Cena Purpury Frank S. Becker Tytuł oryginału Der Preis des Purpurs Przekład: Jacek Jurczyński SDB Redaktor techniczny: Ewa Czyżowska Korekta: Aneta Tkaczyk Łamanie: Edycja © 2007 by Langen Müller in der F.A. Herbig Verlagsbuchhandlung GmbH, Munich © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo M, Kraków 2008 ISBN 978-83-7595-087-8 ISBN wersji cyfrowej 978-83-7595-511-8 Wydawnictwo M ul. Kanonicza 11, 31-002 Kraków tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75 e-mail:
[email protected] www.mwydawnictwo.pl www.ksiegarniakatolicka.pl
ROZDZIAŁ 1 OBCA OJCZYZNA (275–276 r. po Ch) Wiemy, że nieopisaną katastrofę zagrażającą całemu okręgowi ziemi, więcej, koniec świata, który przysporzy straszliwych cierpień, powstrzymać może jedynie czas dany Cesarstwu Rzymskiemu. Dlatego nie chcąc go doświadczyć i modląc się o zwłokę, przyczyniamy się do dalszego trwania Rzymu. TERTULIAN, OJCIEC KOŚCIOŁA Wiodąc spojrzeniem za liściem klonu, potężnie zbudowany żołnierz o blond czuprynie podniósł powoli w górę czubek buta. Liść, wirując, bujał się w powietrzu, zapalił się przez chwilę błyskiem słońca, po czym bezszelestnie upadł na żwirowaną drogę. Stał na niej wóz podróżny świecący okuciami z brązu. Jego nadwozie prawie nie kołysało się nad kołami szprychowymi, podtrzymywane przez skórzane pasy przeciągnięte przez paszcze małych panter u końców drążków zawieszenia. Choć żołnierz bardzo się wysilał, nie mógł dostrzec żadnego innego ruchu. Od rana kłusował obok, bliżej niż każdy z pozostałych członków eskorty, żeby tylko pochwycić spojrzenie jadącej w nim kobiety. Ale zasłona pozostawała zasunięta. A przecież jeszcze wczoraj wieczorem uśmiechnęła się do niego, gdy przytrzymywał jej drzwi przy wysiadaniu, by zaraz potem zniknąć wraz z małym dzieckiem we wnętrzu gospody. Uśmiechnęła się, spoglądając mu prosto w twarz szmaragdowymi oczyma, nad którymi śmiałe łuki brwi nadawały jej obliczu akcent czegoś obcego, i to pomimo jasnej skóry z prawie że niewidocznymi piegami. W duchu ciągle jeszcze miał przed sobą jej postać: wysoka, szczupła, zwinna jak kotka – kobieta, którą musiał posiąść. Na początku pewnie będzie się trochę opierać, zwijać pod nim, a może nawet drapać albo gryźć. Ale to stanowiło część gry i sama myśl o tym jeszcze bardziej go podnieciła. W oczach Rzymian, o czym Berus wiedział doskonale, najemni żołdacy nie byli niczym lepszym od dzikusów po drugiej stronie rzeki – jego ludu, przed którym miał chronić swoich panów. Muskularnymi ramionami i potężną piersią. Legionowy zbrojmistrz musiał kazać wykuć dla niego specjalny pancerz, w którym mogłoby się zmieścić dwóch rzymskich ciurów. Kobietom zawsze imponowała jego siła. Niektóre otwarcie to pokazywały, jak
ta usługująca w gospodzie dziewka przed dwoma dniami, kiedy to rozwścieczony optio darował mu karę. Wyniosłe Rzymianki nie zachowywały się wprawdzie tak bezpośrednio, ale i one były kobietami. Berus skrzywił się, widząc podchodzącego do wozu młodego człowieka z kiścią winogron w ręce. Ubrany w białą tunikę Rzymianin miał smukłą sylwetkę, jasną cerę i ciemne loki. Dwa z nich krzyżowały mu się na czole. Żołnierz splunął siarczyście. I temu gołowąsowi, Flawiuszowi Verecundusowi, pozwoliła zrobić sobie dziecko. Te piekielne babska naprawdę nie wiedzą, co dla nich dobre. Spojrzał ku ziemi, gdzie ślimak winniczek wpełzał właśnie pod jego but. Powoli opuścił stopę, aż poczuł opór. Mięczak skulił się szybko. Berus z szyderczym uśmiechem na twarzy wzmocnił nacisk, aż usłyszał ciche chrupnięcie, a potem trzask. Naciskał dalej, aż spod podeszwy wypłynęła biaława masa. Wytarł buta o kępkę trawy, a potem podszedł do wozu. – Co się dzieje, optio? Jeździec obrzucił spojrzeniem młodego Rzymianina, a jego wyciągnięta ręka, wokół której wiły się wytatuowane węże, wskazała na drogę przed nimi. – Tam, panie, dym. Teraz i Berus dostrzegł wielki, szarobury obłok wznoszący się ku niebu zza wzgórza. – Co to takiego? Pożar lasu? – posłyszał pytanie Flawiusza i uśmiechnął się złowieszczo. Wystarczająco często widział w ostatnich dniach ślady po swoich ziomkach: spalone domy, wyrżnięte bydło, okaleczone ludzkie zwłoki. Optio potrząsnął głową. – Nie wydaje mi się. Tam nie ma już puszczy. – A co tam jest? – ofuknął go mężczyzna w białej tunice. Jeździec zawahał się przez chwilę. – Augusta Treverorum – odparł, poprawiając swój miecz. – Powinniśmy chyba zawrócić, kuratorze. – Zbierz swoich ludzi! Idąc w stronę wozu, młody Rzymianin rzucił woźnicy rozkaz, gdy ze środka wyłoniła się ręka i rozchyliła zasłony, odsłaniając brodatą twarz. – Co się dzieje, synu? – Chyba Frankowie napadli na miasto. – Co teraz? – spod przetykanych siwizną loków spoglądały spokojne, ciemne oczy. – Zawracamy. Ostatnia warownia jest o godzinę drogi stąd. Tam będziecie bezpieczni. – A ty co zamierzasz zrobić?
– Pojadę przodem i rozeznam się w sytuacji. Rzymianin podniósł w górę kiść winogron. – To dla Aqmat. Śpi jeszcze? Brodacz przytaknął, potem wziął owoce i opuścił zasłonę. Berus zaklął w duchu. W ciasnocie żołnierskich baraków nie nadarzy się sposobna okazja. Zerknął w tył, gdzie pozostałych dziesięciu jeźdźców rzymskiej jazdy dosiadało swoich wierzchowców. Otaczało ich prawie trzydzieścioro uchodźców: wystraszeni mężczyźni, niektórzy w zakrwawionych bandażach, kobiety, dzieci, starcy – bezbronna gromada, która w ostatnich dniach przyłączyła się do podróżujących, aby pod ochroną eques dotrzeć do zbawczego miasta – miasta, które teraz płonęło. Woźnica popędził konie, aby zawrócić pojazd, ale skrzekliwy głos siedzącego na koźle człowieczka wprawił je widocznie w niepokój, gdyż zaczęły niespokojnie strzyc uszami, rżeć i szarpać uprząż. Berus pokręcił głową, po czym podszedł do wozu, nakazując woźnicy, aby zsiadł i uspokoił zwierzęta. Potężnymi łapami chwycił dyszel, napiął mięśnie i zaczął pchać carrucęwstecz. Nagle posłyszał obok siebie sapanie i zobaczył śmiesznego Gala, który zwykle gotował wieczorami, a teraz pchał powóz, aż z wysiłku nabrzmiały mu żyły pod rudawymi lokami. Jakiś odgłos nakazał Berusowi przystanąć na chwilę. Pochylił się do przodu, wyglądając spoza nadwozia. Ale nie była to kobieta, tylko Primus, ojciec kuratora, który wysiadł, podszedł do tylnych kół i sięgnął ku szprychom. Rozczarowany blondyn już miał ponownie pochwycić dyszel, gdy jego uwagę przyciągnął jakiś ruch nad głowami uciekinierów. Ku błękitowi nieba, po którym wędrowały teraz bure kłęby dymu, wzniosło się stado czarnych ptaków. Z daleka nie słychać było ich krakania, ale musiały to być wrony – te same, które wcześniej widzieli, jak przy drodze rozprawiały się z martwym koniem. Berus wyprostował się, gdyż dobiegł go głos optio. – Co się ociągasz, zabrakło ci tchu? Zaciskając zęby, blondyn spojrzał ku łysogłowemu jeźdźcowi, który usiłował właśnie utrzymać w miejscu tańczącego niespokojnie wierzchowca. Tyczkowaty Bryt, od dziesięciu lat należący do eques,mówił po łacinie prawie bez akcentu. Niedługo awansuje na centuriona, ale już teraz zachowywał się bardziej rzymsko niż jakiś senator. Wczoraj zaczął nawet wymachiwać swoją noszoną już zawczasu virga(rózgą), bo dostrzegł plamy na pancerzu jednego z legionistów. Berus przemógł duszącą go złość, wskazując na nieboskłon za plecami optio. – Panie, ptaki… – No i co z tego, Rzym zaciągnął cię jako augura? – Jeździec machnął pogardliwie ręką. – Jazda, pomóż zawrócić powóz, żebyśmy mogli ruszyć!
– Stać! Co ma na myśli ten legionista? – Mężczyzna w białej tunice podszedł do grupy. – O co chodzi z tymi ptakami? – Spłoszone wrony. One tak łatwo nie rezygnują ze zdobyczy. Myślę, że jesteśmy ścigani. Przez chwilę panowało milczenie. Optio musnął cienkiego wąsa, kurator spojrzał na drogę, skąd przybyli. Z pojazdu dobiegł płacz dziecka. Flawiusz zwrócił się do okrągłego Gala. – Olusie, zobacz, czy Aqmat czegoś nie potrzebuje? Słońce znowu schowało się za jedną z chmur, oświetlając przy tym swoim blaskiem coś niepokojącego w leśnym gąszczu. Usłyszeli ruch obok drogi, w odległości niecałych trzystu kroków, a potem znowu i kolejny. – Niech Mars ma nas w swojej opiece! Młody Rzymianin podbiegł do powozu, gdy w jego drzwiach ukazała się wysoka szczupła niewiasta z dzieckiem na ręku. – Dziękuję za winogrona! Dłonią odgarnęła z czoła pasmo złotych włosów, ale uśmiech zastygł jej na ustach, gdy dostrzegła wyraz twarzy swojego małżonka. – Co się dzieje, co oznacza ten dym przed nami? – Płonie Augusta Treverorum. – Musimy zawrócić? – Aqmat przytuliła niemowlę do piersi. – Za późno, dopadną nas – zawołał Flawiusz. – Wsiadaj do powozu! Machnął na woźnicę. – Ruszaj, oni są bez koni. Może nam się uda. Człowieczek wdrapał się na kozioł, Olus ruszył w stronę swojego wierzchowca, Primus, sięgając po długi miecz, wepchnął Aqmat do wnętrza, a Flawiusz przywołał do siebie optio. – Gdzie się podziewają twoi ludzie? Smukły Bryt wskazał ku drodze za nimi. Uciekinierzy pojęli grożące im niebezpieczeństwo i niczym zuchwali żebracy otoczyli kołem jeźdźców, zanim ci zdołali skierować wierzchowce ku pojazdowi. Kobiety błagały o litość, mężczyźni uczepili się uzd, dzieci szlochały. – Mam wydać rozkaz, żeby ich przepędzono? Młody Rzymianin spojrzał na niego, nie rozumiejąc. – Co? – Inaczej nas nie puszczą. Tracimy czas. Chmura przesłoniła słońce, ale i tak widać już było pojedyncze, okryte hełmami głowy przedzierające się przez zarośla. Ile ich było, tego mężczyźni przy pojeździe nie mogli stwierdzić. Zanim jednak nabraliby pewności, mogłoby być za późno. Spojrzenia wszystkich skierowały się ku mężczyźnie w białej tunice stojącemu jak sparaliżowany.
– Panie, twoje rozkazy? Opuszczony miecz optio zadrgał lekko. – Nie możemy przecież zostawić bezbronnych uchodźców? Primus lewą ręką wskazał na zbliżającą się grupę. Kurator stał dalej w bezruchu, ze zmarszczonym czołem, jak ktoś, kto toczy ciężką wewnętrzną walkę. Potem zwrócił się do jeźdźca. – Musisz podzielić swoich… – Panie, to osłabi nasze siły! – Tylko wtedy, gdy zostawimy za mało żołnierzy – powiedział młody Rzymianin tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Będą osłaniać nasz odwrót i bronić uchodźców. Optio wytrzeszczył oczy. – Ilu ma ruszyć z wami? – Ty i jeszcze jeden żołnierz. Razem będzie nas pięciu zdolnych do walki mężczyzn. – Za mało. To jest… –…rozkaz! Zrozumiano!? – wrzasnął Flawiusz. Na jego zaczerwienionej twarzy widać było jasną bliznę przecinającą prawą kość policzkową. Podoficer skinął głową, a jego usta utworzyły cienką linię między głębokimi bocznymi fałdami. – Mogę wam towarzyszyć? – Berus wystąpił krok naprzód. – Dopóki dzierżę miecz w dłoni, nikt się do was nie zbliży. Mężczyzna w białej tunice zerknął na niego zdziwiony, a potem się uśmiechnął. – Tak myślę. Chodź! – odwrócił się do optio. – Rozkaż swoim ludziom bronić uchodźców. Znasz tutejszą okolicę? Podoficer zaprzeczył ruchem głowy. Flawiusz znów popatrzył na blondyna: – A ty? Berus przytaknął. – Tak, moja rodzina należy do Letów, których cesarz osiedlił na tych ziemiach. – Znakomicie – kurator wskazał ku jeźdźcom, którzy otoczeni ludzką gromadą prawie do nich dotarli. – Objaśnij im drogę i wyznacz miejsce, gdzie będziemy mogli się spotkać dziś wieczorem. W oddali rozległy się głuche ryki – okrzyki wojenne, którymi Frankowie wprawiali się w bojowy szał i zastraszali swoich przeciwników. Primus w pośpiechu pomógł tęgawemu Galowi osiodłać dwa zapasowe konie, które truchtały za wozem, a potem wręczył mu miecz. Olus przeciągnął palcem po klindze i uśmiechając się, przeciął ze świstem powietrze. – Nadaje się. Siekanie mięsa to też dobre zajęcie dla kucharza!
Berus rzucił jeźdźcom kilka słów, a potem biegiem ruszył do swojego konia, ale słysząc za sobą zdyszany oddech, odwrócił się. Spieszyła za nim młoda kobieta w podartej czerwonej pelerynie z wełny, łopoczącej na jej ramionach. Miała jasnobrązowe włosy i zadarty nos, a do piersi przyciskała małego chłopca. Wymachując rękami, blondyn próbował zawrócić ją do gromady, ale minęła go, zmierzając prosto do kuratora, przed którym upadła na kolana. – Panie, pomóż mi! Rzymian spoglądał na nią ze zmarszczonym czołem. – O co chodzi? – Weź go! – niczym dar ofiarny wyciągnęła ku niemu swoje dziecko. – Ma na imię Flawiusz. Kurator cofnął się o krok, przeciągając dłonią po dwóch krzyżujących mu się na czole lokach. – Co to ma znaczyć? Przecież zostawiam wam eques do obrony! – Błagam! – mająca niewiele więcej niż dwadzieścia lat niewiasta podniosła się z klęczek. – Powierzam wam mojego syna. Rozumiecie przecież, jak czuje się sześciolatek przeżywający napaść barbarzyńców… Berus podszedł bliżej, spoglądając pytająco na kuratora, który zbył go gestem ręki. – Kim jesteś? – Mam na imię Faustyna. Zostałam wyzwolona przez rodzinę Sekundów… Wydawało się, że młody Rzymianin w todze zamienił się w posąg. Blondyn patrzył na niego, jakby oczekiwał na rozkaz. – Mam ją… – Nie! – wrzasnął kurator. – Wsiadaj na konia! – Przeklęty zarozumialec! – wysyczał żołnierz bezgłośnie, ruszając z miejsca. Kątem oka dostrzegł, jak kurator zamienia z kobietą kilka słów, bierze od niej dziecko, podaje je przez zasłonę do powozu, a potem podbiega do rumaka i wspina się na siodło. Siedzący na koniu Berus przyglądał się, jak kobieta biegnie ku grupie uchodźców. Mała, ale jędrna i kształtna. Być może coś na później – jeśli, oczywiście, będzie jeszcze przy życiu… – Ruszamy! – kurator machnął na woźnicę. Rozległ się trzask z bicza i pojazd, szarpnąwszy, ruszył z miejsca. Zawieszone na rzemieniach nadwozie kołysało się niczym statek na falach, zasłony łopotały. Berus skierował bliżej swojego rumaka, teraz mógł dostrzec siedzącą we wnętrzu kobietę. Wymienili spojrzenia, a żołnierzowi wydało się, że dziękowała mu uśmiechem. Jeszcze przez chwilę słyszeli okrzyki i odgłosy walki, gdy pojazd w otoczeniu
pięciu jeźdźców z łoskotem potoczył się lekko spadzistą drogą, aż spod żelaznych okuć kół posypały się iskry. Berus uśmiechnął się do siebie. Choć dzień rozpoczął się kiepsko, to dalszy rozwój wypadków zapowiadał się całkiem obiecująco. Jednak następne godziny były prawdziwym koszmarem. Kurator bez litości wszystkich popędzał. Galopował przodem w towarzystwie optio, po bokach pojazd ochraniali Berus i Primus, natomiast Olus stanowił straż tylną. Przy najmniejszym podejrzeniu – byle ruchu w zaroślach, spłoszonej zwierzynie, jakimkolwiek odgłosie – młody Rzymianin chwytał za łuk i założywszy strzałę na cięciwę, wypatrywał niebezpieczeństwa. Pozostali mężczyźni co rusz dobywali mieczy, w każdej chwili gotowi odeprzeć atak hordy wrzeszczących napastników. Ale wokół rozlegało się jedynie ćwierkanie ptaków, więc po chwili wsłuchiwania się opuszczali broń. Kilkakrotnie dotarli do rozstajów dróg, gdzie pytające spojrzenia wędrowały ku Berusowi, który z udawaną pewnością siebie wskazywał kierunek. Ale i on stracił orientację, kiedy idąca z zachodu ławica szarych obłoków przesłoniła tarczę słońca. Zaczął zapadać zmierzch, gdy droga szerokim łukiem poprowadziła ich przez leśny ostęp. Musieli zsiąść z koni i chwycić za szprychy, aby wyciągnąć wóz z łożyska potoku, gdyż zmęczone zwierzęta z trudem wlekły się do przodu. – Przenocujemy tutaj – rozkazał kurator. – Mamy wodę i trudno nas tu będzie wypatrzyć. Wspólnymi siłami przepchali powózdo miejsca, gdzie zaraz obok drogi była w lesie przecinka. Wysokie, drobnolistne paprocie otaczały kołem niewielką łączkę, na której widniał czarny krąg paleniska po starym ognisku. Wyczerpani mężczyźni z ulgą usiedli na kępach trawy. Berus siedział przez chwilę, czekając, aż wróci mu spokojny oddech. Wiedział, że wcale nie byli tutaj sami, jak zakładał Rzymianin. Od półtorej mili zauważał tajemne znaki swojego szczepu; świeżo nadłamane gałązki zdradzające, że w pobliżu musiało się ukrywać czterech mężczyzn. Za mało, aby pokonać podróżnych, dopóki on był po ich stronie. Bez niego byłoby pięciu przeciwko czterem, nie wliczając kucharza. Ale kiedy pozostali zasną… – Nie, Olusie, nie możemy zapalić ognia – w głosie kuratora słychać było zmęczenie. – Nie możemy ryzykować, że zdradzi nas dym. Rudawy Gal skinął głową, schował krzemień, po czym sięgnął do kosza po płaskie chleby, które obłożył plastrami kiełbasy i podał siedzącym. W tym momencie otworzyły się drzwi pojazdu, wyskoczyli z niego obcy chłopiec i Aqmat. Na błękitnej sukni miała jasnobrązowy wełniany płaszcz, a w ręku trzymała wyściełany kosz, w którym spało niemowlę. Pasemka włosów przesłaniały jej twarz, miała podkrążone oczy, lecz kiedy odstawiła kosz obok
wozu i podeszła do mężczyzn, w jej ruchach widziało się sprężystość dzikiego kota. Berus spojrzał na nią i wiedział, że musi mieć tę kobietę. Odsunął się nieco, robiąc jej miejsce, ale ona usiadła obok Flawiusza i pocałowała go w policzek. Chłopiec przysiadł koło niej, wsunął sobie do ust kawałek chleba, a jego oczy lustrowały żywo krąg małomównych dorosłych. Gdy zapadł szaroniebieski półmrok, Olus spojrzał na kuratora, który skinął przytakująco. Gal podszedł do pojazdu i po chwili wrócił, niosąc małą beczułkę oraz lampę oliwną. Wkrótce też migoczący płomień wycinał w ciemności drżący krąg blasku, w którym mężczyźni siorbali rozcieńczone wodą wino. – Gdzie są nasi towarzysze? – zapytał optio, obrzucając podejrzliwym wzrokiem Berusa. – Opisałeś im przecież drogę. Blondyn przytaknął, drapiąc się po zarośniętym karku wystającym ze skórzanego kubraka. – Opisałem. Ale nie wiem, gdzie są. – Wydaje mi się, że jechaliśmy za szybko – wtrącił się Flawiusz. – Jeśli nie porzucili uchodźców, to nie mieli szans, aby nas dogonić. Zapadło milczenie. Berus otworzył usta, ale ostatecznie nic nie powiedział. Skoro nikt nie wspomniał o innej możliwości… Kurator pociągnął łyk napitku i spojrzał na rosłego żołnierza. – Ty przecież znasz tę okolicę. Gdzie jesteśmy? – Trudno powiedzieć. Flawiusz zmarszczył brwi. – Jaka jest następna mieścina? Berus przymknął oczy, udając, że uwiera go but. Pozostali nie mogli się domyślić, że nie ma pojęcia. – Pewnie… Ad decem – wymruczał. – Stamtąd jest już tylko parę mil do Augusta Treverorum. – Powiedziałbym dziesięć – warknął optio. – Inaczej pewnie tak by się nie nazywała. Flawiusz zaprzeczył, potrząsając głową. – Ad decem leży na wschód od Mozeli, a my nie przekroczyliśmy rzeki. – Kilkaset kroków stąd widziałem przy drodze kamień milowy – podoficer szyderczo patrzył na blondyna. – Jutro rano ktoś, kto umie czytać, mógłby pójść i zobaczyć, podczas gdy ten tutaj miałby okazję choć raz porządnie się umyć. – Wyciągnął wytatuowaną rękę z kubkiem w stronę Olusa, a ten napełnił go skwapliwie. – Co się tyczy rzymskiej cywilizacji, to nasz Frank przez rok bycia kawalerzystą niewiele się nauczył. – Pociągnął mocno z kubka i otarł sobie wąsy. – No więc, kiedy Berus – Bryt ściszył głos, rozglądając się wokoło, jak gdyby w obawie przed podsłuchującymi – kiedy ten dzielny
żołnierz po raz pierwszy ściągnął w baraku obozowym buty, jego kamraci mieli spontanicznie zrobić kolektę, żeby umożliwić mu skorzystanie z term! Rozległy się gromkie śmiechy, do których dołączył bekliwy głos woźnicy. Nawet Olus wydał z siebie kilka bulgoczących dźwięków, zaraz jednak zamilkł, widząc zakłopotaną minę Primusa. Przerywane dziecięce kwilenie przyciągnęło uwagę wszystkich, tak że nikt nie zważał na Franka, który zacisnął pięści i podniósł się z miejsca. – Aleksandrze, co się dzieje? Obudzili cię? – kobieta stała obok pojazdu, kołysząc niemowlę wymachujące rączkami. – Cichutko, nie płacz, zaraz dostaniesz jeść. Rozpięła suknię i podała dziecku pierś. Zadowolony malec zamlaskał. Kobieta lewą ręką sięgnęła do wnętrza powozu, aby wyciągnąć kawałek płótna. – Muszę chyba pójść z nim do potoku. – Ale nie sama – optiowyprostował się nieco. – Nikt nie powinien opuszczać obozu bez eskorty. – Wskazując kubkiem na Berusa, dodał: – Weź miecz i idź z nią. Berus skinął głową i niedbałym gestem podniósł do góry rękę, zasłaniając sobie twarz, tak by nikt nie zauważył na niej wyrazu złośliwego zadowolenia. Schylił się po broń i wąską spadzistą ścieżką ruszył w ślad za niewiastą. Po kilku krokach jego wzrok przywykł do ciemności boru, a gdy usłyszał szmer wody, dostrzegł również zarys postaci Aqmat. Klęczała na brzegu strumienia, a ciche popłakiwanie świadczyło, że myje malca. W świetle gwiazd migoczących na nieboskłonie nad przecinką pod wełnianą suknią mógł dostrzec zarys jej ud. Już sama myśl o tym, że musi tylko podejść do niej od tyłu i podciągnąć w górę luźny materiał, aby twardymi palcami poczuć miękkość jej skóry, sprawiła, że poczuł nieomal bolesne podniecenie. Po omacku wyciągnął przed siebie prawą stopę, aż poczuł miękkość kępy mchu, po czym przeniósł ciężar ciała do przodu. Na chwilę zamarł w bezruchu. Lekki wiatr poruszył listowiem drzew. Rozległo się hukanie puszczyka, a po chwili odzew drugiego. Wiedząc, co oznaczają, Berus uśmiechnął się szyderczo i wyciągnął ręce. Nagle kobieta poderwała się w górę, odwracając się ku niemu. Przez chwilę mierzyła wzrokiem czarną sylwetkę wyrastającą za nią z ciemności, a potem zaśmiała się. – Ach, to ty. Nieomal się wystraszyłam. Słysząc ton jej głosu, mężczyzna poczuł przelatujące mu po plecach ciarki. W ułamku sekundy przypomniał sobie wydarzenie, które przeżył przed wieloma laty i od tego czasu próbował wymazać je z pamięci. Zdarzyło się to w Germanii, na północny wschód od wielkiej rzeki, w pagórkowatej krainie, którą Rzymianie zaczęli przecinać siecią budowanych dróg i warowni, zanim
zmiotła ich nawałnica germańskich szczepów. Berus wraz ze swoim najlepszym przyjacielem wybrali się na łowy na rysia. Wkrótce ich oszczepy śmiertelnie ugodziły wytropioną dorodną samicę z długimi pędzelkowatymi uszami. Ale wielki kot wlókł się jeszcze przez zarośla, ciągnąc za sobą krwawy ślad i zdyszanych myśliwych. Kiedy wreszcie udało im się dopaść ofiary, dojrzeli miauczące młode tulące się do matki, która bezsilnie legła na trawie. Trzymając w ręku sztylet, przyjaciel Berusa pochylił się z uśmiechem, aby ją dobić. Widok pokrytego cętkowatą sierścią futra miał być ostatnim, jaki zobaczył w życiu. Zlana posoką bestia zerwała się z miejsca niczym błyskawica. Powietrze przecięła uzbrojona w rozcapierzone pazury łapa, godząc młodzieńca prosto w twarz. Ten z przeraźliwym wrzaskiem odskoczył w tył, przyciskając do oczu dłonie, a spomiędzy palców lała mu się ciurkiem krew. Blondyn dokładnie zapamiętał tę chwilę. Kobiety ze swoim potomstwem były gwałtowne, nieobliczalne i budziły grozę. – Chciałem tylko zapytać, czy mogę pomóc – wyjąkał, opuszczając ramiona. Skoro tym razem się nie powiodło, trzeba będzie zabrać się do rzeczy inaczej. Może i nawet dobrze się stało. Będzie miał okazję jeszcze wyrównać stare porachunki. – Możesz wyżąć to mokre płótno – kobieta wskazała na pobliski pniak. Mężczyzna pochylił się i ciszę przeciął cichy plusk wody, podczas gdy Aqmat podniosła małego Aleksandra i ruszyła ścieżką w stronę obozowiska. Nienawidzący niemowląt Berus ruszył w milczeniu za nią, aż osiągnęli rozświetlony przez lampę krąg. Kurator podniósł się z miejsca, objął ramieniem małżonkę i ziewnął. – Jesteśmy zmęczeni i powinniśmy wcześnie udać się na spoczynek. Kto stanie na straży? – On jako pierwszy – wyciągnięty na ziemi optiowskazał palcem Berusa. – Po trzech godzinach ma mnie zbudzić. Ale potrzebujemy jeszcze jednego. – Ja się zgłaszam – Primus również wyglądał na zmęczonego. – Tylko jak bez zegara słonecznego będziemy wiedzieli, kiedy nadejdzie pora? Przez chwilę panowało milczenie. – Wśród rzeczy, jakie odziedziczyłem po Ulixesie, była też klepsydra – Flawiusz podszedł do powozu i po krótkich poszukiwaniach wrócił, niosąc małe naczynie z brązu z zaznaczonymi kreskami podziałki. – Wystarcza na godzinę, trzeba więc dolewać wody. Przechylił dzbanek, napełniając chronometr. Berus wziął przyrząd i usiadł koło lampy, natomiast kurator wraz z żoną zniknęli we wnętrzu powozu. Primus i rudawy Gal, którego imienia Berus jakoś nie mógł zapamiętać,
ułożyli się pod spodem, zawinąwszy się w derki. Woźnica już dobrą chwilę temu przyłączył się do swoich podopiecznych; regularne, raz głośniejsze raz cichsze chrapanie przypominało cykanie olbrzymiego świerszcza. – Punktualnie po trzecim napełnieniu, nie wcześniej! – przypomniał optioi ziewając,wskazał brodą na klepsydrę. – Jak się nie wyśpię, to mam potem kiepski dzień. Jasne? – Tak, panie – odparł Berus i dodał: – Zrobię, co tylko w mojej mocy, żebyście jutro nie byli zmęczeni! Już wiedział, jakie podejmie kroki. Ciche kwilenie dziecka wyrwało Aqmat ze snu. Przez chwilę nie wiedziała, co się stało ani gdzie jest. Dopiero gdy usiadła i całe wnętrze zakołysało się lekko, przypomniała sobie wydarzenia z poprzedniego dnia: napaść, ucieczkę, obozowisko w lesie, a potem nocleg w ciasnym wnętrzu powozu. Koło niej rozlegało się ciche pochrapywanie męża. Ostrożnie, aby go nie obudzić, odsunęła na bok zasłonę w otworze okiennym i próbowała przeniknąć mrok nocy. Przez korony drzew wyciągających swe gałęzie ku granatowi nieba przebijało światło księżyca. Kilka kroków dalej dostrzegła zarys ciała otulonego w derkę żołnierza. Przez chwilę obserwowała nieruchomą scenę, a potem ułożyła się z powrotem, wracając myślami do przeszłości. Przed czterema laty, w Palmirze, jej przeznaczony do wyścigów wielbłąd spłoszył muła jakiegoś cudzoziemca. Gdyby jej ktoś wówczas powiedział, że ona, córka bogatego kupca, zostanie żoną tego młodego człowieka, który wstając, otrzepywał się właśnie z kurzu, to pewnie wybuchnęłaby śmiechem. Ale koleje losu potoczyły się zgoła inaczej… Dłonią sięgnęła ku pierwszemu upominkowi, jaki Flawiusz kupił jej w Babilonie. Była to stara kamienna pieczęć o cylindrycznym kształcie, którą od tego czasu nosiła na rzemyku na szyi. Przypomniała sobie podróż do Persji, grozę wydanego przez bogów sądu, spotkanie z ojcem Flawiusza i wspólną ucieczkę. Jakże byli szczęśliwi, gdy dotarli wreszcie do Rzymu, a Flawiusz uściskał serdecznie Ulixesa, starszego już człowieka, którego ironiczne podejście do świata zafascynowało ją nie mniej niż jego błyskotliwa inteligencja. Okrutna śmierć bliskiego przyjaciela położyła się cieniem na wszystkim, tak że nie ucieszyło jej nawet wyniesienie męża do godności kuratora. Dopiero narodziny syna przepędziły ponure myśli. A teraz, w pobliżu miasta, nad którym cesarz ustanowił go odpowiedzialnym za finanse, kapryśny los spłatał im takiego figla. Kolejny raz dało się słyszeć ciche kwilenie. Aqmat odwróciła się, podając dziecku pierś, aż się nasyciło i znowu usnęło. W chwilę potem wstała. Musiała zażyć nieco ruchu, wyjść z ciasnego wnętrza na nocny chłód.
Ponownie odsunęła zasłonę, ale na zewnątrz nic się nie zmieniło. Starając się nie hałasować, żeby nie wybić ze snu śpiących mężczyzn, otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz. W napięciu wsłuchiwała się w ciche szmery i trzaski, jakimi rozbrzmiewały leśne ostępy, jak gdyby mruczało jakieś żywe stworzenie. Kiedy dotknęła stopą wilgotnej od rosy trawy, wzdrygnęła się nieco, ale zaraz zaczerpnęła głęboko aromatycznego leśnego powietrza, spoglądając w niebo. Księżyc skrył się za postrzępionym obłokiem, rozjaśniając jego nierówne krawędzie żółtawym blaskiem. Aqmat od dzieciństwa lubiła patrzeć na rozmigotany światłem gwiazd firmament. Tutaj zaś, nad zielonymi wzgórzami jej nowej ojczyzny, nieboskłon nigdy nie jaśniał taką przejrzystością, nawet wtedy, gdy nie spowijały go szare chmury. Choć nie odczuwała przed nim lęku, to jednak las miał w sobie coś obcego i przejmującego grozą. Była szybka i zwinna, a poza tym zawsze nosiła przy sobie sztylet, którym z odległości dziesięciu kroków potrafiła rozszczepić grubą na palec gałązkę. Jak dotąd jednak nie zdarzyło się, żeby ktoś odważył się nastawać na nią. Przez ten czas jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zlustrowała więc całą polanę. Sądząc po kształcie, bezgłośnym śpiącym mógł być jedynie optio. Tylko gdzie podział się ten zwalisty blondyn gapiący się na nią ciągle wzrokiem wiernego psa? Kiedy księżyc powoli wysunął się zza chmury, w zdeptanej trawie Aqmat dojrzała leżącą klepsydrę. Schyliła się, aby ją podnieść – była pusta. Najwidoczniej Berus poszedł napełnić dzbanek. Myśl o wodzie sprawiła, że poczuła pragnienie, więc ruszyła ścieżką ku strumieniowi. Ale i tam nie spotkała nikogo. Pokiwała głową. Chociaż nie bardzo wierzyła, że grozi im jakiekolwiek niebezpieczeństwo, to jednak za taką nieostrożność strażnikowi należała się rano porządna bura. Przykucnęła, pijąc chciwie wodę ze złożonych dłoni, bo wypite wieczorem wino okazało się dosyć ciężkie. Kiedy ponownie się wyprostowała, rozmiękła ziemia ustąpiła pod jej prawą stopą. Aqmat zatoczyła się do przodu, próbując jeszcze szukać oparcia w łożysku strumienia, ale pośliznęła się na omszałym kamieniu i upadła. Oszołomiona nieco uklękła w cicho szemrzącej wodzie. Czując w lewej kostce przenikliwy ból, jęknęła. Nie odważyła się jednak wołać o pomoc. Wstyd czy lęk – sama nie wiedziała, co ścisnęło ją za gardło. Obmacując otoczenie, podniosła się z trudem. Coś brzęknęło, ale nie zwróciła na to uwagi. Niczym ranne zwierzę wyczołgała się na spadzisty brzeg, czepiając się korzeni drzew. Potem, kuśtykając, ruszyła wzdłuż ścieżki. Czuła klejący się jej do nóg ociekający wodą materiał sukni. Odetchnęła dopiero gdy dostrzegła, że drzewa się przerzedzają, lecz zamiast
obozowiska wyrosła przed nią ciemnoszara wstęga drogi. Zaskoczona, stanęła na chwilę w bezruchu, a potem potrząsnęła głową, wymyślając sobie za brak uwagi. Najwidoczniej poszła dalej wzdłuż ścieżki, która przecinała łukowatą drogę! Już chciała zawrócić, gdy pod czyimiś stopami zachrzęścił żwir. By lepiej się przyjrzeć, odsunęła na bok gałązkę. Ostrożnym krokiem nadchodziło kilku mężczyzn poszeptujących między sobą przytłumionymi głosami. Nie rozumiała wprawdzie ani słowa, ale zarys zwalistej postaci Berusa uspokoił ją nieco i przez chwilę myślała nawet, że napotkawszy zagubioną eskortę, sprowadza ją do obozowiska. Gdy jednak nieznajomi podeszli bliżej i dostrzegła germańskie nogawice, a także niejednolite uzbrojenie, żołądek ścisnął jej strach, a serce waliło jak młot: musi zdążyć przed nimi… Utykając, ruszyła z powrotem, starając się nie myśleć o bólu w nodze, byle dalej. Sucha gałązka trzasnęła jej pod nogami. Teraz przez strumień, byle tylko nie upaść. Wspięła się na przeciwległy brzeg. Szybciej! Potknęła się o korzeń, jeszcze parę kroków! Wreszcie pojawiła się polana rozjaśniona światłem księżyca. Ciężko oddychając, wyszła na łąkę. Po napastnikach ani śladu! Teraz trzeba szybko zbudzić mężczyzn, najpierw optio. Żołnierz wciąż jeszcze spał. Aqmat pochyliła się, cicho podeszła do leżącej postaci i wyszeptała: – Obudź się! Żadnej reakcji. Położyła mu rękę na ramieniu, potrząsając lekko. Podoficer nie poruszył się. Czyżby wypił aż tyle wina? Jej głos stał się bardziej natarczywy, a potrząsanie mocniejsze: – Wstawać, niebezpieczeństwo! Na próżno. Zrozpaczona uklękła i chwyciwszy go za podbródek, poruszyła kilkakrotnie wąsatą głową na boki, powtarzając: – Wstawać, niebezpieczeństwo! Ale i to nie przyniosło żadnego skutku. Szczęka Bryta opadła w dół. Nie dowierzając własnym oczom, gapiła się na rozwarte w bezgłośnym krzyku usta, gdy poczuła coś wilgotnego. Powoli uniosła rękę. Blask księżyca oświetlił jej palce. Były lepkie i czerwone. Tak czerwone, jak szerokie cięcie na szyi legionisty. Przez chwilę młoda kobieta była bliska płaczu, ale zagryzła wargi i ból ją otrzeźwił. Zebrała myśli i uspokoiła się. Podbiegła do powozu i potrząsając za ramiona, zaczęła budzić leżących pod nim zawiniętych w derki Primusa i Olusa. Nie odważyła się dotknąć ich głów w obawie, że znowu poczuje
straszliwą wilgoć. Po kilku chwilach, które wydawały się trwać całą wieczność, Primus odchrząknął i usiadł, a w jego ślady poszedł również Olus. – Co się dzieje, dlaczego… – Psst! – Aqmat położyła palec na ustach. – Musimy się bronić, chcą nas napaść. Następnie wyczołgała się spod powozu i otworzyła drzwi, aby obudzić męża. – Flawiuszu, obudź się, napad! Szeleszczące odgłosy, żadnych pytań, tylko mrukliwe: – Już idę. W tym momencie Aqmat ogarnęło tak tkliwe uczucie miłości, że nieomal zapomniała o niebezpieczeństwie. Jeszcze nigdy nie była tak szczęśliwa, że wyszła za niego za mąż. Musiała wytrzeć sobie oczy, więc odwróciła się, żeby nie myślał, że może się boi. Najszybciej jak tylko mogła pokuśtykała do zwłok optio, aby wziąć jego miecz, ale jej ręce daremnie przeczesywały trawę. Dalej wypadki potoczyły się bardzo szybko. Dostrzegła ruch, zwaliste postaci zmierzające ku polanie od strony drogi, błyszczący w świetle księżyca metal, usłyszała tupot nóg i zdyszane głosy. Pierwszy okrzyk, jeden z napastników potknął się i runął jak długi na ziemi – dopiero później miała się dowiedzieć, że Olus podłożył mu gałąź pod nogi. Zaraz też łąka napełniła się odgłosami kroków i szczękiem błyskających kling. Mogła rozpoznać Primusa prowadzącego miecz z zabójczą pewnością, jaką może dać jedynie służba w legionach. Olus dzierżył w dłoni kuchenny nóż, wściekle dźgając powietrze wokół napastnika wymachującego przed nim pałką. Zwrócony plecami do wozu Flawiusz odpierał gwałtowne ataki Huna o długich blond włosach. Jej uwagę przykuł leżący na ziemi napastnik, podnoszący teraz znad starego paleniska poczerniałą twarz, i dłonią sięgnęła ku biodru. Sztylet, gdzie podział się sztylet? Drżącymi rękoma przeciągnęła po sukni, ale broń, którą nosiła przy sobie od wczesnej młodości, zniknęła. Brzęk przy potoku, na który nie zwróciła uwagi… – No, moja gołąbeczko, potrzebujesz obrońcy? Odwróciła się gwałtownie, stając oko w oko z Frankiem. – Berus, co to ma... Blondyn, który znowu nałożył swój pancerz, roześmiał się, przyciągając ją do siebie mocarnymi łapskami. – Ty wiesz, co to ma znaczyć. Przecież też tego chcesz! – okolone szczeciniastym zarostem usta zbliżyły się ku jej twarzy, poczuła kwaśny od wina oddech. – Nie! – krzyknęła – nie, nie! – zanim przypomniała sobie, co w takiej sytuacji radziły czynić doświadczone kobiety. Kolano zabolało ją po ciosie, ale
napastnik zgiął się z jękiem, zostawiając ją w spokoju. Cofnęła się parę kroków, aż potknęła się o leżącego nieprzyjaciela próbującego zetrzeć sobie z twarzy resztki popiołu i straciła równowagę. Upadając, zobaczyła, jak trafiony pałką Olus osuwa się na ziemię. Jego przeciwnik zwrócił się teraz ku Flawiuszowi, podczas gdy Aqmat rozpaczliwie próbowała czołgać się w kierunku męża. Niestety, jakaś ręka schwyciła ją za bolącą kostkę, trzymając niczym dyby. Bezsilnie przyglądała się, jak zgięty w pół Berus wlecze ją dopowozu, błyskając mieczem. Flawiusz próbował odskoczyć od napastnika i przez chwilę stracił z oczu mężczyznę z pałką. Celny cios w głowę sprawił, że i on rozciągnął się bezwładnie na trawie. Muskularny blondyn zniknął we wnętrzu powozu, a chwilę później ukazał się, trzymając w lewej ręce płaczące zawiniątko, zaś w prawej uniesiony miecz. – Aleksander! Nie skrzywdź go! – jęknęła Aqmat, wyciągając ręce w kierunku dziecka. Również Primus zorientował się w sytuacji, dlatego opuścił klingę, a potem odłożył broń na ziemię. Przez moment panowała głucha cisza przecinana jedynie łkaniem dziecka, a potem zabrzmiał śmiech Berusa. Grzmiący, chrypliwy, porykujący odbijał się echem na polanie, gdy Aqmat straciła przytomność. Wilgotne źdźbła trawy na twarzy. Zapach grzybów. Ból w kostce. Trzask palącego się drewna, dym, obce głosy – Aqmat powoli odzyskiwała świadomość. Usłyszała Berusa głośno domagającego się wina. Użył łacińskiego słowa, gdyż Germanie nie mieli własnego, ale reszty rozmowy Aqmat nie udało się zrozumieć. Wychowała się na palmirskiej aramejszczyźnie, umiała dobrze porozumiewać się po grecku i łacinie, radziła sobie nawet z arabskim, jakim posługiwali się podróżujący w karawanach kupcy. Przez wzgląd na ojca mówiła też trochę w parsioraz po galijsku, w języku swojej matki, którego często używała w rozmowach z Olusem. Rudawy Gal uśmiechał się wprawdzie, gdy używała wyrażeń, które wydawały mu się przestarzałe lub zbyt napuszone, ale wystarczyło, żeby raz ją poprawił, a zapamiętywała odpowiednie słowo. W tym wypadku jednak zdawało się to na nic, gdyż napastnicy posługiwali się germańskim dialektem. Być może rozumiał go Flawiusz, znający nie tylko łacinę i grekę, lecz także, dzięki germańskiej matce – język Swebów. Flawiusz? Aleksander? Co się stało? Wracająca powoli pamięć sprawiła, że na czoło wystąpił jej zimny pot. Otworzyła oczy i wspierając się na łokciu, próbowała sprawdzić, co się wokół niej dzieje. Mrok nocy rozjaśniał blask buchającego płomieniami ogniska, wokół którego siedziało czterech mężczyzn. Piąty, witany głośnymi wiwatami, wracał właśnie, trzymając pod pachą antałek wina.
Gdy chciała wstać, poczuła, że związano jej nogi, tak że z trudem mogła tylko usiąść. W półcieniu, obok powozu, dostrzegła cztery leżące postaci. Myśl o tym, że mogły podzielić los optio, który nadal spoczywał na łące przykryty kocem, odebrała jej oddech. Dopiero po chwili zauważyła nałożone im więzy i zdrowy rozsądek podpowiedział jej, że nie zwykło się przecież pętać nieboszczyków. Tylko gdzie podziali się Aleksander i ten obcy chłopiec, również o imieniu Flawiusz? Na łące walały się części bagażu wyrzucone z wozu przez plądrujących: obok sterty ubrań leżały drewniany ceber, w którym zwykła kąpać syna, lampy oliwne, woreczki z przyprawami i naczynia kuchenne. Jej pudełko z kosmetykami stało wpółotwarte na skrzyni, do której spakowali spuściznę po Ulixesie. Ku wielkiej uldze tuż koło siebie rozpoznała własność Flawiusza, kasetę z brązu na lekarstwa, kilka szklanic i trzy amfory z garum zakupione w południowej Galii. Po dzieciach natomiast nie było ani śladu… Aqmat uklękła, spoglądając na pijących przy ogniu mężczyzn, gwałtownie gestykulujących i dyskutujących coraz głośniej, po czym zawołała, machając przy tym ręką. Odwrócili głowy, a dwóch się podniosło i krocząc przez łąkę, podeszło do niej. Berusowi towarzyszył wysoki Germanin o długich jasnych włosach, którego młody głos zdradzał jednak, że przywykł już do rozkazywania. – Ty jesteś Aqmat? – zapytał nie najgorszą łaciną. – Wstań! – Najpierw mnie rozwiążcie. Chyba że się mnie boicie... – kobieta wskazała na rzemienie krępujące jej stopy. – Dano wam jakieś imię? – Askaryk – mruknął Germanin, gestem dając znak Berusowi, który się pochylił, rozwiązał pęta i nagle przygarnął ją do siebie. – Ta gołąbeczka jest moja! Aqmat na próżno próbowała uwolnić się z jego objęć – Frank trzymał ją tak mocno, że prawie nie mogła się ruszyć. – Zostaw ją! – warknął drugi z mężczyzn. – U nas dzielimy się łupem! Ociągając się, Berus rozluźnił uścisk, a Aqmat uwolniła się z jego objęć i pokuśtykała w stronę ognia. – Gdzie jest mój syn? Wszyscy popatrzyli na nią zdumieni, a potem mały człowieczek uśmiechnął się z zakłopotaniem, wskazując na stojący obok niego wyściełany kosz, którym poruszał kołyszącymi ruchami. Uspokojona Aqmat dostrzegła w nim śpiące dziecko, a nieco dalej obcego chłopca. Krępy napastnik skinął na nią, by zajęła wolne miejsce przy ognisku. Kobieta usiadła, możliwie jak najdalej od Berusa, który wyrywał teraz z ziemi źdźbła trawy, rwąc je na kawałki, i gapił się na nią ze złością.
