegu przerwania ciąŜy?" Wideo: powoli przewracane przed kamerą kartki z odręcznym odpisem sprawozdania z sekcji zwłok. Głos Marian: „Jedyne, co mogła nam okazać Deanne Brewei to pięć kartek domniemanego, dokonanego z oryginału, odręcznego odpisu sprawozdania z sekcji zwłok. Ale gdzie jest oryginał?" Deanne: „No cóŜ, w szpitalu nie mogą go odnaleźć. Zagubili go, czy coś w tym rodzaju." Niewidoczna na wizji Marian pyta Deanne: „Rozumiem, a co z patologiem, który dokonał sekcji? Czy on mógłby wyjaśnić, co spowodowało śmierć państwa córki?" Zmieszana Deanne unika patrzenia w kamerę: „No cóŜ, jego równieŜ nie moŜemy odnaleźć. JuŜ nie pracuje w tym szpitalu." Cięcie, Alena Spurr w swoim gabinecie: „To nic innego, jak tylko najzwyklejsza potwarz. Nie mogą udowodnić stawianych nam zarzutów, a mimo to przychodzą tu, zastraszają nas i nasze pacjentki. Widzi pani, juŜ wcześniej mieliśmy kłopoty z Brewerami." Wideo: archiwalne zdjęcia inauguracyjnego wiecu wyborczego gubernatora. Szamoczący się w wielkim zamieszaniu Max na tle starszego człowieka, który stoi na kwietniku i coś wykrzykuje. Kółko na obrazie wyróŜnia Maxa spośród innych. 210 Carl odwrócił się od telewizora i spojrzał na płótno, na jego białą, niezgłębioną płaszczyznę. Usiłował ponownie uchwycić swoją wizję, cel, tak jak go sobie wyobraził. Ale ten umknął, a Carl nie mógł go sobie przypomnieć. Marian w tle obrazu: „Istotnie, Max Brewer został zatrzymany i aresztowany za zniszczenie wyposaŜenia kliniki, a później usunięty z wiecu inaugurującego kampanię gubernatora Hirama Slatera za napaść na jego zwolenników." Powrót do bezpośredniej relacji sprzed Centrum Zdrowia Kobiet, na ekranie Marian: „John, Ali, a zatem dzisiejsze zdarzenie wystarczająco dobrze przypomina nam, Ŝe walka o aborcję daleka jest od zakończenia, mimo niedawnego przyjęcia przepisów gwarantujących prawa kobiet." John gotów był do zadania pytania, które sformułowała wcześniej Marian Gibbons. „Marian, czy przekonano Brewerów, Ŝe Centrum Zdrowia Kobiet nie ponosi winy za śmierć ich córki?" Z ekranu odpowiedziała mu Marian: „No cóŜ, John, gdy zapytałam o to panią Brewer, odpowiedziała, Ŝe nie zostali przekonani i będą dalej walczyć o wyjaśnienie tego, co się stało. Niestety, Centrum Zdrowia Kobiet moŜe spodziewać się dalszych kłopotów." „Dziękuję za relację, Marian." Najazd kamery numer jeden na Ali: „PółcięŜarówka wioząca dwa tysiące Ŝywych kurcząt wywróciła się na autostradzie numer 40. Ocenia się, Ŝe straty są powaŜne..." John przewrócił kartkę tekstu. I tyle. To zabawne, ile wysiłku, bólu, emocji moŜna tak uprościć, ścisnąć i wypluć w ciągu niecałych dwóch minut. Stało się to tak szybko, Ŝe nie zdąŜył nawet o tym pomyśleć. Teraz teŜ nie ma na to czasu. ZbliŜał się kolejny temat. Będzie musiał przemyśleć to później. Max i Deanne patrzyli, jak Ali mówiła o ciele znalezionym niedaleko autostrady numer 40, a John o pięćdziesięcioleciu działalności sklepów sprzedających nadwyŜki wojskowe, a później Ali mówiącą o poŜarze jakiegoś domu. Odebrało im mowę; kaŜde z nich z obawą myślało, co myśli to drugie. Pierwsza przemówiła dwunastoletnia Yictoria. — Mamo... czy ty powiedziałaś coś złego? — Nie, kochanie... Max uderzył w poręcz krzesła i zerwał się na równe nogi.
—Ty... — Idźcie do swoich pokoi i odróbcie lekcje. — Pogoniła dzieci Deanne. Zaraz będzie kolacja. Dzieci poszły. Ojciec był wściekły, a mama płakała. Najlepiej będzie, jak się stąd wyniosą. 211 Złorzecząc pod nosem, Rachel Franklin powróciła do pracy. John Barrett nie zaskoczył jej, wręcz przeciwnie. Marylin Westfall opadła głębiej w fotełu i potrząsnęła głową. „Ludzie o niczym nie wiedzą", pomyślała, „i chyba się juŜ nic dowiedzą.' Ten sam materiał, nieco skrócony, ale niemal identyczny, poszedł ponownie w „Wiadomościach o 19°°". A potem „Wiadomości o 19°°", podobnie jak te o piątej, zakończyły się pospiesznymi Ŝyczeniami dobrej nocy na tle Ŝywej muzyki, końcowych napisów przesuwających się po obrazie miasta i następujących kolejno po sobie reklamach. Codzienne wiadomości przemknęły jak pociąg i zniknęły, by powrócić o jedenastej wieczór i następnego dnia o tych samych godzinach. — Max, cały ten interes z telewizją to bardzo złoŜone zjawisko, działa w nim wiele czynników — John skrzywił się i odsunął słuchawkę od ucha. Dziękował Bogu, Ŝe rozmawiał z Maxem przez telefon, a nie osobiście. — Max, Max, posłuchaj... — przekleństwa i groźby wykrzykiwane przez Maxa moŜna było usłyszeć nawet z dala od słuchawki. — Max, nie rozumiem, dlaczego się wściekasz, uwierz mi, to nie ja wybieram tutaj wiadomości. — Kolejne wrzaski. — Dobrze, tak, zrozumiałem. Na tym polega moja praca. Max zaczął mówić Johnowi, na czym powinna polegać jego praca. — Max, powinieneś przekazać swoje spostrzeŜenia na ten ten at mojemu szefowi. Nie, nie ma go tutaj, poszedł do domu. Moze^ zadzwonić do niego jutro — Max nie przyjmował jakichkolwiek dalszych wyjaśnień od prezentera Johna Barretta. — Max, czy nie moglibyśmy porozmawiać o tym jutro? Trzask odkładanej słuchawki — Max? — Ciągły sygnał. — A niech to... Dzienna zmiana poszła juŜ do domu i w pokoju redakcyjnym było cicho, zostali tylko ci z nocnej zmiany, którzy szykowali się do „Wiadomości o 1100". John stawał na głowie — nie, robił jeszcze więcej — zagroził, Ŝe zatłucze na śmierć producenta „Wiadomości o 11 °°", którym był Owen Wessel, jeśli znajdzie się w tym wydaniu temat aborcji. Owen zrozumiał. — Tak, w porządku, John, no pewnie. MoŜesz mi zaufać. John wyłączył komputer, tak jakby wyłączał cały ten przeklęty dzień, cały ten brud, cały ten cyrk, który zrobił z niego błazna. Chciał juŜ tylko stąd wyjść. 212 Leslie przysunęła sobie fotel i opadła na niego, wyglądała na bardzo zmęczoną. Została o prawie trzy godziny dłuŜej, niŜ musiała, chciała zobaczyć wszystko do końca. — Czy to był Max? — zapytała. — Ooo, kochanie, to on. Kiedyś unikałbym go w ciemnej uliczce, teraz nie chciałbym go spotkać nawet w samo południe. Skinęła głową. — Coś mi się wydaje, Ŝe nasza przyjaźń z Brewerami się skończyła. Schrzaniliśmy całą sprawę. — Bez przekonania poddała kolejną myśl. — Mogłabym nawet zadzwonić jutro do Deanne i spróbować to jej wyjaśnić — Głęboko westchnęła i pokręciła z powątpiewaniem głową. — Ale jak mam to robić? Sama nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. — Spojrzała na pokój redakcyjny. — Mogę porozmawiać z Marian czy z Rush, ale wiem, co powiedzą. — To są wiadomości. To się stało... — podsunął jej gotową odpowiedź John. — A... — ciągnęła dalej Leslie. — A... wszystko, co pokazaliśmy jest prawdą, wydarzyło się w rzeczywistości. — I...
— I widzowie poznali zdanie obydwu stron. Leslie machnęła rękami, usadowiła się głębiej w fotelu i powiedziała: — Aleja stąd odchodzę. John znieruchomiał, gdy to usłyszał. Nie powinien się dziwić, a jednak był zaskoczony. — Jesteś tego pewna? Chciała mu natychmiast odpowiedzieć, zawahała się jednak. — JuŜ niczego nie jestem pewna. Nie, cofnij to. Jedno wiem na pewno: zawiodłam moich przyjaciół, poszłam na kompromis z moimi ideałami, popłynęłam z prądem, ale... przynajmniej ocaliłam mój bezcenny tyłek. Reporterka Leslie Albright jest bezpieczna. Przerwała zamyślając się głęboko nad swoimi słowami. — A czy miałaś jakiś wybór? — poddał myśl John. Pochyliła się i z naciskiem powiedziała: — Wyobraź sobie, Ŝe miałam! Zaskoczony? Tak, dzisiaj to do mnie dotarło, nie, właściwie to zawsze o tym wiedziałam, ale tak łatwo, tak wygodnie było o tym zapomnieć — mam jakiś wybór. Mogę wybrać dobro zamiast zła, wszyscy moŜemy. Problem leŜy w tej bestii, John. Jesteśmy w brzuchu wielkiej ryby, a ona odpływa z nami, pamiętasz? Jak juŜ raz dostaniesz się do tej firmy i przywykniesz do pływania z prądem i chronienia swojego tyłka, przestajesz myśleć o tym, czy masz jakiś wybór i nawet się nie zastanawiasz nad moŜliwością wybrania dobra w miejsce zła, robisz to, co kaŜe ci ta maszyna. Pewnie, zastanawiasz się nad tym w samochodzie, jadąc na reportaŜ albo przy obiedzie, mówisz o ślepych producentach, którzy siedząc w sali bez okien, narzucają ci swoje widzenie świata, mówią ci, co oni chcą zobaczyć, bez względu na to, czy to się wydarzyło, czy nie — ale ty to robisz. Z najbardziej błahych powodów, ty to robisz. Pozwalam Tinie =• C213 na to, by robiła ze mną, co chce, bo nie chcę stracić pracy, a ty pozwalasz Benowi Oliverowi, Ŝeby jeździł ci po głowie i mówił ci, co masz udawać, bo nie chcesz, Ŝeby cię wyrzucili. Kiedy chodzi o utratę pracy, tak waŜnej pozycji, którą trudno zdobyć, musimy być potulni, dlatego dobro i zło w ogóle się w naszych kalkulacjach nie pojawia, poniewaŜ myślimy, Ŝe nie mamy Ŝadnego wyboru! Johnowi przestawało się to podobać. — Leslie, daj spokój, to nie jest w porządku ani wobec firmy, ani wobec siebie samej. Nie moŜesz... nie moŜesz mówić o moralności, wtedy gdy chodzi o przekazywanie informacji... Nie podniosła głosu, ale tylko wycedziła tak ostro, Ŝe jej głos przypominał syk. — John, czyŜ nie jesteśmy ludźmi? Kim w ogóle jesteśmy? Nie wiem, kim jestem, albo raczej kim powinnam być. Nie wiem, kim jesteś ty! Rozejrzała się po pokoju w nadziei, Ŝe nikt ich nie podsłuchuje. — John, kim byliśmy, rozmawiając z Brewerami? Kim byłam ja, kiedy przez cały ten czas byłam z Deanne? Czy byłam tylko maszyną do zbierania informacji, czy teŜ naprawdę o coś mi chodziło, czy naprawdę współczułam Annie Brewer? Co ty robisz, John? Czy wchodząc do pokoju redakcyjnego zawieszasz swoje człowieczeństwo? Czy John Barrett cokolwiek odczuwa? — Opanowała swoje emocje i ciągnęła dalej. — Rozpoczynasz prezentowanie wiadomości i zdradzasz ludzi, którzy nam zaufali, i do tego jeszcze robisz to bardzo dobrze! Jesteś... jesteś prawdziwym zawodowcem! No cóŜ, ja tak nie mogę. John, Brewerowie zostali przepuszczeni przez tę maszynkę, mieli swoje dwie minuty w telewizji. Prawdopodobnie ich historia nigdy juŜ nie trafi do naszych wiadomości. Wiesz co, ci prawdziwi, czujący ludzie noszący nazwisko Brewer ciągle istnieją, ciągle mieszkają w małym domku, tylko mają o jedną córkę mniej, a ja nie potrafię ot tak, po prostu, wykorzystać ich, wyrzucić i wziąć się za następny temat... — Leslie... — John musiał się upewnić. — Coś wyczułem. Ból nie opuszczał Leslie, mówiła dalej.
— Wobec tego... John, na miłość Boską, dlaczego pozwoliliśmy, by do tego doszło? John nie mógł juŜ się powstrzymywać. Jego rozsądek, profesjonalizm mówiły jedno, ale uczucia kazały słuchać tego, co mówiła Leslie, i tego, co drzemało gdzieś w nim w środku. Musi się temu poddać. Oparł łokcie na biurku i podparł ręką czoło. Przez chwilę nic nie mówił, potem, jakby na spowiedzi, zaczął mówić cichym, ledwo słyszalnym głosem. Mówił z trudem. — Zaraz po rozmowie z tobą w czwartek, Tina Lewis zadzwoniła do Centrum Zdrowia Kobiet. Powiedziała im wszystko o „Wniosku o udostępnienie danych medycznych", powiedziała im o Judy Medford, imieniu i nazwisku podanym przez Annie Brewer. Nawet im je przeliterowała. Powiedziała Alenie Spurr, Ŝe rano następnego dnia będziecie u niej razem z Deanne. Alena Spurr powiedziała Tinie, Ŝe Max Brewer był aresztowany, powiedziała o wszystkim. Dlatego dzisiaj po południu Tina o tym mówiła. Wczoraj wieczorem Alena Spurr przejrzała całą kartotekę i usunęła z niej dane o Judy 214 Medford. Przepisała nawet całą dzienną kartę zleceń, omijając podane przez Annie nazwisko. Leslie nie mogła wydobyć z siebie głosu. No jasne, tak właśnie to sobie wyobraŜała, ale... to brzmiało tak wyraźnie, jak gdyby John o tym wiedział, jak gdyby przy tym był. John mówił dalej tym samym cichym głosem, jakby wyrywał z siebie poszczególne słowa, wyjawiał długo skrywane tajemnice. — Tina to głęboko zraniona kobieta... Jest przeraŜona, ucieka przed samą sobą, a kiedy tak walczy i bije na oślep jak teraz, to dlatego, Ŝe czuje się schwytana w pułapkę, usiłuje się bronić. By lepiej słyszeć, Leslie pochyliła się ku niemu, mówił coraz ciszej. John przerwał na chwilę, by zebrać siły i ciągnął dalej. — Trzy lata temu... 16 września... Tina usunęła ciąŜę. To był chłopiec. Jej pierwsze i jedyne jak dotąd dziecko. Dwa tygodnie temu upłynęły okrągłe trzy lata, a ja słyszałem jej krzyk. — Krzyk? — wyszeptała Leslie. John uniósł rękę. — Słyszałem jej krzyk... krzyk dochodzący z wewnątrz. Ona ciągle o nim myśli, a za kaŜdym razem, gdy pojawia się temat aborcji, to do niej wraca i dlatego musi to w sobie zwalczyć. Musi pokazać samej sobie, całemu światu, Ŝe postąpiła słusznie, Ŝe miała do tego prawo, Ŝe nie jest niczemu winna. Leslie... gdy podałaś jej ten temat, rozdrapałaś starą ranę. Po raz pierwszy John spojrzał na nią. — To nie ciebie ani mnie ona nienawidzi. Nie walczy z nami. Walczy z Prawdą. Prawda nie chce jej opuścić, a ona jej nienawidzi. — Przerwał, jak gdyby przyszła mu do głowy nowa myśl. — Nie wiem, kim one są, ale... to nie tylko przypadek Annie. Zmarły tam równieŜ inne dziewczęta. Leslie wierzyła mu. — John... skąd o tym wszystkim wiesz? Wyglądał, jakby za chwilę miał wybuchnąć szlochem. Potrząsnął głową. — Nie wiem. — To znaczy... Jak to nie wiesz? Nie rozumiem cię. Zaczął zbierać swoje rzeczy, przygotowywał się do wyjścia. — Leslie, wiem tylko tyle, Ŝe... proszę, nie odchodź. Zostań, proszę... jest jeszcze coś. Ta bestia nie musi zwycięŜyć. Nie pozwolimy, by ta ryba odpłynęła z nami w jej wnętrzu. Coś się wydarzy, coś pęknie. Wątpiła w to. — No cóŜ, nie... — Pomyśl o tym, dobrze? Daj sobie trochę czasu. Ja teŜ dam sobie trochę czasu. Zrób tak samo. Jeśli tak nie postąpisz, coś ci umknie. — Wstał. — Muszę iść. Muszę zobaczyć się z Carlem.
Zabrzmiało to tak stanowczo, Ŝe wzbudziło niepokój. — Czy u niego wszystko w porządku? Nakładając marynarkę, potrząsnął głową. — Nie. Widział dzisiejsze wiadomości i... lepiej będzie, jak tam pojadę. 215 Rozdział 19 Farba była wszędzie. W morzu kolorów płótna nie było widać. Z pochlapanych ścian farba spływała na podłogę, utworzyły się juŜ wielobarwne kałuŜe. A Carl wylewał farby z kolejnych naczyń, wyciskał tubki jedną po drugiej i na ślepo ciskał je wokół siebie, niewiele widząc przez zalewające mu oczy łzy. Szlochał. W szale smagał płótno pędzlami i bezlitośnie chłostał je farbą, która niczym eksplodująca lawa rozlewała się i przybierała najrozmaitsze kształty. Jego wszechświat rozpadł się na nic nie znaczące, oddzielone od siebie cząstki. — Carl! — John wpadł do pokoju wprost w namalowany praez Carla krzyk. — Carl! Przestań. Proszę. — Nie słyszę cię! — krzyczał Carl. — Nic juŜ nie słyszę! Niczego juŜ nie widzę! Nic juŜ nie wiem! John usiłował chwycić go, objąć. — Carl, daj spokój, narobiłeś takiego bałaganu... Carl odepchnął go. — Jakiego bałaganu? Czym jest sztuka? Czym jest miłość, nienawiść, Prawda? Nie wiem i ty teŜ nie wiesz! — Carl! Carl odwrócił się, twarz i dłonie miał wy smarów u, <• farbami, oczy przybrały dziki wyraz. Rzucał pojedyncze słowa, akcentując kaŜde z nich kolejnym chlapnięciem farbą. — Szukałem odpowiedzi, a cały świat mnie zlekcewaŜył! Szukałem Boga, a On dał mi ciebie! Szukałem więc Prawdy, a... ty zniszczyłeś cały mój świat i zrobiłeś z niego filmik reklamowy... — Dobrze, Carl... Wiem, jak trudno to zrozumieć. To bardzo złoŜona sprawa — John spojrzał na pochlapane płótno. — Jeśli tak właśnie myślisz o mnie... cóŜ, nie mogę mieć o to pretensji... — JuŜ cię namalowałem. Namalowałem jedynego ojca, którego mogłem odnaleźć. — Chciałbym to zobaczyć. — Nie mogę tego odnaleźć. Nikt nie moŜe. — Jak mam to rozumieć? — Płakałem na pogrzebie dziadka. Wiedziałeś o tym? Wyznanie Carla zaskoczyło Johna. — Tak. Myślałem o tym... Naprawdę chciałbym się dowiedzieć, dlaczego... 216 Carl rozejrzał się po warsztacie, po stojących na swoich miejscach urządzeniach i poukładanych narzędziach, które wisiały kaŜde na swoim haczyku albo leŜały w odpowiednich przegródkach. — PoniewaŜ on coś rozumiał. Wiedział gdzie jest, wiedział kim jest. Gdyby poŜył jeszcze trochę, mógłbym go poznać, moglibyśmy się do siebie zbliŜyć, rozumiesz? — Ponownie rozejrzał się po pokoju, krzyknął: — To nie jest moje miejsce! — i pobiegł w kierunku drzwi. — Carl! Carl, nie idź! MoŜemy to wyjaśnić! Carl zatrzasnął za sobą drzwi, pozostawiając na klamce zielone, niebieskie i czarne plamy. John został sam, stał w samym środku tego rozpaczliwego dzieła, które stworzył Carl. We wszystkim, co tu było, w kaŜdej cząstce widać było chaos, gniew, rozdarcie. Warsztacik utrzymany z taką starannością przez dziadka Barretta, z taką troską i oddaniem, teraz został zniszczony przez ten wybuch bezsensownych barw. Pośrodku tego wszystkiego, na warsztacie stał mały telewizor, z którego dobiegało wrzaskliwe wezwanie: „kup, kup, kup, miej to, uŜyj tego, ulŜyj sobie, zapomnij; śmiej się,
śmiej się, śmiej się ze wszystkiego, niczym się nie przejmuj; spójrz na to, no spójrz, a teraz na to, to jest nowe, pojawiło się teraz, to jest inne, to jest szalone, to jest nieprzyzwoite, nigdy czegoś takiego nie widziałeś, nie przegap okazji!" A po chwili kolejny, wielokrotnie powtarzany slogan, od którego robiło się niedobrze: „W dzisiejszych czasach przekazywanie informacji to domena ludzi uczciwych, ludzi, którym moŜna ufać!" John zaklął. „Mało tego, Ŝe ta głupia skrzynka plecie bzdury, to muszę jeszcze oglądać kolejną reklamówkę wyborczą Slatera!" Wyciągnął rękę ku wyłącznikowi telewizora, bezcennej pomocy w powrocie do normalności. „John Barrett!", gadała dalej skrzynka. „Głos uczciwości mówi wam prawdę o naszym świecie!" Na ekranie pojawiła się twarz Johna Barretta. Wielka, śmiała, uczciwa. Trudno było nie czuć dla niej podziwu. W ciągu tych kilku sekund, gdy jego twarz widniała na ekranie, John osłupiał. Nie mógł oprzeć się przemoŜnemu wraŜeniu, Ŝe ta skrzynka drwi z niego, przedrzeźnia go! Słyszał wręcz jej chichot! Wymierzyła mu policzek posługując się... nim samym. Słuchał jej i wpatrywał się w nią; dotarła do niego upiorność tej sytuacji; pozwolił jej uderzyć się z całym impetem. Potem, zaskoczony i przybity, uciszył tę maszynę. Wyłączył ją. Ekran zamarł i patrzył nań teraz swoim pozbawionym wyrazu okiem. John cofnął się i spojrzał na telewizor; nienawidził go, nienawidził samego siebie. Spojrzał w górę, na krokwie i aŜ podskoczył — jakieś zjawisko, jakaś spoglądająca na niego z góry twarz! Zimna. Pozbawiona Ŝycia. Mechaniczna. Doskonała. Uczciwa. Nieskazitelna. Profesjonalna. Jego twarz. Gotowa do odpowiedzialnego i starannego podawania najnowszych informacji. Najlepsza. Pierwsza spośród wszystkich. 217 Obraz namalowany przez Carla. Wizerunek bez skazy. Było w nim wszystko, co składało się na prezentera Johna Barretta. Obraz wisiał wysoko. Podniosły, nieosiągalny, nietykalny. „Nie mogę tego odnaleźć", jak powiedział Carl. Nikt nie moŜe. Ta skrzynka przedrzeźniała go. A teraz obraz, ten wizerunek zawstydził go. „To jestem ja?", zastanawiał się. — O BoŜe — wyszeptał — kim jestem? Kim naprawdę jestem? Bóg usłyszał jego pytanie. I John o tym wiedział. — Nie, nie, nie powinienem o to pytać. Nie chcę wiedzieć. Pozwól mi wreszcie samemu do tego dojść... nie mów mi... Proszę, nie mów mi. Ale Bóg usłyszał to pytanie. John wiedział juŜ, Ŝe Bóg nie odkłada spraw na półkę; Bóg zdecydował wypełnić swoją wolę. Nie chciał tego, ale czuł, Ŝe do tego doszło. Gdzieś w tym wielkim, rozległym wszechświecie, moŜe wszędzie, Bóg słyszał głos Johna. Słyszał jego pytanie i patrzył na niego. — BoŜe... nie patrz na mnie. To naprawdę nie jest aŜ tak waŜne. Nie chciałem. Odpowiedź miała nadejść. Od Boga? Od Boga Wszechmogącego? W ca- ; łym budynku panowała śmiertelna cisza. Nie było słychać najmniejszego szmeru. John słyszał wiejący na zewnątrz wiatr, szczekanie psa, ciche skrzypienie krokwi... bicie własnego serca. Usłyszałby kaŜdy nowy dźwięk. KaŜdy głos. Odpowiedź miała nadejść. Udzielić jej miał Bóg. John spojrzał znów do góry, ku krokwiom Były chyba z czterocalowych bali? Wyobraził sobie, Ŝe pękają jak zapałki. Nigdy nie ukryją go przed Bogiem. Rozejrzał się wokół, popatrzył na stare, pojedyncze okna. W kilku z nich do dzisiaj pozostały pęknięte szyby. To zrobił on sam, gdy był chłopcem. Te okna nigdy nie zasłoniłyby go przed Bogiem.
Ten budynek to tylko kruche schronienie zbudowane z patyczków. Jakiś huragan mógłby go zmieść, potęŜne trzęsienie ziemi mogłoby <^o zburzyć, mógłby go strawić poŜar. Nigdy nic nie ukryje go pi ':(! Bogiem. Bóg miał nadejść. Co będzie, jeśli zobaczy ten obraz? A jeśli zobaczy ten straszliwy bałagan? A jeśli przemówi do Carla? John spojrzał na swój wiszący u krokwi wizerunek. Ten prezenter patrzył na niego, był taki sam jak zawsze, zimny, opanowany, obarczony odpowiedzialnością... blady jak papier. „Kłamstwo? O BoŜe, nie pozwól, bym to był ja. Ja nie jestem tym facetem, który wisi tam u góry... Nie jestem. Proszę... nie mów mi jednak, kim naprawdę jestem. Jeszcze nie teraz. Nie mógłbym tego znieść." John wziął kilka głębokich wdechów i starał się uspokoić myśli. Musi się opanować. Postanowił się pomodlić. Wychowywał się, chodząc do kaplicy. Wierzył w Boga, zresztą zawsze tak mówił. Był dobry... A przynajmniej starał się taki być. — BoŜe... Człowieku, nie módl się, w ten sposób się poddajesz! Teraz dopiero cię zaatakuje! Chcesz, Ŝeby cię takim zobaczył? 218 „To szaleństwo", pomyślał. „Muszę się stąd wydostać." Podszedł do drzwi. Na klamce ciągle były ślady farb, które Carl zostawił wychodząc. Po wyjściu poczuł, Ŝe ma śliskie palce. Przyklęknął na jedno kolano i gorączkowo zaczął wycierać dłoń o trawę. Musi pozbyć się tej farby. „Nie, BoŜe, to nie ja, to nie mój błąd. Nie wiedziałem, Ŝe Carl chciał to zrobić. Nie wiem, dlaczego to uczynił. Nie mam z tym nic wspólnego!" Poderwał się i szybko szedł przed siebie. Zmiana dekoracji, tego mu potrzeba. ŚwieŜe powietrze. Inne otoczenie. Szedł wśród ciszy, mijając dobrze znane domy, które stały tu od blisko pół wieku. Czekał na pojawienie się strachu, wielkiej trwogi, ale nic się nie wydarzyło. Właściwie, będąc na powietrzu, czuł się jeszcze gorzej. Czuł się tutaj nagi, jak łatwy cel z wyry-sowaną na czole tarczą strzelniczą. „O Panie, jak mam ujść przed Tobą?" W głowie kołatały mu słowa Pisma. Zaczął biec. „Donikąd", pomyślał. Bóg jest wszędzie. Bez względu na to, w którą stronę się zwrócić, zawsze patrzy Mu prosto w oczy. „Jeśli pobiegnę tą ulicą, Ty tam będziesz. Jeśli wsiądę do samochodu i wyjadę z miasta, Ty będziesz razem ze mną w samochodzie. Jeśli schronię się w metrze, Ty będziesz w tym samym tunelu. Mogę włączyć telewizor i jakoś się od Ciebie oderwać, ale to nie skłoni Cię do odejścia. Mogę zacząć kupować róŜne rzeczy, by wyprzeć Cię z moich myśli, ale Ty nadal tam będziesz." Ciągle biegł, starając się otrząsnąć z przeraŜenia. Albo oszalał, albo Bóg rzeczywiście go ściga, ale i jedno, i drugie było na tyle przeraŜające, Ŝe biegł chodnikiem jak wariat, skręcił pod wielkim klonem i pobiegł następną przecznicą, mijając jasno oświetlone okna i lampy gościnnie błyskające na gankach domów. Gdy skręcił w wąską uliczkę, przez pewien czas ścigały go dwa szczekające psy. Co im się stało, czyŜ nie widzą, Ŝe ma kłopoty, Ŝe ściga go Bóg? Dostrzegał całą niezwykłość sytuacji. Bóg ściga jakiegoś człowieka po ulicy, a ten biedak ucieka, jakby od tego zaleŜało jego Ŝycie i nikt nie zwraca na to uwagi. Bóg zbliŜał się i nie było po Nim widać Ŝadnych oznak zmęczenia. John wiedział, Ŝe Bóg w końcu go dogoni, ale biegł dalej. Nie mógł się zatrzymać. Znalazł się w parku Snyder, w którym od wielu pokoleń bawiły się dzieci. W nocy było tu pusto, huśtawki zwisały nieruchomo, boisko do gry w baseball świeciło pustką. Przebiegł
przez trawnik i natknął się na ławkę. Nie mając juŜ siły, opadł na nią cięŜko, nie było sensu biec dalej. Nie moŜe uciec przed Bogiem, nie moŜe go przegonić ani przechytrzyć. — Dobra — wyszeptał. — Dobra. Masz mnie. JuŜ nie mogę biec. Nie mogę. Jestem. Zrób ze mną, co chcesz. Zabrzmiało to tak osobiście, jak modlitwa, którą odmawiał przed trzydziestu dwu laty. „Johnie Barrett, kim naprawdę jesteś?" — Och! — Nie mógł się powstrzymać od jęku. Rozejrzał się wokół. W parku nie było nikogo. „Odsłoniłem tajemnice ludzkich serc, a ty je ujrzałeś." 219 „Nie, nie", pomyślał John, „On wydrze mi moje serce, wiem o tym!" „Teraz ukaŜę ci tajemnicę twojego serca." John zaczął rozumieć, kim jest. Nie moŜe się od tego uchylić. Na jego ducha, umysł i duszę spłynęła Prawda, jak fala, a on musiał stawić jej czoła, przyznać jej rację bytu, poznać ją. Nie mógł juŜ dłuŜej temu zaprzeczać. Jego dusza odsłoniła się przed Bogiem. „Synu", mówił mu ojciec, „Przyjdzie do ciebie Prawda i będzie ci cięŜarem, dopóki się z nią nie pogodzisz." Prawda sprawiała ból. Kłamstwa opadły jak strupy, a John krwawił wewnętrznie przez wiele godzin, tłumiąc krzyki bólu w rękawie płaszcza, płaszcza, który otrzymał od ojca. TuŜ przed północą Carl wrócił do domu, delikatnie otworzył pierwsze drzwi tylnego ganku i długo wycierał buty w wycieraczkę. Bezszelestnie przekręcił klamkę drugich drzwi, aŜ usłyszał trzask otwierającego się zamka, otworzył je, mając nadzieję, Ŝe nie zaskrzypią; ostroŜność okazała się niepotrzebna, poniewaŜ natknął się wprost na babcię, która czekała na niego. Siedziała przy kuchennym stole i czytała Biblię. Wyglądał Ŝałośnie, zmarznięty, drŜący, oczy miał czerwone od płaczu, a twarz wybrudzoną przez zmieszane z farbą łzy. — Jak się czujesz? — zapytała. — Beznadziejnie. — Nie było go stać na inną odpowiedź. — Widziałeś się z ojcem? Pytanie ukłuło go. — Nigdy nie widziałem mojego ojca. Uniosła brwi i wskazała palcem jego nos. — Och, chodź tutaj, mów prawdę. — Nigdy go nie widziałem i nie obchodzi mnie, czy go zobaczę. Nie ma po co. — Wstała od stołu i pokiwała na niego przyzywająco palcem. Nie chciał podejść. — Och, daj spokój... — Chodź do mnie. — Babciu, nie chcę z nim rozmawiać! — Nic mnie nie obchodzi, czy tego chcesz, czy nie, ale obchodzi mnie ten bałagan, którego narobiłeś. A teraz chodź ze mną. Niczego się nie wypierał, ale idąc teraz za nią w stronę warsztatu dziadka, zaczął się zastanawiać, jak ona to przyjęła. — Pismo powiada, Ŝeby nie kończyć dnia w gniewie. Słońce juŜ zaszło, ale ja ciągle jestem na nogach i dostaję juŜ bzika. Naprawdę, chciałabym dzisiaj zasnąć wiedząc, Ŝe jakoś się dogadaliście, zamiast prowadzić farbiane wojny i snuć się potem po okolicy jak dwóch zwariowanych włóczęgów. 220 — Babciu, on znowu wyjedzie do mnie z takimi tekstami jak zawsze. Zatrzymała się przed drzwiami warsztatu, odwróciła się i powiedziała bez chwili wahania. — Nie, dzisiaj tego nie zrobi. Carl stanął na progu. Nie miał na to Ŝadnej odpowiedzi. Mógł tylko patrzeć.
W środku był jego ojciec, John Barrett. Klęcząc w kącie warsztatu, szorował podłogę, moczył co jakiś czas szmatę w puszce terpentyny i szorował dalej. Musiał słyszeć, jak otwierali drzwi, musiał wiedzieć, Ŝe na niego patrzą, mimo to nie odwrócił się i nie podniósł na nich wzroku. Babcia powiedziała cichym głosem. — Obaj narobiliście tego bałaganu, to teraz obaj go posprzątacie. — Carl juŜ chciał powiedzieć, dlaczego to nie jest moŜliwe, ale ona juŜ wyciągnęła do niego rękę i przecząco pokręciła głową. — Nie, nie, teraz cię mam. Zniszczyliście moją własność i musicie to naprawić. Do roboty. Carl szybko ocenił skalę wybuchu artystycznego. — To zajmie całą noc! — Och, co najmniej. Ale zaczniesz dzisiaj. — Stała tak i widać było, Ŝe nie pozostawia mu wyboru. Carl szybko zgodził się na taki obrót sprawy, wszedł do środka. Przeszedł koło piły tarczowej i wiertarki, wzdłuŜ stołu warsztatowego i wiszących na ścianie narzędzi, aŜ znalazł się zaraz za ojcem. Jeszcze raz spojrzał na babcię Barrett, ale ona ograniczyła się tylko do wskazania mu stołu. — W trzeciej szufladzie znajdziesz więcej szmat. — A jakiś rozpuszczalnik do farb... albo coś w tym rodzaju? — Twój ojciec ma całą puszkę terpentyny. Jestem pewna, Ŝe z przyjemnością się z tobą podzieli. Wyszła i zamknęła za sobą drzwi. Carl spojrzał na odwróconego plecami ojca. John Barrett przebrał się w jakieś stare ubranie, były to chyba porwane jeansy dziadka, stara, niebieska koszula poplamiona farbami i zdezelowane, robocze buty. W tym stroju w ogóle nie przypominał prezentera wiadomości telewizyjnych. Milcząc pracował bez przerwy. Carl znalazł szmatę i ukląkł na podłodze, niedaleko ojca. Zaczął ścierać długą smugę niebieskiej farby, którą wylał na podłogę, ale szybko doszedł do wniosku, Ŝe potrzebny jest mu rozpuszczalnik. Spojrzał na ojca. Oczy Johna Barretta były wilgotne, a twarz zaczerwieniona. Widać było, Ŝe niedawno płakał. A moŜe i nadal płacze. — Czy mogę wziąć trochę terpentyny? Ojciec wręczył mu puszkę i w tym momencie ich oczy przez chwilę się spotkały. Patrzyły na niego oczy Johna Barretta, naprawdę na niego patrzyły. Pomiędzy jego oczami a Carlem nie było Ŝadnego urządzenia, Ŝadnej kamery, Ŝadnego tekstu czy ściągawek. Carl patrzył na ojca i nie mógł się od tego spojrzenia oderwać, aŜ ten ponownie wbił wzrok w podłogę. Wtedy Carl zdał sobie z czegoś sprawę. Usiłował tylko od czasu do czasu rzucać spojrzenie na ojca, podczas gdy nawilŜał szmatę terpentyną. W jego twarzy coś się zmieniło. Trudno powiedzieć co, ale... sprawiała wraŜenie 221 łagodniejszej. Bardziej wraŜliwej. Ciepłej. Ludzkiej. Zaczął się nawet trochę pocić. MoŜe i widział tę twarz wcześniej, wtedy, w nocy, w jego mieszkaniu, wtedy, gdy usłyszał słowa „Jestem taki jak ojciec". Ciekawe, jak brzmi teraz jego głos? — Wiesz co — zaczął Carl — nie musisz mi pomagać. To ja narozrabiałem. — Jestem ci to winien, Carl. — Głos był łagodny. John Barrett wziął z powrotem puszkę terpentyny, zmoczył nią swoją szmatę i szorował dalej. — To jest nasz bałagan. Pracowaliśmy na to całe lata. — Carl nie mógł temu zaprzeczyć, więc szorował dalej. śółta farba schodziła dość łatwo. MoŜe nie będzie to takie trudne. Gdy patrzył w stronę ojca, dostrzegł spadające na podłogę krople. — Czy wszystko w porządku?
John usiadł na podłodze i wziął drugą szmatę, tym razem do wytarcia oczu i nosa. — Och... chyba tak. — Znowu słyszałeś mówiącego Boga? Na te słowa w oczach Johna znowu pojawiły się łzy. Nie mógł mówić; pokiwał tylko twierdząco głową. Carl zastanawiał się nad tym przez chwilę, w końcu powiedział. — Podaj mi terpentynę. — John spełnił jego prośbę i Carl znowu zabrał się do pracy, tym razem zajął się smugą w kolorze niebieskim. — Najpierw usuniemy farbę olejną. Akwarele zejdą mydłem i wodą, więc mogą poczekać do jutra. John schował swoją szmatkę uŜywaną jako chusteczkę do kieszeni i wrócił do pracy. — Czy ta plama jest olejna? — Tak. Wszystkie Ŝółte, niebieskie i czarne są olejne. Czerwonymi się nie przejmuj, zejdą łatwo pod szczotką. Szorowali przez jakiś czas w milczeniu, aŜ w końcu John pow adział: — To tak, jakbyśmy jedli słonia, co? — Tak — rozumiejąc tę przenośnię, odpowiedział Carl — kawałek po kawałku. Skończyli około pierwszej w nocy i wrócili do domu, by wziąć prysznic i przygotować się do snu. Carl połoŜył się w dawnym pokoju Johna, a John wziął koce i pościelił sobie na sofie w salonie. Niedługo wróci do swojego mieszkania, ale na razie, moŜe kilka dni, chciał zostać tutaj, w tym domu, blisko swojej rodziny. Niewiele brakowało, by Leslie Albright zaczęła sobotę jako bezrobotna. Poprzedniego dnia Ben nie przyjął jej rezygnacji, powiedział natomiast, Ŝeby przemyślała to sobie przez weekend. Z pewnością dostrzegł, Ŝe jest wściekła, oburzona, wyprowadzona z równowagi i zdolna do wszystkiego. ToteŜ trud222 no było spodziewać się po niej chłodnej oceny sytuacji i podjęcia takiej decyzji, której nie musiałaby później Ŝałować. No cóŜ, siedząc w swoim małym mieszkaniu, popijając poranną kawę i kontemplując nadejście nowego dnia, Leslie doszła do wniosku, Ŝe Ben postąpił bardzo mądrze. Gdy człowiek dobrze się wyśpi, ranek ukazuje sprawy w nowej perspektywie. MoŜe ta praca jest kolejną szansą, kolejną próbą. PrzecieŜ wybrała ten zawód, uczyła się do niego i przygotowywała, a w końcu, biorąc wszystko pod uwagę, było to ciekawe zajęcie. Poza tym, jeśli teraz odejdzie, nigdy nie będzie miała moŜliwości odnaleźć doktora Denninga, uzyskać oryginał sprawozdania z sekcji zwłok i podsunąć go Tinie Lewis pod nos. ChociaŜby dlatego warto było zostać, bez względu na dalsze przykrości. Uporawszy się z tym, zabrała się do realizacji kolejnego punktu na ten dzień: odsunęła na bok talerzyk z nie dojedzoną grzanką, filiŜankę z kawą i połoŜyła przed sobą ksiąŜkę telefoniczną. W porządku, pomysł z „Wnioskiem o udostępnienie danych medycznych" nie przyniósł efektów dzięki poczciwej Tinie i jeśli szpital nie chce podać numeru Denninga, to trudno. Ale gdziekolwiek w okolicy moŜe być teraz dr Denning, musi go odnaleźć. Pierwszy krok był oczywisty: odnaleźć jego domowy numer telefonu i po prostu zadzwonić. Przewertowała ksiąŜkę telefoniczną i odnalazła kilku Denningów. Albert Denning, David Denning... o, jest, Mark Denning, lekarz. Ustawiła na stole telefon i wykręciła numer. Sygnał zabrzmiał kilkakrotnie, a potem odezwała się automatyczna sekretarka: „Halo, tu mieszkanie państwa Denning. W tej chwili nie moŜemy odebrać telefonu, proszę zostawić nazwisko i numer, a odtelefonujemy moŜliwie najszybciej..." Po sygnale zostawiła wiadomość:
— Halo, mówi Leslie Albright. Jestem przyjaciółką Maxa i Deanne Bre-werów oraz Johna Barretta juniora. Chodzi o sekcję zwłok Annie Brewer przeprowadzoną przez pana w maju tego roku... Zostawiła swój numer telefonu do domu i do pracy. Zrobione. A teraz, co dalej? Jeśli udałoby się odnaleźć jego adres, mogłaby zostawić mu w drzwiach kartkę. Zaczęła powaŜnie się nad tym zastanawiać. śarty się skończyły. John ostroŜnie podniósł płócienny pokrowiec, odsłaniając listwy, wręgi i części, które trudno było juŜ mu nazwać bez zastanawiania się. — Hej, chłopie, minęło trochę czasu. Stał tak w warsztacie dziadka i przyglądał się pozostałościom zapomnianego przedsięwzięcia. Carl zdał sobie sprawę, Ŝe daleki jest od tego, co widział; milczący, niezbyt zachwycony tym pomysłem. Jeszcze dwa dni temu cieszyłby się na samą myśl, Ŝe mógłby popłynąć tą łodzią na ryby z ojcem, ale to było przedtem, zanim załamała się w nim nadzieja. Upadek 223 był długi i twardy, a lądowanie bardzo bolesne. Ciągle jeszcze czuł blizny w duszy, a na ich zagojenie trzeba będzie długo poczekać, o ile w ogóle będzie to moŜliwe. Tak, wczoraj wieczorem widział łzy ojca, wydawało mu się, Ŝe widział i samego ojca, jego prawdziwe oblicze, pracował u jego boku. Ale jak jest teraz? MoŜe ojciec postępuje z nim tak, jak radzi się ojcom w podręcznikach o wychowywaniu dzieci? Pocałunek na otarcie łez? Carl miał wątpliwości. Ojciec zabrał się do naprawiania o wiele lat za późno. — Babcia mówiła, Ŝe ty i dziadek przestaliście się tym zajmować, gdy wyjechałeś do college'u. — To prawda. John zaczął przebierać leŜące na stosie elementy, usiłując je uporządkować i przypomnieć sobie ich przeznaczenie. — To było nasze wspólne przedsięwzięcie, mieliśmy to zrobić razem. Chyba dlatego dziadek tego nie dokończył. Czekał na mój powrót. — Chyba za późno wróciłeś. Carl miał rację. John wiedział o tym. Ale ten dzieciak zaczął się robić coraz zuchwalszy, Johnowi niezbyt się to podobało. — Tak. Tak, to prawda, Carl. Tak było. Ale teraz jestem tu i ty jesteś, dlatego moŜemy się na coś zdecydować. Carl patrzył na drewniane elementy. Oto czym były: pomieszane i porozrzucane cząstki. — Zgoda? — zachęcił go John. Carl chciał znowu wyjść, ale wiedział, Ŝe to byłoby tchórzostwo. Nie, nie miał ochoty na Ŝadne sprawdzanie. Był pewien. — Jestem przekonany, Ŝe nie mam ochoty na budowanie jakiejś głupiej łodzi. — Pomyślałem sobie, Ŝe moglibyśmy dokończyć to, co zacząłem z dziadkiem — John ostroŜnie ciągnął dalej. —I pomyślałem sobie, Ŝe moglibyśmy porozmawiać. — O czym? — O czym chcesz. Carl zmierzył się wzrokiem z Johnem, a ten nie odwrócił oczu. Ten facet naprawdę się otwiera, jeśli naprawdę o to mu chodzi. — O czym chcę, tak? — Nie będzie to zbyt przyjemne, ale czy mamy inne wyjście? Według mnie, moŜemy albo spojrzeć na sprawy takimi, jakimi są i zacząć powoli to wszystko układać, albo pójść kaŜdy w swoją stronę, nie wtrącać się w swoje Ŝycie i nie naprawiać błędów, które popełniliśmy. Sprawdź go, Carl. Uderz go teraz i zobacz, jak zareaguje. — Dlaczego rozeszl iście się z mamą? John skrzywił się. — Och, chłopie... Carl zamachał rękami. — Tak, oczywiście, moŜemy mówić o czym chcemy! Zaczął zbierać się do wyjścia. — Hej, daj mi chwilę czasu do namysłu, dobrze? Widząc irytację ojca, Carl zatrzymał się.
224 — Zaczynasz od rozdrapywania wielkich ran, naprawdę wielkich, i co, chcesz, Ŝebym od razu wyskoczył z gotowymi informacjami i komentarzem przygotowanym specjalnie dla ciebie? Czy sądzisz, Ŝe to było takie proste? Carl zastanowił się przez chwilę i skinął głową. — Tak, tak sądzę. — Och, daj mi chwilę czasu! — Ona była samolubna i ty byłeś samolubny; ty myślałeś wyłącznie o karierze, a ona tylko o tym, Ŝebyś ani ty, ani Ŝaden inny męŜczyzna nie dominował nad nią. John spojrzał szybko na syna. — No to po co mnie pytasz? — Czy takie były powody? — Tak, takie były powody. — W porządku. — Zakładam, Ŝe odbyłeś na ten temat kilka długich rozmów ze swoją matką. — Ona ma na imię Ruth. — No dobra... Ruth. — Nie wygląda na to, Ŝebyś darzył ją przyjacielskim uczuciem. John juŜ był wściekły. Wymknęło mu się przekleństwo. — Co powiedziałeś? — Powiedziałem... — John zmieszał się nieco. — Przepraszam... — Po chwili znowu się zdenerwował. — A dlaczego mam się przed tobą usprawiedliwiać? Przed chwilą teŜ się nieźle wyraŜałeś. — Ja jestem tylko zwykłym grzesznikiem! Ja nie rozmawiam z Bogiem, tak jak ty! John chciał się odgryźć i juŜ nabrał powietrza, ale tylko westchnął i uśmiechnął się, potrząsnął głową, spuścił wzrok i zastanawiał się przez chwilę. Znowu na niego spojrzał. — Dobrze, Carl. Chcesz się ze mną porozumieć? Chcesz szczerze porozmawiać? Powiedz mi: gdy wczoraj chlapałeś tymi farbami, to o kim myślałeś? Carl uśmiechnął się. Celny cios. — O sobie. — A więc nie myślałeś ani o babci, ani o dziadku i jego schludnym warsztacie i nietykalności dzieła jego rąk, i o tym, jak powinien się zachowywać gość w czyimś domu? — Nie... wpadłem w szał. — Zanim John zdąŜył coś powiedzieć, dodał: — Ale przecieŜ powiedziałem ci, jestem zwykłym grzesznikiem. Zdarza mi się robić takie rzeczy. John rozejrzał się z niedowierzaniem po warsztacie. — Aha... no tak, trzeba dać innemu grzesznikowi klapsa, tak? Carl nie odpowiedział, więc John ciągnął dalej. — Nie jesteś przecieŜ taki, jak ten obraz. A swoją drogą, jest niezły. Carl spojrzał na zawieszony u sklepienia obraz prezentera. Był na nim ciągle chłodny, opanowany, nieskazitelny, profesjonalny. — Nienawidzę tego obrazu. — No dobrze, pewnie, obydwaj wiemy dlaczego. No to zrób coś, Ŝeby Bóg uwierzył w ten wizerunek, który tam wisi. Daj spokój! Bóg widzi go na 225 wylot. Wie, kim naprawdę jesteś, więc równie dobrze moŜesz się pozbyć maski i być w stosunku do siebie szczerym. Carl spojrzał na obraz, potem na ojca i powrócił do przerwanej myśli. — Więc... co czujesz do Ruth? — Czuję... przede wszystkim mam wraŜenie, Ŝe nie chciałbym o niej mówić. — No... ona teŜ niewiele o tobie mówi. Ale czy ty jej nienawidzisz?
— Nie, wcale nie. — Czy nadal ją kochasz? John musiał sobie uświadomić, co naprawdę czuł i myślał. — Wtedy nie miałem wątpliwości co do tego, Ŝe ją kocham. Ale patrząc na to dzisiaj, mogę powiedzieć, Ŝe bardziej kochałem siebie. A teraz... teraz nie wiem, co do niej czuję. Jeśli miłość polega jedynie na uczuciach, to nie czuję jej w ogóle. Jeśli miłość polega na zaangaŜowaniu, nigdy nie było ono między nami na pierwszym miejscu. — Kochasz ją? John zastanawiał się co powiedzieć. — Ta odpowiedź moŜe ci się nie podobać, ale nie sądzę, Ŝeby była dla ciebie niespodzianką. — Mów. — Carl, zawsze kochałem ciebie. Patrząc na to z perspektywy, w szerokim tego słowa znaczeniu, kocham cię i zawsze cię kochałem. Wszystko zaczęło się rozpadać na niŜszym poziomie. Jeśli patrzymy na miłość jak na uczucie, zawsze cię kochałem, nie mam co do tego wątpliwości. Ale jeśli chodzi o miłość w sensie zaangaŜowania... ty znasz odpowiedź. Kochałem bardziej siebie. Chciał być pewien, Ŝe został zrozumiany właściwie. — Czy... czy dobrze to rozumiesz? Carl nie mógł powstrzymać łez. — Tak. John spojrzał na porozrzucane drewniane elementy — Nie wiem, wydaje mi się... nie, nie wydaje mi się, jestem pewien... zawsze Ŝałowałem, Ŝe czegoś z dziadkiem nie dokończyliśmy, nie powiedzieliśmy, nie przeŜyliśmy. Obaj utraciliśmy coś, co mogłoby być... najwspanialszą rzeczą, wiesz? A teraz... Nie mógł zapanować nad emocjami. — Nie chcę, Ŝeby coś takiego stało się z nami. — Wy tarł oczy, wziął kilka głębokich wdechów, usiłował się opanować. Nie mógł. Ciągnął jednak dalej. — Carl, musisz mi wybaczyć... proszę... wybacz mi i zacznijmy wszystko od początku. Zacznijmy. Zabrakło mu słów. Carl wskazał na drewniane elementy. — Zacznijmy od zbudowania łodzi. 226 l Rozdział 20 Zaraz, sprawdźmy... 19202 N. E. Barlow. No tak. Leslie znała tę dzielnicę, w której znajdowały się drogie domy i czyste ulice. Była tu mniej więcej rok temu, gdy wichura wyrwała kilka drzew, które spadły na przewody elektryczne, samochody i domy. Jedna z wielkich jodeł o mało nie przecięła na pół domu utrzymanego w stylu angielskich Tudorów. Rozpłaszczyła za to zaparkowanego na podjeździe mercedesa. Straty sięgnęły znacznych sum; to był dobry temat do wieczornych wiadomości. Doktorze Denning, jeśli nie chce pan do mnie oddzwonić, muszę pana odnaleźć. Właściwie to dała Markowi Denningowi tylko pół dnia na odpowiedź, ale była tak podekscytowana, Ŝe nie mogła dłuŜej bezczynnie czekać. Musi porozmawiać z tym facetem, musi się czegoś dowiedzieć, czegoś konkretnego, i to koniecznie przed poniedziałkiem. Jeszcze jeden głupi uśmiech Tiny Lewis — jeśli nie będzie miała nic naprawdę mocnego w ręku, na przykład wiarygodnego sprawozdania z sekcji zwłok —jej decyzja o odejściu będzie nieodwołalna. Z drugiej strony, gdyby znalazła coś, co dowiodłoby słuszności Brewerów i jej, to wtedy, ho, ho, nowoczesne metody zbierania informacji znowu zaczną jej sprawiać przyjemność. KrąŜyła po okolicy, szukając 19202 N. E. Barlow, przypomniała sobie, jak trudno było odnaleźć jakikolwiek adres w tej okolicy. Domy zbudowano na wielu porośniętych lasem wzgórzach, toteŜ ulice wiły się jak spaghetti, nie tworząc prostej, łatwej do rozszyfrowania
siatki, a numery domów nie następowały po sobie logicznie, lecz co chwila zmieniały się, niespodziewanie zmniejszały lub zwiększały. Nareszcie! Zatrzymała samochód. Tutaj był kwadrat oznaczony 192 i tym razem powinno się jej udać. Wycofała się i skręciła w lewo, jechała powoli pod górę. Rozglądała się na wszystkie strony, próbując odczytywać numery. 19190... 19192... Jeszcze jedna posesja dalej, jeśli tam jest jakaś posesja, a wyglądało na to, Ŝe jest. Przejechała skrzyŜowanie i sunęła dalej wzdłuŜ pięknej ulicy z wielkimi domami stojącymi po obu jej stronach wśród ogromnych, iglastych drzew. „Po kolejnej wichurze znów przyjedziemy tutaj nakręcić nowe zdjęcia", pomyślała. Jest! 19202 N. E. Barlow. Przyjemne miejsce. Dwie kondygnacje, urwisko, spadzisty dach, kilka mansard, garaŜ na dwa samochody, wielkie podwórze z pięknymi drzewami chinowymi i rododendronami. Na podjeździe stał jeep, a w domu paliły się światła. Zaparkowała z boku domu, sprawdziła swój wygląd w lusterku wewnętrznym i poszła w stronę 227 głównego wejścia, mijając po drodze pomalowany na jasne kolory dziecięcy domek zabaw i mały rowerek. Drzwi otworzyła młoda, atrakcyjna kobieta o długich, kasztanowych włosach. — Słucham. Leslie nieco się zawahała i trudno było jej to ukryć... — Dzień dobry, nazywam się Leslie Albright. Testem... no, na co dzień pracuję dla „Wiadomości Kanału 6", ale... hm... nie dlatego tutaj przyszłam, właściwie, niezupełnie dlatego. „Wspaniały początek, Leslie." — Chyba nie wyraŜam się zbyt jasno, prawda? Kobieta okazała się wystarczająco wyrozumiała. — Przypuszczam, Ŝe chciałaby pani porozmawiać z moim męŜem? — Hm... pani... pani Denning? Pani jest Ŝoną doktora Marka Denninga? Skinęła twierdząco głową. — MęŜa w tej chwili nie ma. Jest w Sacramento, pojechał tam w sprawie nowej pracy. Leslie miała nadzieję, Ŝe dobrze ukrywa rozczarowanie. — Och... — Czy zechce pani wejść? Leslie odpręŜyła się. — O tak... oczywiście. Dziękuję. — Weszła do ładnego, jasnego hallu z wysokim sklepieniem. — To piękny dom. — Dziękuję. Mam na imię Barbara. — Miło mi panią poznać. — Weszły do duŜego salonu. Podłogę pokrywał gruby dywan, a przy ścianach stały lekkie, ciemne meble. Przez ogromne okno wychodzące na ogród widać było dwoje dzieci bawiące się /: psem. Barbara Denning usiadła na końcu kanapy i wskazała Leslie miejsce po jej drugiej stronie. — Wysłuchałam wiadomości od pani na automatycznej sekretarce. Czy to pani robiła ten wczorajszy reportaŜ o państwie Brcv-:. Leslie gwałtownie zaprzeczyła ruchem głowy. — Nie, nie, to absolutnie nie ja. To zrobiła Marian Gibbons. Pracowałam z Deanne i Maxem Brewer nad reportaŜem o losach ich córki i... mówiąc wprost, szefowie w stacji zabrali mi materiał i wykorzystali go do przekazania czegoś, czego nie miałam ochoty firmować. Więc... zakładam, Ŝe zna pani sytuację Brewerów? — Właśnie dlatego mój mąŜ szuka nowej pracy. Oczy Leslie rozszerzyły się, a w głowie zadźwięczała myśl: „Wreszcie coś tutaj znalazłaś. UwaŜaj."
Mała łódź wiosłowa ujrzała światło dzienne po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat. John i Carl usunęli inne sprzęty spod okien i za pomocą kilku kozłów i listew powiększyli stół warsztatowy. Na stole rozłoŜyli wszystkie części łodzi i Carl zaczął je składać. Kawałek do kawałka, jedną tutaj, drugą 228 tam, zamieniając je miejscami, odwracając, by dojść do tego, jak je ostatecznie ze sobą połączyć. Sukces był blisko. Carl był niemal pewien, Ŝe nie brakowało Ŝadnej części. Teraz musi zorientować się, jak ułoŜyć wręgi. Jedna z nich leŜała do góry nogami, toteŜ przywrócił jej właściwe połoŜenie, dwie inne trzeba było zamienić miejscami, bowiem ułoŜyli je w niewłaściwej kolejności. Nietrudno było wyznaczyć kil, kierunek ułoŜenia wręg został juŜ zresztą zaznaczony. Jak dotąd, wszystko szło doskonale. Gdy patrzyło się na bezładny stos tych samych części przed ich rozłoŜeniem, sprawa wydawała się beznadziejna. Ale teraz, widząc je dobrze i mając jasno określone dalsze czynności, cel nie wydawał się zbyt odległy. Nie da się tego zrobić w ciągu jednego dnia, ale poświęcając jej odpowiednią ilość czasu, będą mieli w końcu swoją łódź. Drzwi do warsztatu otworzyły się i John wszedł energicznym krokiem. Widać było, Ŝe ma wiele nowych informacji. Carl wyczuł, Ŝe na coś się zanosi, czuł niemal, jak szybko pracuje umysł ojca. — Cześć! — to było pierwsze słowo wypowiedziane przez Johna. — Co się stało? — Dzwoniła Leslie Albright. Znalazła Denninga. — Mogli czytać w swoich twarzach; wyraŜały to samo, mieszane uczucia: radość połączoną z wątpliwościami, podekscytowanie z niedowierzaniem. — Denninga? Tego Denninga? — upewnił się Carl. — Właściwie to Ŝonę Denninga. Leslie mówiła, Ŝe to było sympatyczne spotkanie. Sam Denning wyjechał do Sacramento na rozmowę w sprawie nowej pracy. Zrozum: wywalili go z pracy w szpitalu Westland Memoriał w związku ze sprawą Brewerów. Carl skinął głową. — Tak, to było do przewidzenia. — Szpital zwolnił go po tym, jak udostępnił ojcu i Maxowi sprawozdanie z przeprowadzonej sekcji zwłok. W tym szpitalu obowiązują bardzo surowe, niepisane zasady. — Jakie? Nie bądź kapusiem? — Bo zginiesz. — Jaki zatem zapadł wyrok? Mieliśmy rację? John triumfował. Skinął twierdząco głową, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu. — Annie Brewer zmarła wskutek septycznej aborcji. Ale wiemy to od pani Denning. Kiedy Denning wróci, uzyskamy tę opinię bezpośrednio od niego. Carl oparł się na stole i zastanawiał chwilę nad tym, co usłyszał. John był zbyt podniecony, by siedzieć. — A co ze sprawozdaniem z sekcji zwłok? — zapytał Carl. John potrząsnął głową. — śona Denninga twierdzi, Ŝe ma on jego kopię w swojej kartotece, ale, i to jest logiczne, ona nie moŜe go udostępnić. MoŜe to uczynić tylko Denning. Po chwili John dodał. m 229 P — I to tylko Brewerom. Carl nic nie powiedział. Pozostawił wywołanie tej kwestii Johnowi. John nie dał długo na to czekać.
— No cóŜ, jeśli chcemy dalej uczestniczyć w tej walce, będziemy musieli się przegrupować, to wszystko. Myślę, Ŝe jest o co walczyć, wiem, Ŝe ojciec teŜ tak sądził. Musimy tylko opatrzyć rany i działać dalej. — Pamiętasz jak wyglądało nasze pierwsze spotkanie z Maxem, — Tak, teraz musi być wściekły. Muszę jednak spróbować jeszcze raz do niego zatelefonować. MoŜe zdąŜył się juŜ trochę uspokoić, nie wiem... na pewno go to zainteresuje. Leslie zadzwoni do Deanne tak czy inaczej. Car] próbował zrozumieć to wszystko, ale nie przychodziło mu to łatwo. — Jeśli dostaniemy sprawozdanie z sekcji zwłok pod warunkiem, Ŝe Brewerowie będą chcieli znowu z nami współpracować, będziemy mogli udowodnić, Ŝe Annie zmarła z powodu źle wykonanego zabiegu przerwania ciąŜy w Centrum Zdrowia Kobiet. Jeśli ta dziewczyna, „Mary", będzie chciała się ujawnić, jeśli nie zniechęciło jej to, co się stało w telewizji... a to związane jest z tą kobietą, która prowadzi ten... hm... to Centrum Ochrony śycia, czy jak to się tam nazywa... — Marylin Westfall — przypomniał mu John. — Centrum Ochrony śycia. To kolejna osoba, która nam zaufała i zawiodła się. — Jest jeszcze Rachel Franklin. John potrząsnął tylko głową. — O, bracie. Od samego początku była na mnie wściekła. — Teraz jest pewnie wściekła i na mnie. — Myśl o Rachel przywiodła mu na myśl nieprzyjemne pytanie. — A więc... nawet jeśli o wszystkim się dowiemy... czy to będzie, twoim zdaniem, nadawało się do telewizji'? Po tym, co się stało, trudno jest sobie wyobrazić, Ŝe nikt więcej o tym nie usłyszy, Ŝe coś się z tym stanie, Ŝe coś stanie się z... — Z Prawdą. — Tak. RóŜne rzeczy dzieją się z Prawdą. To znaczy, nawet jeśli będziemy mogli wszystko udowodnić, skąd moŜemy wiedr, >. ze ktoś tego nie wytnie, nie pomiesza, nie przekręci i nie zlekcewaŜy jakiejś części... John skrzywił się. — Wszyscy to robią z Prawdą, Carl, nie tylko środki przekazu. Tak właśnie postępują ludzie z... no cóŜ, z tym, z czym nie chcą się zmierzyć. — Taak... — Carl posmutniał. — No dobrze, jeśli nawet wydobędziemy Prawdę na światło dzienne, kogo to będzie obchodzić? Kto będzie chciał ją poznać? John podniósł rękę. — Nie sądzę, Ŝeby w tej kwestii moŜna było mieć wątpliwości. Zacznijmy od początku: to co przydarzyło się Annie Brewer było złem i to obchodziło naszego dziadka, my stwierdziliśmy, Ŝe nas to równieŜ obchodzi, wobec tego... John spojrzał jeszcze raz na rozłoŜone na stole części łodzi. — To jest jak... nie umiem tego dokładnie wyjaśnić, ale to jakby coś w rodzaju nie dokończonego przedsięwzięcia, kolejnego celu, który dla dziadka wiele znaczył, ale którego nie był w stanie zakończyć. Rozumiesz, o co mi chodzi? 230 — O tak. — Więc jeśli nawet nic z tego nie wyjdzie, nic wielkiego, nic, co dotyczy ogółu... przynajmniej my będziemy mieli poczucie, Ŝe zrobiliśmy to, co zrobić naleŜało, Ŝe nie siedzieliśmy na tyłkach i smętnie o tym rozprawialiśmy. Ojciec nigdy nie poddawał się w sprawach, w których cokolwiek mógł zrobić. Carl rozumiał to i był pewien, Ŝe ojciec teŜ to rozumie. — Sądzisz, Ŝe właśnie dlatego go zabito? John nie miał Ŝadnych wątpliwości. — Z całą pewnością. — Rozejrzał się po warsztacie, jakby chciał zrozumieć człowieka, który go zbudował. — To naprawdę mnie niepokoi. To wszystko jakoś się ze sobą wiąŜe. Max nie jest takim paranoikiem, jak o nim myślimy. — John niemal się roześmiał, gdyŜ coś sobie nagle przypomniał.
— Pamiętasz co powiedzieliśmy o wyrzuceniu Denninga? To niepisane prawo? — Nie bądź kapusiem, bo zginiesz? John spojrzał na Carla pytająco: „A co sobie myślisz?" — Ojciec o czymś wiedział. — I wówczas, jakby po dotknięciu właściwej struny, coś zaświtało w głowie Johna. — I tak mi powiedział! Powiedział mi, Ŝe wie o czymś, o czym chciałby mi powiedzieć, ale... — John przypomniał sobie i zrozumiał. — Powiedział, Ŝe nie jestem jeszcze do tego gotów, nie jestem gotów do przyjęcia tego, poniewaŜ... och, bracie... poniewaŜ nie mogłem pogodzić się z Prawdą. Carl myślał, „tak, miał rację", ale nic nie powiedział. Rozglądał się po warsztacie, bo bał się patrzeć na ojca. — I miał rację — powiedział John. — Miał rację. — Więc... — Carl przerwał. Chyba nie powinien o to pytać. — Staram się — odpowiedział John. — Staram się być w zgodzie z Prawdą. To musi potrwać, mam jeszcze wiele do zrobienia, ale... chcę tego. Bóg jest cierpliwy, juŜ się o tym przekonałem. To tak, jak słowa Jezusa wypowiedziane do pewnej kobiety, Ŝe... kim ona była? Poborcą podatkowym albo... nie, prostytutką, chyba tak. Wybaczył jej i powiedział: „Idź i nie grzesz więcej". Bóg ma dla nas czas i cierpliwość, jeśli my mamy czas dla Niego. Carl zgodził się z tym. To mu się nawet podobało. — Musimy pojechać do hurtowni — powiedział nagle John. „Ho-ho", pomyślał Carl. — Po co? — Jeszcze nie wiem dokładnie. Ale muszę wrócić do chwili, w której widzieliśmy się z ojcem po raz ostatni. Muszę wrócić do jego biura. „Gubernatorze, błagałem cię, byś zmienił drogę, którą podąŜasz, a jeśli tak się nie stanie, Bóg odmieni ją za ciebie. I chociaŜ mówisz sobie, Ŝe »Nikt nie słyszy i nikt nie widzi«, zaprawdę, widzi cię Pan i słyszy wszystkie najskrytsze myśli twoje, wszystko co szepczesz, wszystko co mówisz w największym ukryciu. Pamiętaj, nic nie skryje się przed oczami Pana!" 231 Prorok był tak odległy i wydawał się tak mały, stojąc po drugiej stronie placu, krzycząc i gestykulując, a mimo to jego potęŜny głos niósł się nad głowami tłumu, czysty i wyraźny, unosił się ponad zgiełkiem wiwatów. Gubernator zachowywał się tak, jakby nie słyszał słów tego człowieka, a mimo to, mimo usilnych starań, nie mógł przestać ich słuchać. Siedząc teraz w przedziale pierwszej klasy samolotu wiozącego go na dalszą część kampanii wyborczej, zdał sobie z przeraŜeniem sprawę, Ŝe dokładnie mógł odtworzyć w pamięci całe to wydarzenie, niemal kaŜde wypowiedziane przez proroka słowo, włącznie z ich intonacją. Pamiętał teŜ swoje ówczesne uczucie — teraz czuł to samo — gdy słuchał jego słów. To było tak, jak gdyby nauczyciel w szkole podstawowej przyłapał go na kłamstwie albo jak gdyby wybił piłką szybę w oknie sąsiada, albo wysłuchiwał reprymendy dyrektora szkoły. „Jak niegdyś Nabuchodonozor, stworzyłeś obraz samego siebie, by naśladowali go wszyscy, obraz potęŜny, znacznie większy od ciebie samego", powiedział prorok. Skąd ten stary dziad dowiedział się o mojej kampanii reklamowej? Gubernator zaśmiał się w duchu. „Daj spokój, przecieŜ to tylko telewizja, wszyscy wiedzą, Ŝe to pić, zwykły show business. Nikt tak naprawdę w to nie wierzy". „ZwaŜ jednak: Pan przypomni ci, Ŝe tym obrazem nie jesteś." No cóŜ, ludzie nie wierzą we wszystko, co widzą w telewizji... czy na plakatach... czy na wielkich tablicach ogłoszeniowych. Wiedzą, Ŝe 1:0 kampania wyborcza, Ŝe chodzi o to, by się jak najlepiej sprzedać. Tu chodzi o... chwyt reklamowy. „I chociaŜ będziesz powiadał, Ŝe »Jestem silny i niezwycięŜony, góruję nad tymi masami, nikt i nic mnie nie tknie ani pokrzywdzi«, to w rzeczywistości jesteś równie słaby jak wszyscy, moŜna cię tknąć i obalić!"
Wówczas Slater mógł się tego tylko domyślać, ale teraz był niemal pewny: ten stary prorok wiedział. Gubernator mógł to usłyszeć gdzieś między wierszami jego wypowiedzi. Ten starzec wiedział. PrzecieŜ teraz juŜ nie Ŝyje. Nie Ŝyje. Nikomu nie moŜe o tym po /iedzieć. — Hiram? Gubernator spojrzał na swoją Ŝonę, Asaity, która siedziała obok. — Mm? — Dobrze się czujesz? Na twarzy automatycznie pojawił się triumfujący uśmiech. — Oczywiście. A ty? — Och, znakomicie. Powróciła do lektury magazynu, a on do wyglądania przez okno. Takie były ich wzajemne stosunki i trwało to juŜ... ile to lat? Nigdy nie zadawała mu kolejnego pytania, nigdy nie nalegała na uzyskanie odpowiedzi. Mówił tylko tyle, ile chciał powiedzieć i nie ujawniał niczego więcej, a ona akceptowała to, przynajmniej takie sprawiała wraŜenie. Kiedy się poznali, rozmawiali o polityce, o zajęciach uniwersyteckich, samochodach, sporcie, architekturze, niemal o wszystkim. Nie mówił jej jednak o swoich prawdziwych odczuciach, oczekiwaniach, troskach, obawach, miłości, potrzebach, uczuciach. Nie były to wygodne tematy, dotyczyły tej sfery, w której niełatwo było mu się poruszać i wyszukiwać odpowied232 nie słowa, czul się w niej ciągle jak zagubiony nowicjusz. W trakcie ich pierwszych wspólnych lat wystarczająco często wkraczał na ten obszar i z powodzeniem udawało mu się znaleźć drogę do serca Ashley, stać się dobrym męŜem i ojcem, osiągnąć to, co powszechnie uwaŜa się za sukces w Ŝyciu rodzinnym. Niedługo potem związał się z pewną kobietą, która nie oczekiwała od niego wiele, a była z nim tam, gdzie czuł się bezpieczny, pewny siebie i potęŜny: w świecie zimnej polityki i władzy. To był świat, w którym był naprawdę kowalem swego losu, a dzięki istnieniu Systemu, równieŜ losu innych ludzi. Jego bóstwem było Zadanie, religią Cel, a wyznaniem wiary... No cóŜ, zasady wywodziły się z samej gry, a przedmiotem gry był Cel, a jemu doskonale wychodziło tworzenie nowych zasad i nowych gier. W kaŜdym przypadku mógł się zawsze zasłonić swoją tarczą — sobą samy m, o którego nieskazitelnych cechach wszyscy wiedzieli. Początkowo Ashley nie rozumiała tej przemiany z wyrachowanego cwaniaka w nieco cieplejszego i bardziej uległego męŜczyznę, który pojął ją za Ŝonę, a później znowu przeistoczył się w chłodnego, bardziej odległego, bardziej wyrachowanego człowieka, kierującego się ambicjami i dąŜeniem do władzy. Miała swoje potrzeby, ale on miał pracę, dochodziło zatem do kłótni, starć i dyskusji, które nie prowadziły do Ŝadnych zmian. Pozostała pusta i spragniona, a on zaspokojony i syty. Stał się kimś, kim pragnął stać się od samego początku. Nie pamiętał, kiedy z jej strony nastąpiła zmiana w ich wzajemnych stosunkach. Był zbyt zajęty, by to dostrzec. Po jakimś czasie uderzyło go jednak, Ŝe przestała domagać się od niego odsłaniania myśli i uczuć. Nie rozpraszała go dotknięciami swoich dłoni . Nie powierzała mu swoich tajemnic. Pozostała u jego boku jako lojalna Ŝona, znikła jedynie łącząca ich niegdyś bliskość. Zawarli swoiste milczące porozumienie, Ŝe nie będą ze sobą rozmawiać, tak prawdziwie. Taka sytuacja była dla obu stron wygodna. Miał swoje ambicje, a ona czerpała z tego korzyści i poza sprawami dotyczącymi funkcjonowania przyjętego układu nie rozmawiali ze sobą. Czy byli szczęśliwi? O tym nie rozmawiali. On był wielkim gubernatorem, a ona wielką Ŝoną gubernatora i w imię tego, w imię tego pięknego obrazu, ich małŜeństwo widziane z zewnątrz było zgodne, współpracowali ze sobą i wzajemnie się wspierali. Ich role zostały ustalone i dobrze je odgrywali.
Tak więc gubernator Hiram Slater był samotny ze swoimi myślami i obawami, gdy tak siedział i patrzył na obłoki. Prorok nie Ŝył. Nie mógł jednak znaleźć w tym fakcie Ŝadnej pociechy. Słowa proroka ciągle Ŝyły, a posiadane przez niego informacje mogły zostać komuś przekazane. Hiram Slater zastanawiał się, jak ujawnić, ocenić i pokonać to zagroŜenie — przynajmniej przed wyborami. Jeśli wyborcy o czymś nie wiedzieli, nie niepokoiło ich to; w końcu to, co było dobre dla Hirama Slatera, było dobre takŜe dla tego stanu. 233 „Instalacje i armatura hydrauliczna Barretta" czynne były w sobotę przez połowę dnia, ale biuro na zapleczu zazwyczaj zamykano i nie było w nim księgowej Jill. Dzięki temu Barrettom łatwiej było dostać się tam za pomocą klucza Johna i uniknąć niepotrzebnych pytań. Tego dnia Chuck Keitzman pracował; porządkował w magazynie towary za pomocą starego ["odnośnika widłowego, akurat trzymał w ręku jakiś odlew. Był w tej chwili zajęty, więc o nic nie pytał, tylko ich pozdrowił. John i Carl spiesznie poszli do biura na zapleczu i John jednym kluczem otworzył drzwi wejściowe, a następnym drzwi do gabinetu ojca. Weszli do środka, John zapalił światło. Gabinet nie zmienił się, wyglądał tak, jakby ojciec przed chwilą stąd wyszedł. Pachniało teŜ tak samo: papierem, starym drzewem, trochę kitem, moŜe nawet trochę jego własnym zapachem. Z wiszącego na ścianie kalendarza nie zerwano Ŝadnej kartki, nadal więc wskazywał dzień, w którym zabito ojca, 11 września. — Notak... — powiedział John, kierując się po wól i do biurka — szukamy czegoś bardzo zwykłego, co da nam jakąś wskazówkę, do czego mógł dokopać się ojciec. Carl, przejrzyj te teczki, a ja zobaczę co jest w biurku. Carl podszedł do stojącej w rogu szafki z teczkami. Szuflady były zamknięte na klucz. — A, prawda—powiedział John, otwierając środkową szufladę w biurku ojca. Od razu znalazł w niej kluczyk. — Zawsze go chował w tej szufladzie. — Rzucił go Carlowi, który otworzył szuflady z teczkami i zaczął je przeglądać. — Ojciec wynajdował sobie zawsze jakieś kryjówki na drobiazgi. Jeśli je sobie przypomnę, pójdzie nam łatwo. Carl poczuł się przytłoczony ilością teczek, na które się natknął, były ich setki. — Człowieku, to nam zajmie cały dzień. John przeglądał szuflady biurka. — Przejrzyj najpierw wszystko pobieŜnie, szukaj ..^cgoś niezwykłego, a potem, jeśli niczego nie znajdziemy, przejrzymy wszystko dokładnie. Carl zaczął od początku najwyŜszej szuflady i przeglądał po kolei rejestry, rachunki, wykazy dostawców. Gdyby pasjonował się urządzeniami hydraulicznymi, byłoby to nawet interesujące. Niestety, Carla to nie pociągało. John przeglądał zawartość środkowej szuflady biurka, odkładał na bok przedmiot po przedmiocie. Było w niej pełno szpargałów, drobiazgów, ołówków, kartek z notatkami, etykietek samoprzylepnych, nóŜ do przecinania papieru, kilka linijek, akcesoria do fajki i parę notesów z zapiskami. Górna szuflada po prawej stronie: koperty, rachunki, latarka, kilka zapasowych baterii. Druga szuflada po prawej: katalogi wyrobów hydraulicznych, parę fachowych periodyków i kilka pudełek dyskietek komputerowych. Trzecia szuflada: śmiecie. Pełno śmieci. Trochę uszczelek do kaloryferów, torba ze ściereczkami, radio i... przenośny magnetofon kasetowy ze słuchawkami, ale bez Ŝadnej kasety. John wyciągnął go z szuflady, oddzielając splątany przewód od innych rzeczy. 234 Magnetofon kasetowy, walkman. Teraz sobie przypomniał. Kiedy po raz pierwszy przyszedł do gabinetu na rozmowę, ojciec miał go przed sobą na biurku. John widział, jak ojciec schował go na samym początku rozmowy.
Hmm... czy na pewno dobrze to sobie przypomina? Kiedy ojciec mówił o czymś, co wie, czym chciałby podzielić się z Johnem, ale jeszcze nie moŜe, niemal nie otworzył trzeciej szuflady. „O wielu sprawach dowiedziałem się dzisiaj, tego ranka", powiedział wtedy Barrett senior. Walkman na biurku ojca, to było trochę dziwne. Trzymanie czegoś takiego w pracy nie pasowało do ojca. Stale o czymś rozmyślał, ciągle coś liczył, w pracy zawsze był czymś zajęty. Po co mu coś takiego? — Carl... — Carl odwrócił się. — Chyba coś mam. Zawołali Chucka Keitzmana, który przejeŜdŜał właśnie podnośnikiem. Od razu rozpoznał magnetofon. — O, jest! Szukałem go! — O, więc to jest twoje? — zapytał John. — No pewnie — biorąc go odpowiedział Chuck. — Twój ojciec go ode mnie poŜyczył i...— Chuck zawahał się. Zrobiło mu się trochę głupio.—No, nie miał okazji, by mi go oddać. — Kiedy go poŜyczył? Chuck zastanowił się przez chwilę, przypomniał sobie. — Och... To było w poniedziałek, zaraz po... no, wiesz, kiedy poszedł na wiec gubernatora i pokazali go w telewizji, w poniedziałek zaraz po tym. — W ten sam poniedziałek, kiedy tutaj do niego przyszedłem. — Tak. Zgadza się. — Czy przedtem poŜyczał go od ciebie? — Nie. U nas tylko ja jeden tego uŜywam, i to tylko wtedy, kiedy jeŜdŜę podnośnikiem albo robię coś takiego, Ŝe nie muszę zbyt wiele myśleć. — Hm... moŜe wiesz... czy mówił, czego ma zamiar na tym słuchać? Chuck zaprzeczył. — Zapytał mnie tylko, czy moŜe to na trochę poŜyczyć. John myślał głośno. — Tego dnia był tutaj Jimmie... mówił, Ŝe ojciec miał gościa... — Jest tam, na podwórzu. — Wyszedł na zewnątrz. — Hej, Jimmie! Jimmie przypomniał sobie tego gościa. — Tak, pamiętam jak ci o tym opowiadałem. Jakiś facet przyszedł do Johna gdzieś koło dziesiątej rano, a potem John został w swoim gabinecie i nie wychodził. Chuck powiedział: — No pewnie. Po wyjściu tego faceta poŜyczył ode mnie walkmana i chyba wtedy siedział tam i czegoś słuchał. — Wiesz kim był ten człowiek? — Chuck i Jimmie nie mieli pojęcia. — Nigdy go przedtem nie widziałem — odpowiedział Jimmie. — Jak wyglądał? Jimmie wzruszył ramionami. — Taki młody laluś, w garniturze, z teczką. Wyglądał na komiwojaŜera. — Jakiego koloru miał włosy? — Ciemnobrązowe, moŜe nawet czarne. 235 — Wzrost? — Trochę niŜszy ode mnie — Jimmie był wysoki, miał ponad metr osiemdziesiąt. — Biały? — Tak. John zasmucił się. — Zostawił jakąś wizytówkę albo coś w tym rodzaju. — MoŜemy o to zapytać Buddy'ego — zasugerował Chuck. — Stał wtedy za ladą. Musiał z nim rozmawiać. — Ile czasu tutaj spędził? Jimmie i Chuck spojrzeli na siebie, jak gdyby chcieli się upewnić co do odpowiedzi.
— Boja wiem, chyba niedługo. Kilka minut. Chuck skinął głową. — Z tego co wiem, ten facet pytał o drogę. Wszedł i wyszedł, raz, dwa. — No dobrze... chłopaki, macie zadanie, dowiedzcie się, kim on był. MoŜe go znów zobaczycie, moŜe ktoś cokolwiek o nim będzie wiedział... Spojrzeli po sobie, jakby chcąc powiedzieć, Ŝe nie będzie to łatwe. — Okay, John, zrobimy co się tylko da. — Jeszcze raz przeszukamy gabinet ojca — John zwrócił się do Carla. Mimo starannego przeszukania, nie udało się im odnaleźć Ŝadnej kasety. John był coraz bardziej zaintrygowany. — Jedźmy do domu. Sprawdzimy samochód, warsztat, magnetofon w saloniku, zapytamy mamę... W niedzielny poranek poszli z matką na naboŜeństwo. Carl przyjął ten zwyczaj jako część niepisanej umowy zawartej w chwili, kiedy u niej zamieszkał. John równieŜ był gotów wrócić do tego zwyczaju. Zresztą, miało to raczej same dobre strony. W modlitwach John czul hecność Boga i to było najwaŜniejsze. Ponownie usłyszał mówiącego Boga. Słyszał głos Boga w śpiewie, w miłości i poczuciu wspólnoty, a zwłaszcza w Słowie BoŜym. John poznał ten głos, gdy miał dziesięć lat, a teraz go rozpoznawał. Jezus jest Dobrym Pasterzem, przypomniał sobie, a Jego Owce znają Jego głos. Jest w nim ta sama stara Prawda, to samo niezniszczalne, bezcenne Słowo i te same niezniszczalne uczucia: miłość i miłosierdzie. MoŜe John nie doszedł jeszcze do źródeł, ale był juŜ blisko. — Popracujmy nad łodzią — powiedział Carl. Było juŜ po niedzielnym obiedzie, posprzątali naczynia i włoŜyli je do zmywarki, a babcia, okrywszy się pledem po szyję, wyciągnęła się w fotelu dziadka i przymknęła oczy. John chętnie zrobiłby to samo, ale pomysł syna wydał mu się bardziej pociągający i poszli razem do warsztatu. 236 — Sprawdzam to wszystko — przyznał Carl, gdy zaczęli składać wręgi, przygotowując je do montaŜu. — Chciałbym, by zjawił się tu Bóg, chcę, by istniał. Jeśli On jest, chcę by do mnie przemówił. Ale teraz... cóŜ, nie mam innego wyjścia, jak tylko czekać. John zaznaczył miejsca do wy wiercenia otworów, w których umieszczone zostaną śruby. — Rozumiem. Tak naprawdę to John rozumiał tylko to, Ŝe Carl wszystko weryfikował, wszystko sprawdzał, a zwłaszcza jego, ojca, bowiem chciał się przekonać, czy pod tymi ruchomymi piaskami zaczyna się formować jakiś stały grunt. Czekać? Co do Boga — był go pewien. Inną sprawą był John Barrett. John nie chciał całkowicie zmieniać tematu, ale chciał trochę od niego odejść. — No dobrze, posłuchajmy teraz tych taśm. Ojciec miał mały radiomagnetofon, na którym słuchał taśm o tematyce religijnej oraz puszczał sobie muzykę podczas pracy w warsztacie. Nietrudno było je znaleźć; ojciec trzymał je w poręcznym miejscu ponad stołem, na półce opatrzonej napisem „radio". Postawili radiomagnetofon na stole, koło którego pracowali, a obok ułoŜyli stos taśm, które przynieśli z samochodu ojca, z sypialni, z warsztatu, zewsząd, gdzie zdaniem matki mógł je trzymać. Większość z nich była opatrzona odpowiednimi etykietkami. Spora część kaset zawierała kazania religijne, inne były najczęściej kopiami płyt; dziadek słuchał ich głównie w czasie jazdy samochodem albo w warsztacie. Kilka taśm nie nosiło jednak Ŝadnych oznaczeń i tym właśnie John chciał się uwaŜnie przyjrzeć. Popołudnie upłynęło im więc na słuchaniu starych nagrań o tematyce religijnej; równocześnie John i Carl zabrali się do montowania łodzi. Słuchali pieśni gospel z Południa, jednej po drugiej, które śpiewały grzmiące basy i tenory o przenikliwym głosie. Potem słuchali Brata z Kalifornii, który niósł im Ŝyciową pociechę. Na koniec wielkanocnej kantaty nagranej z głębi
kaplicy, przez co wydawało się, Ŝe jej dźwięki dochodzą z oddali — chociaŜ głos siostry Schmidt przebijał się przez wszystko — po czym wysłuchali niewyraźnego, ledwo przebijającego się przez szum taśmy głosu mówcy na wiecu zwolenników ochrony Ŝycia poczętego. Czas płynął, magnetofon grał, a John starał się pracować przy łodzi, trzymając palce blisko klawisza szybkiego przewijania. Nie trzeba było wiele czasu, by dojść do wniosku, Ŝe Ŝadna z tych kaset nie dostarczy jakichkolwiek rewelacji na temat śmierci ojca czy teŜ dokonanego przez niego odkrycia. Mimo to... John odwlekał moment wyłączania kolejnych taśm, gdyŜ dla niego miały one jeszcze inną wartość: przypominały mu ojca. Pracowali, słuchali, co jakiś czas Johnowi coś się przypominało. — Szesnastki — powiedział śmiejąc się. — Ojciec zawsze bardzo lubił gwoździe, które sprzedawano po szesnaście centów. A takŜe smołę marki „Atco". — Co takiego? — mruknął Carl. Trudno było po nim oczekiwać, by wiedział o co chodzi. p$s>5 *L?'&-, 237 — No, szesnastki... to znaczy, uŜywano ich jako podstawowego elementu spajającego większe konstrukcje, na przykład warsztat, w którym teraz jesteśmy. Nie udałoby się go zbudować bez uŜycia dobrych, solidnych gwoździ po szesnaście centów. MoŜna było ich uŜywać do róŜnych rzeczy: do wieszania na nich obrazków na ścianie, do palikowania i znaczenia przy wylewaniu betonu, jako wykałaczkę... jednym słowem były to bardzo proste, niewymyślne i funkcjonalne gwoździe. Ojciec je uwielbiał Carl skinął głową bez komentarza. — No i ta smoła „Atco"... Chłopie, tego było kiedyś pełno. — A co to takiego? John zajrzał tylko pod warsztat i natychmiast znalazł puszkę z tą czarną, kleistą substancją. — Zakleja się tym dziury w dachu. No wiesz, przyklejasz papę albo łączysz dachówki czy blachę, maskujesz główki gwoździ. Wspaniała rzecz. — Aha. — Ojciec wykorzystywał ją równieŜ do leczenia ran w drzewach owocowych, dawało to świetne efekty i było tanie. To znaczy, chodzi ojej uŜyteczność, praktyczność — John roześmiał się. — To tak jak „Vicks". Teraz roześmiał się Carl. Wiedział, co to jest „Yicks", uniwersalna Ŝelatyna o silnym, przypominającym kamforę zapachu. John śmiał się dalej. — Chłopie, „Yicks" było dobre do wszystkiego. Ojciec nacierał sobie nim piersi, smarował spękane wargi, a nawet nos, kiedy miał katar... Zawsze moŜna było wyczuć, kiedy nie czuje się dobrze: w całym domu pachniało „Yicksem". Johnowi nagle przyszło coś do głowy, rzucił okiem na stojącą w rogu małą szafkę, otworzył jej drzwi i... — Yoila! Wyciągnął wielki, malowany dzban, w którym było mnóstwo lego środka. Trzymał go przez chwilę w dłoniach, na ustach pojawił się c jpły uśmiech, a po jego oczach widać było, Ŝe odpłynął daleko- v t wspomnienia. Carl był zachwycony. — Dziadek to był ciekawy gość, co? John odstawił dzban z powrotem. — Tak, całkiem ciekawy. Słuchając kolejnej serii starych nagrań, Carl w końcu zapytał: — No powiedz, czy on ich naprawdę słuchał?
— Tak — odpowiedział John. — Obydwaj ich słuchaliśmy. Pracowaliśmy tutaj razem i słuchaliśmy. John znał słowa i zaczął śpiewać partię tenorową jednej z pieśni. Carl nawet nie próbował. Gdy duchowny Reynold J. Brimley z Kościoła Ewangelii w Dallas, w Teksasie, zaczął wykładać swój pogląd na temat siedmiu czasz, zwiastunów dnia gniewu BoŜego w Apokalipsie, John pokazywał Carlowi, jak wygładzić krawędź jednej z wręg łodzi. — Tak, właśnie tak, trzymaj to, nie ruszaj... Musimy tu uzyskać ładną krawędź, około ćwierć cala... Tak, właśnie, powoli, powoli, nie pozwól, Ŝeby to ci się wymknęło. Pięknie! 238 Im bliŜej było wieczoru, tym wyraźniejszych kształtów nabierała łódź. Nie miała jeszcze powłoki, ale juŜ sam kil i wręgi robiły wraŜenie. To była wspaniała rekompensata za cały długi dzień słuchania ulubionych taśm ojca z minionych lat. Teraz zaczynało im to przychodzić z coraz większym trudem. Carl nic nie mówił, a John włączył kolejną taśmę. Pokój wypełniły dźwięki pieśni Oddaj chwałę Panu śpiewane przez „Blue Mountain Quartet", po nim trzeszczące nagranie Mommy Tanner wraz z „Gospel Bells" śpiewającymi o powrocie do niebios, gdzie Momma uczyć będzie anioły śpiewu. „Idę tamtędy do domu, za kryształowym jeziorem, przez rzekę Jordan, gdzie czeka na mnie mama..." John znał słowa i tej piosenki. Wystarczyło wymowne spojrzenie Carla, by John wyjął tę kasetę i włoŜył kolejną. — Czy nie miałbyś teraz ochoty na posłuchanie starego, dobrego „Led Zeppelin"? — zapytał Carl. John był zaskoczony. — To ja słuchałem „Led Zeppelin"! Ile ty masz właściwie lat? Car] spojrzał na magnetofon. — Starzeję się, tato. Naprawdę szybko się starzeję. Po godzinie zapas kaset skończył się, John i Carl byli wyczerpani. Szkielet łodzi został złoŜony i teraz trzeba było pozostawić go na pewien czas, by klej mógł się związać i wyschnąć. John wyjął z magnetofonu ostatnią kasetę i wrzucił do pudełka, gdzie leŜały inne. Taśmy wywołały wiele wspomnień, pozwoliły na wysłuchanie sporej dawki dobrej muzyki, jeśli lubiło się ten gatunek, i dostarczyły okazji do przemyśleń na temat nowego spojrzenia na Pismo. A jednak nie tego w nich szukali. — Tak czy inaczej, było bardzo przyjemnie — powiedział Carl. John potwierdził, ciągle jeszcze czuł w sobie szczególny rodzaj ciepła. — Przepraszam, jeśli trochę przesadziłem z tymi taśmami, ale... poczułem się, jakbym znowu spędził dzień razem z ojcem. — CóŜ, ja teŜ zyskałem dzisiaj okazję do lepszego poznania go... Carl podszedł do łodzi, by sprawdzić jedno z połączeń. Naprawdę jednak dlatego, Ŝe chciał jeszcze raz jej dotknąć, podziwiał ich wspólne dzieło. — Zyskałem teŜ okazję do lepszego poznania ciebie. John rozumiał, co Carl miał na myśli. — Ja równieŜ. Minęło dwadzieścia lat od czasu, gdy byłem tak blisko z ojcem. CóŜ... — John musiał uwaŜać, by znowu nie popuścić emocji. — Dobre i to, Ŝe tak było kiedyś. A ten dzieciak, który pracował tu razem z ojcem... on ciągle jest we mnie. Nadal jest. John rozpłakał się, nie chciał juŜ dłuŜej się powstrzymywać. Carl poddał się mistycznemu nastrojowi, który wyczuwał w warsztacie. Cały ten dzień upłynął na dokonywaniu kolejnych małych odkryć i nawet te najdrobniejsze, jak naprzykład „Yicks" albo smoła „Atco", miały szczególne znaczenie. Ten budynek pełen był osobowości dziadka, jego spuścizny. — Chyba sporo rzeczy tutaj zbudowaliście, co? John wycierał łzy i powoli się opanowywał. — Tak, sporo, zwłaszcza przed świętami BoŜego Narodzenia. Co roku staraliśmy się zrobić coś specjalnego. 239
— Widziałeś ten kandelabr w moim pokoju? — Tak. — Zrobiłem go, kiedy miałem czternaście lat. — śartujesz! — Tak, ojciec teŜ robił róŜne niespodzianki, o które nigdy bym go nie podejrzewał. Kiedyś zrobił na BoŜe Narodzenie cały komplet drewnianych szachów. Widziałeś je? Carl był zaskoczony. — Te w saloniku? — No. — On sam je zrobił? — Musiało mu to zająć dobrych kilka miesięcy. Wytoczył wszystkie figury na tokarce, która tutaj stoi. Carl pokiwał głową ze zdumieniem. — Wiedziałem, Ŝe coś szykuje, ale wiesz, jak to jest, przed BoŜym Narodzeniem nie moŜna o zbyt wiele się wypytywać. Wszystko wychodzi na jaw w święta — John uśmiechnął się na samo wspomnienie. — I zawsze chował prezenty w tym samym miejscu, a ja zawsze wiedziałem, gdzie ich szukać. John przerwał tak nagle, Ŝe Carl się przestraszył. Myślał, Ŝe ktoś w niego strzelił albo dostał ataku serca. Nie wiedział co się stało. — Tato? John stał nieruchomo i wpatrywał się w dolną część ściany koło stołu. Jednym susem znalazł się w tym miejscu i zaczął odkładać na bok leŜące tam narzędzia. Carl stanął za nim. — Tato, co się dzieje? John odsłonił w ścianie jedną z desek umieszczoną na zawiasach, jaką zwykle zamykało się dostęp do rur czy przewodów. Zamknięta była na mały, mosięŜny rygielek, który łatwo dał się przesunąć. Po chwili John otworzył drzwiczki. W małym schowku, w którym trzymało się niegdyś drzewo do palenia w kominku, leŜała gruba, szara koperta. Na kopercie widać było napisane czarnym flamastrem słowa: „Dla Johna". Carl był tak oszołomiony odkryciem, Ŝe ledwo powstrzymał się się przed wyrwaniem koperty ojcu i jej rozdarciem. Pod wpływem tak wielkiego zaskoczenia ruchy Johna spowolniały. Sięgnął po kopertę powoli, z bojaźnią, jakby miał do czynienia z relikwią. Wziął ją w obie dłonie, nie chciał jej uszkodzić, rozedrzeć ani zgiąć. Nie trzeba było mówić, co mogło być w środku. Koperta musiała trafić w to miejsce niedawno. Ciągle była czysta; nie było na niej Ŝadnych pajęczyn, kurzu czy pleśni. Carl nie wytrzymał. — No juŜ, otwieraj! John wstał i podszedł do stołu. W drugiej szufladzie, na swoim miejscu, leŜał podręczny nóŜ do wszystkiego. John starannie rozciął kopertę, wyjął z niej zawartość i połoŜył na stole. 240 Carl stał obok niego, chcąc wszystko widzieć. Kilka fotokopii dokumentów... kolejna kopia odręcznych notatek ze sprawozdania z sekcji zwłok Annie Brewer... kilka nazwisk i adresów... kartki z odręcznymi notatkami ojca... listy... Ostatnią rzeczą, którą John wyciągnął z koperty była zwykła, nie opatrzona Ŝadnymi napisami kaseta magnetofonowa. 241 Rozdział 21 John rozłoŜył papiery na stole, a Carl odsunął kilka puszek i narzędzi, by zrobić więcej miejsca. John drŜał.
— Wiedział... — Patrzył na leŜące przed nim papiery. — Widzisz to, Carl? Widzisz, co on napisał na kopercie? Wiedział, Ŝe to znajdę. Schował to tam, wiedząc Ŝe to odnajdę. Carlowi nie przychodziło do głowy nic, co mógłby powiedzieć. Chłonął całym sobą to, co się działo, wpatrywał się w zawartość koperty, przeglądał ją, porządkował. Nagle coś zauwaŜył i uderzył palcem tak silnie, Ŝe omal nie przebił papieru, zwracając uwagę Johna. Na wypełnionym oficjalnym akcie zgonu uderzyło ich wypisane na samej górze nazwisko: Hillary Nicole Slater. — Córka gubernatora — powiedział John. — Najstarsza. Odszukał datę zgonu. — „19 kwietnia 1991 r." Tak, to ona, nie ma co do tego wątpliwości. — Nie wiedziałem, Ŝe córka gubernatora zmarła. — Ta sprawa zyskała wielki rozgłos. Zmarła wskutek zaŜycia błędnie oznaczonego lekarstwa... — John odszukał następnie rubrykę, w której określono przyczynę zgonu. — „Szok hypowolemiczny"... — Co to takiego? — Hm... nie jestem tego pewien. Ale... zobaczmy, przyczyną tego było „wykrwawienie". Wykrwawiła się na śmierć. A to zostało spowodowane... Czekaj... Carl dostrzegł to samo długie słowo i teŜ nie potrafił go wymówić. John zaczął je odczytywać. — Hypo... pro... trom... binemia. Hypoprotrombine-mia. Carl czekał na jego wyjaśnienie. — Hm... jeśli dobrze rozumiem, zaŜyła pomyłkowo jakieś pastylki... zostały mylnie oznakowane czy coś w tym rodzaju... — John przeskoczył wzrokiem na dół strony. — Jasne. „Przypadkowe przedawkowanie Warfarinu". To jest środek rozrzedzający krew. Gubernator miał kłopoty z zakrzepami w nodze... Pamiętasz to samo u Nixona? John zdał sobie sprawę z wieku syna. — No tak, nie wydaje mi się, Ŝebyś to pamiętał. Tak czy inaczej, krąŜyły pogłoski, iŜ Hillary sądziła, Ŝe bierze środek łagodzący skurcze menstruacyjne, a w rzeczywistości zaŜyła lekars242 two gubernatora rozrzedzające krew i dostała krwotoku. Tak, informowaliśmy w wiadomościach telewizyjnych ojej śmierci, pokazywaliśmy pogrzeb, daliśmy później kilka materiałów w interesie konsumentów na temat znakowania lekarstw oraz bezpieczeństwie domowych apteczek, takie tam historie. To było na pierwszych miejscach wiadomości przez jakiś tydzień. Carl przeglądał materiały. — Dziadek ma tu wszystko, co udało się mu zebrać na temat Annie Brewer. Część sprawozdania z sekcji zwłok... — Tak, a co to jest? Hej, to jest akt zgonu Annie Brewer. — Tak jest. Tak, popatrz tylko. Tu napisano to samo, co u Annie: „Podstawowa przyczyna śmierci: szok septyczny... spowodowany posocznicą... powstała na skutek zespołu szoku toksycznego". John wziął do ręki inną kartkę. — Ale tu jest odręczny odpis fragmentów sprawozdania z sekcji zwłok. Popatrzmy... Tak, to jest tutaj: „Najbardziej prawdopodobną hipotezą wyjaśniającą przyczynę zgonu w tym przypadku jest, iŜ u osoby tej dokonano zabiegu przerwania ciąŜy, przy którym nastąpiły komplikacje polegające na infekcji gronkowcem, która spowodowała zapalenie otrzewnej i posocznicę, a te doprowadziły do szoku toksycznego oraz niedotlenienia najwaŜniejszych organów, co z kolei spowodowało śmierć". — Tak... tak czy inaczej, nie był to zespół szoku toksycznego — powiedział sarkastycznie Carl.
— Tak. Istnieje tutaj sprzeczność. Ale zobacz — to jest kolejny egzemplarz aktu zgonu Hillary Slater—John zwrócił uwagę na małe pokwitowanie przypięte do górnego, prawego rogu aktu. — „Jedenaście dolarów, zapłacono czekiem, Biuro Ewidencji Ludności, 2 maja 1991 r." A więc ojciec poszedł do Wydziału Bezpieczeństwa Publicznego i poprosił o kopię. — A po co były mu potrzebne dwa? John potrząsnął głową. — Nie sądzę, Ŝe poprosił o dwa. Pierwsze, które widzieliśmy, wygląda inaczej. Jest nowsze... wypełnione w innym czasie, na innym gatunku papieru. I pokwitowanie na jedenaście dolarów. Tyle kosztowałoby jedno. Carl zaczynał rozumieć. — Dwie dziewczyny, dwa akty zgonu... akt Annie jest z pewnością fałszywy... John podchwycił tę myśl. — I bardzo moŜliwe, Ŝe ojciec pomyślał, Ŝe akt zgonu Hillary Slater równieŜ mógł być fałszywy. Chyba w tym kierunku podąŜał. — Człowieku, posłuchajmy tej taśmy. — Masz rację — John wziął kasetę, podszedł do magnetofonu, włoŜył ją i przed włączeniem spojrzał na Carla. Cisza, która nastąpiła, wydawała się wiecznością. John i Carl oparli się łokciami na warsztacie, wkładając niemal głowy w głośniki. Nagle pojawił się dźwięk, męski głos mówiący przez telefon. „Pogotowie Ratunkowe, Okręg Dwunasty." Głos kobiecy. Młody, rozgorączkowany. 243 fc. „Halo, moja przyjaciółka ma powaŜny problem — krwawi i nie moŜna tego zatamować!" „Pani adres?" „Hm... to jest dom gubernatora. Chce pan adres?" „Tak, poproszę." „Hm... 1527 Roanoke West." „Jaki jest numer telefonu, z którego pani dzwoni?" „Hm... to jest... nie mogę." „Czy numer jest napisany na telefonie, z którego pani dzwoni?" „Och! 555-9875." „Pani nazwisko?" „Jestem... nazywam się... to jest... hm... Hillary Slater." „Czy pacjentka jest przytomna?" „Ona... nie widzę jej stąd." „Czy normalnie oddycha?" „Naprawdę cięŜko dyszy." „Mówi pani, Ŝe dyszy?" „Tak, jakby nie mogła złapać tchu." „Dusi się?" „Nie, ona... ona tylko cięŜko oddycha." „I powiedziała pani, Ŝe krwawi?" „Tak, i tonie ustaje!" „Skąd wydobywa się krew?" Dziewczyna powiedziała coś niezrozumiałego. „Skąd wydobywa się krew? Gdzie umiejscowiona jest rana?" „Ona miała usuniętą ciąŜę." „Czy w ciągu ostatniej godziny trzeba było zmienić więcej niŜ dwie podpaski?"
„Ona... podpaski juŜ się nam skończyły. ZuŜyłyśmy... około siedmiu." „Dobrze, proszę się nie rozłączać. Wysyłam pomoc." Charakterystyczny dźwięk. Słuchawka została odłoŜona. Głos dyspozytora: „Halo, czy pani mnie słyszy?" Brak odpowiedzi. „Czy jest pani tam? Halo?" Sygnał telefoniczny jak przy odłoŜonej słuchawce. Głos dyspozytora: „Okręg Dwunasty, Karetka 231, krwawienie z pochwy, rezydencja gubernatora, 1527 Roanoke West." Następnie, znowu przez telefon: „Halo, czy pani jest tam?" Brak odpowiedzi. Dyspozytor przez radio: „Karetka 231, uwaga, kobieta w nieznanym wieku, ma kłopoty z oddychaniem, nie wiadomo, czy nadal jest przytomna, prawdopodobnie sztucznie wywołana aborcja. W tej chwili jestem na linii z rezydencją." Głos przez radio z odgłosem syreny w tle: „Karetka 231, zrozumieliśmy." Długa pauza. Jakieś rozmowy radiowe. Nagle odgłosy w tle. Szaleńczy krzyk kobiety, szybkie kroki. Znów odgłos podnoszonej słuchawki. 244 Głos dyspozytora: „Halo, czy jest tam pani?" Męski głos, zdesperowany, gwałtowny: „Kto mówi? Potrzebuję wolnej linii." „Tutaj Pogotowie Ratunkowe, Okręg Dwunasty. Wysłaliśmy karetkę do rezydencji gubernatora. Czy moŜe pan się przedstawić?" „Jestem gubernator Slater! To moja córka!" „Panie gubernatorze, czy ona jest przytomna?" „Nie, nie, sądzę, Ŝe nie." „Czy normalnie oddycha?" Gubernator zawołał gdzieś w głąb domu: „Czy ona oddycha? Ashley! Czy oddycha?" Gdzieś z dala kobieta coś odkrzyknęła. Gubernator wrócił do rozmowy przez telefon. „Oddycha, ale chyba nie jest przytomna." „Czy to wygląda na normalny oddech?" „Nie... Nie, ona dyszy... Oddycha z wielkim wysiłkiem." „MoŜe zrobi pan sztuczne oddychanie? Pomogę w tym panu." „Tak! Muszę tylko..." Kobieta coś krzyknęła. Jakieś odgłosy, stukanie, otwieranie drzwi, kroki, głosy." „JuŜ tu są! Dzięki Bogu!" „Przyjechała karetka, panie gubernatorze?" „Tak!" „Bardzo dobrze, panie gubernatorze, zabierają stamtąd, dobrze?" „Tak, dziękuję." „Do widzenia." Odgłos odkładanej słuchawki. Taśma zamilkła. John musiał usiąść, opadł prosto na podłogę. — O BoŜe... O Panie BoŜe... O Jezu... — modlił się drŜącym głosem z zamkniętymi oczyma. Carl zaczął cofać taśmę. Słuchali jej trzy razy, starając się usłyszeć kaŜde słowo, poznać dokładnie treść całego zapisu. Potem wrócili do przeglądania dokumentów zgromadzonych i schowanych przez ojca... dla syna.
— Tak — powiedział John, ręce mu drŜały, coś ściskało w gardle — popatrz tylko na ten list, tutaj. Ojciec mówił mi, Ŝe napisał do gubernatora Slatera, chociaŜ nigdy nie otrzymał odpowiedzi. Skopiowany list brzmiał następująco: Szanowny Panie Gubernatorze, Przede wszystkim chciałbym się dołączyć do innych obywateli naszego stanu i przekazać Panu moje kondolencje z powodu przedwczesnej śmierci pańskiej córki Hiilary. Wraz z moją Ŝoną Lillian, modlimy sią codziennie za Pana i Pańską rodziną. Ze smutkiem i w poczuciu Ŝalu chciałbym przejść do przyczyny, dla której piszą do Pana ten list. Zdają sobie sprawą, śe nie mam prawa sądzić kogokolwiek, mimo to zmuszony jestem powie245 dzieć o tym, co Bóg wiat w moje serce, oraz przywalać znane juŜ Panu fakty, z którymi jednak nic Pan nie uczynit. MoŜe to przynieść znaczne szkody nie tylko Panu, ale i powaŜne kłopoty wielu innym ludziom. Jestem głęboko oburzony tym, Ŝe znając prawdziwą przyczyną śmierci córki, zamiast wyjawić tą prawdziwą przyczyną i podjąć kroki wobec osób, praktyk i przepisów, które do niej doprowadziły, wolał Pan dać pierwszeństwo interesom politycznym. Oznacza to, Ŝe nic się nie zmieni, wszystko bądzie szło starym torem i ogromne zagroŜenia pozostaną nienazwane. Pismo Święte przypomina nam, Ŝe „ wszystko odkryte i odsłonięte jest przed oczami Tego, któremu musimy zdać rachunek" oraz, Ŝe „nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie miało być ujawnione, ani nic tajemnego, co by nie było poznane i na jaw nie wyszło". Przedstawia Pan opinii publicznej określony obraz swojej osoby, ale on nie przetrwa. Musi zostać wkrótce zdemaskowany, a jeśli do tego dojdzie, cóŜ Pan pocznie? Czy zamiast niego wyłoni się obraz człowieka powaŜanego? CóŜ więcej mogę panu przekazać jako ostrzeŜenie. Czy mam błagać Pana, by odszedł Pan od kłamstwa i wszedł na drogę prawdy? śaden sukces polityczny nie jest wart wiecznych obciąŜeń, które nałoŜy Pan na siebie, oraz nieuniknionego bólu, który stanie się udziałem innych ludzi, jeśli nie zejdzie Pan z obecnej drogi i nie dokona właściwego wyboru. Nadzieja istnieje, pozwolą sobie tutaj przypomnieć, Ŝe „jeśli wyznajemy nasze grzechy, Bóg jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas z wszelkiej nieprawości". Oczekujący od nas prawości Bóg wyposaŜył nas równieŜ w zdolność jej osiągania. śyczą Panu, by zwrócił się Pan teraz ku Niemu. Z wyrazami szacunku, John W. Barrett, senior — Hm, no tak, to cały ojciec — powiedział John. — JuŜ widzę, jak Slater się wkurzył. — Odnotował datę wpisaną u góry listu. — 6 maja 1991 r. To było przed śmiercią Annie. — Spojrzał na Carla, mi j •?•:.> i warzy nalewał się ten sam wyraz niedowierzania, który było widać i u niego. — Carl, on wiedział. Wiedział. WyobraŜasz sobie... Kiedy przed Centrum Zdrowia Kobiet poznał Maxa Brewera i ten opowiedział mu o Annie, ojciec wiedział juŜ o Hillary Slater. A więc to... „wielkie niebezpieczeństwo", o którym napisał w tym liście... naprawdę się pojawiło. Zmarła kolejna dziewczyna, tak jak Hillary. Uświadomił sobie kolejną myśl, fakt, tak jasny, jakby o tym juŜ wcześniej wiedział. — Carl, załoŜę się, Ŝe obydwie zmarły przez tę samą klinikę. Ojciec wiedział o tym przez cały czas. Uderzyła go kolejna myśl. — Tak... myślę, Ŝe Bóg i mnie o tym powiedział, pewnego dnia... Nie wiadomo skąd, wiedziałem, Ŝe przytrafiło się to nie tylko Annie. Ale to właśnie miał nadzieję udowodnić ojciec. — I ktoś go zabił. — I ktoś go zabił. 246
Obaj usiedli, John na taborecie, Carl na podłodze. Trudno po uzmysłowieniu sobie czegoś podobnego przejść nad tym do porządku dziennego. Musieli się zastanowić i przemyśleć to, a jeszcze wcześniej całkowicie się do tego przekonać. John sięgnął do stołu i przekartkował dalsze dokumenty. — Tak, popatrz na to: „Glen Murphy... Al Connors, felczerzy", a tu są ich numery telefonów. Ojciec mógł kontaktować się telefonicznie z felczerami, którzy wyjechali wtedy do Hillary Slater. Tu jest numer Maxa i Deanne Brewer, a tutaj... o, coś takiego, adres i numer telefonu doktora Marka Den-ninga. Ciekawe, czy ojciec zdąŜył do niego dotrzeć? — No cóŜ, Leslie się to udało. — I moŜesz być pewien, Ŝe porozmawiamy takŜe z innymi. John połoŜył dokumenty z powrotem na stole. — Carl, musimy się zastanowić. Zrobimy sobie na ten temat burzę mózgów. O czym wiemy? Do czego to wszystko prowadzi? Carl sformułował najbardziej oczywisty wniosek. — Hillary Slater zmarła wskutek wadliwie przeprowadzonej aborcji... i to słychać. — I cała ta dymna zasłona, czyli historia z przedawkowaniem „Warfari-nu", którą sprzedano środkom przekazu, w tym naszej redakcji; a teraz wygląda na to, Ŝe nawet akt zgonu został sfałszowany. Będziemy musieli sprawdzić, kto go wystawił. Ta sprawa dziwnie pachnie. — Jak dziadek na to wpadł? I kiedy? — MoŜe to Bóg mu o tym powiedział, nie wiem. Świadectwo zgonu otrzymał jednak 2 maja, to jest dwa tygodnie po śmierci Hillary; wiemy zatem, Ŝe to sprawdzał. Dopiero potem, cztery dni później, napisał list do gubernatora. Z tego, co mi mówił, nigdy nie otrzymał odpowiedzi i trudno się temu dziwić. John potrząsnął głową. — Hm... Nic dziwnego, Ŝe poszedł na wiec gubernatora i powiedział to wszystko. Tak czy inaczej, chciał przyciągnąć uwagę Slatera — John uśmiechnął się lekko na samo wspomnienie. — Przez jakiś czas chodził za nim, od maja do września, starał się jedynie przyciągnąć jego uwagę. Myślę, Ŝe porządnie zalazł mu za skórę. — Czyjąś uwagę jednak przyciągnął: tego, kto dał mu tę taśmę. — Ten gość... zadumał się John. — To było tego samego dnia, kiedy przyszedłem do ojca w przerwie obiadowej. Jimmy i Chuck powiedzieli, Ŝe ten człowiek przyszedł do niego około dziesiątej. Nie był długo, więc nie wygląda na to, Ŝe mieli wiele do omówienia. Sądzę, Ŝe chodziło tylko o przekazanie kasety i... prawdopodobnie tego drugiego egzemplarza aktu zgonu Hillary Slater. — John pokiwał głową, łamigłówka zaczęła układać się w logiczną całość. — No jasne... Kiedy tam przyszedłem, na biurku ojca leŜał walkman Chucka Keitzmana, ojciec płakał i powiedział mi, Ŝe dowiedział się o czymś, czym chciałby się ze mną podzielić, ale nie moŜe tego zrobić, bowiem... — ...bowiem nie byłeś jeszcze w zgodzie z Prawdą — dokończył Carl. No tak, ten Carl, zuchwały jak zawsze. John nie chciał się z nim na ten temat spierać. 247 — Tak, tak, zgadza się. Ale teraz przynajmniej trochę się o to staram. Carl jakoś to przełknął. — Mam jednak kolejne pytanie: Dlaczego akurat dziadka to spotkało? Na ten temat John mógł tylko snuć przypuszczenia. — MoŜe stało się to zaraz po wiecu, na którym ojciec był... no wiesz, pokazano go tamtego wieczoru w telewizji... ktoś musiał dojść do wniosku, Ŝe takiemu zajadłemu wrogowi warto przekazać taśmę. — Przypuszczasz, Ŝe ten, kto przekazał taśmę, wiedział o jego synu, prezenterze telewizyjnych wiadomości? „Słuszna uwaga", pomyślał John. — To moŜliwe. Ale ta taśma... Z tego, co wiem, to nie wystarczy pójść do pogotowia ratunkowego i zrobić kopię takiego nagrania. Te taśmy traktuje się w sposób szczególny, są poufne.
Carl był zaintrygowany. — A zatem musi to być ktoś z wewnątrz. — Tak, prawdopodobnie jest to ktoś z najbliŜszego otoczenia gubernatora. MoŜe ktoś, kto czytał ten list i widział potem ojca na wiecu... moŜe nawet wiedział o Brewerach i o pomocy udzielanej im przez ojca... — Zgadza się, słusznie. — ...i mógł wiedzieć, Ŝe jestem jego synem, kimś waŜnym w środkach przekazu. — No tak... to są tylko przypuszczenia i nic ponadto. — Coś mnie w tym wszystkim niepokoi: jeśli... znowu jeśli... ojca zabito z powodu taśmy, co dzieje się z tą dziewczyną, która zadzwoniła na pogotowie? Ona jest świadkiem. MoŜe potwierdzić, Ŝe Hillary przeprowadzono zabieg przerwania ciąŜy; mówiła, Ŝe to aborcja, to jest na taśmie, f sądząc po brzmieniu jej głosu, Hillary znajdowała się w fatalnym stanie, toteŜ nie byłbym zdziwiony, gdyby ta dziewczyna... Zaraz, no tak, przecieŜ powiedziała tam, Ŝe Hillary jest jej przyjaciółką, zgadza się? — Tak. To były przyjaciółki. A zatem... — A zatem nie zdziwiłbym się, gdyby okazała s ; j-rzyjaciólką Hillary, która przy wiozła ją po zabiegu do domu. Musi zatem wiedzieć, która to była klinika. — Słuchając taśmy, odniosłem wraŜenie, Ŝe gdy usłyszała nadchodzącego gubernatora i jego Ŝonę, uciekła stamtąd. — Jasne. Zabieg utrzymywały w tajemnicy; rodzice mieli o niczym nie wiedzieć. Przyjaciółka odwozi Hillary do kliniki i z powrotem, ale coś poszło nie tak; przyjaciółka dzwoni po pogotowie, w środku rozmowy wracają do domu rodzice, ona rzuca słuchawkę i ucieka. Carl dorzucił kolejne spostrzeŜenie. — Tak! Pamiętasz? Nie chciała podać dyspozytorowi swojego nazwiska! Kręciła przez chwilę i potem powiedziała, Ŝe nazywa się Hillary Slater. — Była przeraŜona. Nie chciała, by ją rozpoznano. Kolejna myśl nie była najweselsza. — A zatem... czy gubernator wiedział, kim jest? — No, myślę, Ŝe chciałby to wiedzieć. Cała sprawa została zatuszowana. Przedawkowanie „Warfarinu" to zasłona dymna. Na miejscu gubernatora teŜ 248 chciałbym wiedzieć, kim jest ta dziewczyna. Ona sporo wie, a na pewno to, Ŝe historia z „Warfarinem" to bujda. — Ale czy on w ogóle wiedział, Ŝe ona tam była? John zamyślił się na chwilę. — Musiał o tym wiedzieć. Hillary nie była w stanie zatelefonować. Kiedy wzywano pogotowie, była w najlepszym razie półprzytomna i do tego, sądząc po odgłosach na taśmie, znajdowała się w innym pokoju. Gdy gubernator wrócił do domu i chciał wezwać pogotowie, podszedł do telefonu, słuchawka nie leŜała na widełkach. Na miejscu gubernatora doszedłbym do wniosku, Ŝe Hillary była z kimś. — Jeśli słuchał tej taśmy, mógł rozpoznać ją po głosie. — Ale najpierw musiał wejść w jej posiadanie. Carl spojrzał na magnetofon. — Mamy tutaj niezły dynamit, wiesz? John równieŜ popatrzył na magnetofon. — Tak, to prawda. Gubernator stara się o ponowny wybór, aborcja to gorący temat kampanii, jego córka zmarła wskutek źle przeprowadzonej aborcji, a on to zatuszował... — John spuścił głowę. — A... jeśli to była ta sama klinika... to znaczy, Ŝe moŜna było zapobiec śmierci Annie Brewer. — Oznacza to równieŜ, Ŝe ta przyjaciółka Hillary ma powaŜne kłopoty — dodał Carl. John podszedł do warsztatu. — Pozbierajmy te materiały i schowajmy. Zadzwonię do Leslie. Musimy działać dalej.
W poniedziałek twarze Johna Barretta i Ali Downs pojawiły się na jaskrawych, ogromnych plakatach w całym mieście, z których wiecznie czujni obserwatorzy o łagodnych twarzach, ale przenikliwym spojrzeniu spoglądali sponad trzymanych tekstów na ruch uliczny. Boscy straŜnicy prawdy. Na tle błękitu podobnego do tła obrazu telewizyjnego, krzyczały jaskrawe litery: „BARRETT I DOWNS, WASZ NAJLEPSZY ZESPÓŁ PREZENTERÓW", a poniŜej »WIADOMOŚCI O 17°°«, PEŁNA GODZINA NAJNOWSZYCH WIADOMOŚCI!" Wielka akcja promocyjna rozpoczęła się, słyszało o niej całe miasto. Wideo: wnętrze duŜej kaplicy pełne ludzi. Kamera powoli przesuwa się po smutnych twarzach, niektórzy płaczą. Ujęcie przemawiającego duchownego w czarnej szacie. Dźwięk: „Wszystkie nasze dzieci rosną jak kwiaty w ogrodzie i czasem Bóg postanawia wybrać jeden z nich do swojego bukietu. Bóg odnalazł w Hillary najpiękniejszy z kwiatów. Będziemy za nią tęsknić. Będziemy tęsknić za jej uśmiechem, radością, miłością Ŝycia..." 249 Przewijanie taśmy. Usta duchownego poruszają się bardzo szybko, głowa kiwa się komicznie z boku na bok i pochyla gwałtownie ku notatkom. Inne ujęcie: na samym przodzie siedzi gubernator z rodziną. — Zatrzymaj — powiedział John, a Leslie puściła klawisz przewijania. Duchowny przemawia, gubernator Slater siedzi obok Ŝony i dwójki pozostałych dzieci. — Jak oni się nazywają? Kto jest kim? Był poniedziałek wieczorem po zakończeniu „Wiadomości o 19°°". John, Leslie oraz Carl siedzieli w saloniku u Johna i przeglądali kasety wideo, które Leslie wypoŜyczyła z archiwum stacji; były to materiały z pogrzebu Hillary Slater. — To jest oczywiście Ashley Slater, Ŝona Hirama Slatera. — CięŜko to znosi — skomentował Carl. — Rzeczywiście, nie było to dla niej łatwe. Tej nocy, gdy dowiedzieli się o Hillary, zabrano ją do szpitala i podano środki uspokajające. — Spojrzała na Johna, by się upewnić. — Nic o tym wówczas nie mówiliśmy w wiadomościach, prawda? — John potwierdził. — Nie rozdmuchiwaliśmy tej sprawy i myślę, Ŝe to było jedyne wyjście. Leslie przycisnęła guzik „pauza". — Ta dziewczynka to Hayley Slater. Ma piętnaście lat, jest druga pod względem wieku, uczennica drugiej klasy Holy Names Academy. Uczy się tam równieŜ jej brat. Johna wyraźnie zainteresowała ta informacja. — Hm... to coś nowego. Nie pamiętam, Ŝeby chodzili do katolickiej szkoły. — Nie chodzili. W zeszłym roku cała trójka chodziła do prywatnej szkoły Adam Bryant School. Wielu senatorów i posłów stanowych posyła do niej swoje dzieci podczas trwania kadencji. To dobra szkoła, nic pecjalnie szałowego, ale daje dobre wykształcenie. Mogę tyik-: powiedzieć... Ŝe gubernator zabrał Hayley i Hyatt z tej szkoły zaraz po śmierci Hillary i przeniósł ich do Holy Names. — Trzeba to zapamiętać. — Tak czy inaczej, to jest Hyatt. Sądzę, Ŝe ma dwanaście lat. To bystry dzieciak. Kiedyś robiłam z nim wywiad — Leslie przycisnęła klawisz i obraz ruszył. Rozpoznali wielu obecnych na naboŜeństwie; oczywiście było wśród nich sporo waŜnych osobistości oraz liczny krąg znajomych i członków rodziny. — To wszystko, co mamy na ten temat — powiedziała Leslie. — Mówiłaś, Ŝe masz jakieś taśmy z reakcją przyjaciół Hillary na jej śmierć? — zapytał John. — Tak, mam — Leslie wyjęła z odtwarzacza taśmę z pogrzebu i włoŜyła następną. Wideo: budynek Adam Bryant School. Leslie komentowała. 250
— Pamiętam ten materiał. Robiła go Joyce Petrocelli, a to jest tylko materiał ze szkoły, bez dźwięku. MoŜecie sobie dośpiewać resztę tekstu, który poszedł na antenę. Joyce napisała coś w stylu: „Uczniowie Adam Bryant School bardzo przeŜyli utratę przyjaciółki, a tym, którzy chcieli o tym porozmawiać, umoŜliwiono kontakt z psychoterapeutą... — Zgadza się, pamiętam to — powiedział John. — Będziemy szukać tej przyjaciółki, która dzwoniła po pogotowie, więc uwaŜnie patrzcie i słuchajcie. — Aha. Na ekranie pojawiła się ładna blondynka, wyglądała na smutną, mówiła do reportera, który podsunął jej mikrofon. — Była... była naprawdę sympatyczna. Będzie mi jej brakowało. Spoza kadru padło pytanie Joyce Petrocelli: — Czy spędzałyście duŜo czasu razem? — No, sporo... — To nie ona — powiedział Carl. — Nie — dorzucił John. Leslie włączyła przewijanie i czekała, aŜ na ekranie pojawi się nowa postać, młody chłopak. Przewijała dalej. Młoda Murzynka. — To po prostu takie smutne... niedługo czekała nas matura... To znaczy, miała przed sobą całe Ŝycie. Zaczęła płakać. — Nie sądzę — powiedziała Leslie. John spojrzał na Carla. Carl równieŜ zaprzeczył. Przewijanie. Okrągłolica dziewczyna o brązowych, kręconych włosach. — Zawsze była taka pogodna. Nie zadzierała nosa, nic w tym stylu, chociaŜ była córką gubernatora; zachowywała się tak, jak my wszyscy. Była wspaniała. — Nie. Jeszcze dwóch chłopców. I kolejna dziewczyna z krótkimi jasnymi włosami, niespokojna, nerwowo chichocząca. — Tak... śpiewałyśmy razem w chórze, świetnie śpiewała... Carl przysunął się bliŜej, John równieŜ. Leslie miała wątpliwości. — To było straszne, wie pani? Jednego dnia jest tutaj, a następnego juŜ po niej. Trudno o tym myśleć, trudno cokolwiek powiedzieć... — Nie — powiedziała Leslie. — Nie — zgodził się John. To samo musieli powiedzieć o wszystkich dziewczętach, które widzieli na taśmie. Nie znaleźli tej przyjaciółki, która wzywała pogotowie. — Co masz jeszcze? — zapytał John. — Mam jeszcze trzy taśmy — odpowiedziała Leslie. — Mam materiał na temat Funduszu Pamięci Hillary Slater i parę innych migawek. Hm... ta jest o sposobach zamykania i pomyłkach w etykietowaniu opakowań z lekarstwami, a tutaj porady Dave'a Nicholsona, jak bezpiecznie prowadzić domową apteczkę. John machnął tylko ręką. 251 — Nie, nie, te migawki są nam niepotrzebne, chyba Ŝe jest w nich cokolwiek o Hillary. — Nie. Ale mam na koniec... — W jej oczach widać było prośbę o zgodę. — ...ReportaŜ z wiecu gubernatora i ujęcia twojego ojca. John wziął się w garść i odpowiedział: — Dobrze, puść to. MoŜe wywnioskujemy coś z jego słów, kto wie. Obrazy były mu dobrze znane, aŜ do bólu. Oto Lesl ie przed kamerą, ponad tłumem, za jej plecami widać ojca. Leslie na ekranie czeka na wejście na antenę. — Dziwne, co? — powiedziała Leslie. — Nic nie mówię, ale oni nagrali wszystko. Myślę, Ŝe to Tina chciała mieć ten materiał, o to jej chodziło. John klął co chwila w duchu, mimo Ŝe ostatnio starał się tego unikać. Ojciec coś mówił, ale nic nie było słychać.
— Hm... mogłabyś dać trochę głośniej? Leslie pokręciła jedną z gałek i po chwili mogli juŜ rozróŜnić słowa Johna Barretta seniora. „...Gubernatorze, błagałem, byś zmienił drogę, którą podąŜasz, a jeśli tak się nie stanie, Bóg odmieni ją za ciebie..." Carl chłonął obraz starca, który głosił swoje proroctwo z betonowego kwietnika, pochylił się ku odbiornikowi, w napięciu wpatrywał się w ekran. John patrzył na to w zupełnie inny sposób. Nagle zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo utoŜsamiał się z tym nieszczęsnym człowiekiem stojącym na kwietniku, z tym samotnym głosem wołającym przeciwko licznym oponentom. „Jak niegdyś Nabuchodonozor", mówił ze łzami w oczach starzec, „stworzyłeś obraz samego siebie, by naśladowali go wszyscy, obraz potęŜny, znacznie większy od ciebie samego. ZwaŜ jednak: Pan przypomni ci, Ŝe tym obrazem nie jesteś." John widział reakcję tłumu: złość i nienawiść. Ale ojciec mówił dalej, prorokował z desperackim zapałem. „Nic dziwnego", pomyślał John. „Teraz jego ojcle vi Jział przedrzeźniający i kpiący z niego tłum, wiedział, Ŝe wstydzi się go własny syn, wiedział o Hillary i wiedział o Annie. Upominał się o nich; i o iluŜ jeszcze? Co jeszcze wiedział, czego nie odkryli dotychczas John, Carl i Leslie? Ile razy pragnął, by ktoś go wysłuchał, ktokolwiek, a nikt słuchać go nie chciał? Gubernator prawdopodobnie nigdy nie ujrzał jego listu. Jego własny syn nie dowierzał jego słowom. Nic zatem dziwnego, Ŝe ojciec stał tam samotny i krzyczał do tłumu. To nie był jakiś pomyleniec albo religijny fanatyk. To człowiek o złamanym sercu, popchnięty do desperackich czynów, pragnący spełnić swoje zadanie, szukający zrozumienia." „Zamknij się, krzykaczu!", wrzasnął ktoś z tłumu. John usiłował dojrzeć go, ale nie udało mu się. „Prawdy trzeba wysłuchać, choćby wokół było morze kłamstw", odpowiedział ojciec. „To znowu on", powiedziała jakaś kobieta. „Złaź z kwietnika!", krzyknął ktoś inny. „To nie miejsce dla ciebie." 252 Wtedy tłum zaczął skandować prosto w twarz ojca, „Hi-ram! Hi-ram!" i słowa ojca zniknęły wśród zgiełku. John patrzył, jak ojciec starał się do nich dotrzeć, a w jego oczach narastał ból. Głos Johna Barretta całkowicie zanikł wśród hałasu. U jego nóg pojawił się las zaciśniętych pięści. — Zatrzymaj to — powiedział John. — Stop. Leslie przycisnęła klawisz. Obraz znieruchomiał. Widać było na nim ojca z ręką wyciągniętą w stronę tłumu, a tłum stał tam, przypominając raczej rozwścieczony motłoch wymachujący pięściami; twarze ludzi były wykrzywione gniewem i nienawiścią. Pod tym obrazem moŜna było umieścić podpis: „UkrzyŜujcie go!" John spuścił głowę i zakrył twarz dłońmi. Musiał się jakoś pozbierać. Leslie zastanawiała się, czy kontynuować przeglądanie taśmy. — Nie wiem... to chyba juŜ wszystko, co mamy o twoim ojcu... No a później, chwytają go i wywlekają. Nie wiem, czy chciałbyś to dalej oglądać... John wziął kilka głębokich wdechów, by dojść jakoś do siebie i wytarł łzy. — Leslie... Carl... to nie był pomyleniec... — Gdy podniósł głowę, nie patrzyli na niego. Słuchali go, ale ich uwaga skupiona była na znieruchomiałym ekranie. — Nie — powiedziała Leslie z chmurnym wyrazem twarzy. — Nie był pomyleńcem. — Z całą pewnością — powiedział Carl. John ponownie spojrzał na ekran, na samotnego proroka będącego przedmiotem nienawiści rozszalałego, zdziczałego motłochu.
— Miał rację. Wszystko, co powiedział, było prawdą. Carl popatrzył na ekran, na nieustępliwego Johna Barretta seniora. — To mój dziadek. To on! To był człowiek... który miał swoje credo — powtórzył, a po chwili przyszło mu do głowy sformułowanie rodem z religijnej tradycji. — Jego stopy spoczywają na Opoce. Leslie milczała, patrzyła na ekran, połoŜyła palec na ustach. Mówił do niej John Barrett senior. John widział to po wyrazie jej twarzy. — Leslie? Drgnęła, jakby wyrwana ze stanu kontemplacji. Spojrzała na Johna i Carla, a potem ponownie na ekran. — Jego... jego nie moŜna obalić, prawda? Popatrzcie tylko: całe morze ludzkie wokół niego, a on tam stoi, nieruchomo, po prostu stoi. — Hmm — John skinął głową, doskonale ją rozumiał. — Tak, mówiliśmy o tym, prawda? — Tak, mówiliśmy o tym — powtórzyła jak echo Leslie, a po chwili, jakby chowając to wszystko głęboko w sobie, powróciła do rzeczywistości. — Tak... chyba zrozumieliśmy to, co wynika z taśmy. John równieŜ powrócił do rzeczywistości. — Oczywiście. — Przynajmniej mamy ogólne pojęcie o tym, co mówił, a biorąc pod uwagę posiadane przez nas dzisiaj informacje, to ma o wiele więcej sensu. 253 — No dobrze, moŜe obejrzymy ostatnią taśmę? — poddał myśl Carl. — Oczywiście — powiedział John. — Przejrzyjmy ją. Leslie mówiła w trakcie zmieniania taśm. — To jest wszystko, co pokazała nasza stacja w związku z inauguracją Fundacji Pamięci Hillary Slater. Myślę, Ŝe robiła to równieŜ Joyce Petrocelli. Nie bardzo pamiętam. — Włączyła odtwarzacz. Czekali. Pierwsze oznaki znuŜenia dawały juŜ o sobie znać. Wideo: audytorium wypełnione uczniami. — No tak! — wykrzyknął John. — To jest spotkanie uczniów Adam Bryant School. Czy na taśmie jest jakaś data? Leslie zatrzymała i wyjęła na chwilę taśmę, spojrzała na jej etykietkę. — 3 maja, 1991 r. Jak to? JuŜ w dwa tygodnie po śmierci Hillary. — Tak, dwa tygodnie. Leslie ponownie włoŜyła taśmę. Spoglądając od czasu do czasu na kartki z notatkami, gubernator rozpoczął przemówienie. „Wiem, Ŝe wielu z was było bliskimi przyjaciółmi Hillary, jej odejście jest dla nas wszystkich niepowetowaną stratą. Lata spędzone w Bryant stanowiły znaczną część jej krótkiego, siedemnastoletniego Ŝycia, a wy, jej przyjaciele, byliście jego najwaŜniejszą częścią. Często o was opowiadała i... wiecie sami, jak to jest z licealistami, tak wciągają się w Ŝycie szkolne i kontakty z przyjaciółmi, Ŝe rzadko się ich widuje. Tak samo było z Hillary. Jej przyjaciele byli dla niej bardzo waŜni, byli jej radością, a wiem, Ŝe i ona była dla was radością..." John zapamiętał sobie myśl, która go nagle uderzyła: dlaczego więc zabrał tak szybko z tej szkoły Hyatt i Hayley? A co z ich przyjaciółmi ? Gubernator mówił dalej, chwaląc szkołę, jej dyrektora i nauczycieli, wszystkich dawnych znajomych, których gubernator wysoko cenił. Doszedł w końcu do najwaŜniejszej części przemówienia, wręczenia specjalnie zapakowanej koperty. „Dla mnie, jako gubernatora, edukacja jest sprawą najwyŜszej wagi i gdyby Hillary Ŝyła, zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, by odebrała moŜliwie najlepsze wykształcenie. Chciałbym wam jednak powiedzieć, Ŝe marzenia, które miałem za jej Ŝycia, ciągle trwają,
jeśli nie w jej Ŝyciu, to poprzez innych uczniów, którzy mogliby równać się z nią radością, charakterem, odwagą i wytrwałością, cechami, którymi odznaczała się Hillary Nicole Slater." Gubernator spojrzał w bok estrady i uśmiechnął się. „Oto nadszedł czas decyzji, kto jako pierwszy otrzyma Stypendium imienia Hillary Slater. Nie musieliśmy daleko szukać. Myślę, Ŝe jedynie zbiegowi okoliczności przypisać naleŜy fakt, Ŝe pierwsza stypendystka jest nie tylko prymusem w tej szkole, ale i jedną z najbliŜszych jej przyjaciółek. Shannon?" Sala wypełniła się burzliwymi oklaskami i okrzykami. Kamera poszerzyła kadr, następnie zrobiła szybki najazd i pokazała w zbliŜeniu ładną, pełną godności, elegancko ubraną dziewczynę, która szła ku podium. Leslie, John i Carl rzucili się jak jeden mąŜ ku ekranowi, by nic nie przeoczyć. 254 Była piękna, ale odnosiło się wraŜenie, Ŝe nie czuje się w tej sytuacji dobrze, ledwo była w stanie się uśmiechnąć. Gdy podeszła i stanęła przed Hiramem Slaterem, splotła nerwowo ręce i wbiła oczy w podłogę, unikając wzroku gubernatora. Gubernator zakończył słowami: „Wiem, Ŝe gdyby Hillary mogła teraz nas ujrzeć, powiedziałaby »Idź, Shannon! Idź ku swoim marzeniom!«" Spojrzał ponownie na zebranych. „Pierwsze Stypendium imienia Hillary Slater przyznaję, z przyjemnością, Shannon DuPliese!" Oklaski, oklaski. Wszystkie dzieci powstały z miejsc, biły brawo i krzyczały, a kamera panoramowała widownię. — Niech coś powie! Niech powie! — zawołał spontanicznie Carl. — Czy ona coś powiedziała? — zapytał John Leslie. Leslie wzruszyła ramionami. Nie pamiętała. Gubernator wręczył kopertę Shannon, uścisnął jej rękę i wtedy... Shannon odwróciła się i poszła z powrotem ku krzesłu na scenie, gdzie siedziała wśród nauczycieli i, prawdopodobnie, rodziców. Matka uścisnęła ją i pocałowała w policzek. Zmieszana Shannon poddała się temu ze smutnym wyrazem twarzy. Patrzyli dalej. MoŜe będzie z nią jakiś wywiad. Taśma zakończyła się, obraz zniknął. Nic nie powiedziała. Nie było teŜ Ŝadnego wywiadu. — CzyŜ to nie jest ohydne? —jęknęła Leslie. — Gdzie jest teraz Shannon? — Pewnie pojechała do jakiegoś college'u wykorzystać stypendium. — Tak... stypendium — zamyślił się John. — JuŜ w dwa tygodnie po śmierci swojej córki gubernator zakłada fundację i wybiera stypendystkę: najlepszą przyjaciółkę Hillary. — No cóŜ — Leslie zaczęła mieć wątpliwości. — No tak, rozumiem, Ŝe wykazuję podejrzliwość, ale... przecieŜ szukamy gdzie tylko się da. Carl zrozumiał kierunek myślenia ojca. — Innymi słowy, chcesz powiedzieć, Ŝe po prostu ją kupił? — Musimy usłyszeć jej głos, o tym jestem przekonany. — Okay — powiedziała Leslie. — Sprawdzę wycinki prasowe w bibliotece. Mogła się tam ukazać informacja, do którego college'u zamierzała pójść. Zadzwonię potem i zobaczę, czy uda mi sieją odnaleźć. — I co dalej? — zapytał Carl. — Ó co masz zamiar ją zapytać? — Jeszcze się nad tym zastanowię — wzruszyła ramionami Leslie. John wyprostował się i zaczął w myśli analizować wszystkie zapamiętane wątpliwości. — Mamy sporo do zrobienia i sądzę, Ŝe powinniśmy się szybko z tym uwijać, zanim nas nie nakryją i gubernator wszystkiego nie zatuszuje. — Widzieliśmy przecieŜ, Ŝe tak było — powiedziała Leslie. — Właśnie — dodał Carl. — I właśnie dlatego musimy zrobić to wszystko po cichu. Nie powinna się o tym dowiedzieć nawet policja, a przynajmniej do czasu, aŜ znajdziemy coś konkretnego, czego będą mogli się
uchwycić i dalej szybko działać. Nie sądzę, Ŝebyśmy mogli w ten sposób stworzyć jakiekolwiek przeszkody w do255 chodzeniu, bo przecieŜ nikt Ŝadnego dochodzenia nie prowadzi. A poza tym, stacja ma specjalnego reportera od spraw policyjnych i jeśli on coś wy wącha, Tina Lewis i inne „czynniki" teŜ to wywąchają. — Jakie są więc nasze zadania? — zapytał Carl. Wyraźnie rwał się do działania. — Carl, my zadzwonimy pod numery z notatek ojca i dowiemy się, kim jest ten felczer i co wie. Dzięki temu Leslie odnajdzie potem tego... hm... lekarza, który wypełnił akt zgonu Hillary. Leslie odnalazła akt zgonu i widniejące na nim nazwisko wystawiającego. — Dr Leland Gray. — Gdybyś zatem Leslie mogła odnaleźć go i dowiedzieć się, czy w ogóle wydał ten dokument. Czy to on robił sekcję, a jeśli nie, kto ją wykonał i... chodzi nam o ustalenie prawdziwej przyczyny śmierci. Coś zostało tutaj zmienione albo ukryte po drodze. — A doktor Denning? — zapytał Carl. — Ciągle czekam aŜ wróci z Sacramento — odpowiedziała Leslie. — Mam dobre przeczucia, czegoś się na pewno dowiemy. — Co powiedziała Deanne Brewer? — zapytał John. — Im dłuŜej ją znam, tym bardziej zaczynam ją szanować. Dzisiaj po południu rozmawiałyśmy przez telefon i sądzę, Ŝe ona rozumie, co się wydarzyło, i ufa nam. Max ciągle nie i jest jej z tym bardzo trudno. Obawia się nawiązania z nami kontaktu, zanim Maxowi trochę nie przejdzie. — To sprawozdanie z przebiegu sekcji na pewno by pomogło, co? — Leslie uśmiechnęła się. — Jeśli uda się nam je uzyskać, a do tego niezbędna jest pomoc Deanne, byłaby to piękna okazja do zawieszenia broni. Musimy przekonać Maxa, Ŝe nikt go więcej nie wykorzysta. John skrzywił się. — Dlatego właśnie musimy robić to wszystko po cichu, aŜ to my będziemy w stanie dyktować warunki. Nadal przypuszczam, a moŜe i jestem pewien, Ŝe zarówno Hillary jak i Annie zmarły w tej samej klinice Jeśli jednak chcielibyśmy to udowodnić, musimy uzyskać sm>>l:vve do późniejszego wykorzystania zeznania zarówno od Shannon DuPliese, jak i od tej drugiej dziewczyny, „Mary", jeśli Shannon DuPliese jest tą samą, która wezwała wówczas do Hillary pogotowie, i jeśli „Mary" zechce się ujawnić i zeznawać. I jeśli mamy tego dokonać, nie moŜemy pozwolić sobie na naduŜycie czyjegoś zaufania czy jakikolwiek błąd. — Powodzenia — jęknął Carl. — Kochani, to jest nasz cel. Ku temu powinniśmy dąŜyć — brzmiała odpowiedź Johna. — Tak, ku temu powinniśmy dąŜyć — zgodziła się Leslie. — Jest jeszcze nie wyjaśniona sprawa śmierci twojego ojca. — Mam cały czas nieodparte wraŜenie, Ŝe w trakcie poszukiwań natkniemy się i na to. Tak więc... — John notował w trakcie mówienia. — Mam przyjaciela na kapitolu — to Charley Manning. Zawsze podrzucał mi róŜne informacje, jeszcze przed laty, kiedy byłem reporterem... — Wspaniałe lata, co? — zapytała Leslie. John uśmiechnął się. 256 — Teraz teŜ będzie wspaniale. Tak czy inaczej, zapytam go, czy w biurze gubernatora pojawiły się jakieś plotki na ten temat. Zastanawiam się, czy jest tam ktoś, kto chciałby zaleźć mu za skórę. — Na przykład przekazując taśmę z wybuchową zawartością jakiemuś hurtownikowi artykułów hydraulicznych? — zapytał nie spodziewając się odpowiedzi Carl. John natychmiast zareagował.
— Hm... Bez względu na to, czego mógł dowiedzieć się ojciec, mógł to być dla kogoś wystarczający powód do zabicia go. Teraz, kiedy do tego juŜ doszło, najwyŜszy czas, by sprawca tego czynu poniósł zasłuŜoną karę — John upewnił się, Ŝe na niego patrzą i dodał: — Bez względu na to, do kogo nas to doprowadzi, na pewno nie będzie zadowolony z tego, co robimy. 257 Rozdział 22 Jak się okazało, pierwszą osobą, której nazwisko odnaleźli w zapiskach ojca, był Glen Murphy, wieloletni klient hurtowni Barretta. Prowadził razem z bratem mały sklep detaliczny i punkt napraw hydraulicznych na południowym skraju miasta. Był wysokim, potęŜnie zbudowanym męŜczyzną. NaleŜał do tego typu ludzi, po których juŜ przy pierwszym spotkaniu łatwo poznać, Ŝe lubią głośno się śmiać, jeździć na polowania, chodzić na ryby i oglądać mecze w telewizji. Jednym słowem: równy gość. — No, bez Ŝartów — zawołał tubalnym głosem, stojąc za ladą „Beacon Hill Plumbing" ze skrzyŜowanymi, grubymi rękami. — Naprawdę mam przyjemność osobiście rozmawiać z chłopakiem Johna? — Z całą pewnością — odpowiedział Barrett junior, odwzajemniając mocny uścisk dłoni. — A to mój syn, Carl, wnuczek Johna. Glen złapał Carla swoją potęŜną dłonią i zamaszyście uścisnął. — No, to miło cię poznać, Carl. John, masz fajnego chłopaka. Carl uśmiechnął się. Czuł się trochę onieśmielony przez tego faceta, ale Glen Murphy nie mógł mieć mu za złe wyglądu, który uległ znacznej zmianie. Carl pozwolił babci ostrzyc sobie włosy, miał teraz zwykłą fryzurę, czyli włosy ułoŜone po bokach. BiŜuteria pozostała w domu. Carl nie uzasadnił tej zmiany, powiedział po piostu, Ŝe jego zdaniem nadszedł na nią czas. — No cóŜ — rzekł nieco juŜ powaŜniej Glen. — Al jest tutaj, więc chodźmy do biura. Jack, ty zostaniesz przy ladzie. Jack, młody człowiek w niebieskim fartuchu, skinął głową i zajął miejsce, a Glen poprowadził Johna i Carla do biura na zapleczu sklepu. Glen przedstawił wszystkich. — Al Connors, a to jest John Barrett junior... syn Johna Barretta. A to wnuczek Johna Barretta, Carl. Al Connors jest felczerem. Al Connors był blondynem około trzydziestki o mrocznym wyrazie twarzy. Ubrany był swobodnie, w jeansy i zwykłą koszulę. — Miło mi poznać. Widziałem pana w telewizji. Pański ojciec opowiadał o panu. Glen zrobił miejsce na biurku i usiadł na nim, pozostali zajęli miejsca na krzesłach. — Al, chodzi o to samo, co poprzednio. Pamiętasz, wtedy, gdy dzwoniłem do ciebie, kiedy stary John Barrett chciał cię wypytać o pewne sprawy. 258 Al skinął głową. Sprawiał wraŜenie kogoś, kto dobrze się zastanowi, zanim cokolwiek powie. Glen ciągnął dalej. — Powiedziałem juŜ o tym Johnowi, jak zgadaliśmy się z jego ojcem o córce gubernatora i... powiedz, kiedy to było? — Myślę, Ŝe w maju — odpowiedział Al. — Na początku maja. — Tak. Wiem, Ŝe było to zaraz po śmierci córki gubernatora, pochowali ją... — I wtedy właśnie ci powiedziałem o tym — dokończył Al. — Tak, zgadza się... bo byłeś tam i wszystko widziałeś. Glen zwrócił się do Johna i Carla. — Lubimy chodzić na ryby. Kiedy siedzi się w łodzi, to się rozmawia o tym i owym... — Jasne — powiedział John. — Więc w tydzień później przyjechałeś do hurtowni ojca i...
— Tak, a twój ojciec, gdy tylko mnie zobaczył, jak gdyby to było pierwsze, co mu przyszło do głowy, wziął mnie na bok i powiedział „Glen, słyszałeś coś o Hillary Slater. MoŜesz mi powiedzieć, czego się dowiedziałeś?", a mnie w ogóle... no wiecie, byłem zaskoczony, Ŝe mnie o to pyta, no, jakby wiedział, o czym rozmawialiśmy z Alem. Opowiedziałem mu więc o tym, co usłyszałem od Ala i co sądzę o tej smutnej historii. — Ale on juŜ wiedział o tej sprawie z aborcją — wtrącił się Al. — Tak, właśnie. Dlatego postanowiłem skontaktować go z Alem. Glen dostrzegł, Ŝe John nie do końca wie, o co chodzi. — Bo widzisz... Al i jego kumpel z karetki mieli dziwne przeczucie co do tej sprawy ze Slaterem... Al znowu się wtrącił. — Wie pan, jak to się skończyło? śe Hillary Slater zmarła wskutek przedawkowania „Warfarinu"? John i Carl potwierdzili skinięciem głowy. — No tak, to była wersja oficjalna, tak twierdzili lekarze... No, my nigdy nie mieliśmy całkowitej pewności, ale coś nam świtało, Ŝe tutaj chodzi o spartaczoną aborcję. To znaczy, na początku wyglądało to trochę inaczej, a poza tym pamiętaliśmy, jak dyspozytor powiedział, Ŝe chodzi być moŜe o aborcję. Nikt nie powiedział tego wprost, ale... to właśnie tak wyglądało. Pamiętam jak Joel, pracowaliśmy razem, szepnął do mnie tak, Ŝeby nikt nie usłyszał: „To moŜe być historia z wieszakiem", ale przemyśleliśmy to sobie i doszliśmy do wniosku, Ŝe nie, to bez sensu, zwłaszcza Ŝe prawo nie nastręczało trudności w legalnym załatwieniu sprawy. Ale tak sobie o tym myśleliśmy. Glen rozłoŜył ręce i zapytał Johna: — Skąd więc mógł wiedzieć o tym twój ojciec? PrzecieŜ go tam nie było. — John chciał juŜ odpowiedzieć, ale Glen nie czekał i ciągnął dalej. —Wszystko jedno, powiedziałem mu, o czym rozmawialiśmy z Alem, a on powiedział, Ŝe chciałby sam z nim porozmawiać, więc się umówiliśmy, tak samo jak dzisiaj. — Więc ojciec się z wami spotkał... kiedy? — Och, to był pierwszy albo drugi tydzień maja. Niedługo po pogrzebie córki Slatera, sprawa zaczynała przycichać. — Al przerwał, jakby chciał coś -l vlf 259 m M sobie przypomnieć. — Lubiłem twojego ojca. Tak mi przykro, Ŝe nie Ŝyje. Bardzo ci współczuję. — Dziękuję. Al spojrzał na Johna i Carla badawczym wzrokiem. — Jak tak z wami rozmawiam, mam wraŜenie, jakbym znowu rozmawiał z nim. Wiecie jak to jest. Nie robicie szumu, ani nie zadajecie zbyt wielu pytań. Pana ojciec był facetem, który tak robił i to mi się u niego podobało. Trudno mi mówić za niego, nie wiem, po co mu to byio potrzebne, ale... Nie chodziło chyba o wyciągnięcie jakichś nieczystych sprawek gubernatora. Myślę, Ŝe chodziło mu o coś więcej. On z czyjegoś powodu cierpiał — Al zwrócił się do Glena. — Nie sądzisz? Glen wzruszył lekko ramionami i odpowiedział: — Myślę, Ŝe Ŝal mu było Hillary, moŜe tych wszystkich, którym przydarzyło się to samo, co jej. — No tak — powiedział Al. — MoŜe wam uda się dokończyć to, co on zaczął. — Taką mamy nadzieję — odrzekł Carl.
— Teraz usiłujemy ustalić, w którym miejscu ojciec się zatrzymał — dodał John. — Powiedz nam, jak to było naprawdę? — Jasne... — Al wyciągnął z kieszeni karteczkę. — Pracuję w Okręgu Dwunastym. Od pięciu lat jestem tam felczerem. To było na nocnej zmianie 19 kwietnia, dostaliśmy wezwanie o 18°% „krwotok z pochwy" na 1527 Roanoke West, to jest rezydencja gubernatora, jego dom. Glen chciał pomóc Alowi. — Al, powiedz im, Ŝe... miałeś sporo do czynienia z krwotokami z pochwy. — No tak, to nie jest rzadki przypadek. Wcześniej juŜ się z tym spotkałem i koledzy z pracy czasem o tym mówili; nie tak, Ŝeby otwarcie... ale tak, przy okazji, czasami. Ale jak zaczyna się coś takiego, Ŝe wezwania do krwotoku z pochwy stają się regułą, no to juŜ człowiek zaczyna się nad tyrn zastanawiać. — Ile z nich spowodowanych jest źle wykonanym zabiegiem aborcji? — zapytał John. Al pokręcił głową. — O tym nie rozmawialiśmy. W naszym podręczniku nie ma o tym ani słowa. Tam napisano o samoistnym poronieniu, ale nic o poronieniu wymuszonym, sztucznym. — Hm. — Ale, tak czy inaczej, nasze karetki nie wyjeŜdŜają do takich krwotoków zbyt często. PrzewaŜnie nie są zbyt powaŜne i radzą sobie z nimi punkty pierwszej pomocy albo lokalne słuŜby medyczne. Ale to była powaŜna sprawa. Wezwali tam karetkę reanimacyjną i równocześnie nas. I kiedy byliśmy juŜ w drodze, dostaliśmy od dyspozytora krótką informację: „kobieta w nieznanym wieku, ma kłopoty z oddychaniem, nie wiadomo, czy nadal zachowuje przytomność". John chciał to wyjaśnić. — Czy dyspozytor wyraźnie uŜył słowa „aborcja"? — „Prawdopodobnie sztucznie wywołane poronienie". Zanim się nie przyjedzie na miejsce, nigdy nic nie wiadomo. Ale ktoś, kto zadzwonił, 260 musiał powiedzieć o czymś, co to sugerowało, ale dyspozytor tego nam nie przekazał. John wymienił z Carlem porozumiewawcze spojrzenia. Jak na razie, relacja Ala zgadzała się z zapisem na taśmie. Al mówił dalej. — Przyjechaliśmy więc do domu gubernatora, no, to jest duŜy i ładny dom. Nie wiem, czy kiedykolwiek widzieliście to miejsce... — Nigdy wewnątrz. — Och, tam jest bardzo ładnie. Wielki hali i długie, rzeźbione schody, eleganckie boazerie, takie róŜne historie. Drzwi otworzyła nam Ŝona gubernatora Slatera. To było dziwne, widzieć ją w takim stanie, była zdenerwowana, rozgorączkowana, tak jak kaŜdy zwykły człowiek. Poprowadziła nas na górę przez wielki, długi korytarz do sypialni córki. Tam na łóŜku leŜała Hillary i od razu było widać, Ŝe nie jest dobrze. Pani Slater tamowała krew ręcznikami, więc musieliśmy ją złapać i siłą odsunąć na bok, Ŝeby nie przeszkadzała nam w robocie. Pacjentka usiłowała złapać oddech, dostawała juŜ sinicy. — Jak to sinicy? — No... robiła się juŜ sina na twarzy. Usta i paznokcie nabierały niebies-kopurpurowego koloru wskutek utraty krwi i braku tlenu. — Hm. — ZałoŜyliśmy jej od razu tlen i zaczęliśmy sprawdzać najwaŜniejsze funkcje. Puls miała słaby i przyspieszony, a ciśnienie krwi... No cóŜ, panował tam taki hałas, Ŝe nic nie mogliśmy usłyszeć za pomocą stetoskopu; pani Slater głośno krzyczała, a gubernator z kolei głośno krzyczał na nią, Ŝeby przestała krzyczeć no i... — Al przerwał na chwilę. Widać było, Ŝe na samo wspomnienie tych wydarzeń jeszcze się denerwuje. — Co tu duŜo mówić, panował tam straszny rozgardiasz. W końcu zmierzyliśmy jej ciśnienie, posługując się metodą palpacji...
— Hm, to znaczy dotykiem? — Tak jest, wyczuwając puls rękąna przegubie. I sprawdzaliśmy oddech, który był bardzo przyspieszony. Krótko mówiąc, jej stan był powaŜny. Straszliwie krwawiła, po prostu krew leciała bez przerwy. Wkrótce przyjechała karetka reanimacyjna i działaliśmy juŜ razem. Daliśmy jej zastrzyk doŜylny i załoŜyliśmy do ust worek ambu, Ŝeby pomóc w oddychaniu, wiecie, Ŝeby wpompować powietrze do płuc, bo otrzymywała go za mało. Potem wywołaliśmy przez radio policję, Ŝeby przyjechali i wzięli próbki krwi. — To znaczy? — No, pobieramy od pacjentki próbki krwi do trzech fiolek i posyłamy z nimi policjanta. On jedzie do szpitala i gdy my przyjeŜdŜamy, wszystko jest gotowe do transfuzji. — Kapuję. — No więc... połoŜyliśmy jąna noszach i zanieśliśmy do karetki. Ach... gdy to robiliśmy, zadałem rodzicom kilka szybkich pytań. Zapytałem ich, czy Hillary nie jest w ciąŜy, czy przedtem juŜ rodziła, czy przechodzi obecnie jakąś powaŜniejszą kurację i czy brała jakieś lekarstwa. O niczym takim nie wiedzieli. 261 — Więc nie mieli pojęcia o tym, Ŝe jest w ciąŜy? — Nie zdawali sobie z tego sprawy. — Domyślam się więc, Ŝe nie wiedzieli równieŜ o aborcji? — No... to wszystko było dla nich zaskoczeniem, nie mieli pojęcia, co się dzieje. Coś podejrzewałem, ale nie byłem upowaŜniony do powiedzenia im o tym. Tylko lekarz, po dokładnym zbadaniu w szpitalu, mógłby określić przyczynę i porozmawiać z rodzicami. Tak więc, przewieźliśmy ją do szpitala. — Bayview Memoriał? — Taić. W izbie przyjęć czekał lekarz domowy gubernatora, Leland Grey. I tak naprawdę to on ją przejął, zadając nam błyskawicznie pytania. Powiedzieliśmy mu o wszystkim, równieŜ o naszym podejrzeniu, Ŝe to moŜe być aborcja. Niestety, było juŜ za późno. Doktor Grey stwierdził zgon o 1914. Gubernator z Ŝoną i dwójką dzieci byli wtedy w szpitalu i pamiętam, jak doktor Grey wyszedł do poczekalni, Ŝeby im o tym powiedzieć. Pamiętam, Ŝe pani Slater dostała histerii, trzeba było dać jej środki uspokajające i zatrzymać na noc w szpitalu. John chciał mieć całkowitą pewność. — Powiedzieliście doktorowi Greyowi o aborcji? Al skinął z rezygnacją głową. — Tak, powiedzieliśmy i dlatego trochę się zdziwiliśmy, kiedy usłyszeliśmy później o przedawkowaniu „Warfarinu". Ale jeśli tak mówi lekarz, to widocznie tak było. Kiedy jest się przy czymś, nie wie się wszystkiego i trudno mieć pełen obraz sytuacji przed przewiezieniem pacjenta do szpitala. No więc, kiedy pojawia się pełny obraz sytuacji, jest taki, jaki jest. MoŜna mieć swoje teorie, ale to lekarz ma ostatnie słowo. — W tym przypadku doktor Grey? — zapytał John. — No tak, on i patolog, który robił sekcję. O prawdziwej przyczynie śmierci dowiedzieliśmy się dopiero po kilku dniach. Zrobili jej sekcję chyba następnego dnia, w sobotę, a my dowiedzieliśmy się o tym w por edziałek. — Widzieliśmy, Ŝe to właśnie doktor Grey wystawji akt zgonu. — Tak. To on stwierdził przyczynę zgonu. — Biorąc pod uwagę wszystko co wiesz, co sądzisz na temat teorii mojego ojca? — śe to źle przeprowadzony zabieg? No cóŜ... ciągle zastanawiam się, skąd mógł się o tym dowiedzieć. Największy kłopot z tą teorią polega na tym, Ŝe według niej obydwaj lekarze, zarówno doktor Grey, jak i patolog w szpitalu, musieliby kłamać albo okazać się draniami. Kiedy lekarz gubernatora i patolog zgodnie twierdzą, Ŝe było to przedawkowanie „Warfarinu" i lekarz podpisuje akt zgonu tej samej treści, to co innego moŜna sobie pomyśleć? — Wziąłbym pod uwagę potencjalne wpływy gubernatora i jego prywatnego lekarza.
— No tak, racja — uśmiechnął się Al. John uniósł lekko brwi. — A... skąd wiesz, Ŝe patolog zgodził się z doktorem Greyem? Al zmieszał się. — No... przecieŜ to patolog robił sekcję... 262 — Ale skąd wiesz, Ŝe wyniki sekcji wykazały tę samą przyczynę śmierci, którą doktor Grey podał w akcie zgonu? — No, przecieŜ to jest całkiem uzasadnione przypuszczenie, czyŜ nie? — Dobrze byłoby zobaczyć to sprawozdanie z sekcji zwłok — bardziej do siebie, niŜ do nich powiedział John. Al pokręcił głową. — Bez nakazu sądowego jest to niemoŜliwe. Ale zna pan przecieŜ wersję oficjalną. — Podaj nam ją jeszcze raz, to będziemy mogli uściślić nasze notatki. Al wziął głęboki oddech, najwyraźniej ułoŜył sobie w pamięci tekst, przynajmniej w zarysie, i płynnie go wygłosił. — Jeśli dobrze pamiętam, to gubernator brał „Warfarin" w związku z zakrzepami Ŝylnymi w nodze. Przepisał mu go doktor Grey. To nie było Ŝadną tajemnicą. Kiedy Hillary omyłkowo wzięła te pigułki, no cóŜ, doktor Grey stwierdził, Ŝe jest to jeden z tych potwornych przypadków, do którego dochodzi wskutek równoczesnego zbiegu dwóch elementów: niewłaściwie oznaczonego opakowania i nieodpowiedniej chwili. Hillary Slater miała okres i sądziła, Ŝe biorąc lekarstwo ojca, bierze środek na bóle menstruacyj-ne, co wydaje się, moim zdaniem, prawdopodobne. Doktor powiada, Ŝe gdyby wzięła środek przeciwbólowy, liczba połkniętych przez nią pigułek byłaby właściwa, ale ta sama ilość lekarstwa ojca okazała się być wystarczająca do wywołania krwotoku z macicy i... no, właśnie to stwierdziliśmy, klasyczny krwotok z macicy, i takie właśnie wyjaśnienie otrzymaliśmy. — Powróćmy na chwilę do domu gubernatora. Mówiłeś, Ŝe po przyjeździe zastaliście tam jego i Ŝonę. — Zgadza się. — Czy widziałeś w domu jeszcze kogoś? — No tak, dwoje dzieci. — Hayley, córkę, około piętnastu lat? — Tak. I chłopaka. Były oczywiście porządnie wystraszone. — Czy był tam ktoś jeszcze? — No, nikogo, poza naszą ekipą, zespołem pierwszej pomocy, a później policją, która przyjechała po krew. — Jacyś przyjaciele albo krewni? — Nikogo innego nie widziałem. — Hm... jestem po prostu ciekaw. A kto mógł zadzwonić po pogotowie? Al zastanawiał się przez chwilę. — Hm, no tak... Dotychczas myślałem, Ŝe gubernator. Nikt nam nie powiedział, kto dzwonił. — A dyspozytor? Czy wie coś więcej na ten temat? Al potrząsnął głową. — To trudno ustalić. Treść zgłoszeń do pogotowia jest poufna, a dyspozytor z pewnością nie będzie skłonny do ujawnienia jakichkolwiek szczegółów, jeśli zaleŜy mu na pracy. — A samo nagranie zgłoszenia? Czy ktoś mógłby wejść w posiadanie jego kopii? — Szczerze mówiąc, nie sądzę, by mogło się to panu udać. Po pierwsze, musiałby pan być członkiem rodziny albo bliskim krewnym, a i tak Ali 263 musiałby pan złoŜyć podanie o udostępnienie informacji, które musi być następnie pozytywnie zaopiniowane przez kierownika stacji. Potem mógłby pan otrzymać kopię nagrania, ale... nie ma takiej moŜliwości, by reporter bez Ŝadnych chodów mógł dotrzeć do
kopii tej rozmowy. To się nie uda bez orzeczenia sądu, którego nie moŜna uzyskać bez uzasadnionego powodu. John i Carl wymienili spojrzenia. — Najlepiej byłoby dotrzeć do patologa szpitalnego, tego gościa, który robił sekcję. On mógłby powiedzieć, co wydarzyło się naprawdę. — To wyjaśniłoby wszystko, prawda? — zakończył przez nikogo nie pytany Al. — Doktor Matthews? Harlan Matthews? Doktor Harlan Matthews, patolog w szpitalu Bayview, podniósł głowę znad biurka i zobaczył atrakcyjną blondynkę zaglądającą przez otwarte drzwi do jego gabinetu. — Tak? Leslie weszła do środka, podeszła do biurka i wyciągnęła rękę. — Jestem Leslie Albright. Czy moŜemy przez chwilę porozmawiać? Doktor Matthews wyglądał młodo, chociaŜ jego zmęczona twarz zdradzała prawdziwy wiek, około czterdziestu pięciu lat. — Tylko przez chwilę. Za kilka minut zaczynam sekcję. — Och, postaram się mówić krótko. Chodzi o sekcję wykonaną przez pana na Hillary Slater, córce gubernatora, w kwietniu. Uśmiechnął się uprzejmie. — Nie mogę wiele na ten temat powiedzieć. Takie sprawy są poufne. — Och, rozumiem. Interesuje mnie... — Zaraz, chwileczkę... A właściwie, dlaczego chce pani ?e mną rozmawiać? Z kim mam przyjemność? Uśmiechnęła się niezręcznie. — No... zabrzmi to moŜe nieco zabawnie, ale... jestem Leslie Albright i chociaŜ pracuję dla Kanału 6 telewizji, nie jestem tutaj jako reporterka tej stacji. Przyszłam prywatnie. — Ach tak! Widziałem panią w Wiadomościach. Miałem wraŜenie, Ŝe skądś panią znam. — Zaśmiał się. — Teraz jestem pewien, Ŝe nic pani nie powiem. Leslie równieŜ się roześmiała, by podtrzymać Ŝartobliwy i swobodny charakter rozmowy, jeśli w ogóle było to moŜliwe. — Panie doktorze, zapewniam pana, Ŝe nie ma tutaj Ŝadnych kamer... — Rozchyliła marynarkę. — śadnych ukrytych mikrofonów. Nie szukam Ŝadnych sensacji. Doktor Matthews demonstracyjnie spojrzał na zegarek, upewnił się, Ŝe zauwaŜyła ten gest. — Ma pani minutę na przedstawienie powodu wizyty. Leslie dostrzegła stojące nieopodal drzwi krzesło. 264 — Hm... czy mogę usiąść? Zapraszającym gestem wskazał jej ręką krzesło. — Oczywiście — zaczęła — wszyscy wiedzą, Ŝe przyczyną śmierci Hillary Slater było przedawkowanie „Warfarinu", które wywołało krwotok z pochwy. — Natychmiast dostrzegła, jak na twarzy doktora pojawił się wyraz napięcia. Czuła juŜ, Ŝe nie uda się jej zbyt długo rozmawiać z tym człowiekiem. — Hm... właśnie to stwierdza akt zgonu. — Zgadza się — odrzekł tonem, który wyraŜał nadzieję, Ŝe w ten sposób zamyka temat. — No cóŜ... pozwoliłam sobie to i owo sprawdzić w archiwum szpitalnym, szukałam nazwiska osoby przeprowadzającej sekcję i w ten sposób dotarłam do pana, i przypadkowo odnalazłam kogoś, kto przepisywał pańskie notatki. Pamięta to dokładnie. To była bardzo waŜna sprawa, wie pan, córka gubernatora i tak dalej. Łatwo to było zapamiętać. Spojrzał ponownie na zegarek i zaczął porządkować papiery na biurku. — Muszę iść. Leslie zaczęła mówić szybciej. — Dobrze, zanim pan pójdzie, panie doktorze, czy moŜe mi pan pomóc i w jednej sprawie? — Wątpię — rzucił nie podnosząc oczu znad papierów.
— Osoba przepisująca z taśmy pańskie sprawozdanie z sekcji zwróciła uwagę na to, Ŝe opis sekcji był niezwykły, zwłaszcza dlatego, Ŝe był sprzeczny z aktem zgonu. Według tej osoby, stwierdził pan, Ŝe Hillary Slater zmarła wskutek... hm... wykrwawienia się. — Zgadza się — odpowiedział szorstko, wstał zza biurka i wrzucił kilka dokumentów do szuflady. — Hm... wskutek krwawienia z macicy. — Szukał czegoś w szufladzie, nie zwracając na nią uwagi. — Wskutek... niepełnego usunięcia łoŜyska i pozostałości płodu. Innymi słowy, wskutek nie dokończonego zabiegu przerwania ciąŜy. Nagle odwrócił się i zatopił w jej oczach swoje spojrzenie. — Sprawozdanie z sekcji i wszystko, co się z nim wiąŜe, jest poufne i nie mogę na ten temat rozmawiać. — No cóŜ, nie mówiąc nawet o samym sprawozdaniu... — Leslie wstała, zamierzała w razie potrzeby zablokować wyjście, przynajmniej na tak długo, na ile się da. — ...zauwaŜyłam, Ŝe lekarz gubernatora, doktor Leland Grey, podpisał akt zgonu jako lekarz odpowiedzialny. Najwyraźniej był zadowolony z całej tej bajki o „Warfarinie", ale... czy moŜe pan wyjaśnić rozbieŜność pomiędzy stwierdzeniami zawartymi w sprawozdaniu z sekcji, o którym nie będziemy rozmawiać, a przyczyną śmierci podaną w akcie zgonu? Zatrzymał się w drodze do drzwi. Najwyraźniej był dobrze wychowany, nie popchnął jej. Wyglądało na to, Ŝe zastanawia się nad tym, co od niej usłyszał i rozwaŜa wszystkie warianty swojej reakcji. — Naprawdę nie jestem w stanie tego wyjaśnić. — No cóŜ... nie poruszając w ogóle kwestii samego sprawozdania... czy był pan świadom, panie doktorze, Ŝe u Hillary Slater przeprowadzono zabieg przerwania ciąŜy w dniu jej śmierci? 265 Potrząsnął głową i wykonał krok w kierunku drzwi. — Nie mogę na ten temat rozmawiać. Mając nadzieję na powstrzymanie go, podniosła rękę. — Panie doktorze, tak prywatnie, zupełnie prywatnie... gdybym... gdybym usłyszała od pana, Ŝe u Hillary Slater przeprowadzono zabieg przerwania ciąŜy w dniu jej śmierci, czy miałby pan z tego powodu kłopoty? — Nie mogę na ten temat rozmawiać! A teraz proszę pozwolić mi przejść. — MoŜe pan nie odpowiadać na moje pytanie twierdząco ani przecząco! Proszę... tylko dla spokoju mojego sumienia, dobrze? Gdybym... no dobrze, gdybym dowiedziała się, Ŝe u Hillary Slater dokonano tego dnia aborcji, czy miałby pan z tego powodu kłopoty? Uśmiechnął się w odpowiedzi na jej natarczywość. Ucieszyła się, Ŝe w ogóle się uśmiechnął. — Proszę pani, moŜe pani sobie myśleć, co się tylko pani podoba. To jest wolny kraj. A teraz... — wyciągnął rękę, by odsunąć ją z przejścia. W błagalnym geście wyciągnęła ręce. — Jeszcze tylko jedno pytanie... Tylko jedno... Proszę. — Co nie znaczy, Ŝe uzyska pani na nie odpowiedź. — Prywatnie... — Prywatnie. — Gdybym... gdybym powiedziała, Ŝe Hillary Slater nie zmarła z powodu przedawkowania „Warfarinu", ale wskutek źle zrobionego zabiegu, czy pan... i nie musi pan mi tego potwierdzać ani temu zaprzeczać... czy miałby pan z tego powodu jakieś kłopoty? Wyciągnął palec ku jej twarzy, tak blisko, Ŝe musiałaby zrobić zeza, by go zobaczyć. — Proszę pani, dzisiaj nic pani się ode mnie nie dowiedziała, zgadza się? Szybko przebiegła w myślach całą rozmowę i odpowiedziała.