– Chcę pierwszy dostać tę rzymską flądrę – wycedził przez zęby po łacinie. – Jak skończę, wy możecie się nią zająć! Długowłosy młodzieniec o imieniu Askariusz potrząsnął przecząco głową. – To nie nasz obyczaj. Jutro przyjrzymy się zdobyczy, a potem podzielimy. Taka urodziwa sztuka jest wiele warta… – łyknął wina, taksując Aqmat wzrokiem, a ją przeszedł lodowaty dreszcz. – Nietknięta przyniesie nam sporo złotych dukatów. Zwłaszcza jeśli nasz wódz weźmie ją do zabawy w łożu! – Jaki wódz? – Berus zerwał się na równe nogi i zacisnąwszy pięści, zalał rozmówcę potokiem frankońskiej mowy, której młoda kobieta przysłuchiwała się w bezsilnym przerażeniu, nie rozumiejąc ani słowa. Podnieśli się również pozostali mężczyźni, sięgając po swoje sztylety. Przez chwilę wyglądało na to, że rzucą się na siebie, ale ostry głos długowłosego przywołał ich do porządku. Wreszcie usiedli z powrotem przy ogniu, dyskutując zawzięcie, aż na koniec Askariusz przywołał Aqmat do siebie. – Jesteśmy głodni. Umiesz gotować? Kobieta przytaknęła. – Owszem, ale nie orientuję się, co jest w naszych zapasach. – I wskazując na związanego Olusa, dodała: – To nasz kucharz. Jeśli go rozwiążecie… Germanin potrząsnął głową. – Koniec wygodnego życia. Zabieraj się do roboty, bo inaczej… Zauważył, jak Aqmat z gniewem wbija wzrok w ziemię, więc podniósł się, kiwnięciem dłoni każąc jej pójść kilka kroków ze sobą, po czym ściszył głos. – Wydaje mi się, że nie pojmujesz swojej sytuacji – sięgnął do pieczęci na jej szyi i wziął ją do ręki. Przez chwilę przyglądał się lwu zabijającemu byka, po czym wypuścił pieczęć z palców i dłonią podniósł jej brodę, aż ich spojrzenia się spotkały. – Osobiście wolę kobiety, które mnie pożądają. A tych nie brakuje. Aqmat musiała niechętnie przyznać, że nie jest to tylko czcza przechwałka. Frank liczył sobie nieco więcej niż siedemnaście wiosen. Odważna twarz z błękitnymi oczyma, wypielęgnowana broda okalająca zdradzający energię podbródek, muskularne ciało i władcze zachowanie z pewnością kusiły wiele dziewcząt. Askariusz dostrzegł jej wzrok i uśmiechnął się. – Nie zależy mi na kobietach rozkładających nogi, bo ostrze noża łechce je po szyi. Ale oni… – kiwnął głową ku grupie przy ogniu. – Szczególnie temu Berusowi bardzo na tobie zależy. Taka ślicznotka już mu się pewnie nie przytrafi. Jesteśmy częścią większego oddziału, ale wciąż wolnymi wojownikami, i niedawne głosowanie wypadło słabo – podniósł obie ręce, pokazując na prawej dłoni trzy, a na lewej dwa palce. – I dlatego, moja pani – przy tych słowach pogłaskał Aqmat po policzku – dlatego nie wyszłoby ci na zdrowie, gdyby choć jeden z moich ludzi zmienił zdanie, i pożądanie
zwyciężyło nad chciwością. Spraw, żeby się najedli i stali ociężali, bo inaczej stracę moją część złotych dukatów. Ty natomiast, no cóż… Aqmat przełknęła ślinę. – Chętnie przygotuję wam posiłek. Proszę tylko, pozwólcie mi rozmówić się z kucharzem i zobaczyć mojego męża. Co zamierzacie zrobić z uwięzionymi? Odpowiedzią był kpiący wzrok. – Dlaczego kobiety muszą być zawsze takie ciekawskie? Czy któryś z nich zna naszą mowę? Aqmat już chciała potwierdzić i wspomnieć o Flawiuszu, ale zauważyła czujność na twarzy swojego rozmówcy. – Niestety nie – wyjąkała. – Ale wy przecież dobrze mówicie po łacinie, panie! – Trzeba znać język swoich wrogów. Na to Rzymianie są zbyt dumni. Dosyć gadania, bierz się do roboty! Kiedy kobieta pokuśtykała ku więźniom, długowłosy zawołał jeszcze za nią: – I żadnych głupstw. Jeśli coś wprawia mnie w smutek, oznacza to kamienie na grobach dzieci, które za wcześnie odeszły do krainy cieni! Na szczęście nie mógł w tej chwili dojrzeć wyrazu jej twarzy. – Flawiuszu, jak się czujesz? Spętany podniósł głowę i uśmiechnął się. – Nie najgorzej, mam tylko guza i kilka draśnięć. Udało się umknąć któremuś z naszych? – Nie – Aqmat pokręciła przecząco głową, a potem wyszeptała: – Ale przynajmniej nie znaleźli naszych pieniędzy. Była bardzo dumna ze swego pomysłu, by ukryć złoto ofiarowane jej przez ojca na wiano wraz z kilkoma dukatami Flawiusza w amforach z garum. Do cuchnącego sosu nie zajrzał żaden z plądrujących. – Jeszcze nie znaleźli – westchnął jej mąż. – Ale domyślają się, że znakomitsi podróżni, tacy jak my, muszą mieć tego więcej. Nie tak dawno usłyszałem, że jutro mają zamiar torturować jednego z nas… – Co z tym jedzeniem? – dobiegł ją głos od ogniska. – Zaraz będzie – odkrzyknęła Aqmat. Wysłuchała szybko kilku wskazówek Olusa i po chwili wróciła z koszem pełnym wiktuałów. Nie szczędziła trudu, nalewając im wino, żartowała z Germanami rozumiejącymi parę słów po łacinie, a tymczasem w myślach starała się gorączkowo ułożyć jakiś plan. Gdy wszyscy się nasycili, usłyszała płacz Aleksandra. Zapytała więc, czy wolno jej teraz zatroszczyć się o dzieci. Niedbałym ruchem dłoni Askaryk wyraził zgodę. Obcemu chłopcu podała kawałek kiełbasy, po czym wzięła niemowlę z kosza, przyłożyła je do piersi i
spacerując po polanie, dźwięcznym głosem zaczęła śpiewać kołysankę. – Co tam skrzeczysz, co to za mowa? – wrzasnął na nią Askaryk. Aqmat odparła uprzejmie: – Wybaczcie, to język mojej ojczyzny. Boicie się, że rzucę na was czary? Długowłosy pokręcił z oburzeniem głową, po czym zajął się rozmową ze swoimi ziomkami. Wydawało się to raczej mało prawdopodobne, ale nie wolno jej było ryzykować. Teraz miała pewność, że przywódca nie znał greki. Nieco później jej mąż zakasłał, wiedziała więc, że ją zrozumiał. Kiedy niemowlę zasnęło jej na rękach, ułożyła je w koszyku i przysiadła się do obcego chłopca wpatrującego się w nią zaspanymi oczyma. – Jesteś jeszcze głodny, Flawiuszu? – Tak, ale nie nazywam się Flawiusz – usłyszała w odpowiedzi. Aqmat spojrzała na niego zdziwiona. – Ale mój mąż powiedział mi… no dobrze, wobec tego jak masz na imię? – Ezuwiusz! – No więc, Ezuwiuszu, chcesz jeszcze kawałek piernika? Nastąpiło energiczne kiwnięcie głową. Aqmat uśmiechnęła się, a potem spoważniała: – Ci ludzie są źli. Zrozumiałeś? – Źli – powtórzył chłopiec. – Potrzebuję twojej pomocy. Jeśli mi pomożesz, dostaniesz kawałek piernika. Chcesz? – Tak, daj mi! Kobieta odsunęła wyciągniętą ku niej dłoń. – Później, jak mi pomożesz. Musisz zrobić dokładnie to, co ci powiem. Ezuwiusz nie spuszczał z niej oczu, dopóki mu dokładnie nie wytłumaczyła, o co jej chodzi. Wkrótce potem Aqmat wstała i zbliżyła się do ogniska, zwracając się do Askaryka. – Zimno mi. Mogę przyrządzić sobie trochę korzennego wina? Odpowiedzią było milczące skinięcie głową. Zanim podeszła do miejsca, gdzie stała Flawiuszowa kasetka z lekami, ustawiła na ogniu kociołek z winem i ziołami. Pochyliła się nad pudełkiem i podniosła wieczko. W przegródkach z brązu ułożono małe płócienne woreczki. Zawartość większości była jej znana, gdyż mąż, terminujący kiedyś u medyka, wyjaśnił jej ich działanie. Znajdowała się tam zapobiegająca ciąży asafoetia o intensywnym zapachu, dalej środek na gorączkę, proszki na wymioty i przeczyszczenie, opium do znieczuleń oraz zalakowane naczyńko, którego Flawiusz zabronił jej dotykać. Po chwili wahania wyjęła jeden z woreczków, sięgnęła po dwie szklanice i
wróciła do mężczyzn. Zdjęła kociołek z ognia, wyszukała sobie miejsce na boku, po czym nalała ciepłego napoju do pucharów. Raz po raz zerkała skrycie przez ramię, a kiedy już upewniła się, że Askaryk ją obserwuje, wrzuciła szybko nieco proszku do jednego z nich. Potem wstała, podeszła do przywódcy i podała mu trzymany w lewej ręce szklany puchar. – Szlachetny panie, to za to, żeście mnie ochronili. Spróbujcie, to stara recepta z moich rodzinnych stron. Oczy wszystkich skierowały się na wodza, który podniósł się wolno, uśmiechnął szyderczo i kiwając głową, odparł: – Masz mnie za głupca? Myślisz, że nie widziałem, jak dosypujesz czegoś do wina? Aqmat wytrzymała jego wzrok. – To dla mnie, ale nic szkodliwego. Tylko środek, jakiego używają niewiasty, by uniknąć brzemienności! – Ponownie podała mu naczynie. – Niczego w nim nie ma. Możecie się napić bez obaw. Chyba że się boicie? – Bać się? – Germanin zachichotał. – Nic dziwnego, że prowincje rzymskie coraz bardziej się wyludniają, skoro kobiety wolą pijać dekokty zamiast rodzić mężom synów. – Po czym dodał z kpiną: – Chociaż gdy popatrzę na to – wykonał ruch głowy w kierunku dzieci – to wydaje mi się, że twoje sztuczki nie są zbyt skuteczne! Młoda niewiasta oblała się rumieńcem, opuszczając powoli wyciągniętą ku niemu lewą rękę. Askaryk pochylił się, chwytając ją za prawą rękę. – Żeby wszystko było jasne: od tej chwili koniec ze znachorstwem! Zrozumiałaś? Aqmat przytaknęła i chciała odejść, ale mężczyzna nie puszczał jej nadgarstka. – Zaczekaj chwilę. Nie wierzę ci. I wiesz co o tym myślę? Kobieta spojrzała na niego pytająco. – Myślę, że dosypałaś proszku do mojego pucharu, nie do twojego. I nie żadne tam babskie ziele, tylko coś innego. Może truciznę? – Nie, panie, nie – Aqmat zadrżała – Było dokładnie tak, jak powiedziałam. – I mamy w to uwierzyć? – lekko chwiejący się na nogach Askaryk spojrzał po swoich kompanach. Mężczyźni zawyli z uciechy, a Berus zawołał: – Zamieńcie się pucharami, niech ta flądra sama wypije to, czego nawarzyła! – To całkiem niezły pomysł. Co ty na to, moja droga? Aqmat próbowała uwolnić prawą rękę z trzymaną w niej szklanicą. – Proszę, panie, wierzcie mi, niczego nie dodałam do waszego wina. Nie powinniście pić mojego napoju, bo zioła przeciw brzemienności szkodzą
mężczyznom! – Naprawdę? – czknął Askaryk. – A więc troszczysz się o moje samopoczucie? – jego dłoń zgniotła jej nadgarstek, aż jęknęła. – Łaski, panie, puśćcie mnie! – Tylko pod jednym warunkiem! – wysyczał Germanin, rozluźniając uchwyt. – Wypijesz teraz to, co przygotowałaś dla mnie! Trzymał ręce za plecami, przyglądając się kobiecie, która powoli przystawiła do ust trzymane w lewej ręce naczynie i po krótkim wahaniu wypiła jego zawartość głębokimi łykami. – Ooo! – westchnęła, oblizując wargi, i prawą ręką podała Askarykowi kielich. – Spróbujcie przynajmniej, czy też się nie odważycie? Spojrzenia siedzących przy ogniu mężczyzn skupiły się na wysokim blondynie w skórzanych spodniach, któremu miecz ze złotą rękojeścią bujał się przy pasie, i na kobiecie w brudnej wełnianej sukni wyzywającym gestem unoszącej naczynie z winem. Nie było słychać niczego oprócz trzasku palącego się drewna i pierwszego świergotu ptaków zwiastującego nadejście bliskiego już poranka. – No cóż, wobec tego… – Aqmat uśmiechnęła się, opuściła rękę i już miała odejść, gdy dłoń Franka wystrzeliła do przodu, chwytając szklanicę. Wzniósł toast ku swoim kompanom, wypił jednym haustem zawartość, a potem rzucił puchar w głąb lasu, gdzie z brzękiem roztrzaskał się na jednym z drzew. Aqmat spuściła głowę, aby nikt nie mógł dostrzec wyrazu jej twarzy. Teraz musiała szybko działać, gdyż nie wiedziała, ile zostało jej czasu. – Czy mogę zająć się więźniami i podać im coś do picia? – zapytała z udawaną pokorą. – Możesz, ale nie mężowi – odparł Askariusz. – Z nim rozmawiałaś już wcześniej i to aż za długo – odwrócił się, gdy głos zabrał milczący dotąd chudy i wysoki Germanin o haczykowatym nosie i łysej głowie. – Skoro tak długo plątała się pomiędzy nimi, to powinniśmy skontrolować, czy więzy jeszcze trzymają. – W porządku, zajmij się tym – odparł na to długowłosy. Chudzielec podszedł do spętanych, sprawdził ich ręce i nogi, po czym kiwając z zadowoleniem głową, wrócił do pozostałych. Tymczasem Aqmat rozejrzała się wokoło: – Ezuwiusz! – widzieliście go? Berus zawołał kpiąco: – Teraz jeszcze mamy się opiekować dziećmi. Ta flądra rozzuchwala się coraz bardziej. Aqmat musiała się mocno pilnować, żeby nie stracić panowania nad sobą, ale Berus jeszcze nie skończył.
– Kto wie, może ma przy sobie jakąś broń? Sprawdził ją ktoś dokładnie? Mam sam zobaczyć? – chwiejąc się na nogach, wstał i z lubieżnym grymasem na twarzy podszedł do kobiety. – Nie, tym zajmę się ja – uprzedził go Askaryk. Podniósł się, skinął na chudzielca, który popchnął rozzłoszczonego Berusa na swoje miejsce, i zwrócił się do Aqmat. Jego dłonie przesunęły się delikatnie, prawie z pieszczotą po krągłościach młodej kobiety stojącej bez tchu i próbującej nie dać niczego po sobie poznać. Obszukujące ją dłonie były silne, wypielęgnowane i doświadczone, więc przez jedną straszną chwilę walczyła z pokusą, aby delektować się ich dotykiem. Zaraz potem blondyn odsunął się od niej, stwierdzając: – Wszystko w porządku, nie ma przy sobie sztyletu. – I czar prysnął. Aqmat zamknęła oczy, odetchnęła głęboko i nagle opadło ją niezmierne znużenie. Ale jeszcze nie mogła sobie pozwolić na chwilę słabości. Jeszcze nie, bo w przeciwnym wypadku przepadłoby wszystko. Rozejrzała się wokoło. Nocne niebo nie było już tak ciemne. Z ulgą dostrzegła małego Ezuwiusza stojącego w milczeniu kilka kroków dalej i trzymającego coś jasnego w ręce. Kulejąc, podeszła do ognia, wzięła dzbanek z wodą i już miała skierować się ku więźniom, gdy nagle jeden z mężczyzn, który przed chwilą śmiejąc się, pokazywał ku dzieciom, zawołał głośno: – Ty tam, brzdącu, chodź no tu. Co tam masz? Chłopiec z lękiem spojrzał na Aqmat, która kurczowo zacisnęła ręce na glinianym naczyniu. Wiedziała, co to było. Mały składany nóż z wyrzeźbioną w kości małpką jako rękojeścią, który Flawiusz odziedziczył po Ulixesie. Nosił go zawsze przy sobie w sekretnej kieszonce w lewym bucie i stamtąd wyjął go Ezuwiusz. Zrobił to ukradkiem na jej polecenie, gdyż miała nadzieję, że może będzie mogła przeciąć nim więzy. Gdyby odkryto nóż, wszystko byłoby stracone… – No idź, pokaż mu, co masz! – uśmiechnęła się, wkładając w to całą siłę woli. Chłopiec podszedł i podniósł dłoń, tak że ukazała się mała małpka. Germanin skinął, aby malec się zbliżył, i spytał zdumiony: – Co to takiego? – Małpa! – wyjaśnił malec. – Jeszcze nigdy nie widziałem małpy. Nie pokażesz mi jej? – To moja zabawka! – Chcę tylko obejrzeć, zaraz oddam ci ją z powrotem! – odparł mężczyzna, po którym widać było, że za chwilę straci cierpliwość. – To moje, to moje! – zawołał Ezuwiusz, odskakując kilka kroków w tył. – Goń mnie!
Wojownik posłał za nim germańskie przekleństwo i zasiadł znowu ze swoimi kompanami. Aqmat przywołała do siebie Ezuwiusza, szepnęła: – Dobrze się spisałeś, po czym oddaliła się w stronę uwięzionych. Najpierw dała pić woźnicy, a następnie uklękła przy Primusie. Przytrzymując mu dzbanek przy ustach, instruowała go: – Najpierw przetnę twoje więzy na rękach, a potem Olusa. Nóż rzucę na trawę pomiędzy was. Na mój znak sami musicie uwolnić sobie nogi, rozwiązać Flawiusza i zaatakować Germanów. Mają już nieźle w czubie. Zrozumiałeś? Primus przytaknął. – Będziecie mogli się poruszać? Czy pęta nie były zbyt ciasne? – zapytała jeszcze. – Poradzimy sobie – uspokoił ją teść. Aqmat zwróciła się do Ezuwiusza. – Daj mi teraz małpkę. Ale chłopiec schował ręce za plecami, spoglądając na nią z ukosa. – A co z moim piernikiem? – Zaraz go dostaniesz! – Ale ja chcę teraz – odparował malec z przekorą. – Obiecałaś mi! Aqmat zauważyła, że ręce zaczynają jej drżeć. Zastanawiała się, czy powinna spróbować wyrwać mu nóż, ale zaraz porzuciła tę myśl. – Zaczekaj chwilę! – podniosła się, ostrożnie podchodząc do zapasów, gdy dobiegł ją głos Askaryka. – Gdzie się podziewasz tyle czasu? Tu potrzebują twojej posługi! – Zaraz przyjdę. Muszę tylko dać Ezuwiuszowi coś do jedzenia, bo chyba nie chcecie słuchać płaczu dziecka aż do samego rana? – W porządku, ale pospiesz się. I przynieś ceber, Berus chce sobie wymoczyć nogi! Przeklinając złośliwy los, przeszukiwała pakunki, aż znalazła resztkę słodkiego wypieku. Wzięła ceber i rozłamała ciasto na pół. Usiadła przy Ezuwiuszu, podając mu kawałek. Chłopiec wyrwał jej smakołyk z ręki, pakując go sobie do ust, ale lewą rękę nadal trzymał schowaną za plecami. – Chcę jeszcze! Aqmat westchnęła, tego się właśnie obawiała. Podała mu drugi kawałek. I ten zniknął w mgnieniu oka, a malec zażądał: – Daj mi jeszcze! Słysząc to, kobieta pochyliła się nad nim i zasyczała groźnie: – Jeśli mi natychmiast nie dasz małpki, zawołam tego rozbójnika, który siedzi przy ognisku. Pójdzie z tobą do lasu i poszuka tam długiego kija. Chyba nie muszę ci mówić, co się potem stanie!
Ezuwiusz spojrzał na nią ze strachem, wyjął rękę zza pleców i podał jej nóż. – Grzeczny chłopiec – Aqmat chwyciła scyzoryk. – A teraz idź i uważaj na niemowlę w koszyku. Potem dostaniesz coś dobrego. Tak szybko, jak tylko pozwalało na to słabe światło przecięła rzemienie na rękach Primusa i Olusa, upuściła nóż na trawę, po czym zarzuciła sobie ceber na ramię i wróciła do Germanów. Ognisko dopalało się i po wszystkich widać było zmęczenie. Tylko Berus powitał ją gromko: – No, nareszcie! W każdej nędznej tawernie lepiej by nas obsłużono. Ale ta flądra nauczy się jeszcze posługiwania, co wy na to? – rozejrzał się wokoło, ale mężczyźni tylko przytaknęli znudzeni. Askaryk ziewnął. – Niech będzie, wymocz sobie tylko nogi, a potem się zdrzemniemy. Jeden musi czuwać. Ty obejmiesz straż! – wskazał na chudzielca o haczykowatym nosie i dodał: – Pamiętaj, trzeba sprawdzić więźniom pęta i przywiązać kobietę! Aqmat oblała się zimnym potem. Czy ten koszmar nigdy się nie skończy? Wylała resztkę wody z dzbanka do mosiężnego kotła, postawiła go na ogniu, wzięła ceber i pokazując go mężczyznom, powiedziała. – Boli mnie noga. Czy ktoś pomoże mi przynieść wodę? Zapadło milczenie, wreszcie wstał krępy mężczyzna, ten sam, który przedtem chciał obejrzeć nóż, i poszedł z nią do strumienia. Usiadł na brzegu, oparł czoło na rękach, podczas gdy Aqmat mozoliła się z napełnianiem drewnianego naczynia, a jednocześnie jej dłonie gorączkowo obmacywały dno w poszukiwaniu zgubionego sztyletu. Świtało już i w szarym świetle poranka mogła nawet rozróżnić kamienie rozsiane w piaszczystym łożysku. Sztylet, gdzie ten sztylet? Słała błagalne modły do wszystkich bogów, których imiona akurat pamiętała. Zaczerpnęła wody, spojrzała na dno strumienia, wykonała kilka ostrożnych ruchów w poszukiwaniu za nożem i znowu zaczerpnęła wody – powoli ręce zaczęły jej drętwieć z zimna. – Co tam robisz? Łapiesz ryby? – w głosie strażnika słychać było raczej znudzenie niż podejrzliwość. – Jeśli mi pomożecie, będzie szybciej! – odcięła się Aqmat, mając wszakże nadzieję, że tego właśnie nie zrobi. Wreszcie naczynie było pełne, podniosła się więc powoli – i dostrzegła migocące w wodzie ostrze! Zerknęła na mężczyznę siedzącego ze zwieszoną głową, pochyliła się raz jeszcze, włożyła odzyskaną broń pod suknię i poprosiła o pomoc. Germanin bez słowa wziął ciężki ceber na ramię, a po chwili stawiał go już koło Berusa. Aqmat udało się właśnie napełnić stojący na ogniu kocioł, gdy poczuła silny uścisk na biodrze.
– A teraz ściągnij mi buty! Przez moment miała wielką ochotę wbić obrzydliwcowi sztylet w gardło, ale przypomniała sobie o swoim planie i opanowała się. Berus leżał wsparty na łokciach, wyciągając przed siebie nogi. Aqmat chwyciła brudny od gliny but, ciągnęła z wszystkich sił. Jej dłonie raz po raz ślizgały się po brudnej skórze, tak że mało brakowało, a wywróciłaby się. Rozłożony wygodnie mężczyzna gapił się na nią kpiąco, nie wykonując najmniejszego ruchu, który ułatwiłby pracę kobiecie. – Jako dziewka służebna musi się jeszcze wiele nauczyć, nieprawdaż? – zwrócił się do kompanów. – Zostaw ją wreszcie w spokoju – warknął na niego Askaryk, któremu ze zmęczenia zamykały się oczy. Berus zrobił obrażoną minę, ale poruszył się i przy następnej próbie Aqmat udało się wreszcie ściągnąć mu buty. Z obrzydzeniem patrzyła na obrośnięte odciskami palce i najchętniej zatkałaby sobie nos. – Nie podobają ci się? Jak już je delikatnie umyjesz, będą się nadawały do całowania – Berus usiadł. – Woda ma być dobrze podgrzana, tak jak lubią eleganccy Rzymianie, bo inaczej… Aqmat przyciągnęła ceber z zimną wodą i przygotowała kawałek mydła. Jeszcze chwila i w kotle zabulgocze wrzątek. I w tej właśnie chwili długonosy Germanin podniósł się ze swojego miejsca zapewne z zamiarem skontrolowania skrępowanych mężczyzn. Zrozpaczona Aqmat spoglądała ku niemu. Łąkę spowijał już brzask wschodzącego słońca. Zauważy przecięte pęta i to nawet jeśli tylko przelotnie pochyli się nad nimi. Jak go powstrzymać? Tylko na tyle, ile człowiek potrzebuje, aby policzyć do dziesięciu. Albo tylko do pięciu! Ale jak? Nie znała nawet jego imienia! Dojrzała leżącą na trawie chustę. Jedną z tych, w które zwykła owijać Aleksandra. Piękny materiał z białej egipskiej bawełny z wyszywanymi czerwonymi zygzakami. – Panie, proszę – zwróciła się do niego. Wydawało się, że jej nie usłyszał. Ciężkimi krokami szedł dalej w kierunku więźniów. – Jak ma na imię? – zagadnęła z bijącym sercem Berusa. – Co cię to obchodzi? – Potrzebuję leżącej tam chusty, gdyż inaczej woda do kąpieli nie będzie miała odpowiedniej temperatury, panie! – Aqmat nie miała pojęcia, który z bogów rzymskiego Panteonu był kompetentny w sprawach zuchwałych kłamstw. Westchnęła więc do Merkurego, obiecując złożyć mu w świątyni ofiarę, jeśli tylko ten osiłek o blond włosach nie poweźmie podejrzeń. I bóg wysłuchał jej błagania. Berus podniósł się nieco i zawołał coś po frankońsku. Długonosy, będący już
prawie przy spętanych, odwrócił się. Blondyn mówił coś dalej, gestykulując i wskazując na łąkę. Mężczyzna wzruszył ramionami, pochylił się i podniósł chustę, po czym przyniósł ją kobiecie, która wzięła ją ze słowami podzięki. Aqmat zerknęła na bulgoczący i buchający parą kocioł. Szybko zwinęła chustę, owinęła nią gorące naczynie i uniosła je nieco. Przez chwilę stała nachylona. Jej oczy wędrowały od cebra do Berusa. Blondyn w oczekiwaniu przeciągnął się leniwie. Usta Aqmat ścisnęły się w wąską, cienką linię… Nocny obchód przyprawiał o dreszcze, więzy uciskały, a Flawiusz miał dużo czasu na rozmyślanie. Wolał się jednak nie zastanawiać nad tym, co grozi im wszystkim, jeśli plan Aqmat zawiedzie. Strzępy rozmów dobiegające od siedzącej przy ognisku bandy sprawiały, że czuł przelatujące mu po plecach ciarki. Musi im się udać. Wrócił myślami do przeszłości, do tego, co nastąpiło po tym, gdy przed siedmioma laty opuścił ojczyste strony w okolicy Augusta Treverorum. Młode lata w majątku ziemskim ciotki Druzylli – beztroski czas, choć nie do końca, bo czyż nie trapiły go powracające wciąż koszmary, które ustały dopiero wtedy, gdy stryj Juliusz otworzył bramy przytłumionym wspomnieniom. Wspominał, jak udało mu się ukryć portal świątyni Fortuny, najcenniejszą własność Lopodunum. Jak barbarzyńcy napadli na miasto i porwali jego matkę Brygidę. Dobrze pamiętał swój lęk, gdy ukrywał się w piwnicy, i wreszcie ucieczkę z płonącego miasta… Myśląc o swojej dawnej prostoduszności, Flawiusz nie mógł powstrzymać gorzkiego uśmiechu. Wyobrażał sobie, że wystarczy ukryć cenny portal, aby szybko i bez trudu osiągnąć bogactwo, które było mu niezbędne, by zdobyć względy adorowanej Faustyny… Nic dziwnego, że bogowie nie byli mu przychylni w tym przedsięwzięciu, jakie rozpoczął w towarzystwie swojego przyjaciela Ulixesa Gabinusa Aquili, którego miniaturę ciągle jeszcze nosił zawieszoną na szyi na skórzanym rzemyku. Wszystko przebiegło inaczej niż to sobie wyobrażał, trudniej, boleśniej, ale przecież bez porównania lepiej. A teraz, gdy wracał jako cesarski urzędnik, w towarzystwie ojca i ukochanej kobiety, los znowu sprzysiągł się przeciwko niemu. Kolejny raz najazd Germanów pustoszył rzymskie prowincje na kresach, sięgając aż do bezpiecznej niegdyś krainy nad Mozelą. Czy nigdy nie nastanie pokój pomiędzy Rzymianami i dzikimi sąsiadami na Wschodzie? Co skłaniało Germanów do ciągłych napaści i łupiestwa? Dlaczego walka, grabież i bohaterska śmierć były w ich oczach czymś godnym szacunku, natomiast życie w pokoju czymś dobrym dla słabeuszy? Dlaczego nie mogli osiedlić się jako sąsiedzi Rzymian i uczyć się od nich? Czy nie wystarczało ziemi dla wszystkich? Czy nie lepiej wznosić domy, zamiast rzucać je na pastwę
płomieni… Wyczerpany, sam nie wiedząc kiedy, zapadł w niespokojną drzemkę, gdy nagle obudził go jakiś odgłos. – Psst, popatrz tutaj! Flawiusz odwrócił głowę. Leżący obok niego Olus przewrócił się na bok z tryumfującym uśmiechem na twarzy. Powoli uniósł nieco prawą rękę. W szarości poranka Flawiusz dojrzał składany nóż z rękojeścią w kształcie małpy. Ostrożnie wysunął głowę, a kiedy żaden z siedzących przy ogniu napastników nie spoglądał w ich stronę, wyciągnął ku kucharzowi związane dłonie. Jedno cięcie i był wolny. Z ulgą rozmasował sobie zdrętwiałe kończyny i szepnął: – A co z nogami? – Dopiero na znak Aqmat. Jeśli podniesiemy się wcześniej, nabiorą podejrzeń. Podam teraz nóż Primusowi, żeby mógł uwolnić woźnicę. Nałóż z powrotem rzemienie na nadgarstki. Następne chwile spędzili w pełnym napięcia oczekiwaniu. Jaki znak miała Aqmat na myśli? Zamacha ręką, zawoła czy też mają zwrócić uwagę na coś zupełnie innego? Usłyszeli kroki na trawie. Nadchodził łysogłowy mężczyzna o haczykowatym nosie. Flawiusz naprężył się, gotów skoczyć mu do gardła, gdyby ten miał zamiar pochylić się i sprawdzać więzy, ale rozkazujący głos Berusa dotarł do Franka, który zawrócił w stronę ogniska. Flawiusz z ulgą opadł na ziemię. Najwidoczniej jeszcze nie teraz… – Auaaah! Przeraźliwy ryk rozdarł panującą ciszę, dźwięk niczym z gardzieli śmiertelnie zranionego zwierza. Wstrząśnięci więźniowie zerwali się na nogi, widząc kłęby pary, dwu mężczyzn biegnących ku Berusowi i ostronosego rzucającego się z wyciągniętym mieczem na Aqmat, która miota coś w jego kierunku. Zanim jednak mężczyzna zdołał jej dosięgnąć, upuścił broń, potknął się i osunął na kolana. Primus pierwszy przeciął sobie pęta na nogach, po czym pobiegł uwolnić pozostałych. Pochylona nisko ku ziemi czwórka więźniów w kilku susach dotarła do ogniska. Flawiusz wyrwał z pochwy miecz Askaryka, po broń sięgnęli także Primus, Olus i woźnica. Dwóch pochylonych nad Berusem Franków zamarło, widząc skierowane ku sobie cztery gołe ostrza. W pełnym niedowierzania zdumieniu podnieśli ręce, pozwalając się bez sprzeciwu związać. Zanim Flawiusz podbiegł do żony leżącej w bezruchu na łące, rzucił jeszcze okiem na koszyk, w którym spał Aleksander. – Aqmat, co się stało? Ukląkł i przytulił ją do siebie, głaskając po policzku. Jej powieki drgały,
wreszcie otworzyła oczy: – Flawiuszu… czy…? – Tak, tych dwóch jest już związanych – odsunął jej pasmo włosów z twarzy. – Nie jesteś ranna? Pokręciła głową. – Tylko skręcona kostka. A co z dzieckiem? – Śpi jak kamień – mąż przyjrzał się jej z uwagą. – Co zrobiłaś z ich wodzem? Czy zastosowałaś coś z zalakowanego woreczka? – Nie, tego… na to nie mogłam się zdobyć. Użyłam opium. To chyba dobrze? Flawiusz przytaknął i dodał: – Wtedy, w Palmirze, pamiętasz, powiedziałaś mi, że Galowie to bardzo dzielny naród, zwłaszcza kobiety? Aqmat uśmiechnęła się słabo, a mąż pocałował ją delikatnie. – Jesteś bohaterką. Pokonałaś trzech napastników… Żona objęła go za szyję. – Proszę, zabierz nas tam, gdzie będziemy bezpieczni. Gdzie możemy żyć jak rodzina… – zaczęła łkać. – Nie chcę już nigdy więcej być bohaterką. Proszę, obiecaj mi to! Flawiusz spojrzał na nią, kiwając głową w milczeniu. I on tęsknił za bezpieczeństwem, lecz nie miał pojęcia, jak dotrzymać złożonej obietnicy. Wziął ją na ręce i zaniósł do powozu, potem wrócił po leżącego w koszu Aleksandra i włożył jej dziecko w ramiona. Poranne słońce poczęło różowić strzępiaste chmury na wschodzie, gdy Flawiusz podszedł do mężczyzn przy ogniu. Primus i Olus włożyli pokryte bąblami nogi Berusa do cebra z zimną wodą i właśnie wiązali Askaryka. Ojciec wskazał na leżącego bezwładnie Franka. – Co to było? Trucizna? – Niestety, nie – odparł krótko Flawiusz, ściągając surowo usta, czego nigdy przedtem rodzic u niego nie zauważył. – Wolałbym, żeby tak było, bo łatwiej ją zdobyć. Zamiast tego dała mu cenne opium. Primus spojrzał na niego z dezaprobatą. – Bądź zadowolony, że nie ma ludzkiego życia na sumieniu. – I wskazując na ostronosego, dodał: – Możesz go opatrzyć? Syn wzruszył ramionami, w milczeniu wyciągnął sztylet Aqmat z rany i opatrzył jęczącego rannego. Nie zwracając większej uwagi na to, co jedzą, posilili się nieco, rozważając swoje położenie. Gdy spakowali rozrzucone bagaże, pochowali optio i zebrali wszystką broń, wyruszyli w dalszą drogę. Na polanie pozostało czterech spętanych Franków.
Ujechawszy kilka mil, zatrzymali się. Na skraju drogi wznosiła się budowla z niewielkim dachem. Ochraniał on kolorową płaskorzeźbę, z której spoglądały na nich trzy boginie o wysokich, okrągłych fryzurach. Flawiusz rozpoznał świątynię Matron; teraz już wiedział, gdzie się znajdują. Na jego znak Primus i Olus podnieśli leżącą na koźle postać i rozwiązali krępego Franka, który mamrocząc pod nosem przekleństwa, ruszył z powrotem w kierunku, skąd przybyli. Trzaskając biczem, woźnica popędził konie. Jeśli nic im nie stanie na przeszkodzie, to przed zapadnięciem zmroku dotrą do celu podróży. Następne godziny minęły w pełnym troski milczeniu. Aqmat i dzieci spały; Primus zagadnął parę razy syna, ale padały jedynie lakoniczne odpowiedzi. Zamilkł więc i też po krótkiej chwili zachrapał. Flawiusz pogrążył się w niewesołych rozmyślaniach. Wciąż łamał sobie głowę nad tym, jaką decyzję powinien teraz podjąć. Niedawno minęli zjazd ku Augusta Treverorum. Ale miasto będące pewnie jeszcze w rękach łupieżców wydawało mu się zbyt niebezpieczne. Lepiej zrobią, jeśli schronią się w posiadłości, gdzie spędził swoją młodość. Jakże często skarżył się wtedy na swój los, że musi dorastać w takiej głuszy – teraz mogło to być dla nich ratunkiem. Miał nadzieję, że oddziały Franków posuwające się wzdłuż wielkich rzymskich dróg nie zwrócą uwagi na niewielkie rozwidlenie – niepewna to nadzieja, ale nie pozostawało im nic innego. Czy Druzylla i Juliusz mieszkali tam jeszcze? Być może domostwo zostało sprzedane lub porzucone, jak wiele innych w tych czasach gospodarczej nędzy i rosnących podatków. Flawiusz tylko dwukrotnie miał okazję przesłać stryjowi listy za pośrednictwem godnych zaufania podróżnych; przed pięcioma laty z Augusta Raurica i znowu wiosną tego roku z Rzymu. Ale w obu wypadkach na próżno wyczekiwał odpowiedzi. Oparł się wygodniej, przyglądając się śpiącej żonie. Rozumiał jej prośbę, rozpaczliwe pragnienie bezpieczeństwa, lecz choć głowił się nieustannie, nie bardzo wiedział, jak wywiązać się z danej obietnicy. Czy byłoby lepiej, gdyby nie przyjął wcale stanowiska w Augusta Treverorum? Mają zawrócić i błąkać się po Imperium, aż wreszcie znajdą spokojną przystań w jakiejś dalszej prowincji? Tylko jak utrzymać przy życiu rodzinę? Potrząsnął głową, by pozbyć się natrętnych myśli. Wkrótce nadejdzie pomoc. Wprawdzie cesarz Aurelian wyruszył latem na od dawna już planowaną kampanię perską, lecz kiedy usłyszy o napadzie Franków, z pewnością wyśle z odsieczą jeden z legionów pod dowództwem najzdolniejszego ze swoich wodzów i żołnierze przepędzą z kraju barbarzyńców. Do tego czasu muszą wytrzymać. – Panie, wydaje mi się, że dotarliśmy na miejsce! Bekliwy głos woźnicy wyrwał Flawiusza z zadumy. Pojazd zwolnił i wreszcie
stanął w miejscu, tylko drewniane nadwozie nadal kołysało się lekko na skórzanych pasach. Rozprostowując z trudem zesztywniałe nogi, wysiadł z powozui rozejrzał się wokoło. Przed nim stały w trawie pokryte plecionymi dachami kamienie wotywne, a z tyłu znajdowała się niewielka kwadratowa budowla. Biała nadbudowa dwupiętrowej środkowej części wznosiła się nad pokrytym drewnianymi gontami dachem ganku wspierającego się na pomalowanych na czerwono kolumnach – wszystko tak, jak zapamiętał. Tylko otoczenie zmieniło się nie do poznania. Z ogromnej sosny ostał się jedynie strzaskany pień wyglądający, jakby trafił go piorun, natomiast po lesie nie pozostało nawet śladu. Dokąd tylko wzrok przebijał mgielne opary, wszędzie widać było porośnięte zaroślami resztki korzeni. Z ociąganiem i bojąc się tego, co może zobaczyć, spojrzał na prawo, gdzie w odległości około półtorej mili musiała znajdować się posiadłość. Zmierzchało już i gęsta mgła zaczęła napełniać kotlinę, ale wydało mu się, że na przeciwległym zboczu dostrzega znajome kształty. Mógł już rozpoznać oba dwupiętrowe czworoboki willi połączone zadaszonym portykiem. Wokół nich skupiły się zabudowania gospodarcze, nad którymi dominowała wieża spichlerza. Wszystko otaczał mur na wysokość człowieka – w jego budowę strachliwy stryj zainwestował kiedyś ostatnie denary. Posiadłość wyglądała na nienaruszoną, lecz z daleka nie było widać żadnych oznak życia – ruchu, światła, dymu. Woźnica spojrzał pytająco na Flawiusza, który dał znak do dalszej jazdy i wsiadł do powozu. Szprychowe koła podskoczyły na wypłukanej przez deszcz drodze, powoli podjechali bliżej. Flawiusz poczuł dłoń na swojej twarzy, odchylił się, więc nieco, aż poczuł pierś Aqmat. – Czy to tutaj? – usłyszał jej głos. Przytaknął. – Owszem, tylko że nie wiem, czy ktoś tu jeszcze mieszka – odwrócił się, spoglądając żonie w oczy. – Myślisz, że jesteśmy tutaj bezpieczniejsi niż w Augusta Treverorum? – spytała cicho, a kąciki ust zadrżały jej lekko. – Tak – odparł, biorąc ją za rękę i starając się, aby jego głos zabrzmiał pewnie. – Tak mi się wydaje. Zbliżyli się do gospodarstwa na odległość około pięćdziesięciu kroków. Białe ściany willi zwieńczone spadzistymi więźbami z czerwonych dachówek wznosiły się nad murem. Brązowe okiennice były pozamykane. Powozemzatrzęsło na żwirowanej drodze. Olus podjechał bliżej i nachyliwszy się, powiedział: – Mam ruszyć przodem i rozejrzeć się?
Flawiusz przytaknął i nakazał zatrzymać pojazd. Przyglądał się, jak okrągły Gal galopuje ku bramie, zsiada z wierzchowca, zagląda przez szpary do środka, a potem bierze do ręki spiżową kołatkę. Rozbrzmiało kołatanie i zaraz po nim głuche szczekanie psa. Oczekujący zobaczyli, jak kucharz pochyla się ku bramie i coś mówi, a potem gwałtownie macha rękoma. Powóz z ostrym szarpnięciem ruszył z miejsca i w tym samym momencie rozwarły się dębowe wierzeje. Flawiusz trącił Primusa, którego chrapanie ustało w jednej chwili, po czym zniecierpliwiony wyskoczył z pojazdu i pobiegł ku mieszkańcom, którzy wyszli przed zabudowania. Byli tam wysoka, szczupła kobieta z ciemnymi lokami oraz nieco od niej niższy, prawie zupełnie łysy muskularny mężczyzna. – Druzyllo, Juliuszu! – wykrzyknął Flawiusz, obejmując ich, a tymczasem carrucawtaczała się na podwórzec. Gdy wszyscy weszli do środka, Ursus, stary odźwierny, zamknął szybko bramę i stękając, zasunął ciężki rygiel. Flawiusz przywitał się także z Molosusem, brytanem strzegącym posiadłości, który machając ogonem, lizał go po rękach. Zbiegła się też cała służba, gapiąc się z ciekawością na nowo przybyłych. Kilka godzin później najedzeni zasiedli w przestronnym westybulu. Flawiusz, który opowiedział właśnie pokrótce o wydarzeniach, jakie miały miejsce od czasu jego wyjazdu, zwrócił się do stryja: – A jak wygląda sytuacja u was? Juliusz wzruszył ramionami. – Czekamy. – Na co? – Aż przyjdą. Albo aż pociągną dalej – wszyscy wiedzieli, kogo ma na myśli. Primus odchrząknął. – Nie ma w okolicy legionistów? Jego przyrodni brat zerknął na niego z gorzkim uśmiechem na twarzy: – Wiesz doskonale, jak to funkcjonuje. – Jak co funkcjonuje? – wtrąciła się Aqmat, spoglądając na Aleksandra śpiącego w stojącym niedaleko koszyku. – Tu, w głębi kraju, jest kilka kaszteli, ale słabe załogi wolą kryć się za murami, niż dać rozbić sobie nosy. Następny jest w Beda, a to kawałek drogi stąd. – Juliusz gestem ręki przywołał oczekującego na uboczu młodego człowieka o jasnych włosach – Feliksie, przynieś nam greckiego wina. Primus zwrócił się do Aqmat. – Większość oddziałów stacjonuje wzdłuż granicy na Renie, ale to bardzo cienka linia. Jeśli Germanie ją przerwą, to nikt ich nie zatrzyma, aż zanurzą swoje miecze w morzu przy Słupach Herkulesa.
Młoda kobieta spojrzała na niego z niedowierzaniem. – Nikt nie zatrzyma barbarzyńców? Juliusz przytaknął. – Przynajmniej nie podczas ofensywy. Dlatego też mamy nadzieję, że szybko przejdą obok. Divodurum to podobno bardzo łakomy kąsek – zaśmiał się, a z jego głosu przebijała gorycz. Przyglądnął się wnoszonej właśnie przez niewolnika amforze. – Moje ostatnie wino z Samos. Nawet Tercjusz, największy handlarz w mieście, nie jest teraz w stanie sprowadzić go. Wszyscy pili w milczeniu rozcieńczone wodą, ciężkie słodkie wino. Olus podrapał się po rudawej brodzie, po czym zagaił: – Czyli strzegące granicy oddziały siedzą bezczynnie nad Renem, przyglądając się, jak tyłki barbarzyńców znikają na horyzoncie? – Mniej więcej – przytaknął Juliusz. Primus podniósł rękę. – A co mają robić? Ruszyć za nimi w pościg, odsłonić granicę i zaryzykować jeszcze więcej napadów? Tym, czego brakuje Cesarstwu, są obywatele, którzy sami mogą bronić murów miast, no i ruchomych oddziałów w głębi kraju. – Nasz legionista ma oczywiście rację – stwierdził Juliusz – ale należy również przyznać, że ta taktyka oczekiwania także może się opłacać. – Niby dlaczego? – chciał się dowiedzieć Olus. – Ponieważ barbarzyńcy nie mają zamiaru osiedlić się na terenie Imperium. W którymś momencie będą mieli dość łupów i zaczną tęsknić za swoimi chlewami – Juliusz grymasem wyraził swoją pogardę. – A kiedy ciężko obładowani znajdą się na granicy Cesarstwa, będą już na nich czekać nasi dzielni żołnierze, aby ich dopaść i odebrać zdobycz… Aqmat była wstrząśnięta. – Ale przecież wtedy za późno już na zapobieganie szkodom. – Nie z punktu widzenia naszych wojsk. Już od dawna służą w nich nie Rzymianie, tylko zaciężna hołota, wcale nie lepsza od naszych wrogów – westchnął Juliusz. – Tym sposobem dorabiają się większego bogactwa, niż gdyby musieli maszerować przez puszcze i bagna Germanii. – Wolno im zatrzymać to, co odebrali plądrującym? – nie rozumiał Olus. – Nie mają obowiązku zwrócić wszystkiego poprzednim właścicielom? Juliusz spojrzał tylko na niego, kręcąc w milczeniu głową, jak gdyby tyle naiwności było zbyt wielkim ciężarem dla jego udręczonego ducha. Flawiusz pospieszył Galowi z odsieczą. – Słuszne pytanie. Tylko – jak to przeprowadzić? Jak ustalić, do kogo co należało? – sięgnął po stojący przed nim puchar, wypijając łyk. – Już nawet cesarze domagali się od żołnierzy oddania zdobytego łupu. Jeśli chcesz wiedzieć, jak się to skończyło, to spróbuj wydrzeć Molosusowi kawałek
kiełbasy z pyska. – I zwracając się do stryja, zapytał: – Jak to było wtedy w Kolonii? Juliusz podrapał się po głowie. – Działo się to prawie półtora roku temu. Salonin, syn cesarza Galiona, sprawujący władzę wraz z ojcem, wpadł na głupi pomysł odebrania żołnierzom takiej właśnie zdobyczy. I wiecie, jaki był finał? Primus, Olus i Aqmat pokręcili głową przecząco. – Wojsko podniosło bunt i ogłosiło władcą legata Postumusa. Ten zdobył Kolonię i rozkazał zasztyletować małego cesarzyka. Potem on i jego następcy zarządzali własnym Imperium. Dopiero pół roku temu Aurelianowi udało się na powrót podporządkować Rzymowi utracone prowincje. Przez chwilę wszyscy siedzieli w milczeniu, podczas gdy płomienie świec drgały lekko, poruszane ruchem powietrza. Wreszcie Flawiusz zapytał: – Ale wy nie czekacie chyba bezczynnie, aż zbójecka horda zjawi się i tutaj? Juliusz wzruszył ramionami, spoglądając z uśmiechem na żonę. – Wiele nie jesteśmy w stanie zrobić. Ale napaść Bagaudów, którą przecież tutaj przeżyłeś, położyła kres różnicom zdań pomiędzy mną i Druzyllą – podszedł do okna i otworzył drewnianą ramę z małymi przeszklonymi otworami. Za nią, jeszcze przed drewnianą okiennicą, widać było wmurowaną u dołu i u góry kutą żelazną sztabę, pośrodku której sterczały w bok wygięte szpice. Przez pozostałe otwory nie mógł się już nikt przecisnąć. – Wszystkie okna willi są zabezpieczone w ten sposób, drzwi okuto żelazem i jeszcze raz podwyższono mur – Juliusz zamknął okno i wrócił do stołu. – Ale najważniejszy jest nasz burgus. – Macie tu prawdziwą wieżę obronną? – Primus nie potrafił ukryć zdumienia. Juliusz przytaknął. – Przebudowaliśmy stary spichlerz. Jutro pokażę wam wszystko – wziął do ręki dłoń swojej żony. – Niestety, aby to wszystko sfinansować, musieliśmy poświęcić las. Piękne chojary zostały sprzedane na drewno budowlane, a resztę przerobiono na węgiel drzewny. Druzylli ciężko było na to przystać. Ale ponieważ w okolicy Augusta Treverorum wycięto już wszystkie bory, dostaliśmy całkiem niezłe pieniądze – Juliusz wzniósł swój puchar z uśmiechem zadowolenia. – Nasz sąsiad, Marek Sewerus, wyśmiewał się z nas wtedy. Nie wiem, czy dzisiaj jest mu tak wesoło jak wówczas. Kolejny raz zapadło milczenie. Wszyscy zatopieni w myślach, wpatrywali się w płomienie oliwnych lamp. – Masz jeszcze gęsi? – zapytał Flawiusz. Juliusz przytaknął, wyjaśniając Aqmat: – Czujne ptaki, uratowały kiedyś rzymski Kapitol – wzniósł toast za
nieobecne gęsi. – Dodatkowo przez całą noc straż trzyma dwóch niewolników. Jeden obserwuje okolicę z wieży, drugi patroluje wzdłuż muru. Ale udajmy się już na spoczynek. Znalazłszy się w pokoju, Flawiusz otworzył okiennicę, usiłując przebić wzrokiem gęstą mgłę. Księżyc w pełni przenikał chłodną wilgoć bladym światłem. Poczuł ciarki. Aqmat pochwyciła go za rękę, pociągając łagodnie ku łożu, obok którego stał metalowy stojak z misą pełną żaru z węgla drzewnego, ogrzewający całe pomieszczenie. Ale tej nocy Flawiuszowi nie był dany sen. Wciąż zrywał się przerażony, coraz wyraźniej czuł, że coś tu nie jest w porządku. W jednej chwili jest na drodze wiodącej do świątyni: ubrany, w zawiązanych sandałach. Jak się tu dostał? Jako dziecko często wędrował we śnie. Ale zawsze niezbyt daleko, nigdy poza gospodarstwo. Ale to teraz bez znaczenia. Szuka czegoś, co musi odnaleźć i umieścić w bezpiecznym miejscu. Ukradkiem rozgląda się wokoło i zamiera. Za nim wznosi się posiadłość, wyraźnie odcinająca się na tle doliny. Jasno oświetlone okna rozpraszają ciemności nocy. Ciśnie mu się na usta przekleństwo. Czy wszyscy poszaleli? Teraz jeszcze bardziej będzie musiał się spieszyć, odnaleźć to, czego szuka, zanim… Nagle wie już, co to jest: jego kasztanka. Juliusz podarował mu ją, gdy doszedł do pełnoletności. Musi tu być, gdzieś na zewnątrz. Być może przy świątyni? Zaczyna biec. Wyrastają przed nim kolumny wspierające dach ganku. Coś czerwonego migocze pomiędzy kamieniami wotywnymi. Chce zawołać. Ale nie, każdy dźwięk może zwabić barbarzyńców. Biegnie dalej, aż wreszcie dociera do świątyni. Mgła ustąpiła. Księżyc w pełni oświetla purpurowe drewniane podpory, drzwi stoją otworem. Wewnątrz chybotliwie migoce płomień dopalającej się lampy. W mroku widać zarysy posągu Jupitera, poza tym nie ma nikogo. Może bóg mu pomoże? Ale by zyskać jego przychylność, powinien złożyć ofiarę. Tylko jaką? Na próżno przewraca swoją sakiewkę – pusto, nie ma nawet nędznego miedziaka. Potyka się w ciemnościach. Aby zdobyć dar ofiarny, musi najpierw wrócić do posiadłości. Trzeba się spieszyć, bo teraz bezbronna willa jest wystawiona na widok wroga, liczy się każda chwila. Wychodzi przed drzwi, wyglądając spod kolumnady. Z ulgą dostrzega, jak rozświetlone okna posiadłości ciemnieją jedno po drugim. Pewnie Primus wydał rozkaz gaszenia świateł! Jednocześnie jednak ogarnia go lęk, gdyż czuje, że gdy zgaśnie ostatni ognik, stary Ursus zarygluje bramę i nie wpuści już nikogo. A on nie odszukał jeszcze swojej kasztanki! Gdzie się podziała? Ogarnia go panika! W dole, przy strumieniu, jakiś ruch...? Rusza biegiem, czuje ból w piersiach, widzi przed sobą migoczące złotobrązowe włosy i nagle dociera do niego, że to nie jego wierzchowiec, tylko Aqmat. Najwidoczniej
straciła orientację, gdyż oddala się od posiadłości, w której widać jeszcze trzy jasne punkty okien. Jeden z nich ciemnieje, gdy tymczasem jego małżonka jest coraz dalej, nie uda się jej dogonić. Musi ją zawołać, nawet ryzykując, że zaalarmuje barbarzyńców: – Aqmat, wracaj! Aqmat… – Flawiuszu, co się dzieje? Zerwał się z posłania. W półmroku sypialni dostrzegł zatroskaną twarz pochylającej się nad nim żony. Wyciągnął ręce i przytulił ją mocno. – Dręczyły mnie koszmary. Wyszedłem na zewnątrz, szukałem cię… Przesunęła mu dłonią po spoconym czole. – Wszystko w porządku. Było bardzo duszno. Otworzyłam okiennicę… Flawiusz patrzył na okno, potrzebując dłuższej chwili, aby dotarło do niego to, co widzi. Przez kwadratowy otwór podzielony wygiętą, kolczastą sztabą zaglądał do środka księżyc w pełni. Na okrągłej tarczy widać było kontury zdobiących ją zarysów, znikła mgła rozwiana wiatrem poruszającym lekko uchyloną okiennicą. – Aqmat, niebo… – wskazał ku oknu. – Chcesz obudzić innych? – spytała cicho. Pokręcił głową. – Nie, zobaczę tylko, czy strażnicy czuwają. Aqmat skinęła głową, wzdrygając się na wspomnienie ostatnich przeżyć. Czy rzeczywiście zdarzyło się to dopiero wczoraj? Flawiusz podniósł się z łoża, nałożył sandały i tunikę, przypasał do boku krótki miecz, po czym, stąpając lekko, ruszył ku wejściu do willi. Nawet po tylu latach otoczenie było mu tak znajome, że nie potrzebował lampy. Otworzył drzwi. Studnia, ściany zabudowań gospodarskich, stos drewna na opał, spichlerz – wszystko stało w bezruchu niczym zmrożone zimnym księżycowym blaskiem. Gdy jednak wyszedł na zewnątrz, posłyszał zbliżające się kroki i dojrzał nieznanego parobka, który przyjrzał mu się pytająco, potem najwidoczniej go rozpoznał, pozdrowił i znowu skierował się ku murowi otaczającemu posiadłość. Flawiusz milczącym gestem odwzajemnił pozdrowienie i ruszył w stronę bliskiej już wieży. Otwierane odrzwia zaskrzypiały lekko, po chwili znalazł się w ciemnym wnętrzu. Teraz żałował, że nie zabrał lampy, gdyż na każdym kroku potykał się o beczki, skrzynie lub snopy. Mimo to przedzierał się jednak do przodu, aż doszedł do drabiny. Ostrożnie stawiając stopy na szczeblach, wspiął się na trzecie piętro. Tutaj przez małe wąskie okienko wpadało do środka światło, otworem stały też wiodące na galeryjkę drzwi. Wyszedł na nią. Na granatowym, usianym gwiazdami nieboskłonie świecił niski już księżyc. U
swoich stóp dojrzał ceglany dach willi, za nim drzewa owocowe, dalej mur, łąkę oraz kotlinę z potokiem. Spoglądając w dal, mógł bez przeszkód dojrzeć świątynię oraz pobliskie wzniesienia porośnięte niegdyś lasem, po którym pozostały jedynie sterczące pniaki niedające żadnej osłony przed wzrokiem nadciągających napastników. Posłyszał ciche stąpanie i po chwili dojrzał Feliksa wychodzącego zza załomu muru i pozdrawiającego go z uśmiechem. Galijski niewolnik liczył sobie około trzydziestu lat i był jedynym z gospodarstwa stryja, któremu udało się uciec wraz z nimi, kiedy przed piętnastoma laty barbarzyńcy napadli na miasto. Gdy Flawiusz jako młodzieniec przebywał w posiadłości, niewolnik stał się dla niego kimś w rodzaju opiekuna i starszego brata. Teraz zaś od chwili przyjazdu udało mu się zamienić z nim jedynie kilka zdawkowych słów. – Co tu robicie, panie? – zapytał z troską w głosie, a widząc, że Flawiusz drży na wietrze, nałożył nań swój galijski płaszcz z kapuzą. – Czy coś się stało? – Dzięki – odrzekł i otulił się szczelniej grubą wełnianą tkaniną. – Źle spałem i chciałem zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Wsparł się ręką na drewnianej blance i rozglądał się po okolicy. – Jak długo noc jest już tak jasna? Felix wzruszył ramionami. – Już od jakiegoś czasu, pewnie ze dwie, trzy godziny. – Ziewnął, ale zaraz drgnął wystraszony. – Ani przez chwilę nie straciłem czujności! Bez przerwy chodziłem wokół blanek i wyglądałem, ale nie zauważyłem niczego podejrzanego. Flawiusz uspokoił go skinięciem głowy, przyglądając się jednocześnie dwu ciemnym kształtom poruszającym się na łące w odległości mniej więcej pół mili: pasącym się sarnom. Zdawały się czymś zaniepokojone, bo wciąż unosiły w górę głowy. Więcej jednak nie udało mu się dojrzeć mimo bystrego wzroku. Wskazał w kierunku zwierząt: – Przedtem też tam były? Felix spojrzał na niego niepewnie. – O kim mówicie, panie? Flawiusz osłupiał. – Nie widzisz saren? – Ach, sarny… – wyjąkał niewolnik. – A tak, owszem, były tam już przedtem. Młody Rzymianin wbił wzrok w swojego rozmówcę, po czym zmarszczył czoło. – Feliksie, ile ich jest? Niewolnik wyjrzał znad blanki galeryjki. – Trzy, panie… wydaje mi się, że widzę trzy sarny.