— Tak, zgadza się. — Nie powiedziałem pani nic, czego przedtem by pani juŜ nie wiedziała? — Zgadza się. Spojrzał jej prosto w oczy, a w spojrzeniu tym było tyle siły, Ŝe mogłoby to ją odsunąć na kilka metrów. — Odpowiedź na pani pytanie brzmi „nie". Nie będę miał z tego powodu Ŝadnych kłopotów. Wystarczy? Zachowała potulny i uprzejmy wyraz twarzy, była mu naprawdę wdzięczna. — Dziękuję panu, doktorze. Dziękuję, Ŝe poświęcił mi pan tyle czasu. Minął ją, przeszedł kilka kroków korytarzem, odwrócił się i wyciągając ku niej palec, przeszył ją ponownie tym samym miaŜdŜącym spojrzeniem. — Proszę nigdy więcej nie poruszać tej sprawy w mojej obecności, zrozumiano? — Tak jest. Odwrócił się i szybko odszedł. Leslie musiała oprzeć się o futrynę drzwi, by nie stracić równowagi i przeciągle gwizdnęła. 266 Pielęgniarka siedząca za małym, szklanym okienkiem w recepcji gabinetu doktora Lelanda Greya przyjęła telefon, zanotowała wiadomość i przekazała ją doktorowi Greyowi w chwili, gdy jego gabinet opuścił kolejny pacjent. — Panie doktorze, dzwonił doktor Matthews ze szpitala Bayview. Prosi pana o telefon jak najszybciej. Doktor Gray był starszym męŜczyzną z siwymi włosami zaczesanymi do tyłu, wydatną szczęką i zimnymi stalowymi oczami, których spojrzenie mogłoby powalić niejednego. Nic nie wskazywało, by usłyszana wiadomość zrobiła na nim jakieś wraŜenie, mimo to wyjrzał, by sprawdzić, kto siedzi w poczekalni. Hm. Nic pilnego. — Następna jest pani Demetri? — zapytał. Pielęgniarka zajrzała do karty. — Tak. Narzeka na ból gardła. — Niech chwilę poczeka. — Dobrze. Marszowym krokiem wszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Szybko wykręcił numer telefonu i czekał niecierpliwie. — Doktor Matthews — odpowiedział głos. — Harlan, mówi Lee. — Lee... — Po drugiej stronie nastąpiła nieprzyjemna cisza. — No, co jest, człowieku. Tu czekają na mnie pacjenci. — Nie jest dobrze, Lee. Do mojego gabinetu wpadła reporterka z Kanału 6. Coś wyniuchała w sprawie Hillary Slater. Oczy doktora zwęziły się, ale kark miał nadal wyprostowany. — Jaka reporterka? — Leslie Albright. — Nigdy o niej nie słyszałem. — To nie jest wielkie nazwisko, ale robi reportaŜe do wiadomości na Kanale 6. — No więc, co wie, o co pytała i co jej powiedziałeś? W odpowiedzi na tak szybką serię pytań Matthews zmieszał się. — No... przede wszystkim... — Co jej powiedziałeś? — Nic jej nie powiedziałem, Lee. Tylko tyle, Ŝe nie mogę o tej sprawie rozmawiać. — A więc o czym ona wie? — Wie... albo przynajmniej jest w trakcie dowiadywania się o przyczynie śmierci Hillary. Gray zaczął się denerwować.
— Czy ona nie umie czytać? Świadectwo zgonu nie pozostawia co do tego wątpliwości! — Ona wie, Ŝe to nie zgadza się ze sprawozdaniem z sekcji. — A skąd o tym wie? — No, ja jej nie powiedziałem, chciałbym, Ŝebyś to wiedział. — No to kto powiedział? 267 Matthews zaczął tracić głowę. — Lee... — Kto powiedział? — Gray okrasił to pytanie przekleństwami, które były wyraźnym dowodem zniecierpliwienia. — Mam teraz sekcję do przeprowadzenia, więc nie mam czasu na chodzenie i pytanie. Albright powołała się na osobę, która przepisywała z taśmy sprawozdanie z sekcji. Grey juŜ tylko klął. Korzystając z tego Matthews mówił dalej. — Nie wiem, dlaczego ta Albright za to się zabrała, szczególnie Ŝe upłynęło tyle czasu, ale... na pewno, gdzieś musiał nastąpić przeciek; to nie wyszło ode mnie. Miała juŜ swoje informacje przed przyjściem tutaj. — No dobra, kim jest ta maszynistka? — Tego muszę się dopiero dowiedzieć. — Powiedz mi, jak tylko się dowiesz. — Tak zrobię. Czy masz jeszcze jakieś sugestie? — Na razie Ŝadnych, z wyjątkiem tego, byś trzymał gębę na kłódkę! Grey rzucił słuchawką. Zastanawiał się przez chwilę, potem podniósł ją ponownie. Sekretarka gubernatora Slatera, panna Rhodes, odebrała telefon przy swoim biurku. — Biuro gubernatora Slatera. — Po usłyszeniu nazwiska połączyła go z gubernatorem. Gubernator Slater podniósł słuchawkę i przekręcił się z fotelem w kierunku okna. Za wysokim oparciem stawał się niewidoczny. — Tak, Lee. — Słuchał uwaŜnie przez kilka minut, twarz :oraz bardziej mu się wyciągała, a dłonie zaciskały się w pięści i otwierały na oparciach fotela. Patrząc tak przez okno na kopułę kapitolu, poczuł się na „rle obnaŜony wobec całego świata. Odwrócił się ponownie w suonę biurka. — Dzięki, Lee. W niespełna trzy minuty później, mijając z impetem biurko panny Rhodes, Devin wbiegł do gabinetu gubernatora i zamknął za sobą drzwi. — Usiądź, Martin — powiedział Slater. Devin juŜ po wyrazie twarzy szefa widział, Ŝe są kłopoty. Gubernator nie mógł przez pewien czas wypowiedzieć słowa, rozwaŜał coś i chodził po gabinecie, aŜ w końcu krótko zaklął, walnął pięścią w biurko. — Co się stało, panie gubernatorze? Slater opadł na fotel, usta zakrył dłonią; oczy błądziły po blacie biurka, jak gdyby było pokryte maleńkimi szkodnikami, które chciał zniszczyć. — Martin... niestety, ktoś dobiera się nam do skóry. Devin poczuł w Ŝołądku przeciągłe ukłucie. Wiedział, o co chodzi. — Panie gubernatorze, co się stało? — Właśnie zadzwonił do mnie nasz lekarz rodzinny, doktor Grey. Jak wiesz, był przy śmierci Hillary. Określił przyczynę śmierci i wystawił akt zgonu. Zrobił wszystko, co mógł dla ochrony prywatności mojej rodziny. 268 Devin skinął głową. Uczestniczył w tym wszystkim. Gubernator cały kipiał i z trudnością usiłował opanować głos. — I to wszystko dzieje się w roku wyborów! — Zaklął i to niezbyt cicho.
— Z tych wszystkich lat, wybrała sobie na śmierć akurat rok wyborów, i to jaką śmierć! Przestraszył się swoich słów. — Och, Hillary, przepraszam cię. — Wyglądało to, jakby modlił się do córki, podnosząc oczy ku sufitowi. — To nie była twoja wina, wiem — Spojrzał na Devina. — Czasem aŜ nie chce mi się wierzyć jakiego mam pecha. — Pochylił się nad biurkiem i powiedział: — Ten patolog, który przeprowadzał sekcję, telefonował właśnie do doktora Greya, jak on się nazywa...? — Hm... chyba Matthews. Mam to gdzieś w gabinecie w swoich notatkach. — Zgadza się, Matthews. OtóŜ Matthews powiada, Ŝe przyszła do niego jakaś reporterka z Kanału 6. Pytała go o Hillary i zdawała się znać prawdziwą przyczynę jej śmierci! Kłucie w Ŝołądku Devina powtórzyło się boleśnie. — Och nie... WciąŜ pochylony nad biurkiem gubernator miał gniew w oczach, więc Devin zaczął zadawać pytania. — Powiedział pan Kanał 6? — Dokładnie. — Co to za reporterka? — Albright. Znamy kogoś o tym nazwisku? Devin skinął głową. — No... tak... To ona była na wiecu. To jej reportaŜowi... dodaliśmy nieco rumieńców. Slater usiadł i zaczął gwałtownie gestykulować. — Martin, jak u licha mogła się o tym dowiedzieć? Nikt nie mógł się o tym dowiedzieć! Nie wie o tym nawet moja Ŝona! — Ja... nie wiem, panie gubernatorze! — No to chciałbym, Ŝebyś się dowiedział i ukręcił łeb wszystkiemu. To moja prywatna sprawa, sprawa mojej rodziny i nie nadaje się dla pospólstwa! Musisz sprawić, Ŝeby to zrozumieli! — No dobrze, panie gubernatorze, ale nie mogę tak po prostu... — Martin, masz tam przecieŜ przyjaciół! Nie opowiadaj mi tutaj, Ŝe nie moŜesz! — Tina Lewis ma pewne wpływy, ale ona tam nie rządzi. A moŜe dyrektor generalny stacji, Loren Harris? Myślałem, Ŝe jesteście przyjaciółmi. Slater potrząsnął głową. — Nie, nie, tylko w ostateczności. Loren jest zbyt wysoko postawiony, zbyt widoczny, zbyt... No dobrze, nie widzisz problemu? Jeśli zwrócę się do niego, będzie to wyglądało tak, jakbym chciał wyciszyć całą tę sprawę, jakbym chciał wykorzystać swoje wpływy do zatuszowania czegoś, a jeśli wyjdzie to na jaw...! Przewrócił tylko oczyma na samą myśl o tym; zastanawiał się przez chwilę, jak wyrazić swoje oburzenie z powodu zaistniałej sytuacji. iW«S' •f! 269 — Nie chcą, by powstało wraŜenie, Ŝe zaczynam coś robić w związku z tą sprawą. Chcę, Ŝeby zostało to załatwione po cichu, w rękawiczkach, nic nie moŜe być zrobione otwarcie, rozumiesz? — Tak, panie gubernatorze. Gubernator rozmyślał przez chwilę, zerknął jeszcze kilka razy na niewidoczne szkodniki rozłaŜące się po biurku i w końcu odnalazł jednego z nich. — Lakę! Devin wyglądał, jakby strzelił w niego piorun. — Lakę? Ale... — Głos uwiązł mu w gardle i musiał odchrząknąć. — My nigdy... nigdy nie rozmawialiśmy z nim o tym. Skąd mógłby o tym wiedzieć? Gubernator szyderczo uśmiechnął się na wspomnienie starej, obłudnej twarzy Lake'a.
— Mógłby dowiedzieć się, gdyby tylko chciał. Nie pomija niczego, co mogłoby mu pomóc w zdobyciu przewagi nad wrogiem. A teraz to my jesteśmy jego wrogami, Martin. Powinienem był to przewidzieć. — Lakę odszedł stąd wściekły, to prawda, panie gubernatorze—przyznał Devin. Gubernator zaczął odliczać na palcach. — Po pierwsze, chcę Ŝebyś dowiedział się, co się dzieje, a następnie... — Wyciągnął drugi palec. — Chcę, Ŝebyś to zatrzymał, jeśli jest to w ogóle moŜliwe. — Przyszła mu do głowy kolejna myśl. — Myślę, Ŝe powinieneś odnaleźć pana Lake'a, porozmawiać z nim. Jeśli ci się to uda, dojść z nim jakoś do porozumienia. Devin wstał z krzesła, nie spodziewał się, Ŝe będzie miał tak miękkie nogi. — Proszę uwaŜać tę sprawę za załatwioną, panie gubernatorze. I proszę się nie martwić. — A jednak się tym martwię — odpowiedział powaŜnie gubernator. — Ja równieŜ — powiedział sobie po cichu Devin za drzw iami gabinetu. Devin musiał zrobić jeszcze parę rzeczy: wykonał kilka telefonów, załatwił najpilniejsze sprawy w biurze i dostarczył Wilmie Benlhoff, szefowi sztabu wyborczego gubernatora, kilka zaproszeń ' wygłoszenia przemówień. Potem nie mówiąc nikomu ani słowa, zamknął się w gabinecie. Starał się, by wszystko sprawiało wraŜenie jak najbardziej oficjalne — powaŜne sprawy, poufne, pilne, tylko pan moŜe to zrobić, proszę nie pytać, nie mogę panu powiedzieć, wie o tym tylko wybrany krąg osób, a zwłaszcza ja, najbardziej zaufany człowiek gubernatora. Gdy znalazł się w fotelu za biurkiem, za zamkniętymi drzwiami, mógł wreszcie przeklinać, wściekać się, martwić, przejmować i usiłować zrozumieć, co się dzieje. Musi być jakieś wyjście z tej sytuacji. Zbyt długo tutaj jest, zbyt wiele się napracował, zbyt wielu ludzi rozdeptał po drodze, by móc tutaj się znaleźć. Musi być jakieś wyjście, jakaś odpowiedź, rozwiązanie tej łamigłówki. I on je odnajdzie. Za to mu płacą, za to, by jego szef poruszał się po pewnym gruncie, by był ponad wszystkim. Dotychczas jeszcze nie przegrał i nie miał zamiaru przegrać. „Trzeba to załatwić", myślał, „trzeba to zorganizować." 270 Zapisał na skrawku papieru kilka nazwisk i otworzył notes z telefonami. Pierwszym krokiem musi być zdobycie informacji. Trzeba się dowiedzieć, co się dzieje, kolejnym krokiem będzie opanowanie sytuacji, za wszelką cenę. Pierwszy na liście: doktor Harlan Matthews, patolog. Powinien usłyszeć bezpośrednio z biura gubernatora, jak wielką odpowiedzialność ponosi i... jakie mogą być konsekwencje, gdyby nie stanął na wysokości zadania. — Doktor Matthews — usłyszał głos w słuchawce. Devin trzymał w ręku pióro, a na biurku miał przygotowany notes. — Doktorze Matthews, mówi Martin Devin, szef gabinetu i osobisty asystent gubernatora Slatera. — Czego pan sobie Ŝyczył — nie widać było, by tytuły Devina wywarły na rozmówcy zbyt wielkie wraŜenie. Nie speszony tym Devin ciągnął dalej, w razie konieczności gotów był przywołać tego faceta do porządku. Mówił dość uprzejmie. — Dowiedzieliśmy się, Ŝe rozmawiał pan z dziennikarką Kanału 6. Dzwonię, by to sprawdzić. Matthews zdawał się mówić z jeszcze mniejszym respektem. — Tak... Tak, rozmawiałem z jakąś dziennikarką. Odesłałem ją do domu z wyciętym woreczkiem Ŝółciowym. Devin nie mógł pozwolić, by ktoś sobie z niego Ŝartował. — Przepraszam, panie doktorze, zadałem panu pytanie. — Jeszcze pan go nie zadał.
— Rozmawiał pan z nią czy nie? — Proszę odwrócić to pytanie, panie Devin. To u mnie z nie zapowiedzianą i nieoczekiwaną wizytą pojawiła się jakaś kobieta z telewizji. Odesłałem ją i zająłem się swoimi sprawami. — Czy zadawała jakieś pytania związane z tą „sprawą"? — Zadawała, ale nie uzyskała na nie odpowiedzi. — Jaką moŜemy mieć co do tego pewność? Teraz zdenerwował się Matthews. — PoniewaŜ jestem zawodowcem, panie Devin. Działam w oparciu o etykę. Devin ciągle jeszcze nic nie zanotował. Wycofał się nieco i spróbował zastosować łagodniejsze podejście. — No cóŜ... rozumie pan oczywiście, Ŝe gubernator i jego rodzina będą zobowiązani, jeśli zechce pan nadal zachować całą sprawę w ścisłej tajemnicy. — Nie interesują mnie Ŝyczenia gubernatora, a jego zaniepokojenie jest wynikiem fałszywych informacji. Proszę mnie posłuchać. Wykonuję tygodniowo od dziesięciu do dwudziestu sekcji, wszystkie z nich w oparciu o tę samą procedurę i zasady. Ich wyniki są poufne, a informacje na ich temat nie są ogólnie dostępne ani nie trafiają do prasy i zawsze tak było. Córka gubernatora to przypadek jeden z wielu, podchodzę do niego tak samo, jak do innych i nie traktuję w jakiś specjalny sposób. A zatem, wydaje się, Ŝe albo gubernator przesadnie ocenia swoją pozycję, albo nie docenia mojej osoby. W obydwu przypadkach byłbym tym co najmniej zdziwiony. 271 Devin postanowił załagodzić sprawę. Nadal chciał uzyskać informacje i zaczynał obawiać się, Ŝe Matthews odłoŜy słuchawkę, zanim czegokolwiek się dowie. — Rozumiem pana, doktorze. Chciałbym tylko wiedzieć, czy mógłby mi pan podać nazwisko tej reporterki? — Leslie Albright z Kanału 6. Twierdziła, Ŝe przyszła prywatnie, a nie jako dziennikarka, ale oczywiście trudno było mi w to uwierzyć. — Oczywiście. A o co pytała? — A jak pan myśli? Chciała się czegoś dowiedzieć o tej „sprawie". Miała juŜ wszystkie podstawowe informacje. To zabrzmiało dla Devina jak wyrok śmierci. — Hm... czy powiedziała, jak do nich doszła? — Och... rozmawiała zjedna z naszych maszynistek, które przepisują sprawozdania z taśmy, ale jestem pewien, Ŝe juŜ wcześniej musiała coś wiedzieć. Wiedziała, czego szukać i kogo pytać. — Czy wspomniała coś o Johnie Barrettcie? — Tym prezenterze? — Tak. — Nic o nim nie mówiła. — I pan jej nic nie powiedział? Matthews zaczynał tracić panowanie nad sobą. — Do diabła, nie martw się pan. Kryłem pana, kryłem Graya, kryłem was wszystkich. Wiem, o co w tym wszystkim idzie, Devin. Taka historia mogłaby rzucić cień na środowisko lekarskie, a ja nie chcę się podkładać. Zrobiłem, co do mnie naleŜało, sporządziłem dokładne i prawdziwe sprawozdanie, postępowałem zgodnie z etyką zawodową i trzymałem gębę na kłódkę. Jeśli stało się coś, na co nie mam wpływu... no, to juŜ jest pański problem i mnie nic do tego. — No cóŜ, jestem pewien, Ŝe gubernator to doceni. Matthews przeklął gubernatora i dodał: — Zostawcie mnie w spokoju, dobrze? Trzask słuchawki. 272 Rozdział 23
Martin Devin cisnął słuchawką. Musiał dojść do siebie. „W porządku, wielki doktorze Matthews, jesteś palantem." Pozostały jeszcze inne źródła informacji, a pierwszym z nich jest sama Tina Lewis, redaktor naczelny wiadomości na Kanale 6. Jeśli działoby się coś waŜnego, na pewno będzie o tym wiedzieć i na pewno mu o tym powie. Kiedyś jej pomógł, nie miał teraz oporów przed poproszeniem jej o przysługę. Wystukał numer i usłyszał głos Tiny. — Mówi Tina Lewis. — Tina... — taka stacja to było nic wobec pozycji Devina, ale wiedział, Ŝe musi podtrzymywać z nią dobre stosunki, zwłaszcza w roku wyborów. Zaczął więc mówić tonem kumpla z dawnych lat. — Z tej strony Martin Devin. Ucieszyła się z tego telefonu. — No, Martin, co u ciebie słychać? — Wszystko w porządku. Tina podeszła do drzwi gabinetu i zamknęła je. — Co mogę dla ciebie zrobić? — No... Tina usiadła i ściszyła głos. — Coś mi się wydaje, Ŝe mamy problem. — Tak, coś w tym rodzaju, wiem, Ŝe moŜesz coś wiedzieć na ten temat. Rozmawiałem dzisiaj rano z gubernatorem i widzisz, Tina... on martwi się trochę o ochronę swojej prywatności, a takŜe prywatności swojej rodziny. — Chciał dać jej do zrozumienia, o co chodzi. Ale Tina się nie zorientowała. — Hmm. Tak? — Daj spokój, Tina, nie udawaj niewiniątka! No dobrze, słuchaj, myślę, Ŝe stosunki z tobą i przedstawicielami prasy układają się dobrze. Ty i ja zawsze byliśmy wobec siebie otwarci... Nie odniosła wraŜenia, by w tym momencie był wobec niej otwarty. — Martin, niezbyt rozumiem, o co ci chodzi. Nie mógł powstrzymać się od uszczypliwości. — A zatem nie zdajesz sobie sprawy, Ŝe twoi reporterzy węszą wokół poufnych informacji dotyczących Hillary Slater, córki gubernatora? — Co takiego? — Daj spokój, Tina, jeśli szukasz materiału do wiadomości, powiedz mi od razu czego potrzebujesz. Po prostu przyjdź do mnie i porozmawiajmy na 273 ten temat. Dałem cł dobry materiał dla kamer podczas wiecu gubernatora. Starałem się dostarczać ci wiarygodnych informacji. Nie rozumiała, o co mu chodzi. , — Martin... 1 Ale on ciągnął dalej. — I zawsze, gdy chcecie czegoś się dowiedzieć albo zamierzacie zrobić jakiś reportaŜ, daj mi o tym znać albo skontaktuj się z Wilmą Benthoff. Powiemy ci wszystko, co trzeba. — Martin! — Czy rozumiesz, o co mi chodzi? — nie pytał, lecz Ŝądał. Teraz zdenerwowała się Tina. — Nie, Martin, nie rozumiem. MoŜe lepiej byłoby, gdybyś powiedział mi, o co chodzi. — Dobrze, popraw mnie, jeśli się w czymś pomylę, ale dowiedzieliśmy się przypadkiem, Ŝe jedna z twoich reporterek wścibia nos w osobiste sprawy gubernatora. — Czy dobrze usłyszałam, Ŝe wspomniałeś coś o Hillary Slater? Devin rozpaczliwie westchnął. — Tak. Chodzi o córkę gubernatora, Hillary, i szczegóły związane z jej śmiercią. Wydaje mi się, Ŝe podaliśmy na ten temat wystarczająco wiele informacji, gdy miało to miejsce i nie ma tu nic do dodania. — Rozumiem. Wreszcie wyraŜasz się jasno.
— Więc powiedz mi, o co tu chodzi. — Dobrze, chwileczkę... — Tina sięgnęła po ostatni komputerowy wydruk planu wiadomości, z którego wynikało kto, kiedy i gdzie coś robił. — MoŜe podasz mi jakieś szczegóły, czy teŜ mam zgadywać? Devin musiał zebrać myśli. Trzeba było zdecydować, co moŜe jej powiedzieć. Wiedział wiele, ale przecieŜ nie musiał mówić o wszystkim. Jasne, Ŝe mieli dobre stosunki słuŜbowe, ale tylko słuŜbowe. A jeśli podejść do sprawy słuŜbowo, to Hillary Slater zmarła wskutek przedawkowani;' „Warfarinu" i taką informację przekazały środki przekazu. A •; Sun Devin zdecydował się podtrzymywać wersję oficjalną. — Mogę podać ci nazwisko: Leslie Albright. Okazało się, Ŝe trafił w dziesiątkę. Tina od razu przeszła na jego stronę. — Leslie Albright! A o co jej chodzi? — Według nas, dzisiaj węszyła w szpitalu Bayview, starając się dowiedzieć czegoś na temat śmierci Hillary Slater. To było bardzo niesmaczne. Myślałem, Ŝe coś o tym wiesz. — Martin, nic o tym nie wiedziałam. Gdybym wiedziała, nie doszłoby do tego. — Mrucząc coś do siebie, Tina przeglądała plan wiadomości. — Oczywiście, jeśli chodzi o Leslie, trudno mieć pewność. — Odnalazła wreszcie jej nazwisko. — Dzisiaj miała za zadanie zrobić materiał o emisji spalin samochodowych. — Słuchaj, Tina... — To ty słuchaj. Kiedyś dałam ci kilka dobrych informacji i teraz teŜ nie mam zamiaru kłamać. To wynika z wydruku naszego planu dziennego i według mnie ona właśnie tym się dzisiaj zajmuje. Bez względu na to, o co jej chodzi, 274 my niczego takiego jej nie zlecaliśmy. Będę musiała ją o to zapytać. Pewnie szuka materiałów do jakiegoś własnego reportaŜu, o którym dotychczas nic nie wiemy. Reporterzy zawsze tak robią. Stacja zachęca ich do tego. Devin zawahał się, czy moŜe w to uwierzyć. — A John Barrett? Czy on ma z tym coś wspólnego? Tina wyjrzała przez szklane przepierzenie na pokój redakcyjny. „No i proszę! Właśnie w tej chwili John i Leslie są razem, mają jakąś małą, prywatną konferencję przy biurku Leslie." — On... to moŜliwe. Zapytam ich oboje. Ale najpierw chciałabym wiedzieć, co ty wiesz na ten temat. Devin znowu się zawahał. Ile moŜe jej powiedzieć? — Myślę... no cóŜ, myślę, Ŝe Albright, a moŜe i Barrett szukają czegoś, co według nich moŜe zaszkodzić gubernatorowi. Dzisiaj rano Albright nachodziła lekarza patologa w szpitalu Bay view, usiłując wydobyć od niego treść sprawozdania z przebiegu sekcji Hillary Slater, które, jak wiesz, ma poufny charakter. Zrobić coś takiego, to było niesmaczne. Powiedziałbym nawet, Ŝe haniebne. Czegoś takiego moŜna się było spodziewać z powodu wyborów. Tina wiedziała, Ŝe chodziło mu o zepchnięcie jej do defensywy i skłonienie do zaprzeczania jego słowom. Wiedziała, do czego dąŜy, ale nie mogła nic na to poradzić. W miarę mówienia czuła rosnący gniew. — Nie sądzę, by tego rodzaju działania znalazły uznanie u szefów tej stacji, Martin. Wiem, Ŝe ja takiej sprawy bym nie kryła. — No tak, mam nadzieję. — I co jeszcze? Devin zawahał się. Nie chciał nic więcej powiedzieć. I ona to wiedziała, co jeszcze bardziej wzbudzało jej ciekawość. — Daj spokój, przecieŜ nie mogę posłać ich na szafot, nie formułując Ŝadnych zarzutów. Co to za mroczne sprawki mogą oni chcieć wyciągnąć na światło dzienne? Devin w jednej chwili zdecydował, Ŝe moŜe jej zaufać, powierzając tego rodzaju informację, ale poprzestał na podaniu jedynie części prawdy.
— No cóŜ, Albright z sobie tylko znanych powodów uwaŜa, Ŝe przyczyną śmierci Hillary był legalnie wykonany zabieg usunięcia ciąŜy. — Co takiego!? „Dobrze", pomyślał Devin. „Wściekła się, ale z właściwym nastawieniem." — To zupełnie bzdurne przypuszczenie, naprawdę, ale to jest rok wyborów i sama wiesz, jak łatwo przykleja się błoto, bez względu na to, czy to prawda, czy nie. „To ma związek ze sprawą Brewer", pomyślała Tina. „Tacy jak oni nigdy nie dają za wygraną!" — W porządku, Martin, rozumiem. Sprawdzę to. — Będę ci wdzięczny, gdy jak najszybciej poinformujesz mnie o tym. — Obiecuję ci to. Devin skończył rozmowę z Tina i przeszedł do kolejnej osoby z listy, do dyrektorki Adam Bryant School, gdzie uczyły się niegdyś dzieci Slaterów. — Erica Tyler. 275 — Dzień dobry, pani Tyler. Mówi Martin Devin, szef gabinetu i osobisty asystent gubernatora Slatera. Wiedziała, kim jest. — Ach, tak... — Chciałbym porozmawiać z panią na pewien dyskretny temat. To nie zajmie wiele czasu. — Tak, panie Devin. — Jeśli dobrze przypominam sobie rozmowę, którą odbyliśmy napocząt-ku maja, nie była pani w stanie udzielić nam odpowiedzi na kilka pytań i nie mieliśmy o to do pani pretensji, nawet byliśmy radzi, Ŝe nie musimy pani o nic pytać. Czy pani sobie to przypomina? W jej głosie dało się słyszeć pewną chytrość. — Tak, przypominam sobie. — Byliśmy radzi pozostawić sprawy tak, jak się wówczas miały, prawda? — Tak, my to tak zrozumieliśmy. — Znakomicie. Bardzo dobrze. Dzwonię teraz i przypominam tę sprawę, poniewaŜ dowiedzieliśmy się ostatnio, Ŝe jacyś dziennikarze zaczynają zadawać róŜne pytania i chociaŜ nie mamy takiej pewności, mogą pojawić się równieŜ u pani. — Och, naprawdę? — Jak pani doskonale rozumie, Ŝyczeniem gubernatora jest, by w kaŜdej tego typu sytuacji, w odniesieniu do wszystkich osób nie udzielała pani, mówiąc wprost, Ŝadnych odpowiedzi na te pytania, wszystko musi pozostać w tajemnicy. Czy dobrze się rozumiemy? — Oczywiście, Ŝe tak, panie Devin. Jak juŜ panu wcześniej powiedziałam, nasza szkoła nie Ŝyczy sobie mieć Ŝadnych związków ani nic wspólnego z tą... hm... „sprawą". Nie udostępnimy Ŝadnych informacji, nkomu. — Wspaniale. Bardzo jesteśmy zadowoleni z takiego stanowiska. Chciałbym takŜe, aby pani pracownicy i wszyscy, kogo naleŜałoby ostrzec, wiedzieli, Ŝe pewni ludzie z Kanału 6 mogą pojawić się u was i zadawać pytania; moŜe przyjdą takŜe inni dziennikarze, nie wiadon ' >brze byfoby, gdyby przypomniała pani swoim pracownikom o naszym porozumieniu. — Zrobię to. — A teraz chciałbym zapytać, czy ktokolwiek o coś pytał? Czy mieliście jakieś wizyty dziennikarzy? Mam na myśli zwłaszcza Kanał 6. — Nie, panie Devin, jeszcze nie, w kaŜdym razie nic mi o tym nie wiadomo. — To dobrze. A zatem wszystko omówiliśmy. Chcielibyśmy mieć pewność, Ŝe nic się nie zmieni. — MoŜe być pan pewien naszej lojalności, panie Devin. — Dziękuję pani. śyczę miłego dnia. — Ja panu równieŜ.
Leslie i John spędzili męczący dzień, wypełniali obok swoich obowiązków równieŜ zadania prywatnego śledztwa. Gdy tylko Leslie wróciła z te276 renu z gotowym materiałem o spalinach samochodowych, spotkali się przy jej biurku, omówili materiały przeznaczone do wydania o siedemnastej, a potem półgłosem wymienili uwagi na temat ich własnego dochodzenia. Opierając się o przepierzenie pomiędzy biurkami, z dziennym planem wiadomości w ręku, John zdał jej pokrótce swoją relację. — Rozmawiałem z Charleyem Manningiem, moim przyjacielem na ka-pitolu. Pytałem go, czy ostatnio w ekipie gubernatora miały miejsce jakieś zmiany, czy kogoś wyrzucono albo ktoś zrezygnował, a on powiedział mi, Ŝe była tam jakaś rozróba, ale nie zna szczegółów. Teraz to sprawdza. Leslie otworzyła skoroszyt i wyjęła z niej kilka kopii wycinków prasowych i odręczne notatki. — Mam tutaj artykuł z „News Journal" o wręczeniu stypendium imienia Hillary Slater. Shannon DuPliese miała zamiar studiować na Western University w naszym stanie, ale po otrzymaniu stypendium zapisała się naMidwestern University. To jest bez wątpienia elitarna uczelnia; nieźle trafiła. John przejrzał artykuł i zwrócił uwagę na zdjęcie Shannon DuPliese. Tym razem uśmiechała się do obiektywu, stojąc obok gubernatora ze stypendium w ręku, ale John dobrze pamiętał jej zakłopotanie w chwili jego wręczania. — Gubernator dobrze się nią zajął, nie sądzisz? — A poza tym... zadbał o to, by znalazła się daleko stąd, ba!... nawet bardzo daleko. Widać było po Johnie, Ŝe docenia celność tej uwagi. — Tak czy inaczej — ciągnęła dalej Leslie — zadzwonię przy najbliŜszej okazji na ten uniwersytet i dowiem się, czy Shannon na pewno tam jest, postaram się zdobyć jej numer telefonu, adres, co się tylko da. — Zaczęła mówić jeszcze ciszej. — Wolałabym nie dzwonić stąd. John skinął głową na znak zgody. Wydruki połączeń telefonicznych mogłyby dostarczyć informacji komuś w rodzaju Tiny Lewis. — Nie jestem tylko pewna, jak powinnam się przedstawiać. Nie byłoby chyba dobrze, by kojarzono mnie z telewizją. O mały włos nie spłoszyłam przez to doktora Matthewsa. • — Bez względu na wszystko, nagraj tę rozmowę. Musimy usłyszeć jej głos. — O ile w ogóle uda mi się skłonić ją do mówienia, to będzie juŜ połowa sukcesu. — Słusznie. Nagle Leslie nonszalanckim i szybkim gestem schowała swoje materiały. ZauwaŜyła, Ŝe ktoś się zbliŜa. John od razu wyczuł, Ŝe to moŜe być tylko Tina. Rzeczywiście to była ona. Na jej twarzy malował się profesjonalny uśmiech, ale obydwoje od razu wyczuli, Ŝe pod nim wzbiera kolejna burza. — Czy mogłabym z wami porozmawiać? Nie było gdzie się schować ani dokąd uciec. — A o co chodzi? — zapytała wstając Leslie. Tina podeszła do biurka Leslie, blokując drogę innym, stali teraz w przejściu. 277 — Jak tam reportaŜ o spalinach samochodowych? — zapytała Tina i od razu moŜna było wyczuć, jaka odpowiedź sprawiłaby jej największą przyjemność. — Dałam to Rushowi — odpowiedziała Leslie. — Jest gotowy i wszedł juŜ w grafik. Tina zwróciła się do Johna. — A jak idą prace redakcyjne? John nie miał nic do ukrycia. — Dobrze. Myślę, Ŝe jak zwykle. Tina spojrzała na nich jak nauczycielka szkoły podstawowej, która przyłapała dwójkę uczniaków z nie odrobionymi lekcjami.
— No to świetnie. Leslie, czy mogę z tobą porozmawiać? — Oczywiście. John wziął materiały i skierował się do swojego biurka. — John — powiedziała Tina — za chwilę i z tobą będę chciała porozmawiać. — Jasne — rzucił w odpowiedzi przez ramię. Modlił się w duchu za Leslie. Gdy usiadły obie przy biurku, przez dłuŜszą chwilę Tina lustrowała Leslie spojrzeniem, które zazwyczaj deprymowało ją i peszyło, ale dzisiaj wzbudziło w niej tylko wściekłość. Leslie udawała, Ŝe coś robi, uderzając w klawiaturę komputera. „MoŜesz sobie patrzeć na mnie jak chcesz, ale moŜe pozwolisz mi pracować." — Chciałabym wiedzieć nad czym pracujesz razem z Johnem. Leslie spojrzała jej prosto w oczy, a gotująca się w niej wściekłość i niechęć dodawały jej odwagi. — Tina, obie zdajemy sobie sprawę z tego, Ŝe nasze stosunki nie układają się najlepiej. Tina przerwała jej. — A ty chyba rozumiesz, jakie zajmuję stancn, ; „„ , za co odpowiadam, i wobec kogo ty ponosisz odpowiedzialność? Leslie uznała, Ŝe przerwano jej, więc milczała. Była jednak zdecydowana twardo obstawać przy swoim, nawet gdyby miało dojść do walki na noŜe. — Rozumiem to, Tina. — A zatem chciałabym wiedzieć, nad czym pracujesz razem z Johnem. Moim obowiązkiem jest o to zapytać, a twoim odpowiedzieć na to pytanie. Byłam właśnie w archiwum i zauwaŜyłam, Ŝe wypoŜyczyłaś taśmę z nagraniem z pogrzebu Hillary Slater. Nad czym pracujecie? — Planujemy pewien reportaŜ, ale, jak na razie, nie mamy nic konkretnego, tylko pewne pomysły, dlatego nie przylatujemy z tym do ciebie. Trzeba temu poświęcić jeszcze trochę czasu. — Czy byłaś dzisiaj rano w szpitalu Bayview Memoriał? — Pytanie było zadane wprost i Leslie wiedziała, Ŝe nie moŜe skłamać. — Tina, byłam tam w czasie mojej przerwy obiadowej, reprezentowałam tylko siebie, a nie stację i tak teŜ się tam przedstawiłam. 278 — Komu? Leslie powstrzymała się, przeanalizowała starannie w pamięci zwyczaje obowiązujące w pracy redakcyjnej i postawiła ostro na swoim. — Tina, mogłabym tu siedzieć i w odpowiedzi na twoje pytania robić uniki, ale nie podoba mi się, gdy ktoś zachowuje się w ten sposób i dlatego nie będę tego robić. Szczerze mówiąc, nie mam najmniejszej ochoty na ten temat rozmawiać. Nie podałam tematu reportaŜu Ŝadnemu z redaktorów ani producentów, nie dostałam na niego Ŝadnego oficjalnego zlecenia i dlatego nie powinno to interesować stacji i tym bardziej tobie ta sprawa nie podlega. Sama wiesz, jeśli nie spodoba ci się pomysł, kiedy z nim do ciebie przyjdę, to i tak nic z tego nie wyjdzie. Ale zanim nie przedstawię ci tego pomysłu, byś mogła go ocenić, nie chciałabym o nim rozmawiać. Tina zesztywniała. Zwiastowało to bojowy nastrój. — Czy chciałabyś moŜe porozmawiać na ten temat z Benem? — Oczywiście. Chodźmy. — Leslie wstała, stanęła w przejściu i zdąŜyła juŜ zrobić kilka kroków w kierunku gabinetu Bena, kiedy Tina złamała się i powiedziała: — Zaczekaj... Leslie powoli odwróciła się i pod zimnym spojrzeniem Tiny wróciła do biurka. Ponownie usiadła, cieszyła się z pierwszego zwycięstwa. Złapała Tinę na blefie i była górą. Uratowała się, zasłaniając zasadami, które stosowali w pracy redakcyjnej.
Niemal wszyscy pracownicy redakcji wiedzieli, jak Ben zachęca reporterów do samodzielnego wyszukiwania własnych, ciekawych materiałów, i to nawet w czasie pracy, pod warunkiem, Ŝe wykonało się wszystkie zadania zlecone. Zanim więc dany materiał został zaakceptowany przez producenta albo naczelnego redaktora i oficjalnie zlecono reporterowi jego realizację, znajdował się on wyłącznie w jego gestii. Podejście takie dopingowało do wysiłku i w pewnym sensie pomagało w uniknięciu przejęcia tematu przez konkurencję. Tina miała chyba nadzieję, Ŝe Leslie nie powoła się na ten zwyczaj, ale, na jej nieszczęście, tak się stało. — No więc... — powiedziała Tina, trawiąc jeszcze swoją klęskę — ten materiał jest ciągle tylko twój. — Tak, przynajmniej to, co mam na ten temat. — No a John Barrett? Czy on pracuje nad tym samym? Leslie znalazła się w pułapce. Mogła skłamać, Ŝe on się tym nie zajmuje, ale Tina natychmiast by to przejrzała. Jeśli odmówi odpowiedzi, sam ten fakt będzie juŜ odpowiedzią. — Pracujemy nad tym razem. Ale jak powiedziałam, mamy niewiele. JuŜ niedługo będziemy jednak mogli ci coś na ten temat powiedzieć. Tina powoli pokiwała głową i akcentując sylaby, wypowiedziała kolejne słowa. — Nigdy tego nie zaakceptuję. Lepiej przestań tracić czas. Leslie zaoponowała. — Tina, nic jeszcze nie wiesz o tym reportaŜu. Nawet nie wiesz, o czym on jest. 279 — Wiem wystarczająco duŜo — odrzekła Tina — i mogę, ci obiecać, Ŝe nigdy tego nie zaakceptuję. Leslie przyjrzała się twarzy Tiny, miała teraz twardy, zimny wyraz, gniew w oczach, chociaŜ wokół jej ust błąkał się cień diabolicznego uśmiechu. Przypomniało jej się w tym momencie, co mówił jej John o ukrytych doznaniach Tiny. Wszystko się zgadza. Jakimś siódmym zmysłem czuła, Ŝe ma oto przed sobą Tinę twardą jak kamień, ale równocześnie kruchą jak szkło. Po raz pierwszy zrozumiała pobudki, którymi kierowała się ta kobieta. — Zobaczymy — powiedziała cicho Leslie, zamykając dyskusję. Tina wstała i przez chwilę mierzyła Leslie wzrokiem, a potem odwróciła się i z zaciętym wyrazem twarzy pomaszerowała z powrotem do gabinetu. Leslie spojrzała w stronę biurka Johna. Przyglądał się całej scenie. Podeszła szybko do niego, by ją zrelacjonować. — Wygląda na to, Ŝe Tina ma zamiar się za nas obydwoje zabrać, chociaŜ niezbyt jej się to uśmiecha — powiedziała. — TeŜ mam takie wraŜenie — odpowiedział John. — O czym ona moŜe wiedzieć? — To nie była zbyt szczera rozmowa — John roześmiał się, a Leslie ciągnęła dalej. — Wie, Ŝe wypoŜyczyliśmy taśmę z materiałami o śmierci i pogrzebie Hillary Slater; skądś dowiedziała się, Ŝe byłam dzisiaj w szpitalu Bayview. MoŜe to Matthews się poskarŜył, nie wiem, ale ona podchodzi do całej sprawy z punktu widzenia aborcji. Oświadczyła mi, Ŝe nigdy nie zatwierdzi tego tematu. — No cóŜ, lepiej byłoby przyjąć, Ŝe wie sporo. A sądząc po jej niedawnych reakcjach, powinniśmy się pospieszyć — my staramy się zrobić materiał, a Tina będzie dąŜyć do uniemoŜliwienia nam tego, zanim do czegokolwiek zdąŜymy się dobrać. — W tym jest dobra. — Musimy zadzwonić do Shannon DuPliese dzisiaj wieczorem. — Musimy to wszystko zrobić jak najszybciej. — Carl przygotowuje telefon do rozmowy. Zadzwi ; Ł Jo niego i dowiem się, jak mu idzie. Dopiero później, gdy uporała się juŜ z innymi sprawami i upłynęło nieco czasu od frustrującej rozmowy z Leslie Albright, Tina zadzwoniła do biura MartinaDevina. Devin był szorstki.
— Czego się dowiedziałaś? — Leslie Albright i John Barrett nad czymś pracują. — A więc i John Barrett jest w to zamieszany? — Jestem tego niemal pewna. — Co to znaczy niemal pewna? Jest w to zamieszany czy nie? Tina odsunęła słuchawkę od ucha, poczuła się uraŜona. — Martin, o ton niŜej, proszę — ostrzegła. Devin od razu się opanował. — Przepraszam. Jeśli chcesz wiedzieć, ta historia doprowadza mnie do szału. — No dobrze, czy masz zamiar powiedzieć mi, o co chodzi? 280 — Powiedz mi, nad czym oni pracują? — Dokładnie tego nie wiem. Devin zaklął. — PrzecieŜ to twoi pracownicy, czyŜ nie tak? Nie wiesz, czym zajmują się twoi ludzie? — Martin, tego reportaŜu nikt im nie zlecał, nie poinformowali o nim ani redaktora prowadzącego, ani mnie, ani kogokolwiek, a zatem w tym momencie nie ma to Ŝadnego związku z normalną pracą redakcyjną. To ich trop, aŜ do chwili, kiedy nam tego nie sprzedadzą. — O czym ty u diabła mówisz? — Mówię o zasadach panujących u nas w pracy, ot co. — Tina, daj spokój, nie męcz mnie. Chcę, Ŝeby ta sprawa została ucięta. Musisz to zrobić, zanim sytuacja wymknie ci się spod kontroli. To zabrzmiało powaŜnie. Tina musi go zapytać. — Martin, a o co właściwie chodzi? — Mówiłem ci juŜ! Szykuje się niezły pasztet. Ta sprawa ma ugodzić w gubernatora, chodzi o jego córkę. Trudno jest czasem uwierzyć, jacy ludzie potrafią być bezczelni! — Czy u Hillary Slater dokonano zabiegu przerwania ciąŜy? Devinowi wydawało się, Ŝe cały świat runął mu na głowę. Cisza qjH tej stronie była aŜ nadto wyraźną odpowiedzią. W końcu wydusił z siebie: — Nie bądź śmieszna! Teraz to Tina miała ochotę zakląć i uświadomić Devinowi, co sądzi o jego charakterze. — Nie Ŝyczę sobie, Ŝebyś uciekał się do tak nędznych sztuczek! Wiesz, co myślę na ten temat i nie chcę, Ŝeby mnie okłamywano! Sporo dla ciebie zrobiłam. Byłam zawsze na twoje zawołanie. Miałam do ciebie zaufanie. Jeśli szukasz jakichś sojuszników w środkach przekazu, to masz tu mnie. Jeśli nie, to od razu moŜemy sobie powiedzieć do widzenia! Devin dość długo zastanawiał się, aŜ w końcu skapitulował. — To moŜe umówimy się jutro na lunch. — Na kolację dzisiaj wieczorem. — W porządku... na kolację. MoŜe u Keatona, o siódmej? — Dobrze. Devin sapnął jeszcze w słuchawkę i zapytał: — A zatem... jak to jest z tym ich reportaŜem? To znaczy, czy moŜesz to zatrzymać? — Tego reportaŜu juŜ nie ma, Martin. Powiedziałam Leslie, Ŝe nigdy go nie zatwierdzę. Mogą sobie robić, co im się Ŝywnie podoba, ale nic z tego nie puszczę na wizję. — Dzięki Bogu. — Nie, dzięki mnie. Słuchaj, Martin... — Tak? — To nie oznacza, Ŝe ta sprawa nie nabierze rozgłosu. Cokolwiek to jest, ludzie się o tym dowiedzą, wezmą to inne stacje. Lepiej się na to przygotuj. De vi n westchnął i zaklął. 281
Tego samego wieczora, zaraz po „Wiadomościach o 19°°", Leslie i John pojechali do pani Barrett. Czekała juŜ na nich z kanapkami i kawą, a Carl z przygotowanym do nagrywania rozmowy na taśmę aparatem telefonicznym, oplatanym gęstwiną kabli, z dołączonymi dwiema parami słuchawek i szpulowym magnetofonem. — Działa? — zapytał John, zanim jeszcze zdąŜvł zdjąć płaszcz. W odpowiedzi Carl pokazał mu kciukiem, Ŝe wszystko jest okay.—Przez jakiś czas wchodziła nam na słuchawki stacja radiowa, ale, sam wiesz, co tu duŜo gadać, przecieŜ jestem geniuszem. Podekscytowany John klepnął go z radości po plecach. Leslie zdjęła płaszcz, a matka obeszła wokół stół, by wziąć go od niej, tak jak i płaszcz Johna. — Najbardziej cieszę się z tego, Ŝe biura w Midwestern University są jeszcze ciągle otwarte. Dziękuję pani. W stosunku do nich mamy dwie godziny róŜnicy czasu. — Skąd dzwoniłaś? — Z budki telefonicznej naprzeciwko telewizji. Wyciągnęła z torebki swój notes. — Mam numer telefonu Shannon w akademiku. Jeśli jest tam dzisiejszego wieczoru... John spojrzał na zegarek. — Jest 20'°... — A więc tam jest 2210. Chyba nie poszła jeszcze spać. — Będziemy musieli być nieuprzejmi. — No cóŜ, zawsze moŜemy się pomodlić — powiedziała pani Barrett. Leslie usiadła naprzeciwko telefonu, z aparatu wystawały dwa przewody. — A jak to działa? Carl zaczął objaśniać. — Nie inaczej niŜ zwykły telefon. Podłączyłem przewody do słuchawki i doprowadziłem je do tego magnetofonu, dzięki czemu będziemy mogli nagrywać rozmowę, wszystko, co usłyszymy, a równocześnie będzie moŜna jej słuchać przez słuchawki. Leslie była pod wraŜeniem. — Dobra robota. — MoŜe zrobimy małą próbę? — podsunął myśl John. — A ja myślę, Ŝe najlepiej byłoby się pomodlić — powtórzyła pani Barrett. — Znakomicie — odpowiedziała Leslie. — Do kogo zatelefonujemy? — MoŜe... do twojej siostry? — zasugerował John. — Dobrze. Carl usadowił się w fotelu przed magnetofonem, John usiadł pomiędzy Carlem a Leslie i wziął jedną parę słuchawek. Matka usiadła z drugiej strony Carla, który odwrócił jedną ze słuchawek swojego kompletu w jej stronę, by mogła przyłoŜyć do niej ucho. — Gotowi? — zapytała Leslie z ręką na słuchawce telefonu. 282 — Start — odrzucił Carl i włączył magnetofon. Leslie podniosła słuchawkę; w tej samej chwili szpule w magnetofonie zaczęły się powoli obracać. Wykręciła numer telefonu swojej siostry. John, Car! i pani Barrett słuchali w skupieniu. John był zachwycony; wszystkie słowa słychać było głośno i wyraźnie. — Halo? — usłyszeli jakiś głos. — Halo... Angie? — O, cześć Leslie. Co słychać? — Wiesz, przeprowadzamy tutaj taki mały eksperyment... Leslie zaczęła wyjaśniać, na czym polega wynalazek Carla, nie mówiąc przy tym o jego prawdziwym przeznaczeniu. Angie chciała dalej rozmawiać, ale Leslie wytłumaczyła jej, Ŝe to wystarczy.
Carl przewinął taśmę do początku, by sprawdzić nagranie. Głos Angie słychać było wyraźnie. Pani Barrett wręczyła Leslie kartkę papieru, pracowała na to przez cały dzisiejszy dzień; była to transkrypcja telefonu wzywającego pogotowie ratunkowe. — Mamo, jest cudowna! — wykrzyknął John. — Carl zrobił kopie, więc kaŜdy ma swój egzemplarz — odpowiedziała pani Barrett rozdając je. Leslie przeglądała rękopis, podkreślając najwaŜniejsze słowa. — Naszym zadaniem powinno być skłonienie jej do wypowiedzenia tych najwaŜniejszych słów, kaŜdego z nich, które wymawia w jakiś szczególny sposób. — Nie będzie to proste — odrzekł John. — Gdyby sepleniła albo miała jakąś inną wadę wymowy, byłoby to prostsze. — No cóŜ, mam nadzieję, Ŝe będzie w ten sam sposób modulowała głos. John ponownie spojrzał na zegarek. — 2030. Tam robi się coraz później. — Najlepiej pomódlmy się — powiedziała pani Barrett. — Dobrze — odrzekł John. Pochylili głowy, a pani Barrett odmówiła krótką modlitwę. — Drogi Ojcze, prosimy, byś uŜyczył Twojej Boskiej ręki temu przedsięwzięciu. Niech dane nam będzie poznanie Prawdy, Panie, i niech Prawda uwolni wszystkich, którzy tego pragną. Prosimy Ciebie o to w imieniu Jezusa Pana, Amen. — Amen — powtórzyli. — BoŜe, pomóŜ nam — dodała Leslie i podniosła słuchawkę, sprawdziła numer w swoim notatniku i wykręciła go. Carl włączył magnetofon i wraz z Johnem załoŜyli słuchawki. Pani Barrett przysunęła się bliŜej syna, by dobrze słyszeć. Telefon dzwonił. Nikt nie podnosił słuchawki. Leslie przeglądała swoje odręczne notatki, nie była pewna, jak powinna zacząć. Dał się słyszeć kolejny sygnał. Trzask. — Halo? Leslie patrzyła na Johna i Carla. Całą uwagę skierowała teraz na tę młodą dziewczynę, odległą od nich o dwie strefy czasowe. 283 — Dobry wieczór, mówi Leslie Albright, chciałabym rozmawiać z Shan-non DuPliese. — A kto mówi? — Hm, Leslie Albright. Pracuję w Wiadomościach na Kanale 6. Czy mówię z Shannon? — Tak. — Jej głos nie brzmiał zdecydowanie, wahała się. — Przepraszam, Ŝe dzwonię tak późno. Mam nad/ieję, Ŝe cię nie obudziłam? Leslie aŜ się skuliła, wypowiadając to zdanie. — Nie, jeszcze się nie połoŜyłam. — No cóŜ, słuchaj... hm, zastanawialiśmy się nad zrobieniem dalszego ciągu reportaŜu o pierwszej stypendystce Funduszu Pamięci Hillary Slater, no wiesz, Ŝeby pokazać, jak sobie radzisz i jakie masz przemyślenia na ten temat... — Hm... słucham? Shannon najwyraźniej niezbyt rozumiała, o co chodzi jej rozmówczyni. Leslie dostrzegła słowo w transkrypcji. — Hm... no wiesz, chcieliśmy do ciebie napisać, Ŝeby się umówić, ale nie mogliśmy zdobyć twojego adresu. Wiemy, Ŝe jesteś na Midwestern, ale nie byliśmy pewni, jak zaadresować list. — Czy mam podać adres?
Leslie wiedziała, Ŝe udało się jej doprowadzić Shannon do wypowiedzenia poŜądanego zwrotu, ale nie miała czasu o tym pomyśleć. John podkreślił go na swoim egzemplarzu transkrypcji. Leslie ciągnęła dalej. „Spraw, Ŝeby mówiła. Niech mówi." ••»•-. — Hm, no tak, czy moŜesz mi go podać? — Skrytka pocztowa 9921, Midwestern University... Leslie zapisała adres. — Wspaniale. Mimo to, poniewaŜ juŜ dzwonię, chcielibyśmy wiedzieć, czy byłabyś zainteresowana zrobieniem dalszego ciągu takiego reportaŜu na twój temat, gdzie teraz jesteś, jak ci się wiedzie. Chcielibyśmy śi< dzić rozwój Funduszu Pamięci Hillary Slater i programu stypt .Jiulnego stworzonego przez gubernatora. — Aha. — Tylko tyle powiedziała. Leslie musi zadać kolejne pytanie; ta dziewczyna niezbyt chętnie daje się wciągnąć w rozmowę. — Okay, no cóŜ, przede wszystkim, z tego co wiemy, to byłyście z Hillary Slater najlepszymi przyjaciółkami, prawda? Wahanie. — Tak, tak, zgadza się. Chodziłyśmy... — ostatnich słów nie moŜna było zrozumieć. — Słucham? Chyba coś przeszkadza na linii. Shannon zaczęła mówić głośniej. — Powiedziałam, Ŝe chodziłyśmy razem do szkoły. — Wspaniale. A jakie masz związane z nią najmilsze wspomnienie? Wahanie. — No... — Tak, a co najbardziej ci się z nią kojarzy? 284 — No... — Długa przerwa. — Halo? I nagle. — Ja nie... nie... nie mogę mówić o Hillary. Coś takiego. I co teraz. — Och... przepraszam. To musi być nadal bardzo przykry dla ciebie temat... — Właściwie to w ogóle nie powinnam z panią rozmawiać. John i Leslie porozumieli się natychmiast wzrokiem. — Och—ciągnęła dalej z wyczuciem Leslie — to nie jest właściwa pora, tak? Jest późno, rozumiem. Mamy dwugodzinną róŜnicę czasu, tak? — Nie mogę z panią rozmawiać. — Nie moŜesz ze mną rozmawiać? — Nie. Nie... naprawdę nie powinnam. Nie chcę mieć z tą sprawą nic wspólnego. Leslie czuła, Ŝe traci kontakt. — No cóŜ, nie chcemy rozmawiać z tobą o tym, co sprawia ci przykrość. — Nie chcę... No dobrze, to nie chodzi o panią. Po prostu nie chcę o tym rozmawiać. — Więc... nie jesteś zainteresowana Ŝadną kontynuacją reportaŜu, Ŝadnym... Trzask. Shannon DuPliese odłoŜyła słuchawkę. Leslie była zła na samą siebie, ale John natychmiast na to zareagował. — Hej, byłaś dobra. Chyba wystarczy. Jednak Leslie zdenerwowała się. — Z tą dziewczyną jest coś nie w porządku! Carl przewinął taśmę. — Boi się, słyszałaś? John przejrzał swoją transkrypcję. — Dobrze, mamy jeden zwrot w całości: „Czy mam podać adres" oraz rozpoczynające rozmowę „halo", jeden raz „Hillary" i trzy zaprzeczenia. MoŜe coś jeszcze znajdziemy po ponownym przesłuchaniu taśmy. — To ona — powiedział Carl. — To na pewno ona. — Tak, to ona — powiedziała Leslie. — Posłuchajmy jeszcze raz — zaproponował John. Odtworzyli ponownie taśmę aŜ do miejsca, w którym Shannon powiedziała „Czy mam podać adres?". John dał znak Carlowi, by zatrzymał taśmę. John miał w ręku magnetofon kasetowy
ojca z nagraniem telefonu do pogotowia. Włączył kasetę, aŜ dziewczyna, której głos na niej utrwalono, powiedziała: „Czy mam podać adres?" — Nieco bardziej histerycznie, moim zdaniem — powiedziała pani Bar-rett. — Odtwórzmy obydwie, jedna po drugiej — zaproponował John, przewijając kasetę kawałek wstecz. Carl ręcznie cofnął szpule magnetofonu w odpowiednie miejsce. „Czy mam podać adres?" 285 Za chwilę John odtworzył kasetę. „Czy mam podać adres?" John spojrzał po wszystkich badawczo. Leslie wydała z siebie westchnienie i oświadczyła z o wiele większą pewnością: — Mamy ją. Carl skinął głową. — Nie ma wątpliwości. To ona. Pani Barrett równieŜ kiwnęła głową. — Tym razem nie była tak roztrzęsiona, ale... to ona. To był ten sam głos. John jeszcze się nie wypowiedział. — Jeszcze jedna próba. Znajdźmy ten moment, kiedy mówi „Hillary". John znalazł ten moment na kasecie, a Carl szukał go na taśmie. Odtworzyli je zaraz po sobie. — To samo — stwierdziła Leslie. — To ona — powiedział Carl. — Teraz jestem pewien. Pani Barrett uniosła rękę i powiedziała: — Chwała Panu, to ona. Leslie zmartwiła się. — Ale jak do licha mamy się do niej dostać? Jak ją skłonić do rozmowy z nami? — Módlmy się! — zawołała pani Barrett. — No tak... ale co poza tym. Wiara, modlitwa, wszystko to było ciągle jeszcze obce Johnowi, ale szybko się tego uczył. — Nie, chodzi ci o to, co zrobimy potem. Jeśli Bóg w ogóle jest po naszej stronie, powinniśmy go posłuchać. Mama ma absolutnie rację., módlmy się. Leslie uśmiechnęła się. — No tak, minęło juŜ sporo czasu, ale chyba nawet taki oclszczepieniec jak ja moŜe to zrobić. To nie boli. Carl wpatrywał się z napięciem w Johna. — Naprawdę uwaŜasz, ze to pomoŜe? John chciał być szczery. — Synu, przyznaję, Ŝe nadal mam wątpliwości w wielu sprawach, ale jedno wiem na pewno: Bóg tam jest, potrafi słuchać i mówić, a jeśli robimy coś słusznego, coś, czego On od nas oczekuje, to myślę, Ŝe chce nam w tym pomóc — John zwrócił się wprost do syna. — A ty? Co o tym sądzisz? Car! zastanawiał się przez chwilę. — Jeśli ty się będziesz modlił, to ja równieŜ. — A więc dogadaliśmy się — zakończyła pani Barrett. Nieco niezdarnie, ale za to z zapałem, spróbowali się modlić i chociaŜ nie byli w stanie tego udowodnić, wszyscy mieli poczucie, zanim pani Barrett wypowiedziała końcowe „Amen", osobistego związku ze Stwórcą. 286 Rozdział 24 fpc Dziewiętnastoletnia studentka Shannon DuPliese siedziała na brzegu łóŜka w akademiku i rozczesywała długie, brązowe włosy mocnymi pociągnięciami, szarpiąc je na wszystkie strony. Miała smutny wyraz twarzy, a w głowie huczały sprzeczne myśli. Na biurku leŜała praca seminaryjna, którą juŜ prawie skończyła, ale od chwili telefonu tej kobiety nic nie mogła robić. Rozmowa przypominała jej pogrzebane zmory; pewnie teraz wrócą i znowu będą ją nawiedzać. Wrócą? Naprawdę? Czesząc włosy, doszła do wniosku, Ŝe tak naprawdę
to nigdy się tych zmor raz na zawsze nie pozbyła, one Ŝyły i miały się dobrze. Przyszły za nią aŜ na uniwersytet i na pewno pójdą za nią wszędzie, gdziekolwiek w Ŝyciu się znajdzie. Tak, podczas pierwszych tygodni zajęć usiłowała o nich zapomnieć, jednak teraz, przez ten telefon zmory odŜyły na nowo. A poza tym istnieje ciągle ta niewidoczna, delikatna nić łącząca tę sprawę z jej edukacją. Nikt o tej nici, a raczej smyczy, nie mówił w chwili, gdy otrzymywała stypendium. Ona równieŜ o niej nie wspominała. Umowa została zawarta bez jednego słowa i teraz zobowiązuje. WiąŜe się z pieniędzmi i z nią samą, jak dusząca obroŜa, która kiedyś się zacisnęła i teraz, po tym telefonie niemal nie zadusiła jej na śmierć. Siedziała zamknięta w klatce razem ze straszliwą tajemnicą; coś jądusiło, a ona nie mogła nawet krzyczeć. Ponownie zadzwonił telefon. Była 2245. Kto moŜe dzwonić o tej porze? — Halo? — Witaj, Shannon. Mówi Martin Devin. Co słychać? Smycz! Dusząca ją obroŜa! Zawsze ją czuła, kiedy dzwonił Martin Devin, by tyczyć jej wszystkiego najlepszego i zapytać jak sobie radzi, innymi słowy po to, by coś wywęszyć. Dzisiejszego wieczoru, zwłaszcza po tym ostatnim telefonie, mocniej niŜ kiedykolwiek poczuła pętlę zaciskającą się na jej szyi; przeszkadzała jej, draŜniła, trzymała ją w napięciu. Zanosi się na kolejną lekcję tresury z jej panem i trenerem: Martinem Devinem. Trzaśnie z bata i kaŜe jej skakać, a ona posłusznie wykona wyuczone sztuczki. A moŜe nie? — Shannon? Halo? Zmieszała się, była zdezorientowana, zdziwiona nowym, niespodziewanym wyzwaniem. Tym razem nie czuła normalnego onieśmielenia. Tym razem poczuła strach. W końcu odpowiedziała. 287 — Słucham. — Przepraszam, Ŝe dzwonię tak późno. Usiłowałem się do ciebie dodzwonić wcześniej, ale twój numer był zajęty... Pytał, dlaczego telefon był zajęty, chciał wiedzieć z kim rozmawiała. — Aha — odpowiedziała. — Coś mi się zdaje, Ŝe ktoś miał do ciebie jakąś sprawę, prawda? To juŜ nie było przypuszczenie, pytał wprost. ,,To nie twój interes, palancie!" — Przyjaciółka. — Hm. Nagle przejście na bezpieczny, przyjemny temat. Ten facet potrafił tak szybko przerzucać się z tematu na temat, Ŝe było to aŜ obrzydliwe. — Jak ci idzie na studiach? — Dobrze. — No cóŜ, to świetnie. Jesteśmy z tobą. — Chciałabym to czasem usłyszeć od samego gubernatora. W ten sposób dawała mu do zrozumienia, Ŝe ma dosyć jego telefonów. Gubernator Slater nie odezwał się do niej od czasu tej wielkiej gali z wręczaniem stypendium, a Martin Devin telefonował do niej częściej niŜ rodzice. — No tak — odpowiedział Devin — gubernator jest bardzo zajęty swoją kampanią. Ale powiem mu, Ŝe byłoby ci przyjemnie, gdyby do ciebie zadzwonił. — Byłabym mu za to bardzo wdzięczna. — No dobrze, Shannon, nie zajmę ci wiele czasu, ale chciałbym omówić z tobą pewną bardzo waŜną kwestię.
Nie zareagowała na jego słowa, milczała. „Niech mówi", pomyślała. „To on zatelefonował, więc niech on prowadzi rozmowę." — Shannon, czy miałaś jakieś telefony od dziennikarzy0 Czy dzwonił ktoś z jakimiś pytaniami? — Właściwie to tak. — Nie miała się czego wstydzić. „A teraz sam sobie wypij to piwo, którego nawarzyłeś!" Devin sprawiał wraŜenie zaniepokojonego. — Rozmawiałaś z dziennikarzami? — Właściwie nie. Ale przed chwilą ktoś dzwonił, zaraz przed pana telefonem. Stał się dociekliwy. — Rozmawiałaś z tą... hm... przyjaciółką, o której mi powiedziałaś? — Tak. — Kto to był? — Ktoś z Kanału 6. — Niezbyt dobrze go słyszała, ale wiedziała, Ŝe klnie sam do siebie. — Zadzwonili do mnie, bo chcą zrobić dalszy ciąg reportaŜu na mój temat, coś o pierwszej stypendystce Funduszu Hillary Slater. W jego głosie wyczuwało się napięcie. — Czy pamiętasz, jak nazywała się ta reporterka? — Leslie jakaś tam. — Leslie Albright? — Tak, właśnie tak. 288 Tym razem wyraźnie słyszała jego przekleństwa. — A John Barrett? Rozmawiałaś z nim? — Nie. Tylko z Leslie. — Więc co jej powiedziałaś? — Powiedziałam jej, Ŝe nie mogę rozmawiać na ten temat. — Tak powiedziałaś? Naprawdę? — Tak, naprawdę. — A więc... nie odpowiedziałaś na Ŝadne jej pytanie? — No wie pan... — obruszyła się. — Naprawdę zadaje pan paranoiczne pytania. Devinowi nie było do śmiechu. Słychać było, Ŝe jest zdenerwowany, wyprowadzony z równowagi. — No tak... Shannon, przykro mi, Ŝe muszę obciąŜać cię tego rodzaju sprawami, ale musisz zdać sobie sprawę, Ŝe chodzi tutaj o rodzinę gubernatora, jego sprawy osobiste, a w tym roku są przecieŜ wybory, on bierze udział w kampanii, a w środkach przekazu są ludzie, którzy aŜ się rwą, by go zniszczyć, by wyciągnąć coś, co moŜe mu zaszkodzić. Rozumiesz to, prawda? Shannon rozumiała to coraz lepiej, mimo Ŝe Devin kluczył i kręcił. — Myślę, Ŝe rozumiem. — Więc... bardzo się cieszę, Ŝe nic im nie powiedziałaś, a wiem, Ŝe gubernator będzie ci za to bardzo wdzięczny. Chciałbym cię jednak ostrzec, oni mogą zadzwonić ponownie, a jeśli do tego dojdzie, proszę cię, nie rozmawiaj z nimi. Chciałbym, Ŝebyś mi to przyrzekła, Ŝe nie będziesz z nikim rozmawiała o śmierci Hillary. Shannon znowu poczuła tę samą smycz; czuła, Ŝe ten facet usiłuje kontrolować jej Ŝycie. Sama zdziwiła się swoją odwagą, kiedy zadała mu pytanie. — Panie Devin, a jeśli z nimi porozmawiam? Co się stanie? Devin nie odpowiedział natychmiast. Najwyraźniej zaskoczyła go bezpośredniość tego pytania. — Shannon... naprawdę, musisz mi wierzyć, to nie byłoby najmądrzejsze posunięcie. To wyrządziłoby krzywdę wielu ludziom. To byłoby podwaŜenie zaufania. Teraz on zaczynał grać, odwołując się do jej poczucia winy!
To samo zrobił na samym początku gubernator. — Panie Devin...! No nie, emocje dławiły jej głos. Ostatnią rzeczą, którą powinna była teraz zrobić, byłby płacz! — Nie sądzę, by obchodziło pana, co ja czuję. Pewnie nie przyszło panu nawet do głowy, Ŝeby się nad tym zastanowić. Zmienił ton na sympatyczny. — Och, Shannon, oczywiście, Ŝe się nad tym zastanawiałem. Stanęłaś wobec strasznego wyboru. My równieŜ staramy się chronić ciebie. Nie chcemy, by dziennikarze wścibiali nos w twoje Ŝycie prywatne. — Panie Devin... — Nigdy przedtem nie przyszło jej to do głowy, ale teraz, w tej chwili, wydało jej się to znakomitym pomysłem. — Panie Devin, rozwaŜam w tej chwili moŜliwość przerwania studiów i powrotu do domu. 289 Pieniądze mogłabym po prostu zwrócić. Popracuję przez jakiś czas i pójdę do szkoły na miejscu. To go zaniepokoiło. — Shannon, zastanów się. Jesteś teraz zdenerwowana. — Lepiej byłoby, gdyby pan tak myślał! — Teraz płakała naprawdę z cudownym poczuciem ulgi. Zbyt długo się powstrzymywała. — Pan i gubernator nigdy się tak naprawdę mną nie przejmowaliście! Chcieliście tylko, Ŝebym stamtąd zniknęła! — Shannon, przecieŜ to nieprawda i ty o tym wiesz! — No więc dlaczego to tylko pan do mnie dzwoni? — Shannon, mówiłem ci, gubernator jest. zajęty, toteŜ dzwonię w jego imieniu. — No to dlaczego za kaŜdym razem telefonuje pan w tej samej sprawie: „Czy dobrze się miewasz, Shannon? Czy jakoś sobie z tym poradziłaś? Nikomu o tym nie mówiłaś, Shannon, prawda?" Teraz to on zaczął tracić głowę. Shannon mogła wyczuć, Ŝe trafiła w czuły punkt. — Shannon, słuchaj... przecieŜ wiesz, Ŝe to nieprawda! Myślimy o tobie i twojej przyszłości. Po to przyznano ci stypendium. — Myśli pan o sobie, o gubernatorze i o wyborach, właśnie o tym! Nie wydaje mi się, Ŝeby w ogóle chodziło panu o Hillary! Wiem, Ŝe gubernator równieŜ o nią nie dbał! No, no. Devin przybrał ton surowego ojca. — Chwileczkę, młoda damo! O to w ogóle cię nie pytałem! Nie bała się juŜ tego faceta. To nie była jej matka ani ojciec, a poza tym, był daleko stąd, mały głosik w słuchawce; zdała sobie sprawę, jak go nienawidziła. — Ach, więc to tak? No cóŜ, Hillary opowiadała mi o tym, płakała, bo nigdy go nie było, bo w ogóle się nią nie interesował, zawsze gdzieś wyjeŜdŜał, zawsze był zajęty polityką. A teraz, kiedy juŜ r >e Ŝyje, on się nią zainteresował! Teraz, po jej śmierci zaczął ulać ojej bezcenną reputację! — Hillary — wystękał. — Shannon... jest juŜ późno, jesteś zmęczona, w świetle poranka wszystko będzie wyglądało inaczej. MoŜe się z tą sprawą prześpisz, okay? Porozmawiamy o tym jutro. Zadzwoń do mnie, dobrze? — Nie chcę do pana dzwonić. Nie chcę z panem rozmawiać... nigdy więcej. Mam dosyć tych rozmów. — Słuchaj, Shannon, zadzwoń do mnie jutro, gdy juŜ sobie pewne sprawy przemyślisz. Wiele w ciebie zainwestowaliśmy i nie chcemy patrzeć, jak wszystko marnujesz. Tego było juŜ za wiele. Ta kolejna próba wzbudzenia w niej poczucia winy wystarczyła, by Shannon zdobyła się na kolejny akt odwagi. Rzuciła bez słowa słuchawką. Potem łkała, po części ze smutku i Ŝalu, po części ciesząc się z odzyskania wolności i z ulgi. AŜ do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo była spętana, jak wielki cięŜar na niej spoczywał.
290 Tej nocy Martin De vin spał niewiele. Ciągle się kręcił i przewracał z boku na bok; miał wraŜenie, Ŝe zamiast na łóŜku, leŜy na rozŜarzonych węglach. Sam przed sobą wygłaszał płomienne przemówienie: plan, plan rezerwowy, przebieg działań, alternatywy, wybór informacji, przedstawienie ich, pierwsze wraŜenie, drugie wraŜenie, argumenty, kontrargumenty, kontrkontrargu-menty. Mamrocząc do siebie pod kołdrą, przećwiczył rozmowę, którą zamierzał odbyć z gubernatorem. W końcu trafił w ślepy zaułek, uderzył pięścią w materac i zaczął wszystko od początku. Co moŜe powiedzieć? Czego powiedzieć nie powinien? O czym naprawdę chciał wiedzieć gubernator? Które informacje będą działały na jego korzyść, a które go pogrąŜą? Jakie będą tego skutki? No cóŜ, musi coś powiedzieć. Ostatnią rzeczą, jakiej mógłby sobie Ŝyczyć, byłoby, gdyby gubernator dowiedział się o wszystkim od kogoś innego. Tej nocy wielokrotnie przeszła mu przez głowę jedna myśl: „Barrett ma tę taśmę. Wiem, Ŝe ją ma", powtarzał bez przerwy. A po wniosku tym nieodłącznie następował kolejny: „Wpadłeś. Mat. Doigrałeś się. Pozbieraj swoje pionki, koniec gry." „O nie", brzmiała odpowiedź. „To nie ze mną. Ja nigdy nie przegrywam. Ktoś upadnie, ale to nie będę ja. Znajdę wyjście. Tak jest, znajdę wyjście." Nie spał przez pozostałą część nocy, zastanawiając się, jak tego dokonać. Na ekranie: Rosalind Kline, seksowna, pełna temperamentu aktorka prowadząca znany program rozrywkowy, przekomarza się z przystojnym, owłosionym na torsie męŜczyzną w wielkiej, wystawnie urządzonej sypialni. On ją obejmuje. Ona zaczyna kusząco kręcić palcem po pierwszym guziku swojej bluzki, a potem, śmiejąc się cicho i odgarniając blond loki, mówi namiętnym głosem: „Och, nie mogę tego zdjąć. Przeziębię się!" — Stop — krzyczy spoza kadru reŜyser. Inne ujęcie: widać kamerzystów, reŜyserów, światła studia telewizyjnego. Rosalinda i jej partner porzucają swoje pozy. Ona klepie go po plecach, a on schodzi z planu, ktoś daje mu puszkę z lemoniadą. Rosalinda odwraca się i oddalając się od ustawionej na planie sypialni zbliŜa się w kierunku kamery. Na dole ekranu pojawia się napis: „Rosalinda Kline, gwiazda programu »Kto makłopoty?«." Patrzy prosto w kamerę i z całą powagą mówi: „Były czasy, kiedy utalentowane kobiety, takie jak ja, uwaŜano za przedmioty i zabawki, ale dzięki myślącym ludziom, takim jak Hiram Slater, tak juŜ nie jest. Kobiety cieszą się z odzyskania godności i dzięki zachodzącym codziennie na naszych oczach zmianom w miejscach pracy, kobiety zyskują coraz więcej moŜliwości rozwoju swojej osobowości i awansu, których nie miały jeszcze przed kilkoma laty. Zostało jeszcze wiele do zrobienia i dlatego proszę was, Ŝebyście ponownie wybrały gubernatora Hirama Slatera. To człowiek, który troszczy się o kobiety." 291 Cięcie na ogromną podobiznę powaŜnego Hirama Slatera i slogan: „Trwa nowy dzień. Hiram Slater — kandydat na gubernatora!" U dołu ekranu mały napis: „Opłacono z funduszy Komitetu Wyborczego guberna- , tora Slatera, Przewodnicząca Wilma Benthoff." Gubernator Hiram Slater odsunął się od telewizora i zatarł z radości ręce: — Piękne! Po prostu piękne! — Tekst teŜ był niezły! Siedział w swoim gabinecie, na biurku piętrzyła się zaległa korespondencja, ale musiał to zobaczyć — nie z taśmy, tylko na Ŝywo, tak samo, jak oglądają to telewidzowie. Było to ekscytujące przeŜycie. Rowen i Hartly, jego ludzie od public relations, odwalili kawał dobrej roboty.
— Panie gubernatorze? — usłyszał głos panny Rhodes przez interkom. — Pan Devin chciałby się z panem teraz zobaczyć. Slater był zachwycony. Miał teraz kogoś, z kim mógłby podzielić się swoim zachwytem. — Wspaniale. Niech wejdzie. Wszedł Devin, wyglądał na zmęczonego i zrezygnowanego. Miał worki pod oczami i smętny wyraz twarzy. — No, Martin, sprawy idą naprzód! Zaczynają nadawać reklamówki z udziałem gwiazd, to absolutna sensacja! — Po chwili gubernator zauwaŜył wyraz twarzy Devina. — A ty wyglądasz tak, jakbyś potrzebował jakichś dobrych wiadomości. Devin uśmiechnął się blado. — Tak, panie gubernatorze. Slater podszedł do biurka i pokazał mu jakieś sprawozdanie. — A to widziałeś? Mam poparcie Zjednoczonego Frontu Feministycznego. Popierają mnie w stu procentach, to jest coś! — Tak, panie gubernatorze. To fantastyczne. — Devin znowu się uśmiechnął, ale nie widać było, by podskakiwał z radości. — Panie gubernatorze, obawiam się, Ŝe będę musiał zepsuć panu dobry humor. Pamięta pan zlecenie, które otrzymałem podczas naszej ostatniej ro/i,u.«y. CóŜ, chciałbym zdać z niego relację. Slater spowaŜniał, usiadł na biurku i wskazał mu miejsce na krześle. Devin usiadł i zaczął przypominać sobie plan wypowiedzi, który układał przez całą noc. — Przede wszystkim, wczoraj wieczorem byłem na kolacji z Tiną Lewis. Potwierdziła, Ŝe John Barrett, ten prezenter, i Leslie Albright, dziennikarka, pracują nad czymś, co ma związek z pańską córką Hillary. Zaczynają znowu to wywlekać. Gubernator usiłował zachować spokój, ale widać było, Ŝe się zdenerwował, w jego głosie słychać było napięcie. — Czy powiedziała dlaczego? Czego oni szukają? Devin potrząsnął głową i uniósł ręce. — Ona tego nie wie. — Ona tego nie wie? Mówisz powaŜnie? — Nad czymś pracują, ale jeszcze nie przedstawili tego swoim szefom, a zatem dopóki reportaŜ nie zostanie zaproponowany producentom i redak292 torom, w kaŜdym razie szefostwu, dopóty Tina nie jest w stanie nic z tym zrobić. Zasady obowiązujące w tej stacji... Slater uniósł rękę i przerwał Devinowi w połowie zdania. — Nie, nie, Martin, tutaj się mylisz albo myli się ona, albo mylicie się oboje. Musimy coś z tym zrobić. Z całą pewnością musisz coś z tym zrobić, powinieneś traktować to jako część swoich obowiązków. Devin usiłował trzymać się, wyglądać na silnego, pewnego siebie, ale nie czuł się oczywiście ani silny, ani pewny siebie. Panie gubernatorze, na nasze nieszczęście to jest wolny kraj i... patrząc na to realistycznie, nie moŜemy zabronić im zadawania pytań. Z tego, co mi wiadomo, nie robią niczego wbrew prawu, nie naruszają takŜe zasad panujących w ich redakcji. Gubernator złagodniał nieco, chociaŜ nie podobała się mu taka odpowiedź. Devin miał rację. — No tak... co jeszcze? — Jest jednak pewna pociecha: Tina twierdzi, Ŝe bez względu na to, nad czym pracują, ona tego nie puści. Ma wystarczająco duŜe wpływy, by zniechęcić ich, a moŜe nawet zablokować reportaŜ. I ona jest gotowa to zrobić. — MoŜe to zablokować?
— Tak, panie gubernatorze. — Devin chciał teraz wzmocnić swoją pozycję w oczach Slatera dodając: — Dla mnie robi róŜne rzeczy. Istnieje pomiędzy nami... pewien układ, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. — No cóŜ... — Slater odchylił się w fotelu i rozwaŜał to, co usłyszał. — Twoje związki mogą uchronić nas na pewien czas, ale nie gwarantują niczego na stałe. Nie wygląda to dobrze, Martin. Ponownie skłonił się do przodu. — A co z naszym bogiem zemsty — panem Edwinem Lakem? Czy to on puścił farbę? Dla Devina była to delikatna kwestia, ale musiał coś powiedzieć. — Mam co do niego powaŜne podejrzenia, ale jeszcze go nie odnalazłem. Wyjechał w nieznanym kierunku i to jest wielce znaczące. — Tak, to prawda. No cóŜ... jeśli to on, chciałbym oczywiście dowiedzieć się, jak na to wpadł i co im powiedział. — RównieŜ chciałbym to wiedzieć, panie gubernatorze. W tej chwili nie mam najmniejszego pojęcia. — Bardziej prawdziwe byłoby twierdzenie, Ŝe nie wie wszystkiego. — Więc dowiedz się. Przyduś go trochę. — Och, na pewno. MoŜe pan na to liczyć. Ale to jeszcze nie wszystko. Tina powiedziała, Ŝe Barrett i Albright wypoŜyczyli ze stacji taśmę z materiałem na temat śmierci Hillary i jej pogrzebu oraz uroczystości wręczenia stypendium Shannon DuPliese. Slater przeczuwał, co za chwilę usłyszy. — Och, nie... Devin skinął głową. — Dzwoniłem do Shannon wczoraj wieczorem po kolacji z Tina i... — Starał się ująć tę informację w oględnych słowach. — Powiedziała mi, Ŝe dzwoniła do niej Albright. 293 Po tych słowach gubernator jęknął, opadł na oparcie fotela i potarł dłonią czoło. Devin mówił dalej, starając się ratować sytuację. — Mówi, Ŝe nic nie powiedziała. — A ty jej wierzysz? — wybuchnął gubernator. Devin nie przećwiczył minionej nocy odpowiedzi na to pytanie. — Hm... no cóŜ, trudno powiedzieć... PrzecieŜ dotychczas jej ufaliśmy? Slater zastanowił się nad tym i skinął twierdząco głową. — Martin, to był nasz największy błąd. — Ale co mieliśmy zrobić? Ona... była tam, z Hillary. Wszystko widziała. Jej głos jest... był... na taśmie w pogotowiu... Slater mówił dalej, coraz głośniej. — Ci dziennikarze rozmawiali z doktorem Matthewsem, rozmawiali z Shannon i kto wie, z kim jeszcze rozmawiali albo mają zamiar... Ale Martin, Shannon to jedyna osoba, której zeznania mogą mieć rzeczywistą wartość, a moim zdaniem, prędzej czy później, ona zacznie mówić! To trafi do prasy. Bylibyśmy głupi, gdybyśmy uwaŜali, Ŝe moŜe być inaczej. Potrząsnął głową i wymamrotał: — Ten stary prorok miał rację. Wstał i przeszedł się po pokoju, wyjrzał przez okno, popatrzył na podłogę i na Devina. — A więc to mogło zacząć się od Lake'a, ale czy to ma w tej chwili jakiekolwiek znaczenie? Nie sądzę. Wzięli się za to dziennikarze i, prędzej czy później, dotrą do pewnych śladów, a jeden ślad doprowadzi do następnego, aŜ cała sprawa wybuchnie we wszystkich środkach przekazu i będziemy mogli poŜegnać się z kampanią. Bob Wilson będzie tyrn zachwycony! Devin doszedł do tego samego wniosku minionej nocy. — Absolutnie ma pan rację, panie gubernatorze. To wyjdzie na jaw, tak czy inaczej. Ale trochę się na ten temat zastanawiałem. — Och, bardzo się z tego cieszę. — Słowa Slatera zabrzmiały nieco sarkastycznie. Devin wstał, podszedł do gubernatora i zaczął mówić ściszonym głosem.
— MoŜe nie uda się powstrzymać ujawnienia tej sprawy, ale moŜna kontrolować sposób, w jaki zostanie ujawniona. Mamy pewne kontakty z dziennikarzami, mamy teŜ Rowena i Hartly'ego, naszych chłopaków od public relations. MoŜe weźmiemy się za tę sprawę i ujawnimy ją tak, jak my tego chcemy. Jeśli wyjdziemy z tym pierwsi, Barrett i Albrłght stracą cały swój impet. Nie będą w stanie uderzyć pierwsi, a ich reportaŜ straci walor nowości. Ukradniemy go im. Devin dotknął czułej struny. Gubernator natychmiast się uspokoił. Zastanawiając się nad tym pomysłem, zmarszczył czoło. — To moŜe się udać. — Panie gubernatorze, jestem głęboko przekonany, Ŝe się uda. — Z wyjątkiem kwestii czasu. Jak na razie, nie mamy na to wpływu. — Słucham? Gubernator Slater zmierzył Devina zimnym i wyrachowanym spojrzeniem. 294 Jłogę — Jeśli mamy zrobić to z rozmachem, czy choćby tylko ukształtować tę informację w sposób, który nam odpowiada, musimy mieć wpływ na to, kiedy ta informacja się ukaŜe. Jeśli środki przekazu pierwsze połoŜą na niej rękę, zanim będziemy mieli moŜliwość ukształtowania jej... — Gubernator szybko przeanalizował coś w myślach i zakończył: — Sądzę, Ŝe wszystkie inne potencjalne źródła, z których moŜe dojść do przecieku, nie są tak groźne. Matthews szanuje swoją pracę i, jak dotąd, niczego nie ujawnił. MoŜna przypuszczać, Ŝe nigdy niczego nie ujawni, a w kaŜdym razie nie z własnej woli lub umyślnie. Sprawozdania z sekcji nikt nie moŜe zobaczyć bez nakazu sądowego, a prasa go nie dostanie. A co słychać w Adam Bryant School? Devin skinął głową. — Rozmawiałem z Eriką Tyler, dyrektorką. Szkoła nie chce mieć Ŝadnych kłopotów. Z tej strony jesteśmy bezpieczni. — To dobrze. Dobrze. Gubernatorowi przyszedł do głowy pewien pomysł, ale natychmiast się z niego wycofał. — Hm. Kiedyś istniało nagranie telefonu Shannon do pogotowia, ale zostało zniszczone. — Tak, panie gubernatorze. Zniszczone dawno temu. Kłamanie w razie konieczności nie sprawiało Devinowi wielkich problemów. — A oryginał nagrania, który znajduje się w dyspozytorni pogotowia, jest poufny. Eeej, chyba niepotrzebnie ryzykowaliśmy zrobienie tej kopii. — To było konieczne ryzyko, panie gubernatorze. Musieliśmy wiedzieć, kto wówczas telefonował. — Co prowadzi nas z powrotem do Shannon. Ona jest jedynym ryzykownym elementem. Dziennikarze juŜ się z nią kontaktowali, a my nie moŜemy liczyć na jej milczenie. Martin, zastanawiałeś się nad tym, prawda? — Całą minioną noc, panie gubernatorze. — Jaki masz zatem plan działania wobec Shannon? — Hm... Jeszcze tego nie sprecyzowałem, panie gubernatorze. Gubernator przemówił tak, jakby wydawał rozkaz, którego nie moŜna zignorować ani zawahać się przed jego wykonaniem. — To pomyśl o tym. I' S W następne popołudnie Leslie siedziała przed komputerem, usiłując sprecyzować informację o kierowcy, który uciekł z miejsca wypadku, a później, po szaleńczej samochodowej gonitwie z policją, uderzył w witrynę Parkland Credit Union, potrącając stojącego tam przechodnia. Ucieszyła się, gdy zadzwonił telefon. Poprawi ten materiał później.
— Słucham, mówi Leslie. — Dzień dobry, Leslie Albright? — Tak. — Mówi doktor Mark Denning. Przed kilkoma dniami rozmawiała pani z moją Ŝoną. 295 Leslie natychmiast odsunęła wszystkie notatki i przygotowała czystą stronę w swoim notesie. Równocześnie swobodnie odpowiedziała. — Ach tak, doktor Denning, bardzo panu dziękuję za telefon. Miło wspominam rozmowę z pana Ŝoną. — Ona równieŜ. — Jak panu poszło w Sacramento? — No, znakomicie. Dostałem pracę, więc wyjeŜdŜamy... — Fantastycznie. — No tak... zakładam, Ŝe zna pani Brewerów? — Tak. Razem z Johnem Barrettem usiłowaliśmy z nimi wyjaśnić przyczynę śmierci ich córki. — No cóŜ, pozwoli pani, Ŝe powiem, co mogę zrobić... John pilnie redagował tekst do „Wiadomości o 17°°" i pocił się nad informacją o kierowcy, który uciekł z miejsca wypadku, ścigał się z glinami po potrąceniu jakiejś kobiety z zakupami... jak dotąd, nie trzymało się to w ogóle kupy... gdy ktoś podszedł do jego biurka. Leslie. Wyglądała na zadowoloną, a nawet triumfującą. W ręku trzymała kartkę z jakimiś zapiskami. Mówiła po cichu. — John, mam zamiar częściej się modlić. Właśnie zadzwonił do mnie doktor Mark Denning. John odchylił się w fotelu i spojrzał na nią uwaŜnie, oczy błyszczały mu z ciekawości. — Mów. — Właśnie wrócił z Sacramento. Udało mu się tam znaleźć: pracę, więc był w dobrym humorze. — Zajrzała do swoich notatek. — Ma u siebie kopię sprawozdania z sekcji zwłok Annie Brewer i jest gotów ją udostępnić. — Chwała Bogu! — powiedział cicho John. ZauwaŜył, Ŝe w chwilach radości wracał do swoich religijnych korzeni i ni' vłaściwie nic przeciwko temu. — Ale... czy to...? Leslie uśmiechnęła się i skinęła głową. — AleŜ tak. Sprawozdanie potwierdza, Ŝe przyczyną śmierci była sep-tyczna aborcja. — Uniosła palec. — Ale poczekaj, jest jeszcze kilka szczegółów, nad którymi musimy popracować. Warunki, które przekazała mi jego Ŝona, nie zmieniły się: moŜe ujawnić je tylko Brewerom i wolałby otrzymać jakiś dokument, który by go do tego upowaŜniał. Zapytałam go, czy zgodzi się na „Wniosek o udostępnienie danych medycznych", taki jak ten, którego uŜyliśmy w Centrum Zdrowia Kobiet, a on odpowiedział, Ŝe to absolutnie wystarczy. Powiedział jeszcze, Ŝe mógłby się bez tego obejść, ale jeśli dojdzie do jakichś wątpliwości, chciałby zapewnić sobie bezpieczeństwo. — No dobrze, dzwonimy do Aarona Harta. — JuŜ to zrobiłam. Powiedział mi, Ŝe nie jestem jego klientką... bo jest nią Deanne Brewer. Ona poprosi go o napisanie takiego dokumentu. — A zrobi to? Leslie z radością odpowiedziała: 296 — Deanne jest gotowa. — A Max? — No... trochę mu przeszło. Deanne powiedziała, Ŝe tak naprawdę, to się na nas nie pogniewał, Ŝe nadal Ŝywi wielki szacunek do twojego ojca. On musi po prostu jakoś sobie z tym poradzić.
— To sprawozdanie z sekcji, to byłby dobry pretekst do wypalenia fajki pokoju, co? — Myślę, Ŝe tak. Oznaczałoby to, Ŝe po tak długim czasie w sprawie Brewerów coś zaczyna wreszcie ruszać we właściwym kierunku. Myślę, Ŝe Max nie bardzo wierzy w powodzenie i dlatego nie chce znowu nadstawiać głowy. Powiedział jednak, Ŝe jeśli Deanne nadal chce realizować swoje zamierzenia, on nie będzie stawiał przeszkód. — Kiedy to się odbędzie? — Aaron Hart przygotuje wniosek na jutro, ja umówiłam się z Deanne na wizytę u Denninga jutro wieczorem. — John gwizdnął przeciągle. — Wygląda na to, Ŝe sprawa ruszyła, jak to mówią, z kopyta. Wszystko idzie szybko. — No cóŜ, im szybciej, tym lepiej... zanim coś innego się nie zawali. — Ale wiesz co? Gdy tylko będziemy mieli sprawozdanie, dowód na to, jak zmarła Annie, chyba ułatwi to nam przebicie się z tym do Shannon. — Jeśli jeszcze poprosimy Deanne, by do niej zadzwoniła... Myśl ta spłynęła na Johna jak ciepły, kojący balsam. — Deanne? Spojrzał na Leslie na nowo, z głębokim szacunkiem. — Oczywiście. PrzecieŜ obie przeŜyły w zasadzie to samo, czuły ten sam ból. — Ze wszystkich ludzi, którzy mogliby przemówić do Shannon, najlepsza byłaby Deanne. John był podekscytowany. — MoŜe zbliŜamy się do powiązania obu tych zgonów z tą samą kliniką. — MoŜe — ostroŜnie zauwaŜyła Leslie. — Zobaczymy. Ale teraz... jeszcze jedno pytanie. — Jakie? John wskazał na ekran komputera. — Ta kobieta z zakupami, czy to ona stała przed Credit Union w chwili wypadku, czy to był jakiś inny przechodzień? — Och, daj spokój! Nie moŜesz tego zrozumieć? — Hej, to ty się pod tym podpisałaś. Wyjaśnij mi to. Zabrali się razem do redagowania tekstu. 297 Rozdział 25 Kierowca miejskiego autobusu nacisnął hamulec i zatrzymał się w połowie przejścia dla pieszych. PasaŜerowie omal nie pospadali z miejsc. Zaczęli przeklinać, a przechodzący na pasach męŜczyzna, którego o rnały włos nie przejechał, pogroził mu pięścią, gdy tylko znalazł się na przeciwległym krawęŜniku. — Patrz gdzie leziesz! — krzyknął przez okno kierowca. — Patrz jak jedziesz, idioto! — odkrzyknął mu pieszy, gdy autobus ruszał. — Głupi palant, pozabijałby ludzi... Skończony kretyn! Na burcie autobusu wielki plakat z Johnem Barrettem i Ali Downs przypomniał mu, Ŝe wiadomości trwają teraz całą godzinę i zaczynają się o piątej. MęŜczyzna zaklął. — Tak, to by się zgadzało! Była noc, najlepsza pora, by spotykać się z ludźmi, z którymi nie naleŜało być widzianym, a Martin właśnie z kimś takim był umówiony na spotkanie. Wślizgnął się do „Clancy'ego", hałaśliwej, nocnej knajpy z salą restauracyjną, parkietem tanecznym i salą gier hazardowych. Mie-iciła się kilka przecznic od nabrzeŜa, w dzielnicy, w której nie bardzo wypadało się pokazywać, ale miało to i swoją dobrą stronę, nie trafi tutaj nikł: z jego znajomych. CięŜkie, metalowe drzwi otworzyły się z gto.-sii.yin skrzypieniem. Gdy wszedł, twarz owionęło mu ciepłe powietrze przesycone zapachem piwa. Na ulicy panował hałas, ale tutaj było jeszcze głośniej. Z szafy grającej dochodziły przeboje lat pięćdziesiątych. Wiszące na ścianach neonowe reklamy piwa natarczywie zachęcały do ich picia, a wyeksponowane menu
oferowało wiele róŜnych tłustych potraw. Siedzące tu i ówdzie na krzesłach i stołkach dziewczyny, zachęcały: „MoŜe być przyjemnie". No cóŜ, nie miały Ŝadnych szans, by poznać Martina Devina, a przynajmniej jego, jako Martina Devina, i to na pewno nie tej nocy. Miał na sobie starą marynarkę, wytarte, robocze jeansy, czapkę baseballową ze znakiem firmowym jakiegoś piwa i ciemne okulary. Chciał wyglądać na jednego z nich, robociarza, piwosza, równego chłopa. Nawet szedł inaczej, tym samym chodem, który stosował w czasach szkolnych do straszenia młodszych kolegów. Mimo tego przebrania, uwaŜał, by nie rzucać się nikomu zbytnio w oczy. To był świat, z którym nie chciał mieć nic wspólnego, przynajmniej bezpośrednio. Historie, które działy się w tym świecie, mogły skończyć się źle dla kogoś o jego posturze. Były sprawy, z którymi nie chciał 298 mieć do czynienia, nie chciał równieŜ, by one go dotyczyły, a z całą pewnością nie chciał być z nimi kojarzony. Jednak czasami... na przykład teraz... takie interesy, spotkania okazywały się korzystne, wręcz nieuniknione. Odnosiło się to równieŜ do Willy'ego, człowieka, który mógł załatwiać takie... interesy. To był ten rodzaj faceta, którego lepiej było omijać. Najlepsze określenie dla niego brzmiało: obrzydliwy. Devin nigdy nie spotkał się z nim bezpośrednio. Dowiedział się o Willym od wspólnego znajomego, pewnego aktywnego politycznie kolegi, który dysponował znacznymi środkami i wpływami, i który wyświadczał czasem przysługi ludziom władzy, oczywiście, w zamian za inne przysługi. Jak dotąd, Devin kontaktował się z Willym telefonicznie, a czeki dla niego wysyłał na numer skrytki pocztowej bez Ŝadnych dodatkowych pytań. Zlecenia były wykonywane i tylko to go interesowało. Teraz jednak Devin uznał sytuację za podbramkową, co wymagało innego niŜ zwykle sposobu działania. Musiał zobaczyć się z Willym osobiście. Musiał mieć pewność, Ŝe dobrze się zrozumieją. MoŜe będzie to ich jedyne tego rodzaju spotkanie. MoŜe uda się załatwić sprawę szybko i ich kontakty będą mogły się natychmiast zakończyć. Devin miał taką nadzieję. Skręcił za barem i przeszedł wzdłuŜ stolików, kierując się w ciemny kąt z tyłu sali. Na małej, oświetlonej róŜnokolorowymi światłami estradzie stało trzech muzyków grających wiązankę utworów tanecznych, w takt których pary kręciły się po parkiecie. To było dobre miejsce na spotkanie: mroczne, pełne zgiełku, rozpraszające uwagę. W naroŜnym boksie zobaczył kiwającą w jego stronę rękę, poruszała się jednak nie w górze, a zaraz nad blatem stolika. Twarz nad ręką nie była zaskoczeniem. Stara, smutna i, jak zbliŜywszy się do niej stwierdził Devin, lata pozostawiły na niej ślady niejednej bójki. — Ty jesteś Willy? — zapytał Devin. Cienkie wargi rozchyliły się w uśmiechu, odsłaniając przerwy między zębami i jedną srebrną koronkę. — Proszę usiąść, panie Jones albo Smith, czy jak tam pan chce się nazywać. Devin nie uznał tego za dowcip, czemu dał wyraz miną, kiedy wśliznął się do boksu. — Napije się pan? — zapytał Willy. — Nie będę tu zbyt długo. — A moŜe na tyle długo, Ŝe zdąŜy pan wypić piwo? Devin nie chciał go sobie zrazić, więc się zgodził. Kelnerka w mini-spódniczce przyjęła zamówienie i szybko odeszła. — Tak więc — zaczął Willy — co sprowadza pana do mojej głuszy? Devin rozejrzał się wokół, by upewnić się, czy nikt ich nie słyszy. — Sprawy wymykają się spod kontroli. John Barrett ma taśmę i robi na ten temat reportaŜ. Willy uśmiechnął się lekcewaŜąco i leniwie skinął głową. — No tak, w końcu wiemy, gdzie jest. Wiedziałem, Ŝe prędzej czy później wypłynie.
299 Devin nie chciał robić Ŝadnych scen, ale dość mocno chwycił Willy'ego za ramię, by podkreślić wagę swoich słów. — Słuchaj no ty, gdyby twoi faceci dobrze wykonali swoją robotę, nie wpadlibyśmy w ten kanał. Zleciłem ci odebranie taśmy, a nie zabijanie, a teraz mam nadzieję, Ŝe dotarło do ciebie, Ŝe Ŝaden z nas nie moŜe sobie pozwolić, Ŝeby to wyszło na jaw. Willy spojrzał mu na chwilę w oczy, zobaczył w nich stanowczość i determinację. W końcu skinął twierdząco głową. — Dlaczego jest pan pewien, Ŝe Barrett ma taśmę? — On... — kelnerka podała piwo. Kiedy odeszła, ciągnął dalej. — On jest synem człowieka, którego zabiłeś, a teraz szuka Shannon DuPliese. Czego ci jeszcze trzeba? Willy powoli skinął głową. — To wystarczy. Devin zawrzał. — Sądząc po tym, jak twoi chłopcy dali sobie radę na wiecu inauguracyjnym, byłem pewien, Ŝe poradzą sobie z tą sprawą bez wywoływania skandalu. Wystarczyło go po prostu nastraszyć. Moglibyśmy jakoś przez to przejść, mielibyśmy czyste ręce. — Nie zamierzaliśmy go zabijać. — No cóŜ, nie robiło to wam chyba wielkiej róŜnicy, prawda? — Chyba nie siedzą nam na karku gliny, co? Devin nie odpowiedział od razu. — Wygląda na to, Ŝe Ted i Howie całkiem nieźle zatarli ślady, skoro do dzisiaj nic się nie wydało. — Przypuśćmy, Ŝe Barrett zaniesie tę taśmę na policję. Nie sądzisz, Ŝe wtedy się zagotuje? — Chcesz, Ŝebyśmy załatwili Johna Barretta? — Nie bądź śmieszny! To jest osoba publiczna, on jest powszechnie znany! Devin przysunął się do niego, by móc mów n. ^^zej. — Po pierwsze mam na myśli Eda Lakę'a. To on pierwszy dostał taśmę i wie, co na niej jest. Musimy go uciszyć w związku z tą sprawą. — No, to jest mały, słaby człowieczek. Kiedy Ted i Howie rzucili go na ziemię, wyklepał wszystko, powiedział im dokładnie, komu dał taśmę i gdzie tego faceta znaleźć. Nie wykazał się zbyt wielką odwagą, wie pan? I słyszałem, Ŝe wyniósł się z miasta. Boi się. Ale jeśli pan chce, moŜemy go znowu postraszyć. Devin zastanawiał się przez chwilę. — Nie moŜemy dopuścić do tego, by ktokolwiek dowiedział się, co się wydarzyło. Zamknijcie Lake'owi usta. Zróbcie to, co naleŜy. — W porządku. Zrobi się. A pan moŜe wysłać czek na tę samą skrzynkę pocztową. — To jeszcze nie wszystko. J Willy wydobył z siebie śmierdzący piwem chichot. — A tak, ta dziewczyna, ta dziewczyna. Jasne, musi się pan nią przejmować. Ja bym się teŜ przejmował. Barrett ma tę taśmę, ale czego to dowodzi? 300 śe Hillary Slater przerwała ciąŜę, być moŜe. Wielkie mi coś. Kto dzisiaj tego nie robi? Ale teraz ojciec Barretta zginął przez taśmę, na której jest głos Shannon, to jest powaŜna sprawa, przyznaję, a Shannon wie, Ŝe pewni ludzie mogą na tym skorzystać... co sprawia, Ŝe śmierć staruszka Barretta nie wygląda juŜ tylko na wypadek, a to z kolei moŜe zainteresować gliny. Devin wiedział, Ŝe zbir bawi się jego kosztem. Postanowił więc uŜyć czegoś, co zwykle wywiera większe wraŜenie. — Gubernator chce, Ŝeby całą tę sprawę zgrabnie i po cichu załatwić. Jesteśmy gotowi zapłacić. Kolejny sapiący chichot. — Hej, nie wyjeŜdŜaj mi pan tutaj z tym swoim gubernatorem! On nigdy do mnie nie dzwonił, tylko ty. — W oczach Willy'ego znowu pojawił się błysk okrucieństwa. — I załoŜę się, Ŝe gubernator nic o tym nie wie. To ty się w to wpakowałeś, aŜ po same uszy.
Devin ścisnął Willy'ego oburącz za gardło. Nie zacisnął ich. PołoŜył je tam dla wywarcia większego wraŜenia. — To nie ja się w to wpakowałem. To ty i twoje zbiry, przez zwyczajną głupotę, obu nas w to wpakowały. Jasne? Willy nie protestował. — Hej, nie mówię, Ŝe jest inaczej. Ryzyko jest wkalkulowane w interes. Devin cofnął ręce. — I teraz zrobisz to, co niezbędne, w interesie nas obu. Ani ty, ani ja nie chcemy wisieć, ale jeśli mnie załoŜą stryczek, to postaram się, Ŝebyś i ty koło mnie zadyndał. Jestem pewien, Ŝe mnie rozumiesz. Willy skinął głową. — To samo zrobiłbym z tobą. Devin odpręŜył się nieco. — A zatem rozumiemy się. To dobrze. — No dobra, więc... Koniec z błędami. Przejdźmy do dziewczyny. To ona sprawia najwięcej kłopotów. Czy to ty załatwiałeś jej to stypendium? — Zgadza się. — I to ty mi kiedyś opowiadałeś, jak ją ustawiłeś, Ŝeby siedziała cicho? Devin skinął twierdząco głową. Willy znowu pozwolił sobie na uśmieszek, ale zaraz zniknął mu on z twarzy. — No cóŜ, biorąc to wszystko pod uwagę, jeśli ona zacznie mówić, prawdopodobnie najpierw powie o tobie. — Słusznie. A zatem trzeba zrobić coś szybko i stanowczo, jeśli twoi chłopcy są gotowi. — Ted jest pod ręką. — Ted! Miał nastraszyć tego starego, a w końcu go zabił! Willy wzruszył ramionami i lekko się uśmiechnął. — No cóŜ, teraz właśnie o to ci chodzi, a on jest w tym niezastąpiony. A najkpiej mu to wychodzi z kob\etorm. — No dobra, czy on moŜe się postarać, Ŝeby to nie wyglądało na zbrodnię? Willy Ŝachnął się i zamachał tylko ręką. 301 L — Eeech, studenci i studentki w akademikach ciągle są gwałcone i giną. Przez jakiś czas będzie to sensacja, a potem przyklei się to jakiemuś gwałcicielowi albo komuś, kto robi to seryjnie i cała sprawa przycichnie, zwłaszcza Ŝe Ted będzie tutaj, daleko. Devin nie chciał wiedzieć zbyt wiele. Podniósł rękę. — Nie mów mi, jak macie zamiar to zrobić. Załatwcie to szybko. Willy poczuł się wystarczająco usatysfakcjonowany. — Będziemy w kontakcie. Devin skończył swoje piwo i szybko wyszedł. Drzwi frontowe wielkiego domu przy 19202 N. E. Barlow otworzyły się, a przed Leslie i Deanne stanął przystojny, ciemnowłosy męŜczyzna. Były z nim umówione. — Proszę... Dzień dobry... Niech panie wejdą. Chwilę później Leslie dokonała prezentacji. — Doktorze Denning, to jest Deanne Brewer. Deanne uścisnęła mu rękę, czuła zdenerwowanie, ale starała się okazywać spokój i serdeczność, chociaŜ zmagała się w niej nadzieja z rozpaczą. — Miło mi pana poznać. — Mnie równieŜ — odpowiedział. Musiała go o to zapytać, jeszcze nim Barbara Denning odebrała z jej rąk płaszcz. — Panie doktorze, czy moŜe nam pan pomóc? Jeśli nie moŜe pan, nie chciałabym zabierać czasu. Skinieniem głowy okazał zrozumienie dla jej uczuć. — Myślę, Ŝe tak. Bardzo proszę wejść i usiąść. Rozlokowały się na miękkiej sofie w saloniku Denningów, a doktor wraz z Ŝoną ajęli miejsca na stojącej naprzeciwko kanapie. Mówili o
tym, ju l adny jest ten dom i jak elegancko prezentują się serwantka i kredens, od jak dawna Barbara Denning kolekcjonuje porcelanowe figurki Hummla. Później wymienili uwagi na temat przekazywania informacji przez telewizję i na czym polega robienie reportaŜy, co w końcu doprowadziło do głównego tematu spotkania. — Z tego, co wiem, odebrano juŜ pani jeden reportaŜ — powiedział Denning. Zarówno Leslie, jak i Deanne skrzywiły się na samo wspomnienie tego faktu. — To odbyło się przede wszystkim kosztem Deanne — odpowiedziała Leslie. — Widział pan to? — zapytała Deanne. — Barbara mi opowiedziała. — To był straszny cios. Niemal nas nie poróŜnił — odrzekła Leslie. — Max nadal jest zły z tego powodu. On nie jest juŜ w stanie nikomu zaufać — powiedziała Deanne. Denning pochylił się ku niej, a w jego oczach widać było troskę. 302 — A zatem... jeśli wolno mi o to zapytać, jaką mogę mieć gwarancję, Ŝe posiadane przeze mnie informacje nie zostaną znów nieuczciwie wykorzystane? Wszyscy spojrzeli na Leslie, Deanne równieŜ oczekiwała odpowiedzi na to waŜne pytanie. Leslie doszła do wniosku, Ŝe powinna postawić sprawę jasno. — Hm... chciałabym być wobec pana zupełnie szczera... Nie sądzę, by obecnie w redakcji Wiadomości informacje te miały szansę na uczciwe potraktowanie, czy choćby zauwaŜenie. I... — natychmiast dodała — rozmawiałyśmy z Deanne o ich przydatności dla telewizji, czy mają jakiekolwiek znaczenie i doszłyśmy do wniosku, Ŝe tak naprawdę, to nie. To znaczy... w pewnym momencie myślałam, Ŝe nadaje się to na reportaŜ. Gdy do tego doszło, Ŝałowałam swojej decyzji. MoŜe gdy sprawa się wyjaśni, a klimat w środkach przekazu będzie bardziej przychylny, będziemy mogli coś z tym zrobić. Jednak nie to jest głównym przedmiotem naszego zainteresowania. Teraz chodzi mi jedynie o Deanne i Maxa. Zaczęliśmy coś robić wspólnie i chcę to doprowadzić do końca. Spojrzała na Deanne, oddając jej głos. Deanne zaczęła mówić. — Panie doktorze, razem z męŜem mamy swoje Ŝycie, dzieci do wychowania i własne kłopoty, i to się nie zmieni, bez względu na to, czy pokaŜe się to w telewizji, czy nie. Straciliśmy córkę i chcielibyśmy wiedzieć, kto za to odpowiada. Nawet, jeśli nikt nie dowie się o tym, co ją spotkało, przynajmniej my będziemy o tym wiedzieć. I przynajmniej to chcielibyśmy osiągnąć. Jej wypowiedź wyraźnie spodobała się doktorowi Denningowi, chociaŜ nie usunęła wszystkich jego wątpliwości. — Rzadko spotyka się ludzi, którzy chcieliby widzieć rzeczy takimi, jakimi one naprawdę są, nie sądzi pani? Leslie skinęła głową. — Z pewnością. Wszyscy jesteśmy temu przeciwni. Nawet obiektywnie podana informacja, jeśli trafi do źle nastawionego widza, wszystkie wysiłki idą na marne, bez względu na to, co się robi. Denning roześmiał się. — No cóŜ, lekarze nie naleŜą do wyjątków, proszę mi wierzyć. Oczekuje się od nas trzymania się faktów, obiektywnego profesjonalizmu, ale i my mamy swoje uprzedzenia. O pewnych rzeczach wiedzieć chcemy, a o pewnych nie. Są takie, które nasi zwierzchnicy akceptują i takie, których zaakceptować nie chcą. Receptą na przetrwanie w środowisku lekarskim jest nauczyć się odpowiedniego postępowania z pewnymi informacjami. Rządzą tym pewne zasady. — Na przykład... — wtrąciła Leslie. — Nie mówi się o źle przeprowadzonych zabiegach. Nie mówi się o swoich zwierzchnikach, którzy pracują na czarno w klinikach przeprowadzających aborcje. Nie mówi się o osobach
dokonujących usuwania ciąŜy, zamiast lekarza, który się spóźnił. Nie mówi się o receptach wypisywanych przez osoby nie będące lekarzami na podpisanych uprzednio receptach in blanco. Nie mówi się o antysanitarnych warunkach, pośpiechu przy wykonywa303 niu zabiegów, małych fuszerkach robionych tu i ówdzie dla zaoszczędzenia czasu i pieniędzy. — Widać było sfrustrowanie Denninga. — A jeśli o tym się mówi, od razu robią z człowieka przeciwnika aborcji. Jest się juŜ napiętnowanym. Politycznie niepewnym. Nie uznawanym za profesjonalistę. — Spojrzał na Leslie z błyskiem w oku. — Widzi pani, nawet kiedy sobie tutaj siedzę, rozmawiając z dziennikarzem, reporterem wiadomości telewizyjnych!, czuję się całkowicie bezpiecznie Wiem, Ŝe mogę naopowiadać pani mnóstwo historii mroŜących krew w Ŝyłach, ale pani równieŜ ich nie przekaŜe, a jeśli będzie pani chciała to uczynić... no cóŜ, widzieliśmy, jak się to skończyło. Leslie milczała, nie wiedząc co powiedzieć. W końcu odparła cichym głosem: — W tej chwili nie mogę się z panem nie zgodzić. — A zatem — powiedział z westchnieniem Denning — musimy przestrzegać pewnych reguł, jeŜeli nie chcemy dostać kopniaka. — Tak jak pan? Denning skinął głową. — Hmmm. Czy wie pani, ile przypadków mających związek z aborcją trafia co miesiąc do szpitala Westland Memoriał? — Ile? Denning wzruszył ramionami. — Nie wiem. Nikt tego nie wie. Jeśli zapyta się o to w archiwum, odpowiedzią jest tylko nieme spojrzenie. Jeśli przekopać się przez kartotekę, odnajdzie się jedynie niewiele znaczące uwagi w kartach. To miejsce ogarnął syndrom oblęŜonej twierdzy i albo się z tym człowiek godzi, albo wariuje i ucieka. — Emocje nie pozwoliły mu skończyć, musiał przerwać, po chwili zwrócił się do Deanne. — W oparciu o to, co stwierdziłem jako patolog, wiem, Ŝe pani córka Annie była jedną z wielu w ciągu ostatnich kilku lat. Deanne potwierdziła ze smutkiem. Nie było to dla niej niespodzianką. — Ale czy ktoś w ogóle o tym wie? — powrócił do walk i Denning. — My wiemy — odpowiedziała z wdzięc/ Jeanne — i jesteśmy panu bardzo za to wdzięczne. Denning uśmiechnął się z rezygnacją. — No cóŜ, myślę, Ŝe pani małŜonek i jego przyjaciel, ten starszy pan... — John Barrett senior—dokończyła Leslie. — Był ojcem Johna Barretta, prezentera z naszej stacji. Denning uznał to za zaskakujące i zabawne. — Jak teŜ ów starszy człowiek mógł dogadać się ze swoim synem? — Oni... niezbyt... niezbyt dobrze się ze sobą rozumieli, to pewne. Denning zauwaŜył, Ŝe Leslie uŜyła czasu przeszłego. — O? Czy starszy Barrett zmarł? Leslie potwierdziła. — Zginął kilka tygodni temu w wypadku na terenie magazynu. Denning wyraził swoje ubolewanie. — Bardzo mi przykro o tym słyszeć. — Przypomniał sobie spotkanie z Johnem Barrettem seniorem i uśmiechnął się. — Ten człowiek od razu się wyróŜniał, w kaŜdym razie pod tym szpitalem. To było zdumiewające, no, 304 naprawdę odświeŜające, spotkać kogoś o tak róŜnym sposobie myślenia od ludzi, z którymi pracowałem na co dzień. Chyba dlatego podjąłem to ryzyko. Chciałem przez to powiedzieć, Ŝe pan Brewer i pan Barrett trafili do mnie we właściwym momencie. Miałem juŜ tak dość biernego poddawania się wiatrom wiejącym w tym szpitalu, Ŝe ucieszyłem się z pierwszej okazji zrobienia czegoś z czystych pobudek, własnych przekonań. W sprawozdaniach z sekcji
nigdy nie kłamałem; zapisywałem to, co stwierdziłem. Znałem oczywiście obowiązujące zasady oraz przepisy uniemoŜliwiające dostęp rodzicom do czegokolwiek, co miało jakiś związek z aborcją, więc zastosowałem się do nich. Skoro jednak ktoś skorzystał z okazji i spisał trochę danych z karty pacjenta, kiedy się akurat odwróciłem, no cóŜ... — Rozumiem, Ŝe mimo to wyleciał pan z pracy właśnie przez to — powiedziała Leslie. — Tak sądzę. Nie ma na to Ŝadnych dowodów i nikt tego nie potwierdził, ale... — Spojrzał na Deanne. — Proszę nie winić za to swojego małŜonka. Moim zdaniem miał rację, wywołując tę rozróbę i wysuwając takie Ŝądania, jednak... — To on wpakował pana w kłopoty — powiedziała Deanne. Denning potwierdził to skinieniem głowy. — Szybko do mnie trafili, i tyle. Nie sądziłem, Ŝe donoszę na moich przełoŜonych, ale oni byli innego zdania. — A doktor Lawrence, lekarz ginekolog prowadzący przypadek Annie? — zapytała Leslie. — Myślę, Ŝe teŜ przyłoŜył rękę do pańskiej zguby. — Owszem. A jeśli chciałaby pani wiedzieć, to doktor Lawrence i doktor Huronac są dobrymi przyjaciółmi. — Kim jest doktor Huronac? — zapytała Deanne. Denning uśmiechnął się sam do siebie. — Widzi pani, jak mało o tym wie? Doktor Michael Huronac przeprowadza większość zabiegów usuwania ciąŜy w Centrum Zdrowia Kobiet. Właściwie, to przeprowadza je wszystkie, przez sześć dni w tygodniu. Widzi pani ten związek? Takie owieczki nawzajem się wspierają, tylko czarna owca musi na siebie uwaŜać. — A zatem... dostał pan pracę gdzie indziej? — zapytała Leslie. — W szpitalu katolickim. Nie powiem, Ŝeby to był raj na ziemi, ale przynajmniej nie trzeba się tam borykać z codzienną masą zabiegów. Leslie przyszła do głowy pewna myśl i wypowiedziała ją niewyraźnie sama do siebie: — Katolicki szpital. Szkoła katolicka... — Proszę? Deanne wyjęła z torebki notes. — Czy mógłby pan powtórzyć nazwisko tego lekarza? Denning przeliterował je dla niej. — H-u-r-o-n-a-c. Michael. To nie moja sprawa, ale czy zastanawia się pani nad pozwaniem go do sądu? — Jeszcze tego nie wiemy. — No cóŜ... jeśli do tego dojdzie, mogę być pomocny. Słowa te poruszyły zarówno Deanne, jak i Leslie. — Naprawdę? — Czy mają panie ze sobą jakiś dokument wnioskujący o udostępnienie informacji? l 305 Deanne pospiesznie zaczęła szukać go w torbie i wyciągnęła z niej kopertę od Harta, McLoughlina, Petersa i Sandborna. — Proszę.... Jestem osobistym pełnomocnikiem masy spadkowej mojej córki i w tym charakterze mam upowaŜnienie do otrzymania jej danych medycznych... Denning podniósł się z kanapy i wziął od niej dokument. Otworzył kopertę, przejrzał wyjęte z niej pismo i odrzekł: — Wspaniale. To zapewnia mi bezpieczeństwo. Nie przekazałem pani tych danych nielegalnie, zwróciła się pani o nie z mocy prawa. Zaraz wracam. Opuścił na chwilę pokój, a Barbara, Leslie i Deanne dolały sobie kawy. Wrócił z grubą, białą kopertą w dłoni. Deanne wstała. Leslie zrobiła to samo. Trudno byłoby potraktować tę chwilę jako coś zwykłego. To był skarb, zwieńczenie poszukiwań. Gdy Deanne otwierała kopertę, by spojrzeć na jej zawartość, Denning w skrócie objaśniał.
— Jest tam wszystko — komplet wyników. Wyjaśnię wszystko, czego panie nie zrozumieją, chociaŜ wnioski juŜ są paniom znane. Aborcję przeprowadzono w pośpiechu i niedokładnie, wewnątrz zostały rozkładające się części płodu i łoŜyska, macica została przebita, a po całym organizmie Annie rozeszła się infekcja. A zatem pierwszą przyczyną zgonu była rozprzestrzeniona posocznica, to jest bakteryjna infekcja krwiobiegu, a przyczyną uboczną była septyczna aborcja, za którą, moim zdaniem, odpowiedzialny jest lekarz przeprowadzający zabieg przerwania ciąŜy. — I... powiada pan, Ŝe jest pan skłonny zeznawać w tej sprawie przed sądem? — zapytała Deanne. Odpowiedź nie przyszła Denningowi łatwo. — Tak, jestem. Moja sytuacja zawodowa nie jest juŜ teraz tak niepewna, ale gdyby nawet była... dzięki zachowaniu się w uczciwy sposób poczułem taką satysfakcję, Ŝe chciałbym jeszcze raz to przeŜyć. Deanne chciała go pocałować, ale powstrzymała się. — To... to byłoby po prostu cudowne! — Ale czy istnieje sposób na to, by dowieść odpowiedzialność konkretnej kliniki? ZałoŜę się, Ŝe było to Centrum Zdrowia Kobiet i doktor Huronac, ale nie potrafię znaleźć na to dowodów. — Będziemy nad tym pracować — powiedziała Leslie. — A poza tym... pewnie chciałaby pani, Ŝebym powiedział coś do kamery? Zaskoczyło to Leslie, nie spodziewała się takiej propozycji. — No cóŜ, tak jak mówiłam, to jest drugorzędne wobec odkrycia prawdy przez państwa Brewerów. Denning wzruszył ramionami, nie widział Ŝadnego problemu. — Jeśli będzie mogła to pani wykorzystać... kiedyś, kto wie kiedy, to dobrze. Ale musimy to zrobić wkrótce, poniewaŜ wyprowadzamy się stąd. — A zatem umówmy się. — Świetnie. Deanne wpatrywała się w sprawozdanie z sekcji: w końcu miała je w rękach, pierwszy namacalny dowód na to, co spotkało Annie Delores Brewer, jej najstarszą córkę. 306 Nachmurzony Max Brewer z Ŝoną Deanne u boku przyjęli białą, grubą kopertę od Johna Barretta, jego syna Carla i Leslie Albright. Wszyscy stali w saloniku państwa Brewerów. Przypominało to małą uroczystość, przekazanie znaku pokoju. Dzięki temu John i Leslie nie zostali wyrzuceni za drzwi. Max otworzył kopertę, wyjął z niej sprawozdanie z sekcji i przez jakiś czas przewracał stronę po stronie, a z jego twarzy nie znikał chmurny wyraz aŜ do chwili... gdy spojrzał na dwie ostatnie strony i zdał sobie sprawę, Ŝe wszystko jest na swoim miejscu. Jeszcze raz przeczytał je, oczy zaszły mu łzami i przyciągając do siebie Deanne, zaczął pociągać nosem. John juŜ to mówił, ale teraz, widząc jak Max złagodniał, usiłował powiedzieć to samo ponownie. — Max, nigdy naszym zamiarem nie było takie przekręcenie tego reportaŜu, który widziałeś. Jesteśmy po twojej stronie i bardzo przepraszamy za przykrość, którą wam sprawiliśmy. Max nic nie odpowiedział, ale patrzył mu prosto w oczy i słuchał. — Cała ta sprawa była dla mnie wielką etyczną walką i wiem, Ŝe jeszcze się nie skończyła. Jednak bez względu na to, co sobie myślisz, wiedz, Ŝe nie było mi lekko zapowiadać ten reportaŜ w takiej formie. Mam jedynie nadzieję, Ŝe nigdy więcej nie znajdę się w tak dwuznacznej sytuacji. Max, bardzo cię przepraszam. Max spojrzał na Deanne, potem na sprawozdanie i w końcu wymamrotał: — Och, wydaje mi się, Ŝe nic aŜ tak strasznego się nie stało. — Potem spojrzał na niego wzrokiem, który John zdąŜył poznać: oczy pełne ognia, a w sercu łagodność. — Jeśli jeszcze raz ze mną zadrzesz, mogę przestać nad sobą panować. Ale myślę, Ŝe nie będzie aŜ tak źle.
John uśmiechnął się i wyciągnął do niego rękę. Max uścisnął ją i znowu stali się przyjaciółmi. — I jeszcze coś — powiedział John, a Carl zaczął ustawiać na stole magnetofon kasetowy. Midwestern Uni versity. Ted Canan stał na schodach górujących nad Quad PlaŜa, centralnym punktem miasteczka akademickiego, i rozglądał się. Tak, Willy mówił, Ŝe to spory teren i miał rację. Pełno eleganckich budynków z czerwonej cegły, krótko przystrzyŜonych trawników, chodników wykładanych kamieniem, bluszczu, wielkich drzew, kurantów w południe, słodkich panienek idących przez miasteczko i kręcących tyłeczkami. „Mniam!" „Powinienem był pójść na studia", pomyślał. „Wtedy wszystko ułoŜyłoby się inaczej. Nie musiałbym od razu zostawać budowniczym rakiet albo kimś w tym rodzaju. No dobra. Ilu z tych dzieciaków ma taką władzę, jak ja? To ja rządzę. To ja strzelam. Robię to, co chcę robić. I jeszcze mi za to płacą!" Przyjrzał się sobie, zastanawiając się, czy uda mu się zmieszać z tłumem. Nie za bardzo. Był wysoki i w dodatku sporo starszy od tych wszystkich 307 nieopierzonych kurczaków, a tatuaŜe na ramionach upodobniały go racz do typa spod ciemnej gwiazdy niŜ przyszłego budowniczego rakiet. A l czarne, tłuste włosy? Nie szkodzi, widział po drodze wszystkie moŜliv fryzury, więc z tym nie będzie kłopotu. Musi tylko szybko zdobyć jakie lepsze ciuchy, coś czystego i nie rzucającego się w oczy. Nie chciał wywo-1 ływać strachu samym swoim wyglądem. Willy wyciągnął plan miasteczka akademickiego, który dostał od jakiej| szyszki w rządzie stanowym i ponownie sprawdził usytuowanie Clark Ha gdzie mieścił się jeden z Ŝeńskich akademików. Tak, jest tutaj. Musi póji i go obejrzeć. Miał nadzieję, Ŝe będą tam drzewa, jakieś mroczne miejs krzaki czy coś w tym rodzaju. To ułatwi mu zadanie. „I powiedziała pani, Ŝe krwawi?" „Tak, i to nie ustaje!" „Skąd wydobywa się krew?" Max i Deanne siedzieli przy stole w salonie, uwaŜnie słuchając krótkiego nagrania, które było dobrze znane Johnowi, Carlowi i Leslie. „Skąd wydobywa się krew? Gdzie umiejscowiona jest rana?" „Ona miała usuniętą ciąŜę." Doszedł ich głos Shannon DuPliese. Max bezgłośnie zaklął, nie ze złości, ale z przeraŜenia, oparł się na łokciu, głowę miał tuŜ przy głośniku magnetofonu. „Okręg Dwunasty, Karetka 231, krwawienie z pochwy, rezydencja gubernatora, 1527Roanoke..." John, Carl i Leslie siedzieli razem z Brewerami przy stole, milczeli, taśma mówiła sama za siebie. Głos dyspozytora: „Halo, czy pani jest tam?" Męski głos, zdesperowany, gwałtowny: „Kto mówi? Potrzebuję wolnej linii." „Tutaj Pogotowie Ratunkowe, Okręg Dwuna ; Wysłaliśmy karetkę do rezydencji gubernatora. Czy moŜe pan się przedstawić?" „Jestem gubernator Slater! To moja córka!" „Panie gubernatorze, czy ona jest przytomna?" „Nie, nie, sądzę, Ŝe nie." „Czy normalnie oddycha?" Gubernator zawołał gdzieś w głąb domu: „Czy ona oddycha? Ashley! Czy oddycha?" Gdzieś z dala kobieta coś odkrzyknęła. Gubernator wrócił do rozmowy przez telefon. „Oddycha, ale chyba nie jest przytomna." „Czy to wygląda na normalny oddech?" „Nie... Nie, ona dyszy... Oddycha z wielkim wysiłkiem." „MoŜe zrobi pan sztuczne oddychanie? Pomogę w tym panu."
„Tak! Muszę tylko..." Kobieta coś krzyknęła. Jakieś odgłosy, stukanie, otwieranie drzwi, kroki, głosy. 308 „JuŜ tu są! Dzięki Bogu!" Taśma biegła jeszcze przez kilka sekund, potem nastąpiła cisza. John nacisnął klawisz „stop". Max zamarł na chwilę przy głośniku, jak gdyby zahipnotyzowany tym, co usłyszał. W pewnym momencie Deanne złapała go za rękę, a teraz nadal pozostała w uścisku. Dochodzili do siebie. Zajęło im to dość długą chwilę, musieli otrząsnąć się i powrócić do rzeczywistości. §Max wziął kilka głębokich wdechów, podczas słuchania taśmy chwilami (wstrzymywał się od oddychania. — O BoŜe Wszechmogący! — zawołał Max. — O Chryste — zawtórowała mu Deanne — do czego to doszło? — Co powiedział Denning? śe było jeszcze wiele takich, jak Annie? —Max zapytał Leslie. Leslie potwierdziła. — Sądzę, Ŝe Hillary Slater teŜ się do nich zalicza. John dodał: — I według mnie ojciec wiedział, Ŝe oba zgony mają związek z Centrum drowia Kobiet. To właśnie miał zamiar udowodnić. — No cóŜ, znał prawdę o śmierci Hillary Slater jeszcze przed otrzymaniem tej taśmy — dodał Carl. — Poszedł tam i opłacił wydanie aktu jej zgonu zaledwie w kilka dni po śmierci, napisał o tym równieŜ do gubernatora, dokładnie w tym samym czasie. Był na tropie i gubernator o tym wiedział. — A teraz nie Ŝyje — zakończył Max. — Mówiłem wam przecieŜ. — No cóŜ, o wielu rzeczach po prostu jeszcze nie wiemy — powiedział John. — Jasne, mamy pewne podejrzenia, ale nie mamy Ŝadnego namacalnego dowodu, Ŝe istnieje związek pomiędzy ojcem, tą taśmą i zabójcą ojca. — Znajdziemy ich... albo oni znajdą nas, tak czy inaczej... — Słowa Maxa podziałały na nich jak zimny prysznic. — No dobrze, moŜe ciągle jeszcze błąkamy się po omacku w sprawie twojego ojca — stwierdziła Leslie — ale jesteśmy blisko wyjaśnienia tego, co przydarzyło się Annie i Hillary Slater. Wszystko opiera się na dwóch kluczowych świadkach, którzy mogą połączyć śmierć tych dwóch dziewcząt z tą samą kliniką. Jedna z nich to dziewczyna, którą nazwaliśmy „Mary", ta z którą rozmawiałyśmy w Centrum Obrony śycia, a druga... — wskazała na magnetofon — ...to Shannon DuPliese. I to ty, Deanne, powinnaś z nimi dwiema porozmawiać. Ty to wszystko przeŜyłaś. MoŜesz opowiedzieć o tym obu dziewczynom. — I nie jesteś dziennikarką — dodał John. — Jesteś matką, po prostu matką, całkowicie rzeczywistą osobą, która autentycznie się zamartwia. — No cóŜ... — Deanne czuła się wyróŜniona, ale nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. John ciągnął dalej. — Musimy rozwiązać tę kwestię na płaszczyźnie czysto ludzkiej; w tym przypadku chodzi o kontakt człowieka z człowiekiem, a nie środków przekazu z człowiekiem. Jeśli wyjdzie z tego reportaŜ, to dobrze, jednak... Straciłem mojego ojca, a wy straciliście waszą córkę, a być moŜe wiele innych osób kogoś straciło z powodu...jakkolwiek by tego nie nazwać... i wolałbym, Ŝebyśmy podchodzili do tego w ten sposób. 309 — Ojcze, czy wyraŜę się ściśle, jeśli powiem „Robimy to dlatego, Ŝe jest to słuszne"? — rzucił Carl. John uśmiechnął się do syna. — Tak, i to powinno nam wystarczyć za uzasadnienie. Sprawą drugorzędną jest to, czy ktoś kiedykolwiek dostanie swoje dwie minuty w „Wiadomościach o 17°°", a moŜe to w ogóle nie ma znaczenia. Max skinął głową.
— Tak, takie podejście bardziej mi się podoba. — Co więc powinnam zrobić? — zapytała Deanne. — Zadzwonić do Shannon DuPliese — powiedziała Leslie. Teraz jest juŜ późno, u niej jest dwie godziny później niŜ u nas, więc moŜe jutro wieczorem... — Ale co ja mam jej powiedzieć? — Powiedz jej prawdę — odrzekł John — a potem zapytaj, czy zechce ci zaufać. 310 Rozdział 26 Obraz na ekranach: Wideo: Majestatyczne góry i wysokie drzewa. Nad ich wierzchołkami szybuje orzeł. Łoś leniwie pasący się na zielonej łące wśród barwnych kwiatów. Trawami łagodnie kołysze wiatr. Wieloryb tnie powierzchnię morza. Tłucze ogonem o powierzchnię wody i hałaśliwie ją rozbryzguje, powstają widowiskowe fontanny. Głos na tle bębnów i fletu: „Indianie mówili, Ŝe Ziemia jest naszą Matką. Być moŜe mieli rację. Jako istoty ludzkie, dzielimy Ziemię z całą naturą, od drzew do ptaków, od stad łosi po wspaniałe, ogromne wieloryby. Ziemia jest łomem dla nas wszystkich." Po biegnącej granią ścieŜce, z której widać obsypane śniegiem wierz-ihołki drzew, zbliŜa się do kamery krzepki, przystojny młody męŜczyzna, ręku ma laskę, na ramionach płaszcz. U dołu ekranu pojawia się napis: ,Eddie Kingland, gwiazda telewizyjnego programu » Kochaj swego sąsia-la«." Eddie patrzy szczerym wzrokiem w kamerę i idzie dalej, górski iatr rozwiewa mu włosy. „Wiele czasu poświęciłem ochronie bezcen-iych darów natury, poniewaŜ musimy uświadomić sobie, Ŝe moŜemy ;em z Ziemią Ŝyć albo umrzeć, razem moŜemy zmieniać świat naszych !zieci, ich świat. Dlatego mam przyjemność popierać człowieka, który łuŜy naszemu stanowi i naszej Ziemi — dba o niego, otacza szacunkiem myśli o jego przyszłości. Hiram Slater kocha Ziemię, z której się wywo-"dzi i wie, jak wiele jej zawdzięcza. Jeśli kochacie Ziemię, powinniście głosować na Hirama Slatera." Cięcie, orzeł unoszący się na tle płonącego nieba o zachodzie słońca. U dołu ekranu napis: „Hiram Slater, nowy dzień." „Opłacono z funduszy Komitetu Wyborczego gubernatora Slatera, Przewodnicząca Wilma Benthoff." Na ekranie pojawia się czołówka Wiadomości opatrzona napisem: „Okno na świat", kojące, ciche dźwięki fortepianu. Wśród dekoracji imitujących salonik w domu pojawia się swobodnie ubrany John Barrett, pochylony do przodu siedzi w wygodnym fotelu, rozmawia z kimś stojącym poza kadrem. „Często czuję się bardzo bliski ludziom, których pokazujemy. Kiedy coś się dzieje, uczestniczą w tym prawdziwi, Ŝywi ludzie i gdy nasze kamery wkraczają w ich świat, przypomina 311 to jakby otwieranie okna, przez które moŜemy uczestniczyć w ich przeŜj ciach: radościach, bólu, nadziei... we wszystkim tym, co składa się na obra człowieka. śaden inny środek przekazu nie pozwoli nam osiągnąć takie bliskości." Zastanawia się przez chwilę, uśmiecha się do przelotnej myśli „Wiecie, co wieczór patrzę na świat oczami coraz to nowych ludzi i.. z pewnością poszerza to moje horyzonty." Ekran łagodnie przechodzi w biel, na której pojawiają się złoŜone ładnie wykrojonymi literami słowa: „Jesteśmy z wami.", Mały, przenośny telewizor w warsztacie dziadka stał zimny, milczący i martwy. Jego wygaszone oko spoglądało niewidzącym wzrokiem na pokój, Nie miało nic do przekazania i nikt mu się nie przyglądał. Mimo to pomieszczenie pełne było ciepła i radości, gdy John razem z Carlem zaczęli pokrywać szkielet łodzi specjalnymi listwami.
Rozmawiali podczas pracy, czasem na powaŜne tematy, a czasem o głupstwach, często się przy tym śmiejąc, chwilami spierając. Pracowali tak razem cały poranek. Po południu John usiadł przy komputerze w tętniącym Ŝyciem pokoju redakcyjnym, by przygotować tekst do „Wiadomości o 19°°". I chociaŜ niektóre teksty wyglądały na przegadane i zbyt długie, postanowił ich nie zmieniać — nie mógł się skoncentrować, by jeszcze nad nimi siedzieć. Myślami był przy Brewerach. W tym czasie Carl pracował przy łódce. Dokładnie dopasowywał spoiny i sklejał je; pochłonięty był tym zadaniem bez reszty. Ale gdy tylko listwy znalazły się na swoim miejscu i ścisnął je klamrami, myśli natychmiast podąŜyły ku Brewerom. „Dalej, Deanne, chcielibyśmy być z ciebie dumni!" Brewerowie skończyli właśnie jeść kolację. Deanne z dziećmi poszła do kuchni, by pozmywać i ułoŜyć na półkach naczynia po kolacji. W domu powoli robiło się cicho. Deanne usiadła w fotelu Maxa, telefon stał na stoliku tuŜ obok niej. Leslie dała jej numer telefonu razem z numerem swojej telefonicznej karty kredytowej do uregulowania rachunku za rozmowę. — Ciągle nie wiem, co powinnam powiedzieć — odezwała się potrząsając ze zdumieniem głową. — Nie martw się, kochanie — powiedział Max. — Jesteś matką Annie. Wystarczy, Ŝebyś o tym pamiętała, a słowa przyjdą same. — Wiem, Ŝe John, Carl i pani Barrett, wszyscy oni modlą się za ciebie — rzekła Leslie. I dodała. — Ja równieŜ. — O Chryste. — Wzniósłszy oczy ku niebu, Deanne zaczęła się modlić. — I ja się modlę. PomóŜ mi dobrze to zrobić. — Podniosła słuchawkę i zaczęła wykręcać numer. — Niech tylko jej nie będzie... — Głos z taśmy kazał jej podać numer telefonicznej karty kredytowej, co uczyniła, odczytując go z kartki. 312 Krótkie oczekiwanie. — Jest sygnał — powiedziała Deanne. Trzask. — Halo? — O, BoŜe! — powiedziała sama do siebie Deanne. — Teraz zaleŜy to juŜ tylko od ciebie. — Dobry wieczór, czy to Shannon? — Nie, mówi Olivia, jej koleŜanka z pokoju. — Czy mogę prosić Shannon? — Chwileczkę. — Słychać było, jak powiedziała, odsuwając od ust słuchawkę, „Shannon, to do ciebie." Deanne spojrzała na Maxa i Leslie, oni równieŜ na nią patrzyli, chcąc ze wszystkich sił podtrzymać ją na duchu. — Halo? — był to juŜ inny głos. — Halo... Shannon? — Tak, to j a. — Shannon... nazywam się Deanne Brewer. Jestem matką, mam czwórkę dzieci... Właściwie to miałam czwórkę dzieci, teraz jest ich tylko troje... — Deanne zawahała się, trochę jak przygotowujący się do pierwszego skoku spadochroniarz, który zatrzymuje się przed skokiem u drzwi samolotu. — Shannon... Wiem, Ŝe mnie nie znasz, jednak... — Nie pozostawało nic innego, niŜ powiedzieć prawdę. Deanne wzniosła oczy ku niebu i mówiła dalej. — Shannon, miałam czwórkę dzieci, ale moja najstarsza córka, Annie, która miała siedemnaście lat, zmarła w wyniku przerwania ciąŜy, który zrobiono jej w Centrum Zdrowia Kobiet, w tej klinice
aborcyjnej na Kingsley Avenue. I ja... — Trzęsły się jej ręce, a głos zaczął drŜeć. — CóŜ, Annie zmarła w maju. 26 maja. Nie chciałabym... czy słuchasz mnie? Odpowiedzią była cisza. Deanne spojrzała na Leslie i Maxa, dostrzegła w ich oczach obawę. — Shannon? Głos Shannon był ledwie słyszalny. — Gdzie zmarła? — W Centrum Zdrowia Kobiet, na Kingsley Avenue. Odniosła wraŜenie, Ŝe strzał był celny. Shannon przez chwilę nic nie mówiła. Potem odpowiedziała: — O BoŜe... — Shannon? Kochanie, jesteś tam? — Przepraszam, czy moŜe pani powtórzyć swoje nazwisko? — Deanne Brewer. Mój mąŜ ma na imię Max, a córka miała na imię Annie. — Proszę pani... co oni jej zrobili? — No... — Wykrwawiła się na śmierć? — Nie. Oni... chyba za bardzo się spieszyli. Pozostawili wewnątrz kawałki płodu i przebili jej macicę, dostała infekcji i zmarła. Słaby głos Shannon drŜał. Chyba płakała. — Skąd pani wpadła na to, Ŝeby zadzwonić do mnie? 313 •ti f Deanne walczyła przez chwilę sama z sobą, wtem przypomniała słowa Johna: „Wystarczy, jak powiesz prawdę". Zdecydowała się to zrób — Shannon, mój mąŜ Max i ja próbujemy dowiedzieć się, co przydarzyło s Annie i kto jest za to odpowiedzialny. Pomagają nam pewni przychylni na ludzie ze stacji telewizyjnej, z Kanału 6. Wczoraj wieczorem otrzymaliśmy autentyczne sprawozdanie z sekcji zwłok Annie i to jest pierwszy konkretny dowód, jaki mamy. Klinika nie chciała nam niczego powiedzieć, oni to ukrywają. — Kanał 6? — Tak, zgadza się. Oni wiedzą juŜ, Ŝe coś się w tej klinice dzieje i pomagają nam. — Kilka dni temu dzwoniła do mnie Leslie Albright. Deanne zauwaŜyła, Ŝe Leslie zaczyna się irytować tą zbytnią szczerością, ale Deanne chciała to zrobić bez względu na wszystko. — Hmm. Leslie Albright jest tutaj, siedzi obok mnie. — Ale... powiedziała mi, Ŝe chodzi jej o zrobienie dalszego ciągu reportaŜu o mnie, jako o pierwszej stypendystce Fundacji Hillary Slater. Deanne nie umiała znaleźć na to odpowiedzi. — Czy chciałabyś z nią porozmawiać? Shannon zawahała się. — MoŜe ją o to zapytasz, ona ci to wytłumaczy. — Dobrze. Deanne wręczyła słuchawkę Leslie. Leslie skuliła się w sobie, poczuła się jak schwytana na gorącym uczynku i zapędzona w ślepy zaułek. No cóŜ, przyszedł czas na przecięcie tego, raz kozie śmierć. Wzięła słuchawkę. — Witaj, Shannon. Mówi Leslie. — Czy to pani do mnie dzwoniła? — Tak. To było chyba we wtorek wieczorem. Rozmawialiśmy o tobie, jako o pierwszej stypendystce Fundacji Hillary Slater i... nc cóŜ, wydaje mi się, Ŝe... — Czy ciągle jeszcze chce pani zrobić ten reportaŜ? Leslie przyszła szybko do siebie. — Hm... Shannon, muszę ci powiedzieć... nie całkiem o to wtedy mi chodziło, chciałam tylko... — Zaraz z panią porozmawiam. Chciałabym porozmawiać równieŜ z tamtą panią. — Z panią Brewer?
— Tak. Miałam duŜo czasu na przemyślenia i wiem, Ŝe muszę z kimś porozmawiać. Nie mogę dłuŜej tego znieść... — Nie mogła dokończyć zdania. — Przepraszam. — Shannon... — Leslie słyszała jej płacz, więc powiedziała łagodnie. — Daję ci teraz znowu panią Brewer, dobrze? Ona wie, co czujesz, bardziej niŜ ktokolwiek inny. Leslie oddała słuchawkę Deanne i zaszeptała. — Ona płacze. Deanne poczuła się, jakby mówiła do córki. 314 — Shannon, jestem tutaj. — Deanne słuchała płaczu dziewczyny i sama zaczęła ronić łzy. — Płacz, płacz, kochanie. Chciałabym cię objąć i przytulić, słyszysz? Obejmuję cię i przytulam. W rzeczywistości spotkały się i objęły dopiero pod rozłoŜystym dębem w centrum Balen Commons, głównym miejscu miasteczka uniwersyteckie-goMidwestern University. Dookoła stały oryginalne, dziewiętnastowieczne budynki zbudowane z ciemnej cegły. Obok fontanny, w której woda tryskała z pyska delfina, na schludnie przystrzyŜonych trawnikach stały rzeźby z brązu, marmuru i granitu. Wyglądały jak powiększone zabawki. Niewątpliwie uroku temu miejscu dodawały stuletnie drzewa, wypielęgnowane klomby i widniejący w oddali malowniczy, pagórkowaty pejzaŜ. Było niedzielne popołudnie, ciepły i przyjemny październikowy dzień. — To mój mąŜ, Max. Max wyciągnął w jej stronę swoją wielką dłoń, a Shannon serdecznie ją uścisnęła. — Przejdę się trochę po okolicy — powiedział — a wy, moje panie, moŜecie sobie porozmawiać. Gdzie się spotkamy? Sprawdzili czas na swoich zegarkach i umówili się za godzinę. Max odszedł, rozglądał się po miasteczku i zastanawiał się, co robić. Shannon i Deanne znalazły ławkę w zacisznym miejscu, wokół której ćwierkały w zaroślach ptaki. Rozmawiały przez jakiś czas o sobie i o tym, wjak róŜnych warunkach się wychowywały. Deanne jako dziecko mieszkała w śródmieściu, miała surowych rodziców, baptystów, którym nigdy dobrze się nie powodziło. Jej matka była dumna z tego, Ŝe jest Ŝoną spawacza i matką czwórki dzieci. Shannon miała zamoŜnych rodziców, społeczników, jej rodzice naleŜeli do Kościoła prezbiteriańskiego. KoleŜanki pochodziły równieŜ z zamoŜnych domów, jedną z nich była córka gubernatora. Teraz Shannon chciała studiować prawo i ekonomię. Potem rozmawiały o Annie, która w chwili śmierci była niewiele młodsza od Shannon, była rozgarniętą dziewczyną, która miała przed sobą piękną przyszłość, chciała być szczęśliwa i było to w pełni zrozumiałe. Trudno było dopatrzyć się w jej śmierci jakiegokolwiek sensu czy znaczenia. Nagle Shannon powiedziała: — Proszę, nie chcę, by pani mnie nienawidziła. Deanne była wstrząśnięta. — Shannon, dlaczego miałabym cię nienawidzić? Próbując zebrać myśli, Shannon patrzyła na otaczające ich miasteczko akademickie. Postanowiła, Ŝe dzisiaj nie da się ponieść emocjom, Ŝe będąjej posłuszne. — Widzę to tak, Ŝe gdybym protestowała, gdybym coś powiedziała, gdyby przeprowadzono śledztwo w tej klinice, Annie mogłaby dzisiaj Ŝyć. Od chwili śmierci Hillary zawsze bałam się, Ŝe to samo moŜe spotkać kogoś innego i kiedy pani zadzwoniła... no cóŜ, wiedziałam, Ŝe do tego doszło. Dlatego teraz muszę Ŝyć z poczuciem winy. 315 Skierowała swój wzrok na Deanne, na jej twarzy widać było napięcie w oczach pojawiły się łzy.
— Proszę pani, bardzo na mnie naciskano, Ŝebym nic nie mówiła. Chcia łabym, Ŝeby pani to wiedziała. W tym momencie Ŝycia uchyliłam się 01 obowiązku... z podwójnej moralności... wybrałam łatwiejszą drogę albi raczej taką mi się ona wydawała. To trwa od kwietnia, od śmierci Hillary Jednak nie mogę juŜ dalej tego ciągnąć. Tak dalej być nie moŜe. Wiele ni ten temat myślałam i doszłam do wniosku, Ŝe mam do wyboru dwa wyjścia Mogę dalej siedzieć cicho, a wewnątrz się buntować, po prostu przestać Ŝyd jak prawdziwy człowiek. Albo mogę o wszystkim powiedzieć i, przypusz czalnie, zrujnować moją przyszłą edukację. Jednak... skoro obydwa wyjścu są i tak zabójcze, wybrałam ten drugi sposób na umieranie. Uśmiechnęła się z paradoksalnego sensu tych słów. Znowu spojrzała przed siebie. Gdy tak błądziła wzrokiem po trawnikach i Ŝółknących liściach, łatwiej było jej myśleć i mówić. — Przepraszam, Ŝe tak rzadko spoglądam pani w oczy. Bardzo się w tej chwili wstydzę. Deanne wzięła ją za rękę. — Kochanie, wobec mnie nie musisz czuć się winna, tak samo, jak wobec Annie. Wybaczam ci i wiem, Ŝe ona równieŜ by ci wybaczyła. Bóg równieŜ ci wybaczy, jeśli Go o to poprosisz. Shannon zamknęła oczy i wzięła głęboki, niespokojny oddech, drŜały jej usta. Przez jakiś czas musiała walczyć ze wzbierającymi uczuciami, co chwila zakrywała dłońmi twarz albo ocierała spływające łzy. — Jestem pani za to bardzo wdzięczna. Sama muszę jakoś wydobyć się z tego bagna i dziękuję, Ŝe okazuje mi pani tyle zrozumienia. DrŜącymi dłońmi sięgnęła do torebki i wyciągnęła z niej duŜy kołono-tatnik. — Musimy się tym zająć, póki jeszcze jestem w stanie. Otworzyła notatnik, kładąc go na kolanach i przekartkowała, aŜ odnalazła pierwszą stronę długiego ciągu zapisków. — Czy chciałaby pani to sobie nagrać? Deanne potrząsnęła głową. — Kochanie, to nie jest Ŝaden wywiad. Po prostu sobie rozmawiamy, to wszystko. Jeśli kiedykolwiek zdecydujesz się na rozmowę z Leslie i Johnem przed kamerą albo z magnetofonem, to juŜ twoja sprawa. Teraz pozostanie to tylko między nami. — Skinęła głową. — No cóŜ, mogłabym sobie to chociaŜ przećwiczyć. — Potem zaczęła czytać, widać było jak zmusza się do wkroczenia na obszar najbardziej dla siebie przykry i draŜliwy. Deanne nie wiedziała, jak się zachować, więc przysunęła się do niej i obejmowała ją, kiedy tylko trzeba było ją jakoś psychicznie wesprzeć. Właściwie to przytulała ją niemal przez cały czas. — Byłyśmy z Hillary najlepszymi przyjaciółkami od najmłodszych lat. Poszłyśmy razem do szkoły podstawowej, a potem do czwartej klasy Adam Bryant School. Pewnie dlatego, Ŝe nasi ojcowie mocno angaŜowali się w politykę, a to była tego rodzaju szkoła, szkoła dla dzieci elity, najbardziej wpływowych ludzi. Byłyśmy uprzywilejowanymi dziećmi. 316 Tak więc dorastałyśmy razem z Hillary, znałyśmy swoje rodziny. Ja zawsze wiedziałam, Ŝe ojciec Hillary jest trochę jak nakręcony. Nie interesował się tym, co nie mogło mu przynieść jakichś sukcesów albo zwiększyć władzę czy wpływ w kręgach politycznych. I tak samo było z jego dziećmi. TeŜ je nakręcał. Był bardzo wymagający i spodziewał się, Ŝe razem z nim będą się zajmować polityką. Pamiętam jak cała ich rodzina uśmiechała się i pozowała wspólnie do zdjęć i wywiadów podczas poprzedniej kampanii, wszystko na wysoki połysk, Ŝona szczęśliwa, a dzieci po prostu wspaniałe. Ale to wszystko było na pokaz. Hiram Slater potrafił być okrutny i widziałam, jak parę razy przyłoŜył Hillary, gdy zaczęła się buntować. Była córką gubernatora i musiała się odpowiednio zachowywać i dobrze wyglądać, Ŝeby on mógł być podziwiany. Przez długi czas robiła to — odgrywała tę rolę.
AŜ do chwili, kiedy zaszła w ciąŜę. Ja znam tego chłopaka, ale to nie ma znaczenia. Jest teraz na studiach i pewnie spotyka się z innymi dziewczętami. Mogę mieć tylko nadzieję, Ŝe wyciągnął z tej historii jakieś wnioski, ale kto go tam wie. Pamiętam jednak, Ŝe Hillary była przeraŜona, mówiła, Ŝe ojciec ją zabije. Nie chciała, by ktokolwiek się o ty m dowiedział, po prostu chciała to załatwić po cichu i Ŝyć sobie dalej. Znając jej ojca i wiedząc, jak bardzo Ŝył na pokaz i jak wszystko, co związane było z jego rodziną, stawało się od razu wiadome wszystkim, trudno było się jej dziwić. Pamiętam jak 16 kwietnia, to był wtorek, zostałam wezwana do gabinetu pani Ames. Ona prowadzi poradnictwo w naszej szkole. W gabinecie była Hillary, to było poufne spotkanie, i wtedy dowiedziałam się, Ŝe Hillary jest w ciąŜy. Szkolna pielęgniarka, pani Hunt, zrobiła jej test ciąŜowy i wynik był pozytywny. Tak więc pani Ames umówiła Hillary na zabieg, a ona poprosiła mnie, Ŝebym zawiozła ją po wszystkim do domu. Miała do mnie ogromne zaufanie. Często się sobie zwierzałyśmy, a teraz ta sprawa stała się naszą wspólną tajemnicą. Pani Ames wybrała Centrum Zdrowia Kobiet, poniewaŜ znajdowało się na drugim końcu miasta, na południu. Tam udawały się zazwyczaj biedniejsze dziewczęta. Wykombinowała sobie, Ŝe to będzie najlepsze miejsce, bo nikt nie rozpozna tam Hillary i będziemy mogły wejść i wyjść przez nikogo nie zauwaŜone. Nie mieli tam nawet nic przeciwko wymyślonym nazwiskom. Wybrałyśmy zatem fałszywe nazwisko, Susan Quinto. W piątek jak zwykle pojechałyśmy do szkoły, ale potem, w przerwie obiadowej, zwolniłyśmy się z lekcji, pani Hunt wypisała nam obu usprawiedliwienia z powodów zdrowotnych, i pojechałyśmy do kliniki. Panował tam duŜy ruch, było po prostu tłoczno. Bezpośrednio przed nami przyjechał mikrobus pełen dziewcząt i... wszyscy byli bardzo zestresowani, panowało duŜe napięcie. Personel denerwował się i krzyczał na nas i... l— Shannon wzięła kilka głębokich oddechów. — Lekarze równieŜ byli f zestresowani. Słyszałyśmy jak gdzieś tam w głębi krzyczeli, słyszałyśmy teŜ l krzyki dziewcząt... W tym momencie Shannon nie mogła powstrzymać łez. Rozpłakała Isię, wyciągnęła chusteczkę, by wytrzeć sobie nos i oczy. Była na siebie zła za ten płacz. 317 Deanne połoŜyła dłoń na ramieniu Shannon i powiedziała do niej powaŜnym tonem. — JuŜ, juŜ, nie przejmuj się tym. Jeśli będziesz powstrzymywać płacz, te się w końcu załamiesz. Płacz. Shannon czytała dalej, mimo Ŝe głos jej drŜał i mówiła o ton wyŜej. — I Hillary tak się wystraszyła... Chciała uciekać, wydostać się stamtąd.,. Powiedziała mi... Pamiętam jak powiedziała: ,,To jest piekło. Dlaczego muszę przez to wszystko przechodzić?..."A ja mówiłam jej przez cały czas, Ŝe musi być dzielna, musi to znieść, a potem wszystko będzie dobrze, będzie juŜ to miała za sobą... — Wytarła nos, usiłowała się opanować i czytała dalej. — I potem nadeszła jej kolej, i przyszła ta pani, nie wiem, czy była pielęgniarką, psychologiem, czy kimś takim, i wzięła ją ze sobą, a... a ja nie wiedziałam, co tam mieli jej zrobić, — Tak, kochanie, to trudno sobie wyobrazić. Shannon udało się trochę opanować, przynajmniej na tyle, by mówić dalej, chociaŜ jeszcze bardziej piskliwym głosem. — To nie trwało długo. Minęło moŜe z pół godziny; ta pani, ta sama pani wyszła do poczekalni i powiedziała mi, Ŝeby podjechać pod tylne drzwi i zabrać Hillary, była gotowa do wyjścia. Więc wzięłam samochód i podjechałam. Wyprowadzili ją; ta pani i był jeszcze ktoś do pomocy. Pomagali Hillary iść, trzymając ją pod ręce... powiedzieli, Ŝe powinna połoŜyć się na tylnym siedzeniu, więc się tam połoŜyła, miałajakieś pigułki antykoncepcyjne i kartkę ze
wskazówkami pooperacyjnymi, które jej dali... — Sięgnęła do torebki. — Gdzieś ją tu mam.... Przerzuciła wyjętą z torby teczkę i wyciągnęła nieco pogniecioną zieloną kartkę z obustronnie powielonym tekstem. Deanne wzięła ją do ręki i przejrzała. U góry była nazwa i adres kliniki, a niŜej „Wskazówki pooperacyjne". — Dostałam taką samą odbitkę od tej pani, Ŝebym mogła przypominać Hillary, co ma robić. Hillary była tak... no, po prostu... aŜ trudno mi to opisać. LeŜała i widać było, Ŝe ją to boli, Ŝe cierpi... i miałam tal e uczucie, jak gdyby... jak gdyby juŜ nie Ŝyła, jak gdyby urn - Nie zachowywała się normalnie i cały czas tylko powtarzała: „Zabierz mnie do domu, tylko zabierz mnie do domu". A ta pani powiedziała nam, Ŝeby zwracać uwagę na krwawienie i Ŝe ono wkrótce ustanie, tylko Ŝe trzeba ciągle zakładać świeŜe podpaski. Kazała mi zawieźć Hillary do domu i połoŜyć ją do łóŜka, a wszystko będzie dobrze. No więc ruszyłam w stronę jej domu, ale krwawienie jeszcze się nasiliło, musiałyśmy zatrzymać się i zmienić podpaskę i... —Shannon zakryła twarz dłońmi. Mówiła dalej, poprzez dłonie, stłumionym głosem. — A krew była wszędzie... Max obejrzał miasteczko uniwersyteckie i wracał juŜ do Balen Com-mons. Doszedł do pagórka, gdzie rósł wielki dąb i z tej odległości mógł juŜ widzieć siedzące ze sobą Shannon i Deanne. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe pomiędzy nimi działo się coś waŜnego. Deanne obejmowała Shannon ramieniem, a ta najwyraźniej płakała. Będzie chyba musiał zrobić jeszcze jedną 318 rundkę wokół miasteczka, ale nie miał nic przeciwko temu. Po to przecieŜ tutaj przylecieli, Ŝeby dowiedzieć się... zaraz, zaraz... Max schował się szybko za dąb i starając się nie zwracać na siebie uwagi, zaczął uwaŜnie się przyglądać. Kim jest ten facet, który tam siedzi, ten z gazetą? Był blisko, nie więcej niŜ piętnaście metrów od niego, siedział na brzegu postumentu jednej z wielkich rzeźb z brązu i przeglądał gazetę. Miał na sobie jeansy i koszulę z długimi rękawami, nic specjalnego... ale ta twarz. Tę twarz Max dobrze sobie zapamiętał. Dobrze się jej przyjrzał na chwilę przed tym, jak przyłoŜył w nią swoją wielką jak bochen pięścią i obalił tego faceta na ziemię. Ten gość był wtedy na wiecu! Tak! Był jednym z tych, którzy rozpoczęli wówczas bójkę na wiecu gubernatora! A teraz przyglądał się Deanne i Shannon! Stojąc pod drzewem, machinalnie zacisnął pięść. Shannon siedziała wyprostowana, wycierała oczy i nos, starała się mówić dalej. — Zawiozłam ją do domu, nie było nikogo z rodziny. Wiedziałyśmy o tym. Gubernator miał jakieś wystąpienie, razem z nim pojechała pani Slater wraz z Hayley i Hyattem, mieli wrócić dopiero wieczorem. Zaplanowałyśmy to sobie tak, Ŝe Hillary zrobi zabieg, dojdzie szybko do siebie i nikt niczego nie zauwaŜy. Taki był nasz plan, ale nic z tego nie wyszło. Pamiętam, jaka była słaba... ledwo szła. Z trudem doprowadziłam ją po schodach na górę do jej pokoju. JuŜ wtedy była przeraŜona, mówiłam, Ŝe powinnyśmy kogoś wezwać, ale Hillary błagała, Ŝebym tego nie robiła, Ŝeby nikt się nie dowiedział, Ŝeby do nikogo nie dzwonić. Mówiła, Ŝe zaraz jej przejdzie, więc wycierałyśmy krew i zmieniałyśmy podpaski, a... a krwotok się nie zatrzymywał! W końcu zadzwoniłam do kliniki, ale numer był zajęty, więc zadzwoniłam ponownie, numer był zajęty... a Hillary ciągle krwawiła, było coraz gorzej. Zaczęła pocić się i cięŜko oddychać, więc jeszcze raz zadzwoniłam, ktoś podniósł w końcu słuchawkę, powiedziałam, Ŝe krwawienie nie ustaje, a ta kobieta... nie wiedziała, co mi odpowiedzieć! Zapytała mnie, czy stosujemy się do wskazówek z zielonej kartki, odpowiedziałam, Ŝe oczywiście tak, ale na tej kartce nie ma nic o takim krwawieniu, a ona na to: „No cóŜ, jeśli się nie zatrzyma do jutra
rana, zadzwoń do nas". Zachowywała się tak, jakby nie chciała ze mną rozmawiać Jakby nie miała czasu, myślę, Ŝe chciała mnie spławić. I po prostu odłoŜyła słuchawkę. Popatrzyłam wtedy na Hillary, a ona zaczęła się juŜ robić sina i przestała mnie poznawać. Zaczęła tracić przytomność. Nie mogłam juŜ dłuŜej zwlekać. Zadzwoniłam po pogotowie i... i wtedy wrócił do domu gubernator. Zobaczyłam światła samochodu na podjeździe, usłyszałam, jak otwierają się drzwi do garaŜu i... Shannon przerwała, spojrzała przed siebie. — Chyba... chyba to wtedy zrobiłam błąd, w tym momencie spanikowałam i uciekłam tylnymi drzwia319 mi. OdłoŜyłam słuchawkę i uciekłam stamtąd. Myślałam, Ŝe z Hillary będzie wszystko dobrze, bo wezwałam pogotowie i mieli kogoś przysłać... bałam się. Nie chciałam być przy tym, jak wejdzie gubernator, zobaczy Hillary całą we krwi i dowie się... Nie wiedziałam, co moŜe w takiej chwili zrobić. No więc, pobiegłam do samochodu... Po drodze zmieniałyśmy samochody. Najpierw jechałam moim, potem przesiadłyśmy się do wozu Hillary, to jej samochodem jechałyśmy do szkoły i z powrotem do domu. Chciałyśmy zachować tajemnicę, rozumie pani? Dlatego mój samochód był zaparkowany kilka przecznic dalej, więc pobiegłam tam i pojechałam do domu. Moich rodziców jeszcze nie było i dobrze, bo na pewno by po mnie poznali, Ŝe coś się stało. Zanim jeszcze wrócili do domu, to się juŜ rozeszło i wiedzieli, Ŝe Hillary zabrano do szpitala. Powiedzieli mi... i od tego momentu juŜ nie musiałam ukrywać zdenerwowania, mogłam mu się poddać, bo wszyscy byli zdenerwowani. Więc... gdy Hillary zmarła, po prostu załamałam się, moja mama i mój tata bardzo mi współczuli, byli wspaniali, jednak... nigdy im nie powiedziałam o tym, co się naprawdę wydarzyło. Ani słowa, nawet po tym, jak gubernator opowiedział mojemu ojcu tę historię o omyłkowym wzięciu tych pastylek... nawet po tym, jak podano to do ogólnej wiadomości. I widzi pani, przez jakiś czas nie byłam co do tego pewna. Myślałam, Ŝe moŜe, naprawdę to było przyczyną. MoŜe Hillary wzięła te pigułki i potem miała zabieg, a całe to krwawienie spowodowane było tym lekarstwem, jednak... wiedziałam, Ŝe akurat wtedy nie miała okresu. PrzecieŜ była w ciąŜy! Po co więc miałaby brać pigułki łagodzące bóle menstruacyjne? Miała własną buteleczkę z tym lekarstwem w swoim pokoju i wiedziała, jak wygląda. Nie była głupia. Później gubernator przyszedł, Ŝeby ze mną porozmawiać. Przyszedł do mnie do domu, Ŝeby porozmawiać na osobności, trochę mnie pocieszyć, wie pani, moi rodzice naprawdę się ucieszyli, Ŝe okazuje tyle zrozumienia. Ale coś pani powiem! On przyszedł upewnić się, Ŝe będę milczah Nie wiem, jak na to wpadł, Ŝe ja o wszystkim wiedziałam. N u. ^,,. uił mnie o to i... wie pani, Ŝadne z nas nie powiedziało nic na ten temat. Mówił po prostu, Ŝe „Oboje kochaliśmy Hillary i nie chcielibyśmy, by ktokolwiek dowiedział się o jej intymnych sprawach". A potem jeszcze: „Mam w zwyczaju szanować prawo ludzi do prywatności, toteŜ nie będę ci zadawał Ŝadnych pytań osobistych dotyczących ciebie czy Hillary". I dodał: „Chciałbym jednak, byś wyświadczyła mi przysługę, wielką przysługę, a mianowicie chciałbym cię bardzo prosić o uszanowanie prawa Hillary do intymności, jej reputacji, i zachowanie wszystkiego tylko dla siebie". — Shannon zaśmiała się ironicznie. — Zachowanie tego tylko dla siebie. To zabrzmiało tak wzniosie, tak jak gdybym miała wyświadczyć jakąś niezwykłą przysługę najlepszemu przyjacielowi. I wie pani, to trochę potrwało, zanim zorientowałam się, o co mu naprawdę chodzi. I tak nie miałam zamiaru nikomu o tym mówić, ale kiedy wtedy do mnie przyszedł i tak mnie namawiał na zachowanie tego „prawa do intymności" dla siebie... Potem, juŜ po kilku dniach, zadzwonił do mnie jego człowiek, Martin Devin, i powiedział, Ŝe przyznano mi to stypendium jako pierwszej. Będę mogła pójść na studia na Midwestern University, jeśli 320
będę tego chciała, wszystkie koszty zostaną opłacone i... — Potrząsnęła z niedowierzaniem głową. — Ciągle nie jestem w stanie w to uwierzyć. Przyjęłam to stypendium i zapisałam się na uniwersytet, a po głowie krąŜyły mi myśli w rodzaju, Ŝe robię to ze względu na pamięć Hillary i Ŝe to coś wspaniałego, jednak... Ciągle coś mi mówiło, Ŝe gubernator miał na uwadze tylko własny interes, a teraz jestem o tym przekonana. — Przyszło jej nagle do głowy coś, czego nie miała w swoich notatkach. — I wie pani, co mnie ostatecznie przekonało? Zabrał Hayley i Hyatta z Adam Bryant School od razu, gdy się to stało, a było przecieŜ tuŜ przed końcem roku szkolnego! Nikt nie wiedział, o co tu chodzi, ale teraz wszystko zaczyna mi się zgadzać. To szkoła posłała Hillary do tej kliniki na zabieg i w dodatku za plecami jej ojca, a on tego nie mógł znieść. Hayley i Hyatt chodzą teraz do szkoły katolickiej, co za niespodzianka! Gubernator Slater wiele mówi, Ŝe kwestia aborcji jest prywatną sprawą kaŜdego człowieka, jednak gdy dotyczy to jego dzieci, proszę, co się dzieje! Tak czy inaczej, Martin Devin dzwonił do mnie co tydzień i naprawdę zaczął mi zatruwać Ŝycie. Dzwonił, Ŝeby upewnić się, Ŝe wszystko jest okay i pokazać mi, Ŝe oni ciągle mają mnie na oku, Ŝe ciągle pilnują, bym siedziała cicho. No cóŜ, ostatnim razem powiedziałam mu, Ŝe chciała ze mną rozmawiać dziennikarka i Ŝe mogę jej o wszystkim powiedzieć, a pieniądze im zwrócić, Ŝe mam juŜ dosyć tego wszystkiego. Shannon westchnęła głęboko. — Och, dopiero wtedy lepiej się poczułam! On się zdenerwował, aleja czułam się znakomicie. Teraz wiem, co mam zrobić i... No cóŜ, nie będzie się to podobało wielu ludziom, wiem o tym, ale muszę to zrobić, tak czy inaczej. Nie mogę juŜ dłuŜej tego dźwigać. Deanne otoczyła Shannon ramieniem i przytuliła ją do siebie. Shannon odwzajemniła uścisk i pozostały tak na chwilę w objęciach, ciesząc się bliskością i sympatią, która tak szybko je połączyła. Ich przeŜycia, ich ból i obawy były podobne, a teraz obie odnalazły najlepsze rozwiązanie swoich problemów. Max nie chciał oddalać się z miejsca, w którym stał, na wypadek, gdyby facet z wiecu chciał się wymknąć albo, co gorsza, zaatakować. Czuł jednak, Ŝe musi działać szybko. — Hej, chłopcze! — przywołał szeptem przechodzącego studenta. Ten zatrzymał się, trochę zdziwiony. — Tak? — Czy macie tutaj jakąś policję? Młody człowiek od razu wyczuł, Ŝe na coś się zanosi. To go zainteresowało. — Policję tutaj, w miasteczku uniwersyteckim? — Tak, jakąkolwiek policję! — No pewnie. — Wezwij ich. Poproś jednego, Ŝeby tu przyszedł... natychmiast! 321 4M; ;1-.?»^S Rozdział 27 Nad miasteczkiem uniwersyteckim Midwestern University zapadł zmierzch; po zachodzie słońca wiatr był juŜ typowo jesienny, chłód wchodził w zaułki jak obłoki suchego lodu, oszraniając nad ranem liście i trawy. Codzienny, uniwersytecki zgiełk ucichł, tu i ówdzie przemykały grupki otulonych w ciepłe płaszcze studentów, którzy udawali się do bibliotek, na wieczorne zajęcia, imprezy artystyczne czy polityczne. śółte światła latarni oświetlały główne i boczne alejki, a cienie pod drzewami i w zaroślach nabrały atramentowej czerni. Ted Canan był gotowy; gotowy i równocześnie cierpliwy, jak wytrawny i bezlitosny myśliwy. Miał tylko jedną szansę, jedną jedyną i był gotów na nią zaczekać. Gdy nadejdzie, będzie działał szybko i skutecznie, a potem musi stąd zniknąć, polecieć z powrotem na zachód i odebrać swoje wynagrodzenie.
Zapoznał się z ukształtowaniem terenu miasteczka, a zwłaszcza jego najbardziej zacienionymi miejscami leŜącymi wzdłuŜ kilku tras prowadzących do Clark Hali, jednego z dziewczęcych akademików; właśnie ten akademik szczególnie go interesował. Przez cały dzień chodził za Shannon DuPliese, był niedaleko niej nawet wtedy, gdy odwiedziła ją ta czarnoskóra kobieta, chociaŜ nie wiedział, kim ona moŜe być. Był w miasteczku zbyt krótko, by dobrze poznać rozkład jej dnia i trasy, którymi chodziła. Ale dzisiejszy wieczór stwarzał nadzieję na sukces, bowiem wiedziai, gdzie i kiedy będzie dzisiaj Shannon. Po obiedzie, który zjadła ze swoimi czarnymi gośćmi, poszła do Biblioteki Głównej. Zamykano ją o jedenastej wieczorem i godzina ta miała wkrótce nadejść. Jeśli nie wybierze dłuŜszej trasy po obrzeŜach miasteczka, powinna pójść jedną z dwóch dróg wiodących do Clark Hali — obie stwarzały co prawda krótkotrwałą, ale obiecującą okazję do działania. Najlepszym z jego punktu widzenia wariantem jej trasy był wąski chodnik za stadionem. Po jednej stronie stał lity, betonowy mur, a po drugiej rozciągał się obszerny, gęsto zadrzewiony teren. W pewnym momencie od chodnika odchodziła wąska ścieŜka wiodąca ku drzewom, osłonięta zaroślami tworzącymi znakomitą kryjówkę, w której mógł poczekać. Zaplanował sobie kilka tras szybkiej ucieczki z tego miejsca; jedną była droga dojazdowa za Biblioteką Biomedyczną, inną mogła być trasa południowa, przez ogród botaniczny, idealna dla niego. Bez względu na wybór trasy, zanim ktokolwiek zacznie szukać dziewczyny, on będzie juŜ daleko stąd. 322 Jeśli Shannon wybierze inną drogę, ryzyko będzie większe, bowiem zarośla nie są tam tak gęste, a trasa ucieczki wydłuŜy się i będzie prowadzić przez otwarty teren. Jeśli dziewczyna wybierze dzisiejszego wieczoru taką właśnie drogę, zrezygnuje ze swoich zamiarów. Na wszelki wypadek zajął punkt obserwacyjny, z którego będzie mógł stwierdzić, którą drogę wybrała, a potem wcześniej od niej znaleźć się w miejscu planowanej zasadzki. Nie robiąc hałasu, przykucnął w swojej kryjówce, ubrany na czarno, cierpliwy. Shannon DuPliese usiłowała czytać, ale nie mogła się skupić. Spojrzała na wiszący na ścianie zegar. 2255. Wkrótce zamkną bibliotekę. Zaczęła się denerwować. OdłoŜyła ksiąŜkę. Wystarczy na dzisiaj. 2305. W czasie, gdy Ten Canan obserwował teren, drogą do Biblioteki Głównej przeszło w tym czasie dwóch młodych męŜczyzn, potem dwie kobiety. Później jakaś trzymająca się za ręce roześmiana para. Nie poruszył się. Ona powinna wkrótce nadejść. Przeszło dwóch wykładowców, spierali się o coś głośno, patrzył, aŜ zniknęli za rogiem, a ich głosy ucichły. Następnie pojedynczy, energicznie idący męŜczyzna. I wreszcie, w pewnej odległości od niego, samotna, nadeszła Shannon DuPliese. Rozpoznał jej długi, brązowy płaszcz i ciepłą, wełnianą czapkę, którą nosiła na czubku głowy, a teraz naciągnęła głęboko na uszy. Niosła charakterystyczną, przerzuconą przez ramię płócienną torbę; wyglądało na to, Ŝe się spieszy. „Okay, kochanie, którędy pójdziesz?" Patrzył, jak zbliŜa się do Gmachu Szkoły Sztuk Pięknych. Zatrzymała się. „Co ona wyrabia?" Postawiła torbę na chodniku i zaczęła czegoś w niej szukać. „Czegoś zapomniała? Teraz juŜ za późno, kochanie, zamknęli juŜ bibliotekę." Obejrzała się w jego kierunku. Nie drgnął. Wiedział, Ŝe nie mogła go dostrzec w tych zaroślach. Wtedy najwyraźniej zdecydowała się. Podniosła torbę i... skręciła w prawo. „No juŜ, juŜ, zrób mi frajdę. Tak! Idzie tą lepszą trasą." Szła dokładnie w tę stronę, nie zamierzała zawracać. Ruszył ze swojej kryjówki, poszedł pod górę, przez krótki mostek i potem w dół, krętą ścieŜką do stadionu. Potem, w ustalonym wcześniej miejscu, zanurzył się jak czarna gazela w
lasek, przedzierając się wśród drzew i krzewów do miejsca zasadzki. Dotarł tam sporo czasu przed nią. Przyklęknął za osłoną krzewów, serce biło mu przyspieszonym rytmem. 323 W wyobraźni widział juŜ całą scenę, czuł jej szyję w swoich dłoniach. Patrzył na chodnik, widział wyraźnie granicę pomiędzy cieniem a Ŝółtym światłem rzucanym przez latarnię. Pomiędzy kręgiem światła a nim było wystarczająco mroczno. Jak na razie, nikt tędy nie przechodził. Usłyszał jej kroki, zanim ją dojrzał. Całe ciało napięło się, starał się nie wzbudzać najmniejszego hałasu. Nadal słychać było kroki na betonie, w miarę zbliŜania się coraz głośniejsze, równe i szybkie. I wtedy zobaczył ją, jak wychodzi z kręgu światła i zanurza w ciemność, prosto w jego sidła. Szła środkiem chodnika, ze spuszczoną głową, z czapką naciągniętą głęboko na uszy, z rękami blisko ciała i torbą na ramieniu. Szła nie patrząc na drogę. Dopadnie jej, zanim zdąŜy się zorientować. Podeszła bliŜej. Przygotował się do skoku. Była teraz na wysokości jego kryjówki. Skoczył na nią z tyłu, cichy jak duch, niewyraźny cień, mocarny demon śmierci. Zacisnął ręce wokół jej ramion, dłonią zamknął usta, nie zdołała nawet pisnąć. Zaczęła się szamotać, wyginać, kręcić, ale trzymał ją mocno w Ŝelaznym uścisku, chciał to szybko załatwić. Zaczął ciągnąć ją w stronę lasku. Nagle silny cios w plecy skręcił mu kręgosłup. Miał wraŜenie, jakby Ŝebra miały za chwilę wyjść mu przez gardło. Nadal trzymał dziewczynę w uścisku, starając się opanować potworny, przeszywający ból. Buch! Łokieć wbił się w Ŝołądek tak mocno, Ŝe stracił oddech. W jakiś sposób ofiara uwolniła jedną z rąk i wymierzyła mu celny cios w szczękę. Zatoczył się do tyłu. Jakim cudem jej noga znalazła się za nim? Przewrócił się przez nią i upadł na chodnik. Kroki! Ktoś biegnie! Coraz bliŜsze! Koniec zabawy. Myśliwy stał się zwierzyną. Zerwał się na drŜące nogi, nie mógł się wyprostować, czuł się tak, jakby z trzęsącego się ciała miały zaraz wypłynąć wnętrzności. — Nie ruszać się! — doszedł go krzyk. — Poi k j,, Powłócząc nogami, jedna za drugą kuśtykał w stronę lasku. Kątem oka dostrzegł przebraną za Shannon DuPliese policjantkę mierzącą do niego z pistoletu kaliber 38. Dotarł do skraju zagajnika, z trudem zrobił jeszcze dwa kroki w kierunku zarośli i wpadł na ścianę silnych rąk i wściekłych oczu. — Dokąd się wybierasz, człowieku? — usłyszał pytanie, zanim znów upadł na beton. Po chwili się podniósł i próbował uciekać, ale wielki, czarnoskóry męŜczyzna trzymał go juŜ za kołnierz i pasek, by w kilka sekund później pchnąć na betonową ścianę. Odbił się od niej, wpadając prosto w ramiona tuzina policjantów, którzy tłocząc się obszukali go, przyparli do muru i skuli kajdankami. Koniec. JuŜ po wszystkim! — Ma pan prawo nic nie mówić... — rozpoczął jeden z policjantów. Ted Canan patrzył spod ściany, jak policjantka zdejmuje perukę i wełnianą czapkę, inny policjant chowa rewolwer, dwóch innych, z miasteczka 324 uniwersyteckiego, stoi z latarkami, a kolejny, ubrany po cywilnemu, odczytuje mu jego prawa. A ta ściana, która wyrosła naprzeciw niego tam w lasku, to ogromny Murzyn, stojący teraz nad nim ze skrzyŜowanymi na piersiach ramionami i uśmiechający się ze zrozumieniem. Patrzył na niego jak lew na swoją zdobycz.