Flawiusz pochwycił go za głowę i przekręcił nieco, aż ten spoglądał w końcu w kierunku zwierząt. – Tam, Feliksie! Ile ich jest? W tej chwili sarny zerwały się spłoszone i w długich podskokach znikły za szczytami pagórków. Felix zmrużył oczy, potrząsnął głową, a następnie spojrzał żałośnie na Flawiusza. – Wybaczcie, panie, ale nie widzę tak dobrze. Wszystko, co leży dalej niż rzut kamieniem, rozmywa mi się w oczach. Nie jestem w stanie tego dojrzeć. Flawiusz nastroszył się. – Czy Juliusz o tym wie? – Nie, panie. Proszę, nie mówcie mu tego – niewolnik zawahał się przez chwilę, a potem dodał: – Lękam się, że mógłby mnie wtedy sprzedać. – Nonsens – zaprzeczył Flawiusz. – Nie pojmujesz, że życie nas wszystkich zależy od tego, co tu z góry widzisz? – Felix przytaknął zmieszany, a jego pan mówił dalej: – Że teraz nie wiemy, czy ktoś się tu nie kręci po okolicy, odkąd mgła opadła? – przy ostatnich słowach pochwycił niewolnika za ramiona, potrząsając nim. – Dociera to do ciebie? – Tak, panie – wyjąkał młody człowiek, więc Flawiusz zwolnił uścisk i przeciągnął dłonią po czole. Czy zbytnia podejrzliwość jest wystarczającym powodem, aby zrywać ze snu innych – być może niepotrzebnie. Jeśli jednak nie zaalarmuje innych, a ktoś ich najdzie… Ujął niewolnika za rękę. – Zejdziesz na dół i powiadomisz Juliusza, że byłem u ciebie i zauważyłem coś podejrzanego. Niech zbudzi ludzi, uzbroi ich i ustawi przy murze. Przyślij mi Olusa. I żadnych świateł ani wołań, zrozumiano? Felix zniknął zaraz w ciemnym prostokącie drzwi. Księżyc już zanikał; niczym mętne oko unosił się nad pagórkami, a jego blask przygasał coraz bardziej. Flawiusz przyglądał się ogołoconym polom, a serce biło mu młotem. Czasami wydawało mu się, że kątem oka dostrzega jakiś ruch, ale gdy usilnie się w to miejsce wpatrywał, nic się nie działo. Wychyliwszy się nad blanką, obserwował, jak Felix przemierza podwórzec, jak otwierają się drzwi domostw i coraz więcej postaci bezszelestnie wychodzi na dwór. Gdy poczuł na ramieniu dłoń i dojrzał zaspane oblicze Olusa, wbił mu do głowy jego zadanie i zszedł na dół. Przy bramie natknął się na Juliusza przyglądającego mu się nieufnie. – Wydawało mi się, że dostrzegłem w okolicy jakiś ruch – wyszeptał Flawiusz. – A ponieważ teraz willa jest doskonale widoczna z daleka… Nie dokończył zdania. Jego stryj stał wsparty dłonią o kłodę ryglującą skrzydła wrót i chciał coś odpowiedzieć, ale nagle zamarł i położywszy palec na ustach, wskazał na bramę. Flawiusz na próżno usiłował dostrzec coś w słabej poświacie księżyca, więc potrząsnął przecząco głową. Juliusz w
milczeniu wziął jego rękę i położył na spękanym dębowym drewnie. Obaj mężczyźni czekali, wstrzymując oddech. Dokładnie w tej samej chwili, kiedy młodszy nie mógł już dłużej wytrzymać i głęboko zaczerpnął powietrza, poczuł drgnięcie. Poruszyła się prawa połowa bramy. Tylko na szerokość kciuka, ale przecież zbyt mocno, aby mogło to być dzieło wiatru. Ktoś usiłował dostać się do środka. Kolejny raz stryj położył palec na ustach, po czym odstąpili nieco do tyłu, nie spuszczając oka z wierzei. Gestem przywołali stojących w pobliżu niewolników uzbrojonych w długie widły. Ci w milczeniu ustawili się pod wrotami i zastygli w bezruchu niczym czarne posągi. Teraz, gdy niebezpieczeństwo było czymś więcej niż tylko niejasnym zagrożeniem, gdyż czaiło się po drugiej stronie grubych bali, Flawiusza ogarnął spokój. Bogowie na czas zesłali nań sen, aby go ostrzec. Pomimo to wzdrygnął się, słysząc przytłumione odgłosy. Szelest kroków, brzęk broni, szepty. Niewolnicy przy bramie stali w pogotowiu z widłami. Wsłuchując się w mrok nocy, poczuł bicie serca. Naraz po lewej stronie wierzei rozbrzmiał świszczący oddech, tarcie, aż nagle na szczycie muru pojawił się zarys ludzkiego torsu. Stojący w dole niewolnik podskoczył i dźgnął napastnika widłami. Usłyszeli okrzyk, po nim głuchy łomot, jęki, stłumione przekleństwa, kroki i szuranie, jak gdyby odciągano coś ciężkiego, a potem znowu zapadła cisza. Policzył do stu – ciągle cisza. Niewolnik podkradł się do niego, pokazując swój oręż niczym trofeum. Flawiusz dotknął zębów wideł i poczuł lepką wilgoć. Z uśmiechem poklepywał mężczyznę po ramieniu, gdy posłyszał kroki za swoimi plecami. Był to Primus trzymający w lewej ręce latarnię i dający gestem do zrozumienia, aby poszli za nim ku studni. – Myślisz, że to im wystarczy? – zapytał szeptem Juliusz. Jego przyrodni brat pokręcił z powątpiewaniem głową. – To pewnie tylko oddział zwiadowczy, co najmniej dwunastu. Odkryli nas przypadkiem i mieli nadzieję na łatwy łup, którym nie trzeba by się było dzielić z innymi – w słabym świetle jego brodata twarz wyglądała na zmęczoną. – Sądzisz, że wrócą jeszcze tej nocy? – zastanawiał się głośno Flawiusz. Jego rodzic wzruszył ramionami. – Mało prawdopodobne. Wiedzą już, że posiadłość będzie broniona. Żeby coś wskórać, muszą ściągnąć posiłki. Cała trójka rozmawiała jeszcze przez chwilę, wreszcie Flawiusz, stąpając na palcach, zakradł się do sypialni i z ulgą dostrzegł, że Aqmat śpi. Ostrożnie wśliznął się pod ciepły koc i przytulił się do ciepłego ciała żony, ale wzburzone nerwy długo nie pozwalały mu usnąć. Gdy się obudził, słońce stało już wysoko nad horyzontem, rozjaśniając
nieskazitelny błękit nieba. Poczuł palec na swoim policzku i wyciągnąwszy ręce, przyciągnął głowę Aqmat ku sobie. Miedziane loki rozsypały mu się po twarzy, spojrzał w jej szmaragdowe oczy, ucałował i chciał czegoś więcej, ale ona odsunęła się nieco. – Wstawaj! – pociągnęła go za rękę, aż wreszcie, ziewając, wygramolił się z łoża i przywdział tunikę. Cicho otwarli drzwi i wkroczyli na spowity jeszcze w mroku zadaszony podcieniami krużganek. Przez szerszy środkowy łuk dotarli do zewnętrznych schodów wiodących ku drzewom owocowym. Flawiusz miał dreszcze, więc próbował się rozgrzać, masując sobie gołe ramiona – księżycowa noc sprowadziła chłód, a on był niewyspany. Otoczył ramieniem żonę; usiedli na najwyższym stopniu schodów, ciesząc się ciepłem słonecznych promieni. Przed nimi rozciągał się pagórkowaty krajobraz; powoli znikały cienie w kotlinach, w których biały szron przypudrował zieleń traw. Nad strumieniem unosiły się kłęby pary szybko znikające w coraz cieplejszym powietrzu. – Po raz pierwszy zaczyna mi się tutaj podobać – Aqmat ogarnęła wzrokiem okolicę. – Mogłabym pokochać ten kraj. Jest tak inny od mojej ojczyzny. Zielony, soczysty, żyzny, niespalony słońcem i pełen czarnych kamieni, tak jak Palmira. Flawiusz przytaknął w milczeniu i zamknąwszy oczy, wsparł się na ramieniu żony, delektując się słońcem. Nie musi nic robić, niczego tłumaczyć, o niczym myśleć… Przez chwilę trwali w milczeniu. – Wszędzie taki spokój – głos Aqmat wyrwał go z zamyślenia. – Myślisz, że jeszcze przyjdą? Odetchnął głęboko. Przez chwilę zapomniał o ostatniej nocy, wmawiając sobie, że żona nie wie o niczym. Zanim opowiedział jej, co się działo, spojrzał jej w oczy. – Dlaczego, Flawiuszu? – spytała szeptem, odsuwając się od niego. – Dlaczego… – Dlaczego co? – odparł zdziwiony. – Dlaczego doprowadziłeś do tego? Ton jej głosu uderzył go. Powoli opuścił ręce. – Co masz na myśli? Augusta Treverorum zostało złupione, być może ciągle jeszcze pełno w nim barbarzyńców. Tu przynajmniej mamy szansę, że nas nie znajdą – Flawiusz przełknął ślinę. – A kiedy cesarz powierzył mi urząd kuratora, nikt nie był w stanie przewidzieć… – Oczywiście. Nie to miałam na myśli – spojrzała na niego, a kąciki jej ust zadrżały. – Ale przed dwoma dniami, kiedy zostawiłeś eques… Jej mąż podniósł ręce. – Zostaliśmy napadnięci. Nikt nie wiedział, ilu ich było. Jeźdźcy osłaniali
naszą ucieczkę. Aqmat powoli pokręciła głową. – I tylko dlatego rozkazałeś im zostać? Czy nie było tam również uchodźców? – Także z ich powodu – Flawiusz przytaknął. – Miałem ich zostawić na pastwę barbarzyńców? – Tak bardzo zależało ci na obcych? – Aqmat uśmiechnęła się gorzko. – A może niektórzy byli znani. Czy to nie był powód? – wskazała na chłopca siedzącego w kącie tarasu i przyglądającego się im. – Nie masz mi nic do powiedzenia? Flawiusz poczuł, jak jego policzki oblewa rumieniec. – Myślisz, że zostawiłem żołnierzy ze względu na jego matkę? Aqmat skinęła głową przytakująco. – Owszem. Wydaje mi się, że niektórzy byli ci bardzo dobrze znani, bo w przeciwnym wypadku ona nie wcisnęłaby ci swojego bachora. Kim jest ta kobieta? – Jest… to znaczy była córką jednego z dzierżawców… – Flawiusz wyciągnął ku niej ręce, ale ona wymknęła mu się. – Córką dzierżawcy? – A może raczej twoją kochanką i stąd to dziecko! – Tak, to znaczy nie. Była… moją pierwszą… ale bardzo krótko. Flawiusz opowiedział, jak poznał Faustynę przy płaceniu dzierżawy, o ich spotkaniu w lesie, o Saturnaliach i przejażdżce konnej, kiedy po raz pierwszy byli blisko ze sobą. Jak potem zobaczył ją już jako niewolnicę, a następnie wyruszył wraz z Ulixesem, aby ukryć skarb w Lopodunum. – Potem zostałem uwięziony przez Alemanów i nigdy już jej nie spotkałem. Aqmat obrzuciła go przenikliwym wzrokiem, odsuwając z czoła kosmyk włosów, a jej głos zadrżał. – A ile jest tu jeszcze takich? – Żadnej, przysięgam ci! – Flawiusz ujął ją za rękę. – Rozumiem, że to zbyt wiele dla ciebie. Ale Primus jest moim świadkiem; zadecydowałem, że część jeźdźców zostanie, zanim ta kobieta wcisnęła mi swoje dziecko. Zmarszczyła brwi. – Masz na myśli twojego bękarta? – Nie wiem, czy nim jest – Flawiusz wzruszył ramionami. – To było dobre siedem lat temu. Przy naszym ostatnim spotkaniu pochwaliła mi się, że interesuje się nią jej pan. Ktoś z rodziny Sekundów, to zamożni handlarze suknem – Flawiusz potarł sobie nos. – To, że ma takie samo imię jak ja, nie musi niczego oznaczać. – Nazywa się Ezuwiusz – wtrąciła Aqmat. Spojrzał na nią zdziwiony. – Naprawdę? Usłyszałem od jego matki, że zwie się Flawiusz i ma sześć lat –
gestem przywołał chłopca do siebie. – Ile masz lat, Ezuwiuszu? Malec przekrzywił głowę. – Nie wiem. Aqmat pochyliła się nad nim. – To bardzo ważne, żebyśmy się dowiedzieli. Czy twoja matka nie powiedziała ci nigdy, kto jest twoim ojcem? Ezuwiusz zaprzeczył. – Nie, powiedziała tylko, że wyjechał. Flawiusz już otwierał usta, ale Aqmat pytała spokojnie dalej. – Czy wiesz, dlaczego nosisz to imię? – Moja mama powiedziała mi, że jest to imię kogoś, kto w dniu moich urodzin został ukoronowany na cesarza. – Tetrykus, mówi o cesarzu uzurpatorze Ezuwiuszu Tetrykusie! – wyrwało się Flawiuszowi. – Wstąpił na tron w Augusta Treverorum przed pięcioma laty, więc chłopiec nie może… Aqmat wyprostowała się, przytaknęła i z uśmiechem ujęła dłoń męża. – Nie, to niemożliwe. Ale na przyszłość mów mi, proszę, o wszystkim, o czym powinnam wiedzieć… Flawiusz pokiwał głową. Przez chwilę dręczyło go pytanie, dlaczego kobiety w niektórych kwestiach oczekują od mężczyzn delikatności i intuicji, nie akceptując jednocześnie faktu, że dla zdobycia tych umiejętności konieczne jest obcowanie z płcią przeciwną. Czuł jednak, że podobne myśli są teraz nie na miejscu i przytulił Aqmat do siebie. – Tak będę robił. Tyle tylko, że nie ukrywam niczego przed tobą. Chodźmy teraz do wieży. Musimy się przygotować na to, że tam spędzimy następną noc. Kiedy jednak wyszli zza narożnika willi, niewolnik trzymający wartę na szczycie burgusa zamachał gwałtownie rękoma, wołając: – Rzymska jazda! Kwadrans później dziesiątka eques wjechała przez otwartą szeroko bramę witana owacyjnie przez wszystkich. Na czele oddziału obok dowódcy galopowała rozglądająca się wokoło młoda kobieta o kasztanowych lokach. Kiedy dostrzegła małego Ezuwiusza siedzącego Olusowi na barkach, zeskoczyła z wierzchowca, podbiegła do syna i przycisnęła go do piersi. Flawiusz stał kilka kroków dalej wraz z Aqmat. Dopiero gdy żona go szturchnęła, podszedł do Faustyny. – To ty przywiodłaś tu jeźdźców? Przytaknęła. – Oczywiście że nikt inny. Gdy nie znalazłam was w Augusta Treverorum, pomyślałam, że musicie być tutaj… – …a potem nie dawała nam już spokoju – westchnął jeden z żołnierzy. – Aż
wreszcie musieliśmy ruszyć tutaj. Flawiusz stał dalej w miejscu, a jego wzrok wędrował od matki do syna. – Dlaczego mi nie… – Co nie? – roześmiała się Faustyna. – Czy tak wygląda powitanie gości, którzy gotowi byli zaryzykować dla was życie? Zanim zdążył coś odpowiedzieć, pobiegła ku willi odprowadzana wzrokiem przez Olusa. U wejścia do domostwa stał Juliusz z amforą wina w ręku otoczony parobkami, dziewkami służebnymi i żołnierzami z kubkami w rękach. Szerokim gestem przywołał kucharza do siebie. – Potrafisz przyrządzić prosię? Najlepsze prosię, jakie kiedykolwiek upiekłeś? Uradowany Gal pobiegł zaraz do chlewni, skąd wkrótce dało się słyszeć przeraźliwe kwiczenie. Przez otwarte drzwi wyskoczył pędem tłusty wieprzek ścigany przez zasapanego Olusa z nożem w ręku. Minęła dłuższa chwila, zanim wspólnymi siłami udało się złapać zwierzę, gdyż poza żołnierzami prawie nikt nie był już trzeźwy. Na podwórcu rozpalono potężne ognisko i wkrótce wypatroszone prosię kręciło się na rożnie. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety pokrzykiwali i tańczyli, jak gdyby przed czasem zaczęły się Saturnalia. Dwa dni później brzegiem Mozeli toczyła się carrucaeskortowana przez oddział rzymskiej jazdy oraz rudego, krępego mężczyznę szukającego ciągle towarzystwa jedynej amazonki o miedzianozłotych lokach i zadartym nosku. Minąwszy bastion na zachodnim brzegu, przystanęli na krótko, lecz nie zatrzymali ich ani żołnierze, ani straż celna. Turkot kół pojazdu na drewnianych balach mostu zlał się ze stukotem kopyt, aż wreszcie pojazd powoli osiągnął łuk bramy, gdzie leżące odłamki muru tarasowały drogę. Flawiusz podszedł do wejścia, rozglądając się ostrożnie wokoło. Widząc wiszące w górze ostre szpice drewnianej kraty, wsunął odruchowo głowę w ramiona i przyspieszył kroku, aż bezpiecznie dotarł do wjazdu od strony miasta. Przed nim rozciągał się wysypany żwirem decumanus maximus, szary pas pustej drogi obramowany dwupiętrowymi domostwami o ozdobionych kolumnadą wejściach. Augusta Treverorum, martwe i opuszczone? Za plecami posłyszał parskanie koni i zgrzyt kół, ale nie wsiadł do wozu. Idąc powoli wzdłuż alei, spoglądał na prawo i lewo. Zaglądając w boczne uliczki, zobaczył czarne od sadzy frontony i wreszcie pierwszych mieszkańców. Najpierw byli to odziani w łachmany nędzarze zasiadający przy rynsztokach, potem na balkonie pojawił się dobrze wyglądający mężczyzna. Mrużąc oczy, przyjrzał się żołnierzom, po czym odwrócił się i znowu zniknął. Flawiusz spojrzał za nim. Dlaczego nas nie witają, co im zrobiliśmy?
Z prawej strony minęli wsparte na trzech łukach wejście na dziedziniec, wiodące ku bogato zdobionej fasadzie wielkich term – cieniste nisze ze statuami, ceglana czerwień dachówek. – Budowla zdawała się nienaruszona. Skręcił w lewo, docierając do większego otoczonego kolumnadą podwórca. Pośrodku na wysokim, stopniowym podeście wznosiła się świątynia Asklepiosa. Wspaniałe sanktuarium ozdobione fantazyjnie rzeźbionymi kapitelami kolumn oraz kolorowymi fryzami akantowych liści stało się poczerniałą od sadzy ruiną. Niczym zmiażdżona uderzeniem pięści olbrzyma, potężna okuta żelazem brama leżała u zejścia do podziemi, w których zamożni obywatele zwykli powierzać swoje kosztowności opiece bogów. Po dłuższej chwili Flawiusz zawrócił, kierując się ku pierwszej ulicy biegnącej równolegle do decumanus, przeszedł pod łukiem tryumfalnym, dochodząc po trzech insulae do otoczonego kolumnadą portyku tworzącego wejście na forum. Znajdująca się tam kuria, sala zgromadzeń radców miejskich, poza kilkoma rozbitymi szybami ocalała od pogromu. Kiedy podjechała podążająca za nim carruca, Flawiusz odwrócił się, przyzywając ku sobie jeźdźców. – Powiadomcie dekurionów, zwołajcie wszystkich, których uda wam się odnaleźć. Jutro o godzinie czwartej chcę tutaj do nich przemówić. A teraz zaprowadźcie mnie do pałacu Wiktorynusa, który cesarz Aurelian oddał do mojej dyspozycji. Być może znajdzie się też jakaś popina, której barbarzyńcy nie ogołocili do cna z jadła i napitku! W kilka godzin później Flawiusz wraz z rodziną wprowadzili się do pustego pałacu położonego po zachodniej stronie forum, w którym mozaikowy napis na posadzce dobitnie świadczył, że był własnością przedostatniego cesarza uzurpatora. Podczas gdy Aqmat zatroszczyła się, aby starto kurze i dostarczono węgiel drzewny do opalania hypocaustum, Primus wraz z żołnierzami wyruszył na zwiady. Chciał sprawdzić, jak wielkie szkody wyrządzili najeźdźcy w termach oraz czy funkcjonuje miejski akwedukt. Flawiusz nakazał przywołać Olusa, wraz z którym zamierzał obejść miasto. Raz po raz napotykali zabudowania, które podczas napadu padły ofiarą płomieni. W pobliżu bramy północnej, wzniesionej z potężnych kamiennych bloków Porta Martis, ich uwagę zwróciło malowidło ścienne – ogromna winorośl zdobiąca całą fasadę domu. Olus wskazał na zawieszony nad wejściem szyld z napisem „Pod Winnym Krzewem”. – Wstąpimy tu na szklaneczkę wina? Miałbym… – Gal podrapał się po bujnej brodzie. – Miałbym do ciebie pytanie. – Chętnie – odparł na to Flawiusz, otwierając drzwi. Ale wnętrze gospody świeciło pustkami. Poprzewracane stoły i brunatna plama na posadzce
świadczyły aż nadto dobitnie o losie gospodarzy. Olus rozejrzał się naprędce wokoło, usiadł na jednym z zydli i odchrząknął. – Flawiuszu, jesteś moim przyjacielem… Zagadnięty zmarszczył czoło. – Owszem, masz co do tego wątpliwości? – Nie, tylko… no więc uważam, że jako mężczyzna muszę także myśleć i o mojej przyszłości. Flawiusz zerknął na niego zdumiony. – To oczywiste, tylko do czego zmierzasz? Olus zakręcił się niespokojnie na stołku. – Myślę o rodzinie… ze wszystkim, co się z tym łączy… Rozumiesz, co chcę powiedzieć? – Myślisz o kobiecie? – pospieszył mu z pomocą Flawiusz. Gal zacisnął nerwowo dłonie. – Można tak powiedzieć. – No więc w czym problem? Poszukaj sobie jakiejś! Olus spojrzał na niego z ukosa. – Już znalazłem! – No to wszystko jest na najlepszej drodze – roześmiał się Flawiusz. – Kto to taki? Znam ją? – Myślę, że nawet dobrze – Olus przełknął nerwowo ślinę. – To Faustyna… Flawiusz nie potrafił opanować zdumienia, a potem klepnął przyjaciela w ramię. – Doskonały wybór. Gratuluję! – I nie masz nic przeciwko temu? – w głosie Olusa zabrzmiała ulga. – To wspaniała kobieta – urodziwa, szczera, łagodna, a i mały Ezuwiusz jest taki miły… Flawiusz zastanawiał się przez chwilę, czy do jego obowiązków jako przyjaciela nie należało przygaszenie nieco tego zapału, ale po chwili zaniechał tego zamiaru. – Bardzo się z tego cieszę – a skoro ona chce ciebie, to chętnie zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby ci dopomóc! – Wielkie dzięki! – Olus zerwał się z miejsca, tak mocno ściskając Flawiusza, że temu prawie zabrakło tchu. Wypuściwszy go z objęć, kontynuował z miną spiskowca. – Nie rozmówiłem się jeszcze z Faustyną, ale w trzewikach mam ukrytych dziesięć zaoszczędzonych aureusów – rozejrzał się podejrzliwie dokoła. – Kiedy zobaczy, co zrobię z tej tawerny – prawdziwą popinę z daniami z Rzymu, Palmiry, Persji… Położenie jest znakomite, przy ruchliwej drodze wiodącej ku bramie. Będą tu zaglądać głodni podróżni, a kiedy… Olus nerwowym krokiem przemierzał ciemne pomieszczenie. Zatopiony w
myślach, żywo gestykulował, całkowicie zaprzątnięty świeżymi planami, aż wreszcie Flawiusz odchrząknął. – Chodźmy. Jutro możesz rozpytać się w sąsiedztwie, do kogo należy ten szynk i czy można go wydzierżawić – wyszedł z gospody i patrzył, jak zapada wieczorny zmierzch. – Jeśli będą jakieś trudności, to wstawię się za tobą u radców miejskich. Prośba przedstawiciela cesarza będzie dla nich rozkazem. Ale miało się okazać, że kurator bardzo się myli. Następnego ranka Flawiusz w towarzystwie czterech legionistów wkroczył do wysokiej auli, gdzie zebrała się rada miejska. Po obu jej stronach wznosiły się stopnie z rzędami ław, w których zasiadło około czterdziestu mężczyzn. Przez wysokie łukowate okna zaopatrzone w szyby wpuszczone w drewnianą kratę wpadało szare światło dnia; w półkolistej apsydzie ustawiono dwa krzesła przeznaczone najwidoczniej dla duumwirów. Jego wejście uciszyło gwar, zaś szczupły, siwy mężczyzna ruszył ku apsydzie. Flawiusz odczekał, aż zapadnie zupełna cisza, gestem dał znak żołnierzom, aby czekali na niego przy wyjściu, i wolnym krokiem przemierzył salę. Zatrzymał się na środku, unosząc trzymany w dłoni zwój. – Dekurioni Augusta Treverorum! Ja, Flawiusz Verecundus, mianowany tym dekretem przez Aureliana kuratorem tego miasta, przekazuję wam pozdrowienia cesarza! – Salve, kuratorze! – głos duumwirapobrzmiewał nutą wyszkolonego retora. – Dziękujemy i pokornie odwzajemniamy cesarskie życzenia! Czym możemy wam służyć? Flawiusz zmierzył wzrokiem swojego adwersarza. Formalnie wypowiedź burmistrza nie budziła zastrzeżeń, ale nie podobał mu się jej ton. – Przybywam, aby objąć urząd sprawującego nadzór nad finansami miejskimi – odparł. – Ponadto cesarz Aurelian udzielił mi specjalnych pełnomocnictw do uporządkowania panujących tu stosunków. – Uporządkowania? – z tylnych ław rozbrzmiał głos o greckim akcencie. – Nasze miasto podupadło, zostało splądrowane i częściowo zniszczone. Przywieźliście złoto? Drewno? Cegły? Pszenicę? – Z kim mam zaszczyt rozmawiać? – Flawiusz usiłował rozpoznać, do kogo należy głos. – Annuliusz Polibiusz, kwestor tego miasta. Uprzednio nummularius, po zamknięciu naszej mennicy cesarskim edyktem zdjęty z urzędu – z miejsca podniósł się krępy mąż, odgarniając ręką gęste siwe włosy z czoła. – Zapytuję was w imieniu całej rady miejskiej: czy wśród wspomnianych pełnomocnictw jest także dowództwo nad legionem, aby przepędzić barbarzyńców? Sala zaszemrała, kilku radców zaczęło chichotać. Flawiusz próbował zyskać na
czasie. – Mam kilku jeźdźców stanowiących moją eskortę, ale tak samo jak ja dobrze wiecie, że kurator nie ma władzy nad wojskiem. – Mój chłopcze, znasz nasze mury miejskie – kurator odwrócił się nieco, widząc tęgiego radcę zasiadającego w pierwszej ławie po lewej stronie. Tercjusz Saturnus, handlarz winem, u którego pracował przez krótki czas przed siedmioma laty. Właśnie on, właśnie tutaj, właśnie teraz! – Mamy najpotężniejsze bramy miejskie w całym Imperium, ale od czasu twojego wyjazdu długi mur nie stał się ani krótszy ani wyższy. Garstka twoich żołnierzy skryje się w swoim kasztelu, pozostawiając nas bez obrony, tak jak to było dotychczas! – kupiec otarł sobie czoło chustą. – Również i ja przynależę do tych, którzy głosowali za tym, aby położyć kres nieszczęsnym waśniom i niesnaskom. I ja ponosiłem ofiary dla zjednoczenia Imperium, wszyscy to mogą poświadczyć! Sala rozbrzmiała pomrukiem aprobaty, gdy tymczasem Flawiusz usiłował sobie przypomnieć, co mówił mu Ulixes o postawie tego człowieka. Tak, był zamieszany w intrygę, która doprowadziła do obalenia cesarza uzurpatora Postumusa, lecz nie z miłości do ojczyzny, a raczej ze względu na chęć osobistego zysku. A teraz zachowywał się tak… –… minął już rok – głos burmistrza wyrwał go z zamyślenia – odkąd Aurelian został samowładcą. Tylko co my mamy z tego? Odwołano z zajmowanych stanowisk starych urzędników, zamknięto mennicę, stacjonujące tu oddziały rozwiązano jako podobno niegodne zaufania – ale co dalej? Kiedy zjawi się sam cesarz wraz z legionami? Czekamy z niecierpliwością na jego przybycie, kuratorze! – Jestem pewien, że kiedy dowie się o tej napaści, pośle najlepszego stratega, być może samego Probusa, który jak piorun Jupitera spadnie na germańskie hordy i zapędzi je z powrotem w rodzime bagna – odparował ostro Flawiusz. – I to nie po raz pierwszy. – I nie po raz pierwszy podpala się nam dachy – wtrącił się szczupły mężczyzna o jasnych włosach – podczas gdy żądny sławy imperator spodziewa się zdobyć bogatsze łupy w perskim Ktezyfonie niż w germańskich kniejach. Zgodnie z ostatnimi wieściami, jakie dotarły do nas od cesarza, to w drodze na wschód minął właśnie Sirmium! Flawiusz skinął na swoich legionistów, a ci marszowym krokiem podeszli, stając u jego boku. Następnie skierował się do pierwszej ławy, skrzyżował ręce na piersiach, wbił wzrok w mówcę i przemówił dobitnym szeptem, tak że wszyscy musieli wstrzymać oddech, aby nie uronić ani słowa. – Interesujące wystąpienie, drogi przyjacielu, godne senatora z najlepszych dni republiki. Należałoby zapamiętać wasze imię… Jak ono brzmi?
Blondyn spojrzał na niego niechętnie, a potem odparł z wahaniem: – Tytus Aeliusz Viperinus, bankier i pożyczkodawca w tym mieście. – Nosicie imię wielkiego imperatora, przyjacielu – skwitował Flawiusz. – Szkoda byłoby splamić je niehonorową śmiercią. W sali po raz kolejny rozbrzmiały szmery rozmów, które kurator uciszył ruchem ręki. – Znam cesarza osobiście i, wierzcie mi, jest człowiekiem czynu. Czy wiecie, co kazał uczynić wobec legionisty przyłapanego na cudzołóstwie? – Flawiusz rozglądnął się wokoło niczym nauczyciel przepytujący klasę; i rzeczywiście kilku radców schyliło głowy niczym uczniacy, którzy nie odrobili zadania i teraz obawiają się kary. Tylko burmistrz odrzekł z niechęcią: – Nakazał przywiązać go do dwóch przygiętych drzew, a te, prostując się, rozdarły go na pół. – W rzeczy samej – przytaknął Flawiusz, starając się nadać swojemu obliczu wyraz surowości. – A jak wam się wydaje, co w jego oczach jest większym przewinieniem: cudzołóstwo czy podżeganie do zdrady? – Ja przecież nie… – krzyknął bankier, zrywając się z miejsca. – Ale ja was nie pytałem! – zrugał go Flawiusz, gdy zbliżające się kroki kazały mu się odwrócić. Za nim stał zlany potem żołnierz z pakietem pism w ręku. – To pilne, panie! Flawiusz spojrzał na przesyłkę, a potem na zebranych. – Jak widzicie, czekają na mnie niecierpiące zwłoki sprawy wagi państwowej. Odraczam posiedzenie i oczekuję wszystkich z powrotem za cztery godziny! Dał znak legionistom, aby mu towarzyszyli, starając się przy opuszczaniu sali dopasować swój chód do ich wyszkolonego kroku marszowego. Już na forum wyrwał posłańcowi zwój z ręki, złamał pieczęć, powiódł wzrokiem po piśmie, pobladł i opuścił papirus. Potem odwołał herolda na stronę, gdzie przez chwilę rozmawiał z nim szeptem, a następnie zwrócił się ponownie do żołnierzy. – Odprowadźcie mnie do pałacu i przyjdźcie po mnie przed ósmą. W nowym domostwie jego pospieszne kroki odbiły się echem od pustych ścian. Zatrudniona przez Aqmat służąca poinformowała go, że wczesnym rankiem Olus, a nieco później również jego żona i Primus wyszli gdzieś, nie mówiąc, dokąd się udają. Flawiusz zgrzytnął zębami i nakazał osiodłać konia, po czym udał się do gospody „Pod Winnym Krzewem”. Tam znalazł nie tylko Olusa, lecz także małżonkę i ojca, którym przyszły szynkarz opisywał swoje plany na przyszłość przy kubku gorącego korzennego wina. – Flawiuszu, miło cię widzieć. Wyobraź sobie, że…
– Nie teraz, Olusie. Złe wieści. Wszyscy troje pochylili się nad zwojem, podczas gdy kurator odczytywał dokument opatrzony pieczęcią gubernatora prowincji Górna Germania. – I co teraz zrobimy? Jeśli to prawda… – głos uwiązł mu w gardle, gdy ujrzał szmaragdowe oczy Aqmat i przypomniał sobie o danej jej obietnicy. Ona ujęła go za rękę. – Cokolwiek się zdarzy, będziemy trzymać się razem. Bez względu na to, czy przyjdzie nam uciekać, czy też zostać. – I o to właśnie chodzi… – wyjąkał jej mąż. – Powinniśmy się jak najszybciej zdecydować, i to zanim całe miasto ogarną zamieszki. Primus podniósł się z miejsca. – Chodźcie, chcę wam coś pokazać. To niedaleko. Zostawili Olusa w tawernie i po kilku krokach znaleźli się przed Porta Martis,północną bramą miasta. Wysoka na trzy piętra łukowata fasada wznosiła się ku zachmurzonemu niebu niczym pałac. Przez oba łuki bramne widać było grobowce ciągnące się wzdłuż drogi wiodącej do Kolonii. Po drewnianej drabinie wspięli się na lewą wieżę, a potem, korzystając z kolejnej, wyszli na drugie piętro. Primus podszedł do jednego z okien przy półkolistej północnej stronie i wyglądał długo na zewnątrz, zanim się odwrócił do pozostałych. – A więc nie żyje. I nie poległ w bitwie, lecz został podstępnie zamordowany. Jak mogło do tego dojść? – Wiem tylko tyle, ile mi przekazał posłaniec – westchnął Flawiusz. – Podobno to intryga jego sekretarza. Aurelian przyłapał go na kłamstwie, a ten łotr zaczął się obawiać gniewu pana. – Jest… był bardzo surowy – przytaknął Primus. – Nieprzejednany, często to powtarzałem Ulixesowi, ale on twierdził, że to konieczne w obecnych czasach. Co działo się dalej? – Ta kreatura przygotowała listę proskrypcyjną, na której imiona wysokich oficerów zostały przemieszane z faktycznie skazanymi na śmierć, sfałszowała podpis władcy i puściła ją w obieg. Wymienione na liście osoby, lękając się o swoje życie, wypiły coś mocnego, aby dodać sobie odwagi, i zasztyletowały władcę. – A kto został jego następcą, kto przejął władzę? – zapytała Aqmat. – O ile wiem, jak dotąd – nikt. Kiedy spiskowcy otrzeźwieli, opadły ich żal i przerażenie. Wystosowali do senatu pismo z prośbą o nominację nowego cesarza. – I pewnie nikt spośród mądrych ojców nie był na tyle zmęczony życiem, aby pragnąć tego zaszczytu – zadrwił Primus. – Oczywiście. Obecnie nie mamy imperatora i nikt nie wie, co będzie dalej.
W senacie nagromadziło się wiele dobrze skrywanej nienawiści, odkąd przed rokiem cesarz podczas tryumfalnego wjazdu wydał dwóch senatorów na pośmiewisko tłumów – Jednym był Waballatus, syn królowej Zenobii – stwierdziła Aqmat. – A drugi? – Tetrykus, ostatni galijski cesarz uzurpator. Ostatecznie Aurelian potraktował obu łagodnie, ale senat ma dobrą pamięć – odparł Flawiusz. – Niewykluczone, że ten wybawca Imperium zostanie skazany na dammatio memoriae! – Tym samym stracą ważność wszystkie zarządzenia i nominacje, jakie wydał Aurelian – orzekł Primus. – Nie będziesz już kuratorem, tylko natrętnym karierowiczem, irytującym radców miejskich… – Więc teraz już rozumiesz, że zamiar natychmiastowego wyjazdu nie wziął się z powietrza. Po co mamy tu zostawać? Primus spojrzał synowi w oczy. – Bo tutaj jest nasze miejsce. Te zielone pagórki są naszą ojczyzną, a nie Hiszpania czy Afryka. Dotarło to do mnie w Persji, i również z tego powodu wyruszyłem wtedy z tobą – odetchnął głęboko. – Verecundus to galijskie imię. Cesarskie legiony podbiły nasz kraj, ujarzmiły go, topiąc we krwi każdą próbę oporu. Ale potem Rzym dał nam bardzo wiele – kres wiecznych sporów międzyplemiennych i prawie wszystko, co obecnie stanowi nasze życie. Od trzech stuleci nasz los zjednoczony jest z jego losem jak te dwa kamienie – jego dłoń przesunęła się po żelaznej klamrze spinającej dwa bloki, których krawędzie zalano ołowiem. – Nawet rebelianci, tacy jak Postumus, Wiktoryn czy Tetrykus, chcieli być rzymskimi, a nie galijskimi cesarzami – Primus spojrzał na Flawiusza, który wziął Aqmat za rękę. – Ludzie, którzy łamali te kamienne bloki, obrobili je i wznieśli z nich budowle, pokładali nadzieję w przyszłości. Wierzyli, że opłaca się budować na wieczność. A nawet jeśli Imperium, przed czym niech Bóg nas zachowa, miałoby się rozpaść – to spuścizna po nim nie zginie, dopóki zamieszkują tu ludzie chcący ją pielęgnować. – Po krótkiej przerwie mówił dalej: – I nawet jeśli niechętnie o tym słuchasz, to wielu chrześcijan modli się za Rzym. Z każdym rokiem nasza wiara coraz bardziej rozkrzewia się w Cesarstwie. Jeśli Rzym upadnie, nadejdzie koniec świata. – Zostańmy tu i podejmijmy walkę – zaproponowała Aqmat, przytulając się do męża. – Przeciwko barbarzyńcom. I jeśli okaże się to konieczne, również przeciwko radcom miejskim. Flawiusz wyraził zgodę. – W porządku. Będę się musiał dobrze zastanowić nad tym, co powiedzieć dekurionom.
Gdy otworzył drzwi do znajdującej się w kurii auli, zaraz poczuł, że radcy wiedzą o wszystkim, gdyż salę wypełniał gwar, którego nawet w małym stopniu nie uciszyło jego pojawienie się. Tym razem pewnym krokiem podszedł do półkolistej apsydy i stanął przy pustym krześle burmistrza, podejrzliwie obserwowany przy tym przez białowłosego duumwira. Uczynił gest retora zamierzającego wygłosić mowę i odczekał, aż wszyscy się uciszą. – DekurioniAugusta Treverorum! Widzę, że złe wieści wstrząsnęły wami tak samo, jak i mną. W tej trudnej chwili na każdym z obywateli Cesarstwa Rzymskiego spoczywa obowiązek dołożenia wszelkich starań, aby odpowiedzialnie działać na rzecz jego dobra! – O jakie starania chodzi? – wykrzyknął kwestor. – O wykonywanie rozkazów martwego cesarza, które prawdopodobnie już jutro zostaną odwołane? – Jeśli były sensowne, senat ich nie cofnie – zaoponował Flawiusz. – Wydaje mi się jednak, że wszyscy zgadzamy się co do tego, że czasy republiki minęły bezpowrotnie. W obecnej sytuacji potrzebujemy silnego władcy i taki pewnie obejmie rządy. Władcy cieszącego się zaufaniem wojska. I zapewniam was, czcigodni radcy… – kurator świadomie przerwał tok mowy zgodnie z tym, co sobie przyswoił u nauczyciela retoryki – tym władcą będzie jeden z oficerów Aureliana. A teraz, proszę was, aby powstał każdy, kto gotów jest przyznać się do tego, że zlekceważył zarządzenia czczonego przez wszystkich żołnierzy imperatora Aureliana. Flawiusz spojrzał dokoła. W sali panowała martwa cisza. – Do dzieła, odważni ojcowie. Dziś jeszcze łatwo można wystąpić przed szereg. Dużo łatwiej, niż wtedy, gdy stanie przed wami delegat nowego imperatora, żądając zdania sprawy z pełnionych rządów. Teraz macie okazję, aby dać świadectwo odwadze, na którą w przyszłości być może już się nie zdobędziecie. Nikt się nie ruszył. Kurator ukrył uśmiech tryumfu, kontynuując: – Wobec tego proponuję, abyśmy postąpili tak, jak gdyby nie należało spodziewać się żadnych zmian. – Słowa tego młodego człowieka brzmią rozsądnie – w sali rozległ się głos handlarza win. – Ponadto chcę przedłożyć następujący wniosek. Aby zapobiec wszelkim nieporozumieniom pomiędzy nami a delegatem cesarza, ja, Tercjusz Saturnus, wnoszę o przyjęcie tego młodego człowieka, znanego mi uprzednio, do grona rady miejskiej. A jakże, nasz drugi burmistrz poległ podczas napaści barbarzyńców, myślę, że w stosownym czasie mógłby być dobrym następcą! Aulę wypełnił gwar głosów deklarujących aprobatę.
– Tak, znakomicie! Potrzebujemy nowych członków! Wybierzmy tego Verecundusa! Flawiusz poczuł radość i dumę. Nie liczył na taki obrót sprawy, który znacznie powiększał jego ewentualne wpływy. Jednak dopiero wiele lat później miał się przekonać o tym, jak drogo przyjdzie mu zapłacić za ten zaszczyt. Następne tygodnie wypełniła Flawiuszowi praca – od rana do późnej nocy. Za zgodą rady zarządził przymusową pożyczkę u wszystkich zamożnych obywateli, dzięki której prowizorycznie podniesiono ze zniszczeń wszystkie publiczne gmachy. Lekceważąc cesarskie dekrety zabraniające noszenia broni, sformowano obywatelską milicję, rekrutując do niej wszystkich obytych z wojennym rzemiosłem mężczyzn. Ich zadaniem było patrolowanie okolicy, aby w wypadku napaści barbarzyńców bronić służących mieszkańcom za schronienie takich budowli jak amfiteatr, Porta Martis i termy. Na szczęście nie okazało się to konieczne. W tym samym czasie Olus urządził swoją tawernę, nazwał ją dumnie „Zenobia” i zabiegał o względy Faustyny. Ona zaś obejrzawszy kuchnię, wyraziła łaskawie na te zaloty zgodę i nakazała przyszłemu małżonkowi, że od tej chwili wchodząc do gospody ma wycierać buty. Wkrótce potem Aqmat wyszeptała mężowi na ucho, że jest przy nadziei, na co Flawiusz, zapomniawszy zupełnie o swojej godności radcy, zatańczył z żoną przez całą szerokość atrium. Nikt jednak nie przeczuwał, co w tym samym czasie działo się w głowie nieznanego nikomu legionisty, choć miało to zaważyć na losach miasta nad Mozelą oraz całego rzymskiego świata. Któregoś wieczora, jeszcze za rządów Aureliana, pewien podoficer o byczym karku stacjonujący w północnej Galii żalił się w tak grubiański sposób na wysokość rachunku, że gospodyni zrugała go za skąpstwo. Żołnierz odkrzyknął szyderczo: – Jak zostanę cesarzem, będę hojniejszy! Na to dictum rozległ się głos kobiety, starej wróżbiarki: – Dioklesie, skończ z żartami, bo zostaniesz imperatorem, gdy upolujesz odyńca! Muskularny legionista skwitował tę wypowiedź śmiechem i umilkł, ale myśl o przepowiedni już go nie opuściła. Robiąc karierę w legionach, często polował na dziki, ale nie obwołano go cesarzem, więc zniechęcony orzekł pewnego dnia: – Ciągle udaje mi się odstrzelić solidnego kiernoza, ale pieczeń zjada ktoś inny. Jego dzień miał dopiero nadejść.
ROZDZIAŁ 2 ZMAGANIA O PURPURĘ (284–287 r. po Chr.) Rozważywszy dobrze całą sprawę, dochodzi się do wniosku, że w zasadzie żaden geniusz nie pozostawił po sobie wybitnego syna. Większość wielkich tego świata albo nie pozostawiła po sobie takowych, albo takie potomstwo, że lepiej by było oszczędzić go ludzkości. AELIUS SPARTIANUS, HISTORYK RZYMSKI Listopadowy dzień był prawie bezwietrzny i tak duszny, jak gdyby jesień ostatni już raz chciała obdarować swoim ciepłem, zanim pędzone wiatrem strugi deszczu zaczną chłostać puste pola. Od czasu do czasu delikatna bryza niosła niewyraźny zapach soli od pobliskiego morza, jednak mieszał się z nim nieokreślony odór zgnilizny, tak że legioniści krzywili się, kręcąc nosami. Wojsko rozłożyło się obozem tuż za Nikomedią, której mury i wieże wznosiły się na horyzoncie. Długimi szeregami ciągnęły się płócienne namioty oficerów i żołnierzy; wszystko już przygotowano, lecz imperator nie opuszczał lektyki. Z zaciągniętymi zasłonami stała przed purpurowym namiotem, w którym służący czekali na jakieś rozkazy, cierpliwie i bez zadawania pytań, bo tak już przywykli. Od kilku dni nikt nie widział Numeriana. Przebąkiwano, że od kampanii perskiej cesarz cierpi na chorobę oczu i kontakt ze światłem dziennym jest dla niego prawdziwą udręką. Nie chce rozmawiać z żadnym ze swoich dowódców, nie życzy sobie, aby mu przeszkadzano – w ten sposób prefekt pretorianów Aper zbywał wszelkie pytania. Teraz znowu dowodzący elitarną jednostką cesarską stanął przy lektyce. Złote ornamenty na pancerzu błysnęły w promieniach słońca, a czerwona kita na hełmie zakołysała się lekko, gdy przestąpił z nogi na nogę. Był przebiegłym i zamkniętym w sobie człowiekiem, po cesarzu najbardziej wpływowym w całym obozie, ale i jego władza miała swoje granice. Nawet i on nie był w stanie kontrolować tego, co dzieje się w głowach całej armii – poczynając od prostego legionisty, a skończywszy na najwyższym oficerze. Jak dotąd większość marszczyła czoło i wracała do swoich obowiązków, ale niektórzy poszeptywali już, zasłaniając usta dłonią, choć spuszczali oczy, gdy
padło na nich przenikliwe spojrzenie Apera. Wszyscy – oprócz krępego, atletycznie zbudowanego mężczyzny o wysokim czole i czujnych oczach. Jak większość oficerów nosił krótko przystrzyżoną brodę, ale jego zbroja, nie mniej ozdobna od zbroi prefekta pretorianów, wyróżniała go z tłumu. Diokles dowodził strażą przyboczną, a to, że zarozumiały pretorianin bronił mu dostępu do cesarza, budziło jego złość – i nieufność. Już zagadkowy koniec starego Karusa wydał mu się nieco dziwny. W Persji, po przejściu nawałnicy, znaleziono ojca i zarazem poprzednika obecnego władcy martwego – we własnym namiocie, który zaraz potem doszczętnie spłonął. Jak gdyby chciano zatrzeć ślady, pomyślał Diokles, ziewając i usadawiając się wygodniej w złoconym składanym krześle z brązu stojącym u wejścia do jego polowego schronienia. Kolejny raz zerknął w kierunku Apera. Kiedyś jego uwaga osłabnie, przynajmniej na chwilę. Na to czekał, bo wtedy nadejdzie jego czas. Pół godziny później nadarzyła się okazja. Pretorianin odszedł w stronę okazałego namiotu cesarskiego, wydając jakiś rozkaz siedzącym tam ludziom. Diokles zerwał się z miejsca jak tygrys. Jego buty zaszurały na piasku, gdy długimi krokami zbliżał się ku lektyce. Aper odwrócił głowę i wykonując ręką wzbraniający gest, zawołał coś, lecz bez skutku. Intruz stanął przy lektyce, której złote okucia połyskiwały w słońcu. Purpurowe, haftowane złotą nicią zasłony wisiały w bezruchu. – Imperatorze – wykrztusił z wahaniem w głosie. Nikt mu nie odpowiedział, zaś za jego plecami rozległy się pospieszne kroki. Wiedziony jakimś wewnętrznym głosem, wyciągnął rękę ku ciężkiej firanie. – Nie! Nie przeszkadzaj cesarzowi! – krzyk Apera przeszedł w falset, ale nie słychać w nim było troski o dobre samopoczucie chorego, pobrzmiewał w nim raczej strach. Z zawziętą miną Diokles podniósł zasłonę i odskoczył, gdyż w twarz uderzyła go ciemna chmara spłoszonych much. Potrzebował tylko chwili, aby ogarnąć wzrokiem spowite w półmroku wnętrze i pojąć to, co widzi. – Cesarz nie żyje! Numerian został zamordowany – wykrzyknął na cały głos, nie odwracając od lektyki oczu, choć bijący z niej odór rozkładających się zwłok prawie że pozbawiał go tchu. Nigdy nie zapomni o tym widoku. Nawet po trzydziestu latach, kiedy to sam będzie czekał na śmierć w ogromnym pałacu; w koszmarach sennych powracać będą wszystkie szczegóły: młoda twarz cesarza oparta o poduszki; otwarte, zaschnięte usta, ręce zaciśnięte w bezsilnym skurczu i pokryta zakrzepłą krwią pierś usiana licznymi śladami po zadanych sztyletem ciosach. Kroki za nim ucichły, za to cały dziedziniec obozowy wypełnił gwar z
niezliczonych gardeł. – Chodźcie tu! – władczy bas Dioklesa poderwał na nogi żołnierzy straży przybocznej, którzy zwabieni hałasem wyszli przed swój namiot. – To on jest mordercą! Aresztować go! Mieczem wskazał na cofającego się powoli Apera. Pretorianin gorączkowo wymachiwał rękoma, jęcząc: – Nie, nie jestem mordercą! Nie, nie… – gdy tymczasem wokół niego utworzył się groźny krąg zbrojnych. W godzinę później zebrała się cała armia. Otoczeni masą poszeptujących żołnierzy oficerowie zajęli miejsca na drewnianej trybunie. Błyszczały pancerze, połyskiwały phalerae, chwiały się czerwone kity. Jednak wszystkie oznaki militarnej władzy, zdobyte i wypróbowane w bojach przeciwko dającemu się zdefiniować i ogarnąć wrogowi, nie były w stanie ukryć panującej bezradności: nie tylko, że mieli pośród siebie mordercę, ale jeszcze bardziej dręczyła ich niepewność, jakie będą rządy Karynusa, brata zamordowanego. – Powinniśmy natychmiast wysłać do Italii posłańca i zapewnić cesarza o wierności. – Tylko czy nam uwierzy? Najpierw umiera jego ojciec... – Zginął od uderzenia pioruna, nikt nie ponosi za to winy. –…a teraz zamordowany został jego brat. Czy ty uwierzyłbyś w przypadek? – Masz rację. Sami musimy wykryć mordercę. – Diokles uważa, że to sprawka Apera. – Być może tak, być może nie. – Myślisz, że on sam... ? – To, co ja myślę, nie jest ważne. Istotne jest to, co myśli Karynus. – Karynus będzie chciał zemsty. A to sprawi, że potoczą się głowy! – Ale nie niewinnych! – Powiedz to katom, może spodoba się im twoje poczucie humoru. – Jestem za tym, żeby zdobyć pewność. Co nas obchodzi siedzący w Rzymie Karynus? To my pokonaliśmy Persów, nie on! – No właśnie! Mamy przywilej wyboru cesarza! A poza tym przypadnie nam w udziale niezłe donativum! – Przydadzą mi się te pieniądze... – Jeśli Diokles przysięgnie, że nie ma nic wspólnego z morderstwem, zagłosuję na niego! Podczas gdy inni oficerowie zdzierali sobie gardła, dowódca straży przybocznej trzymał się z boku, zachowując się tak, jak gdyby nic go nie obchodziło. Odczekawszy nieco, wystąpił przed wszystkich i uniósł rękę,
czekając, aż oczy zebranych zwrócą się na niego. – Towarzysze! Przysięgam na Jupitera i wszystkich bogów, że nie mam nic wspólnego z zabójstwem cesarza. Tam jest morderca! – przy tych słowach wskazał na Apera w kajdanach, stojącego kilka kroków dalej. Oficerowie spojrzeli na niego, kilku coś zaszemrało, aż wreszcie cała grupa poczęła wołać: – Diokles imperatorem! Diokles imperatorem! Diokles imperatorem! Diokles odetchnął głęboko, zamknął oczy i powoli wypuścił powietrze z płuc. Przez wiele lat, od przepowiedni wróżbiarki, ciągle zastanawiał się, co zrobi w podobnej chwili. Przede wszystkim przysiągł sobie, że nie skończy tak jak jego współtowarzysze, Galien, Aurelian, Probus, Karus, a teraz Numerian, nie licząc niezliczonych uzurpatorów – wszystkim im, żołnierzom, przyszło zapłacić życiem za cesarską godność. Rzymowi potrzebny był zupełnie inny system przekazywania władzy, jeśli nie chciał upaść wyniszczany niekończącymi się wojnami domowymi. Raz na zawsze należało zrobić porządek z nieustannymi walkami generałów o purpurę, kiedy to barbarzyńcy naruszali granice, a tymczasem legiony wyrzynały się wzajemnie. Ponieważ Diokles miał tylko jedną córkę, a rzymska historia uczyła, że po silnych ojcach zwykle następowali słabi synowie, nie przywiązywał więc większej wagi do dziedziczenia tronu. Ponadto nawet po trzech wiekach panowania imperatorów duch republikański zdawał się być jeszcze na tyle żywotny, że błędem byłoby zakładać, iż wolni obywatele pogodzą się z rządami dynastii, co wszakże odwiecznie wrogiej Persji nadało pożądaną stabilność. Dlatego też planował coś zupełnie innego, całkowitą nowość, jaką miał zamiar wprowadzić w życie, kiedy tylko zostanie jedynowładcą. Pierwszy krok już został zrobiony; decydujący trzeci będzie polegał na zwycięstwie nad Karynusem, bratem zmarłego dowodzącym legionami na zachodzie. W swoim czasie poradzi sobie z tym aroganckim kobieciarzem – młodzikiem otaczającym się pochlebcami, noszącym ozdobione szlachetnymi kamieniami buty i nakazującym posypywać sypialnię płatkami róży. Przedtem jednak należało wykonać drugie posunięcie. Podniósł wzrok, spoglądając na więźnia w kajdanach. Jego skórzane trzewiki zaskrzypiały, gdy ruszył ku pretorianinowi stojącemu samotnie pomiędzy oficerami a zgromadzonym wojskiem. Kilka miesięcy później zasiadający w tawernie w Augusta Treverorum łysogłowy grubas zażądał następnej kolejki wina. Szynkarz, tęgi rudzielec o rzadkiej brodzie, zatarł ręce, gestem nakazując młodzikowi za kontuarem przynieść żądany napitek. – Podejdźcie bliżej, gospodarzu – zachęcił gość, którego akcent zdradzał
Panończyka, a złote bransolety zamożność. Przybywszy do miasta, zasięgnął informacji, gdzie można dobrze zjeść. Kiedy zaś trzech tubylców niezależnie od siebie wymieniło mu popinę „Zenobia”, pocwałował ku północnej bramie, gdy tylko znalazł na noc dach nad głową. Gospoda wywarła na nim dobre wrażenie; lista potraw i ceny podane na tablicy obok drzwi obiecywały więcej niż w zwykłych spelunkach. Wnętrze okazało się czyste, a gospodyni ani wścibska, ani gderająca na hałasujących gości. Kiedy na stole zadymił postawiony przed nim talerz, zrozumiał, dlaczego nawet dostojnicy nie poczytywali sobie za ujmę spędzenie tu wieczora. – Ostrygi z Brytanii... – mlasnął z zadowoleniem – smakowały znakomicie, ale ten nadziewany zając... Wypij łyk wina na mój rachunek i przysiądź się do nas. Musisz mi zdradzić przepis! Gospodarz uśmiechnął się mile połechtany, otarł dłonie o fartuch i przysunął sobie zydel. – Przepis pochodzi od Apicjusza, ja go tylko udoskonaliłem. Do nadzienia używam migdałów, nasion pinii, mielonych orzechów, pieprzu, drobno posiekanych zajęczych podrobów, a także nie żałuję jajek, aby uzyskać wiążącą się masę. – Łyknąwszy wina, kontynuował przyciszonym głosem: – Zanim powoli upiecze się ją pomiędzy dwoma ogniami, całą tuszę należy obłożyć plastrami słoniny, by nie wyschła. W tym czasie przygotowuje się sos z cebuli, cząbru, daktyli, pieprzu, wina oraz garum. Z ostatnim składnikiem nie należy przesadzać, gdyż taki błąd świadczy o braku doświadczenia. – Uczyłeś się rzemiosła na Wschodzie? Czy dlatego twoja popina nosi imię syryjskiej królowej? – zapytał kupiec, ocierając usta serwetą. Właściciel tawerny przytaknął. – Gotowania uczyłem się w Rzymie, ale również w Palmirze. Tam nawet widziałem kiedyś Zenobię... – Olusie, opowiedz nam o Palmirze! – zachęcił go głos o treweryjskim akcencie dobiegający od sąsiedniego stołu. – Chcielibyśmy posłuchać o twoich przygodach! Wezwany z wyrazem zmieszania na twarzy obrócił trzymany w dłoniach kubek z winem i odpowiedział: – Ale już wszyscy je znają... – Ja nie! – kupiec klepnął go w ramię. – Z kim to walczyłeś? Olus odchrząknął. – No więc było to przed prawie piętnastoma laty, kiedy w tajnej misji zleconej przez cesarza Aureliana wyruszyliśmy z Rzymu na Wschód. Towarzyszyli mi Ulixes Gabinus Aquila oraz Flawiusz Verecundus, dziś jeden z radców miejskich i duumwir...
Podczas gdy gospodarz relacjonował burzliwą przeprawę, jak to o mały włos nie padli ofiarą morskich potworów oraz gockich korsarzy, siedzący w kącie gość o gęstej, kasztanowej czuprynie wsłuchiwał się uważnie w każde słowo. Szare oczy spoglądały z twarzy o zdecydowanej męskiej urodzie, której cechą charakterystyczną była miła dla oka proporcjonalność: prosty nos, wąskie usta, przycięta broda, żadnych blizn ani brodawek. Właścicielowi szynku przedstawił się jako Marek Aureliusz. W ostatnim czasie chętnie korzystał z tego imienia, gdyż dobrze brzmiało, budziło zaufanie, a przede wszystkim było dość powszechne. Przed osiemdziesięcioma laty przybrały je całe tysiące ludzi – ku czci cesarza Marka Aureliusza Antonina znanego lepiej jako Karakalla, gdyż nadał on rzymskie obywatelstwo wszystkim wolnym mieszkańcom Cesarstwa. Długim na palec szpikulcem wystającym z rączki jego srebrnej łyżki nadział ostatni kawałek pieczonej wieprzowiny. Wsunął ją sobie do ust i przeżuwał powoli, podczas gdy skrzydełka jego nosa poruszały się niczym u węszącego ogara. Następnie obrócił sztuciec, wyjadł resztkę sosu, wytarł talerz kawałkiem chleba i wyczyścił serwetą srebrne nakrycie, po czym wstał i zaczął się przeciskać między krzesłami ku przodowi. Przy tym nic nie uchodziło jego uwadze – tak samo jak od czasu przybycia do miasta. Augusta Treverorum miało za sobą lepsze, ale także i gorsze czasy. Gdzieniegdzie widziało się jeszcze zniszczenia spowodowane napadem Franków sprzed dziesięciu laty – tu wypalona świątynia, tam popadła w ruinę willa miejska, której właściciel zginął lub, być może, zdecydował się na ucieczkę. Miasto, gdzie przez kilka lat rezydowali galijscy uzurpatorzy, zubożało, ale dekurioni zdawali się tu lepiej wypełniać swoje obowiązki niż gdzie indziej, gdzie ciągle jeszcze dotkliwie odczuwano skutki najazdu barbarzyńców. Na jutro zwołano posiedzenie rady miejskiej, będzie więc okazja, by przyjrzeć się miejscowym dostojnikom. Ale niewykluczone, że jeszcze dzisiaj uda się znaleźć coś, co rzuci światło na ważne osobistości – na ich charaktery, upodobania, a przede wszystkim słabości i uchybienia. Dyskretnie przyglądał się gościom, każdemu z osobna, gdy tymczasem oberżysta opowiadał o przybyciu do Berytus, o ofierze z byków w Heliopolis oraz drodze do Palmiry. Po zaczerwienionej twarzy spływały mu krople potu, gdy szerokimi gestami opisywał wspaniałość pustynnego miasta: – Kolumny, taaaakie potężne i prawie tak wysokie jak Porta Martis. Wszędzie złoto, lapis-lazuli, kadzidło, nie jesteście w stanie sobie tego wyobrazić... – Walki, Olusie... – przypomniał mu głos dobiegający z sąsiedniego stołu. Gospodarz przytaknął:
– A tak, wrogowie Imperium. No więc wieść o naszym przybyciu wprawiła ich w zaniepokojenie, gdyż robili wszystko, aby temu zapobiec. Tu chciałbym jeszcze wspomnieć, że zanim wyruszyliśmy z Rzymu, w drodze do portu zobaczyłem nagle... – Walki, Olusie… – upominał się czujny głos. – Oczywiście, oczywiście, rozkojarzyłem się nieco – przyznał opowiadający. – Na czym to ja skończyłem? – Wrogowie popadli w niepokój – dopomógł mu Pannończyk. Olus rozpromienił się i po raz kolejny pociągnął głębszy łyk z kubka. – Ogarnęła ich prawdziwa panika na samą myśl o tym, że naszą misją możemy osiągnąć coś u królowej. Ponieważ jednak byli zbyt tchórzliwi, aby nas zaatakować, dopóki trzymaliśmy się razem, wymyślili zdradziecki plan. – Olus zamilkł na chwilę, po czym ściszył głos. – Podstępem wywabili Flawiusza i Ulixesa z miasta, ku Kolumnom Zmarłych. Kiedy ja, nieświadom niczego, spacerowałem pod miejskimi arkadami, mieli tam zostać napadnięci przez bandę syryjskich rozbójników pustynnych. Rozejrzał się wokoło, czy aby wszyscy słuchają z należytą uwagą, a następnie podniósł ręce teatralnym gestem. – Ale przecież ja zaniedbuję swoje obowiązki. Z pewnością ktoś napije się jeszcze wina, zanim będę opowiadał dalej. Ezuwiuszu, zadbaj o gości! Kiedy zaś mniej więcej piętnastoletni chłopiec zwinnie niczym łasica przemykał pomiędzy stołami, aby zebrać zamówienia, z kuchni wyszła kobieta i oparła się o ścianę obok drzwi. Miała gęste, jasnobrązowe loki, zadarty nos i nie liczyła sobie więcej jak trzydzieści lat. Pomimo pełnych kształtów i widocznego podbródka ciągle jeszcze cieszyła oko atrakcyjnym wyglądem, a uwagi mężczyzny, który przedstawiał się jako Aureliusz, nie uszło jej pewne siebie spojrzenie, jakim obrzuciła niektórych gości. Pogratulował sobie wyboru oberży, i to nie tylko dlatego, że szczupak w sosie imbirowym okazał się znakomity. Nie udałoby mu się znaleźć lepszego miejsca na przeprowadzenie własnych planów – rodzina szynkarzy znała najwidoczniej dobrze jednego z duumwirów. – No więc spacerowałem pod miejskimi arkadami nadstawiając uszu, gdyż czas naszego pobytu wykorzystałem, oczywiście, do tego, aby nauczyć się tamtejszej mowy – Olus przyłożył rękę do prawego ucha, kręcąc głową na prawo i lewo. – I wtedy usłyszałem podejrzane głosy dochodzące z jednego z kramów z odzieniem. Nie zastanawiając się długo, wszedłem – nie zwróciwszy niczyjej uwagi – do środka, niby zainteresowany którymś z wystawionych tam płaszczy. Kilku siedzących w kącie osobników nie przerwało rozmowy, uważając zapewne, że cudzoziemiec nie zrozumie ich paplaniny. A co się okazało: przeczucie mnie nie myliło. Cała grupa zaciekłych
wrogów Rzymu planowała spisek przeciwko Imperium! – W kramie z płaszczami? – zdumiał się Panończyk. Olus przytaknął z ponurą miną. – Właśnie tam, gdzie wyszkoleni zwiadowcy cesarza nigdy by nie przypuszczali! Na tym właśnie polegała ich chytrość! – otarł pot z czoła i opowiadał dalej. – Nagle uświadomiłem sobie niebezpieczeństwo, w jakim się znalazłem. W tej ciemnej norze mogli mnie cichaczem sprzątnąć i nikt nigdy nie dowiedziałby się, jaki los mnie spotkał – podniósł ku górze ręce. – Na próżno polałaby się moja krew, nigdy nie powiadomiłbym cesarza o podsłuchanych tajemnicach! Musiałem uciec się do odważnego fortelu, aby wyrwać się z tej matni! Ze zmarszczonym czołem szynkarz rozejrzał się wokoło, a Aureliusz, obserwujący miny słuchaczy, musiał przyznać, że potrafił przykuć uwagę publiczności, nawet jeśli opowiadaną historię słyszeli już najpewniej nie pierwszy raz. – Udałem głupiego, wchodząc w rolę nieświadomego niczego obcego, i zapytałem o cenę płaszcza! Ale łotry nabrały podejrzeń. Ich przywódca podszedł do mnie, skrywając za plecami lewą rękę, w której najpewniej dzierżył sztylet, i podał nieprzyzwoicie wysoką cenę. Pojąłem, że w tej sytuacji należy poplątać szyki wrogowi i mieć wolne plecy, gdyż tak pouczył mnie kiedyś pewien znany strateg. Olus cofnął się o krok, prawie przy tym następując na nogę jednemu z gości, po czym przeprosił go wylewnie i opowiadał dalej, gestykulując wymownie. – Twoje płaszcze, oznajmiłem łotrzykowi, cuchną, bo kundle, tak jak ten, paskudzą je łajnem i moczem! A kiedy on się odwrócił, gapiąc się w zdumieniu na swój towar, ja skoczyłem ku drzwiom. Prawie bym uszedł, ale uderzyłem głową w futrynę, przed oczyma rozbłysły mi gwiazdy i odjęło mi władzę w nogach... Gospodarz opadł na stół i wsparł się o jego blat lewą ręką, chwiejąc się niczym bokser po otrzymaniu ciężkiego ciosu. Potem wzniósł prawą pięść. – Ten właśnie moment chciał wykorzystać łotrowaty kupiec. Przyskoczył do mnie, aby zadać decydujący cios, ale mój kułak trafił dokładnie zbójecką gębę, odrzucając niegodziwca w stronę kompanów, tak że niczym kłody padli jeden na drugiego. Ja tymczasem wstałem i z uniesioną głową wyszedłem z kramu. – Brawo, Olusie, dałeś im solidną nauczkę! – treweryjski głos nie brzmiał całkiem trzeźwo, ale coraz bardziej entuzjastycznie. Szynkarz udał skromnego. – No cóż, zrobiłem, co mogłem. Ale na tym moja przygoda się nie skończyła, bo zaraz łotrzyki podniosły tak donośny lament, że zbiegła się cała okolica i zaczęła napierać na mnie. Chwyciłem więc pierwszego lepszego, podniosłem
trzy stopy w górę – tak, wtedy jeszcze miałem atletyczną posturę – i dałem mu powąchać pięść, tak że znalazł się już jedną nogą w Hadesie wśród swoich przodków. Olus podstawił porośniętą rudawą szczeciną rękę pod własny nos i ją powąchał, udał, że traci przytomność i kontynuował: – Gdy się odwróciłem i ruszyłem szybko wzdłuż kolumnady – ostatecznie miałem tego dnia ważniejsze sprawy na głowie – przed portalem wspaniałego pałacu ukazała się młoda, urodziwa dama, wołając: „Dokąd to, dumny bohaterze...?”. – Zając! – zagulgotał przytłumiony śmiechem głos gospodyni. – Powiedziała: „Dlaczego on ucieka jak zając?”. – Milcz, nie było cię przy tym – odwarknął szynkarz, przeszywając groźnym spojrzeniem połowicę, ale ona nie dała się zastraszyć. – O ile znam tę historię, to była to stara, gruba przekupka. – Była młodsza niż ty teraz! – odciął się jej małżonek. – Poza tym tęgość jest kwestią punktu widzenia. Zapamiętałem ją jako szczupłą! – Ale nazwała cię zającem, bo zmykałeś przed tłumem, klucząc jak szarak! – Spieszyło mi się, ale nie można mówić o ucieczce! – A więc przyznajesz się do zająca? – Zające uważa się na Wschodzie za symbol męskości, skarbie – oświecił ją Olus, wyjmując ze stojącej przy ścianie półki moździerz z brązu i wykonując tłuczkiem kilka energicznych ruchów, co sprawiło, że zgromadzeni mężczyźni zawyli z uciechy. – Skoro jednak moja żona jak zawsze wie wszystko lepiej, to niech coś sama opowie. Ja skończyłem! Grzmiące oklaski rozległy się w tawernie, a Aureliusz zamówił kolejny dzban wina. Z doświadczenia wiedział, że w takim nastroju udawało się od gości dowiedzieć najwięcej. Niepostrzeżenie przysunął swój zydel w kierunku szczupłego, jasnowłosego mężczyzny, na którego dłoniach błyszczało kilka pierścieni. Gdy przed chwilą przypadkiem zatrzymał wzrok na jego twarzy, odniósł wrażenie, że stwardniały mu rysy na dźwięk imienia Flawiusza Verecundusa. Również ten Viperinus – o czym dowiedział się od jednego z gości – był członkiem rady miejskiej. Wszystko to wyglądało bardzo obiecująco. – Pochodzicie z Panonii? – zapytał w tej chwili Viperinus. – Z Sirmium nad Dunajem – odparł obcy kupiec. – Dlaczego pytacie? – Być może macie jakieś wieści o... – jakby to powiedzieć – o tym, jak wygląda sytuacja w kwestii imperatora lub imperatorów. Zanim w tym zakątku dowiemy się o czymś... Nikt nie ma zamiaru powiedzieć lub zrobić czegoś, co później mogłoby stać się przyczyną nieporozumień. Szczupły blondyn potarł sobie nos, a kupiec uśmiechnął się wyrozumiale.
– Wiecie, że po śmierci Numeriana wschodnia armia obwołała cesarzem niejakiego Dioklesa? Viperinus przytaknął. – A jak się to dokładnie odbyło? Podczas gdy Panończyk opisywał zajścia spod Nikomedii, Aureliusz rozsiadł się wygodniej. Znał już te wydarzenia, więc teraz tylko przyglądał się pomagającemu w gospodzie chłopcu. Zręczny lisek – i w dodatku głodny. Ten Ezuwiusz może się jeszcze przydać. – …cała armia przyglądała się, jak Diokles podszedł do związanego Apera stojącego na środku placu – opowiadając spokojnym głosem o tym, co kilka miesięcy temu wydarzyło się na wschodzie tysiące mil stąd, przybysz z Sirmium ściągnął na siebie uwagę całego szynku. – Stając przed więźniem, wskazał na niego i zawołał: „Oto morderca Numeriana!”. Przy tych słowach pchnął Apera mieczem, po czym, wciąż trzymając w ręku ociekającą krwią klingę, wrócił do reszty oficerów. Stanąwszy przy nich, zauważył z uśmiechem, że wreszcie udało mu się ubić zesłanego przez los odyńca. W tawernie zapadła martwa cisza; nie zaskrzypiał żaden zydel, nie słyszało się żadnego chrząknięcia. Płomyki oliwnych lampek migotały, w kątach drżały milczące cienie, gdy każdy z obecnych próbował wyobrazić sobie człowieka tak bezwzględnie eliminującego stojących mu na drodze przeciwników. Człowieka, który być może zostanie wkrótce ich nowym władcą... Na wszystkich twarzach Panończyk widział to samo pytanie: „Czy wyrok był sprawiedliwy, czy Aper rzeczywiście zawinił?”. Tego nie wiedział. – Poszeptuje się, że tym czynem Diokles, nazywający się teraz Dioklecjanem, chciał wreszcie wypełnić proroctwo – podobno jest bardzo zabobonny. Viperinus obrócił w dłoniach swój kubek. – Ale przy władzy jest przecież jeszcze nasz cesarz Karynus, za którym stoją oddziały prowincji zachodnich. Panończyk wzruszył ramionami. – Obaj skierowali przeciw sobie podległe im legiony. Czy jednak doszło do zwykłej w takich wypadkach rzezi i jak się ona zakończyła, tego nie umiem wam powiedzieć. Ale na pewno wkrótce zjawią się posłańcy... Powoli szynk wypełnił gwar głosów, których początkowo zdradzający zamyślenie ton ustąpił wkrótce miejsca zwykłej wesołości. Aureliusz postawił kubek wina siedzącemu obok siwowłosemu armatorowi i słuchał jego opowieści – o tym, kto dobrze zarabiał, kto zadawał się z czyją małżonką, kto był lubiany w mieście, a komu raczej schodzono z drogi. Na starszym człowieku szczególne wrażenie wywarła energia Flawiusza Verecundusa, gdy po śmierci cesarza Aureliana powołał do życia uzbrojoną obywatelską milicję, aby strzegła miasta. Najwidoczniej w ostatnich latach
doszedł do wielkich pieniędzy, co pozwoliło mu na wzniesienie dziwacznych, napędzanych wodą młynów. Na to do rozmowy włączył się Viperinus: – No tak, tylko że cała ta sprawa nie jest tak do końca jasna... Opuszczając w godzinę później gospodę, Aureliusz miał na twarzy uśmiech zadowolenia. Chłopca tak pochłonęła obserwacja zimorodka wykonującego nad małym stawem akrobacje, że starszy człowiek musiał powtórzyć swoje polecenie. – Zbieramy się już. Wkrótce zapadnie zmrok, a jutro wracacie do miasta – wziął malca za rękę i skierował się w stronę domu wznoszącego się w miejscu, gdzie potok rozlewał się, tworząc małe jezioro. Chłopiec zerknął za siebie. Za łukowatą tamą widać było dach i górną część koła pierwszego młyna; drugi znajdował się nieco niżej i był zakryty. Kiedy mielono, dziadek otwierał zawór i woda płynęła drewnianą rynną ku wyżej położonej konstrukcji, napędzając całe urządzenie. Powstający przy tym szum wody zagłuszał skrzypienie drewnianej przekładni oraz hurkot trących o siebie kamieni. Wieczorem powierzchnia jeziorka opadała o jedną trzecią, ale następnego dnia potok je znowu napełniał, a ryby wkrótce nauczyły się unikać wiru. Dziś niewiele się działo, więc niewolnicy wcześniej zakończyli pracę i powrócili do gospodarstwa. Rozlegało się jedynie szemranie wody i wieczorne pogwizdywanie kosa, gdy ciszę przerwał tryumfujący głos dziewczynki: – Wygrałam! Pokonałam cię! – Nie musisz od razu tak gdakać, kiedy Fortuna okazuje ci łaskawość przy nux! – w głosie chłopca można było wyczuć staranie, by ukryć złość za protekcjonalnością. – Fortuna? Wobec tego tobie jak dotąd pomagał litościwy Jupiter. – Zobaczymy zaraz, kto tu potrzebuje pomocy bogów. No, to był dopiero rzut! Aleksander uścisnął dłoń dziadka, który spojrzał nań pytająco. – Jak można tak poważnie traktować dziecięce gry! – orzekł chłopiec, kiwaniem głowy i mimiką przypominając starszemu człowiekowi swego rodzica. Aleksander rzeczywiście bardzo przypominał Flawiusza – te same loki, z których dwa krzyżowały mu się na czole, a także ta sama jasna skóra, spadek po germańskiej babce. Po Aqmat odziedziczył chyba tylko szmaragdowe oczy. Był o niecałe dwa lata starszy od bliźniaków, lecz dużo wyższy. Chociaż, podobnie jak wszystkie dzieci, ciągle jeszcze nosił na szyi zawieszoną na rzemyku bullę, niewielkie puzderko zawierające pergaminy z błogosławieństwami, to bardziej pociągał go świat dorosłych niż zabawy
rodzeństwa. Primus i Aleksander wkroczyli na wysypany piaskiem placyk przed domem, na którym bliźniaki naszkicowały trójkąt długości około trzech stóp, podzielony następnie poprzecznymi liniami. Od szerszego końca ku wąskiemu szpicowi pola ponumerowano od jeden do dziesięciu, natomiast zamiast zwykłych orzechów leżały na nich rozrzucone białe i brązowe kamyki. Dzieci tak skoncentrowały się na rzutach, że nie zauważyły pojawienia się nowo przybyłych. – Lucjuszu, Lucyllo! Koniec zabawy, musimy iść! – Jeszcze tylko jeden rzut, dziadku, już prawie wygrałem! – zaoponował chłopiec. – To się jeszcze okaże, chwalipięto! – odparła na to dziewczynka, rzucając swój ostatni kamień tak zręcznie, że wygrała całą partię. – No i co, braciszku, a nie mówiłam! Chłopiec pokazał jej język i podbiegł do dziadka, podczas gdy dziewczynka ze zwycięską miną ruszyła za nim. Primusa zawsze dziwiło, że swoimi zrządzeniami Opatrzność połączyła dwie tak różne od siebie istoty. Lucylla miała piegi, jasne włosy i mogłaby uchodzić za Germankę, gdyby nie ciemne brwi i delikatna budowa ciała. Lucjusz natomiast był silny i dobrze zbudowany, po perskim dziadku odziedziczył ciemną karnację skóry, a po matce zielone oczy. – Zbierzcie swoje rzeczy i ruszamy. Wiecie przecież, że do gospodarstwa musimy iść jeszcze pół godziny i... – Pojedziesz jutro z nami? – przerwał mu Lucjusz. – Tak, dziadku – zawołała Lucylla, biorąc go za rękę. – Już tak długo u nas nie byłeś, na pewno masz coś do załatwienia w mieście, a kąpiel w termach dobrze ci zrobi. Poza tym nie widziałeś jeszcze mojego pieska! Primus uśmiechnął się. – Już dobrze, przekonaliście mnie – wszedł do domu, wyjął ze skrytki sakiewkę z pieniędzmi i spakował swoje drobiazgi do skórzanej torby. Następnie zamknął drzwi, włożył mosiężny klucz do zamka i podniósł rygiel, słuchając, czy wskoczy na swoje miejsce. W ciepłej porze roku, kiedy młyny pracowały, wolał zamieszkiwać na miejscu, od czasu do czasu zjawiając się na kolacji w gospodarstwie, gdzie żyli jego przyrodni brat Juliusz z żoną Druzyllą. Po chwili zza pokrytego łąkami pagórka, mieniącego się pstrokacizną żółtych mleczy, ukazał się brunatny mur okalający posiadłość, a nad nim bielone wapnem ściany willi zwieńczone jasnoczerwonym dachem. W bramie, pobrzękując dzwonkami, znikało właśnie stado krów popędzane przez kilku pastuchów. Dzieci pobiegły przodem, a kiedy Primus dotarł do podwórca,
zobaczył stojący na nim czterokołowy wóz podróżny, jakim następnego dnia mieli się udać do Augusta Treverorum. Starszy człowiek ucieszył się czekającą go podróżą, możliwością spotkania z synem oraz pobratymcami w wierze. Ponadto będzie okazja, by zakupić papirus i przybory do pisania, gdyż spędzając w samotności wiele godzin, zastanawiał się nad konstrukcją nowego młyna, którą chciał wreszcie definitywnie ukończyć. Gdy dojeżdżali do mostu na Mozeli, zebrała się już przed nim spora gromada ludzi zmierzających na targ. Krzywym okiem patrzono na powóz oznaczony godłem duumwira, a kiedy Primus wraz z dziećmi wysiedli, starzec dojrzał zacięte miny. Komu by nie spojrzał w oczy, ten spuszczał wzrok, ale za jego plecami odziany w łachmany kulawiec zacisnął pięść i wysyczał: – Nowobogacki pomiot! Zostawili za sobą wóz i przeciskali się spiesznie wśród tłoczących się nad rzeką chłopów, rybaków, rzemieślników, flisaków i ladacznic, przeszli obok stacji poboru myta, minęli pogrążony w mroku kamienny łuk bramy miejskiej i ruszyli dalej ku forum. Większą część placu zajmowały stragany oferujące najróżniejsze towary – gliniane naczynia, tkaniny, wędzone kiełbasy, wypieki, kościane szpilki do włosów, a nawet kolońskie szklanice z zielonego szkła. Primus kupił dzieciom kilka kawałków ciasta z dodatkiem korzeni i poszedł dalej, nie zwróciwszy przy płaceniu uwagi na mężczyznę o zielonych oczach, który przyglądał się intensywnie Aleksandrowi, a potem wypytywał stojących wokoło, kim jest ten grzeczny chłopiec. Na drugim krańcu placu, przed wiodącymi do bazyliki schodami zgromadzili się gapie. Bliźniaki spojrzały pytająco, a kiedy Primus kiwnął przyzwalająco, ruszyły biegiem, natomiast Aleksander podążał za nimi wraz z dziadkiem z godnością dorastającego chłopca. Gdy dołączyli do grupy widzów, pomiędzy nogami których znikły sylwetki dzieci, akurat rozległy się brawa. Dopiero jednak gdy Primus wziął swego wnuka na ramiona, ten mógł dostrzec, co się tam dzieje. Człowiek o ciemnej skórze, grubych wargach i ciemnych kręconych włosach tańczył na drewnianym podeście, trzymając w ręku flet. Na ramieniu kuglarza, przedstawianego na pomalowanej w jaskrawe kolory tablicy jako sławny Maurus z Volubilis, przysiadła małpka kręcąca niespokojnie łepkiem. Nieco dalej stała drabina, po której niezdarnie, lecz ochoczo próbował się wspiąć pies. Mauretańczyk wskazał ku ziemi, wydając małpce jakieś polecenie. Ta zeskoczyła i biegnąc na tylnych nogach, zaczęła toczyć przed sobą kółko, gdy tymczasem jej pan piskliwie przygrywał na swoim instrumencie. Nagle jednak straciła chyba ochotę, bo podbiegła do drabiny i przewróciła ją. Pies runął ze skowytem, lecz zaraz potem, szczekając, zaczął
ścigać awanturnicę wzdłuż sceny. Magik – złorzecząc – ruszył za nimi i już pies miał dorwać małpę, gdy ta wskoczyła na kuglarza i wspięła mu się zręcznie na głowę, skąd skrzecząc i szczerząc zęby, natrząsała się ze swojego prześladowcy. Widownia zareagowała na to głośnymi brawami i rzucanymi monetami. Ogoniasta artystka zręcznie je łapała, natomiast pan i pies skłonili się w podziękowaniu. Przedstawienie tak bardzo przykuło uwagę Primusa, że nie zauważył niepozornego człowieczka, który otarł się o niego, wymruczał przeprosiny i zaraz zniknął w tłumie. Dopiero gdy starzec sięgnął po swój mieszek, aby wyciągnąć zeń miedziaka i pochwycił pustkę, otrząsnął się. Ponownie obszukał swój przyodziewek – na próżno, sakiewka zniknęła. – Co się stało, dziadku? – Moje pieniądze... Okradli mnie! Aleksander wytrzeszczył na niego oczy, a potem wykrzyknął: – Złodziej, łapać złodzieja! Kiedy wokół Primusa zbierał się podekscytowany tłumek, nieco dalej dwoje szarych oczu obserwowało ubogo odzianego człowieka kupującego przy kramie z napojami sekstarius taniego jabłkowego wina. Na chwilę zasłonił go inny klient, który zapytał o coś sprzedawcę i oddalił się szybkim krokiem. Obserwator podszedł powoli do kramu i zamówił kubek napoju, przy czym celowo stanął tyłem do drugiego pijącego. Płacąc, uderzył kolanem o ladę. Jęknął cicho, rozmasował obolałe miejsce, najwidoczniej nie zauważając, że na ziemię wypadł mu trzos – w przeciwieństwie do mężczyzny w połatanej tunice, który bacznie wszystko obserwował. Aureliusz wypił swój trunek i zamierzał odejść, lecz udał, że jego uwagę przyciągnęła grupa najwyraźniej zaaferowanych czymś osób, więc ruszył ku nim niczym ciekawski przechodzień. Przy tym dyskretnymi spojrzeniami upewniał się, że ten drugi nie opuścił swojego miejsca. Nawet gdy znalazł się już przy Primusie, nadal koncentrował się wyłącznie na osobniku przy kramie. Ten zawahał się przez chwilę, rozejrzał wokoło, po czym pochyliwszy się, podniósł coś z ziemi. W jednej chwili z Aureliusza opadła maska obojętności, przecisnął się do Primusa i powiedział do niego półgłosem: – Wybaczcie, ale wydaje mi się, że to tamten żebrak was okradł! – Wskazał na biednie odzianego mężczyznę, który właśnie rzucił przekupniowi monetę i długimi krokami ruszył w stronę portyku, który stanowił wyjście z forum. Z grupy natychmiast wyskoczyło kilku mężczyzn i klucząc pomiędzy kramami, zbliżyło się do podejrzanego na tyle, że mogli go bez trudu pochwycić. Żebrak wydał głośny okrzyk, próbując się wyrwać, lecz na próżno. – Trzymajcie go, zawołam straż miejską! – Primus przemierzył forum, po czym wrócił z dwoma zbrojnymi w skórzanych pancerzach.
– Okradłeś tego obywatela? – zwrócił się do biedaka starszy z nich, wskazując na Primusa. – Nie, na Merkurego, widzę go po raz pierwszy! – zaprotestował bosonogi. – No dobrze, kochasiu, wobec tego zobaczmy, co tam masz! – przy tych słowach młodszy strażnik obszukał aresztowanego, znajdując nóż, kilka monet i skórzany mieszek. – Dziadku, to przecież twoja sakiewka! – wykrzyknął podniecony Aleksander. – Mamy złodzieja! – To bezczelne kłamstwo! – zaprotestował oskarżony. – Pieniądze należą do mnie! Żołnierze ze zmarszczonymi czołami przyglądali się tej scenie. – Tylko jeden może być właścicielem – orzekł starszy, kiwając głową. – Niech powiedzą, co jest w środku. Kto nie wie, ten kłamał! – Jest garść dwudenarów, i są moje! – oświadczył podejrzany o kradzież. – Dokładnie dwadzieścia osiem – przytaknął Primus. – A na wewnętrznej stronie jest wyciśnięty znak. Wiecie jaki? Oszołomiony złodziej spojrzał na niego. – Nigdy tam nie zaglądałem. Co to takiego? – Znak kaletnika, u którego kupiłem sakiewkę w Divodurum – objaśnił Primus. Wziąwszy mieszek, wskazał oznaczenie, po czym wsadził go za pas. – Jakiś łotr mnie oszukał! – wysapał złodziej i już chciał rzucić się na poszkodowanego, ale strażnicy przytrzymali go żelaznym uchwytem. – No to wszystko jest jasne – skwitował starszy stróż porządku, podczas gdy Primus brał bliźniaki za ręce. – Dziadku, co z nim zrobią? – zapytała Lucylla. – Zostanie ukarany – wyjaśnił Primus. – Żeby już więcej tego nie zrobił. Idziemy. Nie usłyszał już, co jeden ze strażników mówi do żebraka, nie zobaczył także, jak twarz więźnia wykrzywia grymas przerażenia. Mężczyzna upadł na kolana i skrywając twarz w dłoniach, zaniósł się przeraźliwym szlochem. Wtedy podszedł do niego Aureliusz, pochylił się i wyszeptał mu coś do ucha w rodzimym dialekcie. – A jak udało się wam dowiedzieć, że to właśnie on może być złodziejem? – Flawiusz mierzył wzrokiem przyjazne, urodziwe oblicze gościa, którego przed półgodziną jego ojciec przyprowadził z forum. Nieznajomy odmówił przyjęcia jakiegokolwiek podziękowania za odzyskany trzos, a kiedy Primus się przedstawił, zapytał jedynie, czy przypadkiem nie zna kuratora noszącego to samo rodzinne miano, o którym, choć obcy w mieście, dużo już słyszał. Po czym stary legionista zaprosił go na kolację, jaką miano podać za godzinę.
– Jego machinacje już od dłuższego czasu wydawały mi się podejrzane – odparł gość – tyle tylko, że nie byłem pewny. Ponadto te łotrzyki prawie zawsze mają wspólnika, który znika z łupem. Przy tych słowach podrapał się za uchem. – Wasz ojciec zwrócił moją uwagę, ponieważ był taki dobry dla dzieci. Kiedy już domyśliłem się, w jaki sposób został okradziony – no cóż, musiałem pospieszyć z pomocą. Flawiusz wyraził swoje uznanie: – Większość odwróciłaby po prostu wzrok... Aureliusz nie mógł powstrzymać oburzenia: – To właśnie największe zło naszych czasów – brak obyczajności i poczucia obowiązku. Każdy zaraz oczekuje wynagrodzenia za najmniejszą nawet drobnostkę. Nic dziwnego, że państwo podupada. – A jak się wam udało odzyskać również sakiewki innych ofiar? – duumwir podsunął gościowi półmisek: – Proszę, częstujcie się. Aureliusz włożył do ust kandyzowaną w miodzie figę i oblizując sobie lepkie palce, uśmiechnął się z zadumą. – Należało jedynie wykazać odrobinę cierpliwości. Gdy ustały jego jęki i płacze, szepnąłem mu na ucho, że jestem przyjacielem edylów i mógłbym wyjednać dla niego złagodzenie kary. Musi mi jednak zdradzić wspólnika, który czuwał nad łupem. Nie zastanawiał się długo... – Co takiego, znacie edylów osobiście? Myślałem, że jesteście obcy w mieście? – Małe kłamstwo z konieczności – Marek Aureliusz wzruszył ramionami. – Trochę mi wstyd z tego powodu. Ale co robić, gdy złodziejaszki nie przebierają w środkach? – Macie rację – westchnął Flawiusz. – Chodźcie, podano do stołu. – Dzięki – Marek Aureliusz spojrzał na niego tym samym przyjaznym wzrokiem, jakim przed godziną spoglądał na złodzieja. – Nie masz zamiaru udać się na spoczynek? Siedzący przy stole do pisania Flawiusz wsparł podbródek na pięściach i zapatrzył się w języki płomieni. Trzy lampy oliwne zwieszały się na cienkich łańcuszkach z mosiężnego stojaka, zaś na dużym blacie stał okrągły emaliowany kałamarz błyszczący mozaiką barw w rzucanym przez nie świetle. Obok leżała trzcina do pisania, a przed nią wił się papirusowy zwój ze złamaną pieczęcią. Słysząc głos Aqmat, Flawiusz podniósł wzrok i skinął głową, lecz czuło się wyraźnie, że myślami jest bardzo daleko. Żona obdarowała go uśmiechem, lecz widząc jego powagę, podeszła bliżej i końcami palców odgarnęła mu z czoła niesforne loki. Byli małżeństwem od
ponad dziesięciu lat, więc niepokoił ją widok męża coraz częściej popadającego ostatnio w zadumę. – Trapią cię jakieś troski? Powiedz mi, proszę, jeśli coś cię dręczy – pochyliła się, przytulając swój policzek do jego i czując delikatne igły zarostu. – Chodź do atrium, noc jest jeszcze ciepła. Pracujesz już od tylu godzin. Chyba wystarczy, nie sądzisz? Flawiusz przytaknął, wstał z miejsca i ruszył za nią. Przeszli przez jadalnię, której podłogę pokrywała brązowo-żółta mozaika o geometrycznym wzorze. W kwadratowym polu w jej centrum przedstawiono niejakiego Polidusa – przed czterdziestoma laty ulubieńca publiczności w miejskim cyrku, dziś będącego stertą rozsypujących się kości pod obrośniętą mchem płytą grobowca. Woźnica w dumnej pozie zajął miejsce w rydwanie, trzymając wieniec laurowy i gałązki palmowe nad swoimi zwycięskimi rumakami. Artyzm wykonania mozaiki był jedną z przyczyn, dla których Flawiusz kupił uszkodzoną pożarem willę. Teraz jednak ani Aqmat, ani on nie mieli nastroju, by podziwiać dzieło sztuki rysujące się w półmroku pod ich stopami. Znalazłszy się w atrium, usiedli na ławce, skąd mogli dojrzeć srebrną tarczę księżyca. W zawieszonej nieco dalej u sufitu klatce śpiewał słowik. Aqmat uśmiechnęła się mimowolnie. Przypomniała sobie lato, gdy po raz pierwszy usłyszała wibrujące, zanoszące się łkaniem trele, i nie mogła uwierzyć, że pochodzą od małego, niepozornego ptaszka, którego Flawiusz pokazał jej na drzewie. Wkrótce potem przyszedł do domu z uśmiechem na twarzy, trzymając w ręku klatkę z oswojonym ptasim solistą. Wtedy nie byli tak zamożni, ale miała wrażenie, że mieli mniej zmartwień i kłopotów. Spojrzała mężowi w oczy: – Proszę, nie trzymaj mnie dłużej w niepewności! Flawiusz odetchnął głębiej i potarł sobie podbródek. – Pamiętasz, jak z końcem maja nadeszła wiadomość o tym, że cesarz Karynus pokonał nad Dunajem wojska Dioklecjana, którego armia wschodnia obwołała władcą? Aqmat przytaknęła. – Czy wtedy nie ucieszyliście się z tego? – Owszem. Następnego dnia, podczas posiedzenia komisji finansów, padła propozycja, aby wysłać do cesarza posłańca. Wraz z życzeniami i zapewnieniem, jacy to szczęśliwi jesteśmy ze zrządzenia bogów, oby obdarowali go jak najdłuższym życiem i tak dalej. – Kto wpadł na ten pomysł? – dopytywała się Aqmat. – Czy nie ten Aureliusz? Odnoszę wrażenie, że właściwie stał się twoją prawą ręką. – Nie, skąd ci to przyszło do głowy? Zatrudniłem go jedynie jako drobnego
urzędnika. Nie ma nawet takiego majątku, żeby zostać dekurionem – odparł na to Flawiusz, a Aqmat przeszło przez myśl, że słyszy nutę gniewu pobrzmiewającą w jego głosie. – Wydaje mi się, że to Viperinus, kwestor – kontynuował po chwili. – Stwierdził, iż po zwycięstwie imperator jest na pewno w dobrym nastroju, a zatem można przedstawić mu naszą prośbę o wsparcie. Sama wiesz, w jak opłakanym stanie jest wiele publicznych budowli. Pilnie trzeba zająć się renowacją systemu ogrzewania term. A to dopiero początek... Aqmat pokiwała głową. Temat był jej znajomy. Ukryte w garumsztuki złota, jakie przywieźli wówczas ze sobą, w większej części stanowiły jej wiano. To sprawiło, że została aktywną wspólniczką męża. On szukał na rynku możliwości zrobienia interesu, gruntów oraz warsztatów rzemieślniczych, ona zaś zajmowała się finansami, targując się twardo o każdy grosz. Jak dotąd wszystko dobrze funkcjonowało, nawet dziwaczne młyny wodne przynosiły niezły dochód. – W każdym razie nakazałem sporządzić stosowny dokument – mówił dalej Flawiusz – i podpisałem go sam, bez Viperinusa, który nagle musiał odwiedzić chorego krewnego. Potem nakazałem posłańcowi, aby pędził do cesarza, jak gdyby Alemanowie deptali mu po piętach. – Wstał z miejsca, zaciskając kurczowo dłonie i spoglądając ku niebu, na którym postrzępiona chmura zasłoniła księżyc. – Dzień później nadeszła wiadomość. – O zabójstwie Karynusa... – No właśnie. Został zasztyletowany we własnym namiocie. Podobno przez zazdrosnego oficera, któremu uwiódł żonę. – Cesarze to też mężczyźni – zażartowała Aqmat, ale zaraz spoważniała. – Odwołałeś posłańca? – Nie było jak – westchnął Flawiusz. – Zrobiłem, co się dało, zaraz wysłałem pilnego kuriera, ale po drugiej mansio ślad po nim zaginął. Aqmat zamyśliła się. – To było dwa miesiące temu, prawda? Flawiusz przytaknął bez słowa. – Mogło się przecież zdarzyć, że posłaniec nie dotarł do cesarza. Czasy są niepewne, grasują zbóje... Przyglądała się mężowi, który nerwowo spacerował po atrium tam i z powrotem, po czym wsparł się o jedną z kolumn, bębniąc palcami o gładki tynk. – Niewykluczone, ale nikt nie słyszał o napaści ani nie znaleziono zwłok. Przynajmniej na trasie jego siedmiodniowej podróży, gdzie zasięgaliśmy języka. – Nagle uderzył pięścią w kolumnę. – Na wszystkich bogów podziemi! Gdybym tylko wiedział, kto trzyma teraz w ręku tę nieszczęsną deklarację
wiernopoddaństwa! Aqmat podeszła do męża i objęła go. Czuła bicie jego serca, słyszała przyspieszony oddech. Przez chwilę stali przytuleni do siebie, rozlegał się jedynie śpiew słowika, ale żadne z nich na niego nie zważało. – Ale może być też tak, że nowy cesarz wcale się nią nie przejmie. Że będzie miał ważniejsze sprawy na głowie niż zajmowanie się pismami jakichś prowincjonalnych miast. Że na Wschodzie będzie się musiał zająć walką z Persami. Że nigdy nie dotrze w nasze okolice, bo wcześniej zgładzi go następny generał... – Owszem, tylko że to nie wszystko – przyznał Flawiusz. – Co jeszcze? – Nie słyszałaś nic o Bagaudach? Aqmat rzuciła mu pytające spojrzenie: – Słyszałam o nich dziś przed południem, kiedy z kilkoma przyjaciółkami siedziałyśmy w termach. Czy to nie jakieś zbuntowane oddziały w Galii? – podeszła do fontanny stojącej na środku ogrodu, dotknęła chłodnej marmurowej krawędzi i wzdrygnęła się. – Gdy przyglądam się oberwańcom przybywającym do miasta w dzień targowy, niezliczonym żebrakom włóczącym się pod portykami forum i spracowanym najemnikom harującym w porcie... Chętnie bym im pomogła, tylko jak? – westchnęła. – Ostatnio, spacerując z dziećmi, dałam staremu nędzarzowi monetę, ale on popatrzył tylko na nas z nienawiścią. Wszędzie te pożądliwe spojrzenia, zawiść na widok każdej lektyki... Człowieka naprawdę ogarnia strach. Aqmat powiodła wzrokiem po kolumnach atrium oświetlonych zimnym blaskiem księżyca. – Tutaj nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo? Augusta Treverorum to duże, umocnione miasto. Jest też straż obywatelska, którą sam stworzyłeś. – Gdyby chodziło tylko o kradzieże czy też drobniejsze przestępstwa, tak jak za moich młodych lat, to pewnie mógłbym spać spokojnie. Niestety, w ostatnim czasie sprawy przybrały zły obrót – odparł Flawiusz. – Jest bardzo źle. Nieurodzaj doprowadził do rozpaczy niezliczonych kolonów. Wyrzynają swoje bydło, porzucają ziemię i z bronią w ręku wałęsają się po prowincji. Gromadzą się też w coraz większe bandy. Pomiędzy nimi jest wielu chrześcijan bredzących coś o końcu świata. W niektórych miastach dołączyli się do nich nawet niewolnicy i otworzyli im bramy! Aqmat zastanawiała się przez chwilę. – Czy cesarz nie może okazać zrozumienia i darować podatki spustoszonym regionom? – Byłoby miło. Tylko skąd weźmie pieniądze na zapłacenie żołdu legionom? A bez nich oprócz Bagaudów będziemy mieli zaraz barbarzyńców na karku. –
Flawiusz ujął żonę za rękę: – Jest już tak źle, że imperator nie może sobie pozwolić na litość. Musi rozprawić się z motłochem! Aqmat drgnęła, poczuwszy jego żelazny uścisk. Nie znała takim swojego męża. – Wydarzyło się coś jeszcze? – zapytała cicho. – Bagaudowie splądrowali kilka miast, między innymi dobrze ufortyfikowane Augustodunum. To dodało im odwagi i przewróciło w głowach. Pociągnęli ku opuszczonym fortyfikacjom położonym na półwyspie pod Lutetią i tam obwołali cesarzami obu przywódców, Amandusa i Aeliana. Gdyby to nie była gorzka prawda, to pewnie pośmialibyśmy się z tego jak z żartu. Zawszeni wieśniacy dumnie obnoszący purpurę po gnoju! Flawiusz uwolnił rękę żony, a ona rozmasowała bolące miejsca. – I co teraz? Czy Dioklecjan wyśle armię? – Owszem, już tu maszerują. Dowodzi nią generał o imieniu Maksymian, zapewne jakiś nieokrzesany podrostek. A wiesz, co się jeszcze mówi? Aqmat zaprzeczyła. – Że ten Maksymian ma zostać mianowany współrządcą i przejąć zachodnią część Imperium. A to oznacza kolejne, nadzwyczajne podatki, za które my, dekurioni, odpowiadamy głową. Aqmat zamyśliła się, a potem położyła mężowi ręce na ramionach, spoglądając mu głęboko w oczy. – Całkiem możliwe, ale przeżyliśmy już gorsze rzeczy. Połóżmy się już, zmarzłam trochę. Gdy kilka miesięcy później Flawiusz siedział w jednej z sal ratusza, przez szybki dużych okien zaglądało do środka zimowe słońce. Po obu stronach krzesła na żeliwnych stojakach stały misy pełne żarzącego się węgla drzewnego, które nie były jednak w stanie ogrzać wysokiego pomieszczenia. Wzdłuż ścian aż do sufitu wznosiły się półki pełne zakurzonych skórzanych futerałów kryjących niezliczone papirusowe zwoje. Choć Flawiusz tam i z powrotem przesuwał zdrętwiałymi palcami kulki abakusa (liczydła), choć kilkakrotnie zapisał rylcem obliczenia na pociągniętych woskiem drewnianych tabliczkach – nic to nie dawało. Kasa miejska świeciła pustkami, nałożone przez Rzym podatki były absurdalnie wielkie, a on wraz z pozostałymi dekurionami odpowiadali za terminowe uiszczenie pełnej sumy. Przez całe przedpołudnie obradowali wespół z najstarszymi radcami – mężami chętnie dzielącymi się swoim doświadczeniem wyniesionym z wcześniejszych kryzysów finansowych, ale nikomu nie przychodziło do głowy nic rozsądnego. Nie żeby miasto nie dysponowało majątkiem – jego
własnością były termy, mury miejskie wraz z wieżami, teatr, cyrk, arena, akwedukt i świątynie, wspaniałe budowle ufundowane kiedyś przez hojnych namiestników bądź zamożnych rajców. Teraz jednak dla obywateli zubożałego prowincjonalnego miasta stawały się one coraz większym ciężarem. Flawiusz pomyślał o cesarzu Marku Aureliuszu, który przed ponad wiekiem także pilnie potrzebował pieniędzy na kampanię przeciwko Markomanom. Ten zasiadający na tronie filozof nie widział w tym żadnej ujmy, aby zgodnie ze starą rzymską tradycją zorganizować aukcję, w czasie której przez sześćdziesiąt dni wyprzedawano na licytacji bogactwa nagromadzone przez jego poprzedników. Przypomniał sobie, jak nowobogaccy wyzwoleńcy i zarozumiali senatorowie spacerowali po cesarskim pałacu, jak ich palce dotykały wykutej z marmuru Wenus, sprawdzały ciężar srebrnej misy albo przeciągały po ornamentach z kości słoniowej zdobiących eleganckie krzesła. Ale to dało się przeprowadzić jedynie w stolicy, gdzie nie brakowało bogaczy. W Augusta Treverorum wszystko wyglądało inaczej; zniknął cesarski dwór, wojny zrujnowały kupców, a to, co miasto mogło spieniężyć, wydano w ostatnich latach, aby przynajmniej w termach utrzymać płomień w piecach. Niespokojne pukanie wyrwało go z zamyślenia. – Wejść! Co się dzieje? W drzwiach pojawiło się szczupłe oblicze Kwintusa Vallio, jego osobistego sekretarza. Oddychał ciężko. – Panie, uciekł Waleriusz Aulucencjusz! – Ten kupiec? Jak się dowiedziałeś? – Kiedy Aureliusz chciał go zaprosić na następne posiedzenie rady, nie spotkał już nikogo – wysapał Valio. – Tylko śpiącego starego odźwiernego, którego pewnie zapomniano uwolnić z łańcucha. Przeszukał domostwo od piwnic aż po strych – na próżno, wszędzie pusto. Jeden z sąsiadów twierdzi, że ostatniej nocy słychać było turkot kół wozu... Flawiusz zaklął pod nosem. Każdy dekurion ratujący się ucieczką przed dopełnieniem obowiązków zwiększał jeszcze ciężary, jakie musieli ponieść jego koledzy. Dlatego też zmieniający się cesarze pod sankcją coraz surowszych kar zabronili radcom odbywania jakichkolwiek podróży, a nawet choćby tylko opuszczenia miasta bez stosownej zgody. – Zaalarmuj vigiles. Niech wezmą konie i objadą najpierw główne drogi do Dividorum, Mogontiacum i Kolonii. I niech rozpytają się, czy ktoś widział powóz naszego czcigodnego rajcy. – Zastanowił się przez chwilę i dodał: – Powiedz Aureliuszowi, żeby przesłuchał odźwiernego i sąsiadów, może ktoś wie, gdzie mógł się ukryć ten Aulucencjusz. Zrozumiałeś? – Tak, panie, ale mam wam coś jeszcze do przekazania – powiedział Vallio.