— Marny cię, gnojku, szybko zaczniesz śpiewać! W pokoju Shannon w akademiku zadzwonił telefon. Wstała od biurka, przy którym czekała i podniosła słuchawkę. — Shannon? — usłyszała głos policjantki. — Tak. — Mamy go. Głos dyspozytora: „Halo, czy pani jest tam?" Męski głos, zdesperowany, gwałtowny: „Kto mówi? Potrzebuję wolnej linii." „Tutaj Pogotowie Ratunkowe, Okręg Dwunasty. Wysłaliśmy karetkę do rezydencji gubernatora. Czy moŜe pan się przedstawić?" „Jestem gubernator Slater! To moja córka!" „Panie gubernatorze, czy ona jest przytomna?" „Nie, nie, sądzę, Ŝe nie." „Czy normalnie oddycha?" Gubernator zawołał gdzieś w głąb domu: „Czy ona oddycha? Ashley! Czy oddycha?" Gdzieś z dala kobieta coś odkrzyknęła. Gubernator wrócił do rozmowy przez telefon. „Oddycha, ale chyba nie jest przytomna." „Czy to wygląda na normalny oddech?" „Nie... Nie, ona dyszy... Oddycha z wielkim wysiłkiem." „MoŜe zrobi pan sztuczne oddychanie? Pomogę w tym panu." „Tak! Muszę tylko..." Kobieta coś krzyknęła. Jakieś odgłosy, stukanie, otwieranie drzwi, kroki, głosy. „JuŜ tu są! Dzięki Bogu!" „Przyjechała karetka, panie gubernatorze?" „Tak!" „Bardzo dobrze, panie gubernatorze, zabierają stamtąd, dobrze?" „Tak, dziękuję." „Do widzenia." Odgłos odkładanej słuchawki. Taśma ucichła. John nacisnął klawisz „stop". Poniedziałek wieczorem, nieco po dwudziestej. 325 Detektyw Bob Henderson siedział na brzegu fotela Johna i przez długi > czas z nic nie mówiącym wyrazem twarzy wpatrywał się w magnetofon. W koficu, starając się nadać głosowi najbardziej beznamiętne i rzeczowej brzmienie, zapytał Johna: — Czy to jest jedyny egzemplarz taśmy, jaki pan posiada? — Zrobiłem ich jeszcze kilka i są w bezpiecznym miejscu — odpowie dział John. Henderson ponownie zajął się kontemplacją magnetofonu, myślał intensywnie, pocierał brodę, usta. — Więc to jest tak, jak mówi Shannon DuPliese: Hillary Slater zmarła naj skutek aborcji. Leslie odpowiedziała wprost: — Zgadza się. — W jej głosie nie było cienia wątpliwości. Deanne przypomniała jeszcze detektywowi. — Była tam, panie Henderson. Widziała to i jest gotowa to zeznać. — Wiem — odrzekł Henderson — mówiła mi o tym przez telefon. Wią nawet, jakim fałszywym nazwiskiem posłuŜyła się Hillary, na wypa gdybyśmy chcieli pozwać klinikę. — I dlatego ten drań Canan usiłował ją zabić — dodał Max. — Zbyt wiele wiedziała, a oni obawiali się, Ŝe zacznie mówić! Henderson podniósł rękę do góry.
— Zaraz, zaraz, nie posuwajmy się zbyt daleko. Podsumujmy wszystkie j fakty, zanim zaczniemy wyciągać wnioski. Max był gotów. — Jakich jeszcze faktów panu potrzeba? John Barrett senior miał taśmę i został zabity. Na tej taśmie jest głos Shannon DuPliese i tej soboty ktoś chciał ją załatwić! Niech zada pan sobie tylko pytanie, kto to był i po co chciał to zrobić? — Właśnie pytam, cui bono? — odparł Henderson. — śe jak? — zapytał Max. — Kto by na tym skorzystał? — Henderson sp j; .cdł na podłogę i ponownie potarł twarz. — Słuchajcie, nie podoba mi się odpowiedź na to pytanie. Naprawdę muszę być ostroŜny! — Wskazał palcem Johna, a potem Leslie. — I wy teŜ musicie być ostroŜni! Czy zdajecie sobie sprawę, jak niebezpieczna jest ta sprawa? John wzruszył ramionami. — Właśnie dlatego pana wezwaliśmy. Sądzimy, Ŝe znaleźliśmy w końcu coś, co pozwoli panu wreszcie działać. W odpowiedzi Henderson potrząsnął tylko głową, cichutko zaklął i zaraz za to przeprosił. Zaczął sobie układać pewne fakty po kolei: — No cóŜ... Shannon jest przekonana, Ŝe gubernator i jego ludzie chcieli ją uciszyć, i to na zawsze. Powiada, Ŝe Devin ciągle ją molestował, chciał, by siedziała cicho, a ona powiedziała mu, Ŝe moŜe zacząć mówić i wtedy, po kilku dniach, dopadają Canan, no właściwie, dopada jej sobowtóra. — No właśnie! — powiedział Max. — Czego więcej panu potrzeba? — Tak, i jesteśmy w tym punkcie; sytuacja jest bardzo śliska i wolałbym mieć pewność, a rozumiem przez to absolutną pewność, zanim wykonam 326 w tej sprawie jakikolwiek ruch. — Henderson wziął głęboki oddech, otrząsnął się z osłupienia i zaczął myśleć metodycznie. — No cóŜ, zaczęliśmy juŜ działać. Skontaktowałem się z policją na Midwestern University, mam wszystkie dane Teda Canana. Znam tego gościa. Pochodzi z naszego miasta i zdąŜył nieźle narozrabiać. Sam miałem z nim do czynienia kilkakrotnie. Więc myślę sobie, co taki zwykły zbir robił aŜ na Środkowym Zachodzie. Napadł w miasteczku uniwersyteckim na dziewczynę, która była przyjaciółką zmarłej córki gubernatora. — Spojrzał na Leslie. — I pani ma to nagranie wideo... Leslie skinęła głową. — Zgadza się... nagranie z wiecu gubernatora. Jest na nim Canan i chyba jeszcze jeden typ, z którym wszczęli bójkę. — Tak, muszę to zobaczyć, zanim wystąpimy o ekstradycję Canana do naszego stanu. Muszę wiedzieć, czy miał bliskich przyjaciół, których mógłbym przycisnąć. — Dostanie pan ją jutro. Henderson przejrzał trzymane w ręku notatki z rozmowy z Shannon, Brewerami, Johnem i Leslie oraz z nagrania rozmowy z pogotowiem ratunkowym. — Mam tu sporo elementów... ale to jest niezła łamigłówka. — Przewrócił stronę. — Wygląda na to, Ŝe gubernator Slater kłamał, chyba Ŝe to jego ktoś okłamał. Chciałbym dojść do sedna tej sprawy, dowiedzieć się kto i dlaczego? — Uprzedził zastrzeŜenia Maxa dodając: — Ale na sto procent. A wtedy... — Spojrzał na Johna. — Wie pan co, ta pańska teoria o spadających ze stelaŜa rurach zaczyna wyglądać bardzo prawdopodobnie. Nie mając Ŝadnych odcisków palców na podnośniku widłowym, musieliśmy szukać jakiegoś innego tropu. No a teraz mamy juŜ dymiący pistolet, motyw i prawdopodobny związek z kimś, kto pociąga za spust. Zaczyna się to robić coraz bardziej prawdopodobne... wysoce prawdopodobne. Ale ciągle nie daje mi spokoju najwaŜniejsze pytanie: skąd u licha pański ojciec miał te taśmy z nagraniem telefonu do pogotowia ratunkowego? John odpowiedział:
— Kierujemy naszą uwagę na osobę gubernatora. Mam przyjaciela, który stara się ustalić, czy gubernator nie narobił sobie ostatnio wrogów. MoŜe to ktoś z jego otoczenia, kto mógł o wszystkim wiedzieć. Henderson ściągnął usta, co było objawem intensywnej pracy jego umysłu. — Ma pan na myśli kogoś, kto był w samym środku. — Być moŜe tak. Chłopaki z hurtowni mówią, Ŝe w dniu, kiedy wpadłem do ojca, on miał jakiegoś gościa, a ja widziałem go z walkmanem Chucka w ręku. — Odwiedzę ich i zdobędę opis tego faceta. Musimy go odnaleźć, kimkolwiek jest. — Nie wiadomo, równie dobrze mógł być tylko czyimś posłańcem. — Tak, tego oczywiście nie wiemy. — Henderson przewrócił kolejną kartkę na stronę, na której zostało jeszcze trochę miejsca. — John, proszę wybaczyć mi to pytanie, ale dlaczego pana zdaniem ojciec otrzymał tę taśmę? 327 To znaczy, przecieŜ on był zwykłym hurtownikiem artykułów hydraulicznych! Po co dawać taką taśmę jakiemuś hurtownikowi? — No cóŜ... pamięta pan, co mówiłem o jego religijnych przekonaniach? Henderson pokiwał ze zrozumieniem głową. — Ach, tak, przeciwnik aborcji robi sobie wrogów z jej zwolenników. Tak więc jednak był jakoś politycznie zaangaŜowany. — I działał gubernatorowi na nerwy, to wiem nn pc wno. Napisał do niego o córce i najwyraźniej wiedział wszystko o zabiegu, jeszcze zanim dostał tę taśmę. Henderson podniósł głowę znad notatek. — A skąd mógł o tym wiedzieć? John wzruszył ramionami. — Był prorokiem. Henderson zaniemówił na chwilę. — Chce pan, Ŝebym to zapisał? John uśmiechnął się. — Tak, na tym etapie jest to najbardziej prawdopodobna hipoteza. Henderson zapisał to. — Muszę przyznać, Ŝe ta sprawa pełna jest niespodzianek... — Potem spojrzał po wszystkich. — No więc dobrze, mam zamiar spełnić wasze prawie niemoŜliwe oczekiwania. Starajcie się opanować. Nie rozpowiadajcie o tym. To zbyt powaŜna sprawa, zbyt niebezpieczna i jeśli coś wyjdzie na jaw, zanim będziemy gotowi, wszyscy przegramy, rozumiecie? To dotyczy takŜe was, drodzy dziennikarze! Leslie zareagowała natychmiast. — l pana równieŜ, Henderson! Proszę pozwolić sobie przypomnieć, Ŝe wokół policji kręci się mnóstwo dziennikarzy, którzy daliby się pokroić za taki materiał. Jednak i pan, i rny wiemy, Ŝe mamy tu do czynienia z ludźmi, którzy specjalizują się w kłamstwach i mydleniu oczu, i jeśli zaczną podejrzewać, Ŝe zaczynamy się dobierać im do skóry... Henderson roześmiał się. — Podejrzewać? Oni juŜ wiedzą! Ich najemny oprawca został aresztowany, zrobił się szum! Leslie wycofała się. — Tak, słusznie... Więc moŜe... wszyscy będziemy działać po cichu, ale szybko... — I spokojnie! Jak dotąd, niczego nie wiemy na pewno. Powtórzcie to sobie i nie wyciągajcie zbyt pochopnych wniosków. Musimy mieć najpierw pełny obraz całej sprawy. — To brzmi rozsądnie — powiedział John. — Zgoda — odrzekła Leslie. — Radziłbym panu jednak się pospieszyć — dorzucił Max. — JuŜ lecę — odpowiedział Henderson wstając. — Będziemy w kontakcie. Leslie, proszę panią o telefon, umówimy się, Ŝeby obejrzeć taśmę. A pan, John, jeśli Shannon będzie miała jeszcze coś do powiedzenia, proszę dać mi znać. John wstał, by uścisnąć Hendersonowi rękę.
328 — Mój przyjaciel, którego mam w tamtejszej telewizji, zrobi wywiad zShannon i przyśle mi taśmę przed montaŜem. Będę z nim w stałym kontakcie. — Świetnie. — Och, a Deanne... — John zwrócił się do niej. — Tak? — Czy ma pani kopię tych „Wskazówek pooperacyjnych"? Leslie zagłębiła rękę w torbie. — Tak, mam. Wręczyła odbitkę Hendersonowi. — Proszę... Dostałam od Shannon oryginał, a ona otrzymała go z Centrum Zdrowia Kobiet. U góry jest nazwa i adres Centrum. Zaintrygowało to Hendersona. John ciągnął dalej: — I jeszcze jedno, Leslie. Postaraj się dostarczyć jedną z kopii pani Westfall w Centrum Obrony śycia. Opowiedz jej o Shannon. MoŜe teraz, gdy pojawił się drugi świadek, Mary zdecyduje się ujawnić. — A moŜe Mary ma swoją własną kopię — rzuciła myśl Leslie. Carl aŜ klasnął w dłonie. — Ludzie, przecieŜ to byłoby coś. Dowiodłoby to z całą pewnością, Ŝe oba zabiegi odbyły się w tej samej klinice! — Jutro do niej zadzwonię — powiedziała Leslie. — Sądzę, Ŝe nasz prawnik, Aaron Hart, teŜ chciałby wiedzieć, co się dzieje — doszedł do wniosku John. Wśród ogólnej, oŜywionej rozmowy Henderson zamknął za sobą drzwi do mieszkania Johna i powoli zszedł po schodach do samochodu. Był głęboko zamyślony, doznał wstrząsu, ciągle jeszcze był pod wraŜeniem. To niezwykły dzień, wydarzyło się tyle rzeczy, Ŝe nie potrafił jeszcze sobie tego wszystkiego poukładać. Doszedł do słuŜbowego samochodu bez oznaczeń policyjnych i na chwilę się o niego oparł. Cui bono?, zapytał sam siebie, patrząc na miasto. Wyglądało na to, Ŝe wskazówki ustawiają się w jednym kierunku. „No, chłopie. Trudno byłoby trafić na większe bagno." Wsiadł do samochodu, a w jego głowie nadal trwało przetwarzanie tej ogromnej masy danych, układanie ich, rozmieszczanie w odpowiednich przegródkach, co w efekcie tworzyło trudną do uwierzenia rewelację. — Kto moŜe na tym skorzystać? — zapytał ponownie, aŜ wreszcie uderzył głową w kierownicę. Odpowiedź była oczywista. Zebranie za wysokimi, dębowymi drzwiami Sali Posiedzeń rozpoczęło się wcześnie rano we wtorek. Wszyscy zaproszeni zjawili się natychmiast, chociaŜ dowiedzieli się o nim na krótko przedtem. Hiram Slater stał u szczytu długiego konferencyjnego stołu. Po prawej stronie gubernatora siedział jego osobisty asystent i organizator zebrania, Martin Devin; po lewej Wilma Benthoff, szef kampanii wyborczej, a dalej 329 Mason Hartly i Eugene Rowen, tryskający pomysłami tandem specjalistów od reklamy. Pozostali siedzący przy stole byli ich gośćmi, dobranymi przez Slatera i Devina nieprzypadkowo. Były to osoby niezbędne do realizacji starannie przemyślanego planu, który mieli im zamiar przedstawić. Pierwszą z nich była Tina Lewis, dobra znajoma Martina Devina i redaktor naczelny wiadomości telewizyjnych na Kanale 6. Po jej prawej stronie siedziała rudowłosa Gretchen Rafferty, feministka, działaczka polityczna i przewodnicząca Ligi na Rzecz Prawa do Aborcji. Dalej zajęła miejsce Candice Delano, zwolenniczka radykalnego feminizmu, przewodnicząca Zjednoczonego Frontu Feministycznego, osoba nienawidząca męŜczyzn i nie mająca Ŝadnych obaw przed wyraŜaniem swoich poglądów.
Naprzeciw nich, po drugiej stronie stołu, siedziała atrakcyjna i elokwen-tna Murzynka, Fanny Wolfe, przewodnicząca Federacji Świadomego Macierzyństwa. Za nią Murphy Bolen, łysiejący męŜczyzna o ogorzałej twarzy, szef działu wiadomości największego dziennika w mieście, „The News Journal", Właśnie usłyszeli od samego Hi rama Slatera prawdę na temat śmierci jego córki. Potem Tina Lewis opowiedziała im o reportaŜu, który szykuje się gdzieś w mrokach jej redakcji. Gretchen Rafferty zaczerwieniła się i zazgrzytała zębami. Candice Delano wyrzucała z siebie nieprzerwany potok wulgarności. Fanny Wolfe zaczęła notować najwaŜniejsze pytania w duŜym notatniku. Murphy Bolen uniósł brwi, oparł czoło na dłoni i pogwizdywał smutno. Gretchen Rafferty odezwała się pierwsza. — No dobrze, ale kogo to moŜe obchodzić? Nikt nie musi o tym wiedzieć. Candice Delano dorzuciła podniesionym głosem: — Co się stało z ochroną naszej prywatności? I o to walczyliśmy przez tyle lat? Tina pomachała ręką, chcąc zabrać głos, jej odpowiedź była lakoniczna. Wiedziała, Ŝe ich ataki adresowane są do niej. — Ta sprawa wyjdzie na jaw. To jest pewnik, który wszyscy musimy przyjąć do wiadomości. Candice Delano nie miała na to najmniejszej ochoty. — I to pani pracownicy? Chce nam pani powiedzieć, Ŝe nie ma pani władzy nad tymi pomyleńcami? — Mam tyle władzy, ile mam, jednak... — To proszę ich powstrzymać, wyrzucić, zrobić coś! Nie chcemy tego rodzaju... Tina zaczęła się wściekle bronić. — Nie jestem w stanie nikogo wyrzucić, nie mogę teŜ zabronić im węszyć; to jest wolny kraj. — Jak to węszyć? Nie moŜe ich pani powstrzymać? — Chwileczkę — powiedział Murphy Bolen, przychodząc Tinie na odsiecz. — Faktem jest, Ŝe dla pewnych ludzi taka wiadomość będzie sensacją. To będzie coś, czego szukali, by ugotować gubernatora. MoŜecie mieć 330 pretensje do kogo chcecie, ale Tina ma rację, ta sprawa wyjdzie na jaw. Jeśli nie wyciągną tego jej ludzie, zrobi to ktoś inny. — Bigoci... — wymamrotała Candice. — Oczywiście — zgodziła się Gretchen Rafferty. Martin Devin próbował opanować sytuację. —Właśnie dlatego wszystkich państwa tutaj zaprosiliśmy. Według naszej oceny, nie uda się tej sprawy utrzymać w dyskrecji. Ale ludzie, rozejrzyjcie się po tej sali. Jesteśmy w stanie zapanować nad tym, w jakiej formie ta wiadomość zostanie podana, jak to ma zabrzmieć i zostać odebrane. MoŜemy przejąć kontrolę nad sytuacją i podać ją pierwsi, tak jak tego chcemy. Kim jest kilka osób wobec naszych połączonych wysiłków, zwłaszcza, gdy ich w tym ubiegniemy? Fanny Wolfe była juŜ gotowa do przedstawienia kilku swoich pomysłów. — Co więc panowie proponujecie? Devin przygotował wcześniej projekt działania i rozdawał go teraz wszystkim obecnym, kaŜdemu po jednym egzemplarzu. — To jest wstępny plan bitwy, który moglibyśmy przedyskutować, ulepszyć, skomentować i zrobić z nim, co tylko chcemy. Proszę jednak nie zapominać, Ŝe musimy wyjść z tym dzisiaj, jeśli chcemy zyskać przewagę nad przeciwnikiem. Jeśli ta sprawa wybuchnie, zanim myjąrozgłośnimy, od razu tracimy teren. Jeśli jednak to my wykonamy pierwszy ruch i wywołamy odpowiednie poruszenie opinii publicznej, nasi przeciwnicy nie będą w najlepszej sytuacji, usiłując nas dogonić. Wszyscy przeglądali projekt wręczony im przez Devina. Nikt nie skakał z zachwytu i nie chwalił jego mądrości, ale nikt teŜ nie miał lepszego pomysłu.
Hiram Slater osobiście wprowadził ich w ten plan. — Jak państwo widzicie, dla dobra sprawy zdecydowaliśmy się na podjęcie dość drastycznych kroków, a moŜe nawet i poświęceń. Dlatego właśnie dzisiaj to wszystkim pokazuję. Gdybym dzisiaj tutaj państwa nie zaprosił, nie pokazał tego i nie wyjaśnił, jestem pewien, Ŝe u niektórych z was powstałoby podejrzenie, jakobym was zdradził. — To moŜliwe — odpowiedziała Gretchen Rafferty. Fanny Wolfe skinęła głową. Plan wydał się jej dobry. Murphy Bolen uśmiechnął się na samą myśl o nagłówkach, które się ukaŜą. Slater powrócił do projektu. — Chciałbym przedstawić ten plan w krótkim zarysie. Etap pierwszy to będzie moje oświadczenie dla prasy, prawdopodobnie konferencja prasowa albo wystąpienie, w którym ujawnię informację, Ŝe Hillary zmarła na skutek aborcji. Candice Delano uderzyła dłonią w stół i głośno dała wyraz swojemu niezadowoleniu. — Nie! To się nigdy nie uda, panie gubernatorze! Wchodzi pan prosto w paszczę lwa! — Spokojnie, Candice — zaczęła ją łagodzić Fanny Wolfe.—Wysłuchaj go. Czasem trzeba być twardym i mówić wprost, a czasem trzeba uciec się do subtelności. 331 l Gretchen zgodziła się z nią. — Panie gubernatorze, proszę mówić dalej. Slater ciągnął dalej. — Fanny uŜyła tutaj słowa subtelność. Jestem przekonany, Ŝe wszyscy zdajemy sobie sprawę, jak waŜny jest sposób przekazywania informacji ijejf wpływ na opinię publiczną. Zamierzam zatem zacząć od podania informacji! o śmierci Hillary, ale w ten sposób, Ŝe dowiedziałem się o niej dopiero! niedawno i nawet po tym nie Ŝałuję, poniewaŜ razem z Ashley szanowaliśmy J prywatne Ŝycie naszej córki. Mimo tego nieszczęśliwego wypadku, nietknią-f te pozostają wartości związane z ideałem ochrony dóbr osobistych. Słuchajcie, jeśli naprawdę wierzymy w ochronę prawa do decydowania o macie-; rzyństwie, to odnosi się to do kaŜdego, takŜe do mnie i moich dzieci, i i właśnie mam zamiar powiedzieć. W tym momencie Candice uspokoiła się, rozkoszowała się tym nowym] kąskiem. Spodobało jej się to. — Tak więc... — ciągnął dalej Slater — później porozmawiamy o szczegółach. Następnie etap drugi, w którym odpowiemy na pytania w związku z bezpieczeństwem dokonywania legalnych zabiegów przerwania ciąŜy w naszym stanie. Trzeba będzie dokonać pewnych poświęceń i właśnie dlatego zaprosiłem państwa tutaj. Chciałbym usłyszeć wasze zdanie na ten temat. — Obecni tutaj moi ludzie od public relations... Gubernator spojrzał na Rowena i Hartly'ego. — ...wymyślili taki ładny slogan, który nieco zmieniłem: „NajwaŜniejszy jest image". Opierając się na tym pomyśle, musimy publicznie stawić czoła sprawie śmierci Hillary, by l rozproszyć wszelkie obawy, które mogą nurtować opinię publiczną. A zatem zamierzam zapoczątkować śledztwo w sprawie nieprawidłowości w wykonywaniu zabiegów przerwania ciąŜy, nie dlatego, bym miał coś przeciwko nim samym, ale dlatego, i podkreślimy to w naszej akcji informacyjnej, Ŝe gubernator Hiram Slater dba o kobiety. Candice znowu się oŜywiła, tym razem dołączyły do niej Gretchen i Fanny. Pierwsza odezwała się Candice. — Panie gubernatorze, nie moŜe pan rozpocząć śledztwa w klinikach! To będzie oznaczało wtrącanie się władz i doprowadzi do wojny! Nasi przyjaciele nigdy tego nie poprą! Zaraz po Candice odezwała się Gretchen. — Nie poprą nas w Ŝadnym wypadku, ja tego teŜ nie poprę! To równałoby się zgodzie na prześladowania! Fanny starała się zachować umiar.
— W ten sposób zrobi pan dziurę w murze wokół ochrony dóbr osobistych, panie gubernatorze, i kto wie, jak silny będzie później napór i chęć uregulowania tych spraw? Candice przypomniała starą, marszową piosenkę: „Ani Kościót, ani rząd, to kobiet jest sprawa!" Stukając piórem w stół, Devin ich uspokajał. — Proszę pań... panowie... prosimy was o ciszę. Mamy tutaj do czynienia z zimną, okrutną rzeczywistością. Siły przeciwne prawu do aborcji będą 332 domagały się takiego śledztwa. Z całą pewnością będą zbijać na tym polityczny kapitał, a my musimy znaleźć sposób na wytrącenie im tego z ręki, prawda? Widać było, Ŝe gubernator Slater głęboko przeŜywa tę sytuację. — Jeśli juŜ jestem zmuszony do przekonywania o mojej szczerości... Chciałbym wam powiedzieć, Ŝe zrobiłem, co mogłem, by od samego początku nie ujawniać tej sprawy, bowiem wiedziałem, jakie niszczące mogą być jej skutki w sensie politycznym. Jeśli wtedy podjąłbym jakieś kroki, wy uznalibyście mnie za przeciwnika aborcji i dobrze o tym wiecie; gdybym nic nie zrobił, opozycja nazwałaby mnie człowiekiem bez serca, który nie dba o to, co dzieje się z jego własnymi dziećmi. Nie chciałem znaleźć się w takiej sytuacji i z całą pewnością nie chciałem naraŜać waszych interesów. Ale teraz my, i mam tutaj na myśli nas wszystkich, znaleźliśmy się w takiej sytuacji i musimy zrobić wszystko, co moŜliwe, by się z niej wydostać. Uciszyli się, byli gotowi słuchać dalej. — Pozwólcie mi tylko powiedzieć, Ŝe nie wiem, która klinika ponosi odpowiedzialność za śmierć mojej córki, nie chcę tego wiedzieć i nie będę starał się tego dowiedzieć. — My równieŜ tego panu nie powiemy — wtrąciła Candice. — Czy mogę skończyć? — odparował jej gubernator i ciągnął dalej. — Mówiąc o publicznym zapoczątkowaniu śledztwa, mam na myśli wykonanie pewnych ruchów na pokaz. Wyznaczę do tego pewnych ludzi albo poproszę Martina, by się tym zajął... — Devin skinął głową. — Zadzwoni, gdzie trzeba, zada kilka pytań, udzieli kaŜdemu z was wywiadu, moŜe nawet zaprosić was do wejścia w skład jakiegoś komitetu. Razem skomponujecie jakieś efektowne sprawozdanie na temat bezpieczeństwa w tej dziedzinie, zrobicie na ten temat kilka reportaŜy, odbędziecie kilka posiedzeń. Zgoda? Zrobimy coś na uŜytek opinii publicznej, by widzieli i słyszeli o tym. Tak ustawimy informacje, by uspokoić opinię publiczną, całą tę sprawę wyciszyć. A wtedy... Gubernator spojrzał na Tinę. — Z pomocą naszych przyjaciół w środkach przekazu cała sprawa po prostu się rozmyje. Czy mam rację? Jego słowa skomentowała Tina. — No cóŜ, na początku będzie wielki szum. Niewiele moŜemy na to poradzić. Ale przyjąwszy to za pewnik, w grę wchodzą tutaj, moim zdaniem, dwa czynniki. Po pierwsze, sprawa nosi taki charakter, Ŝe ogólnie rzecz biorąc środki przekazu nie będą nią zbyt długo zainteresowane. Bez względu na to, co się o tym powie, i tak ktoś będzie krzyczał, a to szybko się nudzi. Jeśli chodzi o moich kolegów, nie sądzę, by chcieli przez dłuŜszy czas zajmować się tą sprawą. Po drugie, specyfika telewizji jest taka, Ŝe dla niej stara wiadomość to Ŝadna wiadomość. Musimy skłonić ludzi do tego, by chcieli nas słuchać, a to oznacza, Ŝe nie moŜemy opowiadać im o przebrzmiałych sprawach, o których juŜ słyszeli. Ludzie chcą ciągle czegoś nowego, aktualności, czegoś świeŜego, z ostatniej chwili. No cóŜ, cała ta historia od początku jest juŜ nieaktualna, przebrzmiała, wydarzyła się przed kilkoma miesiącami. UwaŜam, Ŝe jeśli szybko wrzucimy ten temat i zadbamy 333 oyt TO- J
'W(4 vm^ o to, by nic nie poszło na Ŝywioł, będzie to oczywiście najwaŜniejszy temat wiadomości. Oznacza to jednak równocześnie, Ŝe powiemy od razu o wszystkim, a dzięki temu będziemy mogli więcej o niej nie wspominać, nie powracać do niej i nie odgrzewać i wszystko pójdzie w zapomnienie. Po pierwszym szoku opinia publiczna straci w końcu zainteresowanie i będzie chciała słyszeć o czymś innym. Tak dzieje się zawsze. Spojrzała na Murphy Bolena, zachęcając go do wyraŜenia opinii. Murphy z rezygnacją pokiwał głową. — Eeech... tak, to szybko się wypali. Tak niesmaczna historia nie moŜe się zbyt długo ciągnąć. Znam wielu reporterów, którzy nie podpisaliby się pod nią własnym nazwiskiem. Ktokolwiek się za nią zabierze, ma świadomość, Ŝe wchodzi na niebezpieczną ścieŜkę, jeśli dobrze mnie rozumiecie. A jak się tylko skończy, juŜ nigdy nie powróci. Nie wyobraŜam sobie, by jakikolwiek reporter chciał nadstawiać karku i wyciągać ją znowu na światło dzienne. I dodał. — Chciałbym jednak, panie gubernatorze, by dotrzymał pan tego, o czym tutaj powiedział, a przynajmniej nie odbiegł od tego zbyt daleko. Jeśli mamy o czymkolwiek informować, zobowiązani jesteśmy zrobić to uczciwie. — Rozumiem — odpowiedział gubernator. Gubernator spojrzał suro1 na Gretchen, Candice i Fanny. Jednak, zanim z tym ruszymy, chciałbym powiedzieć jedną rzecz: nie zapominajcie państwo, Ŝe nie chodzi tutaj o mnie i mój interes, tutaj chodzi takŜe o was. Nie chciałem, by do tego doszło, jasne, Ŝe nie Ŝyczyłem sobie śmierci własnej córki i, jeśli miałbym juŜ kogoś winić za to, do czego doszło, to na pewno nie władze, ale cały ten business aborcyjny, który dopuścił do tego przez własne zaniedbania. Jeśli więc trzy panie nadal chcą, bym nie doprowadził do wszczęcia prawdziwego śledztwa w tej sprawie, to niech wiedzą, Ŝe jeśli tego nie zrobię, to wy i wasi przyjaciele w tych klinikach musicie coś zmienić! Popierałem \vas, walczyłem o ustanowienie korzystnych dla was przepisów, chroniłerr wasze święte dobra osobiste i nie wchodziłem wam wdrogę. Ale jeśli macie namiar zabijać ludzi, to nie skończy się to dobrze ani dla was ' mnie. Czy zostałem właściwie zrozumiany? Wysłuchały go uwaŜnie, ale odpowiedzią była grobowa cisza. Gretchen nerwowo poruszała szczęką, Candice popatrzyła tylko na niego spode łba, a Fanny dalej pisała coś w notesie, nie podnosząc na niego oczu. — Idąc dalej... — mówił gubernator — jeśli chodzi o etap trzeci, biorąc pod uwagę niemoŜność usatysfakcjonowania obozu antyaborcjonistów jaki-mikolwiek subtelnościami czy sztuczkami i spodziewając się, Ŝe zrobią oni ze śmierci Hillary wielką aferę, będziemy starali się odwrócić uwagę opinii publicznej od samego faktu śmierci, kładąc większy nacisk na kwestię kobiet i ich prawa do ochrony prywatności, innymi słowy, chodzi o zdrową, bezpieczną i legalną prywatność w tej mierze. Mówiąc wprost, zanosi się na wojnę. Gubernator spojrzał na Rowena i Hartleya. Tymi słowami wywołał ich jakby do tablicy. Zabierając głos, Eugene Rowen wstał. Był jak zwykle w okularach w rogowej oprawie i pomiętym krawacie. 334 — Skontaktowaliśmy się z agentami kilku sławnych osobistości, które podpisały juŜ umowy na udział w naszej kampanii wyborczej i pracujemy nad materiałami, które będą przeciwdziałać skutkom ujawnienia informacji, o której mowa. Będą to specjalne programy mające przekonać opinię publiczną co do rzeczywistych motywów działań podejmowanych lub nie podejmowanych przez gubernatora Slatera, a mianowicie tego, Ŝe gubernator Hiram Slater troszczy się o kobiety. Mason Hartly mówił, nie wstając. — Cały problem polega na tym, Ŝe opozycja będzie podsycać plotki i pogłoski o tym, co gubernator Slater powinien był, a czego nie powinien zrobić w związku ze śmiercią Hillary.
Przeciwstawimy się temu jasno przedstawiając motywy i powody, którymi kierował się w swoich działaniach... albo odstępując od pewnych działań. Czy wyraŜam się dość jasno? — Jak dotąd, tak — odpowiedziała Fanny. — A w jaki sposób opowiecie się po stronie prawa do świadomego macierzyństwa? — zapytała Candice. Rowen przewracał chwilę leŜące przed nim papiery i po chwili odpowiedział: — No cóŜ, spójrzmy na to w ten sposób. Opozycja mówi coś w rodzaju: „Hiram Slater nie przejmuje się tym, Ŝe jego córka zmarła z winy kliniki"; więc my odpowiadamy tak: „Hiram Slater jest przekonany o świętości spraw osobistych, nawet jeśli z tego powodu on sam cierpi, poniewaŜ tak głębokie sąjego przekonania". Gretchen była pod wraŜeniem. — Coś takiego... Fanny z uśmiechem skinęła głową. — Bardzo ładne. Candice nadal siedziała naburmuszona, ale skinęła z aprobatą głową. \iLowerv xx\óW\\ da\e'y — No i... hmm... opozycja powie coś w rodzaju: „Jeśli córka samego gubernatora moŜe umrzeć w klinice wykonującej aborcje, to czy ktokolwiek moŜe czuć się bezpiecznie?"; a wtedy my mówimy: „Gubernator Slater rozumie potrzebę moŜliwości dokonywania bezpiecznych, legalnych zabiegów przerwania ciąŜy i stoi po stronie kobiet w walce o spełnienie ich oczekiwań". Teraz uśmiechnęła się nawet Candice. — Ho, ho. Podekscytowany Hartley dodał: — I jeszcze jedno, właśnie rozmawialiśmy z agentem Anity Diamond, no, tej czarnej piosenkarki pop, tak? zgodziła się... — Zawiesił głos, chcąc spojrzeć wszystkim w oczy, przetrzymać ich trochę. — ...zgodziła się nakręcić dla nas kotki film, w którym wyznaje, Ŝe dokonała aborcji, i powiedzieć, Ŝe dzięki temu nie ucierpiała jej kariera i jak bardzo ludzie tacy, jak Hiram Slater są potrzebni naszemu społeczeństwu, czy coś w tym rodzaju. Po pokoju rozeszły się radosne uśmiechy, a przynajmniej widać je było na twarzach trzech kobiet-aktywistek. Podobało im się to, co usłyszały. 335 ill l l Rowen zbliŜał się ku końcowi. — Pracujemy nad tymi nowymi materiałami, by harmonizowały z do* tychczas prowadzoną kampanią. W ten sposób opinia publiczna będzie utoŜsamiać je z dotychczas stosowaną konwencją graficzną i po prostu nie zauwaŜy Ŝadnej gwałtownej zmiany linii programowej. Hartly zakończył. — Pracujemy nad tym właśnie w tej chwili, będziemy gotowi do emisji za dwa, trzy dni. Inicjatywę przejął ponownie Devin. — Tak wygląda zasadniczy plan i wkrótce, w miarę jego rozwijania, będziemy mogli przedstawić państwu dalsze szczegóły. Czy są jakieś pytania? Pytanie zadała Fanny. — A co z Lorenem Harrisem, generalnym dyrektorem Kanału 6? Czy będzie moŜna go przekonać do interwencji w tej sprawie, przynajmniej po wstrzymani a emisji reportaŜu? Zadowolony z tego pytania Devin skinął głową.
— Mamy zamiar się z nim spotkać, nie tylko w sprawie powstrzymania emisji reportaŜu, który powstaje gdzieś w redakcji Wiadomości siłami kilku osób, ale takŜe w sprawie czasu antenowego, który zamierzamy zakupić w jego stacji. Zarobili na nas dotychczas sporo pieniędzy i rnają nadzieję zarobić je u nas w najbliŜszej przyszłości, juŜ o tym rozmawialiśmy. — W jego oczach pojawił się nowy szatański ognik. — Wie o naszych bliskich kontaktach z niektórymi firmami, które kupują u niego czas antenowy, nasze wpływy mogą skierować potok tych dolarów \v inne miejsce. Biorąc to wszystko pod uwagę sądzę, Ŝe Lorena Harrisa będzie moŜna przekonać do spojrzenia na tę sprawę naszymi oczyma. Gubernator dodał jeszcze coś na ten temat. — Przyjaźnimy się z Lorenem i bardzo chciałbym nie stracić jego przyjaźni, wtrącając się w sposób redagowania wiadomości w jeao stacji, jednak... Sądzę, Ŝe będzie skłonny zmienić tu i ówdzie •>• ^porcje, r >złoŜyć nieco inaczej pewne akcenty. MoŜemy się z nim dogadać. Jestem przekonany, Ŝe w tej sprawie jakoś dojdziemy do porozumienia. — Czy są jeszcze pytania? — zapytał Devin. Nie było Ŝadnych, a przynajmniej nie wyglądało na to, by ktoś chciał je głośno zadać. A poza tym, było to bardzo niespodziewane zebranie i wszyscy dokądś się spieszyli. Spotkanie zakończyło się i wszyscy skierowali się ku wyjściu. Devin stanął tak, by idąca ku drzwiom wyjściowym Tina Lewis musiała przejść tuŜ koło niego. — Dziękuję ci za przyjście. — Dziękuję za zaproszenie. Obrzucił ją wzrokiem z przyjemnością. — Powinniśmy chyba być w stałym kontakcie podczas całej tej sprawy. Wiedziała, Ŝe się jej przygląda, ale nie dała tego po sobie poznać. Im bardziej będzie spragniony, tym bardziej okaŜe się przydatny. — TeŜ tak sądzę. 336 Pochylił się ku niej i cicho powiedział: — Czy coś słychać w sprawie śmierci ojca Johna Barretta? Czy interesują się tym gliny? — O niczym nie słyszałam, Martin. — Potem spojrzała na niego ze zdziwieniem. — A dlaczego tak to cię interesuje? Devin uśmiechnął się tajemniczo. — No cóŜ... pewnie dlatego, Ŝe mam zdecydowane poglądy na temat Johna Barretta i jego wojowniczego ojczulka. Taka odpowiedź zadowoliła ją. — Zainteresuję się tym. — Jeśli będziesz miała okazję. Muszę lecieć. — Wybiegł z sali i pospieszył do gabinetu. Czuł, Ŝe odniósł sukces. Fanny Wolfe i Candice Delano szły razem, rozmawiały po cichu. — I co o tym sądzisz? — zapytała Candice. — Myślę, Ŝe nasi ludzie poprą gubernatora w tej sprawie — odpowiedziała Fanny. — To najlepszy z moŜliwych scenariusz wydarzeń i w przeszłości takie podejście okazywało się słuszne. A twoi? — Poprą go pod warunkiem, Ŝe nie powie zbyt wiele. Im więcej będzie na ten temat mówił, tym większe będę miała kłopoty, chcąc z nim współpracować. Akurat minął je Murphy Bolen, który szedł szybciej. — I co pan sądzi o tym planie? — zagadnęła go Fanny. Murphy uśmiechnął się tylko i odrzekł: — Koniec z nim — i zatrzymał się przy malutkiej fontannie z pitną wodą. Idący nieco z tyłu Martin Devin usłyszał tę uwagę, ale udawał, Ŝe nic do niego nie dotarło. Nie chciał słuchać takich rzeczy ani poświęcać im uwagi w obecnej chwili. Zwycięzcy muszą patrzeć na linię mety, a nie na przeszkody. Jemu to się uda.
Bardzo ulŜyłoby mu, gdyby dowiedział się juŜ od Willy'ego jak stoją sprawy z Shannon DuPliese. Mimo to, uda mu się. Wszedł do gabinetu, nie opuszczało go dobre samopoczucie, jakie wyniósł z zebrania. AŜ zobaczył czekającego na niego wewnątrz męŜczyznę. — Tak... czym mogę panu słuŜyć? MęŜczyzna stał, uśmiechając się przyjaźnie. — Dzień dobry. Wpuściła mnie sekretarka, powiedziała, Ŝe zaraz wróci pan z zebrania. — Sięgnął do kieszeni marynarki i pokazał mu legitymację. — Detektyw Bob Henderson, z wydziału zabójstw. 337 lite Rozdział 28 Z całą pewnością trudno było dobrze się czuć, udając niewiniątko pod czujnym okiem gliniarza, a zwłaszcza kogoś z wydziału zabójstw. Devin odczuł bolesny skręt w Ŝołądku, wyraźne przyspieszenie rytmu serca, drŜenie rąk i nóg. Usiłował nad tym zapanować, przywołując na pomoc wszelkie posiadane zdolności aktorskie. „UwaŜaj na to, co mówisz, Martin, nawet na to, jakim tonem mówisz." — Tak, w czym mogę panu pomóc? Henderson stał przez chwilę obserwując go. Sprawiał wraŜenie, jakby Devin był dla niego niczym otwarta ksiąŜka. — Czy dobrze się pan czuje? Devin usiadł za biurkiem. To będzie dobre miejsce, musi ukryć jak największą część ciała i odzyskać kontrolę nad sytuacją. — No cóŜ, właściwie to nie. Od samego rana zaczyna mnie łamać grypa, więc... — Och, nie zajmę panu wiele czasu. Zbieram tylko informacje w pewnej sprawie i doszedłem do wniosku, Ŝe będzie pan mógł mi pomóc. — Postaram się. Henderson wyjął notatnik i przewrócił kilka stron, by znaleźć tę właściwą. — No tak, oczywiście zna pan Shannon DuPliese, tę dziewczynę, która otrzymała stypendium Fundacji Hirama Slatera? „Martin, panuj nad sobą, panuj!" — Oczywiście, Ŝe tak. Studiuje teraz na Midwestern University i z tego, co wiem, dobrze sobie tam radzi. — Czy miał pan z nią ostatnio jakiś kontakt? — Nie, ostatnio nie. — W końcu Devinowi udało się wykrzesać z siebie cień zainteresowania. — Och... czy u niej wszystko w porządku? Henderson uśmiechnął się. — Och, z nią wszystko dobrze. Przeszła mały wstrząs, ale czuje się dobrze. — Henderson odczekał chwilę i zaskoczył Devina wiadomością. — Tylko jakiś drań rzucił się na nią w ten weekend, teraz zajmujemy się tą sprawą. To była straszna wiadomość. Devin nie musiał nawet udawać zaskoczenia, chciał nawet, by wyglądało to na zaskoczenie. — Jestem... tym wstrząśnięty. Henderson stał dalej i uwaŜnie mu się przyglądał. — No cóŜ, to zrozumiałe. Rozumiem, Ŝe poznał pan Shannon dość dobrze w związku ze sprawą stypendium, pomagał jej pan w zapisaniu się na Midwestern University, zajmował się pan wszystkimi szczegółami. 338 „Ten facet dobrze się przygotował." — No cóŜ... tak. My... Ja... hm... Było mi bardzo miło się tym zajmować. RównieŜ gubernator był zadowolony widząc, Ŝe taka bystra dziewczyna ma moŜliwość znalezienia się w miejscu, do którego nie mogła, niestety, dojść jego córka. To było dla niego wielkim pocieszeniem. Henderson zajrzał do notatek.
— Czy dzwonił pan do Shannon wieczorem, l października, we wtorek? Devin zaczął błyskawicznie kalkulować. „O co tu chodzi? Kiedy dzwoniłem? Po co? Dzwoniłem czy nie dzwoniłem? Czy mogę temu zaprzeczyć, czy powinienem raczej to potwierdzić? Jakie szkody mogę sobie tym wyrządzić?" — Hm... nie jestem przekonany co do daty, ale dzwoniłem do niej w ubiegłym tygodniu, tak, to było wieczorem. Henderson skinął głową i zaznaczył coś w notesie. — Czy moŜe pan powiedzieć, o czym rozmawialiście? Devin znalazł sobie wygodną zasłonę. — No cóŜ, nie. Tylko, jeśli Shannon wyrazi na to zgodę. Rozmawialiśmy o stypendium, o jej studiach, o tego typu sprawach. Zgodnie z zawartą między nami umową, te sprawy pozostają między nami. — Oczywiście. Znakomicie. Ale proszę mi powiedzieć, czy pan jej groził? Devin poczuł się uraŜony. — Słucham? — Czy wywierał pan na nią nacisk lub groził jej pan w związku z jakąś sprawą? — Jaką sprawą, jeśli wolno spytać? I co rozumie pan pod słowem „groźba"? Henderson uśmiechnął się. — Proszę się nie niepokoić. To są rutynowe pytania. Nikt panu niczego nie zarzuca. — No, mam nadzieję! Nasze stosunki z Shannon układają się dobrze. Rodzina gubernatora przyjaźni się z jej rodziną od lat. Naprawdę... tego rodzaju pytania uwaŜam za obrazi i we. — Oczywiście. Muszę po prostu zgromadzić informacje i to wszystko. — Henderson jeszcze coś sobie zapisał. — Proszę mi powiedzieć, co się dzieje, moŜe to będzie mi pomocne. Widzi pan, w sobotę wieczorem policja z Midwestern schwytała pewnego drania, który nazywa się Ted Canan, i z tego, co udało się im dotychczas ustalić wynika, Ŝe od kilku dni śledził on Shannon, czekając na okazję zaatakowania jej. Na szczęście policji udało się go ubiec. Powstaje jednak pytanie, na które chciałbym znaleźć odpowiedź: Ted Canan to typ z naszych stron, Shannon równieŜ stąd pochodzi. Odsuwając na razie na bok sam fakt napaści, trudno nam znaleźć jakikolwiek powód, dla którego Ted Canan miałby przejechać pół kraju, by wybrać sobie za cel dziewczynę pochodzącą z tego samego co on miasta, dziewczynę, której z pewnością nigdy przedtem nie spotkał. Rozumie pan o co mi chodzi? Przez głowę Devina przebiegła myśl: „Co to powiedział Murphy Bolen wtedy w hallu? Koniec z nim. Kogo miał na myśli?" 339 Henderson czekał na odpowiedź, więc Devin udzielił mu najlepszej, na jaką było go stać. — Hm... chyba rozumiem. To jest tak niespodziewane, tak niedorzeczne. — Tak, oczywiście, Ŝe jest. Pozwoli więc pan, Ŝe zapytam, z ciekawości, czy ma pan jakieś przypuszczenia, dlaczego ktoś zamierzał napaść na Shan-non? — No... ja nie... nie, nie wiem, dlaczego ktoś zamierzałby ją zabić — Przyszedł mu do głowy nowy pomysł. — Chyba Ŝe... to nie było jego zamiarem. MoŜe chciał tylko wykazać... hm... swoją wyŜszość nad nią? MoŜe widział ją tutaj... w telewizji, kiedy otrzymywała stypendium i postanowił ją dopaść. MoŜe czerpie przyjemność z poniŜania znanych ludzi, tych którzy zdobyli uznanie dzięki swoim osiągnięciom... takich ludzi jak Shannon... Wyglądało na to, Ŝe Henderson zapisuje to, co mówi Devin, potem podniósł wzrok znad notesu. — Nikt nie mówił, Ŝe Ted Canan chciał ją zabić, panie Devin. Ale moŜe i ma pan rację. MoŜe chciał tylko wykazać swoją przewagę nad nią. — No... — Ale trudno byłoby przyjąć taką wersję, prawda? śe przemierzył pot kraju, by zrobić coś takiego? I jeszcze jedno, bilet lotniczy kosztuje na tej trasie ponad osiemset dolców, a Ted Canan nigdy nie dysponował taką sumą, chyba, Ŝe ktoś go wynajął.
— No cóŜ... a co mówi na ten temat ów Ted? — Och, nie mówi nic. Powołuje się na Piątą Poprawkę do Konstytucji. — Hmm... Czy to dobra wiadomość? — Raczej nie. — A co myśli o tym Shannon? — Och, ciągle z nią rozmawiamy. Ciągle jeszcze nie mamy obrazu całości. No, a poza tym nie uzyskałem jeszcze odpowiedzi na pytanie, które tak pana uraziło. Czy zechciałby pan na nie odpowiedzieć, tak lo mojej wiadomości? Czy groził pan Shannon, gdy pan do niej j/iwonił? Pytanie nadal było obraźliwe, a właściwie zbyt celne. — Absolutnie nie! Kategorycznie zaprzeczam, jakobym jej groził! — No dobrze, jednak czy nie Ŝądał pan od niej stanowczo zachowania milczenia na temat pewnych spraw związanych z córką gubernatora, Hillary? Henderson chciał zapędzić go w kozi róg i Devin wiedział o tym. No cóŜ, nie było sensu temu zaprzeczać. — Proszę pana... na temat sprawy Hillary rozmawiałem juŜ z Shannon wcześniej. Gubernator jest osobą publiczną, która musi chronić swoją prywatność i uznałem za stosowne przypomnieć o tym Shannon. Była blisko związana z Hillary, a zatem... no cóŜ, zawsze mogła mieć pokusę opowiedzenia o tym dziennikarzom, a gubernator... nie chciał po prostu, Ŝeby do tego doszło. — Zrozumiałem — Henderson zapisał coś, a potem rzekł. — No cóŜ, na razie wystarczy. Bardzo dziękuję, Ŝe poświęcił mi pan tyle czasu. Zadzwonię, gdybym miał jeszcze jakieś pytania. — Do widzenia panu. 340 Henderson schował do kieszeni swój notes i po cichu wyszedł. Zrobił to tak spokojnie, Ŝe Devin nie miał pojęcia, co tamten sobie myślał. „Willy! Gdzie on jest? Co się stało?" Devin odczekał chwilę po wyjściu Hendersona, potem pospiesznie opuścił budynek i poszedł do odległego o trzy przecznice hotelu. W głębi korytarza, przy windach, dopadł automatu telefonicznego. Starannie zakrywał tarczę, wykręcając numer, który miał zapisany tylko w pamięci. Telefon po drugiej stronie zadzwonił kilka razy, w końcu odezwał się w nim zaspany głos. — Tak? Devin starał się nadać głosowi groźne brzmienie i jednocześnie jak najbardziej go zmienić. — Chciałbym mówić z Willym. — Nie dzisiaj, człowieku, wyjechał. Nie! Tego Devin w ogóle się nie spodziewał usłyszeć. — Co to znaczy „wyjechał"? — No, wyjechał z miasta. Pewnie coś się tam gdzieś paliło, wie pan jak to jest. — Dobrze, czy powiedział dokąd jedzie? — Coś pan? On nigdy tego nie mówi. A ja o niczym nie wiem, jasne? Trzask odkładanej słuchawki. „Spokojnie, Martin, spokojnie. Myśl. Rozpracuję to. Musi być jakieś wyjście." Cały drŜał. Szybko wrócił do biura, przechodząc opodal małego barku, skąd przypatrywał mu się znad gazety popijający kawę Bob Henderson. — Doktor Harlan Matthews?
Doktor podniósł wzrok znad biurka. „Co znowu?", pomyślał sobie. Naciski na szpital Bayview trwały od chwili, gdy przyszła do niego ta reporterka. Nie chciał juŜ więcej Ŝadnych tego rodzaju kłopotów. No tak... to nie była Leslie Albright. Zanosiło się jednak na dalsze komplikacje, a moŜe i coś gorszego? Natychmiast rozpoznał znaną twarz Johna Barretta, prezentera Wiadomości Kanału 6. Stojący za nim męŜczyzna pokazał odznakę policyjną. — Jestem detektyw Bob Henderson, wydział zabójstw, a to John Barrett z Wiadomości, tym razem jest tu prywatnie. — A czym u licha mogę panom słuŜyć? — Matthews miał juŜ dość i trudno mu było powstrzymać się od okazania tego. — Przypominam sobie, Ŝe juŜ rozmawiałem z pewną reporterką, która była tu teŜ prywatnie, jak pan, panie Barrett. — Nie podaliśmy na ten temat Ŝadnej informacji ani nie zrobiliśmy Ŝadnego reportaŜu związanego z pana osobą i nie uczynimy tego bez pańskiej wiedzy — odpowiedział John. — To nie znaczy, Ŝe do tego w końcu nie dojdzie — odparł Henderson. 341 II •WS' ii: ll 'Sit — No cóŜ, nie zajmiemy panu wiele czasu. Mówiąc szczerze, nie musi pan na nic odpowiadać, jeśli pan sobie tego nie Ŝyczy; prawo jest na ten temat jednoznaczne. Zastanawialiśmy się jednak, czy zechce pan wydobyć teczkę Hillary Slater i podać nam prawdziwą przyczynę jej śmierci. Informacja ta jest nam potrzebna w związku ze śledztwem w sprawie potencjalnego morderstwa. Matthews wzruszył nieznacznie ramionami — Chciałbym zobaczyć nakaz sądowy, panowie. Henderson był na to przygotowany. — Nie ma problemu z jego otrzymaniem. Dostaniemy nakaz sądowy. — Panie doktorze — wtrącił John — dzięki podjętym przez nas pewnym działaniom weszliśmy w posiadanie dowodów wskazujących na błąd w sztuce lekarskiej, jako przyczynę śmierci Hillary Slater. Chcielibyśmy jedynie, by potwierdził pan ten fakt. Matthews pochylił się, oparł brodę na dłoniach i zastanawiał się przez chwilę nad słowami Johna. — Dowody? — Tak, proszę pana. I to bardzo mocne dowody, wystarczająco mocne, by podać tę sprawę do publicznej wiadomości bez pańskiego udziału. Uśmiechnął się. — Najlepiej byłoby, gdyby stało się to bez mojego udziału. — Z wyjątkiem... — Tak? John zastanawiał się przez chwilę nad sformułowaniem myśli. — Jeśli podamy to do publicznej wiadomości, gubernator zaprzeczy, Ŝe znał przyczynę śmierci od początku. Będziemy wówczas zmuszeni do oświadczenia, Ŝe wprowadzono go w błąd, a to oznacza... No cóŜ, panie doktorze, czy nie sądzi pan, Ŝe powstanie wtedy konieczność znalezienia winnego? A chyba nie wyobraŜa pan sobie, Ŝe pańscy przełoŜeni zechcą przypisać ją sobie? Jeśli sporządził pan rzetelne i prawdzi
Henderson rzucił okiem na Johna, najwyraźniej zrobiło to na nim wraŜenie. — Czy moŜecie panowie uzyskać nakaz sądowy i zmusić mnie do okazania tego sprawozdania? Henderson uśmiechnął się. —Tak. MoŜemy to zrobić. Dzięki temu będzie pan bezpieczny, jeśli widzi pan taką potrzebę. Chcąc się ich pozbyć, Matthews powrócił do przerwanego zajęcia. — Proszę przyjść z nakazem sądowym, a ja zobaczę, co się da zrobić. Schodząc razem z Johnem po schodach, Henderson wyszeptał: — Tak naprawdę, to przyjdziemy do niego z nakazem rewizji, ale nit chciałem go straszyć. 342 — John! — Leslie dostrzegła, jak wchodzi do pokoju redakcyjnego i wybiegła mu na spotkanie. Złapała go tuŜ przed biurkiem redaktora dyŜurnego. Na jej twarzy malowało się podniecenie. John potrząsnął głową. — Matthews nie wyda nam Ŝadnych danych bez nakazu sądowego. — Slater wszystko ujawnił! — Co takiego? Trudno było mu uwierzyć w ten nagły zwrot. Leslie odwróciła się i poszła w głąb pokoju, więc John musiał iść za nią, by słyszeć co mówi. — Tina dostała dzisiaj rano cynk i posłała Marian Gibbons, Ŝeby zrobiła materiał. Slater ujawnia fakt dokonania aborcji przez Hillary. To było wprost niesamowite. — No proszę, teraz! Prędko podeszli do rzędu monitorów stojących w rogu sali. Jeden z nich pokazywał idący w tej chwili program, na kolejnym widać było pokój redakcyjny — ekran przez chwilę był czarny, następny monitor przekazywał materiały idące w danym momencie na Ŝywo z terenu. Na tym właśnie ekranie ujrzeli niebieskie podium stojące w obszernej sali konferencyjnej. Obfitych kształtów dama w błękitnej sukni przedstawiała zebranych, podając ich rozliczne tytuły. — To jest zebranie zorganizowane przez Obywatelską Ligę Kobiet w celu zebrania funduszy — wyjaśniła Leslie. — Popierają Slatera, a on ma tam wystąpić. Wśród siedzących przy prezydialnym stole John dostrzegł kilka znajomych twarzy. — Gretchen Rafferty... Fanny Wolfe! — Myślę, Ŝe jest tam równieŜ Candice Delano, tam, po drugiej stronie. John spojrzał na Leslie. — A więc wszyscy mają w tym swój udział. — PrzecieŜ wiesz o tym. Chcą uprzedzić nasz reportaŜ. — No a Tina oczywiście dała cynk! — Jeśli chcesz to tak nazwać. Równie dobrze mogła być jednym z organizatorów. Posłała tam Marian Gibbons, a to mówi samo za siebie. Tutaj moŜe sobie obejrzeć bezpośrednio całą relację, więc moŜe równieŜ zobaczyć to przemówienie. W tej chwili siedzi razem z Rushem w reŜyserce. — Nie odrywając oczu od ekranu, Leslie wyszeptała: — Co teraz zrobimy? — Słuchaj... słuchaj bardzo uwaŜnie. Szef kampanii wyborczej gubernatora, WilmaBenthoff, blondynka o kręconych włosach ubrana w czarną, połyskującą suknię, dokonywała prezentacji. — Panie... oraz wy, panowie... witamy wśród nas Architekta Nowych Czasów, gubernatora Hirama Slatera! Burzliwe oklaski. Kamera podąŜa za Slaterem, który wstaje zza stołu i idzie w kierunku podium z tekstem przemówienia w ręku. 343 -M . i łł, l
John pobiegł do swojego biurka po notes i zdąŜył wrócić przed monitor, > zanim Slater rozpoczął przemawiać. — Szanowni obywatele — rozpoczął gubernator — chciałbym podkreślić tutaj słowo obywatele, bowiem obecnie, bardziej niŜ kiedykolwiek, słowo to odnosi się do wszystkich. Bez względu na rasę, przekonania, płeć czy styl Ŝycia, jest bowiem najwaŜniejszym pojęciem i elementem mojej kampanii... — Dalej przedstawił swój program wyborczy, co spotkało się z wielkim aplauzem. Leslie słuchała go i robiła notatki, a John wrócił do biurka, by zacząć redagowanie tekstu do „Wiadomości o 17°°". Potem zamienili się. John stał i słuchał, a Leslie poszła skończyć swoją pracę. Lepiej to wyglądało, gdyby ktoś przyglądał się im z zewnątrz. Leslie i John uwaŜnie słuchali dalszej części przemówienia gubernatora Slatera, a pozostali pracownicy zaczęli zbierać się zaciekawieni przed monitorem. — ... niezbywalne, nienaruszalne prawo kobiety dokonywania wyboru... — górnolotnie mówił gubernator. — Nigdy nie szedłem wobec tego ideału na kompromis i zawsze wiedziałem, nawet gdy ustawicznie wystawiano je na próbę, Ŝe za tę wolność zapłacić trzeba pewną cenę, a ustawiczna czujność stanowi tylko jej część. Tak jak w armii idącej ku zwycięstwu kaŜdy Ŝołnierz zdaje sobie sprawę, Ŝe moŜe z jakiejś bitwy nie powrócić, podobnie teŜ moŜe zostać postawiony wobec konieczności poświęcenia się, bez względu na to czy jest męŜczyzną, czy kobietą, za tych, którzy będą potem mogli objąć tereny wywalczone dzięki temu poświęceniu. Tak więc nie ze wstydem, ale z dumą, a takŜe z nadzieją, która, mam nadzieję, równieŜ w,am się udzieli chciałbym powiedzieć wam o tym, jak bitwa o prawo do aborcji ujawniła się w moim własnym domu, w mojej rodzinie. W tym momencie kamera przeniosła się na twarze rodziny Slatera, jego Ŝonę Ashley, córkę Hayley i syna Hyatta, którzy pojawili się na zebraniu, by wesprzeć męŜa i ojca swoją obecnością. Slater ciągnął dalej. — Moja córka Hi l lary była najdroŜszą memu sercu osobą i chciałbym uczcić tu jej pamięć. Była kobietą od waŜną. Walczyła o sprawiedliwość, stojąc dzielnie u boku swojego ojca, walczyła o ideały, które bliskie są całej mojej rodzinie i wam równieŜ. Dlatego teŜ... nie było dla mnie Ŝadnym zaskoczeniem ani wstrząsem, gdy dowiedziałem się, Ŝe Hillary oddała swoje Ŝycie na polu walki o prawa kobiet. Nie czułem wstydu, gdy dowiedziałem się niedawno o niekompletnych danych lekarskich związanych ze śmiercią Hillary. Przeoczono pewne szczegóły, toteŜ, wbrew konkluzjom zespołu wybitnych specjalistów walczących o uratowanie jej Ŝycia w ową fatalną, kwietniową noc, nie zmarła wskutek zaŜycia omyłkowo pewnych lekarstw czy teŜ na skutek ich przedawkowania. Stojąc na gruncie prawa do decydowania o sobie, rozwaŜywszy związane z tym ryzyko, zdecydowała poddać się zabiegowi przerwania ciąŜy. Wybrała tę moŜliwość, by móc samodzielnie kształtować własną przyszłość. Leslie o mało nie upadła, skomentowała słowa Slatera zwrotami, które bez wątpienia pochodziły z rynsztoku. John potrząsnął tylko głową i słuchał dalej. Gniew narastał w nim tak gwałtownie, Ŝe zaczęły trząść mu się ręce. 344 Slater mówił dalej. — Nie ma znaczenia to, jakie były okoliczności jej śmierci. śaden zabieg lekarski nie jest pozbawiony ryzyka, wszyscy to wiemy. I nie ma sensu analizowanie wydarzeń, zgłębianie wyroków losu czy poszukiwanie winnych, jeśli ktokolwiek w ogóle był tu winien. Co by nam to dało? Drodzy przyjaciele, byłaby to zachęta do marszu wstecz, a wiem, Ŝe Hillary nie chciała, by do tego doszło. Wiem równieŜ, jak bardzo pragnęliby tego zwolennicy ograniczania wolności osobistej człowieka.
Czy wiedzieliśmy, Ŝe jest w ciąŜy? Nie, nie wiedzieliśmy o tym. Czy wiedzieliśmy, Ŝe zdecydowała się na dokonanie zabiegu? Nie, o tym takŜe nie wiedzieliśmy. Czy chcieliśmy wiedzieć o tym, przedtem, potem, czy w ogóle chcieliśmy o tym wiedzieć? — Tutaj zrobił pauzę, dla podkreślenia efektu. — Nie, nie chcieliśmy! — Kolejna pauza. Tłum trawił usłyszaną przed chwilą wiadomość, musiał uświadomić sobie tę rewelację. Po chwili wszyscy zaczęli wstawać, a wolno narastający szmer aprobaty i zrozumienia przeszedł w aplauz. Gubernator zyskał w ich oczach jako ich przywódca. Znajdująca się w pokoju Erica Johnson, główny redaktor, zaczęła klasś kac, podobnie jak Yalerie Hunter, reporterka do zleceń specjalnych oraz ; komentator, Barry Gauge. Leslie nie klaskała. Uderzyło ją, Ŝe jeszcze przed [kilkoma miesiącami zachowałaby się tak, jak oni. Gubernator spojrzał na ludzi siedzących po obu stronach prezydialnego stołu i kontynuował przemówienie. Kamera zrobiła zbliŜenie na jego zwo, lenników: Fanny Wolfe, Gretchen Rafferty i Candice Delano. — W naszej rodzinie prywatne sprawy dzieci uznawaliśmy zawsze za świętość i chociaŜ jej fundamentem jest zaufanie i otwartość, rozumiemy dobrze, Ŝe w sprawach osobistych istnieją pewne granice, których nie naleŜy przekraczać. Jestem przekonany, Ŝe Hillary podjęła taką decyzję, którą uznała w danej chwili, w danym momencie swojego Ŝycia, za słuszną, i mam powody, by być z niej dumny, mimo jej śmierci. Chciałbym, abyście podzielali mój punkt widzenia. Znowu aplauz, zarówno publiczności, jak i ludzi zgromadzonych w sali redakcyjnej. Leslie poczuła na sobie czyjeś spojrzenia, ale nie dała tego po sobie poznać. Stała wyprostowana, ze splecionymi rękoma. — Czy zabiegi przerywania ciąŜy wykonywane w tym stanie są bezpieczne? Oczywiście są, a obecni tu ze mną moi przyjaciele mogą i chcą to zagwarantować. Okazalibyśmy jednak krótkowzroczność, gdybyśmy zapomnieli o tym, Ŝe nasi wrogowie będą chcieli rozgrzebywać te sprawy, szukać dziury w całym i Ŝądać ujawnienia tego, do czego nie mogą mieć dostępu. W takiej sytuacji trudno byłoby uniknąć demagogii, a zwłaszcza wobec zbliŜających się wyborów. A zatem, zanim mój oponent Bob Wilson zacznie dyskontować tę sprawę, chciałbym od razu oświadczyć, Ŝe zamierzam powołać specjalną komisję do zbadania bezpieczeństwa, stanu higienicznego i obowiązujących procedur w licencjonowanych klinikach działających w naszym stanie. W skład komitetu wejdą: znana wszystkim państwu Fanny Wolfe, przewodnicząca Federacji Świadomego Macierzyństwa... a takŜe Gretchen Rafferty, dyrektor Ligi na Rzecz Prawa do Aborcji. l 345 Leslie i John porozumieli się spojrzeniami. Obydwoje zrozumieli, Ŝe do nadzorowania owieczek wyznaczono wilki. — Powołam do niej równieŜ wybitnych przedstawicieli świata lekarskiego, by słuŜyli im pomocą. Będą to ludzie doskonale znający potrzeby kobiet oraz zdający sobie sprawę z delikatności zadania postawionego przed komisją. Jestem przekonany, Ŝe jej praca pomoŜe, a nie zaszkodzi, kobietom i ich prawom, a dzięki niej nikt nie będzie się juŜ więcej musiał obawiać o bezpieczeństwo drogich sobie ludzi, którzy we własnym sumieniu i bez udziału innych podejmą tę trudną decyzję. Wasz gubernator troszczy się o kobiety i ich święte prawa. Jego Ŝyczeniem jest chronić je i umacniać. Tak mi dopomóŜ Bóg! Kolejna owacja na stojąco, tłum wznosi okrzyki, wymachuje rękami, niektórzy nawet podskakują z podniecenia. Kilka okrzyków aplauzu słychać było równieŜ w sali redakcyjnej. John przyglądał się temu wszystkiemu; nagle poczuł, jak gdyby stanął u jego boku Carl, usłyszał pytanie zadane przez niego po raz pierwszy po powrocie z koncertu rockowego:
„Dokąd zdąŜamy? Dokąd nas to prowadzi?" Rozejrzał się po sali, potem skierował wzrok z powrotem na monitor, gdzie gubernator zbliŜał się do zakończenia. Ponownie usłyszał ten sam niski grzmot, czuł tę samą nadchodzącą ciemność, której doświadczył wtedy, w pasaŜu handlowym. Leslie nie mogła tego dłuŜej wytrzymać. — Król jest nagi! Wzbudziło to nieprzychylne reakcje kilku osób. Poczuła, jak atmosfera w sali stęŜała. — Hej — powiedziała Yalerie Hunter — a ty po której jesteś stronie? Leslie spojrzała na nią i wskazała na monitor. — To największe łgarstwo, jakie kiedykolwiek słyszałam! Ten fa oszalał! Dwóch reporterów spojrzało na nią i jęknęło, jakby powiedziała ja głupi kawał. Prezenterka Ali Downs spojrzała na Johna i Leslie, jak gdyby zarazili się jakąś fatalną dolegliwością. — Co w was obydwoje wstąpiło? — Leslie, to co robisz jest nieprofesjonalne — zganiła ją Yalerie. — Tak, trochę zbyt emocjonalne — powiedział Barry Gauge, wracają do komputera. Leslie spojrzała na Johna i dostrzegła łzy w jego oczach. — On oszalał! — powiedziała do niego. Miała nadzieję, Ŝe się z nią zgodzi. — I wydał na siebie wyrok — odpowiedział John. Gubernator właśnie skończył wystąpienie. Wracał teraz na swoje miejsce., John nie mógł oderwać oczu od ekranu. Wiedział, Ŝe na monitorze nie i w rzeczywistości tego, co w tej chwili widzi, wiedział jednak, Ŝe powinien uwaŜnie się temu przyglądać. Spoglądał przez szklane drzwi do środka wielkiej „pralki". Wewnątrz niej, podobnie jak pranie, wirowały, huczały, krzyczały setki obecnych na sali ludzi, którzy stopniowo znikali w ogromnej, czarnej dziurze. 346 Widać było w niej równieŜ wirującego za szybą gubernatora, który zdąŜał ku nieuniknionej zagładzie, ale jeszcze przywoływał ich i wołał, by szli za nim. Chwilami niektórzy z nich uderzali w szkło, bili w nie, chcąc się wydostać, ale natychmiast ich twarze bezpowrotnie znikały w tłumie. — Dokąd zdąŜamy? — zapytał cicho John. — Dokąd nas to prowadzi? — Naprzód, John! — rzuciła odwracając się Ali Downs. — To ona nas prowadzi, a ty lepiej obudź się i chodź do pracy! Leslie zrozumiała jednak co działo się z Johnem. — Co widzisz, John? Monitor wygasł. Sprawozdanie z wystąpienia gubernatora zakończyło się, przypuszczalnie w tej chwili Marian Gibbons nagrywała tam przed kamerą wstęp do relacji i jej zakończenie, próbowała kilka wariantów podsumowania słów gubernatora w róŜnych ujęciach. Po powrocie do stacji będzie mogła wybrać jedną z nich do emisji. John spoglądał na pusty ekran. — Wpadł w pułapkę. Zaplątał się we własne iluzje. — Potem odszedł kilka kroków od ekranu i wskazał na niego. — Jak się długo na to patrzy, to moŜna się wciągnąć, wiesz? PołoŜyła mu rękę na ramieniu. — John, a o czym my w ogóle wiemy, John? Z jeszcze większą determinacją odwrócił się od ekranu. — Nakręcasz dzisiaj wieczorem wywiad z Brewerami, zgoda? — Są gotowi. Po tej historii z Shannon znów nabrali zapału. — Okay. Ciągle czekam na taśmę z wywiadem zrobionym z Shannon przez Toma Careya. Mówił, Ŝe wczoraj wysłał ją pocztą kurierską, więc powinna przyjść dzisiaj. Razem zCarlem
obejrzymy ją wieczorem. — Przypomniało mu się jeszcze coś. — Och, czy dzwoniłaś do pani Westfall? — Tak, dzisiaj rano. Opowiedziałam jej o Shannon i zapytałam, czy Mary moŜe mieć jakiś egzemplarz „Wskazówek pozabiegowych". Spróbuje skontaktować się z Mary i namówić ją na spotkanie z nami. Nie moŜe jednak nam zagwarantować, Ŝe Mary zechce wystąpić przed kamerą. — Leslie, musimy dokończyć ten reportaŜ i to szybko. Hiram Slater juŜ wystartował. \ l U „Clancy'ego" kipiał tłumek tych, którzy wpadli tu zaraz po pracy. W knajpie nie było jednak tłoczno i z całą pewnością nie było w niej tylu ciemnych typów, co tamtej nocy. Hałas natomiast był taki sam, jak wtedy. Tym gorzej dla Martina Devina, który bardzo nie chciał zostać zauwaŜony ani rozpoznany; wchodząc do baru, czuł jednak, Ŝe musi podjąć to ryzyko. — Tak, co dla pana? — zapytał go barman. Przebrany w te same łachy i w czarnych okularach nanosić Devin zapytał niskim głosem: — Widziałeś Willy'ego? Barman zaczął się podejrzliwie przyglądać Devinowi. — A kto pyta? 347 KIN mi>'&\-, , — Przyjaciel. W odpowiedzi barman prychnął tylko i dalej wycierał szklanki białym ręcznikiem. — Nie sądzę, Ŝebyśmy byli sobie przedstawieni, proszę pana. Devin nie był juŜ w stanie zdobyć się na profesjonalne opanowanie. — Hej, przestań gadać głupoty, dobra? Muszę z nim pogadać! — Wyjechał. — Wyjechał? Dokąd? Barman wzruszył ramionami. — Koleś, jak powiedziałem, nie byliśmy sobie przedstawieni, a mnie zaleŜy na opiece Willy'ego, kapujesz? — Ale... moŜe wiesz... — Devin ściszył głos. — ...co jest z Tedem Cananem? Słyszałem, Ŝe siedzi w pudle? W oczach barmana widać było złość. — Wiesz pan co? Zadajesz pan zbyt wiele pytań. Devin chciał go chwycić. — Słuchaj no, ty. — Ale barman cofnął się i w tym samym momencie pojawiło się czterech zwalistych, dobrze zbudowanych przyjaciół lokalu w pozycji zasadniczej, którzy mieli zamiar poświęcić Devinowi nieco swojego czasu. Devin wycofał się. — Hej... nie mam zamiaru robić kłopotów. — To spadaj stąd! — krzyknął barman. Szef sztabu wyborczego gubernatora i jego osobisty asystent, Martin Devin, wyszedł z podrzędnej speluny niczym zbity pies. Wideo: John Barrett i Ali Downs w szybkich ujęciach. Patrzą razem na miasto, słońce migocze w szybach drapaczy chi.iui', John przeprowadza wywiad z dowódcą ekipy straŜackiej, a w tle straŜacy dogaszają płonący magazyn; Ali pokazuje pierwszoklasistom obrazki na temat AIDS; John i Ali pracują razem nad tekstem wiadomości, śmieją się z jakiegoś Ŝartu, mówią do kamery. Dźwięk: niski, ciepły głos, taki jak w reklamach kawy, „Trzeci kolejny rok nasza redakcja jest najlepsza. Ali Downs. John Barrett. Najlepszy zespół prezenterów ponownie występuje dla państwa." — Całkiem przyjemna reklama — powiedział John.
— Wszystkie są niezłe — odrzekł Carl. Roześmiał się. — Gdyby tylko ci ludzie, którzy to oglądają, wiedzieli! Byli w mieszkaniu Johna, grał telewizor, a John zmagał się z odtwarzaczem kaset typu Beta, który pewien inŜynier pozwolił mu wypoŜyczyć ze stacji. John wiedział, Ŝe Carl się z nim draŜni i z rozbawieniem podjął tę grę. — No, juŜ musisz przyznać, Ŝe całkiem nieźle prezentuję się na ekranie. JuŜ nie kręcę młynków palcami, zauwaŜyłeś? 348 — Och, zauwaŜyłem, tato, naprawdę. Naprawdę, to wygląda o niebo lepiej. — No i dobrze. — John zmruŜył oczy, odmierzając palcami ćwierć cala. — Teraz zostało mi juŜ tylko tyle do doskonałości. Carl wybuchnął śmiechem, rozkładając się na sofie. — Och, daj spokój ! — A zapytaj o to moich widzów! — No jasne, oni muszą ciebie oglądać, ale ja wolę ciebie jako mojego ojca. — W toaście uniósł w górę szklankę z korzennym piwem. — Vive la difference! John potrząsnął głową. — Dobrze, włączam. Gramy. — Puść to wreszcie! — Zaraz. John przycisnął klawisz i kaseta z Midwestern University ruszyła. Reporter ze stacji telewizyjnej na Środkowym Zachodzie i długoletni współpracownik Johna przysłał ją pocztą kurierską, tak Ŝe na biurko Johna trafiła jeszcze tego samego popołudnia. John nie otworzył przesyłki w biurze, ale schował ją do teczki, wystąpił w „Wiadomościach o 1 7°°", potem w „Wiadomościach o 1 9°°" i bezpiecznie przywiózł ją do domu. Na ekranie pojawiła się Shannon DuPliese; ujęcie było typowe dla tego samego rodzaju wywiadów, zza kamery jej twarz oświetlał halogenowy reflektor, do bluzki przymocowano mały, czarny mikrofonik. — Zaczynamy — doszedł ich z offu głos Toma Careya — wywiad z Shannon DuPliese, godzina 1441, 9 października 1 991 . To jest dla ciebie, John, stary koniu. Shannon spojrzała w kamerę i uśmiechnęła się w naturalny sposób, chociaŜ wyglądała na zdenerwowaną. Wtedy Tomowi przyszedł do głowy nowy pomysł. „Och, John...". Wsadził głowę pomiędzy Shannon a kamerę, i chociaŜ obraz jego twarzy był nieco rozmyty, trudno byłoby go nie poznać, zwłaszcza po wielkich okularach i grzywie czarnych włosów. „Cześć, to ja. Słuchaj, moŜemy to zrobić podwójnie, jeśli chcesz. Shannon nie ma nic przeciwko pokazaniu swojej twarzy, nie ma nic do ukrycia, ale zrobimy teŜ ujęcie tylko jej sylwetki, jeśli będziesz wolał puścić to w ten sposób." Zniknął z ekranu jak postać z „Muppettów" i rozpoczął wywiad. „Shannon, moŜe zaczniemy od tego, Ŝe się nam przedstawisz?" Spojrzała poza kamerę na Toma i przedstawiła się. „Nazywam się Shannon DuPliese, mam dziewiętnaście lat i studiuję na Uniwersytecie Midwestern..." „No tak", pomyślał John, „to będzie mocne. Wiadomość z pierwszej ręki, prosto od osoby, która tam była. Co za materiał na reportaŜ, jeśli w ogóle uda się zrobić jakiś reportaŜ." Zadzwonił telefon. — No, nie... — rzucił John i wcisnął klawisz „stop". — Daj spokój, Leslie, tylko nie mów mi, Ŝe nie moŜesz dogadać się z Brewerami... John podszedł do kuchennego blatu i chwycił telefon. 349 — John Barrett. — John, mówi Charley Manning.