– Jeszcze jedna zła wiadomość? – Nie mam pojęcia, tyle tylko, że Tercjusz Saturnus życzy sobie pilnie się z wami widzieć. Jeśli wam odpowiada, to o drugiej po południu w wielkich termach u egipskiego masażysty. Duumwir podrapał się po głowie. Czego może chcieć od niego ten rozgadany wór pieniędzy, u którego krótko pobierał nauki w młodych latach? Od czasu powrotu do Augusta Treverorum często prowadził z handlarzem win spory w radzie miejskiej, dotyczące najczęściej cen napitków albo opłat za transport po drogach publicznych. Przyznać jednak musiał, że pomimo kierującej nim żądzy zysku zachowywał się względem niego zawsze szczerze i z otwartością. Przejrzawszy jeszcze kilka dokumentów, Flawiusz przywołał lektykę i kazał zanieść się do term przy moście nad Mozelą. Latem na dziedzińcu aktywniejsi kąpielowicze ćwiczyli się w biegach, rzutach, skokach w dal lub zabawiali piłką. Inni, do których należał również on sam, chętniej spacerowali w słońcu. Teraz jednak dziedziniec świecił pustkami. Naprzeciw wejścia ciemnym konturem na zimowym niebie odbijała się fasada term. Zdobiły ją wystające kolumny i nisze, w których stały posągi bogów świadczące o minionej potędze Rzymu. Spod okapu dachu otynkowanego na różowo i biało budynku o ogrzewanych ścianach wydobywały się cienkie smugi dymu, zaraz rozwiewane przez lodowaty zimowy wiatr. Wchodząc, Flawiusz uiścił niewielką opłatę, uwolnił się od zimowego odzienia, oddając je w przebieralni pod opiekę jednego ze służących, włożył podane mu drewniane chodaki i udał się do kramu z przekąskami, aby wzmocnić się chlebem, kilkoma plastrami galijskiej szynki i kubkiem wina. Potem ruszył ku tepidarium, rozejrzał się wokoło i natychmiast dostrzegł rozciągnięte na marmurowej ławie galaretowate ciało handlarza win stękającego w potężnych łapach masażysty. – Tak dobrze, dalej, tylko delikatniej... A to ty, Flawiuszu, miło, że tak szybko przybyłeś... Tu, na dole, nie tak mocno, chcesz mnie zamęczyć? Tak, dużo lepiej... Możesz się już nacierać oliwą, ten prostak zaraz kończy. Dziękuję, było dobrze. Kilka minut później Tercjusz wstał, odetchnął głęboko i podał rękę Flawiuszowi, który właśnie ściągał zgrzebłem tłusty nalot z ciała. – Chodźmy zaraz do caldarium. O tej porze roku pływanie w gorącej wodzie jest prawie że ostatnią radością, jaka pozostała staremu człowiekowi. I luksusem, na jaki nie stać nas już dłużej, pomyślał duumwir, gdyż wielki, ogrzewany basen był nie tylko jedyny w swoim rodzaju w całym Imperium, lecz także zużywał ogromne ilości węgla drzewnego. Ostrożnie zeszli po marmurowych schodach, pozwalając się unieść parującej
wodzie, aż wreszcie dotarli do zakątka, gdzie nikt ich nie mógł podsłuchać. – Po co mnie wezwałeś? – chciał się wreszcie dowiedzieć Flawiusz. – I dlaczego właśnie tutaj? Handlarz wyprostował się, osuszył oczy i otarł nos pokryty plątaniną czerwonych żyłek. Jego młodszy rozmówca z zaskoczeniem skonstatował, że bardzo niezdrowo wygląda. Tam, gdzie w młodości prężyły się mięśnie, teraz przelewało się ciastowate ciało porośnięte kępkami rzadkiej szczeciny. – Wiesz, mój chłopcze, właśnie tutaj przed osiemnastu laty popełniłem błąd. Flawiusz już chciał zaprotestować, że licząc sobie prawie trzydzieści trzy lata jest raczej za stary na taki zwrot, ale Tercjusz nie pozwolił sobie przerwać: – Pomogłem wtedy twojemu przyjacielowi Ulixesowi w zaplanowaniu intrygi, która doprowadziła do obalenia naszego cesarza Postumusa w Kolonii. Ulixes, ślepy idealista, chciał przywrócić Rzymowi dawną świetność, podczas gdy ja, stary dureń, obiecywałem sobie powrót dawnych, dobrych czasów przynoszącego zyski importu win. Obaj się przeliczyliśmy, mój chłopcze. Rzym się zestarzał. Bez pomocy bogów Cesarstwo upadnie przytłoczone ciężarem wielkości. Aby odeprzeć barbarzyńców, nie wystarczy daleki cesarz zmuszony walczyć jednocześnie z rebeliantami w Egipcie, z plądrującymi Gotami nad Dunajem i z bezczelnymi Persami – Tercjusz zakaszlał. – Jak miałby uwolnić nas od Alemanów i Sasów wyniszczających nam pola i atakujących nasze wybrzeża? Ciągłe napaści Germanów zrujnowały zupełnie handel płótnem i winem, z którego dało się wyżyć. Bez zamożnych kupców to miasto przemieni się wkrótce w wyludnioną ruinę. Podobnie jak teraz Ulpia Traiana... Kupiec zamilkł, zanurzył się w wodzie, ale gdy wynurzył się znowu i Flawiusz otworzył już usta, aby przemówić, kontynuował: – Potrzebujemy władcy rezydującego tutaj, dla którego będziemy czymś więcej niż nic nieznaczącą graniczną prowincją. Postumus był kimś takim. Przyczyniłem się jednak do jego upadku i za to musimy teraz wszyscy zapłacić. Tercjusz odgarnął mokre włosy z czoła i sapnął. – Ale nie miałem zamiaru spotykać się tu z tobą, aby wygłaszać ci mowy o historii, tylko aby o coś zapytać. Czy wiesz już, ile wyniosą podatki dla Augusta Treverorum? – Tylko w przybliżeniu... – Flawiusz wymienił sumę, na co Tercjusz drgnął zaskoczony i wymruczał: – Tego się obawiałem. Takiej góry złota nie uda się zebrać mieszkańcom tego miasta, choćbyśmy wyciskali z nich siódme poty. To my, dekurioni, musimy głębiej sięgnąć do swoich sakiewek... – Nie jesteś... – zaczął Flawiusz z ociąganiem w głosie. – Nie możesz
zapłacić? – Owszem, owszem – odparł na to Tercjusz z gorzkim uśmiechem. – Muszę tylko sprzedać moją willę w mieście i jak Diogenes zamieszkać w beczce po winie. Przez chwilę Flawiusz miał dziwne uczucie, że zła wiadomość posłużyła za mile widziane potwierdzenie podjętej już decyzji. – Wiesz, mój chłopcze, nie dość, że jestem bankrutem, to jeszcze jestem chory. Jakiś obrzęk trawi moje trzewia. – Co ci konkretnie dolega? Tercjusz opisał symptomy. Flawiusz zbadał go, a potem zmarszczył czoło. – Kiedy w Augusta Raurica koło Doryphoros kształciłem się u pewnego medyka, mieliśmy pacjenta z podobnymi dolegliwościami. Przy operacji okazało się, że jego ciało pełne jest drobnych guzków. – Rak? – wyszeptał Tercjusz, a Flawiusz przytaknął. – Rozmawiałeś już z Kajusem Juliuszem Telesporusem? – Co też ci strzeliło do głowy!? W ręce tego rzeźnika nie oddałbym nawet najgorszego wroga. – Ale to przecież nasz archiater,został wybrany przez radę miejską… – zaoponował zaskoczony duumwir. – Nie głosowałem na niego, mój chłopcze. Ostatniego utalentowanego medyka w tym mieście zgładzili barbarzyńcy, kiedy jeden z ich wodzów zginął pchnięty włócznią. Telesporus otrzymał ten urząd, gdyż nikt inny nie chciał tu przyjechać – Tercjusz otarł sobie oczy. – Praktykował przedtem na stanowisku wziętego medyka gladiatorów, tyle tylko, że od tamtej pory rozwinął w sobie szczególne zamiłowanie do amputacji. Słyszałeś, jak nazywają go w kręgu jego ofiar? Flawiusz zaprzeczył. – Cezar. Przybył, zobaczył i uciął... – Tercjusz zachichotał z własnego dowcipu, zaraz jednak zrobił się poważny. – Nie mam zamiaru skończyć jako krwawy ochłap pod jego nożem. Mogę cię poprosić o przyjacielską przysługę? – Oczywiście, jeśli tylko będę mógł pomóc. Ale brak mi doświadczenia potrzebnego do tak skomplikowanego zabiegu... – Nie to miałem na myśli – parsknął handlarz win. – Wiem, że mój czas dobiega końca. Mam inną prośbę. Trzy dni później, w dies Veneris, do domów ośmiu mężczyzn w Augusta Treverorum zapukał posłaniec i przekazał zapieczętowane tabliczki woskowe z zaproszeniem na dies Saturnis. Niektórzy z odbiorców marszczyli czoła, gdyż dzień ten uważano za niepomyślny do prowadzenia interesów, lecz zapewniono ich, że chodzi wyłącznie o towarzyskie spotkanie.
Stukając do drzwi, Flawiusz powrócił myślą do owego dnia sprzed osiemnastu laty, gdy wraz z Juliuszem stał tutaj po raz pierwszy, przyglądając się z zakłopotaniem chroniącemu przed nieszczęściem, umieszczonemu przy wejściu reliefowi z fallusem, ozdobionemu napisem „Uchodź, zazdrości”. Wtedy był chłopcem ze wsi podziwiającym luksusową willę najbogatszego handlarza w mieście... Otwarto drzwi, wszedł do środka i został poprowadzony do dużej jadalni ozdobionej pośrodku mozaiką „Witaj, zysku”. Wiele tworzących ją kamieni wypadło, więc otwory prowizorycznie zalepiono szarą zaprawą. Natomiast zdobiące ściany purpurowe freski szpeciły pionowe smugi wilgoci. Flawiusz znał zaproszonych gości, w większości znanych radców miejskich; przed dziesiątkami lat bogaci młodzieńcy, dziś niezadowoleni podstarzali mężczyźni z rozmarzeniem wspominali minione czasy, gdy słońce grzało mocniej, wino smakowało lepiej, a kobiety były chętniejsze. Za to kolacja smakowała znakomicie: pan domu zaangażował Olusa i wyciągnął z piwnicy resztki swoich słynnych win z Italii i Hellady. Ale Flawiusz nie cieszył się z tego, że po raz pierwszy od dłuższego czasu delektować się może ostrygami z Morza Północnego i winem falernejskim – spięty, oczekiwał chwili, kiedy Tercjusz wyjawi prawdziwy powód spotkania. Gdy zaś to nastąpiło, zaproszeni przyjęli wiadomość z dziwnym spokojem, jak gdyby sami także zastanawiali się nad tym krokiem. Spakowali resztki jedzenia w przyniesione ze sobą płócienne chusty, uścisnęli gospodarza na pożegnanie i znikli w ciemnościach nocy. Na triclinium pozostał tylko Flawiusz, podczas gdy Tercjusz dał znak czekającemu niewolnikowi. – No cóż, zaraz ukończą przygotowania... – zmęczony handlarz win uśmiechnął się z trudem, słysząc szum dochodzący z tylnej części domu. Duumwir pochwycił go za ramię. – Jeszcze masz czas do namysłu... Być może to nie rak, być może prokurator przedłuży termin płatności podatków... – Obaj dobrze wiemy, że pierwsze jest równie mało prawdopodobne jak i drugie. Teraz mogę zorganizować swoje odejście, potem po prostu po mnie przyjdą – z głębokim westchnieniem Tercjusz uniósł się nieco. – Nie służą mi już obfitość jedzenia i wino, a jeśli wolno mi zauważyć, to tobie też nie – przy tych słowach przyjrzał się Flawiuszowi. – Zacznij dbać o siebie, jeszcze nie jest za późno. W termach zauważyłem, że wokół bioder... Słysząc nieproszoną radę starego grubasa, Flawiusz o mało nie wybuchnął śmiechem, ale stłumił w sobie wesołość i przyznał: – Masz rację, w ostatnim czasie nawet Aqmat dziwnie mi się przyglądała. Ale nadmiar pracy, troski, brak ruchu zimą...
Tercjusz zdawał się być myślami daleko, zaraz jednak spojrzał ze smutkiem na młodszego rozmówcę. – Masz wspaniałą żonę, więc zrób wszystko, aby ją uszczęśliwić. Ja, niestety, nigdy się nie ożeniłem. Panny, które mi się podobały, wybrałaby mnie co najwyżej ze względu na pieniądze. A na to byłem zbyt dumny, być może za mało pewny siebie. Kupowałem więc młode ciała, gdy uważałem, że tego potrzebuję... Tym sposobem nie mam potomstwa, jestem ostatni i wraz ze mną wymiera mój ród. Nikt nie złoży za mnie ofiary. Daleki szum ucichł, handlarz wstał, posapując. – Przygotowano kąpiel. Chodź ze mną. Flawiusz ruszył za nim ku wyłożonej marmurem sali, gdzie ze stojącej w rogu murowanej wanny unosiły się obłoki pary. Tercjusz rozebrał się powoli, złożył tunikę na taborecie i wszedł do ciepłej wody. – Jak już mówiłem, staremu człowiekowi nie pozostaje wiele radości... Przez dłuższą chwilę rozlegało się jedynie kapanie wody, więc Flawiusz miał nadzieję, że Tercjusz zapadł w drzemkę, gdy handlarz wyprostował się nagle, mrucząc: – Ten durny niewolnik obsługujący łaźnię nigdy nie trafia z temperaturą. No, teraz czas jego służby przy kotle dobiegł końca. Wczoraj wyzwoliłem wszystkich. Ale że państwo pobiera jeszcze za to podatek... Tercjusz z dezaprobatą pokiwał głową, po czym mięsistymi palcami odkręcił mosiężny kurek, dolewając gorącej wody, aż para ponownie przesłoniła widok. – Masz...? Flawiusz przytaknął i wyciągnął z kieszeni składany nóż z rękojeścią w kształcie małpy. Sprawdził ostrość i podał go handlarzowi, ale ten cofnął dłoń. – Jeszcze chwila. Widzisz tę szkatułę? Podaj mi ją, proszę. Duumwir przyniósł prostokątny pojemnik. Jego zewnętrzne ściany wyłożone zostały podobnym do kości materiałem, w którym wygrawerowano pochód tryumfalny. – W środku znajdziesz rozporządzenia co do mojego pogrzebu oraz dziesięć aureusów. To powinno wystarczyć. Nakaż, aby zgodnie ze starym zwyczajem zwłoki zostały spalone. Nie znoszę myśli, że robaki będą toczyć moje ciało. Co się zaś tyczy posługi zmarłym, to znasz zapewne stosowny cytat z Owidiusza? Flawiusz musiał zaprzeczyć. – Już dawno skończyłem szkołę... – Ja także, ale odszukałem go i wyuczyłem się na pamięć, gdy dotarło do mnie, co dzieje się w moim ciele – Tercjusz zniżył głos. – Zmarły nie ma wymagań, nie potrzebuje obfitej ofiary, tylko pobożności. Na brzegach Styksu nie ma życzeń. Wystarczy, gdy ozdobisz grób wieńcem kwiatów, przyniesiesz
także nieco owoców, rozsypiesz drobne ziarna soli. Kilka fiołków i namoczone w winie zboże; to wszystko postaw w misie pośrodku drogi. Złożyć w ofierze możesz więcej, ale zmarłemu wystarczy niewiele; wznieć ogień i wznieś błagania do bogów, odmów modlitwę i ku temu przeznaczone słowa! Flawiusz uspokoił go gestem ręki. – Nasz grobowiec rodzinny znajduje się w północnej części miasta, przed Porta Martis. Nie można go przeoczyć, bo do portalu przykuto dwa kamienne statki transportujące beczki z winem. Klucz w szkatule otwiera drzwi wiodące do środka. W niszach ściennych stoją urny moich przodków. Jest jeszcze dużo miejsca, kiedyś planowało się na całą wieczność. Szczególnie pękatą przeznaczono na moje prochy – ma nawet moje rysy. Ukryte pod obwisłymi powiekami oczy zabłysły przez chwilę, a przez pomarszczone oblicze przemknął młodzieńczy uśmiech, zaraz jednak gasnąc. – A teraz proszę... Flawiusz podał handlarzowi win otwarty nóż, a on przyłożył go do wewnętrznej strony przedramienia. – Czy tak jest dobrze? – Nie, musisz ciąć w poprzek tętnic, a potem trzymać ręce w gorącej wodzie... Tercjusz spojrzał na niego błagalnie. – Nie jestem bohaterem... Czy nie mógłbyś...? Duumwir westchnął, a potem najdelikatniej, jak potrafił, wykonał cięcia i zanurzył ręce handlarza w wannie. Krew eksplodowała w wodzie niczym dwa czerwone maki, przemieniając się w rosnący powoli purpurowy obłok. Oddech starszego człowieka zwolnił, głowa mu opadła, ześliznął się głębiej i czerwień oblała mu podbródek. Na koniec poruszył się jeszcze. – Flawiuszu, błagam, nie zapomnij o ofierze za zmarłego. Inaczej nic po mnie nie pozostanie. Niech przynajmniej wspomnienie żywych da mi siłę... w krainie cieni – mówił z widocznym wysiłkiem. –Dopiero ten, kto zostanie zapomniany, przemija ostatecznie. A przede wszystkim zaopiekuj się moim grobem... Obiecaj mi to! – Tak, obiecuję. Ciężkie ciało Tercjusza osunęło się w dół. – Dzięki. Siedząc jak sparaliżowany w wilgotnym cieple i wsłuchując się w słabnący oddech handlarza, Flawiusz przypomniał sobie chwile, kiedy w jego życie wkraczała śmierć. Nagle przed oczyma wyrósł mu ponury loch i leżący w nim stary człowiek w skrwawionej senatorskiej todze. Oczy mu zwilgotniały, a w gardle ścisnęło, gdy pomyślał o odejściu swojego przyjaciela Ulixesa przed dwunastoma laty. Po samotnej młodości, gdy bez ojca i matki wyrastał w posiadłości Juliusza i Druzylli, przyjaźń tego mężczyzny oznaczała dla niego
wszystko. Jego śmierć w na poły zasypanym Złotym Domu Nerona dotknęła go bardziej, niż sam chciał się do tego przyznać. Nawet względem własnej rodziny, co uświadomił sobie tej nocy. Ciągle jeszcze z trudem przychodziło mu całkowite otwarcie się, gdyż paraliżował go lęk, że kolejny raz może wszystko utracić. Po godzinie poruszył się wreszcie, aby zbadać tętnice Tercjusza, ale nie wyczuł już żadnych oznak życia. Dwa dni po pogrzebie handlarza zapukano cicho do pewnych drzwi w ratuszu. Siedzący przy stole mężczyzna skierował ku wejściu szare oczy. – Wejść – zawołał, odkładając trzcinę do pisania, gdy do środka wkroczył chłopiec liczący sobie około piętnastu lat. – No i co masz mi do powiedzenia? W godzinę później młody gość opuszczał budynek. Oczy mu błyszczały, a dłonie zaciskały się na chłodnych monetach. Również na twarzy jego gospodarza zagościł uśmiech. Z sekretarzyka wyjął planszę do gry w młyn i wysypał obok garść żetonów. – Ezuwiusz to sprytny młodzieniec. Widać po nim, że nie ma zamiaru pracować przez całe życie w szynku ojczyma – zamruczał, układając żeton na jednym z pól. Obrócił drugi żeton między palcami. – Opętany nienawiścią żebrak z zabliźnionymi plecami... – mały, porysowany liniami pęknięć kościany szton wylądował po przeciwnej stronie. – Stary budowniczy o umyśle zmąconym chrześcijańską wiarą... – kolejny żeton spadł z trzaskiem na planszę. – Niestety, nie na tyle, żeby go zaślepić. Troskliwie wybrał dwa nieco większe krążki, długo im się przyglądając. – Cesarz na Zachodzie mający się za Herkulesa – wymruczał – i dowódca floty. Oby się to tylko powiodło... Chwilę później z rozmyślań wyrwały go tętent końskich kopyt i łoskot kół. Z otwartego okna spojrzał na forum, gdzie zatrzymał się wóz podróżny. Kilku jeźdźców zeskoczyło z siodeł. Ich oddechy przemieniały się w mroźnym powietrzu w białą mgiełkę. Z dyndającymi u boku mieczami otoczyli powóz, którego drzwi otwarły się powoli. Widząc szczupłą i wysoką postać o blond włosach, Aureliusz skinął głową i podszedł do stołu. – Waleriusz Aulucencjusz, kupiec w opałach... – stwierdził z zadowoleniem, przekładając ostatni kamień i wstając z miejsca. Kiedy wychodził, jego spojrzenie padło na kolorową statuetkę stojącą w niszy obok Larów. Przystanął zamyślony, wziął ją do ręki i obrócił w dłoniach. – Atrakcyjne trofeum, być może bardziej samotne niż mu się wydaje – wyszeptał, stawiając małą Wenus w centrum gry.
– Panie, jesteśmy! Flawiusz otrząsnął się z drzemki, odsunął zasłony w wozie i wyjrzał przez okno. Przed nim w szarości zmierzchu rozciągał się zygzak muru, natomiast miasto za nim rysowało się tylko mglistym konturem. – Dlaczego musi to być właśnie tutaj – sarknął, nie po raz pierwszy odkąd rozpoczęła się ta nieszczęsna podróż. Tłukli się tak już od wielu dni, najpierw wzdłuż Mozeli do Noviomagus, a potem krętymi górskimi drogami do Belgium i dalej, coraz dalej. Wczoraj wreszcie osiągnęli Bingium Rhenus, potężną, płynącą przed siebie ołowianą masą wody, od ćwierćwiecza tworzącą znowu granicę ze światem barbarzyńców. Dzisiejszego poranka zaraz o świcie ruszyli dalej, a Flawiusz popędzał woźnicę, aby tego samego dnia udało im się dotrzeć do miasta, gdzie stacjonował legion. – Jeśli to podoba się Herkulesowi, to my, śmiertelnicy, musimy okazywać posłuszeństwo – zauważył siedzący naprzeciwko niego towarzysz podróży i ziewnął. Flawiusz potrząsnął głową. – Oby bogowie obdarzyli mnie waszym spokojem, drogi Aureliuszu – odpowiedział. – Mam dość bycia dekurionem i nadstawiania głowy za wszystko, bez możliwości decydowania o czymkolwiek. – Zgadzam się – odparł jego rozmówca. – Powinniście postarać się o stanowisko na dworze, a nie zarządzać cudzymi pieniędzmi. Flawiusz nie mógł przewidzieć, że w tej chwili Parki na nowo zaczęły prząść nić jego losu. Powoli przetoczyli się przez bramę miejską. Wjazd wozów był zwykle zabroniony, lecz skinienie nowego cesarza Maksymiana wystarczyło, aby zniknęły podobne ograniczenia. W zimowej szarości minęli szereg zdobiących wejścia kolumnad, opatuleni mieszkańcy przemykali ulicami, aż wreszcie carruca znalazła się pod mansio. Chociaż przybyli na dwa dni przed zapowiedzianym terminem, gospoda pękała w szwach. – Kiedyś w Batavis spotkałem pewnego przewoźnika pochodzącego z Mogontiacum. Możemy zastukać do jego krewnych – zastanawiał się Aureliusz. – Pewnie pracują w tym samym zawodzie. Dla osób o naszej pozycji byłoby to właściwsze niż pojenie własną krwią pluskiew jakiegoś szynku. Wracajmy do portu i zasięgnijmy języka w collegium armatorów. Flawiuszowi nie przypadł ten plan do gustu, ale że nie znał nikogo w mieście, wyraził zgodę. Ku jego zaskoczeniu w godzinę później siedzieli w jadalni miejskiej wilii, grzejąc się przy ogniu, a Aureliusz szybko zdobył sympatię gospodarza, okazując zainteresowanie żeglugą rzeczną, o które duumwir
wcale go nie podejrzewał. Potem zaś nie tylko że poprowadzono ich do przestronnej komnaty gościnnej, lecz także na kolejny wieczór zaproszono na kolację wraz z comissatio. Następny dzień Flawiusz rozpoczął od załatwiania sprawunków. Duży port rzeczny stanowił miejsce przeładunku wszelkich towarów – zarówno tych z Imperium, jak i kosztowności z daleka. Naczynia z warsztatów w Kolonii okazały się tu znacznie tańsze niż w górnym biegu Mozeli, podobnie pieprz z Indii i bursztyn z wybrzeży odległego, nieznanego morza. Kiedy w południe zakończył zakupy, polecił odtransportować je na kwaterę, a sam idąc w ślad za skrzeczącymi mewami, dotarł do zabudowań portowych. Przy kei cumowały liczne płaskodenne łodzie rzeczne. Z jednego ze statków, przyholowanego pod prąd z Morza Północnego, tragarze rozładowywali amfory z hiszpańską oliwą, zanosząc je potem do urzędu celnego. Inna jednostka przywiozła ser z górnego biegu Renu, zaś zaraz obok flisacy rozbierali potężną tratwę. Na nadbrzeżu na załadunek czekały kamienie młyńskie z czarnego bazaltu, piętrzyły się worki z mąką, beczki z winem oraz dachówki. Flawiusz wciągnął w nozdrza lekko zgniły zapach wody portowej rozbijającej się o bale i przyglądał się przez chwilę marynarzom balansującym na rozkołysanym trapie, słuchając obco brzmiącej mowy. Jego uwagę przyciągnął rytmiczny plusk; dokładnie odmierzonymi pociągnięciami wioseł pod prąd płynął okręt wojenny, na maszt wciągnięto żagiel, a tarcze marynarzy przywieszono wzdłuż burt. Patrzył w ślad za nim, aż minął kamienne filary, które jako pozostałość po moście ciągle jeszcze wystawały nad poziom wody. Nagle ogarnęła go tęsknota za dalekim światem. Od ponad dziesięciu lat tkwił już w Augusta Treverorum jako radca miejski, w dzień pochylony nad aktami, nocą często nie zaznając snu z powodu trosk o to, jak wypadnie następny szacunek podatkowy. Przed dwoma laty służący, który golił go codziennie rano, zapytał, co ma zrobić z siwymi włosami na skroniach pana. Wtedy warknął: „Wyrwać!”, ale ostatnio przybyło ich tak wiele, że nakazał je skrycie farbować. Swoje myśli skierował ku rodzinie, którą kochał, swawolnym bliźniętom, poważniejszemu Aleksandrowi i Aqmat, która pomimo swoich trzydziestu lat ciągle była szczupła i godna pożądania. Niemniej jednak w ich życie niepostrzeżenie zakradła się monotonia. Spędzane z żoną noce stały się rzadsze i nie tak namiętne jak dawniej. Zatęsknił za czymś nowym, ekscytującym i przypomniał sobie przysięgę z dni młodości, że nie skończy tak jak jego stryj Juliusz, którego życie zdawało się składać z pełnych westchnień rozliczeń. Postanowił, że zanim ruszy z powrotem, pozwoli sobie na kubek wina w
tawernie. Głowa Flawiusza pulsowała bólem, ale obecność miękkiego ciała u jego boku sprawiała mu przyjemność. Ziewnął i poruszył się, nie otwierając jednak oczu. Niczym czujne zwierzę poczuł dłoń na swoim udzie, która zdawała się szukać czegoś, co chciał, aby zostało znalezione. Palce wędrowały tam i z powrotem, odsuwając się przekornie, gdy poruszając biodrami, próbował im pomóc osiągnąć cel. Chciał podnieść głowę i prawie otworzył oczy, lecz zawroty głowy sprawiły, że z jękiem opadł na łoże. Kobieta zachichotała cicho, przekonana, że chodzi o jej uwodzicielskie sztuczki. Niczym mgielne opary powróciły obrazy z ostatniej nocy, czułości uwieńczone rozkoszą, aż wreszcie górę wzięły wino i wyczerpanie. Już od dawna nie kochali się tak z Aqmat, przyrzekł więc Wenus ofiarę, aby dalej była mu życzliwa. Pomrukując z zadowolenia, oddał się delikatnym dłoniom, które odwróciły go na plecy. Poczuł na sobie ciepło piersi, włosy łaskoczące go po twarzy i ciężar ciała – ciała, które się wyprostowało i zaczęło się rytmicznie poruszać, porywając go ze sobą, aż kolejny raz uległ już tak dawno nie zaznawanej rozkoszy. – Nie tak mocno – zaprotestował, gdy mocarna dłoń schwyciła go za ramię i potrząsnęła. – Przykro mi bardzo, czcigodny duumwirze – odezwał się męski głos – ale za dwie godziny cesarz Maksymian obejmuje urząd konsula. Powinniście się pospieszyć, jeśli chcecie wziąć udział w uroczystym pochodzie! Usiadł gwałtownie, przecierając oczy i rozglądając się po obcej komnacie. Obok łoża stał Aureliusz ze współczującym uśmiechem na twarzy. Flawiusz, stękając, przyłożył ręce do skroni i usiłował uporządkować resztki wspomnień z wczorajszego dnia. Był na kolacji, a potem uczestniczył w comissatio, wesołym spotkaniu pod wodzą króla biesiadnego. Na zaproszenie gospodarza Aureliusz wyraził gotowość zabawiania towarzystwa. Łysy musiał się uczesać, jąkała śpiewać, a Flawiusz wykazać, co czyni szczęśliwszym – cnota czy pieniądze. Jednakże wieczór wymknął mu się spod kontroli, gdy zwiewnym krokiem zjawiły się tancerki z Gades, a Aureliusz rzucił hasło „Pić albo wychodzić”. Oczywiście nikt nie wyszedł, gdyż troje dziewcząt z kaskadą ciemnych kręconych włosów i trzaskającymi kastanietami przyciągało spojrzenia wszystkich. Udało mu się przywołać w pamięci obraz zwłaszcza jednej, bardzo młodej, z wystającymi kośćmi policzkowymi i długimi nogami, kokietującej go i tak długo kręcącej biodrami przy jego łożu, aż wreszcie wyciągnął po nią rękę, za co sympozjarcha przy wrzaskach pozostałych gości skazał go na wypicie tylu
kubków wina, ile liter liczyło jej imię. Pamiętał, że było długie, lecz co nastąpiło później – rozpływało się we mgle, którą na próżno starał się przeniknąć. A dzisiejszy poranek? Czy to bóg snu zwiódł go swoim widmem, czy też obca dziewczyna zgotowała mu tyle rozkoszy? Kiwając głową, gapił się ogłupiały na pościel w nieładzie, gdy ponownie doszedł do niego dźwięk aksamitnego głosu. – Niezła hulanka, rzeczywiście stanęliście na wysokości zadania... Przytaknął odruchowo, a potem jego wzrok powędrował ku drugiemu łożu i Flawiusz skurczył się w sobie. Co Aureliusz wie o tej nocy? Czyżby wszystko? – Czy ja...? – podniósł wzrok, niepewnie przyglądając się rozmówcy, którego przyjazna twarz sprawiała wrażenie nieprzyzwoicie wprost wypoczętej, wolał więc sobie nie wyobrażać, jak sam wygląda. – Ależ oczywiście, drogi przyjacielu. Wyrazy najwyższego uznania! – Aureliusz sięgnął za siebie i podał Flawiuszowi kubek wody, a ten opróżnił go jednym haustem. – Można wam tylko pozazdrościć. To powodzenie u kobiet, o jakim można tylko pomarzyć… – ponownie napełnił kubek. Flawiusz wypił i chciał zaprotestować, ale nim zdołał coś powiedzieć, Aureliusz wzniósł ręce. – Owszem, owszem, chociaż jedna noc z urodziwą tancerką właściwie się nie liczy. Z punktu widzenia prawa z istotą tego pokroju nawet nie popełnia się cudzołóstwa. A jeśli do tego ma się własną żonę w garści jak wy… Duumwir spojrzał nań pytająco. – W garści? – Wczoraj rozmowa zeszła na te godne pożałowania małżeństwa, w których to kobiety mają pieniądze i dlatego rządzą – nie przypominacie sobie? Flawiusz przytaknął, choć mimo najlepszych chęci niczego takiego nie mógł sobie przypomnieć. – No przecież dowodziliście, że z wami jest inaczej. Że wasza żona nigdy by się nie odważyła zatruwać wam życia małostkowością – chyba że źle was zrozumiałem? – Tak, tak, zgadza się… – Ależ się ubawiliśmy, gdy naśladowaliście waszego stryja zarządzającego jedynie majątkiem żony, który musi jej słuchać, gdy tylko ta zmarszczy czoło. Was natomiast podziwialiśmy za to, że zostaliście panem domu i przykładnym ojcem rodziny, któremu od czasu do czasu należy się, oczywiście, drobna przyjemność. Zazdrościliśmy wam Aqmat okazującej zrozumienie, dopóki – przy tych słowach Aureliusz ściągnął brwi – no więc, dopóki zachowuje się obyczaje i chodzi jedynie o pewne dziewczęta, których, jak już powiedziałem, nie bierze się wcale pod uwagę. Teraz jednak, jeśli
wolno mi udzielić wam dobrej rady, powinniście coś zrobić z waszym wyglądem. Pochód konsularny cesarza nie będzie czekał. Flawiusz przytaknął, podniósł się z trudem, przywołał niewolnika i kazał się zaprowadzić do łaźni. Leżąc w gorącej wodzie, a potem nacierany olejem, masowany i golony, przeklinał w duchu swoją chełpliwość i głupotę. We wczorajszym przyjęciu uczestniczyło przynajmniej tuzin gości. Nawet jeśli tylko połowa z nich przypomni sobie o jego pijackim bełkocie i tylko część z tego dotrze do uszu Aqmat… Nie do pomyślenia! Nie potrafił sobie nawet wyobrazić, jak jego żona przyjmie subtelne jurydyczne różnice pomiędzy kobietami z różnych klas społecznych; zareaguje wybuchem złości i płaczu, przy czym jej łzy będą czymś straszniejszym od samej złości. Chociaż właściwie... wcale nie musi się dowiedzieć. Jeśli gospodarze nigdy nie zjawią się w Augusta Treverorum, to pozostawał tylko Aureliusz. Trzeba się z nim jedynie dogadać… W godzinę później miał wszystko przemyślane i zaplanowane. Otulony w cucullus skrywający najlepszą togę wyszedł przed willę. Po cieple ostatnich dni zostało tylko wspomnienie, nastał bowiem lodowaty chłód, którego odczucie potęgowały jeszcze ciągnące od rzeki mgły. Wynajęta lektyka czekała już, aby go przewieźć na forum. Tam rozpocznie się pochód konsularny, w trakcie którego Maksymian, odziany w toga picta (toga haftowana), z wieńcem laurowym na głowie, berłem i zwojem w ręku, zostanie w reprezentacyjnej lektyce zaniesiony przez miasto do pałacu namiestnika. W obecności zaproszonych gości odbędzie się uroczysty akt zaprzysiężenia, natomiast ludowi dostarczą rozrywki przedstawienia w teatrze. Tego samego popołudnia stary rybak ściągnął z nóg trzewiki i ostrożnie zaczął brodzić w lodowatej wodzie. Przeklinając pod nosem, przeszukiwał wokoło szlamowatą breję, aż odnalazł pierwszy więcierz – niestety pusty. Dopiero w trzecim coś się poruszało; zdrętwiałymi od zimna palcami pochwycił opierającego się raka i z pomrukiem zadowolenia włożył go do kosza. Szeleściło tam kolejnych osiem zdobyczy, zanim mężczyzna, szczękając zębami, ruszył ku swoim łapciom. – Zaraz zaniosę was na targ i pozwolę sobie na kubek gorącego wina z korzeniami – wymruczał. – Tak właśnie zrobię. Zajęty chrobotaniem raków i ciesząc się na myśl o czekającym go trunku, nie usłyszał cichego plusku na zasnutej mgłą rzece. Odstawił kosz, aby sięgnąć po obuwie. Garścią suchej trawy wytarł prawą stopę i stojąc na jednej nodze, próbował wciągnąć cholewkę. Szelest trzcin oraz głuche stuknięcie sprawiły, że spojrzał w lewo. Serce załomotało mu w piersi. W szarej mgle dostrzegł
kontury łodzi, której płaski dziób wcinał się w brzeg. Na ląd zbiegały już spiesznie milczące postaci, podobne do bagiennych duchów. Od czasu do czasu słychać było szepty lub brzęk metalu. Nagle zachlupotało na prawo od niego. Odwróciwszy się, dojrzał małą tratwę przeciskającą się przez sitowie. Gdyby zachował się spokojnie, schylił pomiędzy wysokimi łodygami, przykucnął w lodowatym szlamie, pozostałby niezauważony. Ale w panice zareagował jak ścigana zwierzyna, której pozostaje tylko ucieczka. Minęły bezcenne sekundy, zanim drżącymi rękoma udało mu się naciągnąć cholewkę buta na mokry goleń, więc drugi postanowił wziąć do ręki. Ponieważ nie chciał pozostawić kosza z rakami, więc chwycił go i ruszył najszybciej, jak tylko mógł. Po kilku krokach – już miał nadzieję, że ujdzie cało – nastąpił bosą stopą na suchą gałąź, która złamała się z głośnym trzaskiem, wbijając mu drzazgę w piętę. Z wykrzywioną bólem twarzą pokuśtykał dalej, a tymczasem znad brzegu rozbrzmiały ciche wołania. Zrozpaczony pozbył się kosza, próbując zapanować nad bólem przemieniającym każdy krok w udrękę. Tupot nóg za nim – chciał się odwrócić, poddać, prosić o darowanie życia – i nagle tępe uderzenie w plecy. Ze zdumieniem dostrzegł skrwawiony grot wystający mu z piersi. Trzewik wypadł mu z dłoni, powoli osunął się na kolana i upadł na ziemię, a drzewce oszczepu wskazało ku niebu. Z twarzą skrytą w trawie zaczął kurczowo kasłać, gdyż krew wlewała mu się do płuc. Z oczu pociekły mu łzy, łzy bólu i rozpaczy. Opadając z sił, chwycił jeszcze wystający korzeń i podciągnął się, przepełniony nieprzepartym pragnieniem, aby bogowie po raz ostatni okazali mu łaskę, pozwolili zobaczyć żonę i ostrzec ją przed niebezpieczeństwem. Ale bogowie milczeli. W agonii nie poczuł już ciosu miecza kładącego kres jego życiu. Gdy z przewróconego kosza wypełzły raki, aby ruszyć w kierunku rzeki, na brzegu zaroiło się od cieni wojowników. Skradali się ku miastu, którego nieświadomi niczego mieszkańcy składali hołd cesarzowi. W pałacu namiestnika Dolnej Germanii panowała swobodna atmosfera. Dość ważny, jeśli chodzi o sprawowanie władzy jeszcze w czasach republiki, a obecnie bez większego znaczenia, urząd konsula uważano w rzymskiej tradycji za zaszczyt. Zmieniający się co roku dygnitarze pozyskiwali sympatię ludu hojnymi datkami na organizację igrzysk oraz wspaniały pochód. Wiwatujący mieszkańcy, przedstawiciele co ważniejszych miast, opancerzeni jeźdźcy w hełmach maskowych, łopoczące sztandary, parada legionów – brodate oblicze Maksymiana promieniowało zadowoleniem. Ciągle jeszcze odziany w wyszywaną togę, w dobrym humorze przechadzał się pomiędzy grupkami honorowych gości. Tu pozdrowił zasłużonego oficera, tam zamienił kilka słów z namiestnikiem, gdzie indziej pozwolił się przedstawić senatorowi
albo ze śmiechem poklepał po ramieniu starego druha – ciągle obserwowany przez tłumy. Również Flawiusz, stojący w kącie wraz z burmistrzami Kolonii, Mogontiacum i Borbetomagus, zerkał w stronę cesarza, ale w swoich nadziejach, że władca zwróci uwagę na ich gromadkę, raz po raz doznawał zawodu. Wreszcie muskularna postać w purpurowym odzieniu znikła w bocznych drzwiach. Już miał zamiar opuścić salę, gdy kątem oka dostrzegł znajomą sylwetkę. W odległości dziesięciu kroków stał Aureliusz pogrążony w rozmowie z wysokim oficerem. Dostrzegł złoconą rękojeść dużego sztyletu oraz wypolerowane srebrne krążki phaler na piersi i – wiedziony intuicją – podszedł do nich. Przez chwilę miał wrażenie, że jego pojawienie się nie jest Aureliuszowi na rękę, ale po chwili na jego twarzy pojawił się zwykły uśmiech. Zaraz też zwrócił się do oficera: – Czy mogę przedstawić wam Flawiusza Verecundusa? Augusta Treverorum może się uważać za miasto szczęśliwe, mając tak zdolnego duumwira, który wie, jakie kroki należy podejmować w trudnych czasach! Flawiusz ukłonił się i zaczerwienił, gdyż komplement wprawił go w zakłopotanie, ale aksamitny głos już zwracał się do niego: – Konstancjusz, prefekt pretorianów cesarza, jeden z najzdolniejszych generałów imperatora. Wydaje mi się, że nie zdradzę żadnej tajemnicy, jeśli wyrażę powszechne przekonanie, że jeszcze nie raz o nim usłyszymy! I znowu ten schlebiający dobór słów, ale tym razem bez dziwnego akcentu, który poprzednio zastanowił Flawiusza. Próbował wyrobić sobie zdanie o generale, który miał krótko przyciętą brodę, szeroką twarz, orli nos i nienaturalnie jasną skórę, nieopaloną nawet mimo uczestnictwa w niezliczonych bataliach. – Duumwir, który wie, jak działać w trudnych czasach? – głos prefekta zdradzał jego pochodzenie z Illyricum, prowincji, która w ostatnich dekadach wydała wielu władców Imperium. – To interesujące. O co chodziło? – Chyba nie należało o tym wspominać – zaczął się wycofywać Aureliusz. – Niemniej jednak sytuacja była na tyle poważna, że przekroczono cesarski zakaz, wydany, oczywiście, nie bez powodu… – Dość dygresji – przerwał mu Konstancjusz i zwrócił się do Flawiusza. – O co chodziło? Surowy wzrok świadczył, że oficer miał zwyczaj szybko przechodzić do sedna sprawy. Flawiusz odwzajemnił spojrzenie. – Zostałem mianowany kuratorem Augusta Treverorum przez cesarza Aureliana. – Spotkaliście Aureliana? – przerwał mu prefekt.
Duumwir przytaknął. – Owszem. Tyle tylko, że zanim dotarłem na miejsce, hordy Franków spustoszyły miasto, a wkrótce potem dotarła do nas wiadomość o zamordowaniu imperatora. – Wybawca Cesarstwa – wymruczał Konstancjusz. – Gdyby panował dłużej, wiele zostałoby nam oszczędzone. Mówcie dalej. – Nie ma już o czym – Flawiusz wzruszył ramionami. – Ze względu na przewrót w państwie zrezygnowałem ze stanowiska kuratora, przyjąłem nominację na dekuriona i zorganizowałem straż obywatelską chroniącą miasto przed dalszymi napaściami, gdyż nie dysponowaliśmy regularnymi jednostkami wojska. – Weźcie pod uwagę, że to wykroczenie przeciwko cesarskim dekretom nastąpiło z konieczności – wtrącił się Aureliusz – i nie sądźcie zbyt surowo. – Osąd zostawcie mnie – Konstancjusz spojrzał nań przenikliwie. – Do kolacji macie zapewne niejedno do załatwienia. Położył Flawiuszowi rękę na ramieniu i przeszedł z nim kilka kroków. – Chciałbym z wami zamienić parę słów. Opowiedzcie mi o waszym mieście. Mile połechtany duumwir zerknął za Aureliuszem, zaskoczony grymasem, który zauważył na jego twarzy. Zaraz jednak na urodziwe oblicze powrócił przyjazny wyraz, mężczyzna skłonił się i szybko odszedł. Kiedy sala powoli pustoszała, Flawiusz zdawał sprawę przed generałem, który chciał się dowiedzieć wszystkiego, co dotyczyło miasta. Pytał więc o budowle publiczne, liczbę mieszkańców, warsztaty rzemieślnicze, połączenia komunikacyjne oraz postawę obywateli względem nowej władzy. – Macie co do tego wątpliwości? – zapytał wreszcie skonsternowany Flawiusz. – Nie ma ku temu powodów! – Nie byłbym taki pewny – głos rozmówcy nie zdradzał emocji. – Ostatecznie przed piętnastoma laty w Augusta Treverorum rezydowali galijscy cesarze uzurpatorzy. Flawiusz musiał przytaknąć. – Owszem. Tylko że przyczyną tego stanu rzeczy nie były jakieś szczególnie buntownicze nastroje mieszkańców. Postumus, pierwszy z uzurpatorów, osiadł w Kolonii. Dopiero Tetrykus, ostatni z jego następców, odsunął stolicę od granicy, aby lepiej kontrolować kurczące się królestwo. – Do zarządzania Galią i Brytanią położenie Augusta Treverorum jest faktycznie korzystniejsze – przyznał Konstancjusz. – Ważny węzeł komunikacyjny, połączony Mozelą z Divodurum. – Ze strategicznego punktu widzenia umożliwia bowiem szybkie podjęcie działań, gdyż leży blisko granicy, ale jest bezpieczniejsze od miasta nad Renem – zgodził się gorliwie Flawiusz. – Nawet jeśli ta zaleta nie ma takiego
znaczenia. Prefekt się uśmiechnął. – Dekurion z upodobaniem do kwestii militarnych! Twarz duumwira oblał rumieniec. – Mój ojciec służył w legionach… – To dlaczego nie poszliście w jego ślady, tak jak to bywa w zwyczaju w żołnierskich rodzinach? – Miałem dopiero siedem lat, gdy cesarz Walerian wraz z całym wojskiem zostali wzięci do niewoli przez króla Szapura. Również mój ojciec musiał przyjąć perskie jarzmo. Wychowałem się w posiadłości mojej ciotki. – To czyni zrozumiałym wasze zachowanie. Pewnie nigdy nie poznaliście ojca i swoją wiedzę zaczerpnęliście z książek? – zażartował Konstancjusz. – Niezupełnie – odrzekł Flawiusz. – Chociaż podczas szkolenia na urzędnika państwowego studiowałem podręczniki strategii. Ale dużo ważniejsze okazały się rozmowy, jakie prowadziłem z ojcem, gdy wrócił z niewoli. – Wrócił? Rzym nikogo nie wykupił, nawet cesarza – Konstancjusz pokręcił głową. – Jeśli nie poumierali, to ci nieszczęśnicy pewnie ciągle jeszcze noszą kamienie na budowę jakiegoś perskiego miasta. – Taki los jest z pewnością udziałem innych legionistów. Mnie bogowie okazali łaskę i pozwolili odnaleźć i uwolnić rodzica. – Na Jupitera! – wyrwało się prefektowi. – Rozmawia ze mną zwykły burmistrz i z największym spokojem wspomina, że wyroki Fortuny zapędziły go aż do Persji. Konstancjusz zrobił kilka kroków, podchodząc ku niszy okiennej. Przez drewnianą kratownicę z kwadratowymi szybkami wpadało mętne światło zimowego dnia, lecz wszystkie kontury miasta tonęły we mgle. Generał wsparł się o ścianę, założył kciuki za szeroki skórzany pas ozdobiony złotą klamrą, po czym spojrzał zachęcająco na swojego rozmówcę. – Opowiedzcie mi tę historię. Krótko, tylko to, co najważniejsze. Flawiusz zdał mu relację z tajnej misji do Palmiry, jak poznał tam Aqmat, a potem wraz z nią udał się do Veh-Szapur, gdzie o mały włos nie padł ofiarą zamachu, jak odnalazł ojca i wraz z nim powrócił do Imperium. Kiedy skończył, Konstancjusz spojrzał na niego zamyślonym wzrokiem. – Ile lat sobie liczycie? – Trzydzieści trzy – odparł duumwir. – Mężczyzna w najlepszych latach i z interesującą przeszłością – generał jakby się zadumał. – Słyszeliście o Karauzjuszu? Flawiusz wzruszył ramionami. – Tylko to, o czym się plotkuje na forum. Czy to nie ten, któremu powierzono dowództwo stacjonującej w Bononii floty, aby przepędził frankońskich
piratów? – Tak było – przytaknął Konstancjusz – dopóki w ostatnim roku nie rozeszła się pogłoska, że nie przeszkadza piratom w plądrowaniu, tylko przechwytuje ich statki, gdy wracają, i odbiera łupy. – Biorąc pod uwagę poczucie obowiązku naszych dzisiejszych najemników, nie jest to niczym nadzwyczajnym – orzekł Flawiusz, ale prefekt tylko się roześmiał. – Zgadzam się, szlachetny duumwirze, tylko że cesarz podejrzewał, iż ma on ambitniejsze plany i zdobyczą chce kupić sobie wierność własnych żołnierzy. A wiecie, co się potem stało? – Niech zgadnę – odpowiedział burmistrz. – Gdy Maksymian zażądał wyjaśnień, Karauzjusz poszedł krok dalej i kazał się obwołać cesarzem. Tylko dlaczego nikt o tym nie słyszał? Nie otrzymaliśmy żadnej oficjalnej wiadomości, żadnego edyktu. – Ponieważ sytuacja jest trudna – wyjaśnił mu Konstancjusz. – Karauzjusz nie tylko kontroluje Bononię i północnogalijskie wybrzeże, gdzie na jego stronę przeszedł jeden z legionów i wspiera go kilku zamożnych kupców, lecz także za pomocą floty opanował Brytanię. Tam go nie dosięgniemy bez własnych statków. Na razie zachowuje się pokojowo i próbuje zyskać uznanie ze strony dwóch naszych cesarzy jako trzeci augustus. To oczywiście wykluczone, ale nie chcemy nowej wojny domowej, przynajmniej dopóki nie będziemy mieli własnych okrętów. A żeby je zbudować, musimy dostać w ręce stocznie na wybrzeżu galijskim. – Chyba że… – zastanowił się Flawiusz. – Chyba że zbuduje się statki na rzekach i z nurtem popłynie ku morzu. Na przykład z Augusta Treverorum… Generał osłupiał, a potem wybuchnął śmiechem. – Wasza agitacja na rzecz tego miasta sprawia czasem wrażenie nieco natrętnej. Ale to niezła propozycja. Być może należałoby wspomnieć o niej na radzie cesarskiej… Flawiusz zmieszał się, ale zanim zdołał wyjąkać podziękowanie, Konstancjusz przeciągnął ręką po brodzie i przyjrzał mu się badawczo. – Jesteście człowiekiem obowiązkowym, zgodziliście się na funkcję dekuriona. Tylko czy to roztropne? Co stało za tą decyzją? – Uznałem, że wraz ze śmiercią Aureliana straciła swoją ważność moja nominacja na kuratora. Zostanie radcą wydawało mi się wówczas dobrym pomysłem. W końcu to zaszczytny i wpływowy urząd. – Który, niestety, może was pociągnąć za sobą niczym kamień młyński u szyi. Sami wiecie, że obciążenia dekurionów stają się z roku na rok większe. Obecnie ten niegdysiejszy zaszczyt został tak znienawidzony przez obywateli, że do jego objęcia trzeba ich zobowiązywać cesarskimi dekretami. Nawet wy
tak łatwo się z niego nie wywiniecie, a po was przyjdzie kolej na waszego syna, jeśli się takiego doczekacie. Duumwir skinął ponuro. – Mam dwóch synów. Starszy liczy sobie dopiero dwanaście lat. Może nadejdą jednak lepsze czasy… – Może – Konstancjusz sprawiał wrażenie kogoś, kto nie wyklucza cudu, ale niechętnie na nim polega. – Kiedy się dokładnie urodził? – 27 lutego. Czy to ma jakieś znaczenie? – Całkiem możliwe – głos Konstancjusza niczego nie zdradzał. – Ale rozmawialiśmy o waszej sytuacji jako dekuriona. Czy nie uważacie, że macie talent do czegoś więcej niż tylko nadstawianie głowy za podatki miejskie? Człowiek z waszym doświadczeniem, obyciem i zdolnościami… Flawiusz spojrzał uważnie na generała, który nagle znieruchomiał, jakby czegoś nasłuchiwał. Blade oblicze przybrało wyraz czającego się drapieżnika, a kiedy chciał go o coś zapytać, tamten gestem nakazał mu milczenie. – Słyszycie? Na zewnątrz… W zapadłej ciszy duumwir posłyszał dziwne odgłosy: tupot kroków, krzyki i odległy brzęk metalu. Konstancjusz otworzył okno i spojrzał w dół. Łopocząc połami opończ ludzie w pośpiechu wbiegali w podcienia domów, zatrzaskując za sobą drzwi. – Patrzcie! – wskazał ku następnej insuli, której zarysy odcinały się niewyraźnie we mgle. Uzbrojeni barbarzyńcy, rozpoznawalni po germańskich spodniach i długich mieczach, zaroili się na ulicach, podejmując zaciekłą walkę z garstką legionistów cofającą się powoli pod ich naporem. – Potraficie obchodzić się z bronią? – zabrzmiało to raczej jak rozkaz niż pytanie, więc Flawiusz przytaknął. – Chodźcie ze mną! Pobiegli ku schodom i przeskakując po dwa stopnie, ruszyli w dół. W półmroku spowijającym parter pałacu namiestnika, rozświetlonym jedynie blaskiem kilku pochodni, zapanował nieopisany bałagan, ponieważ oficerowie oddali wcześniej swoje miecze służącym, a teraz głośno się ich domagali. Konstancjusz z obnażonym mieczem runął na zewnątrz, nie zważając na Flawiusza rozglądającego się desperacko za jakimś orężem. Wreszcie dostrzegł w kącie sarmacki łuk z hebanu z kołczanem pełnym strzał. Jednym skokiem znalazł się przy kunsztownej broni, której ozdobne inkrustacje z kości słoniowej błysnęły matowo w półmroku. Z wahaniem wziął ją do ręki, zważył w dłoni i naciągnął. Musiał przy tym wytężyć wszystkie siły, więc przeklął w duchu swój zniewieściały tryb życia. Nadmiar pracy służył mu ciągle za wymówkę, aby przebywając w termach, grzać się przede wszystkim w basenie i unikać gimnazjonu. W przyszłości, przysiągł sobie, to się zmieni. Z bijącym sercem zarzucił kołczan na plecy, wbiegł po schodach na górę i
wyjrzał z okna na piętrze. Ulica była jednym kłębowiskiem walczących mężczyzn, z którego dobiegały brzęk broni, wojenne okrzyki napastników i jęki rannych. Cóż za bezczelność, czy raczej brawura, przemknęło mu przez głowę, skłoniły barbarzyńców do tego, że odważyli się napaść na cesarza podczas jego pobytu w dużym mieście garnizonowym? Gdzie się podział Legion XXII Primigenia Pia Fidelis, stacjonujący w kasztelu na wzgórzu? Jego uwagę przyciągnął pojedynek toczony po drugiej stronie ulicy. Muskularny barbarzyńca odziany w skórzane spodnie wymachiwał długim mieczem, próbując zranić rzymskiego oficera, który zręcznie szukał osłony za kolumną, co chwilę atakował i odskakiwał w bok, by zmęczyć przeciwnika, i najwidoczniej wyczekiwał okazji do zadania celnego pchnięcia. W Rzymianinie rozpoznał Flawiusz Konstancjusza i jednocześnie poczuł, jak przenika go lodowaty chłód, gdyż za plecami generała skradał się drugi napastnik. W prawej ręce trzymał pilum. Duumwir nałożył strzałę na cięciwę – mężczyzna uniósł broń – Flawiusz napiął łuk – po drugiej stronie zamach – odgłos zwalnianej cięciwy – strzała świsnęła w powietrzu, przebijając szyję barbarzyńcy. W tej chwili Flawiusz odczuł tak dziką satysfakcję, że najchętniej wydałby okrzyk radości. Zabijał nie po raz pierwszy w życiu, lecz jeszcze nigdy nie przeżył takiego uniesienia, równego nieomal fizycznemu spełnieniu! Trafiony napastnik, upadając, próbował jeszcze rzucić oszczep, lecz chybił celu. Broń przeleciała obok Konstancjusza i drasnęła Huna. Tę chwilę, gdy zaskoczony barbarzyńca odwrócił się na moment, wykorzystał Rzymianin, doskakując i wbijając mu miecz w korpus. Krótki obrót, i klinga pojawiła się znowu, ale już nie błyszcząca, lecz ociekająca czerwoną posoką. Kiedy zraniony z wyrazem niedowierzania na twarzy sięgał ku ranie, Flawiusz ponownie napiął swój łuk. Delektował się strzałem, mając wrażenie, że słyszy, jak grot z głuchym skrzypnięciem wwierca się w potężne ciało. Dojrzał, jak Germanin z grymasem bólu upada na plecy, drga jeszcze przez chwilę, po czym zamiera w bezruchu. Konstancjusz popatrzył ku górze, pozdrowił strzelca, unosząc miecz, a potem ruszył na odsiecz jednemu z towarzyszy gorzej radzącemu sobie w boju. Następne minuty pozostały Flawiuszowi w pamięci na podobieństwo gorączkowego majaku; brał jedną strzałę po drugiej, napinał cięciwę, rozlegał się krótki świst, aż wreszcie kołczan opustoszał. Obrazy jego ofiar pozostały zatarte. Gdy wreszcie przestał, krwawił z lewej dłoni. Nie założył osłony i nie zauważył, jak cięciwa, ocierając się o skórę, rozcina ją. Chciał tylko zabijać, możliwie jak najwięcej tych, którzy na podobieństwo podziemnych tytanów
wychylali się ze swoich jaskiń. Mieli zamiar zniszczyć to wszystko, co odróżniało jego życie od ich życia; jego świat, który przez stulecia wznosiły całe pokolenia przed nim, a płonące żagwie mogły go obrócić w popiół w ciągu kilku chwil. Zapomniał przy tym zupełnie, że ze strony matki sam jest półGermaninem, że jako młodzieniec żył pośród nich i zakochał się w jasnowłosej dziewczynie, że serdeczność i przyjaźń można było pośród nich znaleźć tak samo jak bezwzględność i okrucieństwo. Zagrażali jego światu i mieli za to odpokutować. Kiedy wyczerpany odstąpił od okna, wypuszczając łuk z ręki, na zewnątrz brzmiał już marszowy krok legionistów. Żołnierze z kasztelu pędzili przed sobą barbarzyńców, wypierali ich z miasta ku rzece, gdzie niedobitki wskakiwały do łodzi, znikając za zasłoną mgły. Wyczerpany, wlokąc się noga za nogą, zszedł po schodach na parter, odstawił łuk do kąta, otwarł drzwi i wyszedł w szarość zimowego wieczora. Bruk ulicy pokrywały kałuże krwi i okaleczone zwłoki, barbarzyńcy i Rzymianie, żołnierze i mieszkańcy miasta, mężczyźni i kobiety, którym nie udało się na czas znaleźć schronienia. Jego spojrzenie padło na drobne ciało leżące w rynsztoku twarzą do ziemi. Aleksander? Drążąc z emocji, ukląkł i odwrócił chłopca. Spojrzał w zmatowiałe źrenice i zawstydził się swojej ulgi, że to nie jego syn. Tuż obok spod zabitego Germanina wystawała rękojeść miecza. Wiedziony jakimś impulsem pociągnął za nią, aż wreszcie dzierżył oręż w ręku. Cyzelowane ostrze przypominało skrwawiony jęzor – kunsztowny egzemplarz sztuki płatnerskiej, który w niezbadany sposób znalazł drogę do lasów Germanii z dalekiego Damaszku, gdzie jak nigdzie indziej umiano obrabiać stal. Być może cały ten atak przygotowano przy udziale kogoś z Rzymu, zdrajcy napełniającego swój mieszek szmuglowaniem broni pomimo wszelkich cesarskich zakazów. Z mieczem w prawicy ruszył powoli wzdłuż ulicy, patrząc, jak z okien górnych pięter wyglądają kobiety, jak otwierają się drzwi domostw i wychodzą z nich mężczyźni rozglądający się ukradkiem dokoła, a potem podbiegający do barbarzyńców, aby ograbić zwłoki. Zatrzymał się, słysząc jęk. Drobny osobnik w połatanym cucullusie pochylał się nad leżącym w bocznym zaułku Germaninem krwawiącym z licznych ran. Trzymał nadgarstek rannego, kiwając ku Flawiuszowi, aby podszedł bliżej. – Możecie mi pomóc? Duumwir spojrzał nań pytająco i w kilku susach znalazł się koło niego. – Oczywiście. Dokąd chcecie go zabrać? – Donikąd – sepleniący głos zdradzał celtyckie pochodzenie mówcy. – Widzicie ten pierścień? Nie mogę go zdjąć. Moglibyście zrobić użytek z
waszego miecza… jedno cięcie powinno wystarczyć. Flawiusz gapił się na niego niedowierzającym wzrokiem; niepozorny obywatel, jakiego można spotkać w tawernie, piekarni, na forum lub w porcie. Lecz teraz chciwość zniekształcała gładko ogoloną twarz, a kiedy się ociągał, mężczyzna szarpnął za palec, aż umierający jęknął. Zrobiło mu się niedobrze, kolana ugięły się pod nim, miecz wypadł mu z ręki, uderzając z brzękiem o bruk. Musiał oprzeć się o kolumnę. Zdziwiony rabuś patrzył na niego, wreszcie puścił rękę swojej ofiary i spojrzał na broń. – Jeśli wam to nie przeszkadza, to mogę sam… – Wynoś się stąd! – Flawiusz pochwycił oręż, wyprostował się, otarł grzbietem dłoni usta i powlókł się ku ulicy prześladowany krzykiem dręczonego. Dopiero kiedy wyszedł za bramę, ku ciągnącym się wzdłuż rzeki zbrunatniałym od chłodu łąkom, odzyskał panowanie nad sobą. Odetchnął głęboko, wyprostował się i spokojnym krokiem podszedł do stojących na brzegu ludzi. Widząc mężczyznę nadchodzącego z zakrwawionym mieczem w ręku, w milczeniu schodzili mu z drogi, tworząc między sobą ciasny szpaler, aż wreszcie dojrzał grupę wyższych oficerów. Pośród nich rozpoznał Maksymiana ciągle jeszcze ubranego we wspaniałą togę konsula. Nagle Flawiusz uświadomił sobie, jak bardzo nie na miejscu jest jego wystąpienie, opuścił więc oręż i nic nie powiedziawszy, stanął w miejscu. Energicznie gestykulując, cesarz wskazywał ku wystającym z wody kikutom zniszczonego mostu. –… belki… zaraz plany… zabezpieczona baza… kasztel… – do duumwira docierały jedynie strzępy zdań, a kiedy chciał podejść bliżej, jeden z żołnierzy schwycił go za zranioną lewą dłoń, tak że prawie jęknął głośno z bólu. – Przepuśćcie go! – głos Konstantynusa przywołał straż do porządku. Flawiusz wręczył miecz żołnierzowi gapiącemu się na niego z otwartymi ze zdumienia ustami, po czym stanął przed prefektem. – Dziękuję wam – oczy w bladej twarzy przyjrzały się Flawiuszowi, a potem barczysty generał uśmiechnął się i uścisnął go. – Nie myliłem się. Nadajecie się do większych rzeczy. Być może później nadarzy się okazja, aby was przedstawić cesarzowi. W głowie Flawiusza zawirowało, ale tym razem ogarnęła go nie słabość, tylko uczucie tryumfu, jak gdyby sam Herkules zstąpił z panteonu bogów, aby uścisnąć mu dłoń. Jeszcze przed kilkoma godzinami wraz z innymi obywatelami wystawał w kącie jak petent, aby pochwycić choćby przelotne spojrzenie władcy. Teraz wszystko wyglądało inaczej, już stał z boku, ale pośród mających władzę, sam gotów wydawać rozkazy, a nie tylko je wypełniać.
– Cesarz – oznajmił Konstantynus, z trudem opanowując emocje – zmienił plany. Następna wyprawa wojenna wyruszy nie przeciwko Karauzjuszowi, lecz przeciw tej hołocie. Wytropimy barbarzyńców w ich własnych bagnach, pogonimy za nimi przez puszczę i spalimy te nędzne germańskie wioszczyny. Naszych legionów nie powstrzymają jeziora, góry ani rzeki. Prefekt zamilkł na chwilę, a potem skinął ku kamiennym filarom wystającym z szarej tafli wody niczym poczerniałe zęby. – Odbudujemy ten most, który przed trzydziestoma laty padł ofiarą płomieni. I to szybciej, niż mogłoby się to wydawać tępym barbarzyńskim łbom. Cesarz wydał już stosowne rozkazy. Jutro zaczynają się prace przy wyrębie drzew. Nasi budowniczowie tak przytną belki, że wystarczy je tylko złączyć ze sobą. Kiedy tylko aura pozwoli na podjęcie działań wojennych, w ciągu trzech tygodni suchą nogą będziemy w stanie przeprawić się na przeciwległy brzeg. Natomiast żeby barbarzyńcy zapamiętali sobie, jak bardzo Rzymowi zależy na odzyskaniu ziem po drugiej stronie rzeki, jako pierwsze odbudowane zostanie Castellum Mattiacorum, i obsadzone silną załogą! – przy tych słowach Konstancjusz wskazał na drugi brzeg, gdzie wznosiły się zarośnięte ruiny, po czym spojrzał na Flawiusza. – Aby przygotować kampanię, powołujemy cały sztab, do którego potrzebujemy najlepszych ludzi, jakich tylko można znaleźć… Duumwirowi serce zabiło mocniej w piersi. Tej chwili wyczekiwał z utęsknieniem. – Może przydam się do czegoś – wtrącił z udawaną obojętnością. – Swego czasu jako więzień spędziłem dwa lata po drugiej stronie Renu, więc władam językiem barbarzyńców. Uznał, że lepiej nie wspominać o germańskim pochodzeniu matki. – W waszym wypadku ciągle trzeba się spodziewać jakichś niespodzianek – Konstancjusz klepnął go w ramię. – Wysunę waszą kandydaturę. Zapamiętajcie sobie tylko, że do zrobienia kariery na dworze cesarskim nie wystarczy uczciwość. Wręcz przeciwnie, uczciwość może nawet przeszkadzać. Ważne są pilność i roztropność, żeby nie powiedzieć – chytrość. Przede wszystkim jednak potrzebujecie woli do rozkazywania, jak i gotowości do bezwarunkowego posłuszeństwa. Oczywiście, wszystko w swoim czasie! Flawiusz skinął głową na znak, że pojmuje. Bogowie okazywali mu dzisiaj wyjątkową łaskawość! – Rozumiem – odparł z największym spokojem, na jaki mógł się zdobyć. – Jestem do dyspozycji. Mam tylko jedno pytanie. Przed napaścią barbarzyńców przez chwilę dziwnie się zachowywaliście. – Czyżby? – prefekt zmarszczył czoło. – Owszem, kiedy rozmawialiśmy o moim synu. Co szczególnego wiąże się z
datą jego urodzin? Konstancjusz spojrzał na niego zamyślony. – Nie wierzę w takie przypadki. – Nadal nie pojmuję. Co macie na myśli? – Mój syn, Konstantyn, przyszedł na świat w tym samym dniu. On i Aleksander są poniekąd bliźniakami. Bogowie chcieli nam przez to coś powiedzieć… Obaj mężczyźni zamilkli, przyglądając się przepływającym obok dwom okrętom wojennym, aż zakryła je mgła. Flawiusz poczuł dreszcze, pomyślał jednak, że to z powodu wilgotnego chłodu wieczoru.
ROZDZIAŁ 3 MOC I NIEMOC (289–291 r. po Chr.) Nie dopuszcza się wyrażania opinii różniącej się od wyroku przełożonego; bluźnierstwem jest bowiem powątpiewanie o tym, czy ten, kto postawił cesarza na jego miejscu, również tego jest godzien. CESARZ DIOKLECJAN, WG KODEKSU TEODOZJAŃSKIEGO Dalej, na morzu, gdzie wokoło rozciągała się jedynie szarozielona tafla wody, przybój wydawał się niegroźny. Im bliżej jednak brzegu, tym fale stawały się groźniejsze, tym częściej zwieńczały je białe grzywy piany porywane zaraz i rozwiewane podmuchami zimnego wiatru. Przy brzegu stawały się drapieżnikami chylącymi grzbiety przed morderczym skokiem, zbierającymi wszystkie siły, aby wreszcie rzucić się na swoją ofiarę. Spiętrzały się coraz wyżej, aż ich korony zaczynały staczać się ku przodowi i wreszcie z głośnym hukiem uderzały o plażę. Spieniona woda jeszcze przez chwilę lizała brzeg, sprawiając, że poruszony błyszczący żwir dźwięczał niczym monety, po czym z szumem cofała się wchłaniana zaraz przez następny bałwan morski. Mężczyzna obserwujący to widowisko miał na sobie brunatny cucullus. Kapuzę miał na plecach, więc wiatr rozwiewał mu ciemne włosy, wichrząc dwa loki krzyżujące mu się na czole. Twarz zaczerwieniła mu się od podmuchów wiatru; na prawym policzku odcinała się nieco jaśniejszą barwą wyraźna blizna. Błękitne oczy spoglądały ku niebu, przypatrując się lotowi mew rzucających się z wrzaskiem w skłębionym powietrzu, aby nagle runąć w dół i zaraz w cudowny sposób unieść się znowu ku górze. Stał w górnej części pokrytej żwirem plaży, tam, dokąd nie sięgały nawet największe fale. Prawą nogę obutą w trzewik oparł na wyrzuconym przez wodę pniu, który – o czym nie wiedział – wiatr i woda porwały niegdyś z kredowego klifu w Brytanii. Długa podróż przez wzburzone morze wypolerowała drewno do białości, aż wylądowało ono na ustronnym brzegu w północnej Galii. Z korzeni zwisały splątane wodorosty, dar ostatniego przypływu zdającego się współczuć nagości martwego kloca. Zielone pasma alg fruwały na wietrze niczym kudły czarownicy. Uwagę mężczyzny przykuł ruch na brzegu. Morze wyrzuciło coś, co się skurczyło, potoczyło pod następną falą i znowu poruszyło. Zrobił kilka kroków, schwycił stworzenie i odskoczył w tył, gdy spieniona woda oblizała
mu stopy. To, co trzymał w dłoni, to była rozgwiazda, jednakże nieporównanie większa niż te, jakie znał z ciepłego morza otaczającego Rzym. Czuł twardą, szorstką skórę tego dziwnego stworzenia, niczym na powitanie układającego pięć zimnych ramion wokół jego palców. Nagle Flawiusz pomyślał o swoich dzieciach, dla których w ostatnich latach znajdował o wiele za mało czasu. Wyrosły Aleksander już w wieku czternastu lat zachowywał się jak dorosły mężczyzna. Natomiast dwa lata młodsze bliźniaki, Lucjusz i Lucylla, pozostająca jeszcze w dziecięcym świecie zabaw, z zachwytem dołączyłyby jego znalezisko do swoich skarbów. Myśląc jednak o tym, co przyniesie jutrzejszy dzień i jak będą wyglądać następne tygodnie, postanowił zwrócić władcy morza jego stworzenie. – Neptunie, ochraniaj mnie! – zawołał ku wzburzonym falom i zamachnąwszy się, rzucił rozgwiazdę najdalej jak mógł. W tej chwili chmury się rozstąpiły i słoneczna plama zatańczyła na spienionych odmętach, po czym znowu znikła za burymi obłokami. Flawiusz, dla którego morze było obcym żywiołem, dostrzegł w tym znak bogów, co poprawiło mu nastrój. Drżąc od chłodu, skierował się ku przywiązanemu w pobliżu koniowi i ruszył z powrotem do położonego kilka mil dalej miasta. Dopasowując ruchy ciała do łagodnego stępa wierzchowca, powrócił myślą do wydarzeń z ostatnich dwóch lat, do tego wszystkiego, co sprawiło, że jutro musiał powierzyć swój los niespokojnym falom. Wyzwalaczem okazał się napad barbarzyńców, po którym powołano Flawiusza do cesarskiego sztabu. Przygotowania do wyprawy odwetowej zatrzymały go w Mogontiacum, wskutek czego musiał przez Aureliusza przekazać Aqmat list, w którym z dumą donosił o swoim awansie. Dopiero trzy miesiące później, kiedy most na Renie był prawie na ukończeniu, znalazł chwilę, aby złożyć rodzinie krótką wizytę. Atmosfera była jednak tak napięta, że cieszył się z powrotu do wojska. Kiedy przypominał sobie wszystkie etapy kampanii, przed oczyma przesuwały mu się strzępy obrazów: ciemne bory z nieprzebytymi chaszczami, spokojnie szumiące rzeki, łąki pełne czerwonych maków i moczary. Maszerujące kolumny żołnierzy, czerwone grzebienie na hełmach, legionowe orły w laurowych wieńcach, a nad nimi wystające drzewca godeł jazdy pancernej – złocone łby smoków o wyszczerzonych kłach, których workowate brzuchy zaczynały powiewać, kiedy tylko katafraktowie ruszali galopem i wiatr wpadał w otwarte pyski potworów. Kilkakrotnie uczestniczył w manewrach, z bijącym sercem wykrzykując bojowe okrzyki i czując szczęście na myśl o tym, że jest częścią tej galopującej z łoskotem masy. Ale nigdy nie doszło do decydującej potyczki z barbarzyńcami, gdyż ci unikali podjęcia walki z rzymskim wojskiem. Wskutek tego Maksymian rozkazał odwrót za Ren, nieosiągnąwszy
właściwie niczego. Flawiusz natomiast powrócił do Augusta Treverorum z poleceniem budowania okrętów – jak najwięcej i jak najszybciej! W następnym roku, gdy flota będzie już gotowa, imperator chciał się rozprawić z uzurpatorem w Brytanii. Po zwycięskim powrocie, zaznaczył Konstancjusz, w krótkim czasie należało się spodziewać przyjęcia Flawiusza do Ordo Equester… Stan rycerski – te słowa miały magiczny wydźwięk. Galopując wzdłuż wybrzeża, Flawiusz rozmyślał nad możliwościami, jakie otworzy przed nim przynależność do drugiej po senatorach warstwy społecznej. Następnie – o czym marzył – mógłby służyć w sztabie legionu, dowodzić jako trybun oddziałem, zrobić karierę w zarządzie prowincji, jako prokurator administrować dobrami cesarskimi czy nawet zostać namiestnikiem – same dobrze płatne posady, na których można było dorobić się sporego majątku i zdobyć niezbędne wpływy. Kto wie, czy przy odrobinie szczęścia nie udałoby mu się nawet zostać senatorem... Vir clarissimus – ten tytuł pieścił mu ucho i już widział siebie stojącego na Forum Romanum odzianego w białą togę z szerokim purpurowym pasem. Być może powiedzie mu się jeszcze szybciej – jeśli tylko boginie losu okażą się dlań łaskawe. Czasami wystarczy znaleźć się we właściwym miejscu. Tak jak tego doświadczył przed miesiącem. Miał na myśli Mogontiacum i uroczystości związane z rocznicą założenia miasta Rzymu, na które Maksymian zaprosił tych wszystkich, którzy wyróżnili się w poprzednich kampaniach bądź przy budowie floty. Kiedy zjawił się cesarz, zebrani musieli się głęboko skłonić, tak jak to bywało w zwyczaju na dworze, gdy – jak go szeptem poinformował Bubas, dowódca szwadronu jazdy – Herkules wyświadczał otoczeniu łaskę swoją obecnością. Następnie władca rozdzielił odznaczenia, a wszyscy w sali zadawali sobie w duchu pytanie, gdzie podziewa się mówca. W tej chwili rozległy się fanfary. Otwarły się drzwi, a w nich pojawił się krępy mężczyzna w śnieżnobiałej todze ułożonej w staranne fałdy. Dziesięć kroków przed cesarzem, zasiadającym w półkolistej absydzie bazyliki na złoconym krześle z kości słoniowej, skłonił się, a następnie upadł na kolana, dotykając posadzki czołem tak długo, aż władca dał znak, aby powstał. – Ale to… to przecież niemożliwe… – wymamrotał zdumiony Flawiusz. – Znacie tego człowieka? – zapytał go szeptem Bubas. Flawiusz przytaknął. – W rzeczy samej, ale nie miałem pojęcia, że wystąpi tutaj jako panegirysta. Czy to nie nauczyciel retoryki z Augustodunum miał wygłosić mowę? – Zgadza się, ale jak słyszałem, dzisiaj po południu niespodzianie zapadł na dolegliwości jelitowe. Być może sum, którego spożył, okazał się nie całkiem
świeży. – Bubas pochylił się do przodu: – W każdym razie dwór ogarnęła rozpacz, gdyż mowa pochwalna na cześć władcy traci na wartości, kiedy wygłaszający ją raz po raz musi biegać do latryny – Trak zachichotał. – Tym bardziej wszyscy odetchnęli, gdy zgłosił się jeden z urzędników, wyjaśniając, że również studiował retorykę, jest wielkim piewcą osiągnięć cesarza i zupełnie przypadkowo stworzył mowę, którą jako skromną namiastkę najpokorniej mu ofiaruje. – Proszę o uwagę – głos herolda odbił się echem w wysokiej bazylice – dla Marka Aureliusza, który z okazji rocznicy założenia miasta Rzymu oraz czekającej nas wyprawy przeciwko niegodnym piratom prosi o łaskę wygłoszenia kilku zdań. Zamarły wszystkie rozmowy, a Flawiusz pochylił się jeszcze, aby nie uronić ani słowa. Aureliusz wykonał elegancki, wystudiowany gest mówcy pozdrawiającego swoją publiczność, przesunął wzrokiem po obecnych, ponownie skłonił się przed cesarzem i zaczął: – O święty Imperatorze, przy każdym święcie / oddawana wam cześć ma równać się tej, jaka należy się bogom, / tego zaś czcigodnego i (gdyż jesteście cesarzem) również radosnego dnia / do hołdu, jaki winniśmy corocznie świętemu miastu, / musi dołączyć się podziw dla waszej boskości. Głos Aureliusza brzmiał spokojnie, nie było w nim cienia niepewności, słowa skapywały niczym olej z ust mówcy nawiązującego przy tej okazji do chwalebnej przeszłości Rzymu: – O święty Imperatorze, zupełnie słusznie można was / wraz z bratem nazwać założycielami rzymskiego Imperium, / gdyż, co równa się temu, stwarzacie je na nowo; / a także dzień założenia miasta znaczący początek rzymskiego narodu / odnosi się również do pierwszych chwil waszego panowania i ocalenia od samego początku… Wyuczył się tego na pamięć i sporo ćwiczył, przeszło przez myśl Flawiuszowi, gdy obserwował miarowe kroki, wyważone ruchy oraz gdy słyszał wyszukane sformułowania. Tylko skąd wiedział, że dzisiaj właśnie wygłosi swoją mowę? – Teraz to już przesadza! – wyszeptał do Bubasa, gdy Aureliusz wychwalał panońskie pochodzenie Maksymiana, wojenne zasługi tejże prowincji, a także pełną szczęku oręża młodość cesarza, przypisując mu ponadto pochodzenie z boskich kręgów. Powoli tracił chęć do słuchania, gdyż mówca zaczął wyliczać wyprawy władcy, opisując dokonane tam bohaterskie czyny, aż wreszcie pokiwał głową odruchowo, bo Aureliusz zawołał z patosem: – Gdy jednak ktoś zapragnie wszystkie te dzieła wspomnieć, / stuleci musi zapragnąć, lat bez liku, / długiego życia, na jakie wy zasługujecie! / Dlatego ku pożytkowi mojej mowy, / lecz sprzeciwiając się mej chęci / chcę i ja
uczynić to, co godzi się przy tej okazji: / opuszczę całą resztę, wysławiając przede wszystkim, co zdumieniem przepełnia wielu, / a przecież jest prawdą… W następnych zdaniach mówca rozwodził się nad opisem wyglądu cesarza, wysławiając otoczoną nimbem głowę, podkreślając harmonię pomiędzy obu panującymi, wspominając o pokonanych Bagaudach, aż wreszcie doszedł do napadu podczas uroczystości objęcia konsulatu oraz wyprawy odwetowej za Ren na tereny Alemanów. Porównał ją z lądowaniem Scypiona w Afryce, jakie przypieczętowało klęskę Kartaginy: – Czy słyszeliście, Imperatorze, / lub boskim umysłem ogarnęliście, / że wrogów rzuca się na kolana / zdobywając ich kraj? / Że nie tylko utracą wszystkie dotąd zdobyte łupy; / nie, ale że muszą opłakiwać stratę / żon, dzieci, krewnych, / wszystkiego, co im drogie? W tym miejscu Aureliusz zrobił pauzę retoryczną wypełnioną przez obowiązkowy aplauz, natomiast Flawiusz nie mógł nie pomyśleć o zniszczonych alemańskich osadach, o pełnych przerażenia oczach kobiet wleczonych w niewolę, o zlanych krwią zwłokach mężczyzn, nad którymi unosiły się chmary brzęczących much, o wyciętych sadach i stratowanych polach… Tymczasem mówca porywał się na coraz odważniejsze pochlebstwa, a kiedy już nawet sam Aleksander Wielki okazał się mniej godny w porównaniu z tym władcą z Herkulesowego rodu, Flawiusz nie wytrzymał i z przekąsem powiedział do Bubasa: – Niezły lizus z niego, nieprawdaż? – Pssst, ostrożnie! Takie obyczaje obowiązują na dworze. – Nie rozumiem, jak Maksymianowi, człowiekowi prostego pochodzenia, może się podobać to kadzenie? – Wierzcie mi, właśnie tacy ludzie lubią to najbardziej – wyszeptał Bubas w odpowiedzi, zasłaniając usta dłonią. – Senator ze starego rodu nie poniży się do czegoś podobnego, ale nasz cesarz jest inny i połyka to niczym miód... Zamilkł, kiedy sąsiad przy stole trącił go obruszony, a Flawiusz przyjrzał się Maksymianowi. Bubas miał rację, cesarz zdawał się spijać usłyszane słowa, upajać grubo przesadzonymi pochwałami, delektować swoją władzą. Duumwir ze szklanicą wina w dłoni oparł się nieco, słuchając obojętnie potoku słów, aż wreszcie Aureliusz przeszedł do planowanego przedsięwzięcia: – Dzięki sprzyjającemu wam szczęściu, / dzięki łaskawemu losowi, Cesarzu, doszło do tego, / że twoi żołnierze stanęli nad oceanem, / a fale wchłonęły krew wrogów pobitych na brzegu. / W jakim stanie ducha jest pirat, / widzący wasze wojska, gotowe do przejścia cieśniny, co dotąd / jedynym powodem
była ratującym go od śmierci? / Jakaż to odległa wyspa lub inny ocean / mógłby jeszcze wesprzeć jego ostatnią nadzieję? Jakim sposobem uchroni się przed zasłużoną karą, / bo przecież nie pochłonie go ziemia / ani wiatr porywisty nie zaniesie na niedostępne szczyty? Te słowa zostały podkreślone szerokim gestem, aby tym bardziej ośmieszyć nieudolne zabiegi człowieka, którego imienia nie wolno było wspomnieć, lecz wszyscy wiedzieli, że mowa o Karauzjuszu. Słuchacze wybuchnęli śmiechem, a Aureliusz skłonił się na wszystkie strony, po czym kontynuował: – Wspaniała flota już zbudowana, / gotowa każdą rzeką ruszyć na ocean. / A nie tylko mężowie rywalizują ze sobą w szlachetnym zapale, / aby ją ukończyć – nie, wzbierają również rzeki, / aby ją przyjąć. / Przez cały rok, Cesarzu, / gdy potrzebowałeś sprzyjającej aury / do budowania statków, cięcia drzew i wciąż na nowo rozpalania zapałem budowniczych, / aby ramiona im nie omdlały, / ni jedna kropla nie spadła z niebios. / Wzorem dla zimy stała się łagodność wiosny. / Myśleliśmy, że dłużej nie zniesiemy surowej Północy, / a przecież cudownym zrządzeniem / gwiazd lub tej ziemi / zakosztowaliśmy łagodności ciepłego Południa. / Nawet Mozela, tak długo pozbawiona wsparcia deszczu, / nie potrafiła unieść ciężaru statków, / a tylko materiał dla budowniczych. / Lecz patrzcie! Wtedy właśnie, gdy najpilniej / potrzebowano oręża wojny, / ziemia otwarła wam zasobne źródło, / Jupiter kazał zejść deszczowi, / wodą wypełnić suche brzegi. / I tak okręty, niewielką siłą załóg poruszane, ruszyły, / niesione falą, a na ten szczęśliwy początek / pieśń zdawała się być potrzebniejsza od pracy rąk. / Pojąć każdemu teraz łatwo, / czego na morzu można się spodziewać od Fortuny, / skoro pogoda tak wam sprzyja! Ponownie rozległy się oklaski, a nawet cesarz umiarkowanymi brawami okazał, jak bardzo podoba mu się wygłaszana mowa. Wkrótce Aureliusz dotarł do końca, pochwycił rzucony mu przez jednego z dworaków pękaty mieszek i wycofał się ku drzwiom, wciąż bijąc niskie pokłony. Plusk! Flawiusz niezbyt delikatnie został przywołany do rzeczywistości, wycierając sobie z twarzy słoną pianę, jaką podmuch wiatru przyniósł znad morza. Jego spojrzenie powędrowało po zielonych pagórkach, gdzie wiatr przyginał falujące źdźbła traw. Za nimi w szarym świetle popołudnia widać już było wieże Bononii. Zjawi się dokładnie w porze uczty, na którą komendant floty zaprosił wieczorem wszystkich oficerów oraz urzędników państwowych. W porcie miasta odbitego z rąk cesarza uzurpatora przez oddziały Maksymiana zacumowano okręty, które w poprzednich tygodniach przypłynęły rzekami, aby tutaj utworzyć siły inwazyjne, które jutro wypłyną w
morze. Tej nocy Flawiusz nie mógł zaznać spokoju. Niecierpliwie przewracał się w łożu z boku na bok, a gdy już zasnął, dręczyły go senne widziadła. Ujrzał siebie na statku niosącym go bez końca po bezkresie mórz, ciągle w poszukiwaniu czegoś, o czym sam nie potrafił powiedzieć, co miałoby to być. Kiedy to jednak dojrzy, tego był pewien, natychmiast rozpozna cel swojej podróży. Wtedy skończy się owo błądzenie, tak stale zapewniał załogę. Z każdym kolejnym dniem, jaki mijał nie przynosząc jednak odmiany, malała nadzieja marynarzy. Wreszcie nadciągnął sztorm i niezadowolenie załogi przemieniło się w otwarty bunt. Im wyżej rosły fale, tym głośniej krzyczano na pokładzie: – Nigdy nie osiągniemy celu, tylko zginiemy z powodu jego szaleństwa! – Obraził bogów, to kara za jego bluźnierstwa! – Dlaczego my mamy cierpieć wraz z nim? – Wyrzućcie go za burtę, może Neptun da się przebłagać… Wokół Flawiusza zamknął się groźny krąg. Rozpaczliwie próbował jeszcze przekonywać żołnierzy, ale nie mógł wydobyć z siebie słowa. Owłosione, wytatuowane ramiona chwytają go, wysokim łukiem wylatuje za reling, lecz zanim wypłynie na powierzchnię wody, dzieje się coś dziwnego. Pojawia się ogromna ryba, otwiera pysk, chwyta swój łup i połyka. Wędrując do żołądka potwora, Flawiusz dziwnym sposobem nie odczuwa żadnego lęku i wcale nie jest zdziwiony, że znajduje w nim swój mały gabinet urządzony dokładnie tak jak w Mogontiacum. Cieszy się, że uszedł żywiołowi i sięga po zwój papirusu, aby zacząć pracować. To jednak, co trzyma w dłoniach, okazuje się nie zwykłym urzędowym dokumentem, lecz prośbą jego żony skierowaną do cesarza. Prosi o zgodę na rozwód i ponowne zamążpójście, gdyż, jak dowodzi, w ostatnich latach prawie nie widziała swojego małżonka. Flawiusza ogarnia przerażenie, zrywa się i szuka wyjścia. Ale nie ma żadnych drzwi, wokoło otacza go gładki mur, w który na próżno wali pięściami, aż wreszcie budzi się zlany potem. Przez chwilę rozważał cały sen, przypominający mu historię pewnego Jonasza. Ten uparty prorok, jak opowiadał mu ojciec, chciał uciec przed zadaniem zleconym mu przez Boga, dlatego też połknęła go wielka ryba, wypluwając potem na miejscu przeznaczenia. On sam chętnie udałby się do tłumacza snów, lecz dziś nie miał już na to czasu. Przyrzekł tylko sobie, że po kampanii poświęci żonie więcej czasu. Ile tylko będzie możliwe – i z tą myślą zasnął uspokojony. Następnego ranka wypoczęty opuścił łoże, niewolnik balwierz przyciął mu włosy, natarł ciało oliwą i skrócił pełną brodę, którą – jak prawie wszyscy w
otoczeniu cesarza – zapuścił w ostatnich latach, i to pomimo niezadowolenia Aqmat. Jej zdaniem zarost przeszkadzał w pocałunkach, ale Flawiusz uważał, że z brodą jest bardziej męski, energiczny; w tym względzie mieli jednak dla siebie tak niewiele czasu, że okazało się to bez większego znaczenia. Przypominając sobie o śnie, wyblakłym już do niejasnego wspomnienia, zadecydował, że po szczęśliwym powrocie ogoli twarz, jeśli tylko jego żonie ciągle jeszcze będzie na tym zależeć. Gdy wyszedł przed drzwi, czerwone dachówki położonego naprzeciw domostwa rozpalił karmazyn porannego słońca. Nad nim wznosił się szafir pogodnego nieba z kilkoma pasmami chmur. Flawiusz wsiadł do lektyki i kazał zanieść się do portu. Pełen radosnego oczekiwania wdychał słone powietrze, wąchał stęchły zapach morza, wsłuchiwał się we wrzaski mew i przyglądał wznoszącemu się przed nim gęstemu lasowi masztów floty. Dzisiaj wyruszą w stronę Brytanii!! Pomimo wrodzonej nieufności względem morza przepełniał go optymizm, gdyż złożono ofiary całopalne, a wyrocznie okazały się pomyślne; święte kury dziobały chętnie, ogląd wątroby zwierząt ofiarnych oraz lotu ptaków nie zapowiadał niechęci bogów! Ruszył wzdłuż kei, mijając niezliczone dzioby przycumowanych okrętów kołyszących się łagodnie na falach. Większa część floty inwazyjnej składała się z lusorii, lekkich, szybkich statków wiosłowych bez pokładu, wyposażonych obok składanego masztu głównego w ukośny bukszpryt, na którym zawieszano drugi kwadratowy żagiel zwany artemonem. Ich nadburcia przebiegały paralelnie do powierzchni wody. Na rufie dziobnica wyginała się ku górze, tworząc coś w rodzaju kwiatostanu, natomiast z przodu umieszczono zwierzęcy łeb z groźnie wyszczerzonymi kłami. Na dziobie, dwie stopy nad linią wody, wymalowano również parę wytrzeszczonych oczu, a pomiędzy nimi niczym dziób wystawała odlana z brązu ostroga taranu. Flawiusz szedł dalej, a za nim kroczył jego służący niosący bagaże. Wreszcie dotarli do liburny, której dziób w połowie zakryty wielką kotwicą miał namalowany uncjałą napis „Izyda”. Dobry omen, pomyślał, gdyż egipską boginię, która podjęła podróż morską w poszukiwaniu szczątków brata, uważano za patronkę żeglarzy. „Izyda” liczyła około stu stóp długości; wzmocniony wierzchołek masztu przymocowano mocno naciągniętymi wantami do dziobu oraz burt. Zwinięty żagiel zwisał z opuszczonej rei. Tragarze znosili na pokład zapasy, inni po trapach wtaczali beczki z wodą, a spod podkładu rozlegało się parskanie koni. Flawiusz polecił wnieść pakunki na pokład, rozejrzał się wokoło i zauważył znajomą postać. – Bubasie, podróżujemy tym samym statkiem? Stojący na dziobie mężczyzna odwrócił się i podszedł bliżej. – Owszem, zmiana w ostatniej chwili, żeby zrobić miejsce jakimś
urzędnikom podatkowym. – Brytowie na pewno się ucieszą z takiej inicjatywy swojego wyzwoliciela – mruknął Flawiusz pod nosem, przyglądając się małej baliście przywiązanej linami do pokładu. Składała się z dwuczęściowego metalowego resoru przymocowanego pośrodku do drewnianego łoża. Resor ten napinano za pomocą korby, tak że siła przebicia pocisków przewyższała znacznie skuteczność zwykłego łuku. Niezwykłe były tylko podłużny pojemnik pełen strzał, okrągły walec z wpustem oraz łańcuch. Bubas zauważył pytające spojrzenie, więc wskazał ku małej machinie. – Polybolon, oczywiście wynalazek Greków. Trzeba pokręcić kołowrotem, który napina cięciwę, a strzała sama wędruje na wyrzutnię. Wystarczy tylko nacisnąć spust. – Z kpiącym uśmieszkiem dodał jeszcze: – Tylko że niektórzy zbrojmistrze nie bardzo ją lubią, nazywając pogardliwie marnotrawcą strzał… Flawiusz dotknął korby, lecz po ostrzegającym upomnieniu zrezygnował z chęci przeprowadzenia próby. – Myślicie, że dojdzie do walki z flotą Karauzjusza? – Cesarz chce tego uniknąć za wszelką cenę – odparł Bubas. – Mamy wprawdzie więcej żołnierzy, ale przeciwnik jest znacznie bardziej doświadczony. Polując na frankońskich piratów, kosztowali już morskiego powietrza, kiedy drzewo na nasze statki okryte było jeszcze listowiem. – Zdaję sobie z tego sprawę – Flawiusz się zamyślił. – Od początku pomagałem w tworzeniu tej floty. A więc to, czego nam trzeba, to abyśmy pod osłoną ciemności osiągnęli wybrzeże, zakradli się na ląd i tam zmusili wrogów do bitwy? Bubas przytaknął: – A do tego potrzebujemy bezchmurnej nocy, żeby żeglować według gwiazd. Inaczej nie spotkamy się przy wyspie Vectis, tylko każdy okręt popłynie gdzie indziej… Flawiusz spojrzał ku górze i obserwował błękitne niebo, po którym przesuwały się pojedyncze obłoki, gdy drgnął na dźwięk rogu, a basowy głos obwieścił: – Wiatr się odwraca! Przygotować się do wyjścia w morze! Odwrócił się i zobaczył wysokiego mężczyznę o długiej, kędzierzawej brodzie, odzianego w byrrus z odrzuconą na plecy kapuzą. Ręką wskazywał ku fladze na głównym maszcie. Wzrostem przewyższał o głowę stojącego obok niego legionistę, a ten dawał właśnie sygnaliście znak do powtórzenia sygnału. – Ten wysoki to nauarchos dowodzący okrętem. Ten niższy obok niego to centurio classicus, dowódca militarny. Flawiusz przyjrzał się obu, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że nie bardzo się
lubią. Na dalsze rozważania zabrakło mu czasu, gdyż musiał ustąpić miejsca dwom marynarzom biegnącym do relingu, aby usunąć trapy i rzucić cumy mocujące statek przy kei. Od strony rufy rozlegały się rytmiczne okrzyki oraz pluski, gdyż duża łódź wiosłowa wzięła „Izydę” na hol i odciągnęła na środek basenu portowego, gdzie lekka bryza marszczyła już taflę wody. Na bakburcie oraz sterburcie marynarze poluzowali właśnie szoty, by za pomocą wielokrążka na szczycie masztu wciągnąć nań prostopadłą do osi statku reję. Przymocowany do niej żagiel rozwijał się powoli, aż wreszcie wiatr wydął płócienny prostokąt wzmocniony skórzanymi paskami. Gubernator dzierżący ster po prawej stronie rufy wydał kilka niezrozumiałych dla Flawiusza rozkazów, zaś majtkowie odciągnęli szoty do tyłu i przywiązali je, dzięki czemu żagiel zaczął równo pracować, nie łopocząc na wietrze. Statek przechylił się lekko, ruszając w rejs, gdy lękliwe rżenie sprawiło, że Bubas pospieszył pod pokład. Flawiusz natomiast uczepił się drewnianego relingu, przyglądając się, jak mijają położony po prawej stronie umocniony obóz w Bononii oraz będące przedłużeniem lądu mola po lewej. Z tyłu, w spienionym kilwaterze za ciągniętą szalupą płynęła już za nimi następna jednostka. Po opuszczeniu portu wiatr się nasilił i „Izydą” zaczęło kołysać, więc Flawiusz złożył jeszcze szybko Neptunowi ofiarę z wina, aby zachowano go od choroby morskiej. Dzień mijał bez szczególnych wydarzeń. Duumwir jadł niewiele, a także natarł sobie twarz białkiem, aby uchronić się przed promieniami palącego mocno słońca. Rozkoszował się bezczynnością, przyzwyczajając stopniowo do niezwykłego dlań kołysania. Kiedy jednak słońce przybliżyło się ku frontowi chmur, korzystny dotychczas wiatr osłabł, aż wreszcie prawie całkiem ucichł. Nauarchos spojrzał z troską na niebo i rozkazał zwinąć żagiel. Centurion nie zgadzał się z tym, co wywołało ostrą dyskusję, ale ostatecznie zwyciężył marynarz. Tymczasem chmura powędrowała ku górze, przesłoniła słońce, rozrastając się w szary słup o krwistoczerwonych krawędziach. Ciszę zastąpiły gwałtowne podmuchy mącące wodę w krótką falę. „Izydą” kilkakrotnie zakołysało tak gwałtownie, że wszyscy na pokładzie musieli się przytrzymywać jedną ręką. Kiedy wiatr się nasilił, a z chmury wystrzeliło kilka błyskawic, nauarchos rozkazał zejść pod pokład wszystkim, którzy nie byli potrzebni do manewrowania. Flawiusz zszedł po drabinie w dół kadłuba, gdzie ciemności rozjaśniało jedynie kilka chwiejących się pod sufitem latarni. Na śródokręciu ulokowano w przegrodach konie, z przodu tłoczyli się legioniści, a na rufie piętrzyły zapasy, baryłki z wodą, broń, chorągwie oraz amunicja do katapult. Najgorsze okazało się jednak ciężkie powietrze: smród końskiego nawozu, wymiocin, potu, dymu, wszystko zmieszane ze stęchłymi
wyziewami wilgotnego, niewietrzonego pomieszczenia. Zobaczył Bubasa troszczącego się wraz z kilkoma pomocnikami o wierzchowce i skinął ku niemu, lecz Trak zajmował się wyłącznie niespokojnymi zwierzętami. Na próżno szukał odrobiny wolnego miejsca – wszędzie rozlokowali się żołnierze, tak że ostatecznie przysiadł na rufie na jednej z beczek. Tu jednak ruchy statku okazały się szczególnie dokuczliwie – kołysanie, gdy „Izyda” przecinała małe idące od przodu fale, huśtanie, gdy większa fala nadeszła od tyłu, i kiwanie, gdy kadłub został uderzony morskim bałwanem z boku. Aby nie trzymać się z konieczności siedzenia, wyszukał sobie stojącą pod ścianą skrzynię i zaparł się o deski poszycia, zamykając oczy, gdyż widok kiwających się latarń wywoływał nudności. Teraz jego napięte zmysły zarejestrowały szum i bulgot morza, od którego dzieliła go tylko cienka drewniana ściana, wzmocnione jeszcze o bębniący deszcz oraz huk burzy. Do tego dochodziły dźwięki wydawane przez statek, trzaski, tarcia oraz skrzypienie kadłuba, pogwizdywanie wiatru w takielunku, łopot luźnego żagla oraz łoskot przesuwających się części nieprzymocowanego ładunku. Ruchy kadłuba zdawały się przybierać na sile, skrzynia to wypychała Flawiusza w górę, to znowu miał wrażenie swobodnego spadania. Próbował więc chwycić się wręgi biegnącej obok niego ku górze pokładu, czując szorstką powierzchnię drewna i zagięte szpice gwoździ, którymi z zewnątrz przybito deski poszycia. Dłonią przeciągnął po wewnętrznej stronie burty, przejechał wzdłuż fug uszczelnionych pakułami i smołą, znalazł wilgotne miejsce, po czym polizał swój palec – przerażony smakiem soli. Nie zastanawiając się długo, ukląkł, przesunął drążącymi rękoma po dnie, wyczuwając coraz więcej szczelin przepuszczających wodę. Czy powinien zgłosić o swoim odkryciu? Na czworakach przeczołgał się ku schodni wiodącej do luku. Gdy wysunął głowę na zewnątrz, morza nie dało się rozpoznać. Wokół statku szalała szara, wzburzona masa, bałwany raz po raz przelewały się przez reling, a spieniona woda na wysokość stopy z szumem spływała pomiędzy luźnymi linami oraz obutymi w wysokie trzewiki nogami marynarzy. Zawołał na jednego z nich, ale ten gburowatym gestem nakazał mu zniknąć pod pokładem. Flawiusz doczołgał się do swojej skrzyni, drżąc i szczękając zębami z zimna i wyczerpania. Czy nie było tu nic do jedzenia? Sztuka złota za kawałek rozmiękłego chleba i trochę sera! Rozglądając się wokoło, posłyszał przenikliwe popiskiwania i dostrzegł szare cienie przemykające po deskach dna statku. Na żadnym statku nie brakowało szczurów, ale zwykle ukrywały się pomiędzy kamieniami balastu, nie odważając się pokazać, dopóki w pobliżu przebywali ludzie. Co skłoniło je do wyjścia – głód, niebezpieczeństwo? W tej chwili niewidzialna siła przechyliła „Izydę” tak mocno na sterburtę, że
żołnierze zostali odrzuceni na tę stronę niczym uderzeniem potężnej pięści, konie potknęły się i z rżeniem poprzewracały na bok. Jedna z latarń zerwała się z umocowania na suficie i zgasła, zaś luźna beczka uderzyła we wręgę i pękła, rozpryskując wokoło purpurową zawartość. Nastąpiło głuche szuranie, a potem ku swojemu przerażeniu Flawiusz dojrzał, jak spomiędzy desek poszycia zaczyna wypływać brudna breja. Przybywało jej coraz więcej – najwidoczniej zalała wcześniej balast, przepędzając szczury. Tylko dlaczego kadłub już się nie wyprostował? Potrzebował jednej straszliwej sekundy, aby dotarła do niego cała prawda: przesunęły się kamienie nad stępką, którym statek zawdzięczał swoją stabilność! Zbliżające się głosy sprawiły, że spojrzał ku górze: przez otwarty luk zeskoczył do wnętrza nauarchos, biorąc po dwa szczeble naraz i wskazując na urządzenie zaopatrzone na środkowym zawiasie w drążek o długości mężczyzny, na którym podwieszono dwa cylindry, wykrzyknął: – Jazda do pompy i bierzcie się do roboty, jeśli wam życie miłe! Dwóch żołnierzy zerwało się z miejsca, spiesząc ku dźwigni, i zaczęło nią poruszać w górę i w dół, aż narastające bulgotanie dowiodło, że podciśnienie usuwa wodę z zęz. – Musimy odciążyć statek – wysapał kapitan, zwracając się do pozostałych żołnierzy. – Wyrzućcie to wszystko za burtę! Wskazał przy tym na zgromadzone na rufie broń oraz zapasy. Zanim jednak ktoś zdążył ruszyć się z miejsca, zaprotestował dekurion. – W żadnym wypadku! To własność cesarska. Wszystko będzie potrzebne podczas inwazji! Nauarchos spojrzał na niego osłupiały, jak gdyby nie dowierzając własnym uszom: – Sprzeciwiacie się moim rozkazom? – Tak jest, bez uzbrojenia moi ludzie zostaną wybici! – Ale gdy „Izyda” zatonie, wszyscy staniemy się karmą dla ryb! Jak gdyby dla podkreślenia jego słów kolejna fala uderzyła z boku w okręt. Coś trzasnęło i ponownie rozległ się odgłos tarcia. Woda z zęz chlapnęła o burtę i spłynęła z powrotem, zanim „Izyda” z jeszcze mocniejszym przechyłem odzyskała w końcu stabilność. – Idźcie na pokład i sterujcie tą piekielną liburną! – wrzasnął dekurion. – Zarzućcie kotwicę albo złóżcie Neptunowi ofiarę. Tylko zróbcie coś! – Mój rozkaz brzmi: odciążyć statek! – ryknął basowy głos w kierunku wahających się jeszcze żołnierzy. Dekurion próbował jeszcze powstrzymywać pierwszego z nich, ale popchnięty przez jednego z marynarzy upadł na bok. Legioniści ruszyli na rufę, pochwycili katapultę i przenieśli ją w stronę luku. W tym czasie Flawiusz wspiął się po schodach, próbując odchylić jego klapę.