No proszę! Charley Manning, przyjaciel Johna, który ma bliskie związki z biurem gubernatora! — Hej, Charley, czego się dowiedziałeś? — John, poszło mi całkiem nieźle. Powiedz, co o tym myślisz. Zaraz przed rozpoczęciem kampanii wyborczej, Slater miał dwóch asystentów. Jednym z nich był Martin Devin, a drugim pewien gość, który nazywa się Ed Lakę. Był tam wcześniej od Devina, jako szef jego ekipy podczas pierwszej kadencji, aŜ do chwili, gdy pojawił się Devin i został osobistym asystentem, a wtedy hierarchia waŜności została zakłócona. Tych dwóch nie mogło się dogadać, kto jest osobistym asystentem, a kto szefem ekipy i co w ogóle oznaczają te funkcje. Wówczas ten Devin zaczął w kaŜdej sprawie pchać się na siłę prosto do gubernatora, zamiast załatwiać to przez Lake'a. Kilku pracujących tam ludzi opowiadało mi, Ŝe przez pewien czas toczyli ze sobą prawdziwą wojnę. Tak czy inaczej, sprawa stanęła na ostrzu noŜa i Lakę został wykopany. Zwróć uwagę na ten moment: porzucił pracę w poniedziałek, następnego dnia po wiecu inaugurującym kampanię wyborczą. John natychmiast dostrzegł związek tych dwóch faktów. — W poniedziałek, po wiecu... To właśnie wtedy ojciec dostał tę taśmę. — Z tego, co mówili mi inni pracownicy wynika, Ŝe Lakę i Devin bezustannie coś na siebie szykowali. Wygląda mi na to, Ŝe Lakę dał tę taśmę twojemu ojcu, by po prostu załatwić Martina Devina. — Gdzie jest teraz Lakę? — Wyjechał. Opuścił miasto; z tego, co wiem, przeszedł na emeryturę. MoŜe być u siostry na Alasce albo w swoim zimowym domu na Florydzie. Albo moŜe być jeszcze gdzie indziej, nie wiem. — Dziękuję ci, Charley. — No, niewiele się dowiedziałem. — To waŜne informacje. Pójdziemy tym tropen Dzięki Charley. 350 Rozdział 29 Wideo: zatrzymany czarno-biały kadr ze starego filmu, na którym widać przystojnego lekarza i uwodzicielską, zgrabną pielęgniarkę. Głos: „Nie jestem lekarzem, ale byłem nim wielokrotnie jako aktor..." Wideo: Czarno-biały kadr rozmywa się, przechodząc w inny obraz, tym razem lekarz w starszym wieku w otoczeniu roześmianych, nieco obdartych dzieci. Głos: „...a rola doktora Harrigana w filmie »Anioły w bieli« naleŜy do najbardziej pamiętnych". Cięcie na współczesny, barwny obraz, na którym siwowłosy i dystyngowany, ubrany w dobrze skrojony garnitur aktor Theodore Packard, zdejmuje grubą księgę z regału pełnego ksiąŜek. Spogląda swoimi mądrymi oczami w kamerę. „Grając lekarzy, siłą rzeczy byłem zmuszony zgłębić problemy współczesnej medycyny, codziennie przypomina mi się..." Mówiąc zbliŜa się do biurka i siada na jego rogu. Za nim widać stojący na stole mikroskop i ścianę pokrytą planszami przedstawiającymi budowę anatomiczną człowieka, „...jak jeszcze niedawno temu kobiety, wolne obywatelki tego kraju, były zmuszone uciekać się do róŜnych desperackich metod, które miały uchronić je przed dramatem — niechcianą ciąŜą. A do tego krępowały je liczne moralne, społeczne i prawne więzy." Odwrócił się do drugiej kamery i patrzył prosto w obiektyw. ZbliŜenie. „Obecnie, dzięki takim ludziom, jak gubernator Hiram Slater, czasy te na zawsze odeszły w zapomnienie. Miło mi państwa poinformować, Ŝe wasz gubernator ciągle zabiega o to, by umoŜliwić dokonywanie wszystkich zabiegów aborcji w tym stanie nie tylko w zgodzie z prawem, ale takŜe, co najwaŜniejsze, w poczuciu pełnego bezpieczeństwa. Hiram Slater
troszczy się o kobiety. Będzie o nie walczył, będzie takŜe walczył o ich prawo do decydowania o sprawach osobistych, o swojej prywatności..." Jego głos przybiera szczególnie łagodną, pełną współczucia barwę, „...i czyni to nawet kosztem osobistych poświęceń." Wstaje z biurka i idzie w kierunku trzeciej kamery. Jego wspaniały, pełen ksiąŜek gabinet prezentuje się na ekranie w pełnej krasie. „Mam nadzieję, Ŝe podzielacie państwo marzenia Hirama Slatera i w listopadzie oddacie swój głos zgodnie ze swoim sumieniem." Stopniowe przejście obrazu na inny. Niebiańskie, eteryczne, puszczone w zwolnionym tempie ujęcie młodej matki ubranej w powiewającą biel, która unosi maleńkie, róŜowiutkie niemowlę i przytula je do siebie. Miękki, kojący kobiecy głos: „MoŜemy równieŜ wybrać i to... bez strachu". 351 mn Obraz zastyga. Na tle matki z dzieckiem pojawia się elegancki, delikatny napis: „Hiram Slater troszczy się o kobiety". Napis: „Opłacono z funduszy Komitetu Wyborczego gubernatora Slatera, Przewodnicząca Wilma Benthoff'. W środę rano doktor Harlan Matthews czekał na swoich wczorajszych gości. Usłyszawszy pukanie, podniósł wzrok. W progu stał detektyw Henderson, trzymając przed sobą złoŜoną kartkę, — Dzień dobry, panie doktorze — powiedział. — Coś panu przyniosłem, Matthews wstał zza biurka, wziął od Hendersona kartkę i długo ją czytał. — Nakaz rewizji! To nawet lepiej! — uśmiechnął się. Zamykając drzwi do gabinetu, spojrzał z zaskoczeniem na Johna stojącego z wielką walizką w ręku. Po chwili przeniósł zdziwiony wzrok na Hendersona. Ten wzruszył ramionami. — No cóŜ, jestem mu bardzo zobowiązany. To wszystko opiera się na koleŜeństwie. Doktor Matthews z respektem połoŜył nakaz rewizji na biurku. —Najpierw porozmawiajmy. Panowie, proszę usiąść. Doktor Matthews wcześniej przygotował dla nich krzesła. Usiedli, a wtedy Matthews zajął miejsce za biurkiem, otworzył środkową szufladę i wyciągnął z niej dwie tekturowe teczki. Jedną zatrzymał dla siebie, drugą wręczył Hendersonowi. — Streszczając wyniki sekcji zawarte w sprawozdaniu... podsumowując je... — Patrzył jak otwierają i przeglądają swój egzemplarz. —- ...pacjentka zmarła wskutek szoku toksycznego, który polega na znacznym spadku dopływu krwi do Ŝywotnych organów ciała: mózgu, nerek, wątroby, nawet do samego serca, co spowodowało śmierć. Szok toksyczny wy "ołany został wykrwawieniem, utratą znacznej ilości krwi, która 4/0wodowana została... — Matthews przewracał kartki sprawozdania. — Tutaj, wypisane w skrócie na dole ostatniej strony, ten akapit, tutaj, widzicie panowie? Znaleźli to miejsce. — Oczywiście, zdajecie sobie panowie sprawę, Ŝe w ogóle nie wspomniano o tym w akcie zgonu, w którym jako przyczynę śmierci podano hypopro-trombinemię wywołaną przypadkowym przedawkowaniem „Warfarinu". — Tę wersję wszyscy znamy — odrzekł John. — No cóŜ, a oto moje ustalenia. „Krwawienie z dróg rodnych", krwotok wywołany przez pozostałości płodu i uszkodzenia błony śluzowej macicy. Innymi słowy, ktokolwiek robił ten zabieg, musiał się bardzo spieszyć, nie dokończył go, a poza tym spartaczył. Matthews odłoŜył swój egzemplarz i wyprostował się w fotelu. Zaczął udzielać wyjaśnień. — Podczas normalnego porodu, a nawet w wyniku prawidłowo przeprowadzonego zabiegu usunięcia ciąŜy, macica goi się w sposób naturalny i krwawienie się zatrzymuje. W przypadku tej pacjentki większa część ło-
352 zyska pozostała wewnątrz. Ścianki macicy zostały uszkodzone, a zatem nie doszło do naturalnego zahamowania krwawienia. Pacjentka wykrwawiła się w ciągu kilku godzin. Patrząc na sprawozdanie, Henderson kręcił głową i mruczał coś pod nosem. — A jednak... na pewno ktoś musiał zauwaŜyć krwawienie jeszcze w tej klinice — wyraził swoje wątpliwości John. Cała ta historia nie sprawiała przyjemności Matthewsowi, nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. —Powinien zauwaŜyć krwawienie, ale tak się nie stało. Po zabiegu przerwania ciąŜy zawsze występuje krwawienie. To normalne. Nie zostało zauwaŜone, czy teŜ nie zwrócono uwagi, albo nie chciano nic zrobić z krwawieniem ciągłym. Mogę sobie wyobrazić, dlaczego do tego doszło, znając coraz gorsze warunki przeprowadzania tego rodzaju zabiegów. Musicie panowie zdać sobie sprawę zfaktu, Ŝe kliniki aborcyjne nie przypominająnormalnych placówek lekarskich. PrzemoŜny wpływ mają na nie dwa czynniki: pieniądze i strach. Z jednej strony, zabiegi aborcji to lukratywny interes; moŜna w krótkim czasie zarobić sporo pieniędzy przy minimum wysiłku. Im więcej aborcji się wykonuje, tym więcej się zarabia pieniędzy, toteŜ naturalną koleją rzeczy jest wykonywanie ich tak szybko, jak to jest tylko moŜliwe oraz niebawienie się w szczegóły, w miarę moŜności. MoŜna skrócić czas całego zabiegu do kilku minut, to jest jak linia montaŜowa, przy tym do pomocy nie angaŜuje się. dyplomowanych pielęgniarek. Są one zbyt wymagające pod względem zasad postępowania, sterylizacji instrumentów, higieny. Wszystko to zajmowałoby zbyt wiele czasu, a tutaj w kolejce czeka trzydzieści dziewcząt. Zamiast nich, zatrudnia się niewykwalifikowane pomoce medyczne, często bardzo pobieŜnie przeszkolone, by zajmowały się asystowaniem i obserwacją, a większość z nich pracuje przy tym z przekonań ideologicznych. Są zwolenniczkami aborcji i nie mają zamiaru naraŜać się na trudności, strojąc fochy czy wynajdując uchybienia. Z drugiej strony, istnieje silna presja polityczna na tę sprawę, co powoduje wytwarzanie się mechanizmów obronnych, obronę przed jakimkolwiek wtrącaniem się, odkrywaniem tych spraw, regulowaniem ich czy standaryzacją. Jeśli komuś powinie się noga, robi wszystko, by nikt się o tym nie dowiedział, a zwłaszcza zwierzchnicy. Panuje tam niepisana zasada: gdy się siedzi cicho, unika się kłopotów. Połączcie to teraz z kobietami, które przychodzą na zabieg. Większość przychodzi w tajemnicy, wychodzą równieŜ w tajemnicy, w znacznej części przypadków podają fałszywe nazwiska, a jeśli coś się nie udaje, nie są skłonne komukolwiek o tym powiedzieć z obawy przed rozpoznaniem, dotyczy to zwłaszcza młodych dziewcząt, czasem... — Matthews podniósł teczkę ze sprawozdaniem i dla podkreślenia swoich słów z trzaskiem rzucił ją na biurko. — Czasem takie są tego skutki. Ta historia była utrzymana w tajemnicy, od początku do końca. Trzeba było nakazu rewizji, by ktokolwiek mógł się o tym dowiedzieć. — Czy gubernator Slater o tym wiedział? — zapytał Henderson. Było to draŜliwe pytanie i Matthews zwlekał przez chwilę z odpowiedzią. — Tak, wiedział, Ŝe jego córka zmarła na skutek zabiegu przerwania ciąŜy. To ja mu o tym powiedziałem. 353 f — Hm... kiedy to miało miejsce? — zapytał John. — Dzień po tym... to była sobota. Hillary zmarła w piątek wieczorem, sekcji dokonaliśmy następnego dnia i... — Matthews zdenerwował się nieco, rozejrzał się po pokoju z wyrazem niemej frustracji na twarzy. — Gubernator przyszedł na spotkanie z doktorem Lelandem Grayem, osobistym lekarzem, który zajmował się tą sprawą, a ja miałem podczas tego spotkania przekazać wyniki sekcji. Henderson podniósł rękę.
— Chwileczkę, doktorze, chciałbym się upewnić, Ŝe dobrze to zrozumiałem. Powiedział pan, Ŝe pan ł doktor Gray spotkaliście się z gubernatorem, Ŝeby poinformować go dokładnie, co spotkało Hillary? — Tak, proszę pana, tak było. — I powiedział pan gubernatorowi o źle przeprowadzonej aborcji? — Powiedziałem mu dokładnie to samo, co opisując przypadek tej śmierci, mówię teraz panom. — A zatem... skąd się wzięła ta historia z lekami? Matthews westchnął i spojrzał na sprawozdanie. — Panowie, wykonałem swoje zadanie najlepiej jak umiałem. Zrobiłem sekcję i przedstawiłem jej wyniki obecnemu tam lekarzowi, doktorowi Gra-yowi. Potem nie miałem juŜ na nic wpływu. Doktor Gray wy pełń ił akt zgonu, zmieniając treść ostatniej rubryki. Zamiast krwotoku z dróg rodnych, umieścił tam przedawkowanie „Warfarinu". I jak panowie wiecie, ta wersja została podana prasie, za pełną wiedzą i aprobatą gubernatora. Naturalnie, znaczna część mojego sprawozdania została... pominięta. — Kierowali się mechanizmem obronnym — powiedział John. Matthews skinął głową. — Trafnie pan to ujął. — I... pan przez cały czas o tym wiedział, wiedział i nic rne mówił? Nie podjął pan Ŝadnych działań? — Chciałbym widzieć pana w takiej sytuacji. Zobaczy pan co się będzie działo. Jeśli szanuje się swoją posadę, nie ma mo\\ •/ - Ŝartach /, kimś takim, jak doktor Gray. Henderson rzucił okiem na Johna. — Wygląda na to, Ŝe ma pan zamiar trochę w tym wszystkim zamieszać. John spojrzał na leŜącą na podłodze walizkę z kamerą. — No cóŜ... co pan o tym sądzi, doktorze Matthews? Teraz jednak pan o tym mówi. Matthews wzruszył ramionami. — Ujawnił to juŜ sam gubernator, więc, tak czy inaczej, sprawa wychodzi na jaw, a co najwaŜniejsze... — Zrobił gest w kierunku nakazu rewizji. —... zostałem zmuszony. Walizka z kamerą przyciągała wzrok Johna. — No tak, skoro juŜ pan niejako ujawnił te informacje... i uczynił to równieŜ gubernator... — Ktoś moŜe sobie zadać pytanie, dlaczego przez cały czas uwaŜał, Ŝe było to przedawkowanie „Warfarinu", skoro dopiero ostatnio dowiedział się o krwotoku z dróg rodnych... 354 — Tak, zgadza się. Matthews zawahał się, a po chwili ciągnął dalej. — A poniewaŜ wszyscy zaczną zrzucać winę na innych, aŜ ktoś w koficu nie będzie mógł wskazać na kogoś innego... — A tym kimś będzie pan, tak? Matthews zastanowił się przez moment i odpowiedział: — Proszę to przygotować. John uśmiechnął się szeroko i otworzył walizkę. — To moŜe chwilę potrwać. Nie wziąłem ze sobą kamerzysty, więc będę to musiał zrobić sam. Matthews wstał. — Pomogę panu. Zajmę się statywem. — Gdzie moŜna podłączyć te światła? — zapytał Henderson. Reflektory oświetliły ścianę pokoju przyjęć w Centrum Obrony śycia. Na białym tle widać było sylwetkę „Mary", która otwarcie i szczerze rozma-.wiała z reporterką Leslie Albright, podczas gdy stojąca na trójnogu kamera filmowała całą rozmowę.
„Mary" nazywała się naprawdę Cindy Danforth. Miała osiemnaście lat, była Murzynką. Nie czuła się zbyt dobrze w tej roli, ale zyskała za to nowych przyjaciół. Niedawno rozmawiała przez telefon z Shannon DuPliese. Opowiedziały sobie nawzajem o swoich obawach, urazach i smutkach, dzięki czemu obie mogły zacząć przezwycięŜać te wszystkie przeŜycia, które stały się ich udziałem. Największą ulgę sprawiło Cindy to, Ŝe znalazła w końcy kogoś, kto mógł utoŜsamić się z jej doświadczeniami wyniesionymi z Centrum Zdrowia Kobiet. Jednak to nie krzepiący wpływ Shannon sprawił, Ŝe Cindy zdecydowała się mówić. Razem z nimi w pokoju przyjęć była Rachel Franklin, kelnerka, która pierwsza opowiedziała Johnowi i Carłowi o Annie. Całkowicie popierała decyzję Cindy. Pani Westfall poznała je ze sobą zaledwie poprzedniego dnia, a juŜ traktowały się jak siostry. I znowu, połączyło ich wspólne doświadczenie. Była tam równieŜ Deanne Brewer, kochająca matka, która naprawdę rozumiała i akceptowała wszystkich takimi, jakimi w rzeczywistości są. Fakt, Ŝe była matką Annie wzbudził w obu dziewczynach ogromną sympatię i respekt. Bez oporów dzieliły się z nią najbardziej osobistymi przeŜyciami. Mimo Ŝe kamera ujmowała ty Iko jej sylwetkę, nie było juŜ pomiędzy nimi Ŝadnego parawanu, jak podczas pierwszego spotkania. Cindy mogła spojrzeć Leslie Albright prosto w oczy i opowiedzieć o wszystkim. Wywiad trwał prawie godzinę. UŜywając nadal jej pseudonimu, Leslie zadała ostatnie pytanie: — Mary, dlaczego zdecydowałaś się na opowiedzenie nam tego? Co chcesz przez to osiągnąć? Cindy mówiła nieśmiałym głosem, ale nie miała kłopotów ze sformułowaniem odpowiedzi. 355 — No cóŜ, widzi pani, nie chciałabym nikomu zrobić krzywdy i nie robię tego, by się na kimś zemścić, natomiast... po tym, co stało się ! z Annie, chciałabym uczynić wszystko, co w mojej mocy, by nikogo więcej to nie spotkało. Hillary Slater nie Ŝyje i nikt nie powiedział ani słowa; potem zmarła Annie, a teraz, jeśli nie powiem nic o Annie, znowu jakaś dziewczyna moŜe umrzeć. Ktoś musi to powiedzieć, ktoś musi zacząć coś robić. To wszystko. — Czy chciałabyś powiedzieć coś jeszcze, coś, o co cię nie zapytałam? Cindy zastanawiała się przez chwilę. — Chyba tylko... Chciałabym tylko powiedzieć wszystkim dziewczętom, które mnie słuchają, bądźcie ostroŜne. Nie warto mieć do czynienia z aborcją. — Dziękuję. Jesteś bardzo dzielną dziewczyną, Mary. Zawstydzona Cindy uśmiechnęła się. Leslie spojrzała na pozostałych: panią Westfall, Rachel i Deanne Brewer. Wszystkie były zadowolone i dumne z Cindy. Zaczęły klaskać. — Chyba tyle nam wystarczy — powiedziała Leslie wstając, by wyłączyć kamerę. — Wspaniale się spisałaś. Naprawdę wspaniale. — Kiedy to będzie w telewizji? — zapytała Cindy. Leslie odpowiedziała szczerze. — Cindy, nie potrafię ci tego powiedzieć. MoŜe zostanie to pokazane, a moŜe nigdy do tego nie dojdzie. NajwaŜniejsze jednak, Ŝe udało nam się to zarejestrować. Opowiedziałaś o swoich przeŜyciach i pewnego dnia to okaŜe się bardzo waŜne, mam taką nadzieję. Rachel była bardziej konkretna. — To moŜe nie być wielką sensacją. Leslie starała się dodać im otuchy. — Ale nadal jest prawdą i pewnego dnia... pewnego dnia ludzie ją poznają. — Dlatego to wszystko robimy — rzekła pani Westfall. — Dlatego właśnie Shannon udzieliła wywiadu tam u siebie i dlatego i-> samo zrobili państwo Brewerowie. Pewnego dnia dojdzie do c nisji tego reportaŜu, ale zanim to nastąpi, my musimy o tym wszystkim opowiedzieć.
Leslie sięgnęła do torby. — Przypomniało mi się... Mam ze sobą kopię wywiadu Shannon, a ona prosiła mnie, bym ją pani przekazała. — Wyciągnęła z torby kasetę wideo i wręczyła Cindy. Cindy przyjęła ją, ale zmieszała się. • — Hm... aleja nie mam odtwarzacza. — MoŜesz skorzystać z naszego — zaoferowała się pani Westfall. — Czy ja teŜ mogłabym to zobaczyć? — zapytała Rachel. — Tak, wszystkie moŜecie to obejrzeć — odpowiedziała Leslie. — Shannon chciałaby tego. A przy okazji, wraca tutaj za kilka dni. Rezygnuje z Midwestern. Chce pójść na tę uczelnię, na której przedtem zamierzała studiować. Będziecie miały okazję wszystkie się spotkać. — Czy sądzi pani, Ŝe istnieje szansa na jakieś działania prawne? — zapytała pani Westfall.— Wydaje mi się, Ŝe obecnie zostało ujawnionych wiele informacji. 356 j Deanne wzruszyła ramionami. — Nie jesteśmy jeszcze co do tego przekonani. Myślimy o spotkaniu nas wszystkich z Aaronem Hartem, prawnikiem. Jeśli nie pomoŜe pokazanie tego w telewizji, moŜe uda się wywalczyć coś w sądzie. — Och! — Leslie przypomniała sobie o czymś. — Cindy, miałam zapytać cię o te wskazówki pooperacyjne, które dawała klinika... Cindy nie zapomniała o nich. — Ach tak. Jedną chwileczkę. Wróciła do gabinetu pani Westfall, poszperała trochę wśród szkolnych podręczników i wróciła z pogniecionym i trochę naddartym, ale oryginalnym egzemplarzem „Wskazówek pooperacyjnych" z Centrum Zdrowia Kobiet. — Przechowywałam je na wypadek, gdyby coś źle poszło. Nie wiedziałam, co moŜe się stać. Leslie sięgnęła do torby i wyjęła egzemplarz, który otrzymała od Shannon DuPliese. Na obu u góry wyraźnie wydrukowano nazwę kliniki, jej adres i telefon. Były identyczne. Tak mógłby zaczynać się nowoczesny teledysk. Gęsty dym, pulsujące światła o jaskrawych kolorach, błyszczący od potu, obnaŜeni do pasa tancerze. Anita Diamond, legenda muzyki rockowej występująca w filmach porno, skacze, rzuca się i kręci w manierze piosenek rockowych, wyśpiewuje tekst, w którym prosi, byś nie dotykał jej ciała, zanim o to sama nie poprosi, ajeśli sprawisz jej przyjemność, wtedy dopiero będziesz mógł przekonać się co ona potrafi... z tobą... taaaaak! Na tle milknącej muzyki coraz wyraźniej słychać głos piosenkarki: „Jestem Anita Diamond, wolna i swobodna. Wiem, czego chcę od Ŝycia, więc jeśli wiecie to i wy..." Obraz rozmywa się. Anita stąpa wzdłuŜ rzędów foteli w pustej sali koncertowej. Ubrana jest w typową dla niej czarną, skórzaną marynarkę, podobne nakrycie głowy i kolczyki, z których kaŜdy zdaje się waŜyć kilogramy. „Jestem wolna, śpiewam, o czym chcę, dla waszej przyjemności, bo mam wolność wyboru. Tak, przerwałam ciąŜę. Wówczas nie bałam się, teraz teŜ tego nie Ŝałuję. Pewnego dnia załoŜę rodzinę, ale teraz moją pasją jest muzyka i miłość do was, taka jestem, rozumiecie i kochacie mnie, prawda?" Wiruje w zmysłowym tańcu, podskakuje w przejściu, za nią widać ogromną estradę, kamera podąŜa za nią, kołysząc się w miarę jej ruchów. „To właśnie podoba mi się u naszego gubernatora, Hirama Slatera. On chce, by ludzie tacy, jak ja, mogli być wolni, by mogli się realizować, a on nie ma zamiaru nikogo powstrzymywać! Postarajcie się więc, by Hiram Slater dalej dla was pracował, a my wszyscy bierzmy swoje Ŝycie w swoje ręce, wyznaczmy sobie własne cele i zmierzajmy do nich!" Znowu słychać hałaśliwą, namiętną piosenkę. Na ekranie jest ponownie oświetlona, pełna dymu estrada. Anita Diamond wiruje, podskakuje, a potem kończy piosenkę przeciągłym, Ŝałosnym jękiem...
357 Obraz nieruchomieje. Ponad wykrzywioną grymasem twarzą Anity pojawia się napis: „Guber- \ nator Slater troszczy się o kobiety". j Mały napis u dołu ekranu: „Opłacono z funduszy Komitetu Wyborczego [ gubernatora Slatera, Przewodnicząca Wilma Benthoff. ! Ben Oliver rzucił na biurko stos kartek, najświeŜszych wydruków wiadomości i kilka taśm wideo, wydając z siebie okrzyk ulgi, potem cofnął się nieco, by się temu przyjrzeć. Zabrakło mu słów. W końcu znalazł jednak odpowiednie słowa, kilka z nich nadawało się nawet do powtórzenia. — Co tu się... dzieje? Był poniedziałek, 14 października, krótko po trzynastej. Pracownicy wracali juŜ z lunchu, ale Ben tkwił w swoim gabinecie, wertując przyniesione materiały. Był bardzo poruszony, chociaŜ to określenie nie oddawało w pełni stanu, w jakim się znajdował. John stał w drzwiach gabinetu i czekał na opinię Bena o materiałach, które przygotował razem z Leslie. Wśród nich były wywiady z Shannon DuPliese, Cindy „Mary" Danforth, z patologami, doktorem Harlanem Natt-hewsem i Markiem Denningiem, z Marylin Westfall i, oczywiście, x Maxem i Deanne Brewerami. John widział, Ŝe materiały zrobiły na Benie duŜe wraŜenie. Chodził po pokoju tam i z powrotem, od biurka do przeciwległej ściany, potem od półki z ksiąŜkami do drzwi, a potem z powrotem do biurka. — Wygląda na to, Ŝe wszystko pan obejrzał — zachęcił go do mówienia John. — BoŜe, właśnie skończyłem oglądanie wywiadu z Brewerami — odpowiedział Ben. — Tak, Bóg bardzo nam pomógł w zebraniu tego — odrzekł John. — Przepraszam, wiem Ŝe jesteś głęboko wierzący. — Nie ma za co. Ben wyciągnął z kieszeni koszuli pióro i wetknął je sobie w usta, zawsze moŜna było po tym poznać, Ŝe jest zdenerwowany i chciałby zapalić fajkę, z którą zerwał jakiś czas temu. Nieświadomie szukał w kieszeni zapałek, aŜ zdał sobie sprawę z tego, co robi. — Kiedy gubernator wygłosił tę swoją wielką mowę? W zeszłym tygodniu... co? — Dokładnie w minioną środę — przypomniał mu John. — Taak, w minioną środę... w środę gubernator dokonuje wielkiej publicznej spowiedzi, powiada, Ŝe nic nie wiedział o aborcji i Ŝe jest z tego dumny; nie chciał wiedzieć, nadal nie chce o tym wiedzieć... — Ben znowu zaklął.—Wiesz, ile zapłacił jego komitet naszej stacji za reklamę? To wprost poraŜające. On robi, co moŜe, by tę sprawę jakoś wygładzić, a my robimy, co się da, by mu w tym pomóc, zdajesz sobie z tego sprawę? — Tak, proszę pana. — Nadajemy te... no, te! Jak im tam?... „Hiram Slater troszczy się o kobiety" co kilka minut, w kaŜdej przerwie na reklamę. On troszczy się 358 o kobiety, on troszczy się o kobiety, on troszczy się o kobiety! Mam czasami ochotę kopnąć w to pudło, a przecieŜ to nasza stacja! Ten pajac nas wykorzystuje, w tym rzecz! Staliśmy się najlepszymi w mieście prezenterami politycznego gówna! — Moim zdaniem bardzo trafne określenie. Ben spojrzał na salę redakcyjną za plecami Johna. — I nikt się nie skarŜy. Nikt nie pyta. Nikt się nie dziwi. „Co z tymi lekarzami, czy pogłupieli?" Co gorsza, nie słyszę nawet, by ktoś zapytał: „Po co on nam to wszystko mówi? Kto go o to prosił?" Ben zaśmiał się i potrząsnął głową.—Nie, on biegnie dalej, a portki spadły juŜ mu do samych kostek, jeśli nie będzie uwaŜał, jeszcze się moŜe potknąć.
— Rozumiem, Ŝe kupuje pan ten reportaŜ — zapytał John. Uśmiech Bena zaczął stopniowo gasnąć, aŜ znikł zupełnie. Ponownie spojrzał przez szklaną ścianę na salę redakcyjną. — John, z całego serca chcę być przed tobą szczery. Chciałbym wyjść tam i wszystkim powiedzieć: „To się wydarzyło, więc powinniśmy o tym poinformować", ale załoŜę się, Ŝe przy tej ohydnej aferze ta zasada przestaje obowiązywać, mimo Ŝe kaŜdy o niej pamięta. John spodziewał się takiego zakończenia. — No cóŜ... tak czy inaczej, ta sprawa wyjdzie na jaw. Pomyślałem sobie, Ŝe chciałby pan to zobaczyć. Bena ogarnęła fala gniewu, która eksplodowała w kolejnych przekleństwach. — To szaleństwo! To jest niesamowity temat, wprost skandaliczny i... wiem, Ŝe nikt tego nie będzie chciał! — To jest przecieŜ prawda! — Ale czy to nadaje się do telewizji? — Ben, dobrze pan wie, Ŝe tak! Ben nie miał pretensji do Johna, nie panował jednak nad głosem i całą swoją wściekłość skierował na niego. — A czy wie o tym nasza księgowość? Czy wie o tym Loren Harris? Pamiętaj, Ŝe on przyjaźni się z gubernatorem. A co z Tiną Lewis i tymi wszystkimi ludźmi, którzy oklaskiwali gubernatora podczas przemówienia, co? Czy oni teŜ to wiedzą? John pochylił się nad biurkiem Bena. — Młoda, biedna, czarna dziewczyna zginęła, poniewaŜ... Ben zerwał się z krzesła i wybuchł. — Człowieku, nie jestem przecieŜ głupi! Mam oczy, mam rozum, mam nadzieję, Ŝe ciągle jeszcze potrafię myśleć! — Wykonał gest w kierunku sali redakcyjnej. — Zamknij drzwi, nie chcę, by te wielkie uszy nas podsłuchiwały... John bez słowa wykonał polecenie. — John, i ty, i ja siedzimy wewnątrz wielkiej młockarni, do której... do której wrzuca się Prawdę, potem się ją szatkuje, miele, pakuje i sprzedaje, troszcząc się przy tym o jakość i sprzedaŜ wyprodukowanego w ten sposób towaru. — Uspokoił się nieco, a w miejsce gniewu pojawił się głęboki Ŝal. — Mówimy o... redakcji wiadomości... Kanale 6... o wielkich interesach, jedności, grupie ludzi, dla których pracujemy, o naszych szefach i pieniąi 359 dzach, o polityce, a... — Ben machnął rękoma. — I po co ja ci o tym wszystkim mówię? JuŜ przeszedłeś przez to razem z Brewerami. — Jestem pewien, Ŝe dobrze o tym wiesz. — Ben, właśnie dlatego sądzę, Ŝe jest mi pan coś winien, jeśli mogę sobie pozwolić na taką śmiałość, by to powiedzieć. Właściwie to nie mnie. Brewe-rom. Ci ludzie juŜ raz nam zaufali, a my ich zawiedliśmy. Jesteśmy to im winni. Jesteśmy zobowiązani, by wszystkim ludziom powiedzieć prawdę. Ben patrzył na ścianę, unikał wzroku Johna. Chciał zastanowić się nad tą sytuacją. Nie trwało to długo. Odwrócił się, jeszcze raz objął wzrokiem leŜący na biurku stos materiałów i rzekł cicho: — Zobaczę, co da się zrobić. John skinął głową. Rozumiał ograniczenia, którym podlegał Ben. — To mi wystarczy. Ben uniósł palec. — Tylko jest jeden warunek... — Jaki? Ben westchnął i wygłosił najstarszą zasadę dziennikarstwa. — Musimy uzyskać równieŜ wypowiedź gubernatora na ten temat. John spodziewał się tego i nie był zachwycony takim obrotem sprawy. — Tak jakbyśmy nie znali jego zdania na ten temat.
— Hm... Jest tu kilka szczegółów, do których powinien się ustosunkować. Na przykład przypuszczenie, Ŝe to on jest winien śmierci tej młodej dziewczyny, a moŜe kilku innych, jeśli rację ma Denning, gdyŜ przedłoŜył politykę ponad dobro swego dziecka. I Ŝe być moŜe nie troszczy się aŜ tak o kobiety, jak to mówią w tych wylizanych reklamach. śe jest sprytnym i cynicznym kłamcą. John, te paskudne wnioski wynikają z twojego reportaŜu. Gubernator powinien mieć moŜność ustosunkowania się do niektórych z nich albo i do wszystkich... jeśli chcemy to rozegrać fair. John zgodził się. — Jeśli rzeczywiście mamy to rozegrać fair, to chyba ma pan rację. — Ale to ja do niego zadzwonię. MoŜesz mnie pi^cKiąć, ale mam zamiar mieć jakiś wpływ na tę sprawę. Chcę to sam od niego usłyszeć, zanim połoŜę głowę pod topór, a na pewno, zanim szefowie tej stacji wejdą nam na kark. John zgodził się z tym i zakończył rozmowę. — Zabieram się do pracy nad „Wiadomościami o 17°°". Dziękuję panu za zaangaŜowanie i poświęcony czas. — Proszę. Wolałbym, Ŝeby coś takiego nie zdarzało się zbyt często. W tym samym czasie Leslie Albright i detektyw Henderson siedzieli w małym pokoju recepcyjnym stacji, w którym przyjmowano zazwyczaj klientów, którzy chcieli wykupić czas antenowy i mogli tutaj obejrzeć swoje reklamówki, przyjąć je bądź odrzucić, potargować się i w końcu zawrzeć umowę. Leslie udało się go zarezerwować. Pomieszczenie było lepsze od szklanej klatki w dziale montaŜu, gdzie równieŜ moŜna było oglądać nagrane materiały. 360 Siedzieli na wygodnych, wyściełanych krzesłach, patrzyli na monitor telewizyjny w wielkiej szafie wbudowanej w ścianę. Leslie obsługiwała odtwarzacz wideo, zatrzymywała, zwalniała i przyspieszała bieg taśmy z nagraniem inauguracyjnego wiecu gubernatora, podczas gdy Henderson uwaŜnie wpatrywał się w tłum, szukając na ekranie znajomych twarzy. — Muszę panu powiedzieć, Ŝe to było okropne przeŜycie! — mówiła Leslie, gdy na ekranie widać było ją stojącą przed kamerą, gdy usiłowała utrzymać swoją pozycję w tłumie. Wyglądała na bardzo zdenerwowaną, włosy miała potargane, walczyła o skrawek przestrzeni pod stopami, a wzburzony jak morze tłum falował za jej plecami. Ponad tłumem stał samotny męŜczyzna i wykrzykiwał słowa, których nikt nie słyszał. Leslie na ekranie zaczęła mówić. „John, tu właśnie dla gubernatora Hirama Slatera rozpoczyna się gra o wszystko. Mimo Ŝe wyniki sondaŜy opinii publicznej wykazują rosnącą popularność Boba Wilsona, gubernator okazuje się mieć równieŜ swoich zwolenników, co widać po otaczających mnie tłumach." Henderson zaśmiał się. — Zwolennicy! Zaraz zaczną się bić! Leslie przesunęła taśmę nieco do przodu. — Oni zaczęli się bić zaraz, gdy tylko wypowiedziałam te słowa do Johna w studiu. Popatrzmy... to gdzieś tutaj... Leslie na taśmie niemal wykrzyczała tekst na tle pomruków tłumu. „John, Ali, ta kampania moŜe być więc dla obu kandydatów niebezpieczną przejaŜdŜką na diabelskim młynie, a wszystko to, ktoś krzyknął, zaczyna się za kilka minut!" — Jest! — powiedziała Leslie. — Tam! Widzi ich pan? Henderson zerwał się z krzesła i zbliŜył do ekranu. W tłumie pojawili się dwaj nowi osobnicy, rozpychali się, tłukąc kogo popadnie. — Taak. To jest Canan. — Wskazał na Teda Canana. MoŜna go było rozpoznać po tłustych, czarnych włosach i wytatuowanych ramionach. — A teraz... kim jest ten drugi facet? Proszę przewinąć do przodu. Leslie posunęła taśmę o kilka klatek do przodu.
— Och, nie... — powiedział Henderson. Leslie przewinęła taśmę dalej, tym razem z większą prędkością. — Chyba pokaŜą się po drugiej stronie. Pokazali się w końcu, w chwili gdy zajął się nimi Max. — No proszę! — rzucił Henderson. — Max wkroczył do akcji! Oglądali wydarzenia na ekranie w zwolnionym tempie. Ted Canan złapał jakąś kobietę za włosy i wymachiwał nią na wszystkie strony. Zaraz za jego plecami kumpel Canana rzucił się do tyłu, ręka Maxa Brewera złapała go za ramię i odwróciwszy go, wymierzyła sierpowy w szczękę. — Proszę to zatrzymać! — krzyknął Henderson. Leslie zatrzymała taśmę. Widać było teraz w całej okazałości drugiego z opryszków, głowę trzymał wysoko, najwyraźniej schwycił go Max. Henderson pstryknął palcami. 361 — No! Świetnie.... Wiem, kim on jest. Howie Metzger. Tak czułem. Ted i Howie to papuŜki nierozłączki. Trudno ich zobaczyć osobno. Zaraz wyślemy za nim list gończy. Leslie przewinęła taśmę jeszcze kawałek dalej i twarz Howiego znikła po sekundzie, gdyŜ Max powalił go na ziemię. Henderson zaśmiał się. — Powiem moim ludziom, Ŝeby szukali drania ze złaman4 szczęką. Leslie wyłączyła odtwarzacz. — Jak pan sądzi, co uda się panu ustalić? Henderson wzruszył nieznacznie ramionami. — Och, na pewno więcej danych o kumplu Howiego, Tedzie, a zresztą, kto wie? MoŜe znajdę zabójcę Johna Barretta. 362 Rozdział 30 Przed telefonem do gubernatora Ben Oliver zamknął drzwi do gabinetu. Nie połączono go, oczywiście, od razu. Musiał rozmawiać z centralą, potem z recepcjonistką-sekretarką w biurze gubernatora, której zmuszony był trochę zakręcić w głowie, zanim podał właściwy cel rozmowy. Ona następnie połączyła go z panną Rhodes, osobistą sekretarką gubernatora. — Mówi Ben Oliver, dyrektor Wiadomości Telewizyjnych Kanał 6. Przygotowujemy reportaŜ o gubernatorze i chciałbym go pokazać gubernatorowi, by mógł się do niego ustosunkować. Panna Rhodes była uprzejma, ale Ben wiedział, Ŝe będzie nieubłagana. — Wszystkie prośby o wywiady załatwia albo Wilma Benthoff, manager kampanii wyborczej gubernatora, albo jego szef gabinetu, Martin Devin. Pan Devin chyba jest w tej chwili u siebie. Czy mam pana z nim połączyć? — Oczywiście, bardzo proszę. Usłyszał głos kolejnej sekretarki. — Gabinet pana Martina Devina. — Dzień dobry, mówi Ben Oliver, dyrektor Wiadomości Telewizyjnych Kanału 6. Przygotowujemy reportaŜ o gubernatorze i chciałbym go pokazać gubernatorowi, by mógł się do niego ustosunkować. — JuŜ łączę. Na linii był juŜ Deyin. — Martin Devin. Ben po raz kolejny wygłosił ten sam tekst. — Kanał 6? — Devin nie wydawał się zachwycony. — Tak jest. Redakcja Wiadomości. Mamy na ukończeniu reportaŜ o gubernatorze i... — Co to za reportaŜ? Ben od razu wyczuł nieprzyjemny ton w głosie Devina. No tak, Barrett i Albright zaleźli im tu za skórę, to fakt.
— No cóŜ... moŜe to pan będzie oceniał, ale pewna część reportaŜu dotyczy spraw bardzo osobistych i, być moŜe, gubernator zechce sam o nich porozmawiać. Devin zamilkł na chwilę, najwyraźniej zastanawiał się nad tym. — Proszę chwilę poczekać. Ben czekał przez kilka minut. Wykorzystał ten czas, by przećwiczyć pytania, które miał zamiar zadać. Bez względu na to, z kim miał mówić, nie spodziewał się przyjemnej rozmowy. 363 iii Devin w końcu się odezwał. — Panie Oliver, będzie z panem mówił gubernator. Proszę jeszcze poczekać. No, coś takiego. Ben przygotował pióro, tym razem nie miał zamiaru go gryźć, tylko nim pisać. — Tak, gubernator Slater. — I ten głos nie zdradzał zbytniego zadowolenia. — Panie gubernatorze, mówi Ben Oliver, dyrektor Wiadomości Telewizyjnych Kanał 6. Pracujemy nad nowym reportaŜem o prawdziwej przyczynie śmierci pańskiej córki Hillary i posiadanych przez pana informacjach na ten temat i... No cóŜ, wziąwszy pod uwagę delikatność tematu, chcielibyśmy omówić go z panem i dać panu moŜliwość ustosunkowania się do niego. Reakcja gubernatora była ostra. — Panie Oliver, powiedziałem juŜ wszystko, co miałem do powiedzenia. Wiem, Ŝe relacjonowaliście państwo moje wystąpienie na spotkaniu Ligi Obywatelskiej Kobiet, a w tym wystąpieniu podałem tyle informacji dotyczących moich spraw osobistych, ile uznałem za moŜliwe. Byłbym rad, gdyby zechciał się pan tym zadowolić. • — Hmmm. No cóŜ, powinien pan wiedzieć, Ŝe od tego czasu uzyskaliśmy pewne dodatkowe informacje i z czystej przyzwoitości chciałbym porozmawiać o nich z panem, zanim wykonamy następny ruch. Czy byłoby to moŜliwe, panie gubernatorze? — Co to za informacje? Ben zajrzał do notatek. — No tak, przede wszystkim udało się nam ustalić, Ŝe przez cały czas wiedział pan o sprawie aborcji, a cała ta historia z „Warfarinem" była w zasadzie przykrywką, o której pan doskonale wiedział i którą pan w pełni aprobował. — Ben czekał na reakcję. Nie było Ŝadnej. — Hm... czy odpowiada to rzeczywistości? Gubernator wydawał się być niezwykle opai.;/,. a.^, chłodny, ale opanowany. — Co jeszcze? — Udało się nam ustalić, Ŝe Shannon DuPliese, najlepsza przyjaciółka Hillary, była świadkiem przeprowadzania zabiegu przerwania ciąŜy, a pan i pańscy pracownicy wywieraliście na nią presję finansową i psychiczną, by zachowała milczenie. W odpowiedzi usłyszał tylko przekleństwo, po chwili padło zadane ostrym tonem kolejne pytanie. • !< t , — I co jeszcze? — Wiem, Ŝe nie będzie to dla pana łatwe, panie gubernatorze. Ben starał się być jak najbardziej uprzejmy, co nie uchroniło go przed kolejnym stekiem przekleństw. Potarł nerwowo czoło i ciągnął dalej. Jakie miał inne wyjście? — Udało się nam równieŜ ustalić, która to była klinika, a ponadto odkryliśmy, Ŝe juŜ w miesiąc po śmierci Hillary w tej samej klinice zmarła co najmniej jedna dziewczyna. 364 Po drugiej stronie słuchawki panowała śmiertelna cisza. „A niech to", pomyślał Ben, „to nie było przyjemne". — Hmm... czy wiedział pan o tym, panie gubernatorze? Teraz gubernator klął z premedytacją, całymi długimi zdaniami.
— Co to za tanie bzdury pan mi tu opowiada, Ŝywcem z brukowych pism! Czy choć przez chwilę uwaŜał pan, Ŝe ludzie dadzą się nabrać na takie brednie? — Och, no tak, tak jak powiedziałem, to niezbyt przyjemna historia i dlatego właśnie dzwonię do pana, by o niej porozmawiać, dać panu moŜliwość ustosunkowania się, rozumie pan, by umoŜliwić takŜe drugiej stronie wyraŜenie swoich poglądów. — A co mówi na ten temat Loren Harris? — Jeszcze z nim o tym nie rozmawiałem. To jest zupełnie nowy materiał, właśnie trafił na moje biurko i dlatego najpierw chcę upewnić się co do pewnych faktów. Chciałem poznać pańską opinię i być moŜe umówić się na wywiad, w którym będzie mógł pan ją wyrazić. Czy zgodziłby się pan na wywiad, panie gubernatorze? — Czy za tym wszystkim stoi John Barrett? „No cóŜ... czemu miałbym to ukrywać?" — Tak, panie gubernatorze, pracował nad tym reportaŜem z jeszcze jedną dziennikarką. Teraz gubernator przeklął Johna Barretta. — Mogłem się tego domyślać... ten telewizyjny czaruś i jego zadziorny, zdewociały ojczulek. To jest u nich chyba rodzinne! Ben zapisał to sobie. — Hmm... czy mogę to zacytować? Tę odpowiedź? Slater wybuchnął. — Niech pan da sobie spokój z tym dziennikarskim obiektywizmem, Oliver! Czy pan myśli, Ŝe nie wiem, co wyrabiacie? Myśli pan, Ŝe nie wiem, o co chodzi temu Barrettowi? — MoŜe chciałby pan porozmawiać na ten temat z Johnem Barrettem i obejrzeć zebrany materiał? — O tym porozmawiam sobie z Lorenem Harrisem! To juŜ zaszło za daleko! — No tak, moŜe chciałby pan poznać jeszcze kilka szczegółów?... Trzask. Koniec rozmowy. Ben odłoŜył słuchawkę, przejrzał zrobione notatki, zastanowił się chwilę i wyszedł do sali redakcyjnej. John siedział przy biurku i kończył korektę tekstu do „Wiadomości — John. John podniósł wzrok i od razu wyczuł, Ŝe są kłopoty. — Co się dzieje? Ben pochylił się nad nim i powiedział po cichu. — Właśnie rozmawiałem z gubernatorem. John widział odpowiedź na swoje pytanie w oczach Bena, mimo to zapytał: 365 — I jak poszło? — Spuchły mi uszy. Słuchaj, czy masz kopie tych materiałów, które mi dałeś'? — Tak, wszystko skopiowałem. — Taśmy teŜ? — Tak. Ben skinął głową z satysfakcją. — To dobrze. Schowaj je w bezpiecznym miejscu, dobrze? Trudno powiedzieć, co będzie działo się z tym reportaŜem w ciągu najbliŜszych godzin. — Wyprostował się i rozejrzał po sali, swoim królestwie. — Będę w gabinecie. W kaŜdej chwili spodziewam się telefonu od Lorena Harrisa. Ben wrócił do gabinetu, przechodząc koło biurka Leslie, poklepał japo plecach. — Byłoby dobrze, gdybyś szybko skończyła swoją robotę. Dzisiaj moŜesz mieć trochę innych zajęć. Dwa piętra wyŜej, niepozorny, ale dysponujący potęŜną władzą Loren Harris rzucił słuchawką telefonu. Opanował się, przyjął odpowiednią do swojej pozycji, profesjonalną maskę i ponownie chwycił za słuchawkę, wystukując na aparacie numer Bena Olivera. Trach! Rozwścieczona Tina Lewis rzuciła słuchawką.
Nie mogła się opanować przez dłuŜszą chwilę. Siadła w fotelu, przypomniała sobie, jak moŜna za pomocą jogi uregulować oddech, starała się myśleć o pięknych nadmorskich plaŜach, o czymś przyjemnym i kojącym. Zamiast tego widziała w wyobraźni, jak wyrywa wszystkie włosy Johnowi i Leslie. Postanowiła, Ŝe będzie stanowcza, bezpośrednia, szczera i nie podda się zbyt łatwo. SkierowałasiędogabinetuBenaOlivera. Właśnie skończyła rozmowę z szefem gabinetu gubernatora, Martinem Devinem. Prezenter prognoz meteo, Hal Rosen, wiedział, Ŝe zapowiada się piękna pogoda — na zewnątrz. Nie trzeba było jednak Ŝadnej aparatury ani satelity, by dostrzec, Ŝe w redakcji gromadzą się ciemne chmury. Przesuwały się właśnie tuŜ przed jego stanowiskiem i widać je "i"1"
— Załatwimy tę sprawę szybko i profesjonalnie, a potem wrócimy do codziennych zajęć. Zrozumiano? — Zrozumiano — odpowiedziała Leslie. John skinął głową. Tina uporczywie wpatrywała się w stół. Ben wyjrzał po prostu przez okno. Harris ciągnął dalej. — Więc tak, John i Leslie, chciałbym was poinformować, Ŝe wszyscy widzieliśmy fragmenty materiału filmowego oraz przejrzeliśmy wasze notatki, nie ma zatem wątpliwości, Ŝe jest to sprawa delikatna, nie tylko dla gubernatora, ale i dla całej naszej stacji. 367 — I dla wszystkich kobiet... — powiedziała cicho Tina, nie odrywając wzroku od stołu. — Słucham? — Nic takiego, proszę pana. Harris pominął to milczeniem. — Chciałbym równieŜ, Ŝebyście wiedzieli, Ŝe odbyłem właśnie rozmowę z gubernatorem Hiramem Slaterem, był... — Harris skrzywił sią lekko na samo wspomnienie. — ...był wściekły, oburzony, uŜył mnóstwa nieprzyzwoitych słów i zaapelował do mnie, jako do swojego przyjaciela, bym zapanował nad tym, co dzieje się w tej stacji. — Przerwał, by przekonać się, czy jego słowa wywarły odpowiedni efekt, czy wywołały właściwą reakcję. — Panie dyrektorze, czy ma pan zamiar wyciszyć ten reportaŜ? — Tu nie chodzi o reportaŜ! To nie jest Ŝaden reportaŜ! To jest śmiecia! — zasyczała Tina. Harris uciszył obydwoje. — Chciałbym najpierw skończyć to, co mam do powiedzenia, dziękują wam bardzo. Nie oponował i. — Gubernator ma swój pogląd na tę historię, to oczywiste. Jest przekonany, Ŝe mamy zamiar pokazać coś, co mu bardzo zaszkodzi, co będzie oszczerstwem wobec niego i całej jego rodziny. Przyparł mnie do muru mówiąc, Ŝe robimy to wszystko tylko dlatego, Ŝe jest to rok wyborów, a on jest w środku kampanii. OskarŜył nas o stosowanie drastycznych chwytów politycznych; oskarŜenie to uwaŜam za odraŜające i obraźliwe, i to mu powiedziałem. Mimo to dalej płakał mówiąc, jak to nam niegdyś ufał, jak zawsze myślał, Ŝe nasza stacja traktuje go w sposób uprzywilejowany, a przynajmniej pozbawiony uprzedzeń, i zapytał mnie, jak doszło do tego, Ŝe ja, jego przyjaciel, toleruję w swoim zespole informacyjnym tak marnych, wścibskich i plotkarskich dziennikarzy, w tym... — spojrzał na Bena — dyrektora moich programów informacyjnych. Ben uniósł brwi, ale nie odezwał się. Tina splotła ramiona i ironicznie spojrzała na Johna i Leslie. Gdyby byli w szkole, na pewno pokazałaby im język. John i Leslie cierpliwie czekali, aŜ ujawni się kierunek rozumowania dyrektora. Harris mówił dalej. — A zatem, panie i panowie, jestem w powaŜnej rozterce pomiędzy ideałami wolności uprawianiadziennikarstwaa... wzniosłymi ideałami przyjaźni, dobrych obyczajów, powściągliwości... — Pragmatyzmu — podpowiedział Ben. To wtrącenie niezbyt spodobało się Harrisowi, ale trudno było się z nim nie zgodzić. — Być moŜe. Ben nie czekał z rozwinięciem tej myśli. — Gubernator jest pańskim przyjacielem, głosował pan na niego — rzucił okiem na Tinę — podobnie, jak większość naszych kolegów redakcyjnych 368 i jedynym tępionym tutaj uprzedzeniem jest uprzedzenie wobec Slatera i jego polityki. W połączeniu z forsą, którą pompuje w naszą stację za te wszystkie wylizane reklamówki, mamy juŜ gotowy obraz aksamitnego gubernatora, któremu nie wolno przyczepić Ŝadnej łatki.
Proszę wybaczyć mi moją szczerość, panie dyrektorze, ale tak to widzę. Harris nie przyjął tego dobrze. — Ben, rozumiem przez to, Ŝe twoim zdaniem powinniśmy puścić ten materiał. — Oczywiście. To jest doskonały reportaŜ. Dotyczy przede wszystkim wiarygodności Slatera jako kandydata, uczciwości jego programu i tego, czy posiada on chociaŜ odrobinę szacunku dla myślącej przecieŜ opinii publicznej! Tina nie miała zamiaru tego przemilczeć. — Panie dyrektorze, myślę, Ŝe nie trzeba długo tutaj szukać prawdziwego źródła uprzedzeń! To jest... kompletne szaleństwo! To nie nadaje się do telewizji! — To właśnie nadaje się do telewizji! Musisz się z tym pogodzić! — za-replikowałBen. — To kupa śmieci! To jest... oszczerstwo i w dodatku szkodliwe, a zresztą, kto odniesie z tego poŜytek? Bo córka gubernatora zmarła wskutek nieszczęśliwego przypadku! PrzecieŜ on to juŜ ujawnił! Przyznał się do tego wobec wszystkich z własnej woli! — Z własnej woli! — skoczyła na niąLeslie. — Panie dyrektorze, podał tę informację do wiadomości publicznej dopiero wtedy, gdy wiedział juŜ, Ŝe jesteśmy na jej tropie, ale nie powiedział całej prawdy, w Ŝadnym wypadku! — Powiedział juŜ dosyć! To jest jego Ŝycie, sfera jego spraw osobistych. Po co to wszystko wywlekać? W jakim celu? — Cel jest chyba oczywisty! Jeśli pozwala na to obecnie prowadzona polityka i obowiązujące prawo. — Trudno coś zarzucić obowiązującym obecnie przepisom! One są po to, by chronić osobistą sferę Ŝycia obywatela! Na szczęście dzielił je stół, bo wyglądało na to, Ŝe Leslie zaraz się na nią rzuci. — To znaczy, by chronić tę klinikę, doktora Huronaca i wszystkich obrzydliwych typów z tym związanych! — W porządku, drogie panie... — starał się łagodzić Ben. — No to świetnie, i mówimy tu o obiektywizmie! — niepohamowanie krzyknęła Tina. — To jest kopanie pod kimś dołków! — Zwróciła się do Harrisa. — To jest kopanie pod kimś dołków! Takie niskie, po prostu niskie! — Tina! — ostrzegł ją Ben. Zaczęła juŜ wrzeszczeć na całe gardło. — Panie dyrektorze, musi pan coś z tym zrobić! — CISZA! Teraz krzyknął Loren Harris. Nie do wiary. Wszyscy natychmiast zamilkli. Harris zaczął stukaniem w stół podkreślać kaŜde wypowiadane przez siebie powoli i z namysłem słowo. 369 — Właśnie... przeciwko temu jesteśmy, ludzie! To jest reportaŜ, który podŜega, dzieli, rozdrapuje stare rany, dezorganizuje cały nasz dział informacji. — Ale ten reportaŜ mówi PRAWDĘ — odrzekł John. — Jeszcze mnie nie przekonaliście — odparł Harris. — A o czym tu przekonywać? — wtrącił się Ben. — Widział pan taśmę. Mamy tutaj gubernatora, który bardziej troszc.:y się o polityką niŜ o bezpieczeństwo własnej rodziny, czy kogokolwiek innego. Mamy kolejną dziewczynę, która zmarła dlatego, Ŝe usiłował tę sprawę zatuszować, mamy teŜ inną dziewczynę, którą terroryzowano, by milczała! Harris miał juŜ dosyć. — Ben... — I chce pan brać stronę tego faceta? Chce pan tę sprawę zatuszować specjalnie dla niego? Jeśli pan to zrobi, okaŜe się pan nie lepszy od niego. — BEN! Ben zamilkł.
— MoŜe juŜ wystarczy tego. John uniósł rękę. — Panie dyrektorze, jest jeszcze coś, o czym dotychczas nie powiedzieliśmy. Chodzi o państwa Brewerów. Oni chcieli po prostu ustalić przyczynę, śmierci swojej córki Annie, a nasza stacja zrobiła na ten temat reportaŜ, w którym przedstawiła ich wręcz jako przeciwników aborcji, którzy wtykają nos w sprawy osobiste innych, i to z pominięciem obowiązujących przepisów. Wyrządzono im wielką krzywdę. — To było zrobione rzetelnie i odpowiedzialnie! — zaoponowała Tina. — Ach, tak — odparła łypnąwszy na nią okiem Leslie — absolutnie obiektywne i pozbawione wszelkich uprzedzeń! Tina odgryzła się jej natychmiast. — Przykro mi, Ŝe tamten reportaŜ nie oddawał twoich pog.ądów! — Ach, to mi o czymś przypomniało! — Lesiie poszperała wśród leŜących na stole notatek i wyciągnęła sprawozdanie z sekcji zwłok sporządzone przez doktoraDenninga. — Proszę bardzo, szanowna pani dyrektor! —Rzuciła go na stół przed Tina. — Ciągle pamiętam, jak zrobiłaś wielki szum, Ŝe Brewerowie nie mają wiarygodnego sprawozdania z sekcji zwłok, które dowodziłoby przyczyny śmierci ich córki. Proszę bardzo, masz teraz to wiarygodne sprawozdanie przed samym nosem! Tina zaniemówiła na chwilę, co wystarczyło Harrisowi na wtrącenie się. — John, pański pogląd? — Tak jak juŜ powiedziałem Benowi, jesteśmy winni Brewerom zakończenie ich historii. Za pierwszym razem nic to nie przyniosło, nie udało się. im niczego dowiedzieć. Teraz wszystkie fakty łączą się w całość. Ich córka zmarła 26 maja po przeprowadzonym 24 maja w Centrum Zdrowia Kobiet zabiegu przerwania ciąŜy. Mamy świadka, mamy dokumenty, mamy tego patologa i... — wskazał kiwnięciem głowy sprawozdanie z sekcji, na które Tina nawet nie chciała spojrzeć — ...kompletne sprawozdanie z sekcji zwłok. MoŜemy to wszystko udowodnić. 370 — I to jest druga ofiara tej kliniki, bowiem pierwszą była Hillary Slater, czy tak? John potwierdził to długim kiwnięciem głową. — Stanowczo protestuję przeciwko uŜywaniu określenia „ofiara" — wtrąciła się Tina. — PrzecieŜ obie nie Ŝyją, prawda? — zapytał ją Ben. Harris zaczynał mięknąć. Najwyraźniej miał wątpliwości. Tina była zdesperowana. — Panie dyrektorze, niech pan nie pozwoli im na emisję tego reportaŜu. To nie jest warte ogromnych strat, które on spowoduje! — Powiedz to Hillary i Annie — szybko odparła Leslie. Tina nie pozostała jej dłuŜna. — Jeśli nie przestaniesz! — Uniosła rękę, jakby chciała ją uderzyć. Pohamowała się, opadła z powrotem na krzesło i zakryła dłońmi oczy. — Tina, słucham, co ma pani do powiedzenia — powiedział Harris. Gdy Tina opuściła ręce, w oczach kręciły się jej łzy. Spojrzała na Leslie i Johna, w oczach płonął jej gniew... i ból. Wreszcie zaczynała okazywać jakieś bardziej ludzkie uczucia. — Wy... wy mówicie o tym tak, jakby popełniono coś strasznego. Pomyłki się zdarzają... Ale kobiety mają prawo czynić to, czego chcą, to jest tylko ich sprawa. — Tina, moŜe chcesz Ŝebyśmy przerwali na chwilę? — zapytał Ben. — Nie, dziękuję. — Na pewno? — Powiedziałam nie, dziękuję! John uchwycił jej spojrzenie. — Tina... bez względu na to, co o tym powiesz, chciałbym Ŝebyś wiedziała, Ŝe rozumiem. Naprawdę. Wiem, dlaczego tak cierpisz. Odpowiedziała mu przekleństwem. — Bigoci, wszyscy jesteście tacy sami. Jakie masz prawo mnie sądzić? W tym momencie wkroczył Harris.
— Nikt nikogo tutaj nie sądzi. Próbujemy ustalić, czy ten reportaŜ nadaje się do naszego programu, to znaczy, czy moŜemy oddzielić nasze uczucia od naszych poglądów! Tina sprawiała wraŜenie, jakby go nie słuchała. Ciągle patrzyła na Johna, a w jej oczach widać było ból i nienawiść. — Nie zrobiłam nic złego! John wiedział, Ŝe nie powiedziała tego głośno, mówiła sama do siebie, do tej prawdziwej Tiny, która siedziała naprzeciwko niego, a oboje wiedzieli, o czym mówi. Z oka popłynęła jej łza, gdy jeszcze raz wypowiedziała te słowa, tym razem wprost do Johna. — Nie zrobiłam nic złego! Nie rozumiejąc prawdziwego znaczenia jej słów, wtrącił się Ben. — Tutaj nikt nikomu niczego nie zarzuca! To ja zatwierdziłem tamten reportaŜ i puściliśmy go. Taka jest nasza codzienna praca, no i co, dajcie spokój, raz na wozie, raz pod wozem, ale trzeba się starać. SA 371 Tina rzuciła Benowi dziękczynne spojrzenie. Szybko doszła do siebie i z powrotem naciągnęła swoją zbroję. Wycierając chusteczką oczy i nos, podsumowała. — Ten reportaŜ... informacja... to podŜeganie i przesądy. Te wydarzenia miały miejsce juŜ dawno, dawno temu, są nieaktualne i dlatego nieprzydatne. Jako naczelny redaktor wiadomości, uwaŜam je za dalece przekraczające wszelkie granice przyzwoitości. Z tych i innych powodów, nie uwaŜam ich za nadające się do programu i w Ŝadnym wypadku nie sądzę, by emisja tego rodzaju materiału przysłuŜyła się naszej firmie. Widać było, Ŝe słowa, a moŜe uczucia okazane przez Tinę, zrobiły wraŜenie. — Jestem skłonny zgodzić się z tym. — Mamy zatem odwrócić wzrok i pozwolić gubernatorowi kłamać, tak? — przeciwstawił się Ben. Tina odnalazła w sobie nowe pokłady wściekłości, — Nie naszym zadaniem jest ocenianie cech charakteru gubernatora! Naszym zadaniem jest podawanie informacji o tym, co się wydarzyło. Ben natychmiast złapał ją za słowo. — A co się wydarzyło, Tina? No co się wydarzyło? Właśnie to! Puśćmy ten reportaŜ! — Ben, zaczekaj chwilę — zaproponował Harris. — Nie sądzisz, Ŝe gubernator spotkał się z nami w tej sprawie w połowie drogi? PrzecieŜ ujawnił tę sprawę i podał kilka bardzo delikatnych szczegółów dotyczących córki. Właściwie, to otworzył drzwi swojej sypialni i wystawił ją na widok publiczny, przepraszam za sformułowanie, ale czy tak w istocie nie jest? Powiedzmy sobie szczerze, czy tak w istocie nie jest? Czy nie dość juŜ się otworzył i nie dość przysporzył sobie bólu? Wygląda na to, Ŝe udzielił juŜ odpowiedzi na wszystkie pytania, z powodu których chcecie emitować ten reportaŜ. Ujawnił, w jaki sposób naprawdę umarła jego córka oraz przyrzekł sprawdzenie warunków bezpieczeństwa w klinikach aborcyjn /ch. — On chce nam umknąć, jestem o tym ptAk .nana — zaoponowała Leslie. — Usiłuje zatrzeć ślady i dlatego dobiera się do nas. — Co jest kolejnym argumentem za tym, by nie puszczać tego reportaŜu — powiedziała Tina. — To jest kolejny dowód na to, jak bardzo spóźniony wobec biegu wydarzeń jest ten reportaŜ. Będzie nieaktualny jeszcze przed emisją, a poza tym... naprawdę, po wszystkich krokach gubernatora zmierzających do ujawnienia tej sprawy, nasz reportaŜ będzie musztardą po obiedzie. Będziemy obrzucali go błotem za to, Ŝe zrobił to szybciej od nas. — Zwróciła się do Harrisa. — Naprawdę, moim zdaniem na szali leŜy tutaj dobre imię i wiarygodność stacji. — Ale pomijamy w ten sposób kwestię prawdy, panie dyrektorze — nie dawał za wygraną John. — To PRAWDA leŜy na tej szali! Milczenie jest równoznaczne z potwierdzaniem
kłamstwa. Zgadzam się z Benem, jeśli pomoŜemy Slaterowi w zatarciu śladów, będziemy tyle warci, co i on. Zatarł je z powodów politycznych, a czy my nie uczynimy tego z tych samych powodów? To nie byłoby słuszne. Harris pochylił się ku niemu. 372 — John, moŜe pan sobie moralizować na temat wybierania przez tę stację właściwej drogi, ale musi pan pamiętać, Ŝe płacą mi za utrzymanie jej przy Ŝyciu. A w świetle tego, publiczne wyznanie gubernatora powinno nam wystarczyć. — Tak! — niemal szeptem powiedziałaTina, bijąc pięściąw stół.—Tak! tak! — On niczego nie wyznał! — argumentował dalej John. — Znalazł się we wstydliwej i przykrej sytuacji, i zamienił ją w symbol, w kolejny punkt swojego programu politycznego! Nie ma tu Ŝadnych wyrzutów sumienia, Ŝalu, przyznania się do błędu. On nie mówi prawdy, panie dyrektorze, a jeśli na to nie zareagujemy, my równieŜ nie będziemy mówić prawdy! Wobec Prawdy mamy pewne zobowiązania, czy to się nam podoba, czy nie, czy to nas boli, czy nie i czy to ma wpływ na nasze kieszenie, czy nie. — John wziął oddech i wypowiedział kolejne słowa ze szczególnym naciskiem. — Musimy dokonać właściwego wyboru. — Tak, właściwego wyboru — powtórzyła Leslie. Harris rozpiął marynarkę. W pokoju zaczynało robić się duszno, a jemu i tak było gorąco w tym ubraniu. — Panie Barrett, wolność prasy polega na tym, Ŝe moŜemy wybierać pomiędzy zachowaniem milczenia a podaniem informacji. John poczuł, Ŝe niejako naśladuje swego ojca. — Panie dyrektorze... tej wolności jestem pozbawiony. — Czuł, Ŝe niepotrzebnie to mówi, Ŝe przekracza pewne granice, ale słowa zdawały się wychodzić z niego same. — Trudno jest... trudno to wyjaśnić, panie dyrektorze, jednak... w ciągu ostatnich kilku miesięcy sporo przeszedłem i... jeśli moŜe pan to przyjąć, czuję się zobowiązany wobec Boga do zachowania jak największej uczciwości w tym, co czynię. Jestem tylko człowiekiem, panie dyrektorze, i przyznaję, Ŝe Prawda moŜe być czasem bolesna, a czasem nieco zwodnicza, jednak... muszę głosić Prawdę, najlepiej, jak tylko potrafię, muszę teŜ nazywać rzeczy po imieniu. Nie sądzę, bym miał prawo brać Prawdę i przycinać ją, przerabiać, wybierać z niej to, co chcę albo dowolnie ją negować, by zgadzała się z przyjętą przeze mnie linią postępowania albo ze stanem kasy naszej stacji. — Panie Barrett... — Harris miał juŜ tego dosyć i opierając ręce na stole, pochylił się nad Johnem. John popadł w niełaskę i chciał mu to okazać tak, jak zwykł to czynić prawdziwy szef. — By sformułować ostateczne wnioski z tego spotkania, najwyŜszy czas przypomnieć panu, kim pan jest naprawdę. MoŜe się panu wydawać, Ŝe jest pan kimś waŜnym, czołową postacią tej stacji, kimś sławnym. Ale proszę sobie uprzytomnić, Ŝe jest pan tym kimś tylko dlatego, Ŝe ta stacja, to przedsiębiorstwo takim pana uczyniło, i to nie dla pana samego, tylko w swoim własnym interesie. Chodzi o nasz interes, naszą oglądalność, nasze wpływy z reklamy, naszą rentowność. Bez względu na pańskie zobowiązania wobec Boga, panie Barrett, musi pan zdać sobie sprawę z tego, Ŝe przede wszystkim jest pan pracownikiem tej instytucji. Pracownikiem. A ja oczekuję od wszystkich pracowników kierowania się nie interesem własnego Boga, lecz interesem przedsiębiorstwa. 373 Odszedł od Johna, by zwrócić się do wszystkich. — KaŜdy z nas ma własne przekonania i własne ideały. Wszyscy mamy swoje przemyślenia na temat tego, co dziennikarz moŜe opublikować lub powiedzieć. Wszyscy chętnie powołujemy się na Pierwszą Poprawkę do Konstytucji i wolność prasy. Ale muszę państwu zwrócić uwagę na brutalną rzeczywistość. Wolność prasy naleŜy do tych, którzy tę prasę posiadają, a pan, panie Barrett, i wszyscy pozostali, naleŜycie do mnie. To ja prowadzę ten
interes. Tak długo, jak tu pracujecie, wolność prasy kończy się—wskazał na swój nos— dokładnie tutaj. Kończy się tam, gdzie jest szef i wasza pensja. W końcowym rozrachunku prawda tutaj nie dociera. Prawda nie ma znaczenia. To ja o tym decyduję, a liczy się to, czego chcę ja. W tej chwili jest to jedyna prawda, z którą macie do czynienia. Zanim ktokolwiek zdąŜył zareagować, odezwał się Ben. — Loren, panie Harris, panie dyrektorze, poznaliśmy juŜ dokładnie zdanie Johna i Leslie, a robi się juŜ późno. MoŜe oni wrócą do pracy, a my zakończymy to spotkanie we trójkę? Spojrzenie, którym Harris obdarzył Johna i Leslie, wskazywało wyraźnie, Ŝe ma juŜ dosyć ich towarzystwa. — To świetny pomysł. Za Johnem i Leslie zamknęły się drzwi sali recepcyjnej. Wrócili do pracy. Mogli tylko czekać. 374 Rozdział 31 John i Leslie przynajmniej z pozoru oddali się pracy. Mechanicznie robili korektę materiałów przeznaczonych do wieczornej emisji wiadomości. Leslie opracowywała reportaŜ o wojnie pomiędzy firmami poszukującymi ropy naftowej a obrońcami środowiska naturalnego i ich całonocnym spotkaniu, które nie przyniosło Ŝadnych konkretnych rezultatów. To był reportaŜ, jakich w przeszłości było wiele i jego obecna zawartość równieŜ nie mogła niczym nikogo zaskoczyć. Natomiast John... no cóŜ, „Wiadomości o 17°°" były juŜ przygotowane, tekst był zwięzły i miał dobre proporcje, nie było z nim większych problemów. Innymi słowy, w porównaniu z reportaŜem, który w tej chwili dwa piętra wyŜej omawiano, teksty na ich komputerach nie były zbyt zajmujące. Tina Lewis energicznie wkroczyła do redakcji, unikając patrzenia na kogokolwiek, nie odwracała nawet głowy w jego kierunku. Przechodząc koło biurka Leslie, jeszcze przyspieszyła kroku i patrzyła prosto przed siebie. Leslie zerknęła na nią, podnosząc ze zdziwieniem brwi. CzyŜby miał to być dobry znak? Tina zniknęła w swoim gabinecie i z głośnym trzaskiem zamknęła za sobą drzwi. MoŜna by sądzić, Ŝe był to znak jej poraŜki. Mimo to... John czuł wewnętrzny niepokój. Wiedział, i to od samego Boga, Ŝe podjęta decyzja była dla nich po części pomyślna, a po części niepomyślna. Odwrócił się do komputera, głęboko odetchnął i nie zamykając nawet oczu, przez chwilę po cichu się modlił. „To nie ma znaczenia", mówił Bogu. Czegokolwiek Ŝyczył sobie od niego Pan, akceptował to. Czy reportaŜ pojawi się na antenie, czy teŜ nie, to kwestia drugorzędna. NajwaŜniejsze było to, Ŝe John nadal nie pozostawał obojętny na czyny i znaki Boga, i to, Ŝe górę weźmie Prawda. — O BoŜe — wyszeptał — chciałbym zawsze być Tobie posłuszny. Teraz pokazał się Ben, wchodziłdo redakcji. Zatrzymał się na chwilę przy stanowisku George'a Hayami, redaktora dyŜurnego, by wziąć najświeŜszy egzemplarz skrótu planowanych do emisji wiadomości. Wymienili kilka słów i Ben podszedł do biurka Leslie. — Leslie... Podniosła głowę. No tak. Teraz usłyszy wyrok. — Proszę to delikatnie sformułować. Odwracając się plecami do reszty obecnych w redakcji, a zwłaszcza do biurka Johna, pochylił się nad nią. 375 — Nie wszystkie wiadomości, które mam, są dobre, rozumiesz? Ale chciałbym, Ŝebyś mnie uwaŜnie wysłuchała i zrobiła to, co ci powiem. — Tak jest. — Przede wszystkim, reportaŜ zostanie wyemitowany, prawdopodobnie jutro.
Nie pozwoliła sobie na okazanie radości z tej informacji, wiedziała, Ŝe czekają na nią i złe wieści. — I? — L... — Spojrzał w kierunku gabinetu Tiny, a potem z powrotem na Leslie. — I chciałbym dać ci kilka wolnych dni, począwszy od zaraz. Leslie poczuła ukłucie w Ŝołądku. — Dlaczego... nie rozumiem. — Powiem ci wprost. Tina nie chce dopuścić do emisji tego reportaŜu, ale udało mi się postawić na swoim i teraz Tina cała się gotuje ze złości. NajbliŜsze dni zapowiadają się u nas bardzo interesująco, będzie niezłe piekło i... z całym naleŜnym ci szacunkiem, wolałbym, Ŝeby w tym czasie cię tutaj nie było, Ŝebyś w tym nie uczestniczyła. Powinnaś na jakiś czas się przyczaić. Leslie nie mogła oczywiście zgodzić się na to zbyt łatwo. — Ale... przecieŜ... przecieŜ to śmieszne... Uśmiechnął się, wiedział lepiej. — CzyŜby? Bez względu na to, co powie czy zrobi Tina, masz siedzieć cicho i nic nie odpowiadać, rozumiesz? Będziesz grzeczną dziewczynką i nie będziesz reagować na Ŝadne zaczepki, rozumiemy się? Leslie wiedziała, o co mu chodzi. Chciała się usprawiedliwić. — Proszę pana, ja nigdy nie chciałam sprawiać Ŝadnych kłopotów... — No cóŜ, ja równieŜ. Cały kłopot w tym, Ŝe działasz jak uran, a Tina jak pluton i kiedy się spotykacie, masa osiąga stan krytyczny. Nie Ŝyczę sobie takich rzeczy w mojej redakcji, a mając na uwadze to, co na;; czeka, nie da się tego uniknąć, chyba Ŝe pozbędę się na ten czas jednej z vas. Tak więc, niech reportaŜ pójdzie na antenę, ja zadzwoń ' ' sebie, gdy niebo się przejaśni i będziesz mogła bezpiecznie wrócić. — No dobrze... ale kto przedstawi ten reportaŜ? — Chciałbym, Ŝeby zrobił to John. Leslie zaczynała rozumieć. — Sam? — Tak. Zupełnie sam. — A co dalej? Zawahał się nad odpowiedzią. — Za wcześnie cokolwiek mówić. Ale ty rób swoje, zbierz rzeczy i natychmiast stąd znikaj. Nie chcę cię tu widzieć tak długo, aŜ będzie po wszystkim, a wtedy do ciebie zadzwonię. — I dodał. — Nie jesteś zwolniona, chyba to rozumiesz. Chciałbym jednak, Ŝebyś była przez pewien czas jak najdalej stąd. Nie chciała zbyt łatwo dać za wygraną. — Ale ten reportaŜ robiliśmy wspólnie. Ja równieŜ nad nim pracowałam. — Doskonale o tym pamiętam. 376 — Więc... bez względu na to, co stanie się z Johnem... Przerwał jej. — Dziewczyno, daj spokój, do niczego jeszcze nie doszło! Po prostu cierpliwie czekaj, tylko nie tutaj. To jest polecenie słuŜbowe. John widział, jak Leslie wyłącza komputer i porządkuje biurko. Ben szedł w jego stronę. John wziął krzesło i przystawił je do swego biurka akurat w momencie, gdy Ben podszedł i chciał usiąść. Ben rzucił okiem w stronę Leslie, która nie przerywając pakowania, odwzajemniła mu się zaciętym spojrzeniem. W końcu Ben rzekł do Johna. — Leslie znika z pola bitwy na kilka dni. John patrzył, jak Leslie wrzuca kilka swoich rzeczy do torebki i bierze płaszcz. — Myślę, Ŝe to dobry pomysł. Doceniam znaczenie tego posunięcia. — Więc... jesteś gotów wysłuchać decyzji?
— Wygląda na to, Ŝe reportaŜ jednak pójdzie. Ben nie sprawiał jednak wraŜenia kogoś, kto ma do przekazania dobrą wiadomość. — Jutro, jeśli zdołasz to zmontować. — Myślę, Ŝe tak. Bez Leslie nie będzie łatwo, ale zrobię to jak najszybciej się da. — Jutro rano będziesz musiał spotkać się z gubernatorem. Loren Harris juŜ cię umawia. — Ben przerwał, chciał szczerze i wprost zakomunikować mu to, co miał do powiedzenia. — On ma nadzieję, Ŝe gubernator będzie w stanie ci to wyperswadować albo cię porządnie nastraszyć, z równym skutkiem. Nie wiem dokładnie, na co liczy. Weźmiesz jednak ze sobą kamerzystę i nagrasz to, co gubernator będzie miał do powiedzenia, jeśli tylko będzie chciał cokolwiek powiedzieć. A potem... zmontujesz reportaŜ i nadamy go w „Wiadomościach o 17°°" i w „Wiadomościach o 19°°". Będziesz miał do dyspozycji najwyŜej dwie minuty, sam zrobisz wstęp i podłoŜysz komentarz. To będzie twój program, od początku do końca. Nikt inny się pod nim nie podpisze. — Ben wzruszył ramionami, jakby chciał się usprawiedliwić. — To jest część układu, który zawarłem z Lorenem. John zrozumiał. Wiedział. — Dlatego właśnie posłał pan Leslie do domu? Ten reportaŜ zostanie zdjęty. Ben nie patrzył mu w oczy. — A prawdopodobnie ty razem z nim. — Spojrzał na Johna. — Nie jestem tego pewien, ale... spójrzmy prawdzie w oczy, nie masz tutaj zbyt wielu przyjaciół. Naruszasz pewne niepisane prawa, to znaczy, moŜe do tego dojść, jeśli będziesz dalej chciał to ciągnąć. — Nie jestem pewien, czy tego chcę. Wiem tylko, Ŝe muszę. — Dlaczego, John? Czy ciągle uwaŜasz, Ŝe masz jakieś zobowiązania wobec Brewerów? — To tylko część całej sprawy. Nie chciałbym generalizować, ale mam wraŜenie, Ŝe jestem coś winien wszystkim. Jestem zobowiązany wobec Prawdy. m fftl 377 Ben odchylił się na swoim krześle, widać było, Ŝe trochę posmutniał. — No cóŜ... zobaczymy co zdziałają. Zawarłem tego rodzaju układ, choć nie jestem nim zachwycony. — Tak, wiem — John zaczął opowiadać o drugiej części zakończonego właśnie spotkania, jak gdyby był na nim obecny. — Tina była przeciwna emisji reportaŜu, pan był za, Harris znalazł się pomiędzy jednym a drugim, a najbardziej martwił się o samą stację i swoją pozycję wobec przełoŜonych. To pan wysunął tę propozycję, równie dobrą, jak ten reportaŜ, tej sprawy nie moŜna przecieŜ zignorować. A moŜe by tak pozwolić, by Barrett wziął całą sprawę na siebie, dać mu szansę, a potem nagle go odsunąć, słowem, narobić sporo zamieszania po obydwu stronach. Jeśli reportaŜ padnie, ludzie o tym zapomną i mamy sprawę z głowy; jeśli jednak okaŜe się sensacją, zawsze moŜemy powiedzieć, Ŝe to my pierwsi poruszyliśmy ten temat. Tak czy inaczej, pozbędziemy się z tego układu Barretta i Albright. To bardzo mądrze pomyślane. Ben roześmiał się. — Widzę, Ŝe pilnie się uczyłeś przez te wszystkie lata. John wiedział, Ŝe ma rację, ale nie sprawiało mu to Ŝadnej przyjemności. — Jakiś czas temu byłem świadkiem pewnego wydarzenia, które miało miejsce w pasaŜu handlowym. Trudno byłoby to dokładnie wyjaśnić, ale... dotarło do mnie wtedy, Ŝe środki przekazu w obecnej postaci nie muszą ukrywać Ŝadnych informacji. Nie trzeba nawet zbyt często kłamać. Wystarczy tylko dostarczyć ludziom wystarczająco duŜo atrakcji, które ich tak zdezorientują, Ŝe nie będą wiedzieli, w którą stronę mają patrzeć. Ben zastanawiał się nad tym z ponurą miną. — A w tej konkurencji nasz gubernator wyprzedza ciebie.
— I chyba zawsze będzie wyprzedzał. — Ciągle jednak chcesz pociągnąć to dalej? John uśmiechnął się na samą myśl o tym, poczuł w sobie głęboki spokój. — Mogę to zrobić. Zgodnie z tym, co ustaliliście na tym spotkaniu, zrobię to. Muszę to zrobić, bo tego chcę. — No tak... słuchaj John — sondował go dalej Ben — powiedz, jak ty to widzisz? Czy na tym ma polegać twoja idea inteligentnego, opanowanego faceta, człowieka któremu widzowie uwierzą, który poda im wiadomości w sposób trzeźwy, rzeczowy i stanowczy... Pamiętasz, jak o tym rozmawialiśmy. — Taki człowiek powiedziałby Prawdę, czyŜ nie? Ben skinął głową. — Właśnie to powiedziałem Lorenowi Harrisowi. Tym razem roześmiali się obaj, było to niezbędne chociaŜby dla odpręŜenia. Po chwili Ben spowaŜniał. — Słuchaj, John, mam wraŜenie, Ŝe wiesz o wiele więcej, niŜ mówisz. Ta sprawa nie jest jednorazowa, ona dokądś prowadzi. John zastanawiał się, co moŜe powiedzieć, a co powinien jednak zachować dla siebie. — No cóŜ, wie pan... mówiąc szczerze... 378 — Tego się po tobie spodziewam. John skinął głową. — To prowadzi dalej. Ta sprawa będzie się rozrastać i to bardzo, a mnie szalenie interesuje moment, w którym rozrośnie się ona tak bardzo, Ŝe nie będzie mnie juŜ moŜna zmieść jednym ruchem pod dywan. No, moim zdaniem, pan mógłby zamieść pod dywan nawet słonia i nic by się nie stało tak długo, jak długo udałoby się panu odwracać uwagę wszystkich. — Słonia? Teraz mnie naprawdę zaintrygowałeś. — Nie chciałbym na ten temat mówić. Obiecałem pewnym osobom, Ŝe nie pisnę na ten temat ani słówka, aŜ ci ludzie nie skończą tego, co postanowili. Cwany łobuz, ciemny typ do wynajęcia, Howie Metzgerm, siedział spokojnie przy małym stoliku w pokoju przesłuchań. Henderson wybrał pokój numer 1027 na najwyŜszym piętrze sądu okręgowego, klitkę dwa na cztery metry parę pięter ponad więzieniem. Wyglądała ponuro, nie miała okien z wyjątkiem przejrzystej szyby w drzwiach, a jej ściany pokrywała buroŜółta farba. ZaleŜało mu na stworzeniu odpowiedniej atmosfery do rozmowy z Howiem. Metzgerm palił papierosa, którym go poczęstowano, i starał się zachować chłód i niewzruszony spokój, gdy partner detektywa Hendersona, Clay Oak-ley, odczytywał mu przysługujące mu prawa. — Ma pan prawo nie odpowiadać na pytania. Wszystko, co pan powie lub podpisze moŜe zostać wykorzystane przeciwko panu przed sądem... Ma pan prawo do skorzystania z tego prawa w kaŜdej chwili, przed przesłuchaniem lub w jego trakcie, moŜe pan równieŜ wygłaszać wszelkiego rodzaju oświadczenia. No tak... czy rozumiesz swoje prawa? — Jasne — odparł Howie. — Mając je na uwadze, czy będziesz z nami w tej chwili rozmawiał? — MoŜe. Henderson wiedział, Ŝe Howie stara się ich wysondować. — Howie, widziałem ciebie i twojego dobrego kumpla, Teda, w telewizji w zeszłym miesiącu, jak rozbijaliście ludziom głowy na wiecu gubernatora. Pamiętasz to? — Tak, pamiętam. — Mamy właśnie zamiar wystąpić o ekstradycję Teda do naszego stanu z oskarŜenia o usiłowanie zabójstwa, a on wskazał nam ciebie. Powiedział, Ŝe tam byłeś i Ŝe to ty zabiłeś tego starego. — O, naprawdę? — Howie okazał sceptycyzm. Henderson podszedł do stołu.
— Tak... wiele razy juŜ się tak bawiliśmy, sam wiesz, na czym to polega. Ty pomoŜesz prokuratorowi, a prokurator pomoŜe tobie. Ted podał nam swoją wersję. Chcielibyśmy teraz usłyszeć twoją. Będziesz mówił? Howie roześmiał się i znowu zaciągnął papierosem. — To moŜe posłuchajmy jego wersji. 379 1 Henderson otworzył notatnik i zajrzał do swoich zapisków. — Poszliście razem do hurtowni „Instalacje i armatura hydrauliczna Bar-retta", by odnaleźć pewną kasetę magnetofonową. Dobrałeś się do właściciela, Johna Barretta seniora, chcąc, Ŝeby powiedział ci, gdzie jest ta taśma. Ted powiedział, Ŝe on nie chciał mówić, więc ty, Howie, przyłoŜyłeś mu i pobiłeś na śmierć. Howie pokręcił przecząco głową. — Nic podobnego! Nic podobnego! — Howie, i mówisz to nam? — Tak, do was mówię! A wy lepiej słuchajcie! — No więc, tak nie było? Howie poczuł się uraŜony. — Nie, nie, nie... to jest wersja Teda, ludzie! A jak myśleliście, Ŝe co wam powie? — No więc, w czym skłamał? — Ja tego starego nie zabiłem! — Więc to Ted go zabił? — No... — No co? — Nikt nikogo nie zabijał. Po prostu go trochę nastraszyliśmy, to wszystko. Chcieliśmy dostać tę taśmę, a on nie chciał powiedzieć, gdzie ona jest, więc chcieliśmy go trochę zachęcić do mówienia. — Nieźle go musieliście zachęcać, skoro nie Ŝyje. — Dajcie spokój, dostał ataku serca albo czegoś w tym rodzaju. Nawet mu specjalnie nie przyłoŜyliśmy. Załatwiliśmy innego starego, ale ten nie zginął od bicia. — Jakiego innego starego? — Och... Ted nic wam o tym nie mówił? — Jakiego innego starego? Howie uśmiechnął się. — No widzi pan? Rozmawiacie z właściwy1 .łowickiem! Nic przed wami nie ukrywam, ja się staram z wami współpracować. Chciałbym, Ŝebyście o tym później nie zapomnieli. Ten drugi gość... Lakę... Najpierw jego chcieliśmy dopaść, bo to on miał tę taśmę. Dorwaliśmy go u niego w domu... i, oj, ludzie, juŜ nie pamiętam czy najpierw mu przyłoŜyliśmy, czy od razu zaczął gadać... ten gość w ogóle nie miał jaj, wiecie? Jak tylko go chwyciliśmy, od razu zaczął skamleć, „ja tego nie mam, ja tego nie mam!". Ted przyłoŜył mu chyba raz czy dwa. Ted jest okrutny, wie pan. Ja nie lubię takiej roboty. — Jasne, pewnie Ŝe nie. — Ale on od razu nam powiedział: „dałem ją Johnowi Barrettowi, temu staremu, który prowadzi hurtownię hydrauliczną", powiedział nam, gdzie to jest i w ogóle wszystko. Kompletnie się rozkleił, więc go zostawiliśmy. To był mięczak. — Wygląda na to, Ŝe go prawie nie tknęl iście — zainteresował się Oakley. — Nie. Chyba nie. Henderson zapytał: i 380 — Ale Barrettowi przyłoŜyliście trochę mocniej, co? — No wie pan... — Tak mocno, Ŝe nie wytrzymał. OburzonyHowie spuścił głowę.
— Dajcie spokój, nikt nikogo nie zabijał! — Lakę. Powiedziałeś, Ŝe ten pierwszy nazywał się Lakę. Jak miał na imię? — Hmm... chyba Edward. Willy mówił, Ŝe to jakaś gruba ryba w rządzie. Nie wiem, czym się zajmował. — W porządku. Więc kto spuścił ten stelaŜ z rurami na Barretta? Czy to był twój pomysł? — Nie, Ted na to wpadł! Dajcie spokój, ja nie jestem taki cwany! Ja tam nie zabijam ludzi za pieniądze! To robota Teda. On jest w tym dobry. Powiedział, Ŝe to ma wyglądać na wypadek. — Więc podjechaliście wózkiem widłowym... — To Ted nim jechał! Człowieku, nie patrz tak na mnie. To Ted jest mordercą! Ja byłem tylko świadkiem. Mówię panu, jak było naprawdę. — I nigdy nie odnaleźliście taśmy? — Nie chcieliśmy zostawać dłuŜej, Ŝeby jej szukać. Jak ten stary wykorkował, spuściliśmy na niego stelaŜ z rurami i wynieśliśmy się stamtąd. — Kto to jest Willy? — Co? — Powiedziałeś, Ŝe to Willy nadał wam Lake'a. Kto to jest Willy? — Willy Ferrini? — zapytał Oakley. Twarz Howiego rozjaśniła się. — Tak. Macher. Willy Macher. — Henderson był wyraźnie zadowolony. — Nowy ojciec chrzestny. Howie roześmiał się. — No tak. On nawet stara się tak mamrotać, jak Marlon Brando! — A jaki jest w tym jego udział? — Pracujemy dla niego od czasu do czasu. To on nas wynajął, Ŝeby trochę porozrabiać na wiecu gubernatora i to on posłał nas do Lakę'a po tę taśmę. — A co było na tej taśmie, czy kiedykolwiek wam o tym powiedział? Howie wzruszył nieznacznie ramionami. — Jakaś ściśle tajna sprawa, coś jakby jakieś podsłuchy, tajne rozmowy, jakieś dane operacyjne, coś w tym rodzaju. Wyglądało na to, Ŝe to nie byle co. — A kto nadał robotę Willy'emu? — Zapytajcie o to Willy'ego — wzruszył ramionami Howie. We wtorek rano, za kwadrans dziewiąta John wraz z kamerzystą Melem zaparkowali białe kombi naleŜące do redakcji na jednym z przeznaczonych dla prasy miejsc parkingowych na tyłach gmachu kapitolu. Ruszyli przez rozległe trawniki Capitol PlaŜa ku biurom gubernatora, które mieściły się 381 w trzypiętrowym kompleksie budynków z betonu i marmurów połoŜonym naprzeciw kapitelu, nawiązującym swoją architekturą do okalającej go kla-sycystycznej zabudowy. John pomyślał, Ŝe budynek ten jest ponury i toporny, zupełnie jakby ładne pokoje i duŜe okna zamontowano na jakimś piętrowym parkingu, dodając bez wyraźnych powodów do jego frontonu ogromne kolumny. No cóŜ, nie miał zbyt przyjemnych skojarzeń z tym miejscem. Szli przez plac jak dwaj podróŜnicy przedzierający się przez morze zieleni. Mel taszczył na ramieniu kamerę, a w ręku walizkę ze sprzętem, John niósł statyw i kilka dodatkowych reflektorów oraz notes. Kilka osób zwróciło na nich uwagę, ale nie wzbudzali większego zainteresowania. Widok ekip telewizyjnych nie naleŜał w tym miejscu do rzadkości. John spojrzał na zegarek. Gubernator oczekiwał na nich dokładnie o 9°°. Powinni być punktualni. Droga, którą mieli przejść, wydała się im bardzo długa, i to nie tylko z powodu ciąŜącego im ekwipunku, ale i dlatego, Ŝe Ŝaden z nich nie szedł na ten wywiad z przyjemnością. Przez cały czas jazdy samochodem Mel powtarzał, „John, musisz się trzymać" i „Tak, bracie, to nie pójdzie gładko" oraz „Mam nadzieję, Ŝe pamiętasz, Ŝe ja jestem tylko kamerzystą", a takŜe „A o co masz właściwie zamiar go pytać?"
W trakcie marszu w Johnie kłębiły się sprzeczne myśli, dziwna mieszanina obawy przed samym wywiadem i tym, jak wyjdzie oraz radość wynikająca z sensacyjnego nieco kontekstu sytuacji. Rozglądając się doszedł do wniosku, Ŝe on i Mel są niczym na ogromnej płaszczyźnie tego placu. Jak mrówki. Bardzo samotne mrówki. Tak, samotność była nieodłącznym elementem tej przygody. Nie bez trudu przedostali się z ekwipunkiem przez obrotowe drzwi do hallu. Dwóch umundurowanych straŜników sprawdziło ich dowody toŜsamości, sprzęt, prześwietliło torby i walizki. Przejście Mela przez wykrywacz do metali kończyło się za kaŜdym razem sygnałem alarmowym, aŜ do chwili, gdy wyjął z ucha swój kolczyk, akurat dzisiaj załoŜył biŜuterię dosyć pokaźnych rozmiarów. Dostali się w końcu do środka; czuli strach ; onieśmielenie, jak przed szturmem na twierdzę wroga. Tutaj pracowali WaŜni Ludzie, Giganci, Królowie. W tych marmurowych salach, pod wysokimi sklepieniami i mosięŜnymi kandelabrami, Władcy podejmowali decyzje i zmieniali bieg historii. Gdy bohater filmu znajdował się w takim otoczeniu, w tle pojawiała się zawsze groźna muzyka. Johnowi natychmiast przypomniały się obejrzane ostatnio filmy sensacyjne. A potem przyszło mu do głowy inne skojarzenie, „Prorok Eliasz przed królem Achabem" i znów poczuł się, jakby był mrówką. Gdy na trzecim piętrze otworzyły się drzwi windy, odsłoniły się przed nimi pokoje Króla: obszerna część recepcyjna, w większości wyłoŜona marmurami, na ścianach freski oddające sceny z historii stanu. Pośrodku czerwonego dywanu stało jak bastion stanowisko recepcjonistki, za którym gotowa do odparcia najeźdźców trzymała straŜ koścista kobieta w okularach z łańcuszkiem, który owijał się wokół szyi. John przedstawił siebie i Mela. Kobieta uśmiechnęła się i podniosła słuchawkę telefonu. 382 i Wtedy z odległego końca przepastnego hallu wyłoniła się kobieta, która energicznie ruszyła w ich kierunku. Jej wysokie obcasy wybijały urywany rytm, który odbijał się echem od sklepienia i podłóg, przypominając odległą strzelaninę. Początkowo była od nich tak daleko, Ŝe nie mogli dostrzec rysów jej twarzy. W miarę jej zbliŜania się, ujrzeli elegancką, szczupłą kobietę o przenikliwych oczach i jasnych, wijących się, kręconych włosach. Gdy dotarła w końcu do stanowiska recepcjonistki, wyciągnęła rękę, aby ich powitać. — Panie Barrett, jestem Wilma Benthoff, manager kampanii wyborczej gubernatora i szef biura rzecznika prasowego. Proszę za mną. John podniósł statyw i światła, Mel chwycił kamerę i torbę; podąŜyli za nią w głąb rozległego hallu. Przechodzili pod wielkimi marmurowymi łukami i brązowymi kandelabrami, na których złotym światłem połyskiwały miriady małych Ŝarówek. Zamiast zwykłej bawełnianej koszulki, Mel załoŜył dzisiaj koszulę z kołnierzykiem, ale teraz pomyślał sobie, Ŝe mógłby teŜ włoŜyć krawat. — Na tym piętrze nie wolno jeść, pić ani palić. Nie naleŜy równieŜ dotykać Ŝadnych okuć ani innych elementów z brązu — instruowała ich przez ramię Wilma Benthoff. — Wszystkie parasole, laski, narzędzia czy inne sprzęty zbędne podczas przeprowadzania wywiadu naleŜy zostawić przed wejściem do pomieszczeń. — Tak jest, proszę pani. — Tak jest, proszę pani. — Gubernator daje panu na wywiad pół godziny i zastrzega sobie prawo zakończenia go w dowolnym momencie. Proszę mówić do niego, uŜywając zwrotu „Panie gubernatorze", pytania moŜe pan zadawać dopiero wtedy, gdy gubernator da znak, Ŝe jest gotów i nie wolno panu przerywać jego wypowiedzi. Pańskie pytania powinny być sformułowane jasno i jednoznacznie. — Tak jest. — Tak jest.
— Proszę o zachowywanie się przez cały czas zgodnie z protokołem i dostosowanie się do wskazówek co do miejsca i sposobu ustawienia waszych kamer. — Tak jest, proszę pani. — Tak jest, proszę pani. Na końcu hallu były ogromne, ozdobnie rzeźbione dębowe drzwi z brązowymi okuciami i klamkami. Wilma Benthoff musiała uŜyć całej swojej siły, aby otworzyć jedne z nich i przytrzymać, by szybko przez nie przechodzili. Znaleźli się w małym królestwie panny Rhodes, sekretarki gubernatora. Był to wygodny, ładnie wyposaŜony pokój oddzielający świat zewnętrzny od gabinetu gubernatora. Czy zwykły śmiertelnik odwaŜył znaleźć się tak blisko niego? Panna Rhodes, o wyglądzie matrony, miała okrągłą twarz i ufarbowane na rudo włosy. Na ich widok wstała zza biurka, by się przywitać. — Powiem panu gubernatorowi, Ŝe juŜ panowie przyszli. Podniosła słuchawkę, powiedziała coś po cichu i odłoŜyła ją. 383 Szerokie, dębowe drzwi prowadzące do gabinetu gubernatora otworzyły się gwałtownie i wyszedł z nich wysoki, dobrze zbudowany, przystojny męŜczyzna, który wyciągnął swoją rękę na powitanie. — Dzień dobry, panowie — rzekł — jestem Martin Devin, dyrektor gabinetu i osobisty asystent gubernatora. John i Mel, gdy się z nim przywitali, poczuli uścisk jego dłoni w całym ciele. — Proszę wejść. — Szli za nim, obchodząc dookoła kolejny bastion, biurko panny Rhodes, i przez wielkie dębowe drzwi weszli do gabinetu gubernatora. To była imponująca sala, ściany pokryte zdobionymi boazeriami, wszystkie drzwi, okna, szafy i szafki miały miedziane okucia, główne oświetlenie zapewniał wielki Ŝyrandol, nastrojowe kinkiety, jak i lampy stojące na podłodze i stołach pozwalały na stworzenie bardziej intymnej atmosfery. Na ścianach wisiały obrazy, w kącie stał ogromny globus, a przez sięgające sufitu okno, przed którym stał fotel gubernatora, widać było kopułę kapitelu na tle nieba, symbol honoru, obowiązku i ojczyzny. W głowie Johna zabrzmiały dźwięki patriotycznej muzyki i coraz bardziej czuł się jak James Bond. Gotowy do spełnienia wszelkich poleceń Devm stał z boku biurka gubernatora. Wilma Benthoff zajęła miejsce po drugiej stronie z notesem w dłoni. Ale gdzie jest gubernator? — Panowie — powiedział Devin — gubernator Hiram Slater. — Hm, dzień dobry panu... — John usłyszał słowa Mela. — Czuję się zaszczycony. Mel patrzył w stronę biurka gubernatora, ale John nikogo tam nie dostrzegł. Nie, chwileczkę, tam ktoś jest. John mógł dostrzec jedynie wystający zza biurka czubek czyjejś głowy. Gubernator Slater? Gubernator Hiram Slater, Architekt Nov»'ych Czasów? Przyszłość tego Stanu? Ten Gigant na wierzcholkuca Władzy? John ujrzał małego chuderlawego człowieczka. Oczy miał rozszerzone ze strachu, w kurczowym uścisku trzymał się swoimi krótkimi palcami krawędzi stołu. — A pan, to zapewne John Barrett, prezenter — doszedł go głos gubernatora, trochę wyŜszy, niŜ się spodziewał, ale bez wątpienia naleŜący do gubernatora Slatera. John ocknął się z przywidzeń, ujrzał prawdziwego gubernatora, normalnego wzrostu, który stał za biurkiem w doskonale skrojonym błękitnym garniturze w drobne prąŜki, w białej koszuli i czerwonym krawacie. Jedną rękę oparł na gładkim, błyszczącym blacie biurka, drugą wyciągnął w jego stronę. Johnowi trudno było ukryć zdumienie, wyciągnął rękę i uścisnął dłoń gubernatora.
— Dzień dobry, panie gubernatorze — odrzekł, uśmiechając się z lekka. Uśmiech ten wyraŜał raczej ulgę i rozbawienie, niŜ przypominał typowy towarzyski grymas twarzy. Gubernator spojrzał na Mela oraz zachęcił wzrokiem Wilmę Benthoff mówiąc: 384 — MoŜe odłoŜycie panowie na chwilę swoje instrumenty? Poczekamy moŜe z tym wywiadem. Myślę, Ŝe moglibyśmy najpierw porozmawiać — Benthoff zaprowadziła Mela nieco dalej od biurka gubernatora, gdzie mógł złoŜyć swój sprzęt i postawiła tam krzesło, na którym miał usiąść. — Dziękuję za pańską cierpliwość — powiedziała rozkazującym tonem. Gubernator ponownie spojrzał na Johna. — Panie Barrett, mamy do dyspozycji tak mało czasu, Ŝe powinniśmy chyba szybko dojść do porozumienia. Czy zechce pan usiąść? John widział, jak mały Hiram cofnął się, opadł na fotel i wystawił głowę sponad biurka. Bum! Koło nóg Johna znalazło się krzesło, na które niemal nie upadł. Devin starał się szybko spełniać Ŝyczenia gubernatora. John usiadł. Gubernator, ten „prawdziwy" gubernator, siedział, mierząc przez chwilę Johna wzrokiem. Potem pochylając się nad stołem, na którym splótł ręce, powiedział: — Przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, panie Barrett, skąd pan pochodzi i dlaczego robi pan ten reportaŜ. MoŜe mylę się, wysuwając takie przypuszczenie, ale chyba sporo pan o mnie rozmawiał ze swoim ojcem, hmm? John musiał bardzo się starać, by wyglądać normalnie i nie wpatrywać się w gubernatora. Bardzo rozpraszał go fakt, Ŝe ma otwarte oczy. Widział go. Naprawdę go widział. — Hmm... właściwie, to tylko raz. To było po pańskim wiecu inauguracyjnym. Usiłowałem mu wyperswadować nachodzenie pana, tłumaczyłem, by dał panu spokój i przestał pana nawracać. Gubernator uniósł brwi ku górze i wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Devinem. — To bardzo interesujące, panie Barrett, zwłaszcza biorąc pod uwagę pańskie obecne podejście do sprawy. John starał się dokończyć swoją wypowiedź. — Jego zachowanie wprawiało mnie w zakłopotanie. Większość ludzi wiedziała, kim jest, no i byłem ja, znany prezenter telewizyjny, który troszczył się o swój publiczny wizerunek i reputację, i ktoś taki miał „takiego" ojca, nawiedzonego wariata. Gubernator nic na to nie odpowiedział, tylko uwaŜnie przyglądał się Johnowi. Zakładając, Ŝe gubernator daje mu taką sposobność, John mówił dalej. — Odrzuciwszy na bok ten religijny Ŝar, biorąc pod uwagę jedynie to, co chciał powiedzieć... doszedłem do wniosku, Ŝe miał rację. Panie gubernatorze... — John starał się mówić miłym, opanowanym głosem. Wiedział, Ŝe stąpa po cienkim lodzie. — Zacząłem się bać. Uciekałem od Prawdy, od siebie samego, takiego, jakim byłem naprawdę, schowanego za wizerunkiem, który do mnie nie przystawał. Nie rozumiałem, Ŝe mój ojciec usiłował pana po prostu ostrzec, właściwie, to nas wszystkich, powiedzieć, Ŝe nie jesteśmy szczerzy wobec samych siebie i wobec innych, jak i wobec Boga. Panie gubernatorze, wbrew temu, co mówią pańscy ludzie od public rela385 tions, wizerunek, image to nie wszystko. To złudzenie, trik, kłamstwo, w które sami zaczynamy wierzyć. Jak mówił mój ojciec, pewnego dnia ten wizerunek runie, mój, jak i pański, i... no cóŜ, musiałem zadać sobie pytanie, czy po tym zostanie po mnie cokolwiek z prawdziwego człowieka? Gubernator zaczął się niecierpliwić. — Proszę mi więc powiedzieć, jaki jest tego związek z robionym przez pana reportaŜem i z tym wywiadem?
— ReportaŜ i wywiad odwołują się do Prawdy. Ojciec powiedział mi kiedyś, [ Ŝe Prawda moŜe być naszym największym przyjacielem, ale i najbardziej j zagorzałym wrogiem. Jeśli chce się usłyszeć Prawdę, trzeba być przygotowanym na ból, ale jeśli się przezeń przejdzie, przyniesie to same korzyści. Jeśli chowamy się za iluzjami i uciekamy od Prawdy... no cóŜ, prędzej czy później ; ona nas dopadnie, a wtedy jej razy będą o wiele silniejsze. MoŜe się zdarzyć, Ŝe trudno nam będzie się po nich pozbierać. To właśnie usiłował panu przekazać mój ojciec, a ja doszedłem w końcu do wniosku, Ŝe miał rację. Gubernator Hiram Slater skrzywił się z przekąsem. — A teraz... przypuszczam, Ŝe odziedziczył pan płaszcz ojca, wyniknął z tego ten pański napastliwy, wścibski i moralizujący reportaŜ? — Udało mi się poznać tego samego Boga, którego znał mój ojciec, starałem się poznać Prawdę i Ŝyć z nią w zgodzie. To właśnie doprowadziło do powstania tego reportaŜu. — Ale zdaje pan sobie sprawę przeciwko komu występuje? — Przeciwko mydlanej bańce, iluzji. Slater uderzył ze złości w blat biurka. Devin wykonał krok do przodu. — No, wystarczy tego. Wywiad zakończony. Slater powstrzymał go. — Nie, Martin, jeszcze nie. Jeszcze nie skończyłem... z tym samolubnym, pełnym hipokryzji bigotem... z tym... tym... — Nie potrafiąc wymyślić bardziej obraźliwego określenia, mówił dalej. — Barrett, będ?iemy rozmawiać bardzo konkretnie. Musimy być rozsądni. Po u r iśmyrozpatrzećróŜne moŜliwości i dokonać odpowiedniego wyboru, zgoda? Przyjrzyjmy się sytuacji. Powiedzmy to sobie otwarcie. Nawet w chwili, kiedy tutaj rozmawiamy, do kaŜdego domu w tym stanie dociera moja kampania reklamowa, a czeka nas jeszcze wiele podobnych tygodni. Prawdziwą przyczynę śmierci Hillary podałem juŜ do publicznej wiadomości i zaapelowałem o przyjrzenie się standardom bezpieczeństwa w wykonujących aborcję klinikach. Po mojej stronie jest opinia publiczna, i to w przytłaczającej większości. Pan jest za linią boczną, rozumie pan? I proszę, przyjrzyjmy się, co tutaj mamy? Jakąś utaplaną w błocie historyjkę... i to o czym? śe początkowo wiedziałem, dlaczego zmarła moja córka i to zatuszowałem, i z tego powodu w tej klinice zmarła kolejna dziewczyna. Tak, to rzeczywiście afera. Czy uwaŜa pan, Ŝe kogokolwiek to obchodzi? A ile czasu dostał pan na emisję tego reportaŜu? Dwie minuty! Tylko dwie minuty! Tak, rozmawiałem z Lorenem Harrisem. To mój przyjaciel. Chronimy się wzajemnie, co oznacza, Ŝe to pan powinien na siebie uwaŜać! 386 A teraz proszę sobie wyobrazić jaki skutek odniesie pańska dwuminutowa migawka na tle tej ogromnej burzy propagandowej, którą rozpętaliśmy we wszystkich środkach przekazu, i to nie tylko poprzez płatne reklamówki! Proszę, gazety cytują moją wersję wydarzeń, podobnie i inne stacje telewizyjne, a jutro, panie Barrett, zrobi to równieŜ i pańska stacja! To będzie tak, jakby tam pana nigdy nie było, jakby nie powiedział pan ani słowa! Więc po co ten reportaŜ? Chciałbym, Ŝeby mi pan to wyjaśnił. Po co zabierać się do tak beznadziejnego zadania, które moŜe do tego pana zniszczyć? John widział, Ŝe Slater pewien jest potęgi swoich argumentów i Ŝyczeń, mimo to... pokazywał mu się znowu ten karzełek, który wypowiadał te same słowa, ale z poczuciem śmiertelnego przeraŜenia, jak gdyby błagał go o darowanie Ŝycia. John powoli wstał z krzesła. Siła i poczucie pewności stojące za jego słowami nie pozwalały mu siedzieć w czasie ich wygłaszania. — Panie gubernatorze, zbudowany przez pana wizerunek przyciągnął wzrok wielu ludzi, wielu uwierzyło weń i podziwia go. Ale wkrótce on się rozpadnie, a wtedy, panie gubernatorze, czy jego miejsce zajmie jakiś człowiek? Slater krzyknął, aŜ poczerwieniała mu twarz.
— Barrett, proszę odpowiedzieć na moje pytanie! Proszę mi podać choćby jeden powód, dla którego chce pan samego siebie zniszczyć! John mówił dalej: — Całe swoje Ŝycie poświęcił pan budowaniu iluzji, a teraz... pełen strachu, miota się pan w jej wnętrzu, robi się pan coraz mniejszy i mniejszy... Zagubił się pan w niej, ale bał się pan ją opuścić, bał się pan Prawdy. Dlatego właśnie obawia się pan tego reportaŜu. Devin gwałtownie skoczył ku niemu. — Panie gubernatorze, nie musi się pan męczyć z tym wariatem! John widział, jak karzełek krzyczał na swojego asystenta. — Zostaw mnie! Sam sobie poradzę! — Karzełek spojrzał na Johna, oczy płonęły mu gniewem i strachem. — Dam sobie z tobą radę, zawsze i wszędzie! Jesteś nikim, słyszysz mnie? Nikim! — Był jak dziecko krzyczące na złość swoim rodzicom. — Panie gubernatorze, zwycięŜy pan w tych wyborach — powiedział John, jakby to juŜ od dawna wiedział. Te słowa powstrzymały wybuch wściekłości gubernatora. Cofnął się nieco, nawet się lekko uśmiechnął. — Więc jednak pan to przyznaje. — ZwycięŜy pan... i będzie pan rządził przez następną kadencję, ale... jako kto? Kim pan się stanie? Kogo wybiorąci ludzie? — John usiadł i zaczął głośno mówić: — Adam Bryant School jakoś przeŜyła udział w śmierci Hillary, jednak... czym się stała? Czy ci ludzie stali się lepsi? Czy stali się bardziej ludzcy, przybyło im cokolwiek dzięki oszukaniu innych? Temu lekarzowi, który sfałszował akt zgonu teŜ udało się wymigać i nie stracił praktyki, ale... kim się stał? CóŜ takiego dzięki temu zyskał? Na pewno nie fffti 387 zyskała na tym jego uczciwość. Na pewno nie zyskała na tym jego godno: Ani honor. A kobiety? Mają teraz prawo swobodnego wyboru, a mimo to... j; uchronią świętość Ŝycia, skoro Ŝycie przestało juŜ być święte? — Jol spojrzał gubernatorowi prosto w oczy. — Mimo to, Ŝe ci ludzie utnknf przed odpowiedzialnością i nie doznali większego uszczerbku... my: pa Brewerowie, my wszyscy jakoś przez to przeszliśmy, ?le nikt na tym n zyskał. Niech pan uprzytomni sobie, co straciliśmy — stracił na tym nai charakter, nasza uczciwość, nasza świętość, teraz... i nasze dzieci. Gubernator głęboko odetchnął, wyprostował się i odrzekł. — A jednak wygram te wybory, panie Barrett, bez względu na to, co pa zrobi! MoŜe pan to sobie nagrać na tę taśmę i puścić na antenie! — Wygra pan te wybory — powtórzył John — ale o wiele mniejsz przewagą głosów, niŜ pan oczekuje. — Potem stanowczo dodał. — I ni dotrwa pan do końca kadencji. Gubernator spojrzał z przekąsem na Devina, który oblekł twarz w szyder czy uśmiech. Slater zapytał go z ironią: — A co to ma być, dobra wróŜba od młodocianego proroka? John ciągnął dalej, cichym, ale stanowczym głosem, nie spuszczając wzroku z gubernatora. — Ten wizerunek rozpadnie się, a schowany w jego wnętrzu człowiek spali się ze wstydu. Nim gubernator zdołał zaprzeczyć, John mówił dalej. — A na potwierdzenie prawdziwości tych słów, Pan da ci znak: zanim wrócisz dziś wieczorem do domu, wylejesz na siebie kawę. Gubernator przewrócił z niedowierzaniem oczyma i odchylił się w krześle. Devin wybuchnął wulgarnym, szyderczym śmiechem. Slater zanosił się ze śmiechu. — Tylko tak? Nie będzie Ŝadnych błyskawic? Ani trzęsienia ziemi? John wiedział jeszcze więcej. Sam był tyrn • ' siony.
— I jeszcze coś. Kiedy wrócisz dziś wieczorem do domu, dostaniesz w prezencie nową parę sportowych butów. To będą... buty sprinterskie, błękitne. Rozbawiony Devin aŜ podszedł do biurka gubernatora, nie chcąc uronić ani słowa. — Panie gubernatorze, na takie przedstawienie powinniśmy sprzedawać bilety. To fantastyczne. — I jeszcze coś — powiedział John, nawet kamerzysta Mel zbliŜył się do niego, nastawiając uszu. — W środę dowiesz się, Ŝe dyrektor twego gabinetu od dawna cię okłamywał. Devin nie uwaŜał juŜ, Ŝe jest to zabawne. — O mnie pan mówi, Barrett? Radziłbym panu uwaŜać na słowa. John spojrzał Devinowi prosto w oczy i powiedział: — Nigdy nie zniszczył pan tej kasety z nagraniem rozmowy telefonicznej Shannon DuPIiese z pogotowiem. Trzymał ją pan w swoim biurku i zamierzał wykorzystać, by rozszerzyć swoją władzę. Ale Ed Lakę wykradł ją panu 388 z biurka, sam chciał się nią posłuŜyć, a gdy pan go wyrzucił, przekazał ją mojemu ojcu... — John spojrzał na gubernatora — ...i w ten sposób zaczęła się ta cała historia i powstał ten reportaŜ. Devin zaklął głośno, zaprzeczając temu oskarŜeniu, w koficu złapał Johna za ramię. — Starczy, koleś, wynocha stąd! — Chwileczkę, Martin — rozkazał mu gubernator. Devin zatrzymał się i przybrał słuŜalczy wyraz twarzy. — Panie gubernatorze, ten facet ma fioła! On gada od rzeczy! Trzeba się go po prostu pozbyć! Hiram Slater był pełen gniewu i nienawiści. Spojrzał na proroka i zapytał: — I co jeszcze? Wielkie ręce Devina zacisnęły się na ramieniu Johna, był gotów poderwać go z krzesła, mimo to John odpowiedział: — W środę dowie się pan równieŜ, Ŝe pańska druga córka, Hayley, jest w ciąŜy. John widział, jak karzełek rzucił się na biurko, skakał i krzyczał jak ranny krasnoludek, a w oczach miał strach. „Precz! Precz! Precz z moich oczu!" Hiram Slater stał przed nim krzycząc: — Co za bezczelność! Jaka arogancja! Uchwyt rąk Devina na ramieniu Johna zacieśnił się. Devin czekał tylko na polecenie gubernatora. — Najpierw twój ojciec — wycedził kipiąc z wściekłości gubernator, twarz miał czerwoną, drŜał na całym ciele. — A teraz ty! Zabieraj stąd tego wariata! Johna podniesiono z krzesła. Nie zwalniając uścisku wielkich dłoni, Devin wlókł go za ramię w stronę drzwi. Dyrektor gabinetu pchnął drzwi i praktycznie przeniósł Johna obok biurka panny Rhodes, puszczając go dopiero przy wielkich, rzeźbionych, dębowych drzwiach. John poprawił ubranie i obejrzał się, chcąc zobaczyć, co z Melem. Drzwi gabinetu gubernatora otworzyły się ponownie z trzaskiem i wypadł z nich Mel wyglądający jakby uciekał z płonącego budynku. — MoŜe być pan pewien, Ŝe Loren Harris dowie się o tym! — zza pleców Mela doszły go ostatnie słowa gubernatora. Najszybciej jak tylko potrafił, Mel wyniósł z gabinetu cały sprzęt, mając nadzieję, Ŝe nie pomoŜe mu w tym Devin. John podbiegł, by mu pomóc, a Mel zdołał tylko wysapać. — Chłopie, wpakowałeś nas w niezły bigos! Deyin przytrzymał drzwi. — śyczę wam dobrego dnia, panowie.
Zanim John wyszedł do hallu, jego oczy po raz ostatni spotkały się z oczyma Devina. Skierowali się do wyjścia. 389 li Rozdział 32 Ali Downs siedząca na tle ściany monitorów z zatrzymanymi obrazami była gotowa do zdjęć. Wyglądała jak zwykle znakomicie. Łysiejący prezenter ostatnich wiadomości wieczornych, Walt Bruechner, równieŜ wyglądał nieźle. Wszystko było przygotowane do rozpoczęcia programu. Ponownie pojawił się fotograf Marvin. — Dobra, dobra, potrzebuję sensacji, ruchu, potrzebuję intensywności — trajkotał. Ali i Walt patrzyli na jakiś fikcyjny tekst. — Ali — powiedział Marvin, machając do nich ręką — robisz z Waltem korektę tego tekstu. Zwracasz uwagę na nieścisłości, okay? Ali pokazała tekst Waltowi. — John — to znaczy Walt— co o tym myślisz? — Hmm — odpowiedział Walt. — Jak się pisze słowo hiperwentylacyj-noniskociśnieniowy? Parsknął śmiechem. Bardzo lubił swoje dowcipy. Błysk flesza. — Hej, dajcie spokój, teraz bądźcie powaŜni! — zawołał Marvin. Walt czytał tekst. — Opóźniony w rozwoju kurczak wysiaduje kulę bilardową, ale o tym za chwilę! — Tak, tak jest dobrze, tak jest dobrze. — Marvin ciągle wpatruje się w wizjer. Mogli widzieć tylko czubek jego głowy, spójrzcie teraz na mnie. Tak, Ŝebym wam zaufał. — Nie umiałabym cię oszukiwać — z Ŝartobliwą powagą powiedziała Ali. Błysk flesza. Uśmiechnęli się. Błysk flesza. Zajrzeli ponownie do tekstów. Błysk flesza. Ustawili się obok kamery telewizyjnej. Błysk flesza. Walt w koszuli z krótkimi rękawami. Błysk flesza. ZbliŜenie notującej coś Ali. Błysk flesza. — ZwilŜ wargi i uśmiechnij się. — Błysk flesza. — Walt, pochyl się. Ali, zbliŜ się. — Błysk flesza. — Okay. Odwróćcie się w tę stronę. BliŜej siebie. — Błysk flesza. Potem zdjęcia wideo. Ujęcia z góry, z dołu, zbliŜenia, najazdy. Prezentowanie wiadomości od kuchni. Zaaferowane twarze, koniec świata, jeśli nie podamy tej wiadomości, praca, redagowanie, pośpiech, omiatające pokój redakcyjny ujęcia z przenośnych kamer, szybkie wymiany zdań, najazdy ze zbliŜeniem na Walta, potem rozmycie obrazu, po którym pojawia się Ali, 390 najazd na jej sylwetkę. Intensywność, intensywność, jeszcze więcej intensywności. Walt z podwiniętymi rękawami koszuli, stukający w klawisze komputera, nie tyle odcinający, ile wyrywający wiadomości z drukarki, kiwający głową komuś niewidocznemu. Zajęta pracą Ali ustala coś z reporterem (ujęcie zza ramienia), a potem wymuszony uśmiech, „chyba Ŝartujesz", do kogoś poza kadrem. Od czasu do czasu zaglądał Ben, chcąc zorientować się, co z tego będzie, wyglądało tak, jak przedtem, ale tym razem nic nie mówił. Pod koniec sesji, gdy Ali i Walt szli w jakimś bliŜej nieokreślonym kierunku przez salę redakcyjną, a kamera posuwała się obok nich, by uchwycić ich zaaferowane twarze, pozwolił sobie tylko na jedno przekleństwo i, zamykając za sobą drzwi, wrócił do swojego gabinetu. Na coś się zanosiło. Czuli to wszyscy pracownicy wiadomości. Kolejne informacje, plotki, jak i sprawdzone informacje, rozchodziły się po redakcji z prędkością błyskawicy, od biurka do biurka, przez system komputerowy, przez telefony. — Załatwili Leslie Albright — mówiła jedna z nich. — John Barrett to juŜ przeszłość — podawał ktoś inny. — Uwaga — Loren Harris wyleci i kaŜdy moŜe być tym następnym. — Walt Bruechner? Dajcie spokój!
Tina Lewis najwyraźniej nie miała ochoty rozmawiać na ten temat, ale i ona dolewała oliwy do ognia, posługując się odpowiednio dobranymi ludźmi. Ze strzępów i okruchów wiadomości, zaczynał się układać pewien obraz. — Chcieli przepchać jakiś swój antyaborcyjny reportaŜ. — Jeszcze nie ustąpili, a Loren Harris czmychnął ze strachu. — A co z tym zrobi Ben Oliver? — Gubernator da im wszystkim popalić. MoŜemy się na tym nieźle przejechać. — Ktoś miał zabieg przerwania ciąŜy? Kto? I kogo to obchodzi? Potem Tina rozmawiała z producentem „Wiadomości o 17°°", a niektóre podsłuchane fragmenty tej rozmowy dotyczyły reportaŜu Johna Barretta, który miał on sam zaprezentować dzisiaj wieczorem. Coś o córce gubernatora i okolicznościach jej śmierci, jak to gubernator nic z tym nie zrobił, chociaŜ powinien, i jak doszło do śmierci innej dziewczyny, co było wynikiem zaniedbania czy teŜ obojętności gubernatora. Zaczęło się polaryzowanie stanowisk. — Chciałbym się na ten temat dowiedzieć czegoś więcej. — Nie musisz. To nie nasza sprawa. — I to mają być wiadomości? To są plotki, pogoń za sensacją. — Eee tam, to po prostu polityka, ot co. — Chłopie, za wyciągnięcie takiego taniego numeru John i Leslie powinni wylecieć! — A jeśli to prawda? — A jeśli nawet? To jeszcze nie czyni z tego materiału do wiadomości. — Ludzie nie chcą nawet słyszeć o takich sprawach. — To jest mydlenie oczu przez polityków, nie widzisz? Ja bym tego nie tknął nawet kijem! 391 '-^^^^^piw^1 — Ale to się przecieŜ wydarzyło, prawda? — Nie wiemy tego na pewno. — A czy w ogóle chcemy o tym wiedzieć? — Nie masz swojej pracy? — Córka gubernatora zmarła z powodu aborcji? Och, człowieku. Szybko, bierzemy nogi za pas. — Jesteś pewien, Ŝe to John Barrett będzie prezentował ten reportaŜ? Nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Wideo: wyjątki z wystąpienia gubernatora na spotkaniu Ligi Obywatelskiej Kobiet. W miarę nasilania się muzyki, Hiram Slater ponownie wypowiada te same niepokojące słowa: „...niezbywalne, nienaruszalne prawo kobiety dokonywania wyboru. Wobec tego ideału nigdy nie szedłem na kompromis..." Zatrzymanie obrazu i płynne przejście w inne ujęcie. „...Tak jak w armii idącej ku zwycięstwu kaŜdy Ŝołnierz zdaje sobie sprawę, Ŝe moŜe z jakiejś bitwy juŜ nie powrócić, podobnie teŜ moŜe zostać postawiony wobec konieczności poświęcenia się, bez względu na to czy jest męŜczyzną, czy kobietą..." Płynne przejście na inne zdjęcia, na których Slater siedzi razem z Hillary, obejmując ją ramieniem. Kamera robi zbliŜenie ich uśmiechniętych twarzy. „...W naszej rodzinie prywatne sprawy naszych dzieci uznawaliśmy zawsze za świętość... Jestem przekonany, Ŝe Hillary podjęła taką decyzję, którą uznała w danej chwili, w danym momencie swojego Ŝycia za słuszną, i mam powody, by być z niej dumny, mimo jej śmierci. Chciałbym, abyście podzielali mój punkt widzenia." Znowu gubernator Hiram Slater, jego słowa i towarzysząca im muzyka przechodzą w crescendo.
„...Wasz gubernator troszczy się o kobiety i ich nienaruszalne prawa. Jego Ŝyczeniem jest chronić je i wprowadzać w Ŝycie bez strachu ani obaw. Tak mi dopomóŜ Bóg!" Aplauz, aplauz, aplauz. Stop klatka. Obraz Slatera rozmywa się w miękku wrysowany portret na pergaminie, a pod spodem pokazuje się pompatyczny napis: „Gubernator Hiram Slater. Dzięki jego poświęceniom... ty zyskujesz". Napis: „Opłacono z funduszy Komitetu Wyborczego gubernatora Slatera, Przewodnicząca Wilma Benthoff. John i Mel wrócili do stacji na krótko przed l O00 i od razu wyczuli jakąś dziwną atmosferę panującą w redakcji, tak jakby wrócili ze sprawozdania z wybuchu reaktora jądrowego i byli skaŜeni. — I jak poszło? — zapytał ich George Hayami, gdy tylko pojawili się przy stanowisku zleceń. Mel rzucił jakimś przekleństwem i odpowiedział: — Trzeba było to widzieć. Gubernator o mały włos nie wydrapał Johnowi oczu. 392 George spojrzał pytającym wzrokiem na Johna. John nalewał sobie właśnie kawę z automatu i tylko wzruszył ramionami. — Powiedziałbym raczej, Ŝe nie udało mi się uzyskać jego opinii. — Czy cokolwiek nagraliście? Mel potrząsnął głową. — Wyrzucił nas, zanim się do tego zabraliśmy. Stała j uŜ przy nich Erica Johnson, która była tym zainteresowana nie tylko z racji obowiązków. Jako redaktor odpowiedzialny, miała prawo zapytać o wyniki pracy w terenie i dowiedzieć się, jaki materiał będzie moŜna wykorzystać w wieczornych wiadomościach. A prywatnie, no cóŜ, tak jak kaŜdy w redakcji była po prostu ciekawa, jak się to odbyło. — No więc, co mamy na wieczór? — zapytała. Mel uznał to za sygnał do zniknięcia. — Przepraszam, mam kolejne zlecenie. — No cóŜ — odparł John — będzie to, co ustaliliśmy z Benem, dwuminutowa migawka. Nagram do niej komentarz i zrobię podkład muzyczny. — Rozumiem, Ŝe nie ma Ŝadnego komentarza gubernatora? CóŜ mógł na to odpowiedzieć? — Powinienem chyba powiedzieć, Ŝe nie udało się uzyskać jego opinii. — Nie ma więc Ŝadnej opinii gubernatora, nie ma teŜ nic z Centrum Zdrowia Kobiet? — No, dzwoniłem do nich dzisiaj rano, ale zareagowali tak samo, jak gubernator. Nie mogli mnie wyrzucić, ale byli do tego przygotowani. — Gubernator was wyrzucił? — Tak, niestety. — Co się stało? — No cóŜ... chciał porozmawiać ze mną przed rozpoczęciem wywiadu o pobudkach, które kierowały mną przy kręceniu tego reportaŜu. Porozmawialiśmy więc o nich i wdaliśmy się w spór, czyje racje są waŜniejsze: moja obsesja na punkcie Prawdy czy jego na punkcie wizerunku własnej osoby oraz władzy, no i... no cóŜ, skończyło się na jego oświadczeniu, Ŝe nie ma ochoty uczestniczyć w tego rodzaju moralizatorskiej, niesmacznej bzdurze, którą usiłuję forsować. To był jego gabinet, więc skorzystał z przywileju gospodarza i wyrzucił mnie. — Ładne rzeczy... — Loren Harris pewnie juŜ o tym wie. Erica potrząsnęła głową. — Lorena Harrisa dzisiaj nie ma. Jest daleko stąd i nie ma z nim Ŝadnego kontaktu. To było interesujące. — Oznacza to — ciągnęła Erica — Ŝe nie ma się do kogo odwołać, aŜ się to wszystko nie skończy. — Westchnęła z rezygnacją. — Więc rób swoje. Zmontuj to. Jesteś w planie na „Wiadomości o 17°°" i „O 19°°".
Nie mając nic więcej do powiedzenia odeszła, a John poszedł do swojego biurka i zabrał się do roboty. Większość reportaŜu trzeba było uprzednio zgrać, podłoŜyć komentarz i wybrać materiał filmowy. JuŜ ze studia wygłosi do niego komentarz wstęp•III 393 ny, potem pójdzie materiał z taśmy, a na końcu powie kilka słów. Zgodnie z poleceniem Bena, całość, to jest wstęp, materiał z taśmy i zakończenie nie mogło przekroczyć dwóch minut. Włączył komputer i spojrzał na pusty ekran. Dwie minuty. Dwie minuty. Co moŜna przekazać w ciągu dwóch minut? Wystukał na klawiaturze najwaŜniejsze punkty: — Hillary Slater zmarła na skutek aborcji; gubernator juŜ to przyznał. — odpowiedzialność Centrum Zdrowia Kobiet; odmówili wyraŜenia opinii. — gubernator zatuszował sprawę; czy z powodów politycznych? — gubernator kupuje milczenie Shannon DuPliese. — w tej samej klinice umiera druga dziewczyna, Annie Brewer. —jak dotąd, gubernator Slater nie wyraził swojej opinii. Miał wątpliwości. Przyszło mu do głowy pytanie: I co z tego? A moŜe to gubernator ma rację. Kogo to naprawdę obchodzi? MoŜe rację miała Tina. PrzecieŜ juŜ o tym informowaliśmy, po co to znowu wywlekać? W świetle tego, co o tej sprawie juŜ powiedziano, napisano i pokazano... moŜe to wcale nie nadaje się do wiadomości? MoŜe cała ta burza juŜ się przewaliła? Westchnął głęboko i pracował dalej. Wypisał wywiady, które mógł wykorzystać. — prawdziwa przyczyna śmierci Hillary: doktor Harlan Matthews, patolog, szpital Bayview Memoriał. — tuszowanie sprawy, naciski na Shannon DuPliese, by milczała: Shannon DuPliese. — odpowiedzialność Centrum Zdrowia Kobiet: Shannon DuPliese, „Wskazówki pooperacyjne". — Annie Brewer równieŜ zmarła wskutek niewłaściwie wykonanej aborcji: doktor MarkDenning, patolog, były pracownik szpitala Bayview Memoriał. — Annie zmarła w tej samej klinice: Cind> i»u;iorth, relacja świadka plus „Wskazówki pooperacyjne". Wystukał komendę drukowania, a stojąca o kilka stanowisk dalej drukarka zaczęła wypluwać z siebie kartki z tekstem. Skończyła drukować, zanim do niej doszedł, oderwał z rolki jedną kartkę i ponownie przyjrzał się juŜ wydrukowanemu tekstowi. Dwie minuty. To będzie bardzo treściwy i krótki tekst. Wyciągnął spod biurka skrzynkę z nagranymi wcześniej materiałami, z wywiadami, zdjęciami miejsc, opiniami itp. Teraz, gdy miał juŜ pomysł na ostateczny kształt reportaŜu, musi przejrzeć taśmy i wybrać z nich odpowiednie fragmenty. I to szybko. — Bardzo mi przykro z powodu Johna Barretta seniora, naprawdę. Nie miałem pojęcia... 394 Ed Lakę nalał swoim gościom kawy. Detektyw Henderson i jego partner Oakley siedzieli w gościnnym pokoju w domu Lake'a. Były pracownik gubernatora wyjechał na pewien czas w nadziei, Ŝe nikt nie będzie go niepokoił, ale gdy tylko wrócił, do drzwi zastukali jego obecni goście. Doszedł do wniosku, Ŝe musi stawić czoła tej sytuacji, licząc na swój spryt. — Obawiał się pan jednak o swoje bezpieczeństwo — wytknął mu niekonsekwencję Henderson.
— Mogę rozmawiać na ten temat tylko w obecności adwokata. Rozumiecie chyba panowie, Ŝe mówię o tej taśmie, by uświadomić wam, kto ponosi odpowiedzialność za zamordowanie Johna Barretta? — A tym kimś jest...? — Lakę upił mały łyk kawy, zyskując czas do namysłu. — Nie widziałem tego na własne oczy, ale wystarczy zastanowić się nad następstwem pewnych faktów. Najpierw gubernator polecił Martino-wi Devinowi udać się do dyspozytora pogotowia ratunkowego, by zabrał od nich nagranie tego wezwania. Po co? No cóŜ, zakładam, Ŝe słyszeliście panowie tę taśmę. Oczy wiście, ja teŜ ją znam i po jej wysłuchaniu doszedłem do wniosku, Ŝe Slater chciał się dowiedzieć, kto dzwonił, Ŝeby się ubezpieczyć, jeśli tylko się to uda. Zgadza się to z faktem błyskawicznego otoczenia Shannon DuPliese ojcowską opieką gubernatora. Czy moŜe jeszcze kawy? — Oakley podniósł swoją filiŜankę i Lakę dolał mu kawy. — Obserwowałem to wszystko — ciągnął Lakę — mając oczy i uszy szeroko otwarte. Starali się mnie trzymać z daleka od tej sprawy, ale mam swoje sposoby, Ŝeby dotrzeć tam, gdzie trzeba. — Tak czy inaczej, kiedy doszło do decydowania o losie taśmy... — Lakę roześmiał się. — Gubernator Slater wręczył ją Devinowi z poleceniem zniszczenia. To tak, jakby postawić lisa do pilnowania kurcząt! Widziałem, jak Devin chowa taśmę do swojej szuflady, to było zanim przeprowadził się do obecnego zacisznego gabinetu, i wiedziałem, Ŝe nasze oczy nigdy juŜ jej nie ujrzą. Wiedziałem równieŜ, Ŝe nie ma zamiaru jej niszczyć. No cóŜ, moje stosunki z Devinem nie układały się najlepiej, pewnie panowie o tym słyszeliście. Doszedłem więc do wniosku, Ŝe nie zaszkodzi mieć jakieś małe zabezpieczenie. Pewnego dnia, podczas nieobecności Mar-tina, znalazłem się niedaleko jego biurka, otworzyłem szufladę, znalazłem taśmę i schowałem do kieszeni. Jak zapewne panowie pamiętacie, miał ją zniszczyć, nie mógł więc nikomu powiedzieć, Ŝe nie wykonał tego polecenia. — Ale po co było dawać ją Johnowi Barrettowi seniorowi? — zapytał Henderson. Lakę uśmiechnął się. — To coś, jakby dziejowa sprawiedliwość. Barrett był cierniem w boku gubernatora. Slater go nie znosił. Gdziekolwiek się ruszył, stary prorok juŜ tam był, krzyczał na niego i oskarŜał go, doprowadzał do szału. Wiedziałem, po prostu wiedziałem, Ŝe przekazanie Johnowi Barrettowi seniorowi najlepiej strzeŜonej tajemnicy gubernatora będzie celnym strzałem. Wiecie poza tym, Ŝe był nawiedzonym, prawicowym fundamenta-listą, Barrett był takŜe przeciwnikiem aborcji. Mojej uwadze nie umknął równieŜ fakt, Ŝe jego syn jest najbardziej znanym prezenterem telewizyjnym w naszym mieście. 395 Wynająłem jako kuriera pewnego młodego człowieka. Kiedyś pracował jako kurier u znajomego adwokata i wiedziałem, Ŝe moŜna mu zaufać. Przebrał się nawet za akwizytora czy kogoś w tym rodzaju, dostarczył tę taśmę razem z kopią aktu zgonu Hillary Slater Johnowi Barrettowi seniorowi w jego hurtowni dnia... to był chyba poniedziałek, 9 września. Następnego dnia naszło mnie dwóch wynajętych oprychów, tutaj, zaraz pod moim domem. ZaŜądali taśmy i grozili poderŜnięciem gardła, jeśli im jej nie oddam — Lakę potrząsnął głową i roześmiał się. — Nigdy nie wiadomo, jak naleŜy się w takiej sytuacji zachować. Przypomniał mi się widziany kiedyś program o zapobieganiu przestępczości. Powiedziano w nim, Ŝe jeśli ktoś cię napadnie, nie stawiaj oporu, oddaj mu po prostu swój portfel. Portfel nie jest wart Ŝycia. Nieco zmodyfikowałem tę wskazówkę i szybko podałem im informację, której ode mnie oczekiwali. Powiedziałem im, gdzie mogą znaleźć tę taśmę i dali mi spokój po kilku ciosach w szczękę. Panowie, tak czy inaczej, nietrudno wydedukować, kto nasłał tych oprychów. Przyszli po taśmę. A jak sądzicie, komu była ona potrzebna? Tylko Martinowi Devinowi. — Ze
smutkiem spuścił oczy — Naprawdę, bardzo mi Ŝal starego Barretta. Gdyby zachował się tak, jak ja i po prostu dał im to, czego chcieli... Henderson i Oakley otrzymali wystarczająco duŜo informacji. Wszystko zapisali. — Dziękujemy za kawę — powiedział Henderson. — Hmm, nie ma pan zamiaru wyjeŜdŜać z miasta, prawda? — Będę tutaj przez cały czas. W przypominającej miniaturowe centrum dowodzenia lotami kosmicznymi na Przylądku Canaveral malutkiej, pełnej ruchu montaŜów ii, technicy bezustannie ślęczeli nad pulpitami i wpatrywali si^ „ monitory. Montowali materiały do wieczornych wiadomości, za pomocą elektroniki dokonywali selekcji, cięli taśmę i kopiowali ją, formując małe pigułki informacyjne, które zapełniały następnie czterdzieści pięć minut czasu emisji „Wiadomości o 17°°" i dwadzieścia dwie minuty „Wiadomości o 19°°". Był to fascynujący widok, gdy wybierano obrazy, podkłady dźwiękowe i łączono je z nagranym komentarzem w gotowy do emisji materiał. Jeden z montaŜystów, korzystając z tekstu dostarczonego przez reportera, który był na miejscu zdarzenia, składał reportaŜ o policjantach goniących jakiegoś kierowcę. Reporter nagrał juŜ komentarz w kilku róŜnych wersjach i teraz montaŜysta wybierał właściwą wersję, uzyskując w efekcie płynnie przekazywany tekst, który zgrywał następnie na jedną ścieŜkę taśmy, którą przekazywano do wieczornej emisji. W tej chwili synchronizował obrazy z tekstem komentarza. Reporter napisał, które komentowane przez niego ujęcia powinny znaleźć się w materiale końcowym, podając nawet dla ułatwienia pracy montaŜyście elektroniczne kody czasowe zapisane przez kamerę podczas wykonywania zdjęć. 396 „Czerwony pick-up uciekał przed policją na autostradzie 1-5 przez trzy mile...", mówił na taśmie reporter, a montaŜysta odnalazł odpowiednie zdjęcia, na których widać było autostradę filmowaną z jadącego samochodu i umieścił je za tekstem: „... aŜ uderzył w barierkę ochronną i kilkakrotnie przekoziołkował, zatrzymując się na sklepowym parkingu..." Dalej były zdjęcia zniszczonej bariery ochronnej, wielkiego szyldu sklepu i poskręcane szczątki samochodu, kilku policjantów, kilku zaskoczonych i wstrząśniętych przechodniów. Po zmontowaniu reportaŜu obraz idealnie odpowiadał treści komentarza, a telewidzowie mogli zapoznać się z dobrze zredagowaną informacją. MontaŜyści byli doświadczeni, więc praca posuwała się do przodu szybko i sprawnie. Wchodząc do montaŜowni z plikiem notatek i taśm, modlił się, by znalazł się tutaj ktoś, kto chciałby mu pomóc. Wybrał juŜ podkład muzyczny i przepisał komentarz na komputerze, ale reportaŜ ciągle był jeszcze niezgrabny. Trudno było zmieścić w ciągu zaledwie dwóch minut całą tę sprawę, wszystkie wydarzenia i wątki, a czasu pozostało bardzo niewiele. Nikt nawet na niego nie spojrzał. Jasne, byli zajęci swoją pracą, wpatrywaniem się w migające na ekranach obrazy, a jednak... przedtem przychodził tutaj wielokrotnie i zawsze ktoś go przyjaźnie powitał, teraz jednak nikt nie zwrócił na niego uwagi. „Gdzie jest Bili? Pracowali wspólnie juŜ przedtem i dobrze im szło. MoŜe Bili mógłby..." — Cześć, John. — O, cześć, Bili. Wspaniale. Bili zachowywał się chyba tak, jak zawsze: wiecznie młody i dowcipny okularnik. Bili dostrzegł juŜ stos przyniesionych przez Johna materiałów. — Bili, mam tutaj pewien problem... — Tak, na to wygląda. I musisz to przygotować na „Wiadomości o 17°°"? — Niestety, tak. — No cóŜ, proszę. Chyba stanowisko drugie jest wolne.
John poszedł za Billem wąskim przejściem do jednego z trzech małych stanowisk, w których montowało się zazwyczaj róŜne audycje zlecone, zapowiedzi, migawki promocyjne i reklamówki. Wcisnęli się do małej klitki i Bili zamknął za nimi szklane drzwi. Bili usiadł za stołem montaŜowym i zaczął porządkować materiały. John zaczął wyjaśniać. — Wybrałem juŜ podkład muzyczny i zrobiłem konspekt, ale tnę i tnę, a ciągle mam więcej niŜ dwie minuty. Bili przejrzał konspekt. — No dobrze, co jest tutaj najwaŜniejsze? — Mnóstwo rzeczy jest tu waŜnych, ale ograniczyłem się do trzech: gubernator wiedział o wszystkim w chwili śmierci jego córki, celowo zatuszował sprawę, a potem w tej samej klinice zmarła inna dziewczyna. Bili uśmiechnął się, jakby usłyszał świetny dowcip. — Ooooch... tak, tak... Teraz rozumiem, co się tutaj wyrabia. 397 John doszedł do wniosku, Ŝe nie powinien niczego na nim wymuszać. — Oczywiście, od ciebie zaleŜy, czy chcesz mieć z tym coś wspólnego... Bili podszedł do tego rzeczowo. — No cóŜ, to przecieŜ jest reportaŜ, prawda? — PołoŜył tekst na pulpicie i wyjął długopis. — Zróbmy więc to, jak najlepiej potrafimy. Rachel Franklin pracowała tego dnia na dziennej zmianie i miała przed sobą perspektywę wolnego, beztroskiego popołudnia. Kiedy w drzwiach stanął Carl Barrett, szukając jej wzrokiem, ledwo go rozpoznała. Ostrzygł się i zdjął ozdoby, ale to był bez wątpienia ten sam chłopak, z tym swoim głębokim, badawczym spojrzeniem. Przywitała się z nim, nie przestając ustawiać szklanek i sztućców. — Cześć. Jak się masz? — Lepiej. — A jak tam ojciec? — w jej pytaniu wyraźnie słychać było niechęć. — Niedługo pokaŜe się w telewizji i będzie mówił o Annie Brewer. To ją zainteresowało. — Kiedy? — Dzisiaj wieczorem, prawdopodobnie w „Wiadomościach o 17°°" i „O 19°°". Będzie się starał powiedzieć o tym wszystkim, czego się dowiedział — o córce gubernatora, klinice, Annie. Dyrektor dał mu na to dwie minuty. Po usłyszeniu ostatnich słów mina jej nieco zrzedła. Carl natychmiast to zauwaŜył. — Tak, dwie minuty, wielkie mi coś. Jak to w ogóle moŜna powiedzieć w ciągu dwóch minut? — Westchnęła z rezygnacją. — Sama nie wiem, kogo za to winić. Doprowadza mnie to do białej gorączki, wydaje mi się, Ŝe mam prawo do tego, ale... nie mam do ciebie pretensji, czy do twojego ojca. Zresztą sama juŜ nie wiem... Carl rozejrzał się. Wiedział, Ŝe nie powinien pi : , Kadząc tej w pracy. — Dobrze, chciałem ci tylko powiedzieć, Ŝe robi, co moŜe. Nie wiem, czy mu się to uda, ale... chciałby o tym powiedzieć. Zdobyła się wreszcie na uśmiech. — Dobrze, powiedz mu, Ŝe doceniam to. John wiedział, Ŝe niedługo będzie musiał usiąść do redagowania innych materiałów, a jego reportaŜ ciągle nie był gotowy, zdawał się nieprzezwycięŜonym koszmarem. Jeszcze raz głośno przeczytał tekst, wykreślając co tylko się dało; pomyślał, Ŝe moŜe trzeba go czytać szybciej, zerkając co chwila na elektroniczny zegar na stole montaŜowym. — Po śmierci Hillary Slater, Centrum Zdrowia Kobiet funkcjonowało jak przedtem. Nie było Ŝadnego śledztwa ani dochodzenia w tej sprawie... 398 — Czas — rzucił Bili. John opadł na krzesło.
— Musimy jeszcze ciąć — powiedział Bili. John załamał ręce. — Wycięliśmy juŜ połowę serca i duszy z tego tekstu. — To bardzo ładnie powiedziane — gwizdnął Bili. — Dobrze... a co z podkładem muzycznym na wejście gubernatora? — Okay, zaczniemy od tego. Bili przewinął kasetę wstecz do miejsca z fragmentami przemówienia gubernatora do Ligi Obywatelskiej Kobiet. Oto gubernator, obraz na monitorze, zastygł. Bili nacisnął klawisz, gubernator oŜył i zaczął mówić, Bili z Johnem śledzili jego słowa, patrząc w konspekt. „...Stojąc na gruncie prawa do decydowania o sobie, rozwaŜywszy związane z tym ryzyko, zdecydowała poddać się zabiegowi przerwania ciąŜy. Wybrała tę moŜliwość, by móc kształtować własną przyszłość." — Wytnijmy początek — zadecydował John, robiąc znak w tekście — aŜ do słów „...zdecydowała poddać się..." Bili przewinął taśmę, a głos gubernatora zabrzmiał jak niewyraźne bulgotanie, głowa skakała mu i trzęsła się, a usta błyskawicznie otwierały się i zamykały. Bili ponownie wcisnął klawisz. „...rozwaŜywszy związane z tym ryzyko, zdecydowała..." — O właśnie — rzucił John. — Dobrze, zaraz to przytniemy... — Bili przewinął taśmę do punktu cięcia i wprowadził kod czasowy na elektronicznym liczniku. — Zaoszczędziliśmy siedem sekund. A co z Brewerami? John gwałtownie zaoponował. — Nie. Oni muszą zostać, bezwarunkowo. Musimy wyciąć coś innego. — Jak chcesz — westchnął Bili. Spojrzał w tekst. — A co z Shannon DuPliese? Ona bardzo duŜo mówi. — Spójrzmy na to. Bili wyjął kasetę z przemówieniem gubernatora i włoŜył wywiad z Shannon DuPliese. Zgrano ją juŜ z podkładem muzycznym, który chcieli wykorzystać. Siedząca wygodnie, dobrze oświetlona Shannon mówi do niewidocznego na ekranie dziennikarza: „Krwawienie nie ustawało i Hillary powtarzała »Nikomu nie mów, nie chcę, by dowiedział się o tym mój ojciec«". Bili zajrzał do tekstu. — A potem mówi pan: „Shannon zadzwoniła w końcu po pogotowie i zjawiła się pomoc..." John skinął głową i chwycił pióro. — Tak, to moŜemy wyciąć. Ludzie chyba wiedzą, Ŝe Hillary zmarła. Bili równieŜ Ŝałował tego fragmentu. — Szkoda. To jest mocne. — Przewinął taśmę na szybkich obrotach. — Mamy jeszcze drugi fragment... Bili i John śledzili w tekście słowa Shannon. „Najpierw przyszedł gubernator. Odwiedził mnie po śmierci Hillary i zaczął mówić coś w rodzaju »No, chcemy chronić pamięć o Hillary, prawda?« i jeszcze »Nikt nie powinien 399 dowiedzieć się o tym, co się stało, chciałbym cię prosić, Ŝebyś nikomu o tym nie mówiła, to jest sprawa osobista«". John potrząsnął głową. Tekst w konspekcie był długi, a do tego Shannon mówiła dość wolno. — Okay, tutaj musimy coś wyciąć. — MoŜe jakiś fragment z tego. John spojrzał dalej na tekst, Shannon na taśmie mówiła: „...po rozpoczęciu studiów zaczął do mnie wydzwaniać Martin Devin zdałam sobie sprawę, Ŝe... no, ci ludzie po prostu mi nie ufają. Chcieli mieć na mnie oko i zyskać pewność, Ŝe ze swojej strony dotrzymuję umowy, ja nawet nie wiedziałam, Ŝe to była umowa."
— MoŜemy wyciąć ten ostatni fragment, Ŝe nie wiedziała o umowie — myślał głośno John. — No nie, muszę wyciąć z tego coś jeszcze. — Dobrze, dobrze. Hmm... wytnij... moŜe to, „nie chciałam wypytywać o sprawy osobiste"? Bili Ŝachnął się. — Wycinać tak ze środka? MoŜe jest tutaj jakaś przebitka z twarzą dziennikarza, Ŝeby jakoś to gładko skleić? John czuł, jak z napięcia zaczyna mu się wszystko przewracać w Ŝołądku. — Och, człowieku, nie wiem. Robił to mój przyjaciel i nie jestem pewien... — MoŜemy zakończyć rozmyciem obrazu. Nie będzie to najlepiej wyglądało, ale. „. — Nie, wytnij od tego miejsca. Wytnij to wszystko.... — przyszła mu do głowy nowa myśl. — Ale wtedy wypadnie wszystko o Martinie Devinie. — Dobrze, spróbujmy ciąć w środku i wyjąć fragment o umowie. — Okay. Znakowanie cięcia. Sprawdzenie kodów czasowych. Znakowanie kolejnego cięcia. Sprawdzenie kodów czasowych. Sumowanie. — 2:59. — Do diabła! — Jesteś pewien, Ŝe nie moŜna ciąć Brewerów? Tym razem John nie odpowiedział szybko. — No... moŜemy ich nieco skrócić, zostawiając to, co najwaŜniejsze. Bili włoŜył kasetę z wypowiedziami Brewerów. Na ekranie pojawiła się Deanne siedząca na kanapie z Maxem. Deanne: „Gdy Annie zmarła, lekarz powiedział nam, Ŝe przyczyną był zespół toksyczny, ale..." Zacięła się walcząc z przypływem uczuć. „Nie byliśmy... co do tego przekonani i... nie wiedzieliśmy, do kogo powinniśmy się zwrócić. John zniecierpliwił się. — No juŜ, Deanne, powiedz to wreszcie! — Jeśli chce się to zatrzymać — zauwaŜył Bili — trzeba wyciąć łzy i zachować tylko wypowiedź. Za długo to trwa z tym płaczem. — Tnij łzy, przejdź do wypowiedzi — zadecydował John. — Dobra. Cięcie. Sprawdzenie czasu. 400 — 2:45. — No nie! Bili zaczynał się denerwować. — John, nie moŜna mieć wszystkiego, musisz się z tym pogodzić! — Dobrze juŜ, dobrze. Przejrzał tekst w desperackim zamiarze znalezienia jeszcze czegoś do usunięcia. — A moŜe to — poddał Bili — „Max i Deanne Brewer mieli pewne podejrzenia, ale nie byli w stanie niczego ustalić z powodu obowiązujących przepisów o ochronie dóbr osobistych"? — Chcesz to skrócić? — Chcę to wyciąć. John oburzył się. — Ale to jest bardzo waŜne! Przepisy chroniące dobra osobiste... Muszę to podkreślić... — Chwileczkę, przecieŜ Max juŜ coś o tym przedtem mówił? Przewinął taśmę do wypowiedzi Maxa, a John zajrzą] do tekstu. Max na tapczanie obok Deanne. „Za Ŝycia córki nie mieliśmy prawa wiedzieć, co ona robi, ani co ktoś jej robi. śebyśmy mogli dowiedzieć się, co się jej stało, Annie musiała umrzeć, a to jest chyba trochę za późno." Bili spojrzał na Johna w oczekiwaniu na jego decyzję. John szybko zastanowił się i skinął głową.
— Okay — powiedział Bili — wycinamy cały ten fragment o ochronie dóbr osobistych. Cięcie. Sprawdzenie czasu. — 2:38. John opadł na krzesło. — No dobrze, juŜ niewiele zostało. 401 Rozdział 33 Gubernator Hiram Slater mógł juŜ powiedzieć, Ŝe dzień ma się ku końcowi i Ŝyczyć sobie, by mógł o nim zapomnieć. Porządek dnia został zakłócony przez niefortunne spotkanie z szalonym Prorokiem Juniorem, które wstrząsnęło gubernatorem i zepsuło mu humor. Nie mogąc skontaktować się z Lorenem Harrisem, by się na nim wyŜyć, Slater jeszcze bardziej spochmurniał. Martin Devin nie mógł się niestety na nic przydać; po wyrzuceniu Proroka zniknął i zajął się innymi sprawami. A więc zanosiło się na to, Ŝe ten plugawy reportaŜ zostanie wieczorem nadany przez Kanał 6. Slaterowi pozostało jedynie mieć nadzieję, Ŝe Rowen i Hartly zdołają zneutralizować jego działanie poprzez kontrakcję reklamową. Wilma Benthoff juŜ się tym zajęła. Tak, trzeba iść do domu. Tego wieczoru miał jeszcze w planie wystąpienie w Klubie Businessu, przedtem musiał się zdrzemnąć i wziąć prysznic. Wiedział, Ŝe dobrze mu to zrobi. Polecił pannie Rhodes wezwać kierowcę, wziął płaszcz i Ŝycząc sekretarce oraz dyŜurnej recepcjonistce dobrej nocy, ruszył długim, pięknym hallem do wyjścia. Kierowca, Bryan, czekał na niego w hali u głównym, gdy tylko wyszedł z windy. — Dobry wieczór, panie gubernatorze. — Dobry wieczór, Bryan. Zawieź mnie do domu. Jestem zmęczony. — Bardzo proszę, panie gubernatorze. I, jak co dzień, Bryan zaproponował mu wypicie kawy z plastykowego kubka. Gubernator zamarł w bezruchu. Spojrzał na kubek z kawą i potrząsnął głową z rozbawieniem. — Noooo, chłopie... — Proszę? — Bryan, moŜe to zabrzmi nieco dziwnie... Bryan równieŜ się zaśmiał. Rzeczywiście, było w tym coś zabawnego. Gubernator spojrzał na stojącą w głębi hallu małą fontannę z pitną wodą. — Bryan, bądź tak uprzejmy, podejdź tam i... — z namysłem wykonał gest wylewania— ...wylej tę kawę, dobrze? Bryan był zaskoczony. — Do tej sadzawki, panie gubernatorze? Gubernator roześmiał się znowu i aŜ odsunął od filiŜanki z kawą. — No, hmmm, to znaczy... załoŜyłem się z kimś. Bryan wzruszył ramionami. 402 :ień ma się ku dek dnia został :iem Juniorem, nogąc skontak-eszcze bardziej dać; po wyrzunie wieczorem :ieję, Ŝe Rowen akcję reklamoanie wystąpie-/ziąć prysznic. wać kierowcę, e dobrej nocy, tylko wyszedł — W porządku, panie gubernatorze. Szybko podszedł do fontanny, aby wypełnić polecenie. Gubernator Slater stał nieruchomo i rozglądał się za inną kawą, która mogłaby w tej chwili spoczywać w dłoniach jakichś aniołów, a potem uwaŜnie śledził wzrokiem, jak Bryan powoli i starannie wylewa kawę do fontanny i wyrzuca kubek do kosza na śmieci. Gdy Bryan wrócił, gubernator westchnął z ulgą. — Doskonale. — Zaczął iść szybko, nie patrząc przed siebie.
— Oooch! Za późno! Gubernator wpadł na przeszkodę z szarej wełny, a na twarzy poczuł spływające krople gorącej cieczy. — Ojej! Przepraszam, panie gubernatorze! Slater cofnął się, to był Roń Brennon, leader większości w senacie, który miał dzisiaj na sobie szary, wełniany płaszcz i niósł filiŜankę kawy — bez Ŝadnego zamknięcia. Bryan rzucił się natychmiast na gubernatora z chusteczką. Slater odepchnął go. — Dobrze juŜ, dobrze! Zostaw mnie! Brennonowi wydało się to zabawne i roześmiał się. Slater nie dostrzegł w tym nic zabawnego. — Trzeba uwaŜać, jak się chodzi! Nie poczuwający się do winy Brennon pokręcił głową. — AleŜ panie gubernatorze, ja wcale nie szedłem! Stałem sobie tutaj. To pan na mnie wpadł. Przepraszam... Gubernator spojrzał na Brennona, potem na Bryana, a w końcu na kapiącą mu na płaszcz kawę. Usiłował się uspokoić. — Tak — powiedział z przymusem. — Nic się nie stało. Nie miał innego wyjścia, musiał w to wierzyć. zmęczony, plastykowego ą i potrząsnął zabawnego. z pitną wodą. iłem wykonał kawą. 1645. Kierowniczka planu Mardell, ze związanymi w koński ogon czarnymi włosami i mikrofonem w dłoni, czuwała na posterunku za ustawionymi na planie kamerami. Zapalały się światła, wciągano do góry automatyczną kamerę, która miała dzisiaj po raz kolejny wykonać swój codzienny lot. John stał w garderobie przed wielkim, podświetlonym lustrem i robił najlepsze miny, na jakie było go stać. Nachodziły go dziwne, fatalistyczne przeczucia. „Tak czują się chyba skazańcy w drodze na egzekucję", pomyślał. Szczerze mówiąc, niezbyt uśmiechało mu się zostanie męczennikiem. A przynajmniej nie z powodu reportaŜu, który mógł okazać się całkowitym niewypałem. Wszystko spoczywało jednak w rękach Pana. Co ma być, to będzie. Po południu zakończył razem z Billem montaŜ, kaseta była juŜ gotowa i czekała w reŜyserce. Ostateczny tekst stanowił niewielką część reportaŜu opowiadającego o niezwykłych wydarzeniach ostatnich kilku tygodni. śeby opowiedzieć choćby o połowie z nich, trzeba co najmniej godzinnego programu, a dzisiejszego wieczoru będzie mógł pokazać to zaledwie w ciągu dwóch minut. Po raz pierwszy i ostatni. 403 Wypełniały go równieŜ i pozytywne myśli, a szczególnie wdzięczność. Był wdzięczny Bogu, Ŝe udało mu się zajść z reportaŜem tak daleko. Niezwykła, niepowtarzalna okazja do czynienia dobra. A oprócz odczuwanego w tej chwili bólu, spłynęło na niego uczucie głębokiego spokoju. Miał nadzieję, Ŝe Max i Deanne będą to oglądać, nie mówiąc o Rachel, Cindy, Shannon i pani Westfall. I Carlu. I matce. Carl wyszedł z warsztatu dziadka wcześniej, zdąŜył się umyć, włączyć telewizor, wideo oraz przygotować czystą taśmę. Coś takiego mogło zdarzyć się tylko raz i nie chciał niczego przegapić. — Babciu, dochodzi piąta! — Ooch — z kuchni doszedł jej okrzyk. — Panie Jezu, pomóŜ mojemu Johnowi! 1650. John włoŜył marynarkę, obszedł przepierzenie ze sklejki i znalazł się na planie Wiadomości. Wykonywał te czynności wiele razy przedtem. Ali Downs była na miejscu, zakładała do ucha miniaturową słuchawkę chowając za plecami i pod marynarką prowadzący do niej przewód. Komentator sportowy, Bing Dingham, trwał juŜ na swoim stanowisku i
nieco się niecierpliwił. Na prawym skraju długiego biurka prezenterów siedział ze splecionymi rękami Hal Rosen, był gotów do swojej wieczornej pogawędki. W reŜyserce, przed rzędem monitorów siedziała przy konsolecie realizatorka Susan. Razem z Rushem Torrancem i TinąLewis przeglądała tekst, a na monitorze liniowym widać było trwający jeszcze program publicystyczny. — Otwieramy numerem 130, zwolnienia w Benson Dynamics... — powiedziała Susan. — Numer 140 wypada — rzucił Rush. — Numer 140, myjnia samochodowa... — Susan zachichotała. —Fatalnie. To mi się podobało. Nie ma sprawy, gdzie jest Wendell? — Zerknęła na jeden z biało-czarnych monitorów zawieszonych pod samym sufitem i ujrzała Wendell Southcott stojącą przed wejściem do biur Benson Dynamics. Czekała na wejście na antenę, kamera ujmowała równieŜ umieszczony na dachu budynku znak firmowy przedsiębiorstwa. — Okay. Gotowa. — Susan odwróciła się do konsolety i zaczęła ustawiać kamery na leŜącym poniŜej planie. — Zaraz będzie zapowiedź. Kamera numer dwa, cała czwórka w kadrze, kamera numer jeden na Binga, trójka na Hala. Uwaga. Rachel Franki in wyszła z pracy o czwartej i zdąŜyła dotrzeć do domu na Wiadomości. John Barrett miał zaprezentować reportaŜ o Annie Brewer? No, zobaczymy. 404 Shannon DuPliese, która wróciła juŜ z uniwersytetu do domu, siedziała na kanapie razem z matką, czekały na początek Wiadomości. Ojciec stał za nimi z ręką na ramieniu małŜonki. Od czasu porzucenia uniwersytetu Mid-western i decyzji o zwrocie stypendium prowadziła z rodzicami nie kończące się rozmowy na ten temat. Było to dla nich wszystkich bolesne, zaskakujące i niosło ze sobą rozczarowanie, nie musiała juŜ jednak mieć przed nimi Ŝadnych tajemnic. W rodzinie Shannon DuPliese jedno było pewne: wracając do domu i opowiadając rodzicom o wszystkim, Shannon postąpiła słusznie, a Hiram Slater... cóŜ, będzie musiał im wiele wyjaśnić, a niegdyś tak mu ufali. 1645. Czas na zwiastun Wiadomości, na sam koniec programu publicystycznego. Rush zaczął odliczanie. — Cztery... trzy... dwa... jeden... — Start... — rzuciła Susan — i... łączyć. Uwaga taśma! Na stojącym na wprost Susan monitorze liniowym ukazali się na swoich stanowiskach uśmiechnięci Hal, John, Ali i Bing; patrzyli w kamerę numer dwa, a w tle rozbrzmiewały dźwięki czołówki programu. John zaczął od tekstu widocznego na czytniku pod kamerą numer dwa. — Dobry wieczór, za chwilę „Wiadomości o 17°°"... — Kaseta start — powiedziała Susan. Wideo: Biura Benson Dynamics. Robotnicy wychodzą z jednej z fabryk przedsiębiorstwa. W hangarze widać wielkie konstrukcje montowanych samolotów. Na tle obrazu głos Johna: „Zmniejszenie zamówień oznacza powaŜną redukcję zatrudnienia w Benson Dynamics". Przejście na nowy materiał: Policjanci wychodzą z jakiegoś domu w ubogiej dzielnicy. Migają czerwone i fioletowe światła. Pełno toreb z białym proszkiem. Na tle obrazu głos Ali: „Policja chciała zdemaskować jedną z lokalnych melin, znalazła o wiele więcej, niŜ się spodziewano..." Nowy materiał: Zdjęcia wywróconego i poskręcanego pick-upa. Na tle obrazu głos Johna: „Tragiczny koniec pościgu za uciekającym kierowcą". Kamera numer dwa obejmuje całą czwórkę. John przedstawia Hala Rosena. „W czwartek chłodniej, ale bardziej słonecznie?" Najazd kamery numer trzy na Hala.
Hal wygląda na rozluźnionego. „Dobra widoczność, bezchmurnie, chłodniej. Szczegóły w dalszej części programu." Kamera numer dwa obejmuje całą czwórkę. 405 Ali wprowadza Binga Dinghama. „Jesień przynosi oŜywienie równieŜ na boiskach piłkarskich..." Najazd kamery numer jeden na Binga. Podniecony Bing mówi trochę niewyraźnie. „Tygrysy wracają do domu z wygraną w kieszeni, a grający na czwartej linii Jeff Basiley okazał się zawodnikiem pierwszoliniowym. NajwaŜniejsze wydarzenia kolejnej rundy rozgrywek za chwilę." Cała czwórka ponownie w kamerze numer dwa. John patrzy prosto przed siebie i kończy zwiastun. „To wszystko w »Wia-domościach o 17°°«, w waszym najwaŜniejszym źródle najnowszych informacji." Reklama. Znikają z wizji. Hal i Dingham zdejmują słuchawki i schodzą ze stanowisk. John przegląda tekst, tu i ówdzie stawia małe znaczki, by ułatwić sobie czytanie. To dziwne, jak cicho jest dzisiaj na planie. Zazwyczaj technicy i prezenterzy rozmawiają w przerwach. John odnalazł tekst reportaŜu o Slaterze, pozostał w rozdziale piątym tekstu wiadomości, nietknięty, numer 540. W kaŜdej chwili spodziewał się usłyszeć w słuchawce głos Rusha, który oznajmia mu, Ŝe temat wypadł z programu. Marylin Westfall i dwie ochotniczki z Centrum, matka i babcia, siedziały obok niej przed telewizorem. Specjalnym gościem dzisiejszego wieczoru była jednak Cindy Danforth, która znalazła sobie wygodne miejsce na oparciu jednego ;: foteli. — Dwie minuty? — zapytała babcia. — I to wszystko — odparła pani Westfall. — Nie wolno nawet mrugnąć, bo nic nie zobaczycie — zaŜartowała Cindy. Max, Deanne i dzieci znowu siedzieli przed telewizorem. Tym razem wszyscy byli niespokojni, pamiętali przykre doświadczenie poprzedniej bytności Deanne na telewizyjnym ekranie. — Mamo, tym razem będziesz? — zapytał mały George. — Nie wiem, kochanie. Zaraz się przekonamy. — Nie jestem dobrej myśli — powiedział cicho Max. 1658. ReŜyserka Susan ustawia kamery do „Wiadomości o 17°°". — Kamera numer dwa, ujęcie Johna i Ali. Trójka, najazd na Johna. szykujemy się na wrzucenie Bensona w box... nie jestem pewna, coś tam juŜ chyba jest. Miks, macie box Bensona? Kaseta pierwsza, numer 130, zwol406 nienia u Bensona... jedynka, ujęcie Ali i Johna do boxu z lewej. Hmm... tak, wyrzucamy myjnię samochodową, numer 140. Wypadła 140. John i Ali wyciągnęli z tekstu kartki z komentarzem do materiału o myjni. Program rozpoczyna John z tekstem o zwolnieniach w Benson Dynamics, będzie rozmawiał z Wendell Southcott, pojawiając się w ramce w lewym rogu stanowiska prezenterów. Rush i Susan gwarzyli między sobą, Tina Lewis stała pod przeciwległą ścianą reŜyserki milcząc, wpatrywała się z zamyśleniem w tekst programu, który trzymała w ręku. — Okay — rzucił Rush. — Trzydzieści sekund. — Uwaga wszyscy, zaczynamy — zapowiedziała Susan. — Jedziemy. — John westchnął ku Bogu, zamykając oczy na króciutką modlitwę. — Pięć... cztery... — Kaseta start.
Na monitorze wstępnym pokazały się cyfry równocześnie odliczane na głos przez Rusha. — Trzy... dwa... jeden... Rozpoczęła się emisja. Wideo: Imponujący widok miasta z lotu ptaka, widać Adams Tower, śródmieście. OŜywiony ruch uliczny, promy opuszczające przystanie. Głęboki, energiczny, wibrujący głos: „Tu Kanał 6, miejska stacja informacyjna, wasze najwaŜniejsze źródło najnowszych wiadomości". Obrazy, szybko zmieniające się obrazy: biegnący kamerzysta, najazdy, zbliŜenia; reporterka, rozwiane włosy, mikrofon; dziennikarz wysiada z samochodu, tasak z wielką szóstką uderza w pieniek, podczas gdy technicy w reŜyserce przyciskają guziki... Nowe wideo: panorama miasta z duŜej wysokości, obraz drŜy, wibruje wraz ze śmigłowcem, który przechylił się, skręcając przy drapaczach chmur; na ogromnych szklanych płaszczyznach widać przez chwilę promień zachodzącego słońca... Głos: „A teraz ze studia Kanału 6 »Wiadomości o 17°°« poprowadzi John Barrett..." Podczas gdy unosząca się gdzieś wysoko kamera pokazuje autostradę, naktórej ruch samochodowy przy pominą przepływ krwi przez arterie, w górnym lewym rogu widać małe okienko: John Barrett, przystojny, świeŜy, doskonały, błyska mądrym uśmiechem do kamery. „...i Ali Downs"... Box w prawym dolnym rogu. Ma nową fryzurę, wygląda znowu inaczej niŜ poprzednio, prezentuje w uśmiechu swoje olśniewające zęby. Boxy znikają, a kamera pokazuje ogromny, szklany wieŜowiec z wielką, czerwoną szóstką. „Bing Dingham, sport..." Z wieŜowca wyskakuje okienko z twarzą Dinghama, lądując w prawym górnym rogu ekranu. Bing, jak zwykle, patrzy w kamerę i szczerzy zęby. „Oraz Hal Rosen z prognozą pogody..." Jego okienko wylatuje z wieŜowca i zatrzymuje się w dolnym lewym rogu ekranu, a on spogląda w kamerę i robi perskie oko. 407 II i J Boxy znikają. WieŜa staje się coraz większa, bliŜej, jeszcze bliŜej, podchodzimy do lądowania, WIELKA CZERWONA 6 wypełnia ekran, coraz bliŜej, bliŜej, szybciej, bliŜej, szybciej... „Wiadomości o 17°°!" Trzask! Kamera jest juŜ wewnątrz budynku, Ŝegluje wzdłuŜ kabli, reflektorów, a potem dociera do szczytu, by poprzez rusztowania, światła i monitory przelecieć przez otwartą przestrzeń studia, aŜ na sam dół, gdzie John Barrett i Ali Downs są gotowi i czekają, by przekazać informacje. Ujęcie: John i Ali przy biurku patrzą w kamerę numer dwa. Z tyłu imitacja monitorów. — Dobry wieczór — mówi John — witamy w „Wiadomościach o 17°°". Kamera numer trzy, najazd na Johna. Kamera przesuwa się na prawo, ponad jego lewym ramieniem pojawia się box ze znakiem firmowym Benson Dynamics na tle sylwetki samolotu, poniŜej wielkie litery: „Zwolnienia". John czyta tekst wprowadzający do relacji Wendell Southcott. „WaŜne wiadomości nadeszły dzisiaj z Benson Dynamics, jednego z największych pracodawców w naszym mieście. Z powodu anulowania zamówień od linii lotniczych oraz rządu, przedsiębiorstwo jest zmuszone zmniejszyć zatrudnienie." Na szczycie kamery numer jeden zapala się czerwona lampka i John zwraca się ku niej w trakcie mówienia. „Ó sprawie tej opowie nam Wendell Southcott..." Mardell wyciąga rękę, wskazując w którym miejscu pojawi się obraz. John i Ali patrzą na ścianę udając, Ŝe patrzą na Wendell. „... Wendell?"
Kamera numer jeden pokazuje Johna i Ali patrzących na miejsce, z którego spogląda na nich stojąca z mikrofonem w dłoni Wendell Southcott na tle budynku Benson Dynamics. — Uwaga, kaseta numer jeden. Obraz z Wendell zajmuje cały ekran w momencie, gdy zaczyna ona relację. „Tak, John, linie amerykańskie i zagraniczne zmniejszyły swoje zamówienia na modele 2100 i 2200; powaŜnym ciosem dla Bensona były równieŜ cięcia w wydatkach na zbrojenia." — Start, kaseta numer jeden. Na ekranie pojawia się startująca rakieta bojowa. Podpis u dołu: „Benson". Na tle obrazu głos Wendell Southcott. „Wielkim ciosem dla Bensona było anulowanie zamówienia na pociski klasy WeeWinder..." Siedzący razem z babcią na kanapie Carl uwaŜnie oglądał Wiadomości, które nagrywały się równieŜ na kasetę wideo. Obejrzeli reportaŜ z zakładów Bensona, potem materiał o ekonomicznych skutkach zwolnień w fabryce, potem o policyjnym nalocie na melinę, następnie reportaŜ o pogoni za uciekającym pick-upem. Migawka reklamowa dała babci okazję do oderwania oczu od ekranu. — Czy John mówił, kiedy będzie jego reportaŜ? — zapytała. 408 — CóŜ... — niechętnie odpowiedział Carl — mówił, Ŝe chcieli go wycofać, ale pewnie upchną go pomiędzy innymi wiadomościami, na pewno nie przed ani po reklamie. — Nie rozumiem. — Jeśli pokazałoby się to zaraz po reklamie, ludzie lepiej to zapamiętają, wtedy, gdy będzie to materiał kończący dany odcinek programu. Nie wstawią tego równieŜ przed reklamą, bo ludzie będą mieli wówczas czas, by o tym pomyśleć. Pani Barrett była wstrząśnięta. — To oni nawet to planują? Carl uśmiechnął się tylko. — Kto wie? Tak mówi ojciec. — No, przekonamy się czy ma rację. — Widzisz babciu, to jest jego zawód. Pani Barrett uroczyście skinęła głową i z dumą uśmiechnęła się. — Gdyby tylko mógł to widzieć dziadek — westchnął Carl. Pani Barrett poklepała Carla po dłoni. — Dziadek widział to od dawna. Wiedział, Ŝe ten dzień w końcu nadejdzie. Przedzielane reklamami części wiadomości następowały jedna po drugiej. Mówiono kolejno o poŜarze domu, utonięciu jachtu w zatoce, zagroŜeniu środowiska naturalnego przez nowe wysypisko śmieci itp. Potem pokazano krótkie podsumowanie ostatnich wydarzeń związanych z kampanią wyborczą w relacji Todda Bakera. Konkurent Slatera, Bob Wil-son, nadal nie spuszczał z tonu, przynajmniej jeśli chodzi o retorykę. „Slater powiada, Ŝe troszczy się o kobiety, ale w całym tym gadaniu nie usłyszałem ani słowa o rodzinie!", niemniej sondaŜe opinii publicznej wykazywały nadal znaczną przewagę Hirama Slatera. Gubernator nadal pewien był wygranej: „Cztery lata temu obywatele powierzyli mi sprawowany przez mnie urząd, nadal uwaŜam, Ŝe wierzą w idee, dla których mnie wówczas wybrali. Nie mam wątpliwości, Ŝe wygramy." Nie było w tym nic nowego ani zaskakującego. Ciągle to samo. I dalej. „Czy nadal istnieją szansę na przerzucenie mostu ponad zatoką? Zawiązany w tym celu komitet opublikował dzisiaj wyniki swoich dociekań." Relację przygotował Jim Eng, który takŜe ją zaprezentował. John zadał mu umówione wcześniej pytanie: „Jim, ilu członków komitetu sądzi, Ŝe budowa tego mostu jest moŜliwa?"