Udało mu się to na szerokość dłoni, a potem opór stał się zbyt wielki. – Coś tu leży – zawołał w półmrok ładowni, po czym musiał odkaszlnąć, gdyż przez szczelinę chlusnęła woda. Nauarchos dołączył do niego, wspólnie podnieśli klapę luku nieco wyżej, aż marynarz mógł wykrzyczeć swój rozkaz: – Usuńcie reję, niemrawe meduzy! Zbliżyły się kroki, jakiś głos na zewnątrz powtórzył rozkaz, drewno otarło się o drewno, po czym otwarto luk. Flawiusz wyszedł za dowódcą statku, z trudem utrzymując równowagę na pochyłym pokładzie. „Izydą” kołysało teraz tak silnie, że reling sterburty prawie bez przerwy orał spienioną wodę, w bulgoczącej kipieli znikło zupełnie wiosło sterujące. Reja uwolniona przez marynarzy od żagla zwisała z pokładu, raz po raz podnoszona nadchodzącymi falami, jak gdyby władca mórz dźgał ku załodze swoim trójzębem. Żołnierze, stękając, wydźwignęli machinę z luku i spuścili po krzywiźnie pokładu, gdzie z trzaskiem pękającego relingu pogrążyła się w odmętach. – Dalej! – rozkazał nauarchos żołnierzom. – A wy spróbujcie wdrapać się na bakburtę i ostrzegajcie nas przed szczególnie dużymi falami – zwrócił się do Flawiusza. Beczki, worki z żywnością, kamienie do katapult – wszystko z ładowni rzucono na pastwę fal, lecz „Izyda” nie wyprostowała się na tyle, by było to zauważalne. Pomimo ciągłego pompowania przybywało wody pod pokładem. Kadłub leżał ciężko pogrążony w wodzie, bałwany przelewały się przez pokład. Kawałkiem liny duumwir przywiązał się za pas do relingu i obserwował fale. Niczym nieprzyjacielskie wojska nacierały z ciemności rozjaśniane na sekundy przez zygzakowate błyskawice. Widząc szczególnie groźne, wołał, a legioniści zatrzaskiwali luk – choć nie zawsze udawało im się to na czas. Na próżno wypatrywał też innych jednostek albo brzegu i nagle chwycił go strach. Wszystko tak dobrze się zaczęło, ale jeśli nie zdarzy się cud, „Izyda” nie przetrwa sztormu. A co dalej? W przeciwieństwie do większości marynarzy i żołnierzy nauczył się w termach pływać. Tylko jak długo uda mu się utrzymać na powierzchni w lodowatych falach? – Uwaga! Wyczerpanie i chwila zamyślenia osłabiły na chwilę jego czujność – wystarczająco długo, aby zbliżyła się ogromna fala. W świetle błyskawicy wzniosła się przed nim ściana z szarozielonego szkła. Zaledwie przebrzmiał jego okrzyk, a już wodna góra pogrzebała statek pod sobą. Zamknął oczy, gdy zimna toń uniosła jego ciało. Poczuł napinającą się linę, a potem nagłe uwolnienie. Stał się częścią żywiołu rzucany na wszystkie strony, rozpaczliwie szukając rękoma punktu zaczepienia, którego już nie było, łykając słoną wodę, a potem tylko walcząc o oddech i płynąc do przodu,
aż wreszcie jego głowa przebiła taflę morza. Powietrze! Napełnił nim płuca, poruszając jednocześnie ramionami, aby nie pogrążyć się w toni, wypluł słoną wodę i gdy tylko uniosła go jedna z fal, próbował rozejrzeć się za „Izydą” – na próżno. Minęło pół godziny, siły poczęły go opuszczać, poczuł także silny skurcz w prawej nodze, gdy dostrzegł w pobliżu jakiś ruch w morzu. Unosił się tam podłużny przedmiot, a gdy wytężając wszystkie siły, dopłynął do niego, dostrzegł, że to reja statku. Przez chwilę trzymał się jej kurczowo, a potem przypomniał sobie o zerwanej od relingu linie przy swoim pasie. Przywiązał się do belki, opuścił głowę na mokre drewno, aż wreszcie z wyczerpania zapadł w niespokojny sen. Kiedy przebudził się następnego dnia, morze było spokojniejsze, tylko fale przypominały jeszcze o wczorajszym sztormie. Był odrętwiały, zmarznięty i poobijany, oczy miał sklejone, a w ustach sól. Co za drwina bogów. Być unoszonym przez niespokojne wody, a przy tym niczym Tantal ginąć z pragnienia. Gdy na horyzoncie ukazał się pomarańczowy krąg słońca, poczuł wdzięczność, lecz wkrótce zauważył, że wychłodzone ciało nie rozgrzewa się, natomiast ciepło promieni zwiększa jeszcze jego cierpienia. W ciągu dnia popękały mu wargi, język napuchł, a podrażniona solą skóra paliła jak ogień. Coraz bardziej tracił siły, nie mogąc nawet otworzyć oczu, a jeśli już, to bezkresna tafla wody błyszczała i migotała tak silnie, że natychmiast zaciskał powieki. Nie dostrzegł, że fale niosą go wzdłuż brzegu, na którym stromy klif wznosił się ku błękitowi nieba. Był też zbyt wyczerpany, aby zwrócić uwagę na narastający szum, aż wreszcie zaskoczyła go pierwsza spieniona grzywa. Niecałe sto kroków dalej fale rozbijały się o brzeg. Rozpaczliwie usiłował rozwiązać węzeł mocujący go do rei, lecz pomimo wszelkich wysiłków zdrętwiałe palce nie mogły poradzić sobie z nasiąkniętymi wodą konopiami. Przybój zbliżał się coraz bardziej, już mógł rozróżnić pojedyncze bałwany, i nagle jego wyczerpanym ciałem wstrząsnął bezgłośny śmiech. Niecałe dwa dni temu stał na galijskim brzegu, a teraz na wyciągnięcie ręki miał przed sobą zielone wzgórza Brytanii. Dotarł do celu, być może jako jedyny, który uratował się z całej floty. Ocalały bezbronny rozbitek zginie nędznie u samego brzegu. W tym momencie fala porwała go od tyłu, obróciła nim, a kiedy w dziwnie nierzeczywisty sposób dotarło do niego, że kres jest już bliski, poczuł smutek, a jednocześnie ulgę. Potem uderzył głową w coś twardego i stracił przytomność. Aqmat siedziała na składanym krześle z brązu i spoglądała w lustro. Liczyła sobie teraz trzydzieści trzy lata i chociaż wokół oczu poczęły się jej tworzyć
pierwsze zmarszczki, to jednak każdy określiłby ją jako urodziwą i pociągającą. A przecież musiało jej czegoś brakować, czegoś, co było dla niej ważne. Odnosiło się to najwidoczniej do jej męża, którego poślubiła przed piętnastoma laty, z którym miała trójkę wspaniałych dzieci i którego ciągle darzyła uczuciem. W ostatnich latach zmienił się trochę, nabrał dystansu, stał się milczący, a czasami odnosiła wrażenie, że odczuwa jakiś niedosyt. Gdy jednak pytała go o to, otrzymywała ciągle tę samą odpowiedź: wszystko w porządku, nie musi się martwić, tyle tylko, że na razie ma sporo pracy. Wyskubała z brwi psujący linię włosek, staranniej roztarła ciemną szminkę wokół szmaragdowych oczu i złożyła usta w uśmiechu. Zaraz też poczuła się lepiej i bardziej atrakcyjna. A może powinna poszukać sobie kochanka? Ostatecznie ze strony matki wywodziła się z Galów, ludu, wśród którego również zamężne kobiety były na tyle niezależne, aby od czasu do czasu – jak napisał Kasjusz Dion – „sprawić przyjemność swoim lędźwiom”. Na chwilę ta myśl ją podnieciła, potem jednak oblała się rumieńcem i przeciągnęła dłonią po upiętych włosach, aż kilka kasztanowych pasm spadło jej na policzki. Ponownie spojrzała w lustro: tak wcześniej w rodzinnej Palmirze galopowała na dromaderze przez pustynię. Tak zasiadała przy ogniskach obozowych karawan swojego ojca, przysłuchując się niezwykłym opowieściom mężczyzn o spalonej słońcem skórze, pogardliwie odrzucając od siebie wszelką myśl o tym, że skończy jako czcigodna matrona. Co zostało z tych marzeń? Czy po to lekceważyła pożądliwe spojrzenia palmirskich młodzieńców, którzy wydawali się jej zbyt konwencjonalni, żeby teraz zakończyć swoje dni pośród wilgotnych pagórków krainy nad Mozelą? Wstała z krzesła, zrzuciła suknię i wciągnęła lekko brzuch, przyglądając się sobie krytycznie. Była smukła, ciągle jeszcze szczupła, z wąskimi biodrami i piersiami, po których nie można było poznać, że wykarmiła nimi trójkę dzieci. Wzięła piersi w dłonie, podniosła je delikatnie, pogłaskała łagodnie brodawki i uśmiechnęła się, gdy poczuła ich reakcję. Potem podeszła do szafy i otwarła drzwi. Były tam przybory gimnastyczne, za pomocą których ciągle jeszcze kilka razy w tygodniu ćwiczyła w termach: krótkie spodenki z wyplatanej skóry, opaska na piersi, ledwie je skrywająca, oraz ciężarki trzymane w ręku podczas ćwiczeń. Zacisnęła dłonie w pięści i poruszyła nimi rytmicznie, tak jak to zwykle czyniła z obciążnikami do skoków, zaczynając obracać biodrami. Nagle jednak ukłuło ją wspomnienie czegoś, co zdarzyło się przed ponad dwoma laty i co od tamtej pory bolało niczym niewygojona rana. Myślą wróciła do hiszpańskiej tancerki w Mogontiacum, w której ramionach Flawiusz obudził się w noworoczny poranek, o czym dowiedziała się tylko przez dziwny przypadek. Tego dnia poszła do „Zenobii”, gdyż ich syn Aleksander zaprzyjaźnił się z
Ezuwiuszem. Za nią wszedł rozgadany, lekko już podochocony winem mężczyzna. Usiadłszy przy jednym ze stołów, rozpoczął głośną rozmowę, a właściwie monolog, przedstawiając się gościom jako armator i przewoźnik rzeczny z Mogontiacum. Nie przysłuchiwała się wprawdzie uważnie, lecz jego głos rozbrzmiewał tak donośnie, że dotarło do niej niejedno, aż nagle nadstawiła ucha, gdyż padło imię jej męża. Przybysz świętował ostatni dzień poprzedniego roku wraz członkami swojego collegium, a pomiędzy gośćmi znalazł się pewien Verecundus, duumwir z Augusta Treverorum. Jak się okazało, prawdziwy kobieciarz, gdy późną porą wystąpiły hiszpańskie tancerki, a król biesiadny wprawił kompanię w dobry nastrój. Najpiękniejsza z nich, o długich czarnych lokach i płonących oczach – opowiadał żeglarz z nieukrywaną zazdrością – pożerała Verecundusa wzrokiem, aż w końcu nakłoniła, aby usiadł obok niej. Wkrótce też podpity duumwir, trzymając ją za pośladek, zniknął w swojej kwaterze. Aqmat siedziała jak sparaliżowana i przez chwilę walczyła z pokusą, aby zagadnąć obcego, jednakże w tym momencie w popinie zjawił się Aureliusz i pozdrowił ją uprzejmie. Wtedy naszła ją myśl, aby go wypytać, gdyż wiedziała, że razem z jej mężem świętował zakończenie roku. Aureliusz podszedł do Ezuwiusza, obejmując go jak zwykle i traktując jak przyjaciela, tak że Aqmat zapytywała czasem, czy nie jest on jego chłopcem od przyjemności. – Zajrzycie jeszcze później na słówko do mnie? – zaprosiła go szeptem. On przytaknął i w godzinę później siedział przy kubku wina w sali z mozaiką z woźnicą. – Przed miesiącem, w Mogontiacum, żegnaliście wraz z moim mężem stary rok, nieprawdaż? – zagaiła rozmowę po kilku niezobowiązujących grzecznościach. – Zgadza się. Zatrzymaliśmy się u znajomego armatora rzecznego, ponieważ ze względu na uroczystości objęcia konsulatu w całym mieście nie było miejsca na nocleg – odparł uprzejmie Aureliusz. – Kolacja też wam się pewnie podobała? – Wspaniała! Dostaliśmy suma z kolendrą… – rozpoczął gość, ale Aqmat mu przerwała. – Właściwie bardziej mnie interesuje, jak przebiegało późniejsze comissatio. – Nasz męski wieczór? No cóż, bardzo sympatycznie. Dobre wino… – Tylko wino? Przeważnie jest przecież również rozrywka. Poeta, muzyk, może filozof? Aureliusz uśmiechnął się wyrozumiale. – Pośród tych nieokrzesanych ludzi? Nie znieśliby długo takiej nudy. – Może macie rację – przytaknęła mu Aqmat. – Pewnie lepsze okazały się tancerki. Słyszałam, że taniec brzucha wykonywany przez dziewczęta z Gades
jest znany w całym Imperium. Przy tych słowach zmierzyła Aureliusza wzrokiem, a on zaczął zaciskać kurczowo dłonie. – A więc były dziewczęta? Mężczyzna poruszył się nerwowo. – Tak… to prawda. Ale zaklinam się na honor, że nie zadałem się z żadną tego rodzaju osobą. Moje zasady moralne… – Ależ czcigodny Aureliuszu – Aqmat z uśmiechem położyła mu dłoń na ramieniu – ani przez chwilę nie miałam zamiaru podawać tego w wątpliwość. Poza tym, cóż mi do tego. Interesuje mnie jedynie, czy… czy Flawiusz się dobrze bawił? – Cóż z niego za szczęściarz – westchnął Aureliusz. – Sam chciałbym mieć tak troskliwą i wyrozumiałą żonę, jaką jesteście. – Myślę, że mnie przeceniacie – zaoponowała Aqmat, oblewając się rumieńcem. – Z pewnością nie! Spotyka się wszak tyle małżonek niepozwalających mężowi na najmniejszą choćby rozrywkę. Ciągle tylko zapędzających małżonków do pomnażania majątku, nawiązywania stosunków z wpływowymi senatorami, bicia czołem przed legatami cesarskimi. W tym względzie jesteście inna, tego jestem pewien! – A to niby dlaczego, jeśli wolno spytać? Skąd ta pewność? – dopytywała się mile połechtana gospodyni. – To się czuje. Ponadto wiem to od waszego męża. Wspominał o tym tego wieczoru, kiedy przysiadła się do niego tancerka. Jaką ma przykładną i tolerancyjną żonę… – Tolerancyjną? – zauważyła kpiąco Aqmat, ale Aureliusz zdawał się tego nie dostrzegać. – Tak, bo że jesteście piękna, to widzi każdy. Natomiast liczą się jeszcze inne cechy charakteru, takie jest moje zdanie. Jak twierdził znany filozof, którego imienia nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć… – Wspomnieliście o mojej wyrozumiałości – przerwała mu Aqmat. Aureliusz podniósł ręce w geście niewinności. – Przykro mi, jeśli w mojej przyjaźni z waszym mężem i – tu rzucił nieśmiałe spojrzenie na siedzącą naprzeciw kobietę – w mojej dla was czci posunąłem się nieco za daleko – podrapał się po głowie. – No więc, kiedy Flawiusz objął tę tancerkę, stwierdził, że jego żona wie, na jakie rozrywki on sobie pozwala. Tym samym może jej potem o wszystkim powiedzieć, nie obawiając się jej gniewu. Tak przecież jest, nieprawdaż? Szare oczy w brodatym obliczu spoglądały na nią z taką troską, że Aqmat przytaknęła uspokajająco. – Oczywiście, drogi przyjacielu. Ale opowiadajcie dalej.
– Powiedział, że zgodnie z tym, co stanowi rzymskie prawo, jedna noc spędzona z kobietą z pewnych kręgów nie oznacza cudzołóstwa… – Tak powiedział? – wyrwało się Aqmat. – Tak. A może w kodeksie napisano inaczej? Nie znam się na tym… – Nie, nie, na pewno się zgadza, skoro Flawiusz tak go cytuje. – I wtedy pozazdrościliśmy mu wspaniałej żony, że nie mielibyście zastrzeżeń, o ile chodziłoby tylko o wspomniane już dziewczęta. Poza tym, i na to wszyscy się uśmiechnęli – ale może o tym nie powinienem wspominać, bo wprawi to potem waszego męża w zakłopotanie… – W żadnej mierze, przecież nigdy nie mieliśmy przed sobą tajemnic – wydusiła z siebie Aqmat, nadrabiając miną. – No więc dał pod rozwagę, że nie wyrządzi małżonce żadnej szkody, gdyż popełniona dziś mała rozpusta przy późniejszym spotkaniu się z wami… Nie, ze względu na obyczajność nie powiem już ani słowa więcej. – Już zrozumiałam – odparła na to Aqmat, czując, że pieką ją policzki. – A co się działo potem? Widzieliście, czy… Aureliusz westchnął. – Nie mogło być inaczej. Dzieliliśmy tę samą kwaterę. – Tę samą kwaterę? – Jak już mówiłem, miasto pękało w szwach z powodu uroczystości objęcia konsulatu. Czy nie opowiadałem wam, jak cesarz Maksymian… – To teraz bez znaczenia – przerwała mu Aqmat. – Powiedzcie mi, drogi przyjacielu, to z czystego zainteresowania – bo Flawiusz zachowuje się w tym względzie nieco płochliwie – ile razy… Aureliusz zmarszczył czoło, spojrzał na prawą dłoń i zaczął odliczać na palcach: kciuk, wskazujący, środkowy. Zawahał się przez chwilę, po czym rozpoczął od nowa: kciuk, wskazujący, środkowy, potem twarz mu się rozpogodziła i wymruczał: – Jak mógłbym zapomnieć o noworocznym poranku! – i dodał do tego jeszcze palec serdeczny. – Takiego mężczyzny może wam pozazdrościć każda kobieta, jeśli wolno mi pozwolić sobie na taką uwagę! Aqmat przełknęła ślinę bliska płaczu. Przetarła oczy, wyjaśniając: – Wybaczcie, ale ta lampa tak kopci. Wydaje mi się, że sprzedano nam kiepski olej. – Tak, tak, dziś nie ma już uczciwych handlarzy – westchnął Aureliusz. – Myślę, że powinienem już pójść. Na jutro kwestor potrzebuje sprawozdanie na temat finansów miejskich, więc czeka na mnie kilka zwojów z rozliczeniami. – Idźcie – wybąkała Aqmat, starając się zachować pozory grzeczności. – Wielkie dzięki za waszą szczerość.
– Ależ to się rozumie samo przez się – rozpromienił się Aureliusz. – Zawsze chętnie wam służę. To mówiąc, wstał i odszedł, natomiast Aqmat rzuciła się na łoże i zalała łzami. Było to przed dwoma laty. Gdy Flawiusz przybył wreszcie z wizytą, wahała się, czy nie powinna mu porządnie zmyć głowy, ale ostatecznie nie zdobyła się na odwagę, żeby zatruć mu radość ze spotkania. Pierwszej nocy poprzez fizyczną bliskość próbowała odnaleźć utraconą więź, ale akt okazał się krótki i nie zaspokoił jej, a mąż zaraz zasnął wyczerpany długą podróżą. Sięgnęła więc po wesołe aluzje, pikantne docinki, czasami wyraźne przymówki – na próżno. Zamiast oczekiwanego wyznania swojego przewinienia, zamiast skruchy i szczerej rozmowy, podczas której chętnie by mu wybaczyła, następne dni przyniosły coraz bardziej napiętą atmosferę. Flawiusz unikał bycia z nią sam na sam, zamiast tego bawił się z dziećmi, odwiedził ojca, a na koniec cennego czasu pożegnał się z nią z oficjalną uprzejmością. Długo patrzyła za nim, aż koń i jeździec znikli za pagórkami pokrytymi zeszłoroczną suchą trawą. Po kampanii powrócił dumny z odznaczeń i zarobionych aureusów, pełen planów co do tartaków mających przygotować drewno pod budowę przyszłej floty. A ponieważ i to zamierzenie okazało się przynosić rezultaty, a każdy sukces pociągał za sobą jeszcze więcej pracy, zrezygnowała, ofiarując całą miłość i czułość dzieciom i czyniąc je centrum swojego życia. Od tego czasu wiedli z Flawiuszem życie większości rzymskich małżeństw z wyższych sfer. Na zewnątrz występowali razem, w domu odnosząc się do siebie z pełną szacunku uprzejmością – pomijając zdarzające się od czasu do czasu noce, gdy oboje nabierali ochoty na cielesną bliskość. Czy Flawiusz był z tego zadowolony, tego Aqmat nie potrafiła i nie chciała oceniać – jej samej sprawiało to coraz mniej przyjemności… Pukanie do drzwi przerwało jej rozmyślania. – Jedną chwilę! – zawołała, nakładając spiesznie suknię. – Co się dzieje? – Pani, gość! – obwieścił głos Pryscylli, jej osobistej służącej. – Tak późno, po zachodzie słońca – któż to taki? – Aureliusz, pani. Chce z wami koniecznie rozmawiać. Aqmat zmarszczyła czoło. Przez wiele miesięcy, kiedy Flawiusz był nieobecny lub mało się odzywał, ten mężczyzna w dyskretny sposób poszukiwał jej bliskości, okazywał życzliwość, cierpliwie wysłuchiwał, czasami wyświadczał drobną przysługę nie oczekując niczego w zamian – co przecież nietypowe dla rodzaju męskiego. Ale składanie o dwunastej godzinie wizyty zamężnej kobiecie, której mąż przed tygodniami wyruszył na wyprawę wojenną, i to bez zaproszenia bądź oficjalnej przyczyny? Czy to nie wykraczało przeciw obyczajom? Oby tylko miał ku temu ważny powód, w przeciwnym wypadku
poczuje się zobowiązana do upomnienia go. – Wprowadź go do atrium! – poleciła, a dziewczyna skinęła głową, aż zakołysały się jej utrefione karbówką włosy, i znikła. Aqmat po raz ostatni przejrzała się w lustrze, zadowolona ze swojej ciemnej oprawy oczu, upięła włosy i zarumieniła się, gdy dotarło do niej, że robi to dla kogoś, kto ostatecznie jest tylko ważnym urzędnikiem. Szybkim krokiem pokonała dużą salę, zmierzając do atrium. Kolumnada odcinała się ciemnym konturem od granatowego nieba, na którym ponad dachem zwieszał się sierp księżyca. Pośrodku małego ogrodu służąca umieściła mosiężny kandelabr z trzema zawieszonymi na łańcuchach lampkami. W migotliwym świetle rozpoznała znajomą sylwetkę. Aureliusz stał przed klatką, w której słowik wyśpiewywał swoje trele, i wąchał różę. Zdawał się być tak pogrążony w myślach, że drgnął wystraszony, gdy się doń zwróciła. – Wy także lubicie ten śpiew? Mężczyzna odwrócił się i przytaknął. – Owszem. W dzieciństwie moja matka podarowała mi oswojonego słowika. Stanowił dla mnie najcenniejszy skarb, więc karmiłem go samymi smakołykami. Potem zmarł mój ojciec, a matka zapadła na ciężką chorobę. Musiałem ją pielęgnować i nie miałem czasu zajmować się ptakiem – przez chwilę milczał, a potem mówił dalej: – Postanowiłem więc wypuścić go na wolność. Otworzyłem klatkę, on wyleciał, lecz oszołomiony niezwykłą swobodą, przysiadł na okapie dachu. – Czy wszystko nie skończyło się dobrze? – spytała poruszona Aqmat. Aureliusz pokręcił głową. – Niestety nie. Kiedy siedział taki bezradny, z nieba spadł sokół i porwał go w swoje szpony. Aqmat odchrząknęła i podeszła do niego, kładąc mu rękę na ramieniu. – Rzadko można spotkać tak wrażliwego człowieka jak wy. Powiedzcie, co sprowadza was do mnie o tak późnej porze? Gość spojrzał na nią, a ona ze wzruszeniem dojrzała, że w oczach ma łzy. – Nie wiem, jak to powiedzieć… – wyjąkał. – Ale gdy tylko się dowiedziałem, musiałem po prostu przyjść. – Czego się dowiedzieliście? – Aqmat poczuła niepokój. – No więc dzisiaj przybył z Bononii goniec, przynosząc wieści o losach floty cesarskiej. – I co tam nowego? Cesarz odniósł zwycięstwo? Aureliusz spuścił głowę. – Chętnie przekazałbym wam taką wieść, ale bogowie postanowili inaczej. Aqmat poczuła nagle, jak wokół jej serca zaciska się lodowata dłoń. Podeszła bliżej.
– Powiedzcie wreszcie, czego się dowiedzieliście, proszę! Z udręką na twarzy przybysz odparł. – Flota cesarska napotkała na swojej drodze sztorm. Wiele statków rozbiło się o brzegi Brytanii, zostało zatopionych przez rebeliantów bądź zatonęło. Flawiusz płynął na „Izydzie”, jednym ze statków transportowych, które zaginęły. Ale ocalało kilku rozbitków uratowanych przez inną liburnę. – Wobec tego jest jeszcze nadzieja? – Aqmat odetchnęła ciężko. – Niestety niewielka. Zanim statek zatonął, wielka fala porwała waszego męża i już nie wypłynął. Aqmat zamarła, a potem dłonią zaczęła szukać wokół siebie czegoś, o co mogłaby się oprzeć, gdyż wydało jej się, że kolana ma z wosku. Aureliusz jednym skokiem znalazł się przy niej, podtrzymał słaniającą się kobietę, po czym podprowadził ją do ławki pod kolumnadą. Tam siedziała przez chwilę w bezruchu, mając wrażenie, że coś pozbawia ją tchu. Słyszała łomot własnego serca, a wszystko dokoła stało się nierzeczywiste, niczym koszmar senny, z którego zaraz musi się obudzić. – Proszę, nie drwijcie ze mnie – wyjąkała. – Powiedzcie, że to nie może być prawda, że musi być jakaś nadzieja. Być może wyrzuciło go na brzeg… Aureliusz pochwycił jej dłoń, a ona jej nie cofnęła. – Oczywiście, że jest nadzieja. Powinniśmy ofiarować Neptunowi kamień wotywny. Z drugiej strony… Aqmat wystraszona wyrwała swoją dłoń. – Co macie na myśli? – No więc rozeszła się plotka… Ale, oczywiście, nie jest to pewne. – O co chodzi? Skończcie z tymi zagadkami! – Skoro nalegacie... Mówi się, że Karauzjusz wydał rozkaz stracenia każdego ocalonego z floty. Ale jak powiedziałem, to tylko plotka. Aqmat siedziała jak skamieniała, a tymczasem cienki sierp księżyca niepostrzeżenie wędrował po niebie. Minął może kwadrans, gdy nagle wstała, wygładzając suknię. – Dziękuję wam, że próbowaliście oszczędzić mi bólu. Zostawcie mnie teraz samą. – Oczywiście – odparł Aureliusz, zbierając się do wyjścia. Zanim jednak zniknął w mroku po drugiej stronie atrium, odwrócił się raz jeszcze. – Gdybyście kiedyś mieli kłopoty… – przez chwilę pozwolił słowom rozbrzmiewać w nocnej ciszy – …gdybyście kiedyś potrzebowali pomocy w jakiejkolwiek sprawie, to możecie na mnie liczyć. Uśmiech Aqmat wyrażał udrękę. – To bardzo uprzejme, ale co moglibyście… – Nie lekceważcie mojej propozycji – odparł na to gość, znikając z pola
widzenia, tak że słyszała tylko jego głos. – Cesarz mianował mnie sekretarzem gubernatora miasta, a więc jego prawą ręką. Dobrej nocy i wyrazy współczucia. Przez chwilę Aqmat wydawało się, że słyszy dziwny ton w jego głosie, ale nie zważała na to, gdyż ponownie pogrążyła się w bólu. Odchrząknęła, oddychając głęboko. Jej kroki zazgrzytały na drobnym żwirze, gdy tam i z powrotem przechadzała się po atrium. Jakże nieważne okazało się wszystko, co jeszcze przed godziną cisnęło się jej do głowy. Dlaczego trzeba najpierw utracić człowieka, aby pojąć jego wartość? Teraz, kiedy na wszystko było już za późno, żałowała każdego nieuprzejmego słowa, każdej kpiny i każdej godziny spędzonej na bezsensownych sporach. Straciła wspaniałego męża, mającego swoje wady i słabości, którego jednak kochała i z którym spędziła połowę swojego życia; tych siedemnastu lat nie mógł jej zwrócić nawet Chronos, bóg czasu. Była z Flawiuszem w Persji, w Babilonie i Rzymie, wspólnie przewędrowali połowę świata, walczyli o swoje życie i wychowali trójkę dzieci. Dzieci… Aqmat zatrzymała się, a potem wzięła z kandelabra jedną z lampek, zgasiła pozostałe i weszła do wnętrza. Miała wrażenie, że jej kroki rozlegają się nienaturalnie głośno we wnętrzu uśpionego domu, więc tym ostrożniej poczęła stawiać obute w sandały stopy na mozaikowej podłodze. – Pani, mogę w czymś… – w drzwiach pojawiła się wystraszona twarz Pryscylli oświetlona migotliwym światłem świecy i przez chwilę Aqmat nie pragnęła niczego innego, jak wypłakać się na piersi dziewczyny. Udało się jej jednak opanować. – Nie, możesz iść spać. Zajrzę jeszcze tylko do dzieci. Potem rzuciła się na łoże i utonęła we łzach. Następne dni Aqmat przeżyła niczym w gorączkowym śnie. Wstawała, wydawała polecenia służbie, zajmowała się dziećmi, upominając je, gdy zbytnio hałasowały albo próbowały wykręcić się od lekcji prowadzonych przez nauczyciela. Wszystko docierało do niej, ale nie dotykając jej. Życie wydawało się jej nierzeczywiste, jak gdyby to nie ona mówiła i chodziła, lecz jeden z tych dziwacznych automatów skonstruowanych kiedyś przez Ktezybiosa, Greka z Aleksandrii. Przez pewien czas wzbraniała się zasiąść przy stole Flawiusza. Niezdecydowanie przesuwała woskowe tabliczki, rylec, abakus, zwoje papirusowe, trzciny do pisania oraz kałamarz, jak gdyby tym sposobem mogła uniknąć stwierdzenia, że małżonek nie żyje. Potem jednak opanowała się i zaczęła pracować. Na szczęście wcześniej aktywnie uczestniczyła w działalności męża, lokowała swoje pieniądze w jego inwestycjach i większość
z nich omawiali wspólnie. Teraz wszystko miało funkcjonować dalej. Ze względu na dzieci nie mogła sobie pozwolić na słabość, musiała sprawdzać listy dostaw, zlecać zakupy, negocjować ceny oraz decydować, jak pogodzić skłóconych pracowników. Tylko wieczorami, kiedy samotnie spoczywała w łożu, docierało do niej, że miejsce obok niej na zawsze pozostanie puste, a wtedy ogarniał ją bezbrzeżny smutek. Minęły tygodnie, potem miesiące i nawet jeśli nie dotarły żadne oficjalne doniesienia o niepowodzeniu wyprawy na Brytanię, to i tak z ust do ust podawano sobie plotki niepozostawiające zbyt wiele nadziei. Aqmat zajęła się pracą, odkryła niejedną nieuporządkowaną sprawę i ku swemu zdziwieniu skonstatowała, że również Aureliusz brał często udział w rozmaitych transakcjach. – Zawsze chętnie wam pomagam – podkreślał raz po raz, lecz Aqmat wolała udać się po radę do Primusa. – Jak ci się wydaje, trzeba zamknąć tartaki? – I zwolnić robotników? – starszy człowiek spojrzał na nią z powątpiewaniem. – Czyżby nie przynosiły dochodu? – Za mało. Odkąd stocznia przestała budować statki dla cesarza, z miesiąca na miesiąc jest coraz trudniej – jej spojrzenie powędrowało nad staw, śledząc akrobacje zimorodka. – Żeby otrzymać ostatnie zlecenie na belki dachowe, musiałam zaoferować niższą cenę od Sergiusza Varusa. Gdybyś tylko zobaczył jego ponurą minę, kiedy spotkałam go ostatnio w mieście… – Bratanka Riktusa Varusa, naszego nowego prefekta? Lepiej nie mieć w nim wroga – przyznał Primus. – Tylko jeśli zamkniesz młyny, robotnicy stracą chleb, a ty też nic nie zarobisz. – A jeśli będą funkcjonowały dalej, to równie dobrze co tydzień mogę wrzucać sakiewkę denarów do Mozeli – skwitowała Aqmat. – Zastanawiałam się, czy nie przebudować niektórych do mielenia mąki, tak jak te dwa. – Przeszła parę kroków. – To może mieć sens w wypadku jednego, najwyżej dwóch. Reszta jest położona za daleko. Naokoło nie ma pól uprawnych, tylko lasy i skały. – Skały… – Primus powtórzył za nią, jak gdyby zaświtał mu w głowie jakiś nowy pomysł. – Skały. Kamień. Można przecież… Aqmat przyglądała się teściowi z napięciem. W takich chwilach jego twarz okolona siwą brodą przybierała natchniony wyraz. Mimo że liczył sobie ponad sześćdziesiąt lat, zachowywał się jak dziecko wynajdujące nową zabawkę. Teraz rozpromienił się. – To mogłoby się udać.
– Co mogłoby się udać? – zapytała niecierpliwie. – Młyn do toczenia kamieni. Gdybym tylko wiedział, jak zmienić ruch. Zamiast wolnego obrotu… – w zamyśleniu zaczął patyczkiem rysować na ziemi linie. Aqmat wzniosła oczy ku niebu. – Nie mógłbyś mi pokrótce wyjaśnić, o co chodzi? – To proste: młyny się obracają. Można nimi obrabiać kamień. Formować na tokarce na przykład kolumny. Rozumiesz? Jego synowa przytaknęła. Każdy znał warsztaty kamieniarzy, napełniające przedmieścia odgłosami kucia, szlifowania i piłowania. Szczególnie żmudna była produkcja okrągłych elementów, kiedy to materiał musiał się obracać na tyle szybko, aby dało się go obrobić ostrym żelazem. – W tym wypadku musiałabym mieć w okolicy również kamieniołomy, inaczej przewóz do młynów i z powrotem staje się nieopłacalny… – zastanawiała się Aqmat. – Jeśli teraz zakupię teren, zaraz będą o tym wiedzieć wszyscy w mieście i zanim kogut zapieje, będę miała wroga w każdym, kto trzyma w ręku młotek. Do tego dochodzą właściciele kamieniołomów nieżyczący sobie żadnej konkurencji – a już na pewno nie ze strony kobiety… – Kamieniołom w pobliżu potrzebny jest tylko w wypadku dużych elementów – zaoponował Primus – ale niekonieczny, gdy produkuje się coś małego, a wartościowego. Pojmujesz? – Niezupełnie – westchnęła Aqmat. – Dla mnie wszystko, co wiąże się z rzemiosłem, to zupełnie obcy świat. Mnie możesz zapytać o to, jak poprowadzić karawanę, jak zorientować się nocą na pustyni albo jak potargować się o ceny. Flawiusz przynajmniej miał jeszcze pojęcie o produktach, jak się je wytwarza i sprzedaje, o jakości surowców oraz jak bardzo zazdrosna bywa konkurencja. Primus wzruszył ramionami. – Będziesz musiała deptać komuś po piętach, jeśli nie masz zamiaru zamknąć młynów. Z samej garncarni nie wyżyjesz, nie mówiąc o utrzymaniu willi w mieście. Być może… – Być może co? – dopytywała się Aqmat, gdy Primus zamilkł. – Krótko przed wyjazdem Flawiusz wspomniał, że również Maksymian nie będzie rezydował w Rzymie. Dioklecjan też nie ma takiego zamiaru, gdyż jako cesarz senior sprawuje władzę, przebywając w Nikomedii. Poza tym Rzym jako baza wypadowa przeciwko Karauzjuszowi leży zbyt daleko. – Myślisz, że Augusta Treverorum mogłoby znowu zostać miastem rezydencjonalnym? Cesarz rzeczywiście często się tu zjawia – zastanawiała się Aqmat. Czuła wdzięczność dla teścia, że zachowuje się tak, jak gdyby Flawiusz miał któregoś dnia zjawić się z powrotem. To pomagało uporać się z
bólem, jaki ciągle jeszcze budziły wspomnienia. – Sądzę, że to możliwe – orzekł Primus. – A jeśli tak będzie, to zacznie się budowanie. Poza tym jest jeszcze i inny powód, dla którego należy utrzymać młyny. Maksymian jest zbyt ambitny i żądny władzy, żeby na dłuższą metę dzielić się panowaniem nad zachodnią częścią Imperium z konkurentami. Kiedy tylko… – …będzie mógł działać, kiedy tylko zdobędzie pieniądze i zbuduje nową flotę przeciwko Karauzjuszowi – dokończyła Aqmat z uśmiechem. – A wtedy znowu potoczą się aureusy dla tych, którzy będą gotowi… Ale wkrótce miała się przekonać, że to wcale nie takie łatwe. W następnych miesiącach Aqmat pracowała jak szalona. Sprawdzała rozliczenia, targowała się z klientami i nieustępliwie negocjowała ceny, jeśli tylko sama czegoś potrzebowała. Jeden z tartaków został przebudowany, aby był do dyspozycji, gdy nadejdą żniwa. W innym Primus eksperymentował z obróbką kamienia, natomiast dla pozostałych czterech, pomimo wszelkich wysiłków, nie znalazła się wystarczająca liczba zleceń. Prawie nikt w mieście nie prowadził działalności budowlanej, a cesarz nie miał zamiaru ani przybyć do Augusta Treverorum, ani wyruszyć przeciwko Karauzjuszowi. Mówiono, że Dioklecjan i Maksymian mieli nawet zawrzeć z tym ostatnim tajny układ pokojowy. Aqmat nie dawała wiary plotkom, aż wreszcie Aureliusz pokazał jej monetę ukazującą na awersie rząd trzech cesarskich portretów w spiczastych koronach wraz z napisem „Carausius et fratres sui”. – Karauzjusz i jego bracia – przeczytała ku swemu niezmiernemu zdumieniu, odwracając pieniądz. Na rewersie przedstawiono postać z gałązką oliwną w ręku, a do tego napis „Pax Auggg.” – Pokój cesarzy – a więc konkurenci się dogadali? Aureliusz przytaknął. – Wygląda na to, że oszczędzona nam będzie następna rzeź. Gdy jednak Aqmat opuszczała gmach siedziby gubernatora miasta, nie bardzo wiedziała, czy ma się cieszyć, czy smucić. Bez wojny nie będzie przelewu krwi, tysięcy poległych i płaczących wdów. Bez wojny nie będzie również potrzeby budowania floty, co oznaczało, że nie otrzyma zleceń i wkrótce zostanie zmuszona do unieruchomienia tartaków. Z drugiej strony – i ta myśl wciąż powracała – z drugiej strony, tylko wtedy będzie można dowiedzieć się czegoś o losach Flawiusza. Być może pomógłby jej w tym Aureliusz, zdający się wszędzie mieć swoje znajomości. W ostatnim czasie Aleksander coraz częściej zapytywał, kiedy wróci ojciec, reagując zawziętym milczeniem na jej wymijające odpowiedzi, a następnie prosząc najczęściej o pieniądze, aby mógł, jak twierdził, spotkać się z Ezuwiuszem i innymi przyjaciółmi. Aqmat
postanowiła sobie, że zatroszczy się o syna, jak tylko będzie miała trochę więcej czasu. Kilka tygodni później Aureliusz odłożył wytartą do czysta łyżkę, otarł usta, po czym skinął na służącego mu niewolnika, aby sprzątnął resztki kolacji. Obmył ręce w misie z wodą różaną, kiedy doniesiono mu o przybyciu gościa. – Ezuwiuszu, to już chyba najwyższy czas – wymruczał pod nosem, przeciągając wzrokiem po kilku dokumentach z kancelarii gubernatora, jakie zabrał ze sobą do opracowania w domu. Ale jego myśli nie koncentrowały się na rejestrach podatkowych, dostawach dla imperatora, skargach właścicieli ziemskich zamieszkujących przy drogach cesarskich i próbujących uniknąć wywiązania się ze zobowiązań na rzecz utrzymania poczty państwowej. Wsunął jedynie szybko niewielki zwój z prywatnymi zapiskami pod oficjalne dokumenty, gdy próg pomieszczenia przekroczył zapowiedziany przybysz. W wieku dziewiętnastu lat Ezuwiusz sprawiał wrażenie dorosłego, lecz porastający jego twarz zarost okazał się tak rzadki, że po dwóch nieskutecznych próbach młodzieniec zrezygnował z zamiaru dodania sobie powagi przez zapuszczenie brody. Zadarty nos pomiędzy dwojgiem oczu o bystrym spojrzeniu nadawał mu wygląd uważnego obserwatora, a długie loki, delikatne członki i elegancki sposób poruszania – kocią zwinność. Miał na sobie tunikę z jasnobrązowej wełny, a kiedy Aureliusz dojrzał sznurowane buty, za które garncarz musiałby wydać miesięczny zarobek, uśmiechnął się. – Usiądź. Po tobie przynajmniej widać, co dzieje się z pieniędzmi, które mi wyciągasz z kieszeni. Wykonałeś moje polecenia? – Oczywiście. Aleksander tak bardzo chciał się wreszcie znaleźć z kobietą w łożu, że nie musiałem go zbyt długo przekonywać. Po Ezuwiuszu znać było dumę, gdy opowiadał, jak zabrał przyjaciela do lupanaru i tam wybawił z kłopotu, gdy zabrakło mu pieniędzy na uregulowanie rachunku. – Teraz nie może się obejść bez ladacznicy i szaleje za nią. Jednocześnie boi się, że rodzina mogłaby się dowiedzieć, gdzie się podziewa popołudniami. Zrobi dla mnie wszystko... No, prawie wszystko. – A ty dajesz mu się zaprosić? – No tak, już prawie przynależę do rodziny i jestem dla niego niczym starszy brat. Odkąd nie ma ojca… Aureliusz skinął potakująco. Czasami okoliczności układały się pomyślnie, a czasami należało nieco dopomóc, aby tak się stało. Rozłożył pokrytą woskiem tabliczkę, wziął do ręki rylec i spojrzał na gościa. – No więc, co tak zajmuje jego matkę, że ciągle odbywa po okolicy konne przejażdżki?