„Członkowie komitetu nie wydali w pełni pozytywnej opinii, ale jeden z uczestników spotkania, który pragnie zachować anonimowość, uwaŜa Ŝe projekt ten zostanie przyjęty..." Reklama. Kolejna część. Otwarcie nowego muzeum sztuk pięknych. Wyniki sondaŜu specjalisty do spraw konsumenckich, Dave'a Nicholsona, na temat wysyłkowej sprzedaŜy paczkowanego mięsa. Następnie Bing Dingham i sport. Mecz Tygrysów. Trochę o tenisie. Kolejny gwiazdor, u którego testy na wirusa HIV dały wynik pozytywny przyznaje, Ŝe uprawiał miłość z setkami kobiet, twierdzi, Ŝe władze nic nie robią w celu zwalczania epidemii. 409 Hal Rosen podaje prognozę pogody i omawia sytuację meteorologiczną w całym kraju, później przedstawi prognozę na najbliŜszych pięć dni. Przerwa na reklamę. John przegląda dalsze strony z tekstem piątego odcinka. Umieszczono w nim tylko trzy reportaŜe: na temat skrajnego ugrupowania rasistowskiego, szarŜującym nosoroŜcu, a pomiędzy nimi... materiał o Slaterze. — Trzy... dwa... jeden... Odcinek piąty rozpoczęła Ali. — Płonie kolejny krzyŜ, tym razem na trawniku przed domem pewnej murzyńskiej rodziny w dzielnicy Waterton... Na monitorze wmontowanym w stanowisko prezenterów John ogląda emitowany materiał i specjalnego sprawozdawcę, Yalerie Huntera, która wygłasza komentarz. PrzeraŜona rodzina, zwęglony krzyŜ na trawniku przed domem, matka i ojciec opowiadają o swoim niepokoju, a potem okazała, kipiąca nienawiścią parada białych faszystów. Mocny materiał. Niepokojący. A po nim...? ReportaŜ Johna? Jego spóźnione wytknięcie winnego? Przez chwilę chciał połączyć się z Rushem i odwołać to, ale teraz nie było to juŜ oczywiście moŜliwe. Program szedł według planu, przygotowane były teksty na czytnikach i kasety do odtworzenia. ReportaŜ ukaŜe się i on go przedstawi. Pani Barrett i Carl czuli upływ czasu. Upłynęło juŜ czterdzieści minut wiadomości. Niedługo reportaŜ o Slaterze. Pani Westfall, Cindy i dwie ochotniczki zaczynały juŜ wątpić w ukazanie się tego reportaŜu na antenie. Czas bardzo im się dłuŜył. Rachel była juŜ o włos od wyłączenia telewizora i zajęcia się swoimi sprawami. Powiedziała sobie, Ŝe poczeka jeszcze tylko kilka minut. Shannon i jej rodzice doszli do wniosku, Ŝe podano im chyba zły termin i Shannon zaczynała zastanawiać się, czy dobrze zrozumiała Carla. Max i dzieci zaczęli się niecierpliwić, byli głodni, a Max mamrotał ciągle do siebie: „Tyle czekania dla głupich dwóch minut..." Deanne zaczęła nakrywać stół i podgrzewać pozostałości z obiadu. Gdyby tylko coś się zaczęło, była na tyle blisko, Ŝe zawsze zdąŜy. 410 Przed Johnem leŜał tekst z zaznaczonym wstępem prowadzącego. Za chwilę, patrząc w kamerę numer dwa, Ali zakończy materiał o białych rasistach słowami: „nie znaleziono jeszcze winnych, ale śledztwo trwa". Po tych słowach kolej na Johna. John widział, jak kamera numer trzy ustawia się do wzięcia go w kadr. Przygotował się. Tina w reŜyserce wpatrywała się w jego twarz, która ukazała się na monitorze wstępnym. Dostrzegła w jego oczach napięcie. — Musisz to zrobić, prawda? — wyszeptała. — Po prostu musisz! Rush i Susan byli zbyt zajęci pracą, by jej słuchać.
Patrząc w kamerę numer dwa, Ali zakończyła swój materiał. „Skrajne ugrupowania rasistowskie zaprzeczają jakimkolwiek związkom z płonącym krzyŜem, nie znaleziono jeszcze winnych, ale śledztwo trwa." Zapaliła się czerwona lampka na kamerze numer trzy. Patrząc w obiektyw kamery i czytając tekst z czytnika, John nie zmienił rzeczowego wyrazu twarzy. Zachowywał się obojętnie, chcąc oddzielić uczucia od prezentowanego reportaŜu. To nic wielkiego, powiedział sobie, zwykła sprawa, to nie jego reportaŜ. PrzecieŜ to są wiadomości. To jego zawód. Zamierzał zachowywać się tak, jak zawsze, Ŝeby jak najlepiej wykonać to, co do niego naleŜało. Najazd kamery numer trzy. Na ekranie tylko John. — Uwaga, kaseta numer 540. „W tydzień po ujawnieniu przez gubernatora Slatera, Ŝe jego córka Hillary zmarła wskutek dokonanej aborcji..." „... pojawiło się nowe pytanie: czy gubernator od początku znał przyczynę śmierci córki, a jeśli tak, czy był zamieszany w jej zatuszowanie, wskutek czego doszło do co najmniej jednego, kolejnego zgonu." — Kaseta start — rzuciła Susan. ReportaŜ rozpoczął się. Wideo: gubernator przemawiający na spotkaniu Ligi Obywatelskiej Kobiet. Fragment jego znanego oświadczenia sprzed tygodnia. Podpis u dołu ekranu: „9 października". Gubernator: „...zdecydowała poddać się zabiegowi przerwania ciąŜy..." John zaczyna mówić na wyciszanym tekście gubernatora. „Gubernator Slater twierdzi, Ŝe dopiero niedawno dowiedział się, iŜ Hillary zmarła nie wskutek zaŜycia niewłaściwego leku, ale z powodu źle wykonanego zabiegu aborcji." Wideo: siedzący w swoim gabinecie doktor Harlan Matthews, patolog, mówi do niewidocznego w kadrze dziennikarza na jego słowa nakłada się głos Johna. „Patolog, doktor Harlan Matthews, potwierdza przyczynę śmierci Hillary, mówi jednak, Ŝe gubernator juŜ następnego dnia po śmierci córki dowiedział się o przyczynie jej zgonu." Podpis pod obrazem: „Doktor Harlan Matthews, patolog, szpital Bayview Memoriał". -M 411 Głos Matthewsa zaczyna być słyszalny: „...to była pospiesznie i źle przeprowadzona aborcja." Głos Johna zza kadru: „Czy gubernator został o tym poinformowany?" „Tak, wiedział, Ŝe przyczyną śmierci jego córki była aborcja. To ja mu o tym powiedziałem." Wideo: budynek Centrum Zdrowia Kobiet. Głos Johna: „Zabieg przerwania ciąŜy przeprowadzono u HiHary w Centrum Zdrowia Kobiet 19 kwietnia". Wideo: Shannon DuPliese mówi do dziennikarza za kadrem. „Jej bliska przyjaciółka, Shannon DuPliese, zawiozła Hillary do kliniki, a potem do domu, do rezydencji gubernatora, gdzie w kilka godzin później Hillary zmarła." Wideo: zdjęcia z ceremonii wręczania Shannon stypendium przez gubernatora Slatera. „Po otrzymaniu stypendium imienia Hillary Slater, Shannon zdała sobie sprawę z ceny, którą musi za to zapłacić, było nią milczenie." Wideo: kolejny fragment wywiadu z Shannon. Podpis: „Shannon DuPliese, przyjaciółka Hillary Slater". Shannon: „Najpierw przyszedł gubernator. Odwiedził mnie po śmierci Hillary i zaczął mówić coś w rodzaju »No, chcemy chronić wspomnienie o Hillary, prawda?«." Przebitka na jej dłonie, które nerwowo splatała na kolanach, Bili znalazł to na samym końcu taśmy i uŜył jako łącznika. „...Po rozpoczęciu studiów", widzowie mogli teraz zobaczyć jej twarz, „zaczął do mnie wydzwaniać Martin Devin, zdałam sobie sprawę, Ŝe... no. ci ludzie po prostu mi nie
ufają. Chcieli mieć na mnie oko i zyskać pewność, Ŝe ze swojej strony dotrzymuję umowy; ja nawet nie wiedziałam, Ŝe to była umowa". Wideo: budynek Centrum Zdrowia Kobiet. Na tle obrazu głos Johna: „Po śmierci Hillary Slater, Centrum Zdrowia Kobiet funkcjonowało bez zmian. Nie było Ŝadnego dochodzenia." Wideo: fotografia maturzystki, Annie Brewer. Dla podkreślenia efektu kamera robi powolne powiększenie obrazu. „W miesiąc później maturzystka, Annie Brewer, równieŜ umiera wskutek zabiegu przeprowadzonego w Centrum Zdrowia Kobiet." Wideo: sylwetka Cindy Danforth. Podpis: „Mary, świadek przeprowadzonego zabiegu". Cindy: „Widziałam Annie dokładnie po przeciwnej stronie sali i słyszałam jej krzyki, a kiedy stamtąd wyszłam, wiedziałam, Ŝe coś nie było w porządku. To ją bardzo bolało." Wideo: Max i Deanne Brewer siedzą na kanapie. Podpis: „Max i Deanne Brewer, rodzice Annie". Max: „Za Ŝycia córki nie mieliśmy prawa wiedzieć ani co ona robi, ani co ktoś jej robi. śebyśmy mogli dowiedzieć się, co się z nią stało, Annie musiała umrzeć, a to jest chyba trochę za późno." Komentarz Johna: „Max i Deanne Brewerowie musieli uciec się do postępowania prawnego, by uzyskać dostęp do sprawozdania z sekcji zwłok córki". Wideo: doktor Mark Denning i podpis: „Doktor Mark Denning przeprowadził sekcję zwłok". 412 Denning: „Podstawową przyczyną śmierci była rozprzestrzeniona posocznica spowodowana septyczną aborcją, za co, moim zdaniem, odpowiedzialność ponosi lekarz przeprowadzający zabieg". Koniec materiału. Kamera numer trzy robi najazd na Johna. John wygłasza tekst kończący reportaŜ. „Centrum Zdrowia Kobiet odmo wiło udzielenia komentarza, nie uzyskano go równieŜ od gubernatora Slatera." Ali do kamery numer dwa. „PrzejaŜdŜka po Wildwood Animal Safari przeobraziła się w prawdziwy koszmar..." — Start, kaseta 550. Wideo: buszujący w wysokich trawach nosoroŜec szarŜuje na landrovera, przewraca go, a turyści z krzykiem rozbiegają się w poszukiwaniu schronienia, obraz drŜy i podskakuje. To bardzo poruszające. Na tle obrazu głos Ali. „...gdy jeden z zamieszkujących park nosoroŜców ruszył do ataku..." Carl podskoczył na kanapie i wydał z siebie radosny okrzyk, a potem zawołał: — TAK! — i zatańczył. — Udało mu się! Naprawdę się udało! Pani Barrett siedziała na kanapie, cicho klaskała w dłonie, a w oczach miała łzy. Modliła się: — O Panie, BoŜe mój, Johnny wrócił do domu. Wrócił! Carl wskazał telewizor, na którym szarŜował nosoroŜec, a potem pokazała się reklama jakiegoś samochodu. W głowie huczała mu tylko jedna myśl. „To był mój ojciec. Ten człowiek!" Pani Westfall i dwie ochotniczki serdecznie objęły Cindy. — Kochanie, wspaniale wypadłaś! — Niech cię Bóg błogosławi, jesteś bardzo dzielna! — Dobra robota, naprawdę dobra robota! Rachel odpręŜyła się w końcu. Dwie minuty. No cóŜ... Dobrze to zrobił. Shannon zasiadła z rodzicami do kolacji. Nie spodziewali się zobaczyć zbyt wiele, ale byli zadowoleni. Musieli przyznać, Ŝe John Barrett powiedział tyle, ile tylko mógł. 413
Deanne spojrzała na Maxa starając się odgadnąć coś z zamyślonego wyrazu twarzy, dzieci zerwały się i podniecone wymieniały między sobą wraŜenia. — Widziałem was! — krzyczał George. — Ja teŜ chcę być w telewizji! — wtórowała mu Yictoria. — No dobrze, kochanie, czy masz zamiar coś wreszcie powiedzieć? — zapytała go Deanne. Max westchnął przeciągle i spojrzał na Ŝonę. — Tak... niewiele tego było. — Potem uśmiechnął się. — Ale to było całkiem niezłe! Max westchnął raz jeszcze i objął Ŝonę ramieniem. Zakończył się reportaŜ o nosoroŜcu i pokazały się reklamy. ReŜyserka Susan zakręciła się w fotelu i, zdumiona, cicho zaklęła. — Jak to się stało, Ŝe nigdy przedtem o tym nie słyszałam? Tina stała ciągle pod ścianą, patrząc na twarz Johna Barretta w monitorze, który zwrócony był do kamery numer trzy. — O czym? — O tej historii z córką Slatera! Tina zignorowała jej odpowiedź i zwróciła się do Johna. — Ten reportaŜ jest zbyt długi. Jeszcze trochę i nie zmieściłby się materiał o nosoroŜcu. Rush spojrzał na tekst. — Tak, dobrze, moŜesz zdjąć to z emisji o siódmej. — Och, nie, wyrzućmy raczej nosoroŜca! — zawołała Susan. Od razu zamilkła wiedząc, Ŝe to nie jej sprawa. Westchnęła głęboko, odkręciła się na fotelu z powrotem do konsolety s zajęła się swoimi obowiązkami. — W porządku, kamera numer dwa, najazd na Ali. A jedynka robi komentarz Barry'ego... John poczuł chłód płynący w jego stronę od Ali, ale jego zachowanie nie uległo zmianie, przygotował się do następnego odcinka. Musiał dokończyć wydanie i powtórzyć wszystko jeszcze raz w wydaniu o siódmej. 414 Rozdział 34 Gubernator Hiram Slater poŜegnał się z kierowcą i z poplamionym kawą płaszczem przerzuconym przez ramię wszedł tylnymi drzwiami do domu. Alice krzątała się w kuchni, przygotowując kolację. Była to bardzo miła starsza pani, od niedawna wdowa. Wraz z męŜem byli przez lata przyjaciółmi rodziny. — Dobry wieczór, gubernatorze. 7 — Witam, Ali — mówiąc to nawet nie spojrzał w jej stronę. ZauwaŜyła jego przygnębienie. — Co, cięŜki dzień? Zatrzymał się i roześmiał ze swojej przykrej przygody. RozłoŜył płaszcz, by go jej pokazać. — Wylałem kawę na płaszcz... Natychmiast mu go odebrała. — Nic takiego, nie martw się. JuŜ Alice się tym zajmie. — Gdzie jest Ashley? — Och, chyba poszła kupować rośliny i sadzonki. Zaraz powinna być z powrotem. To było głupie pytanie, ale musiał je zadać. — Hmm... dokąd poszła? Do przedszkola Warren? — Tak, właśnie. Tak właśnie powiedziała. Robią tam dzisiaj wyprzedaŜ. — Więc... nigdzie indziej nie poszła, kupić jakieś ubrania czy buty? Alice roześmiała się. — Gubernatorze, naprawdę nie wiem. — Hmm. Były jakieś listy? Wskazała na kuchenny stół, gdzie zazwyczaj czekała na niego poczta. Nie dostrzegł tam Ŝadnej paczki. — Czy przyszły dzisiaj jakieś paczki, moŜe jakaś poczta kurierska? — Nie. Cała poczta leŜy tutaj. Od razu lepiej się poczuł. — W porządku... To dobrze... No to idę wziąć prysznic i zdrzemnąć się przed kolacją.
— Zawołam, jak będzie gotowa. Przeszedł przez cały ogromny dom, by dotrzeć do sypialni. Zdenerwowanie zaczęło ustępować. Aaach. To jego dom, jego bezpieczny azyl, jego twierdza, do której nikt, nawet ten Prorok, nie ma wstępu. Co za ulga. 415 Zdjął marynarkę i rzucił ją niedbale na łóŜko, potem idąc w stronę łazienki i mrucząc jakąś melodię, zaczął rozwiązywać krawat. O tak, dobry, gorący prysznic, tego mu było trzeba. Och nie. Co leŜy koło umywalki? Nie mając odwagi podejść, zaczął się przyglądać, nie chciał uwierzyć własnym oczom, ale leŜało tam... pudełko z butami. Doszedł w końcu do wniosku, Ŝe to jakiś kawał, jakiś specjalnie wymyślony chwyt i dopiero wtedy zdecydował się podejść do pudełka i je otworzyć. Świetnie. W środku były błękitne buty do biegania. Zdjął trzewiki i przymierzył buty. Pasują jak ulał. — Halo — doszedł go z sypialni głos Ashley . — Znalazłeś je? — To był ten sam ton, którego uŜywała, kiedy miała zamiar sprawić mu jakąś niespodziankę. Wyszedł z łazienki, ciągle jeszcze mając na nogach nowe buty. Nie był tym zachwycony. — Co to ma znaczyć? Ona natomiast była bardzo z siebie zadowolona. — O, jak doskonale pasują! — Tak, właśnie! — odparł z gniewem Slater. — Znakomicie! Skąd się tutaj wzięły? Poczuła się uraŜona jego nieprzyjemną reakcją. — Od Wade'a Sheldona! — Od Wade'a Sheldona! — Gubernator wprost osłupiał. Był wstrząśnięty. Od kilku lat spotykali się z Wadem Sheldonem na ćwiczeniach sprawnościowych. — A skąd on je ma? UraŜona Ashley przeszła do ataku. — Myślałam, Ŝe sprawię ci przyjemność. — Odpowiedz mi na pytanie! — Kupił je w sprzedaŜy wysyłkowej. Nie były na niego dobre, wiec pomyślał sobie, Ŝe da pi je w prezencie. Dosiaiuai je dzisiaj rano, kiedy poszłam do Marcy. Marcy. śona Wade'a. To nie miało sensu. Czy Sheldonowie znali Johna Barretta? Czy Ashley dostała te buty, zanim John Barrett oznajmił mu swoje proroctwo, czy stało się to potem? Skąd John Barrett wiedział, Ŝe Ashley ma zamiar spotkać się z Marcy? Skąd wiedział, Ŝe Wadę zamówił sobie takie buty? — O której godzinie poszłaś do Marcy? — Około 1 0. A dlaczego pytasz? Slater usiadł na łóŜku. Zrzucił buty ze stóp, jakby go parzyły. — Ja tylko tak... Tylko tak się pytam, nic szczególnego. Musi być jakieś wyjaśnienie! Musi! Ashley miała juŜ dość tych przykrości. — Dostałeś je pewnie dlatego, Ŝe Wadę jest twoim przyjacielem, a moŜe ty w ogóle nie uznajesz czegoś takiego jak przyjaźń? — To nie takie proste! — No więc, czym są te buty, moŜe dostałeś łapówkę? 416 Jaką tam łapówkę... To jakiś kawał... Oj, Hiramie, Hiramie... — Westchnęła i szybko wyszła z pokoju. 1 850. John sprawdził makijaŜ w garderobie, przeglądając się w wielkim podświetlanym lustrze. Kilka razy głęboko odetchnął, by się uspokoić. Trudno jest zachować profesjonalny, spokojny wyraz twarzy, kiedy rozdzierają człowieka takie wewnętrzne konflikty.
Część jego osoby, ta profesjonalna, oportunistyczna, wyrywała się wprost z niego, obrzucając obelgami za tak emocjonalne podejście do zawodu, do ludzi dla których pracował, do całej firmy, dzięki której wyrobił sobie nazwisko. A równocześnie jakiś spokojny, nie zmącony niczym głos gdzieś z wewnątrz, z innego miejsca, pewnie z serca, utrzymywał go w słuszności przyjętej linii postępowania. Jedynym argumentem owego głosu było poczucie, Ŝe postępuje słusznie. Efektem tej wewnętrznej walki było udręczenie doprowadzające go niemal do mdłości, czuł się, jakby za chwilę miał dostać zawału serca i nie mógł doczekać się chwili, w której będzie juŜ po wszystkim. Cieszył się, Ŝe nie ma tu w tej chwili Leslie. Gdyby robiła wokół tej sprawy zamieszanie na pewno miałaby kłopoty i trudno byłoby mu to wszystko wytrzymać. Zastanawiała go nieobecność Bena Olivera. Poszedł do domu? Ukrył się gdzieś, tak jak Loren Harris? „Nie, Ben, tyle ci zawdzięczam za doprowadzenie tej historii do końca, mógłbyś chociaŜ odprowadzić mnie na ten szafot i pomachać na do widzenia." „Po co ja tu jeszcze jestem?", zastanawiał się. „Jeśli jestem juŜ skończony jako prezenter, czemu po prostu nie wyjść stąd, zamiast przedłuŜać te katusze?" Ale zaraz odezwał się ten sam głos: „Wytrzymaj to, wytrzymaj, robisz dobrze. Dokończ to". „Och, dobrze, skończę to. Pewnie skończę tym samym ze wszystkim, z samym sobą równieŜ." „Nie jest łatwo, synu", przypomniał mu się inny głos, „sprawić, by Bóg objawił ci i pokazał róŜne rzeczy, a potem nie wiedzieć, co począć z tym, co się otrzymało." To wspaniałe. Właśnie tego potrzebował. Kolejnych emocji. John oparł się o szafkę przy lustrze, twarz oblał pot, a w oczach pojawiły się łzy. Przypomniały mu się jeszcze inne słowa ojca. „Musisz wypić ten kielich do końca, John. Bowiem Pan powiedział: »Poczujesz słodycz w ustach, a Ŝar w trzewiach«." I miał rację. Kiedy się słyszy i widzi, to co objawia Bóg, jest radość z tego przywileju, jak wspaniale jest mieć przed oczyma triumfalny pochód Prawdy. A potem... gdy się mówi, a nikt nie słucha... gdy widzi się ludzi zdąŜających ku krawędzi przepaści i nie moŜna ich zawrócić... gdy się dowiaduje o rzeczach, o których lepiej byłoby nie wiedzieć... John był krok od załamania i płaczu, ale nie było juŜ na to czasu. Zegar na ścianie wskazywał 1 8S4. Musi wrócić na plan Wiadomości i zrobić zwias417 tun o 1856, a potem „Wiadomości o 19°°". Musi dać sobie radę, dobrze wyglądać i zrobić to z pełnym profesjonalizmem, Ŝeby wszyscy widzowie przekonali się, Ŝe moŜna mu zaufać. Nie moŜe stanąć przed kamerą ze łzami w oczach i mówić drŜącym głosem, poniewaŜ po raz pierwszy zrozumiał, co musiał czuć jego ojciec, stojąc na tamtym kwietniku, sam wobec wrogiego tłumu... Mimo wszystko nie mógł powstrzymać łez, wziął chusteczkę i wytarł oczy. Pozostało mu tylko kilka sekund. Nie spuszczając wzroku z zegara, starał się uspokoić, zajrzał do szuflady, szukając kropli. Tak, są tutaj. Zanim znalazł się przed kamerą, udało się usunąć zaczerwienienie oczu. 1856. „Dobry wieczór. Za chwilę w »Wiadomościach o 19°°«, znaczne zmniejszenie zamówień moŜe oznaczać redukcję zatrudnienia w Benson Dynamics..." Potem mówi Ali Downs, następnie John w skrócie referuje sprawę nalotu policji na melinę, a Hal Rosen podaje najwaŜniejsze dane o pogodzie. Szczegóły za chwilę w programie. Zwiastun poszedł znakomicie, na kilka minut schodzą z wizji. Później sprawdzili razem z Ali swoje teksty, z reŜyserki podano im zmiany dokonane w ostatniej chwili. John trzymał swoje emocje na wodzy, chociaŜ czaiły się tuŜ-tuŜ pod powierzchnią skóry. Skoncentrował się na tekście, na znakach dawanych przez Mardell, na programie.
Producenci „Wiadomości o 19°°", Tina Lewis i Pete Woodman, szybko wertowali tekst przygotowany do półgodzinnego wydania. Susan trwała na swoim posterunku. — Ostatnio nie zmieścił się wam materiał o myjni samochodowej — powiedział Pete. — Aha, był chyba trochę za długi — odpowie J.: i ała Tina. — Ale poniewaŜ wyrzuciliśmy go z wydania o piątej, moŜe wstawimy to teraz. Pete odnalazł odpowiedni fragment. — Okay... Numer 140. Dobrze, chociaŜ będzie trochę ciasno. — Więc wyrzućmy coś innego. Zobaczymy, co się da zrobić... Susan czuła juŜ, co się święci, ale zajęła się swoimi sprawami, chciała utrzymać tę pracę. — Kamera numer dwa, w kadrze John i Ali. Kamera numer jeden, najazd na Ali na samym początku. Hmm... czy komentarz Barry'ego Gauge'a zostaje, czy wyrzucamy go? — To jest w odcinku czwartym — powiedział Pete. — Tak jest. — Dziesięć sekund. Susan zaczęła program. — Uwaga wszyscy, ruszamy. Pete zaczął odliczanie. 418 ie radę, dobrze yscy widzowie amerą ze łzami y zrozumiał, co obec wrogiego teczkę i wytarł :roku z zegara, są tutaj. Zanim czu. I9°°«, znaczne nią w Benson sprawę nalotu godzie. Szcze-na kilka minut ki podano im ę tuŜ-tuŜ pod ich dawanych dman, szybko isan trwała na >dowej — po! wstawimy to 10. lic... vami, chciała jeden, najazd ego Gauge'a — Trzy... dwa... jeden... „Wiadomości o 19°°" szły gładko, John i Ali zapowiadali na zmianę kolejne tematy. Pierwszy odcinek okazał się zbyt długi. — Wyrzucamy tę pogoń za pick-upem, 180 — zaproponował Pete. Tina aŜ podskoczyła. — Nie, przenieśmy to do odcinka drugiego. — Nie mamy tam juŜ miejsca — zaoponował Pete. — Więc przenieśmy... hmm... wysypisko śmieci do odcinka trzeciego. Pete zdenerwował się. — Tina, przecieŜ coś i tak musimy wyrzucić, daj spokój! — Zobaczymy. — No dobra, zobaczymy — pokiwał głową Pete. John i Ali dostali wiadomość przez słuchawki. Zrobią numer 160, nalot na melinę, potem reklama. Następnie 180, pogoń za pick-upem, zacznie odcinek drugi. Odcinek trzeci rozpocznie się od wysypiska śmieci, numer 280. Zrobili sobie znaczki w tekstach. Ali zaczęła podawać informacje o nalocie na melinę. Krótko zapowiedzieli następne tematy i kolejna przerwa na reklamy. — Okay — usłyszeli w słuchawkach głos Susan — pamiętajcie, Ŝe odcinek trzeci zaczynamy numerem 180, pogoń za pick-upem. Kamera numer trzy najazd na Johna. Uwaga. Odcinek drugi poszedł gładko, zmiana przydała się, bo zyskali nawet kilka sekund. Wypełnili tę lukę swobodną wymianą zdań pomiędzy sobą. Reklama. Pete potrząsnął głową,
— Okay, Tina, zaraz odcinek trzeci, a tam mamy za duŜo materiału. Tina rozwiązała juŜ tę kwestię. — Numer 370, kampania wyborcza, przechodzi do sekcji czwartej. Pete teŜ umiał liczyć. W odcinku czwartym równieŜ było za duŜo materiałów i juŜ brakowało na nie czasu. — Co wyrzucamy? — Na pewno nie nosoroŜce — powiedziała niewyraźnie do siebie samej Susan. Tina usłyszała to, ale nic nie było w stanie odwieźć jej od tego zamiaru. — Wyrzucamy 430, Slater. Zrobimy kampanię, potem komentarz Bar-ry'ego i kończymy nosoroŜcami. Pete zawahał się przez chwilę. — Jesteś... hmm... jesteś pewna? Tina okazała niewiarygodną cierpliwość. — Och, przepraszam, czy nie wyraziłam się. dość jasno? Dostrzegł jej spojrzenie i zrezygnował. — W porządku. To ty jesteś tutaj szefem. Odnalazł 430, materiał o Slaterze, wyjął strony z pliku i strona po stronie rzucał je na podłogę. — Wypada 430. 419 John usłyszał to w słuchawce. — Uwaga, przesuwamy 370, kampanię, do odcinka czwartego, wyrzucamy 430, Slater. Slater wypada. John poczuł, jak jego wewnętrzny konflikt wzmaga się, był wściekły, Ŝe wyprowadzono go w pole, ale i doznał ulgi, nawet radości. Uniknął cięŜaru. Poczuł nieprzyjemną mieszankę głębokiego rozczarowania połączonego z odpręŜeniem. Widział, jak Ali przegląda tekst i wyciąga z niego kartki, rzucając je na podłogę. Odnalazł odpowiednie strony we własnym tekście, wyciągnął je, ale połoŜył z boku, nie miał najmniejszego zamiaru rzucać ich na podłogę. — Uwaga — Mardell przygotowała się do odliczania. Gdy spojrzał w jej stronę, dostrzegł, a moŜe tylko sobie wyobraził, ogromny tłum pojawiający się za trzema kamerami. Słyszał niemal jego narastający szum, jak gdyby operator dźwięku podkręcił potencjometr. Rozpoznał ich niemal natychmiast. To był tłum z inauguracyjnego wiecu gubernatora, a on stał ponad nimi, na kwietniku, miał na sobie buty i płaszcz ojca. Kpili z niego, śpiewali, wymachiwali pięściami, wykonywali róŜne obraźliwe gesty. Odepchnął od siebie tę wizję. Mardell zaczęła odliczanie. — Trzy... dwa... jeden. Dała im znak, rozpoczęli odcinek trzeci. Wiadomości w odcinku trzecim galopowały jedna za drugą, nadszedł czas na odcinek czwarty. Najpierw najświeŜsze wiadomości na temat kampanii wyborczej, przez chwilę mignęli obydwaj kandydaci, S i ater prezentował się w telewizji lepiej od Wilsona. Dalej był nagrany uprzednio komentarz Barry'ego Gauge'a, ale John nie słyszał z niego ani słowa. Potem amatorska taśma z szarŜującym nosoroŜcem wystarczająco długo, by smakować fascynujące szczegóły: nosoroŜec szarŜuje, podkłada róg pod landrover i zabiera się do przewracania, podi,'. ^.dy jakiś męŜczyzna ze strzelbą bierze go na celownik. Film przerwano, zanim wypaliła strzelba, by cała sekwencja nie okazała się niesmaczna. Muzyka. śywa muzyka. Czas kończyć. Kamera numer dwa, ujęcie Johna i Ali. John zaczął się Ŝegnać. „I tyle przygotowaliśmy dzisiaj dla państwa w »Wiadomościach o 19°°«. Dziękujemy za uwagę."
Teraz Ali. „Za chwilę zaprosimy państwa do obejrzenia premierowego magazynu na Kanale 6 pod tytułem »Tu i teraz«." „Dobranoc." Kamera numer dwa odjeŜdŜa, by pokazać w kadrze cały plan „Wiadomości". Muzyka... Reklama. Mardell pomachała rękami. Koniec programu, wyłączono kamery. — Okay. Dziękuję wszystkim. Dobra robota. — To była dobra robota, John — powiedziała, zbierając swój tekst Ali. Tego wieczoru odezwała się do niego po raz pierwszy. 420 !70, kampanię, a. ył wściekły, Ŝe niknął cięŜaru. i połączonego ki, rzucając je :ie, wyciągnął rzucać ich na )ie wyobraził, dźwięku pod:yjnego wiecu buty i płaszcz )nywali róŜne ugą, nadszedł )a temat kam-aterprezento-lio komentarz :zająco długo, kładą róg pod nęŜczyzna ze ta strzelba, by a państwa w remierowego łan „Wiado:amery. oj tekst Ali. — Dzięki — John sięgnął po odłoŜone strony — numer 430, reportaŜ o Slaterze. — Mam jeszcze jeden reportaŜ do zaprezentowania. — Proszę? — zaskoczona Ali wlepiła w niego wzrok. John połoŜył tekst przed sobą, spojrzał na kamerę numer trzy, mimo Ŝe kamerzysta odjechał nią juŜ w głąb studia. Zaczął czytać. „W tydzień po ujawnieniu przez gubernatora Slatera, Ŝe jego córka Hillary zmarła wskutek dokonanej aborcji, pojawiło się nowe pytanie..." Ali przewróciła oczyma. — John... daj spokój. Zostaw to. „...Czy gubernator od początku znał przyczynę śmierci córki..." — John! „...a jeśli tak, czy był zamieszany w jej zatuszowanie, wskutek czego doszło do co najmniej jednego, kolejnego zgonu?" Ali zrezygnowała i odeszła, kręcąc z niedowierzaniem głową. John znowu widział motłoch z wiecu, falujący jak wzburzone morze, jego słowa niepokoiły ich, krzyczeli, Ŝeby się zamknął. Czytał dalej. „Gubernator Slater twierdzi, Ŝe dopiero niedawno dowiedział się, iŜ Hillary zmarła nie wskutek zaŜycia niewłaściwego leku, ale z powodu źle wykonanego zabiegu aborcji..." Mardell poczuła się bardzo niezręcznie, stojąc tak przed wyłączonymi kamerami, gdy John czytał swój tekst. Miała tak tutaj stać, czy co? John mówił teraz do kamery numer dwa. Stała bliŜej, chociaŜ w tej chwili była tylko martwą kupą Ŝelastwa. „Patolog, doktor Harlan Matthews, potwierdza przyczynę śmierci Hillary, mówi jednak, ze gubernator juŜ następnego dnia po śmierci córki dowiedział się o przyczynie jej zgonu." Mardell porozumiała się wzrokiem z kamerzystami; widać było, Ŝe są jednomyślni. Gość dostał w końcu fioła. — Chodźmy stąd — rzucił jeden z kamerzystów. Mardell wyszła razem z nimi.
Słuchaczami Johna były tylko martwe kamery i ogromny tłum, który widział oczyma swojej wyobraźni. Mówił dalej. „Zabieg przerwania ciąŜy przeprowadzono u Hillary w Centrum Zdrowia Kobiet 19 kwietnia. Jej bliska przyjaciółka Shannon DuPliese zawiozła Hillary do kliniki, a potem do domu, do rezydencji gubernatora, gdzie w kilka godzin później Hillary zmarła." Rozczarowany nieco Carl wyłączył telewizor. — Mówił, Ŝe pokaŜe ten reportaŜ ponownie równieŜ w wydaniu o siódmej. Co się tam stało? Pani Barrett wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni. — Carl... on jednak prezentuje ten reportaŜ. Dokładnie w tej chwili. Car! nie bardzo rozumiał, ale uwierzył jej. — Co chcesz przez to powiedzieć? Przyciągnęła go do siebie, a on usiadł koło niej. 421 — Właśnie w tej chwili głosi Prawdą. Nie wiem, kto go słucha, ale czyni swoją powinność, wiem o tym. Na górze w reŜyserce zimne, czarne monitory milczały. Nie słychać było Ŝadnego dźwięku. Susan podniosła z podłogi rzucone tam wcześniej strony, ciągle myślała o tym, co się wydarzyło. Tina po prostu przedarła kartki z tekstem na pół i wrzuciła je do kosza. Pete stał przy szybie, przez którą widać było studio. — Co ten John tam robi? John czytał dalej, światła juŜ zgasły i w studiu panował półmrok. „Po otrzymaniu stypendium pamięci Hillary Slater, Shannon zdała sobie sprawę z ceny, którą musi za to zapłacić, było nią milczenie. Po śmierci Hillary Slater, Centrum Zdrowia Kobiet funkcjonowało jak co dzień. Nie doszło do Ŝadnego dochodzenia w sprawie błędu w sztuce lekarskiej." Do spoglądającego na dół przez szybę Pete'a dołączyła Susan i Tina. — On prezentuje numer 430, reportaŜ o Slaterze! — powiedział z niedowierzaniem Pete. — Mówi to, mimo wszystko! — wykrzyknęła osłupiała Susan. — Jaki ojciec, taki syn — cicho powiedziała Tina i odwróciła się. Czytając ostatnie zdania komentarza, John zwolnił. Czas juŜ się w tej chwili nie liczył, a on nigdy juŜ nie będzie miał okazji do ponownego przeczytania tych słów. „W miesiąc później maturzystka, Annie Brewer, równieŜ umiera wskutek zabiegu aborcji przeprowadzonego w Centrum Zdrowia Kobiet." Zapadła cisza. śadnych pstrokatych reklam, głośnej muzyki, nowych samochodów czy kuszących chłodem butelek piwa. śadnego ziejącego nienawiścią tłumu. Tylko cisza. John mógł niemal słyszeć: echo swoich rozchodzących się po studiu słów. Powiedział to. Przedstawił swój reportaŜ. DcuKatnie, z uszanowaniem, odłoŜył na bok tekst i siedział tak, podparłszy rękami głowę. Powoli uchodziło z niego napięcie. Było tak spokojnie. Czy kiedykolwiek przedtem doświadczył w swoim Ŝyciu takiego spokoju? — Barrett, wiesz co, dziwny z ciebie facet. Po drugiej stronie stanowiska prezenterów stał Ben Oliver. Jak długo mógł tutaj być? — Cześć, Ben. Ben oparł łokcie niedaleko miejsca, które zajmował zwykle Bing Ding-ham, podając wiadomości sportowe. Stał tak i przyglądał się przez chwilę Johnowi. — Więc Tina wyrzuciła ten reportaŜ? — Zrobiłem go o piątej, ale wyrzuciła go z wydania o siódmej. — Przegrałeś z nosoroŜcem? — Niestety, tak. Ben roześmiał się ironicznie i rzucił przekleństwem. 422
— Tak, wiem... powinienem tam być. Ale nie będę cię okłamywał, John... po prostu nie chcę. To by oznaczało kolejne kłopoty i to takie, których nie chcę i nie lubię mieć. — Sapnął z obrzydzeniem. — To juŜ niewiele w tej chwili znaczy. Za bardzo chcesz się tutaj rządzić, oskarŜają cię o manipulowanie wiadomościami, wiesz o tym? — Potrafię to docenić. Zapadła niezręczna cisza. Przerwał ją w końcu John. — No więc, powiedz mi Ben, czy będę tu jeszcze jutro pracował? Spojrzenie Bena uciekło na moment w dół, a potem ponownie spoczęło na Johnie. — No cóŜ... Loren Harris zapoznał się z twoją umową o pracę. Napisano tam, Ŝe nie moŜna cię wyrzucić, ale moŜna przydzielić inne obowiązki. John nie był tym zaskoczony. — Hmm... na przykład? Praca w terenie? — Tak... jeŜdŜenie na relacje z róŜnych głupot. Jakieś popisy fryzjerów i konkursy w jedzeniu ostryg, wyścigi w workach, tego rodzaju sprawy. Oczywiście, będziesz pracował krócej, na pół etatu. John odchylił się i cicho zaśmiał. Był świadkiem, jak wcześniej składano tego rodzaju oferty innym, dziennikarze ci juŜ więcej nie pojawiali się w pracy. Ben równieŜ się roześmiał. Nie chciał go oszukiwać. — Wiesz jak to działa, John. Loren chce cię zmusić do odejścia. W ten sposób zabijemy naszego kozła ofiarnego i nie będziemy musieli płacić ci Ŝadnego odszkodowania. Taki układ! — Czy mogę się nad tym zastanowić przez dzień lub dwa? — No jasne. Kolejna chwila napiętej ciszy. John zebrał kartki z tekstem. — Ben... — Tak. — Czy... czy ty rozumiesz to, co dzisiaj zrobiłem? Czy wiesz, dlaczego to zrobiłem? Ben spojrzał na Johna bystrym wzrokiem. — Właśnie dlatego zostajesz... przydzielony do innych zadań. Nie jesteś dobrym obywatelem kraju Bla-Bla; juŜ nie będziesz musiał wierzyć w te wszystkie brednie. — Spojrzał na zbudowane ze sklejki tło z wymalowaną panoramą miasta. — Sądzę... Zdaniem Lorena, pewnego dnia pękniesz i zaczniesz krzyczeć: „Oszukiwaliście mnie! To miasto za moimi plecami niejest prawdziwe, jest tylko namalowane, słyszycie?" — Król jest nagi... Ben połoŜył palec na ustach. — Ciiii! Chcesz, Ŝeby nas obu wylali? John nie mógł powstrzymać śmiechu. Ben rozumiał. Ben podszedł bliŜej i usiadł na miejscu Ali. — John, chciałbym ci jednak coś powiedzieć, tak dla porządku. Widziałem twój występ przed chwilą, kiedy byłeś tu sam. Dobrze to zrobiłeś. Właściwie... to był najlepszy występ w twojej karierze. — Ben mrugnął 423 okiem. — Ostatnie trzydzieści sekund trochę przeciągnąłeś, ale w ogóle, to dobrze ci poszło. — Wierzyłem w to, co mówię. To była prawda. Ben skinął głową. — John... postąpiłeś słusznie — powiedział z całą otwartością. Willy Ferrini wrócił do miasta i oglądał właśnie na wielkim ekranie u „Clancy'ego" jedną z wielu reklamówek o Hiramie Slaterze, kiedy Hen-derson poprosił go o rozmowę na osobności, a właściwie zabrał go ze sobą do komendy głównej policji. Nie moŜna było powiedzieć, by Willy przykładał zbyt wielką wagę do honoru. Zwykle miał na uwadze tylko swój własny interes.
— Nie musi pan mnie tutaj ciągać, niech pan pogada z tym facetem na samej górze, z Martinem Devinem. To on mnie wynajął do.-, hmm... — Do czego? — zapytał Henderson, krąŜąc po tym samym pokoju przesłuchań, w którym męczył niedawno Howiego Metzgera. — Do wydobycia taśmy od Eda Lake'a, a potem od tego starego Barretta. — Czy kazał ci zabić Barretta? Willy potrząsnął głową i odrzucił to przypuszczenie. — No nie, po prostu kazał załatwić sprawę. Chciał odzyskać tę taśmę. Powiedział, Ŝebym się bez niej nie pokazywał, ja tylko przekazałem to Tedowi i Howiemu. — Chodzi ci, oczywiście, o tego Martina Devina, szefa gabinetu gubernatora? Willy'emu wyraźnie spodobała się ta pełna tytulatura. Uśmiechnął się i skinął głową. — Powiedz głośno tak, Ŝeby się to nagrało — pouczył gr Henderson. Willy nie zapomniał, Ŝe przesłuchanie jest nabywane. — No tak... tak. Telefon w mieszkaniu Johna zadzwonił dwa razy, a potem uruchomiła się automatyczna sekretarka, odtwarzając tekst, który John nagrał na nią zaraz po powrocie do domu. „Cześć, mówi John. Przepraszam, Ŝe nie odbieram w tej chwili telefonu. Wszystko jest w porządku, ale... chcę pobyć trochę sam. Proszę zadzwonić jutro lub zostawić wiadomość po usłyszeniu sygnału." „Cześć", usłyszał znajomy, zatroskany głos. „Mówi Leslie. Widziałam wydanie o piątej i o siódmej, i chyba wiem, co się stało. Słuchaj John, posiedź sobie w domu i pamiętaj, jesteśmy z tobą. Jak tylko będziesz gotów, chciałabym z tobą porozmawiać, więc zadzwoń." John siedział na krześle przy stole, spoglądał na zapalające się w miarę zapadania zmroku światła miasta. Wiadomości juŜ się skończyły. Powiedział 424 matce i Carlowi, Ŝe chce tę noc spędzić sam. Rozumieli to. Teraz mógł sobie pozwolić na wszystkie emocje. Mógł nawet płakać. Kolejny telefon. „Cześć, John, mówi Susan, no wiesz, reŜyser. Słuchaj, chłopie, nigdy przedtem tego nie robiłam, wiesz, nie nadstawiałam karku, ale... chciałam ci tylko powiedzieć, Ŝe bardzo mi przykro z powodu wyrzucenia tego materiału, tego reportaŜu o Slaterze. Nie sądzę, Ŝeby to się rozeszło po kościach. Naprawdę ujawniłeś coś waŜnego i powinieneś mieć z tego satysfakcję, i... hmm... to znaczy... właściwie to ci chciałam powiedzieć. Mam nadzieję, Ŝe się wkrótce zobaczymy. Do widzenia." Telefon Susan sprawił mu przyjemność. Pewnego dnia te słowa zachęty przebiją się przez jego smutek i pomogą mu. Kiedyś. Ale dzisiejszego wieczoru John siedział w ciszy, w bezruchu, spoglądał na miasto, mógł tylko opłakiwać to, co się wydarzyło. Tak jak ojciec. Kolejny telefon. „Cześć, John. Mówi Aaron Hart. Słuchaj, oglądaliśmy cię wszyscy, byłeś wspaniały. Nie będę cię niepokoił, dopóki nie dojdziesz do siebie, ale na pewno zainteresuje cię, Ŝe Brewerowie zamierzają wystąpić przeciwko klinice, a pomogą im w tym... Rachel Franklin, Shannon DuPliese i Cindy Dan-forth. RównieŜ doktor Huronac i ta Claire z kliniki. Tak czy inaczej, jak będziesz miał tylko moŜliwość, dobrze byłoby zebrać wszystkie informacje i zobaczyć, co się da zrobić, ale poczekamy z tym, aŜ będziesz gotów, okay? Spokojnie, nie łam się i... spotkamy się, jak będziesz juŜ w formie. Cześć." John wyciągnął rękę i wyciszył głośnik sekretarki. Pozostała mu cisza, był sam ze sobą. Rozpacz. Z tym w tej chwili walczył. „Aaron... co tak naprawdę ci się uda? Jeśli nawet zamknie się jedną klinikę, gdzieś pojawi się inna. Problem nie tkwi w klinice; on znajduje się w sercach tych wszystkich zagubionych i płaczących dusz. Trzeba by znaleźć odpowiedź, która do nich dotrze, do kaŜdego serca, trzeba
by mieć lekarstwo na kaŜdy ból i nienawiść, na kaŜdą ranę, która musi się kiedyś zagoić, dla kaŜdej zbrukanej duszy, która pragnie oczyszczenia. Tu potrzeba cudu! A dzisiaj wieczorem... czegóŜ to dobrego dokonałem? Jaką to robi róŜnicę? Czy ktoś mnie w ogóle słuchał?" Na stole leŜała Biblia. Otworzył ją i znalazł Pierwszą Księgę Królewską, miejsce, gdzie była mowa o proroku Eliaszu ukrywającym się przed prześladowcami w jaskini i wołającym do Pana: „śarliwością rozpaliłem się o chwałę Pana, Boga Zastępów, gdyŜ Izraelici opuścili Twoje przymierze, rozwalili Twoje ołtarze i Twoich proroków zabili mieczem. Tak Ŝe ja sam tylko zostałem, a oni godzą jeszcze i na moje Ŝycie." Siedząc samotnie w saloniku przy słabym świetle lampy, kilkakrotnie przeczytał ten ustęp. Słowa Eliasza dokładnie oddawały jego obecny stan. — CóŜ, Panie, juŜ po wszystkim, niech tak będzie. Powiedz mi, o co w tym wszystkim chodziło? Nie usłyszał Ŝadnej odpowiedzi. Nie miał Ŝadnej wizji. Wskazał na miasto i znowu zapłakał. 425 — O Panie, a co z jękami? Dlaczego kaŜesz mi ich wysłuchiwać? CóŜ ja na nie mogę poradzić? John wyprostował się, patrzył na miasto, czekał na jakąś myśl, na impuls, na odpowiedź od Boga, cokolwiek, co mogłoby nadać jego cierpieniu sens. Ale Bóg milczał. — Panie... co się z nami stało? To było juŜ ostatnie jego pytanie. Nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, a potem, gdy zabrakło mu łez, gdy stracił ducha, wyciągnął się na krześle, nie chcąc juŜ nic więcej mówić ani myśleć, ani nie mieć na nic nadziei. Zamknął oczy na cały ten świat, który nie mógł mu w niczym pomóc. I tak został, nie czując upływu czasu. John otworzył oczy, nie wiedział, co go obudziło. Coś jednak go poruszyło. Tak jak dźwięk, czy jakieś światło, wstrząs budzący kogoś, kto nie zdaje sobie potem sprawy z przyczyny przebudzenia. Najpierw dostrzegł snop światła na podłodze w saloniku. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, Ŝe widzi światło w miejscu, gdzie przedtem lampa rzucała cień. Światło? Tak. Tego światła przedtem tam nie było. Zafascynowany siedział i patrzył, jak światło powoli się nasila, rozjaśnia cienie, przybiera stopniowo kształt długiego prostokąta biegnącego po podłodze przez całą długość pokoju. Źródło światła znajdowało się w sypialni, lśniło przez otwarte drzwi. Czy zapalał tam światło? NiemoŜliwe. Światło nie pochodziło od lampy. Przypominało raczej połysk diamentów albo błysk polerowanego srebra, a mimo to było łagodne, ciepłe, kojące, z domieszką złotej barwy, która zdawała się poruszać we wnętrzu strumienia jak miriady małych płomyków. John poruszył się i dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę z istnienia mięśni, wagi i kształtu swojego ciała. Stanął na nogi. Tak, to są jego stopy, na prawdziwej podłodze, w jego własnym mieszkaniu. Naprawdę tu jest, światło takŜe, to nie by' • MoŜe to wizja? MoŜe. Światło rozbłysło w pełnej krasie, juŜ nie narastało, ale równo trwało, promieniowało z jego sypialni i oświetlało znaczną część mieszkania. John posuwał się krok po kroku w kierunku drzwi, wiedział, Ŝe coś tam jest, nie miał jednak pojęcia, co to moŜe być. A moŜe to Anioł?
Coś takiego zdarzało się w Biblii i słyszał o takich przypadkach, które przydarzały się przed laty róŜnym świętym. Bóg? Zatrzymał się na chwilę. Jeśli miałby to być krzak gorejący, nie był w stanie zachować się jak MojŜesz. Ale nie czuł strachu. Tylko zaskoczenie i niezwykłą ciekawość. Zrobił kolejny krok, a potem jeszcze jeden. Widział teraz łóŜko i leŜącą na nim, jasno oświetloną narzutę. U wezgłowia leŜały równo ułoŜone poduszki. Był tam. Baranek. Wypełniło go ciepło i radość spływające jak ciepły olejek prosto z głowy ku stopom. OdpręŜył się i nawet uśmiechnął, oparł się o futrynę, patrząc na 426 to małe stworzenie, które odwzajemniało się spojrzeniem łagodnych, złocistych oczu. Nogi ułoŜone były zgrabnie pod nieskazitelnym tułowiem. Baranek! JuŜ się spotkali, kiedy John miał dziesięć lat. I kiedy stał tak osłupiały, chłonąc ten obraz całym sobą, przypomniał sobie widziane wówczas szczegóły: biała wełna, tak idealna, Ŝe aŜ błyszcząca; czujne, postawione uszy; miłe, łagodne oczy; łagodna, harmonijna postać. Baranek wyglądał zupełnie tak samo, aŜ do najdrobniejszych szczegółów. — Witaj — odwaŜył się powiedzieć, ale łagodnie, by nie wystraszyć gościa. Baranek podniósł głowę i odwzajemnił pozdrowienie wyrazem swoich oczu. — Dawno... się... nie widzieliśmy. Jestem szczęśliwy, Ŝe mogę cię znowu widzieć. OdwaŜył się wejść do pokoju, ostroŜnie zbliŜył się do Baranka z wyciągniętą ręką. Baranek stanął na nogi, małe kopy tka połyskiwały, a łóŜko tylko troszeczkę uginało się pod jego cięŜarem. Zrobił kilka kroków w jego kierunku. John zaśmiał się i pogłaskał nos baranka. W ogóle się go nie bał. Wtedy przyszło mu do głowy, Ŝe powinien go ugościć, dać mu coś na dowód swojej przyjaźni albo lojalności. — Hmm... marchewka. Chciałbyś moŜe marchewki? Baranek nie zareagował. John wycofał się, nie przestając cicho mówić. — Pozwól Ŝe... Ŝe coś ci przyniosę, dobrze? Muszę, no wiesz, być dobrym gospodarzem. Pobiegł do kuchni. Przerzucił wszystko w lodówce w poszukiwaniu marchewki. — Mam! — zawołał zamykając lodówkę. Och! Zatrzymał się i zamilkł. Baranek stał przy szklanych, przesuwanych drzwiach balkonowych i patrzył na miasto. Jego ciało znieruchomiało w napiętej uwadze. Nagle marchewka stała się niewaŜna. John odłoŜył ją na kuchenny blat i cicho zbliŜył się do baranka, uklęknął obok niego i spojrzał w tym samym kierunku. Pozostali tak przez jakiś czas, nasłuchując tylko. Baranek spojrzał na niego z niepokojem w oczach. Skinął głową. — Tak, ja równieŜ ich słyszę. Spojrzał jeszcze raz na miasto, a baranek podąŜył za jego wzrokiem. — Ja równieŜ ich słyszę. Po raz pierwszy od wielu miesięcy John spał tej nocy spokojnie, baranek ułoŜył się z wdziękiem u jego stóp. Czuwał. 427 Rozdział 35 Następnego dnia John Barrett nie pojawił, się w redakcji, ale nikogo to specjalnie nie zdziwiło. Zamiast niego kręcił się wszędzie Walt Buechner, który zapoznawał się z ludźmi i charakterem pracy na dziennej zmianie.
W hallu stacji jakiś mechanik zdjął metrowej wysokości fotografię prezentera Johna Barretta, gdzie wisiała dotychczas w towarzystwie innych znanych postaci. Na ulicach pracownicy telewizji zdejmowali plakaty z twarzą Johna Barretta, a pozostałe postrzępione kawałki papieru wrzucali na przyczepę cięŜarówki. W zajezdni miejskiej usunięto plakaty z Barrettem i Downs z autobusów, by zrobić miejsce na nowe z Ali Downs i Waltem Bruechnerem. Stare plakaty zwinięto i wyrzucono do śmietnika. W ciągu tego dnia na antenie pojawiły się nowe reklamówki. Imponujące obrazy dzielnego, nowego zespołu Wiadomości migały jak burza na ekranach, podkreślały ich zdecydowanie i ostrość. Z końcem dnia prezenter John Barrett, odwaŜny, godny zaufania, dokładny i podający najnowsze wiadomości zniknął ze sceny publicznej, a w ciągu kilku tygodni nikt nie będzie go juŜ pamiętał. Inteligentny, idealny, wielki John Barrett ciągle jeszcze spoglądał swoimi szczerymi oczyma z portretu wiszącego u stropu warsztatu ch iadka Barretta. Carl ustawił pod nim drabinę, wspiął się po szczeblach i zdjął pi rtret. PowaŜne i uczciwe spojrzenie nie uległo zmianie, gdy portret w rękach Carla wędrował w dół po drabinie, oczy nie zareagowały, kiedy Carl rąbał siekierą drewnianą ramę i starannie składał płótno na cztery. Twarz na płótnie nigdy nie miała juŜ ujrzeć światła dziennego, poniewaŜ płótno znalazło się w śmietniku. Carl starannie zamknął pojemnik na śmieci pokrywą, następnie zakleił go taśmą, a potem, wyrzucając ramiona i twarz ku niebu, wydał z siebie triumfalny okrzyk, który z pewnością słychać było w całej okolicy. Pani Barrett aŜ zajrzała do warsztatu. — Carl! Co się stało? Gdy zobaczyła go przy pojemniku i zauwaŜyła radość malującą się na twarzy, szybko zrozumiała, w czym rzecz i weszła do środka, wydając cichutki okrzyk radości. Gubernator Slater nie tracił czasu. Po przybyciu do biura oznajmił pannie Rhodes: 428 — Natychmiast ma tu przyjść Martin Devin, juŜ, w tej chwili, i Ŝadnych wymówek! Oburzyła się na sposób, w jaki to powiedział, ale chwyciła za słuchawką i natychmiast wykonała polecenie. Slater wszedł do gabinetu, natychmiast zdjął marynarkę i rzucił ją na skórzaną kanapę. Zaraz porozmawia z Martinem Devinem i wydusi z niego wszystko albo Devin wyleci z trzaskiem jeszcze dzisiaj, natychmiast! Najpierw rozlana kawa, potem te buty, a teraz... no cóŜ, wszystko, co Prorok powiedział wczoraj o Devinie było logiczne. Taśma z telefonem na pogotowie! Oczywiście. Dla Barretta i Albright był to najłatwiejszy i najprostszy sposób odkrycia Shannon DuPliese. To taśma wywołała cała tę lawinę. Taśma, którą Martin Devin miał zniszczyć! No tak, a czy to zrobił? Czy to zrobił? Gubernator przycisnął guzik interkomu. — Panno Rhodes! Czy rozmawiała pani z Devinem? — Panie gubernatorze... — w jej głosie dało się słyszeć wahanie. — Pan Devin powiedział, Ŝe ma teraz gości i nie moŜe przyjść. — Gubernator nie przyjął tego do wiadomości, potem pomyślał sobie, Ŝe jednak powinien, a w końcu zdecydował, Ŝe nie. Sam zadzwonił do gabinetu Devina. Odebrała jego sekretarka. — Mówi gubernator! Chcę rozmawiać z... W interkomie zachrypiał głos panny Rhodes. — Panie gubernatorze, pan Devin jest tutaj. Gubernator odłoŜył słuchawkę, w tym momencie otworzyły się drzwi gabinetu i stanął w nich Devin w towarzystwie dwóch męŜczyzn. Tym bardziej zdenerwowało to gubernatora. — Devin, musimy natychmiast porozmawiać. — Spojrzał na męŜczyzn. — Panowie, zostawcie nas proszę samych.
— Hmm, panie gubernatorze — odrzekł Devin — to są panowie z policji. Chciałbym panu przedstawić detektywa Roberta Hendersona i jego partnera, detektywa Claya Oakleya. Nikt nie ruszył się, by podać sobie ręce. Detektywi skłonili tylko głowy przed gubernatorem, który odpowiedział: — Panowie... — Panie gubernatorze — zaczął wyjaśniać Devin — chciałbym pana poinformować, Ŝe zostałem przed chwilą aresztowany. To nie dotarło do gubernatora. To było zbyt nieprawdopodobne. — Aresztowany? Jak to aresztowany? — No... aresztowany. Niewiele było w Ŝyciu Hirama Slatera chwil, w których zabrakło mu słów. Stał z otwartymi ustami i zaczął drŜeć, jego wzrok w błyskawicznym tempie przenosił się z jednej twarzy na drugą. Devin zdecydował, Ŝe zanim odejdzie, powinien przekazać najwaŜniejsze z nie załatwionych spraw. — Wilma Benthoff otrzymała najnowsze wyniki sondaŜy opinii publicznej i przyniesie je dzisiaj po południu. Dobrze panu idzie, ciągle ma pan przewagę nad Wilsonem. Rowen Hartley przygotowuje nową serię reklamó429 wek telewizyjnych i radiowych. Hm... powiedziałem im, Ŝeby byli w pełnej gotowości na wypadek, gdyby zechciał pan podreperować nieco swój image. Skontaktują się z panem dzisiaj albo jutro. Nie o tym jednak chciał rozmawiać gubernator. — Martin! Aresztowali cię... pod jakim zarzutem? Devin zastanowił się przez chwilę i odpowiedział wprost: — Och... namawianie do morderstwa, zawiązanie spisku w celu dokonania morderstwa... wszystko to ma coś wspólnego z morderstwem. — Co? O czym ty mówisz? Devin uniósł rękę. — Panie gubernatorze, nie mogę o tym rozmawiać... Jestem pewien, Ŝe pan to zrozumie. — I dodał. — Ale powiem panu jednak.. Pamięta pan naszego wczorajszego szalonego Proroka Juniora? Miał rację. — Roześmiał się ironicznie z samego siebie. — Widzi pan, do czego dochodzi, gdy się kłamie? — Devin ponownie spojrzał na policjantów. — W porządku, panowie, idziemy. Osłupiały gubernator patrzył tylko, jak Oakley wyciąga z kieszeni kajdanki. Henderson zdecydował się na okazanie odrobiny uprzejmości i polecił Oakleyowi: — Poczekamy z tym do wyjścia na zewnątrz. Oakley wzruszył ramionami i schował kajdanki. Wtedy Henderson zwrócił się do gubernatora. — Było nam miło pana poznać, panie gubernatorze. Och... jeśli mógłbym cokolwiek panu poradzić... byłoby dobrze, gdyby postarał się pan o adwokata, i to szybko. Skinąwszy głową, Henderson opuścił pokój razem ze swoim partnerem i aresztowanym. Cała trójka okrąŜyła biurko panny Rhodes i wyszła do pełnego ozdób hallu, kierując się w stronę wind. Odprowadzając ich gubernator doszedł aŜ do pierwszych dębowych drzwi i patrzył, jak odchodzą. To po prostu niemej, ,\e. Co się dzieje? Spojrzał pytająco na pannę Rhodes, ale nie była w stanie tego wyjaśnić, odpowiadając mu pustym, pełnym przeraŜenia spojrzeniem. — Czy mam... zadzwonić po adwokata? — zapytała. — Zadzwoń po Rowena i Hartleya... i Wilmę Benthoff... och, i jeszcze poClyde'a Johnsona, mojego adwokata. — Widział, jak otwierają się drzwi windy. Devin wsiadł razem z dwoma policjantami do windy, ktoś wysiadł i ruszył w kierunku recepcji. Och, nie. To była Ashley... pani Slater. Nie spodziewał się jej tutaj zobaczyć.
No tak, ale jak dotąd, nic nie przebiegało zgodnie z jego oczekiwaniami, chociaŜ zaczynał dochodzić do wniosku, Ŝe to równieŜ musi się stać. Gdy Ashley Slater dotarła do gabinetu męŜa, stał przed wielkim oknem, spoglądając na kopułę kapitolu. — Hiram, przepraszam, Ŝe przychodzę bez uprzedzenia, ale... obawiam się, Ŝe musimy porozmawiać. 430 Powoli odwrócił się od okna, a na jego twarzy odmalował się wyraz klęski i całkowitej kapitulacji. Zanim zdąŜyła cokolwiek powiedzieć, odezwał się pierwszy. — Hayley jest w ciąŜy. Teraz szok przeŜyła pani Slater. — Skąd... skąd wiesz? Slater spojrzał na gruby, błękitny dywan. — Dzisiaj jest środa. Ben zadzwonił do Leslie rano. Batalia dobiegła końca, powiedział, i kurz zaczyna powoli opadać. Jeśli chciałaby wrócić, pod warunkiem, Ŝe nie zacznie wszystkiego od nowa, jest mile widziana. Tak... spróbuje być grzeczną dziewczynką, wiedziała jednak, Ŝe nie przyjdzie jej to łatwo. Pojawiła się w redakcji o dziewiątej, gotowa do przyjęcia kolejnego zlecenia i wzięcia udziału w układaniu planu dzisiejszych relacji, które odbywało się przy biurku Eriki Johnson. Na spotkaniu obecna była równieŜ Tina Lewis, ale ich wzrok nie spotkał się ani razu i nie powiedziały do siebie ani słowa. Było jasne, Ŝe obydwie otrzymały wcześniej odpowiednie instrukcje od Bena. Program dnia zapowiadał się rutynowo. Trzeba było szybko zrelacjonować poŜar na nabrzeŜu, Benson Dynamics ciągle było pod kreską i zwolnienia ruszyły pełną parą; burmistrz powołał specjalną komisję w celu ustalenia sprawców zniszczenia nowego chodnika połoŜonego niedawno na placu targowym. Leslie dostała przydział na relację w sprawie chodnika, było to dość łatwe i nie niosło ze sobą Ŝadnego ryzyka. Po zakończeniu spotkania poszła do biurka przygotować potrzebne rzeczy i zaczekać na kamerzystę. Myślała o Johnie. Nie widziała go ani nie rozmawiała z nim od dwóch dni i umierała z ciekawości, by dowiedzieć się, co się z nim dzieje, co robi i co robić zamierza. Zbyt wiele spraw pozostało w zawieszeniu, to ją niepokoiło. Ktoś zatrzymał się przy jej biurku. Podniosła głowę. To była Tina. — Cześć. „Leslie, masz być teraz grzeczną dziewczynką!" — Hm... cześć, Tina. Jak się masz? Gdy zadała to pytanie, Tina spuściła wzrok i Leslie zauwaŜyła, Ŝe ich wojna się zakończyła. Zniknął ogień płonący w jej oczach. Tina wyglądała na załamaną. Od porannego spotkania musiało wydarzyć się coś strasznego. — Tina? Dobrze się czujesz? Tina podniosła głowę, wzięła głęboki oddech i łagodnie powiedziała. — Widzisz... mam nadzieję, Ŝe trochę juŜ zmądrzałam, przynajmniej na tyle, by powiedzieć ci... przepraszam. — Walczyła ze sobą, usiłując dobrać odpowiednie słowa.—Nie wycofuję... nie wycofuję się ze swoich poglądów. 431 Chciałabym jednak zobaczyć wszystko w innym świetle, na trzeźwo. —Nie udawało się jej powiedzieć tego, co chciała.
— Nadal nad tym myślę, ale... powiem ci tylko tyle. W pewnych sprawach mieliście z Johnem rację. W pewnych sprawach zajęliście słuszne stanowisko, słuchaliście swoich sumień i teraz jestem w stanie to dostrzec. — CóŜ... dziękuję. — Tak czy inaczej, cieszę się, Ŝe wróciłaś. — Po tych słowach Tina odwróciła się i szybko odeszła. Leslie odchyliła się w fotelu, na jej twarzy pojawił się uśmiech, a oczy rozszerzyły ze zdumienia. — Tak... co ty o tym wszystkim wiesz? „Co do licha stało się Tinie? Co się tutaj dzieje?" . No! A to co? Ben Oliver i Erica Johnson biegną przez redakcję do biurka Eriki, która zaczyna gorączkowo przeglądać wykaz dzisiejszych zleceń i szybko wymienia jakieś uwagi z Benem. Oboje spojrzeli w jej stronę. — Leslie? — zawołała Erika, przywołując ją kiwnięciem palca. No, no. Zaraz się dowie. Leslie podeszła, starając się wczuć w panującą pomiędzy nimi atmosferę tajemniczości. Erika spojrzała na Bena, ten spuścił wzrok na podłogę. — Dostajesz inne zlecenie. — Dotknął ramienia Leslie. — Zatrzymaj to dla siebie. Nie chciałbym, Ŝeby cała redakcja się tym zajmowała, a przynajmniej nie równocześnie. W końcu powiedział jej, o co chodzi. — Martin Devin został aresztowany pod zarzutem morderstwa. Leslie usiłowała się opanować, ale poczuła przyspieszone bicie serca. Gdy odezwała się, drŜał jej głos. — Czy... John wie o tym? Ben sam nie mógł oswoić się z tą wiadomością. — Jeśli chcesz wiedzieć, co o tym myślę, to ;aniem on wiedział od początku. Właśnie do mnie dzwonił. Leslie szybko zrozumiała, o co chodzi. — To znaczy... to znaczy, Ŝe ofiarą był... — Ofiarą był ojciec Johna. — Ben Ŝachnął się. — Wiedziałem, Ŝe ten wasz reportaŜ dokądś prowadzi. A teraz mamy coś, o czym będzie głośno w całym stanie przez długi czas. Leslie podniosła stojący najbliŜej telefon. Ben chwycił ją za rękę. — Ben! Muszę porozmawiać z Johnem! Zmusił ją, by spojrzała mu w oczy. — Leslie, bierz kamerzystę i biegnij dowiedzieć się o szczegóły, potem skontaktuj się z biurem gubernatora i zobacz, czy mają coś do powiedzenia na ten temat, potem szukaj wszystkich, którzy cokolwiek o tym wiedzą. Jestem pewien, Ŝe wiesz, kogo pytać, prawda? Ludzi bliskich ofierze, związanych z rodziną, tych którzy mogą cokolwiek powiedzieć o prawdopodobnych motywach zbrodni. Tak? Leslie przytaknęła z furią. — Tak! Tak, Ben! Tak! 432 Czuła się jak koń wyścigowy czekający na sygnał w boksie startowym. Ben trzymał ciągle rękę na ramieniu Leslie i patrzył jej w oczy, chciał, by go wysłuchała. — To jest twój reportaŜ, Albright. ZasłuŜyłaś sobie na to. Więc teraz nie schrzań go. Pozwolił jej odejść, a ona poszła prosto do biurka, do telefonu. W tym samym momencie zadzwonił telefon. — Cześć, Leslie, mówi detektyw Henderson. Jestem na komisariacie i mam tu dla ciebie temat. — Tak, wiem! — krzyknęła, nie mogąc zapanować nad głosem. — Aresztowałeś Martina Devina! Kilku reporterów podniosło głowy znad biurek. Ben jęknął. — A niech to, zaczyna się! Henderson nie posiadał się ze zdumienia. — No, no, proszę, jak szybko rozchodzą się takie wieści...
— Zaraz tam będę! — odparła Leslie. — Czekam. Mam dla ciebie sporo wiadomości, więc przyjedź z kamerą. — Dzięki. Za moment będę. Zadzwoniła do mieszkania Johna Barretta, ale nie odebrał telefonu. Usłyszała tylko tę samą lakoniczną wiadomość nagraną na automatyczną sekretarkę. Zadzwoniła do pani Barrett. — Halo? — Pani Barrett, mówi Leslie! Pani Barrett była wyraźnie poruszona. — Ach Leslie! Słyszałaś!? — O Martinie Devinie? — Tak! John mi o tym powiedział. Ciągle jeszcze nie mogę w to uwierzyć! — To rzeczywiście nie do wiary! Niesamowite! Muszę porozmawiać z Johnem! Pani Barrett ściszyła nieco głos. — Och... tutaj go nie ma. — Wie pani gdzie on moŜe być? — No ta... ale — speszyła się nieco. — Wiedziałam, Ŝe tak będzie. Obiecałam mu, Ŝe nikomu nie powiem. — Co? — Pojechał gdzieś razem z Carlem, tylko tyle mogę powiedzieć. Powinni jeszcze dzisiaj wrócić. Leslie powstrzymała się przed dalszymi pytaniami. Zaczęła rozumieć. — Och... Oczywiście. To... hm... proszę mu powiedzieć... — Energia aŜ z niej tryskała. — Proszę mu powiedzieć, Ŝe wróciłam do redakcji, dobrze? Proszę mu powiedzieć, Ŝe Ben zlecił ten reportaŜ mnie! — Kochanie, to wspaniale! — I proszę mu powiedzieć, Ŝeby się nie martwił! Pani Barrett roześmiała się. — Dobrze, powiem mu. 433 Stary pick-up dziadka zatrzymał się na Ŝwirze zaledwie kilka metrów od brzegu. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i z samochodu wysiadło dwóch Ŝeglarzy ubranych w buty i ciepłe płaszcze. Byli gotowi zmierzyć się z przepastnymi otchłaniami. Właściwie było to tylko małe jeziorko w parku, ale w powietrzu unosiła się atmosfera wielkiej Ŝeglugi. John w ciepłej wełnianej czapce na głowie sięgnął do skrzyni pick-upa i podniósł okrywający ją brezent. — Okay, malutka, ruszamy w dziewiczy rejs. Carl pomógł mu w ściąganiu pokrowca z łódki. — Powinniśmy ją jakoś ochrzcić. Coś w rodzaju NiezwycięŜony albo... — Nieprzenikniony... — Tak, świetnie. Nieprzemakalny. Niezatapialny. — No... pomyślimy jeszcze nad tym, dobrze? Carl wskoczył na skrzynię, by chwycić łódź za dziób, John uniósł rufę i bez trudu udało się im zdjąć łódź, zanurzając ją częściowo w wodzie. John przyglądał się chwilę temu widokowi, podziwiając łódź po raz pierwszy w naturalnym otoczeniu. O burty uderzały małe fale. Jak na razie, nie widać było Ŝadnych nieszczelności. PołoŜył rękę na ramieniu Carla. — Dobrze się spisałeś, synu. Carl oplótł go swoim ramieniem. — Ty równieŜ. Załadowali wiosła i torbę z lunchem, a potem rzucali monetą, bo nie mogli się zdecydować, kto pierwszy będzie wiosłował. Wygra.! Carl.
Łódka cięła wodę jak brzytwa, sunąc szybko do przodu, poruszana silnymi, równymi pociągnięciami wioseł. Popłynęli w poprzek jeziora, ojciec z synem, śmiali się, rozmawiali. Ich głosy niosły się daleko po wodzie. — A więc — słychać było głos Carla — siostra dziadka, A.lice, wyszła za Roberta... a potem jego brat Roger oŜenił się ? r? ...... — Nie — poprawił go John. — Roger oŜenił się z Marie. — A tak, tak... Marie. — I mają czworo dzieci: Linde, Debbie, Bobby'ego i Jasona. — I Debbie wyszła juŜ za mąŜ. — Nie, to Linda wyszła za Burta. — Burt. Czy ja go widziałem? — To był ten facet z krótko ostrzyŜonymi włosami. — Nie. Nie widziałem go. Czas płynął leniwie, dowiosłowali do drugiego brzegu i wrócili, potem opłynęli jezioro dookoła, okrąŜając wysepkę zamieszkałą przez kaczki. — I co teraz będziesz robił? — zapytał Carl. — Och, moŜe zostanę felietonistą — odparł John. Znam pewnych ludzi w „Journal", którzy wcześniej mi to proponowali. Ich łódka zaalarmowała kilka kaczek, które wystartowały z wody ku niebu. — Przepraszam — zawołał do kaczek Carl. 434 — Wspaniale się prezentują, prawda? — MoŜe chciałbyś trochę powiosłować? — Jasne. Zamienili się miejscami, starając się zachować równowagę łodzi. John usiadł na środkowej ławeczce i wziął wiosła, a Carl zajął miejsce przy sterze. — Ach, wiosłowanie! Co za wspaniałe uczucie! — Znasz się na tym. — A co ty będziesz teraz robił? — No, moŜe wrócę do szkoły. Teraz bardziej jestem do tego przekonany. — Carl, w tym, co robisz, jesteś dobry. Naprawdę dobry. Myślę, ze moŜesz do czegoś dojść. — TeŜ tak uwaŜam. John energicznie pociągnął wiosłami i znowu wypłynęli na jezioro, płynąc przed siebie. Chcieli tylko płynąć i rozmawiać. Mówili o miłości i nieudanym małŜeństwie Johna i o tym, czy John ponownie się oŜeni — a mógłby — czy Carl zastanawiał się juŜ nad tym, gdzie zamieszkać, czy chciałby kiedyś załoŜyć rodzinę, o dziadku i o babci, o krewnych, znajomych, a takŜe o Bogu. John złoŜył w końcu wiosła. — Och, przypomniało mi się coś. No, moŜe nie tyle mi się przypomniało, bo myślę o tym przez cały czas, ale... teraz przyszedł wreszcie moment, Ŝebym coś ci uroczyście powiedział. Carl roześmiał się, oczekując jakiegoś Ŝartu. — O, chłopie, a co to takiego? John wziął torbę, w której był lunch. Jednak oprócz lunchu znajdował się w niej jeszcze słynny, stary płaszcz. Wyciągnął go z torby i rozprostował. — Dał mi go ojciec, a teraz, z racji pewnych kwestii religijnych, których jeszcze sobie do końca nie wyjaśniłem, postanowiłem przekazać go tobie. Carl uśmiechnął się i pokiwał z niedowierzaniem głową. — Zaraz, przecieŜ dostałeś go od swojego ojca. Dał go tobie. John trzymał go w dłoniach wyciągniętych do Carla. — No juŜ, przymierz go.
— Och... — No juŜ, bierz go. Zrób przyjemność swojemu staremu ojcu. Carl wzruszył ramionami i włoŜył płaszcz na kurtkę. — Nie wiem, czy będzie na mnie dobry. John przyglądał mu się bacznie. Carl ściągnął poły płaszcza i zapiął kilka guzików, potem spojrzał na Johna w oczekiwaniu na jego zdanie. — Jak sądzisz? John spojrzał na płaszcz, był nieco za duŜy i trochę nie pasował do stylu Carla. Chciał juŜ to powiedzieć. Ale w tym momencie John zauwaŜył, Ŝe Carl patrzy w stronę brzegu, a na jego twarzy widać najwyŜsze zdumienie. — Tato... — Tak? — Spójrz tam. 435 John powiódł wzrokiem za wyciągniętą ręką Carla. Na przeciwległym brzegu, wśród zieleni stał nieruchomo baranek. Jego wełna lśniła w słońcu, głowę miał uniesioną, patrzył na nich. — Czy to... no, to wygląda na baranka! — powiedział Carl. John odwrócił wzrok od baranka i spojrzał na syna, potem znowu popatrzył w tamtą stronę. — Widzisz go, Carl? Czy ty takŜe widzisz baranka? Carl spojrzał na ojca zdziwiony tym pytaniem. — No... jasne, Ŝe tak. John znowu spojrzał na syna, patrzył, jak leŜy na nim stary płaszcz dziadka. Zmienił teraz zdanie. Wyciągnął rękę, poklepał Carla po kolanie, a potem dotknął poły płaszcza. — Nie martw się o płaszcz, synu. Dorośniesz do niego. 436 y TO F! Inne tytuły Oficyny „Yocatio' Hermine Hartley Dobre maniery Poradnik rodzinny objętość 192 strony format B5 ISBN 83-85435-27-1 i „Dobre maniery? Phi! A po co?" - Nie, nie wzruszaj ramionami. Przypomnij sobie: czy zdarzyło ci się kiedyś, Ŝe w nowym otoczeniu czułeś się nieswojo ? Co czułeś, gdy w restauracji "zyjśka xący wzrok spoczął na twoich rakach, gdy trzymane przez nie nóŜ i widelec zbliŜały się do kotleta mielonego? Lepiej nie pytać. KaŜdy przeŜywał takie sytuacje. Nie zawsze wiadomo, jak się w nich zachować. A przecieŜ o ile przyjemniej czuć się w kaŜdej chwili swobodnie, wiedzieć, Ŝe nie będzie się obiektem krytycznych uwag i spojrzeń. PomoŜe w tym ksiąŜka „Dobre maniery". W przystępny i dowcipny sposób wprowadza ona w tajniki dobrego zachowania w najrozmaitszych sytuacjach Ŝyciowych: od codziennych, domowych, przez uroczystości rodzinne, towarzyskie czy wycieczki. Uwierz w to: dobre maniery ułatwią ci Ŝycie w kaŜdej sytuacji! Ambasador Edward Pietkiewicz I
Inne tytufy Oficyny „Yocatio' H. Norman Wright Sztuka porozumiewania się czyli: Jak zrozumieć siebie aby zrozumieć współmałŜonka objętość 224 strony format A5 ISBN 83-85435-21-2 Umiejętność porozumiewania się jest kluczem do zawierania wspaniałych i trwałych związków małŜeńskich. Jak wiele małŜeństw cierpi jednak z tego powodu, iŜ mąŜ albo Ŝona nie potrafią czytać w myślach swego partnera... Jak wielu konfliktów moŜna by uniknąć, gdyby małŜonkowie potrafili właściwie odczytać swoje prawdziwe intencje, a nie zatrzymywali się na poziomie złudnych często wraŜeń. H. Norman Wright w lekki i często dowcipny sposób pokazuje, dlaczego, mimo szczerych wysiłków, wiele osób nie jest w stanie pokonać bariery zrozumienia ukochanej osoby. Miłość i oddanie niestety nie wystarczają, by zbudować dobre małŜeństwo. Porozumiewania trzeba się po prostu nauczyć. Opanowanie kilku podanych przez Autora zasad i poznanie mechanizmów komunikowania się moŜe uczynić, nawet z najbardziej opornej osoby, eksperta w dziedzinie porozumiewania się. Inne tytuły Oficyny „ Yocatio" Bruce E. Olson Bruchko objętość 176 stron format A5 ISBN 83-85435-03-4 Prawdziwa, fascynująca historia przedziwnej miłości dziewiętnastoletniego chłopaka, która zaprowadziła go w sam środek amazońskiej dŜungli. Dramatyczne przeŜycia, prześladowania, zwycięstwa i poraŜki są tłem tej niezwykłej przygody Bruce'a Olsona. Przyciągająca, pełna niezwykłego ciepła, ksiąŜka wywiera głębokie wraŜenie. Jeśli jest miłość, jeśli istnieje lojalność i oddanie... to właśnie odnajdziesz je w autentycznej historii Bruce'a Olsona „Bruchko". Wydawca >n [) Inne tytuły Oficyny „Yocatio" Brother Andrew Przemytnik objętość 264 strony format A5 ISBN 83-85435-24-7 M lihftil Brat Andrzej, byly najemnik w holenderskich Indochinach, który w piekle wojennego zwyrodnienia i upadku stanąlpewnego dnia oko w oko z NajwyŜszym. Powołany przez Chrystusa rozpoczął nową, niebezpieczną przygodą przemytnika Biblii do krajów komunistycznych w epoce zimnej wojny. Ta pasjonująca autobiograficzna relacja była dla wielu chrześcijan z Zachodu wielkim wyzwaniem do odpowiedzi na pytanie: Czym jest dla
ciebie chrześcijaństwo? Tłumaczony na wiele jązyków i wznawiany 16 razy, stał się, „Przemytnik" prawdziwym bestsellerem. Swą popularność zawdzięcza niezwykłemu ciepłu, autentyczności i Ŝywości akcji. 311 FRANK E. PERETTI &S&K SYNOWIE BUNTU PATRICIA ST. JOHN Inne tytuły Oficyny Wydawniczej „Yocatio" FRANK [Gardziel SmohaJ PERETT! FRANK [Wyspa WodnihaJ PERETT! l PRZYGODY RODZIMY COOPERÓW TOM l FRANK [Grobowce niiahaj PERETT! PRZYGODY RODZIMY COOPERÓW TOM 2 FRANK LHa dnie morza J PERETT! PRZYGODY RODZIMY COOPERÓW TOM 3 PRZYOODY RODZIMY COOPERÓW TOM 4 W przygotowaniu Nie jesteś moim tatusiem Robert G. Barnes * Co kaŜdy mąŜ chciałby, aby jego Ŝona wiedziała o męŜczyźnie James C. Dobson * Sztuka rozumienia współmałŜonka Alan Loy McGinnis * Siły nadprzyrodzone? Dań Korem * Sztuka miłości Alan Luy McGinnis * Dorośli zbyt wcześnie Doug.Fields * Bohaterowie wyrastają w domu Tim Kimmel * Na progu piekła
Floyd McClung * Recepta na prawdziwe przebaczenie David AuRsburger Quo Yadis Henryk Sienkiewicz Autoryzowani dystrybutorzy Oficyny Wydawniczej „Yocatio" • Warszawa Centralny Skład Wydawnictw „Yocatio" ul. Sienna 68/70 tel. (0-22) 24-85-75 ul. Reymonta 8 p. 5 tel. (0-2) 663-70-69 ul. Tołstoja 4/6 tel. (0-2) 669-12-61 ul. Dąbrowskiego l tel. (0-85) 52-06-33 ul.Lubicz40 tel. (0-12) 67-68-42 ul. Filaretów 7 tel. (0-81) 71-64-80 ul. Jaracza 95/97 tel. (0-42) 79-06-46 ul. Tartaczna 7 tel. (0-3865)36-39 ul. Metalowa 23a/2 tel. (0-91) 61-30-39 ul. RejtanaB tel. (0-14)21-18-46 Dystrybutorzy prowadzą sprzedaŜ hurtową i detaliczną. KsiąŜki dostarczane są wprost do księgarni. Zamówienia moŜna składać równieŜ listownie lub telefonicznie. 00-825 Warszawa 01-900 Warszawa 01-910 Białystok Kraków 15-872 31-512 Lublin 20-609 Łódź 90-244 Wisła 43-460 Szczecin 70-745 Tarnów 31-100 Księgarnie patronackie Oficyny „Yocatio" Księgarnia Warszawa Księgarnia „Biblos" Kętrzyn ul. Puławska 1 14 „Słowo śycia" Księgarnia „Carpe Diem" ul. Słowackiego 1 1 ul. Górczewska24 Kraków Księgarnia „Hosanna" Księgarnia „Agape" ul. Lubicz 40 ul. Sienna 68/70 Księgarnia „Arcus" Białystok Księgarnia „Logos" ul. Zapolskiej 38 ul. Dąbrowskiego 1 Lublin Księgarnia „Źródło" Bielsko-Biała Księgarnia ul. Filaretów 7 „Oświata" Łódź Księgarnia „Yeritas" ul. 1 1 Listopada 33 ul. Tuwima 14 Bydgoszcz „Księgarnia Księgarnia „Pro Futuro" św. Hieronima" ul. Jaracza 95/97 pl. Kościeleckich 7 Tarnów Księgarnia „Veni" GiŜycko Księgarnia ul. Rejtana 13 „Gaudium et Spes" Ustroń Księgarnia „Shalom" ul. Warszawska 7 ul. Daszyńskiego 25 Wisła Księgarnia „Jack" Kalisz „Księgarnia ekumeniczna" ul. Tartaczna?
ul. Mariańska 1 Wrocław Księgarnia „Credo" ul.Kłodnicka2 Księgarnie z pełną ofertą Oficyny „Yocatio" Warszawa Księgarnia „MDM" ul. Piękna 31 Księgarnia PAX ul. Piękna 16 Księgarnia „Papirus" ul. Belgradzka 20 Księgarnia „Bestseller" ul. Modzelewskiego 81 Księgarnia „Fundacja Pomocy Bibliotekom Polskim" ul. HoŜa 29/31 Księgarnia „Leksykon" ul. Nowy Świat 41 Księgarnia Naukowa ul. Krakowskie Przedmieście 7 Księgarnia Archidiecezjalna im. Jana Chrzciciela ul. Krakowskie Przedmieście 52/54 Księgarnia Gebethner i s-ka ul. Targowa 48 Księgarnia Gebethner i s-ka ul. Andersa 12 Kiosk „Norka" ul. śabińskiego 16 Księgarnia Osiedlowa „Na Wawrzyszewie" ul. Petofiego 3 Augustów Księgarnia „Atena" Rynek Zygmunta Augusta 26 Białystok Księgarnia „Akcent" Rynek Kościuszki 17 Księgarnia „Dom KsiąŜki" ul. Liniarskiego 5 Cieszyn Księgarnia Biblijna „Logos" ul. WyŜsza Brama Ełk Księgarnia Diecezjalna ul. Kościuszki 16 Kościerzyna Księgarnia „Unicus" ul. Wodna 13 Kraków Księgarnia „Elefant" ul. Podwale 6 Księgarnia „W drodze" ul. Stolarska 10 Łódź Księgarnia E. Stompel ul. Piotrkowska 11 Księgarnia Archidiecezjalna ul. ks. Skorupki 13
Księgarnia „Światowid" ul. Piotrkowska 86 Olsztyn „Centrum KsiąŜki" pl. Wolności 2/3 Piotrków Trybunalski Księgarnia „Auro" ul. Wojska Polskiego 36 Szczecin Księgarnia „Scriptum" ul. Mazurska 26 Księgarni i św. Ottona ul. PapieŜa VI 2a Księgarnia „Educatio" al. Wyzwolenia 105 Kościół Zielonoświątkowy ul. Wawrzyniaka 7 Księgarnia A.B.K. Merklain ul. Jagiellońska 764 Klub Wartościowej KsiąŜki „Yocatio" Księgarnia Wysylkowa Klub Wartościowej KsiąŜki „ Vocatio" skr. poczt. 54 02-792 Warszawa 78 Zgłoszenie Proszę, mnie wpisać (beiptatnie) na listę, członków Klubu Wartościowej KsiąŜki „ Yocatio". KsiąŜki proszę, przesylaćpod adresem: ............................................. za zaliczeniem pocztowym po ...... egz. z kaŜdego tytułu wydawanego przez. Oficynę, „ Yocatio". Zobowiązuje, się. do pokrywania kosztów przesylki oraz kosztów pobrania pocztowego. W przypadku, gdybym nie chcial otrzymać któregoś z zapowiadanych tytulów, powiadomię. Was o tym listownie z wyprzedzeniem. Jednocześnie zastrzegam sobie prawo zwrotu ksiąŜki w ciągu 2 dni od daty otrzymania (z gwarantowanym przez Waszą Księgarnie, zwrotem ceny ksiąŜki), jeśli nie byfbymwpelni zadowolony z jej treści. KsiąŜki zobowiązuje, sią zwrócić w stanie gwarantującym moŜliwość ich dalszej sprzedaŜy. Mam jut następujące ksiąŜki Oficyny „ Yocatio ": ..................................... dala czytelny podpis Sieć dystrybucyjna „ Yocatio'' Zgłoszenie WyraŜamy che.ć wspólpracy z Waszym wydawnictwem jako: d księgarnia autoryzowana LJ dystrybutor wojewódzki CH dystrybutor regionalny Nasz adres czytelny podpis i piecze_ć 000543 2002-10-22 Druk: Białostockie Zakłady Graficzne