– Po zakończeniu prac w stoczni unieruchomiono większość tartaków. Szuka nowych zleceń… – …i robi sobie wrogów. To wiem. – A czy wiecie, że planuje coś zupełnie nowego? Młyny mają posłużyć do napędzania tokarek, którymi będzie można na okrągło szlifować kamień. Nie znam bliższych szczegółów, bo sam Aleksander też się nie orientował. – Rozumiem – skwitował Aureliusz. – Chce nabyć jakiś teren pod kamieniołom? – Chyba tak, jej syn wspominał coś o tym. Aureliusz zastanawiał się przez chwilę nad lokalizacją młynów, rozważając, jaki teren wchodziłby w rachubę. Nietrudno będzie znaleźć właściciela. – Kto nabija jej głowę takimi pomysłami? Znowu ten Primus? Ezuwiusz wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia. Zresztą, czy jest ktoś inny? W legionach sprawował funkcję mistrza budowlanego. Jeśli go zagadnąć o ulubiony temat inżynierii wodnej, to następuje lawina słów. Aleksander mówi, że nie da się go powstrzymać. – Z każdym dniem coraz bardziej zaczyna mi przeszkadzać – zauważył Aureliusz. – Ktoś kiedyś powinien coś w tej sprawie przedsięwziąć… Czy matka Aleksandra trwa jeszcze w żałobie po mężu? – Po Flawiuszu? Chyba tak, chociaż nic po niej nie widać. Prawie nie wychodzi, rzadko kogoś zaprasza… A co? Mam się czegoś dowiedzieć? – Nie, nie musisz. Tylko na wypadek, gdyby pojawił się inny mężczyzna, chcę o tym wiedzieć – wstał z miejsca. – Coś jeszcze, mój chłopcze? – Nie, to chyba wszystko. Mam może…? Ezuwiusz wskazał drzwi do prywatnych pomieszczeń, ale Aureliusz zmarszczył nos. – Kiedy ostatnio korzystałeś z term? – Wczoraj. – No to pewnie od tego czasu włóczyłeś się jeszcze po jakichś stajniach. Masz, muszę jeszcze pracować. Wcisnął młodzieńcowi do ręki kilka monet i odesłał go. Przez chwilę wpatrywał się w płomienie lamp oliwnych na swoim biurku, a potem podszedł do niszy z Larami. Wziął pomalowaną na kolorowo glinianą figurkę Wenus, zagubioną nieco pomiędzy bóstwami opiekuńczymi, obrócił w dłoniach i długo się jej przyglądał, zanim odstawił ją na miejsce. – Jeszcze nie dajesz za wygraną – wyszeptał. – Będę zmuszony nieco dopomóc. Zanim znowu zasiadł przy stole, żeby pracować nad pismami do Brytanii, dał figurce prztyczka, aż się zakołysała. Należało się jedynie uzbroić w
cierpliwość. Trzy miesiące później, w mglisty jesienny dzień, Aqmat otrzymała woskową tabliczkę. Złamała pieczęć i odczytała zamaszyste pismo Aureliusza: „Przyjdź, proszę, dziś wieczorem do mnie. Ważne wieści. Nie mów o tym nikomu”. Godzinę po zapadnięciu zmroku wkroczyła do jego kancelarii w pałacu gubernatora. – Właściwie nie wolno mi pokazywać ci tego – rozpoczął z wahaniem w głosie i podszedł do drzwi, aby przekonać się, czy nikt nie podsłuchuje. – Czego nie wolno ci pokazywać? – ta tajemniczość zrobiła na Aqmat nieco dziwne wrażenie. – Bawimy się w spisek Katyliny? – Niekoniecznie – Aureliusz spojrzał na nią z ukosa. – Tyle tylko, że to, co zrobiłem dla ciebie, mogłoby nie spodobać się cesarzowi Maksymianowi. – A cóż to takiego zrobiłeś? – zapytała Aqmat ciągle żartobliwym tonem. Z trudem przychodziło jej uwierzyć, że ten młody człowiek o urodziwym, przyjaznym obliczu, którego zarys ledwie widziała w półmroku panującym w pomieszczeniu, mógłby mieć coś wspólnego z ciemnymi knowaniami. – Jakiś czas temu, kiedy rozmawialiśmy o uzurpatorze Karauzjuszu, stwierdziłaś, że gdyby okazało się możliwe… – zaczął, a Aqmat zamarła – … nawiązanie kontaktów w Brytanii... Teraz, gdy trzech cesarzy próbuje się pojednać... – Aureliusz zawahał się. – Pojednanie to trochę za dużo powiedziane. Co najwyżej wymuszone zawieszenie broni. Ale są kontakty. Odważni kupcy docierają do wybrzeży północnej Galii, zajętej ponownie przez Karauzjusza po zatonięciu floty. Niektórzy udają się nawet dalej, za ocean, aż do Brytanii. Aqmat na próżno usiłowała odczytać z szarych oczu, co jej rozmówca próbuje jej powiedzieć. Zacisnęła ręce, aż paznokcie wbiły jej się w skórę dłoni. – Masz jakąś wiadomość od Flawiusza? – zapytała wreszcie, starając się za wszelką cenę zapanować nad sobą. Aureliusz przytaknął. – Owszem, poprosiłem kogoś, żeby się tam rozejrzał. Sięgnąwszy za siebie, wyjął z szafy szeroki skórzany pas i położył go na stole. – Ten tajny meldunek nadszedł dzisiaj. Aqmat pochwyciła go, lecz spojrzawszy nań przelotnie, odłożyła z powrotem. Powierzchnię pokrywały litery pisane w poprzek, więc tekst rozpadał się na bezsensowne fragmenty. – Co należy z tym począć? – zapytała z powątpiewaniem w głosie. Tymczasem Aureliusz wyciągnął z szafki gładką, okrągłą laskę i zaczął nawijać nań skórę. – Nazywa się to skytale. Mój… powiedzmy, partner w Brytanii ma do zapisu podobną, o takiej samej średnicy i długości.
Aqmat obserwowała z napięciem, jak litery łączą się ze sobą, tworząc czytelne sylaby. Wreszcie wręczył jej zwój, wskazał początek, a ona półgłosem zaczęła odczytywać. Zacinając się, jej wargi wypowiadały słowa. Ociągała się, gdyż obcięte na brzegach litery trudno było rozpoznać, aż wreszcie głos ją zawiódł. Ze łzami w oczach odłożyła laskę na stół, gdzie końce rzemienia z cichym klaśnięciem opadły na jego blat. – To już ostateczne? – wyszeptała. Aureliusz potwierdził. – Obawiam się, że tak. Opis zwłok, złotego pierścienia z gemmą… Wydaje mi się, że byłoby nierozsądnie robić sobie jeszcze nadzieje, choć pragnąłbym, żeby było inaczej. – Odkaszlnął. – Nie mów nikomu, skąd się dowiedziałaś. Kontakty z rebeliantami są surowo zabronione. Wygnanie to najlżejsza z grożących mi kar, jeśli gubernator się dowie, co dla ciebie zrobiłem. Aqmat skinęła głową, pozwalając, by objął ją wpół i odprowadził do bramy swojej willi. Przez chwilę spoglądał za lektyką niesioną przez czterech tragarzy, jak oddala się, kołysząc się łagodnie, i wreszcie znika za rogiem. Cicho pogwizdując, zamknął drzwi. Jego cierpliwość miała zostać wystawiona na ciężką próbę. Od tego dnia minęły dwa lata. Jeszcze świeciło ciepłe wrześniowe słońce, a winnice roiły się od mężczyzn tnących winogrona i w koszach na plecach znoszących je do doliny. Ale noce bywały już chłodne, a za kilka tygodni jesienny wiatr porwie z drzew pożółkłe liście. Kto widział Aqmat w ostatnich miesiącach, jak spaceruje z dziećmi po forum, uprzejmie targuje się przy zakupach, uśmiecha do sąsiadów, w garncarni i młynach obserwuje pracę robotników, ten musiał uznać ją może nie tyle za szczęśliwą, ile za zadowoloną mimo wszystko kobietę, które to wrażenie nie całkiem było mylne, gdyż po długiej żałobie otwierała się znowu na życie – dopóki przed trzema tygodniami nie otrzymała pierwszej wiadomości. To był nieznajomy – miał zmierzwione włosy, brodatą twarz i brudne ręce, więcej szczegółów Lucylla nie potrafiła sobie przypomnieć. Na zatłoczonym forum wcisnął jej coś w dłoń, wysyczał „dla Aqmat” i natychmiast zniknął w tłumie. Zdziwiona dziewczyna schowała skorupę, gdyż wyryte w czerwonej glinie litery okazały się prawie nieczytelne. Niemal zresztą zapomniała o całym zdarzeniu i dopiero wieczorem podała matce kawałek ceramicznego talerza z terra sigillata, obserwując w napięciu, jak Aqmat, czytając, marszczy brwi. – Kto pisze do ciebie?
– Nie wiem, jakiś dziwny człowiek – padła odpowiedź, ale nie uszło uwagi Lucylli, że matka nie wyrzuciła skorupy, tylko ją zatrzymała. Osiem dni później, w dies Iovis, Aqmat odnalazła drugą wiadomość. Kiedy po wizycie w termach odbierała przy wyjściu swoje ubranie, poczuła w środku coś twardego: była to mała drewniana tabliczka, a na niej kilka linijek czarnego pisma uncjalnego. Przeczytała tekst i zarumieniła się. Szybko ukryła znalezisko i pospieszyła do domu. Wciąż jeszcze nie traktowała całej sprawy poważnie, chociaż następnego dnia Aureliusz zaprosił ją do siebie. Jej podejście zmieniło się, gdy w dies Lunae Pryscylla odkryła list na krzewie różanym: mały zrolowany kawałek papirusu schowany w podłużnej buteleczce z zielonego szkła. Otwór starannie zalepiono woskiem. Nie dało się stwierdzić, jak długo butelka tam wisiała. Dziewczyna zaniosła ją swojej pani, która pincetą wyciągnęła papirus, zaczęła czytać i pobladła. – Jak się to dostało do naszego domu? – zapytała służącą, lecz ta nie potrafiła niczego wyjaśnić, podobnie jak i cała reszta pospiesznie zwołanej służby. Ten wieczór Aleksander, Lucjusz i Lucylla spędzili z niezbyt rozmowną matką, która wkrótce poszła do swojego pokoju, a następnego ranka posłała gońca po Primusa. Gdy siwobrody mężczyzna zjawił się dwa dni później, Aqmat była bliska płaczu. – Znalazłam to dzisiaj rano – wyszeptała, gdy oboje zostali sami, pokazując teściowi ołowianą tabliczkę. Primus przeczytał linijki wyryte w szarym metalu. – Skąd to wzięłaś? – Została przyklejona pod dnem półmiska ze śliwkami, jaki Pryscylla co wieczór wstawia mi do pokoju – z szafki wyjęła pozostałe trzy wiadomości. – Znalazłam ją zupełnie przypadkowo, kiedy wzięłam półmisek do ręki. Tu są inne. Stary legionista ułożył na stole glinianą skorupę, drewnianą deseczkę, kawałek papirusu i spojrzał na synową w zamyśleniu. – Czy dzieci wiedzą, co w nich jest? – Nie, wiedzą tylko, że otrzymuję wiadomości. Nie chciałam ich przestraszyć… – Pierwsza jest w miarę nieszkodliwa, że jest w mieście ktoś, kto cię uwielbia. Czy zwróciłaś uwagę, że użył skorupy z naszej garncarni? Tu widać kawałek odciśniętej na dnie pieczęci. Aqmat potwierdziła. – Również następnym razem nie uważałam tego za coś ważnego. Mam zerwać kontakty z Aureliuszem, ponieważ w mieście żyje mężczyzna lepiej do mnie pasujący i chcący mnie za żonę – wzięła do ręki drewnianą tabliczkę. –
Aureliusz zatroskał się, oczywiście, i zaofiarował mi swoją ochronę. Stwierdził, że być może znowu pojawił się Berus. – Skąd może wiedzieć o nocy w lesie? – Nie mam pojęcia, ale opowiadanymi w „Zenobii” historiami Olus zabawia pół miasta. – To możliwe. Ale nie bardzo podobne do tego barbarzyńcy, który wtedy nawet nie umiał czytać. Co odpowiedziałaś Aureliuszowi? – Podziękowałam mu za dobre chęci. Ostatecznie nic mnie z nim nie łączy, więc nie muszę się z nim rozstawać. Raczej schlebiało mi to i nurtowała mnie ciekawość, kto mógł się we mnie zakochać. – To się zmieniło, gdy znaleziono list w buteleczce? Aqmat przytaknęła. – Tak, bo tym razem nieznajomy wdarł się do mojego domu. Wyobraź sobie, że mógł chodzić po tych pomieszczeniach. Być może nawet go widziałam. Albo zakradł się nocą przez dach i zniknął, zanim ktokolwiek zdążył go zauważyć… – W tej wiadomości żąda znaku, że przynależysz do niego. W szparze muru świątyni koło teatru masz zostawić dla niego list z kosmykiem włosów. I co zrobiłaś? – Oczywiście nic. Pomyślałam, że sam zauważy, że nie jestem zainteresowana, i przestanie. – Co się okazało pomyłką, czego dowodzi tabliczka z formułą rzucenia uroku... – Od tamtej pory nie mogę zmrużyć oka. W ciągu dnia jakoś sobie radzę, ale nocą oblatuje mnie strach – Aqmat wstrząsnęły dreszcze, więc mocniej otuliła się płaszczem. – Za każdym razem, gdy wiatr trzaśnie drzwiami albo lampa stoi inaczej niż to zapamiętałam, kiedy słyszę odgłosy… Zaczęłam nawet nosić swój sztylet – po raz pierwszy od piętnastu lat. Dla pewności złożyłam także ofiarę Hekate, żeby uchroniła mnie od czarów. Na wypadek gdyby chodziło o demona. Primus zmarszczył czoło. – Wierzę w Boga, ale nie w duchy. A ty? Aqmat uniosła dłonie obronnym gestem. – Właściwie też nie. Tylko jakim sposobem zaklęcie mogłoby się dostać pod moją paterę z owocami? Do służby mam zaufanie. Przepytałam ich i poleciłam sporządzić listę osób, które nas odwiedziły. Nie było pośród nich nikogo obcego. – Co wcale jeszcze nie wyklucza, że sprawcą jest człowiek – mruknął Primus, przyglądając się ponownie czterem wiadomościom. – Czy nie dziwią cię nieco sformułowania?
Aqmat zastanawiała się przez chwilę. – Tak, bardzo dziwny styl. W niektórych miejscach prosty i z błędami, a niektóre słowa zdają się wręcz pochodzić z jakiejś książki. – Mam takie samo wrażenie. Myślę, że autor próbuje się maskować. Nie sądzisz, że mógłby to być ktoś, komu stoisz na drodze jako konkurentka i kto chce cię tylko trochę postraszyć? Kobieta zaprzeczyła. – Nie, to zupełnie inna sprawa. Ten mężczyzna naprawdę mnie pragnie, tylko z jakiegoś powodu nie odważy się okazać mi tego publicznie. – Możliwe – zastanawiał się Primus. – Daj mi listę gości. Zostanę u ciebie i spróbuję wyjaśnić całą sprawę. Najpierw porozmawiam z Aureliuszem. Nie mógł wiedzieć, jaką lawinę wywołają jego dochodzenia. Następnego dnia Aqmat nie znalazła już żadnych pogróżek, ale spokoju i tak nie zaznała. W mieście aż huczało od plotek. Opowiadano o zbuntowanym oddziale jazdy, jaki miał zostać przeniesiony do Augusta Treverorum. Podobno z powodu przyznania się do wiary chrześcijańskiej ukarano śmiercią kilku oficerów. – Co o tym myślisz? – zapytała Aqmat teścia. – Czy po trzydziestu latach tolerancji Rzym ponownie prześladuje chrześcijan? Jeśli dojdzie do tego, to lepiej opuść miasto. – Nie, Aqmat, to nie wchodzi w rachubę. Jestem tutaj, ponieważ potrzebujesz mojej pomocy – ciepłe oczy starego człowieka spojrzały na nią z wyrzutem. – Bóg poddaje próbie moich braci w wierze, a ja mam ukrywać się w moim młynie? Moje miejsce jest przy nich, nigdzie indziej! Aqmat zrozumiała, że go nie przekona. – Czy wiesz, co się stało? – Mniej więcej. Maksymian gromadzi legiony i przy tym upomniał się o oddziały ze wschodniej części Imperium, gdzie wielu spośród żołnierzy to chrześcijanie. Najprawdopodobniej chce odbić z rąk Karauzjusza przyczółki na wybrzeżu północnej Galii. Vexillatio z Tebaidy, małej krainy w Egipcie, przemaszerowywało przez Helvetię. Tam się wszystko zaczęło. – Prześladowanie? – zapytała jego synowa. – Nie, zwykła odmowa wykonywania rozkazów, która zapoczątkowała całą lawinę zdarzeń – Primus spacerował po pokoju tam i z powrotem. – Oddział miał otrzymać posiłki, lecz podczas składania przysięgi wystąpił nagle jeden z rekrutów, oświadczając, że służba wojskowa jest nie do pogodzenia z jego wiarą. – Ty też tak uważasz? – Nie, Aqmat, ale to nie ma teraz żadnego znaczenia. Dowódca oddziału
próbował wszelkich środków, ale uparciuch dalej obstawał przy swoim. – I pewnie go stracono? – domyślała się Aqmat. – Nie od razu. Doszło do rozprawy sądowej i gdy prokonsul zarzucił mu, że nawet jego ojciec ma na ten temat inne zdanie i chrześcijanie służą w gwardii cesarskiej, usłyszał w odpowiedzi, iż to ich własna decyzja, a on sam jako chrześcijanin nie może czynić zła. – Do czego zaliczył, oczywiście, służbę pod bronią? – No tak. To z kolei rozzłościło prokonsula, który ocenił to zachowanie jako obrazę majestatu i skazał go na śmierć. Dowódca rozkazał Maurycemu, jednemu z żołnierzy, wykonać wyrok, ale ten odmówił, podobnie jak i następni, Eksuperiusz i Kandyd. Skutkiem tego inni legioniści zabili buntowników, gdyż takimi stali się w oczach swoich przełożonych. Aqmat próbowała wyobrazić sobie tę scenę i wzdrygnęła się. – I co teraz? – Pojutrze oddział przybywa tutaj i rozłożył się obozem na północ od miasta. Publiczne złożenie przysięgi w obecności prefekta ma dowieść, że wszyscy żołnierze są wierni cesarzowi. – A jeśli będą się wzbraniać i odmówią? Primus podrapał się po karku. – W najgorszym wypadku prefekt może nakazać decimatio. – Co to oznacza? – zapytała. – W razie buntu tę karę można wymierzyć całemu oddziałowi. Po prostu skazuje się na śmierć co dziesiątego bez względu na osobistą przewinę. – Straszne – Aqmat poczuła ciarki. – Co się stanie? Myślisz, że złożą ofiarę? – Nie mam pojęcia… – mruknął Primus. – Poruszeni są wszyscy wierzący w mieście, kursują najdziksze plotki. Palmacjusz, następca Flawiusza na stanowisku duumwira, chce tam pójść i zapobiec najgorszemu. Ja też tam będę… – Primusie, proszę, nie rób tego. Jeśli ci się coś przytrafi… – …to będzie to wola Boża. Nikt nie ucieknie od swojego losu. Dowodnie przekonał się o tym prorok Jonasz. Spędzając w ostatnich latach wieczory z teściem, Aqmat poznała wiele opowiadań biblijnych. Choć nie rozumiała wszystkiego, to czuła, że jego wiara pociąga ją coraz bardziej. Niejedno w religii tych ludzi, ciągle uważanych przez wielu za żydowską sektę, było dla niej dziwne. W to, że miał istnieć jeden jedyny niewidzialny Bóg, odpowiedzialny za tak wiele najróżniejszych wydarzeń, jak szczęśliwa podróż statkiem, wybuchy wulkanów, urodzajność pól, zwycięstwo na wojnie czy powodzenie w małżeństwie, z trudem przychodziło uwierzyć, gdyż sprzeciwiało się wszelkiemu rozsądkowi. To, że ten Bóg mógł być zasmucony, gniewny, a nawet mściwy, ukazywało jego
podobieństwo do bogów z Olimpu. Dziwne natomiast było wyobrażenie, że jego nastroje zależały na przykład od tego, czy wierni nie pracowali w Dniu Pańskim, nie oddawali czci innym bogom oraz powstrzymywali się od współżycia poza małżeństwem. Z czasem jednak Aqmat zapoznała się bliżej ze sposobem myślenia chrześcijan. Podziwiała ich ducha solidarności, gotowość spieszenia z pomocą ubogim, cierpliwość w znoszeniu przeciwności losu oraz siłę wyrastającą z przekonania, że kiedyś zostaną za wszystko nagrodzeni w wieczności. Pociągała ją przede wszystkim perspektywa posiadania w życiu zadania wychodzącego poza zdobycie bogactwa, wpływów i władzy. Dzieci wkrótce dorosną, myślała często, i jeśli do tego czasu nie spotka mężczyzny, któremu mogłaby ofiarować serce, pociechą napawała ją myśl, że mogłaby znaleźć przystań w chrześcijańskiej wspólnocie. – Pójdę z tobą – Aqmat spojrzała na Primusa. – Ustaliłeś już coś w związku z pogróżkami? – Nie, ale mam pewne podejrzenie – odparł na to. I choć naciskała na niego, nic więcej nie chciał powiedzieć, żeby, jak stwierdził, nie obciążyć niewinnego. Dwa dni później do Augusta Treverorum przybyła konnica i stanęła obozem na Polu Marsowym na północ od miasta, zaś prefekt Rikcjusz Varus nakazał heroldom ogłosić, że następnego dnia o godzinie ósmej oddział przystąpi do publicznego złożenia uroczystej przysięgi. Oczekuje się przybycia dostojników miejskich, a także pożądana jest obecność pozostałych obywateli. Poranek wstał tak zimny, że nad rzeką unosiły się mgły, potem jednak pokazało się słońce, oblewając wszystko bladym, widmowym światłem. Cieśle wznieśli z drewna trybunę, na środku której stanęły popiersia cesarzy Dioklecjana i Maksymiana otoczone chorągwiami oddziału. Błyszczały złote wieńce laurowe, zaś kolorowe wstęgi sztandarów z głowami smoków falowały powoli na wietrze. Przed trybuną natomiast umieszczono ołtarz, na którym miano składać ofiary boskim imperatorom. Około południa plac zaczął się zapełniać, a dwie godziny później wszędzie tłoczyli się już przybyli gapie. Pośrodku zajęło miejsce vexillatio, blok nieruchomych ciał zakutych w srebrzyste pancerze. Na trybunie postawiono trzy złocone krzesła z brązu, a przed nimi ustawiła się straż przyboczna namiestnika, szereg zbrojnych o nieruchomym spojrzeniu. O godzinie ósmej wystąpił jeden ze strażników i nad placem rozbrzmiał sygnał trąby. Powoli, dostojnym krokiem ku trybunie ruszył mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna o siwych włosach, odziany w nieskazitelnie białą togę. Wstąpił na podest, uniósł dłoń ku górze i spojrzał na patrzący na niego tłum.
– Ja, Rikcjusz Varus, prefekt Augusta Treverorum, w imieniu naszych boskich cesarzy, Jupitera Dioklecjana i Herkulesa Maksymiana, przekazuję pozdrowienie żołnierzom i mieszkańcom miasta. Mam zaszczyt, zamiast naszego namiestnika, którego pilne sprawy wezwały do Kolonii, pozdrowić jego zastępcę, Marka Aureliusza. Ponieważ nasz drugi burmistrz został złożony ciężką chorobą, mogę pozdrowić jedynie duumwira Palmacjusza. Obaj mężczyźni wyszli na podest i cała trójka ustawiła się przed krzesłami. Ponownie nad placem zadęto w trąby. Rikcjusz Varus zawołał: – W imieniu Rzymu i naszych boskich cesarzy! Tyrsus, dowódca vexillatio, niechaj rozpocznie składanie ofiary! Wszyscy trzej usiedli, a oczy zgromadzonych skierowały się na żołnierza, który wystąpił przed oddział. Liczył sobie około czterdziestu lat, jego kanciasta twarz była nieruchoma, a gesty po wojskowemu oszczędne. Zamiast jednak udać się w stronę ołtarza, ruszył ku podium. Tam odrzucił swoją rózgę centuriona, wydobył z pochwy miecz i z brzękiem upuścił go na ziemię, a na koniec zerwał z piersi phalerae, po czym zwrócił się do zebranych. – Ja, Tyrsus, dotąd centurion jazdy, wyznaję wiarę w Boga i Chrystusa, Jego Syna. Uświadomiłem sobie, że służba w wojsku rzymskim oraz wydawane rozkazy, jak również ofiara dla cesarza, nie dadzą się z nią pogodzić. Dlatego też opuszczam legion! Przez chwilę panowała martwa cisza, a potem plac wypełnił gwar tysięcy głosów przerywanych okrzykami. Rikcjusz Varus zerwał się z miejsca, patrząc niedowierzająco na legionistę, a potem dał znak trębaczowi. Konieczne okazało się kilka sygnałów, zanim z tłumu zaczęły dobiegać jedynie szepty. Gdy prefekt uniósł dłoń, drżała ona lekko. – Centurionie Tyrsusie, czyżbyście popadli w szaleństwo? Przysięgą jesteście zobowiązani geniuszowi cesarza. Jeśli natychmiast podniesiecie rózgę, broń i odznaczenie, a także wywiążecie się ze swojego obowiązku, wstawię się u Maksymiana, żeby to wydarzenie pozostało bez konsekwencji! – Prefekcie, tu już nie stoi centurion, tylko chrześcijanin Tyrsus. Moją rózgę dajcie innemu, ja służę już tylko Bogu! – To… to jest bunt! – wrzasnął Rikcjusz Varus, przywołując straż. – Aresztować go! Białą chustą otarł sobie pot z czoła i przyglądał się, jak Tyrsus bez oporu pozwala się odprowadzić. – Po naradzie z zastępcą namiestnika ogłoszę wyrok, przy czym – biorąc pod uwagę ogrom tego wykroczenia – widzę tylko jedną możliwość. Zaczynać! – zawołał. Jeden po drugim żołnierze podchodzili do ołtarza, składali ofiarę i wracali z powrotem do szeregu. Napięcie powoli opadało, prefekt usiadł wygodnie na
krześle i wyciągnął nogi. Aż nagle całe nieprzyjemne zajście powtórzyło się, gdy prosty żołnierz podszedł do podium, odrzucił miecz i zawołał: – Idę w ślady mojego centuriona i składam swój los w ręce Boga! – Odprowadzić! – Rikcjusz Varus pochylił się do przodu i dźgał palcem wskazującym niczym lancą w kierunku legionisty. – Odprowadzić i dalej! Kontynuowano składanie ofiary, lecz jeszcze czterech żołnierzy odmówiło poświadczenia lojalności i natychmiast zakuto ich w łańcuchy. Na koniec prefekt ponownie nakazał ciszę. – Zanim ogłoszę wyrok, odbędziemy naradę z Markiem Aureliuszem oraz Palmacjuszem. Z daleka znać było, że gwałtownie ze sobą dyskutują, lecz nawet Primus i Aqmat stojący blisko podium nie rozumieli ani słowa, gdyż tłum szemrał nieustannie. – Dlaczego to zrobili? – zapytała wzburzona. – Czy chrześcijanin musi być wrogiem Rzymu? – To nie są wrogowie Rzymu. To starzy, zasłużeni żołnierze. Najwidoczniej śmierć ich towarzyszy w Agaunum tak ich rozstroiła. Nie potrafią już pogodzić ze swoim sumieniem wykonywania rozkazów cesarza. – I co teraz będzie? Primus zmarszczył z troską czoło. – Obawiam się, że regulamin przewiduje tylko jedno, karę śmierci. Buntu nie toleruje żadne wojsko. Prefekt mógłby ewentualnie odroczyć jej wykonanie i poprosić cesarza o łaskę… Głośna fanfara wstrząsnęła wszystkimi. Na podium stali Rikcjusz Varus i ciągle przekonujący go Palmacjusz, aż wreszcie Marek Aureliusz odsunął go. – W tym wypadku chodzi jednoznacznie o bunt, za który grozi kara śmierci – prefekt rozejrzał się wokoło, a rysy jego twarzy stwardniały. – Aby położyć kres temu szaleństwu, nakazuję natychmiastowe wykonanie egzekucji. Straż! Pół tuzina zbrojnych przyprowadziło spętanych skazańców do ołtarza. – Nie, zaczekajcie! – Palmacjusz przepchał się do przodu, krzycząc: – Wykluczcie ich z legionu, poślijcie do pracy w kopalniach, ale nie przelewajcie ich krwi na naszej ziemi! Rikcjusz Varus obejrzał się zdumiony. – Co to znaczy, duumwirze? Wy też postradaliście rozum? – Nie, ale jestem chrześcijaninem jak wielu tutaj. Nie mogę milczeć, gdy ci żołnierze ponoszą śmierć z powodu swojej wiary! – Wierzyć mogą, w co tylko chcą – odparł na to prefekt ostrym tonem. – Kto jednak łamie przysięgę wojskową, kto wypowiada Rzymowi posłuszeństwo, odmawiając cesarzowi ofiary, ten musi ponieść konsekwencje. Ale chcę im
jeszcze dać ostatnią szansę na zmianę decyzji – tu zwrócił się do straży: – Zacznijcie od Tyrsusa, ale zapytajcie przedtem każdego, czy jednak nie złoży ofiary. Jeśli się zgodzi, uratuje głowę, a tylko zostanie niehonorowo wykluczony z legionu. Przyprowadzono byłego centuriona, teraz bez hełmu i zbroi. Usłyszano, jak głośno odpowiada „Nie!”, po czym klęka i skłania głowę. Zbliżył się muskularny żołnierz z długim mieczem w ręku. Szeroki zamach i błysk ostrza w powietrzu. Cięcie, jęk tysiąca gardeł i głowa spadła na ziemię. Potoczyła się jeszcze kawałek, zaś ciało z kikutem szyi przewróciło się do przodu, z martwego kadłuba wytrysnęły pulsujące strumienie krwi. – Następny! – niewzruszony poruszeniem tłumu prefekt nakazał przyprowadzić kolejnego skazańca, a gdy i on odmówił, kat ponownie wzniósł miecz. – Chodźmy stąd! – wstrząśnięta Aqmat uczepiła się Primusa, próbując go pociągnąć za sobą. – Nie, nie wolno mi – wyjęczał stary żołnierz. – Bardzo bym chciał, ale Bóg wymaga od nas, chrześcijan, silnej wiary, a nie odwracania oczu. Kolejny cios miecza, a za nim okrzyki z tysiąca gardeł. Aqmat drżała na całym ciele. Zamknęła oczy i pewnie by zemdlała, gdyby nie wsparła się na Primusie. Od tyłu przepychali się gapie, aby lepiej widzieć. – Następny! – w głosie prefekta słychać było zmęczenie, lecz także pewność urzędnika mającego do spełnienia nieunikniony obowiązek. Znowu cios mieczem. Stłumiony szloch Aqmat prawie zagłuszyły okrzyki tłumu. – Proszę, odprowadź mnie. Sama nie dojdę do domu… Primus przytulił ją do siebie, potrząsając głową. – Skoro Bóg wystawia mnie na próbę, nie mogę uciekać. Ci legioniści również się nie ugięli. Proszę, zrozum, nie mogę… Aqmat stanęła niema, próbując nie myśleć o tym, co dzieje się kilka kroków dalej. Wreszcie stary człowiek wyszeptał: – Już po wszystkim. Otworzyła oczy i zobaczyła, jak Palmacjusz z odrazą na twarzy siedzi wciąż na podium, podczas gdy Aureliusz poszeptuje z prefektem. Pierwsi gapie zbierali się już do odejścia, gdy ponowna fanfara skupiła uwagę zebranych. – Ponieważ niegodne zachowanie duumwira dało nam powód do zwątpienia w wierność rady miejskiej Augusta Treverorum względem cesarza… – przy tych słowach prefekt zawiesił głos – …a także aby oczyścić sprawowany przeze mnie urząd z jakiejkolwiek skazy oraz przywrócić dobre imię temu miastu… – kolejna pauza retoryczna – nakazuję złożenie publicznej ofiary przez obecnych tu członków rady oraz tych obywateli, których wierność Rzymowi pozostawia jakiekolwiek wątpliwości z powodu przynależności do
tej sprzecznej z prawem herezji! Ponownie rozległ się szum głosów nad placem, lecz teraz przerywany przytakującymi okrzykami. – Tak, niech wszyscy złożą ofiarę! Dalej, radcy, dowiedźcie swojej wierności. Straże, tam stoi chrześcijanin! – Primusie, proszę, chodźmy wreszcie! – Aqmat tak energicznie popchnęła teścia ku skrajowi placu, że aż się potknął i prawie upadł na swojego sąsiada, wysokiego garncarza w pobrudzonej gliną tunice. – Wybaczcie – wymruczał Primus, podczas gdy tamten przyglądał mu się uważnie, aż wreszcie na jego twarzy ukazał się zły uśmiech. – Znam was, a on jest jednym z nich – syknął do Aqmat, która stanęła między nim a starym legionistą. – Sam słyszałem. – Skądże znowu – zaprzeczyła, unosząc dłonie. – Nigdzie nie znajdziecie weterana wierniejszego cesarzowi. W tej chwili Primus odwrócił się i odpowiedział spokojnym głosem: – Ona ma rację, zapłaciłem za moją wierność imperatorowi, przebywając dwanaście lat w perskiej niewoli. Niemniej jednak – przy tym spojrzał garncarzowi w oczy, aż ten spuścił wzrok – jestem chrześcijaninem i przyznaję się do tego! Przez moment Aqmat pomyślała, że natręt da im spokój, lecz on nagle machnął ręką i zawołał: – Vicomagistri, tutaj! Bierzcie chrześcijanina! Zaraz też zbrojni pochwycili Primusa, dołączając go do grupy tworzonej pomiędzy trybuną i ołtarzem. Przez chwilę Aqmat stała jak sparaliżowana. Dziwnie obojętna, niczym w jakimś strasznym śnie, przyglądała się pełnym napięcia twarzom otaczających ją ludzi, spoglądała na podium z popiersiami cesarzy, widziała białe postaci Varusa i Aureliusza w starannie udrapowanych togach, a przed nimi głowy Palmacjusza i Primusa pośród aresztowanych. W tle błyszczał nurt Mozeli, nad nim wznosił się porośnięty zielenią stok stromego zachodniego brzegu, a w górze rozlewał się bezkresny błękit nieba skażony jedynie kilkoma chmurkami. Natura jest piękna, żyzna i pełna spokoju. Dlaczego nędzni ludzi muszą robić z raju piekło, przemknęło jej przez myśl, a przy tym dotarło do niej, że myśli teraz jak chrześcijanka. Zaraz jednak ogarniająca ją złość ustąpiła miejsca lękowi i wyrzutom. To moja wina, to ja go prosiłam, żeby zostawił młyny i przyszedł tutaj. Tam nic mu nie groziło. Co zrobią? Złożą ofiarę? Czy Primus złoży ofiarę? A jeśli nie, to co wtedy? Boże chrześcijan, pomóż mi go ocalić! Co mogę zrobić? Zmusiła się, aby kilkakrotnie powoli zaczerpnąć i wypuścić powietrze,
obserwując jednocześnie, co dzieje się na podium i gorączkowo się zastanawiając. Grupa więźniów liczyła około dwóch tuzinów osób, gdy namiestnik kolejny raz dał znak trębaczowi. – Sprowadzono obecnych radców, a do tego osoby o wątpliwej opinii. Wszyscy mają teraz możliwość, aby przez złożenie ofiary dowieść swojej wierności cesarzowi. Kto odmówi, ten stanie po stronie buntowników i podzieli ich los. Zacznijcie od burmistrza! Gdzie jest Aureliusz? Nie ma go już na podium? Aqmat przecisnęła się do przodu, aż zobaczyła, jak podchodzi do dowódcy straży przybocznej. Skinęła na niego, ale on nie patrzył w jej kierunku. – Dlaczego się ociągacie? – głos namiestnika przeciął powietrze niczym nóż. – Właśnie duumwir powinien być przykładem dla innych! Palmacjusz, lekko pochylony, zajął miejsce przy ołtarzu, przez chwilę jakby niezdecydowany, potem jednak wyprostował się i odparł ze spokojem: – Tak będzie, tylko inaczej, niż wy to zamyślacie. Jestem już posunięty w latach i przez całe życie przyznawałem się do Rzymu. Teraz zaś, jeśli złożę ofiarę, stanę po stronie tych, którzy zamordowali moich braci w wierze. Zróbcie ze mną, co chcecie, ja nie mam wyboru… Niemą ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk. Z potarganymi włosami przed podium pojawiła się żona burmistrza, lecz dwaj żołnierze chwycili ją pod ramiona i odciągnęli na bok. – Duumwir właśnie zadecydował – rozzłoszczony Rikcjusz Varus zwrócił się do krzepkiego żołnierza z mieczem. – Na co czekasz? Legionista wystąpił, wzniósł klingę, po czym ze świstem powietrza opuścił ją w dół. Jęk z tysiąca gardeł napełnił plac, gdy głowa odpadła od tułowia. Aqmat dojrzała, jak Aureliusz wskazuje na jednego z radców, którego przyprowadzono jako następnego. On także odmówił i również jego głowa spadła pod mieczem. Nie wolno mi odwrócić wzroku, muszę wiedzieć, kiedy nadejdzie kolej Primusa, muszę go uratować. Ku jej uldze trzeci z aresztowanych okazał gotowość do złożenia ofiary, co uczynił z kamienną twarzą i drżącymi rękoma. Jeszcze dwaj inni radcy dopełnili ceremonii, następny odmówił i poniósł śmierć za wiarę. Grupa maleje. Kiedy padnie imię Primusa? Jak zwrócić na siebie uwagę Aureliusza? Aqmat kolejny raz skinęła ręką, lecz znowu bez skutku. W dalszym ciągu po kolei wywoływano mężczyzn. – Jezus Chrystus to życie wieczne. Nie składam ofiary bożkom! Świst miecza, głuche uderzenie, jęk tłumu. Jeszcze tylko sześciu skazańców. Boże, spraw, żeby na mnie spojrzał!
W tej chwili ich oczy się spotkały ze sobą. Aureliusz powiedział coś do dowódcy straży i w kilku susach znalazł się przy niej. – Aqmat, ty tutaj? – Aureliuszu, proszę, pomóż mi! Zagadnięty spojrzał na nią przenikliwie. – Czego oczekujesz? – Jak możesz pytać? – schwyciła go za rękaw togi, lecz on rozluźnił kurczowy uchwyt jej palców i odprowadził na bok, gdzie nikt ich nie mógł podsłuchać. – Aureliuszu, proszę, ratuj starego człowieka. – Musi tylko złożyć ofiarę, wiesz o tym. Jego los zależy wyłącznie od niego… – A jeśli tego nie uczyni, jeśli uzna, że powinien umrzeć za wiarę… Nie zniosłabym tego. To moja wina, że się tutaj zjawił… Rozległ się donośny głos: – Również cesarz jest tylko człowiekiem, nie bogiem. Następny, który wydał na siebie wyrok. Pozostało tylko pięciu…. Muszę zrobić wszystko, żeby uratować Primusa. – Powiedziałeś kiedyś, że jeśli będę potrzebować pomocy, to mogę się zwrócić do ciebie. Błagam cię, Aureliuszu – Aqmat chwyciła jego dłoń. – Czego oczekujesz? Mam upaść przed tobą na kolana? Spojrzała w szare oczy i zobaczyła, jak drgają kąciki jego ust. – Proszę, jestem gotowa zrobić dla ciebie wszystko, czego zażądasz! – Wszystko, Aqmat? – Tak, przysięgam na Boga i… – Na życie twoich dzieci? – mężczyzna spojrzał na nią, jak gdyby nie dowierzał. Kątem oka Aqmat zobaczyła, jak do ołtarza prowadzony jest następny więzień, gdzie milcząco potrząsa głową, po czym kat wznosi miecz. Znowu nie Primus, jeszcze nie. Czy złoży ofiarę? Czy będzie mógł, skoro inni oddali życie za wiarę? Pozostało jeszcze czterech. – Tak, Aureliuszu, na życie moich dzieci – wyszeptała Aqmat. – Błagam, uratuj go. Mężczyzna odwrócił się i szybkim krokiem wstąpił na podium, przed którym leżało jedenaście martwych ciał. Zobaczyła, jak zamienia kilka słów z prefektem, spogląda na niego z uniesionymi w górę brwiami, potem wzrusza ramionami i w końcu daje znak trębaczowi do zagrania sygnału. – Mieszkańcy Augusta Treverorum! – w jednej chwili umilkły wszystkie rozmowy. Oczy zebranych skierowały się ku mówcy w białej todze przeciągającym lewą dłonią po siwych włosach. – Zobaczyliście, co dzieje się z tymi, którzy sądzą, że muszą postawić wierność herezji ponad wiernością naszym boskim cesarzom. Rikcjusz Varus spojrzał na tysięczny tłum, a
następnie przygwoździł wzrokiem gromadkę stojącą u stóp podium. – Na osobistą prośbę Marka Aureliusza, reprezentującego dziś namiestnika, zwalnia się ostatnich czterech więźniów ze złożenia ofiary. Niechaj na przyszłość wdzięczność za doznaną w imieniu cesarza łaskę sprawi, że będziecie dopełniać swoich powinności! Prefekt gestem ręki dał znak dowódcy straży. – Zdjąć im więzy, są wolni! Przez chwilę ludzie spoglądali na siebie w pełnym niedowierzania milczeniu, a potem powietrzem wstrząsnęły wiwaty. Aqmat otarła łzy z oczu, chwiejnym krokiem podeszła do Primusa i ujęła go za rękę. Dwa tygodnie później Aureliusz spacerował po swoim gabinecie w pałacu namiestnika, dyktując sekretarzowi szkic pisma. Nowe zarządzenie sprawiało wiele trudności i długo nad nim pracował, gdyż raz na zawsze uregulowana miała zostać kwestia, w jakim stopniu i przy jakich ograniczeniach rzemieślnicy, handlarze czy szynkarze mogą prowadzić swoje interesy przy drodze, gdzie regularnie zajmowali miejsce, utrudniając ruch. Nucąc cicho pod nosem, zastanawiał się właśnie nad wyszukanym sformułowaniem, gdy zapukano do drzwi. – Co się dzieje? Mówiłem przecież, żeby mi nie przeszkadzano! – Panie, na zewnątrz czeka młody człowiek i chce koniecznie z wami rozmawiać – w głosie służącego pobrzmiewała troska. – Mówił że to bardzo pilne. – No dobrze, wobec tego wpuść go – Aureliusz odesłał sekretarza i skrzywił się, widząc w drzwiach czubek nosa Ezuwiusza. – Nie możesz później? Przecież zabroniłem ci… – Tak, panie, ale muszę uciekać! – młodzieniec sprawiał wrażenie tak wystraszonego, że Aureliusz szybko się opanował i z przyjazną miną zaprosił go, aby zajął miejsce. – Co się stało? – Primus nas wyszpiegował! To zdanie wystarczyło, aby uśmiech na twarzy Aureliusza zniknął na podobieństwo teatralnej maski. – Ile wie? – Za dużo. Przygotował listę wszystkich osób, jakie przed pojawieniem się tajemniczych wiadomości gościły w domu Aqmat i przy tym natknął się na mnie. Ponieważ zaprzyjaźniłem się z Aleksandrem, zaczął go obserwować i odkrył jego namiętność do nierządnicy. Potem przyparł go do muru, aż wreszcie dowiedział się wszystkiego o… o jego zobowiązaniach wobec mnie. – No, no – mruknął Aureliusz. – Tylko co ja mam z tym wspólnego?
– O ile wiem, jak dotąd nic. Ale podsłuchałem, jak Primus rozmawia z Olusem, a ten nawet jeśli nic tak naprawdę nie wie, to przypomniał sobie, że wcześniej… często bywaliśmy razem. Aureliusz zastanowił się przez chwilę. Właśnie teraz, gdy cały plan tak doskonale się rozwijał, wszystko mogło lec w gruzach, jeśli Aqmat dowiedziałaby się o jego intrydze. Minął dopiero tydzień, jak ją odwiedził, przynosząc flakonik cennych perfum różanych, a rozmowa niby przypadkiem zeszła na jej obietnicę. W trakcie wieczoru najpierw tylko poprzez delikatne aluzje, a potem coraz wyraźniej dawał jej do zrozumienia, że bardzo podziwia ją jako kobietę, że uważa ją za godną pożądania, jak pasowaliby do siebie… A ona nie powiedziała nie, jedynie uśmiechała się uprzejmie. W milczeniu pokiwał głową nad samym sobą. To, co początkowo planował jako potwierdzenie własnego „ja”, jako zaspokojenie swojej ambicji, jako tryumf nad rywalem, przeobraziło się w coś zupełnie innego. Jeśli miał być szczery, to zmieniły się jego uczucia. Teraz nie pożądał już tej kobiety instynktem łowcy, lecz czuł się przez nią pociągany. Jakże błagały go jej pełne strachu szmaragdowe oczy, w których migotały drobne złote iskry, gdy walczyła o życie tego starego upartego chrześcijańskiego osła, jak mądrze prowadziła w ostatnich latach swoje inwestycje – takiej kobiety już nigdy nie znajdzie… – I jeszcze coś… Aureliusz otrząsnął się i spojrzał na Ezuwiusza. – Co jeszcze? – Myślę, że Primus domyśla się waszych kontaktów z Allektusem. – Na wszystkie moce piekielne! Skąd to wiesz? – Pytał Olusa, czy coś o tym wie, ale on nie umiał mu odpowiedzieć. Dzień później zobaczyłem, jak skrycie rozmawiał z kilkoma niewolnikami z domu Waleriusza Aulucencjusza. Aureliusz złożył palce i zacisnął dłonie, aż mu zbielały knykcie. Swego czasu, gdy handlarz uciekł przed zobowiązaniami podatkowymi, wsparł go dyskretnym kredytem. Lichwiarskie procenty udawało się płacić wtedy, gdy prowadził ryzykowne interesy z rebeliantami z Brytanii, przy czym od czasu do czasu przekazywał tajne wiadomości od Aureliusza. Nie do pomyślenia, co mogłoby wyjawić oficjalne dochodzenie! Niewolnicy najczęściej wiedzieli sporo o swoich panach, stąd też zaraz na początku każdego śledztwa poddawano ich torturom, aby rozwiązać im języki. – Czy stary legionista powiadomił kogoś o tym, jak daleko sięgają jego podejrzenia? – Nie wydaje mi się – odparł Ezuwiusz. – Gdy Olus zapytał go o to,
odpowiedział, że jest jeszcze za wcześnie i nie chce nikomu zepsuć opinii. – Godna pochwały powściągliwość – zauważył Aureliusz, uśmiechając się pod nosem. – Wydaje mi się, że coś powinno się stać, a ty – tu wyjął z szafy sakiewkę pełną monet, wciskając ją Ezuwiuszowi do ręki – na razie znikniesz na jakiś czas i zasięgniesz języka w innym mieście. Ale dopiero wtedy, gdy coś dla mnie załatwisz. Gdy młody człowiek wyszedł, Aureliusz rozkazał swojemu słudze, aby mu nie przeszkadzano, po czym sięgnął po planszę do gry w młyn. Wysypał obok kamienie, wziął kilka do ręki i zaczął obracać je w palcach. Z doświadczenia wiedział, że przychodziły mu przy tym do głowy najlepsze pomysły – pomysły, jakich potrzebował, aby sytuacja nie wymknęła się spod kontroli. W pierwszej kolejności chodziło o handlarza, któremu wtedy pomógł w opałach. W ostatnim czasie, odkąd z jego pomocą ten Aulucencjusz tak skutecznie szmuglował, że udało mu się całkowicie spłacić zaciągnięty kredyt, zachowywał się coraz bezczelniej. Odmówił nawet swojemu wybawicielowi odsprzedania terenu koło młynów, którego Aqmat potrzebowałaby na kamieniołom, gdyby Augusta Treverorum miało kiedyś zostać miastem cesarskim. Ostatnim razem robił nawet trudności przy przekazywaniu tajnych wieści z cesarskiego dworu, w jakie Aureliusz za cenę wielu sztuk złota zaopatrywał Allektusa. Mężczyzna w pałacu namiestnika przekrzywił głowę, zadecydował, położył pierwszy kamień i wziął kolejny. W następnej kolejności należało rozprawić się ze starym chrześcijaninem, gdyż stawał się coraz bardziej uciążliwy. Dopóki siedział tylko w swoim młynie, zanosił modły do niewidzialnego Boga i od czasu do czasu próbował przekonać Aqmat o zaletach czcigodnego wdowieństwa, jeszcze można to było puścić płazem. Ale teraz, zamiast okazać wdzięczność za ratunek, wyrastał na groźnego przeciwnika, a tego nie wolno było zignorować. Aureliusz wsparł podbródek na dłoni, uśmiechnął się i ułożył drugi kamień. Wziął trzeci, już nieco obłupany, i obracał go dłużej w palcach. Dzięki jego wstawiennictwu staremu żebrakowi oszczędzono odcięcia dłoni. Jednakże chłosta – co wyznał szeptem Aureliuszowi – jakiej domagał się okradziony Primus, wyżłobiła w jego pamięci głębokie bruzdy nienawiści. Od tamtej pory często załatwiał dla niego drobne sprawy; za kilka sztuk złota i możliwość zemsty zrobi prawie wszystko. Trzeba tylko dobrze wszystko przygotować. Aureliusz wstał od stołu i ze swojej szafy wyciągnął podłużną paczkę, po czym starannie ją rozpakował. Trzymając sztylet w ręku, skinął z uśmiechem głową i pogratulował sobie wzięcia go, gdy swego czasu dokonywał rewizji w domu zbiegłego Aulucencjusza. We właściwej dłoni, we właściwym miejscu okaże
się bezcenny… Położył broń na stole i przez chwilę spacerował tam i z powrotem, aż wymyślił, jak to wszystko do siebie dopasować. Musiało pasować. Schowawszy ponownie sztylet, wezwał sekretarza i w doskonałym nastroju podyktował resztę tekstu zarządzenia. Cztery dni później wczesnym rankiem Primus otrzymał wiadomość napisaną czarnym atramentem na kawałku drewna. Jej treść była taka, że jeśli jest zainteresowany ważnymi informacjami, ma udać się w pojedynkę do jednego z unieruchomionych młynów. Natychmiast stary legionista nakazał osiodłać konia, pożegnał się z Aqmat i pół godziny później był już w drodze. Wkrótce potem Aulucencjuszowi dostarczono zapieczętowaną woskową tabliczkę. Handlarz otworzył ją, zamarł, zapytał o młyn i popędził we wskazanym kierunku. Gdy Primus przybył na miejsce, nie zobaczył nikogo, tylko woda w potoku z szumem spadała w dolinę obok zatrzymanego koła. Zawołał, pytając, czy ktoś tu jest, a kiedy nikt się nie odezwał, wyjął pęk kluczy i otworzył bramę. Wewnątrz czuło się zapach pleśni i starego drewna. Myszy czmychnęły do kątów. Przez szczeliny między deskami wpadało niewiele światła, więc musiał odczekać chwilę, aż jego oczy przyzwyczają się do panującego półmroku. Już od dłuższego czasu nie słyszał dobrze, a szum potoku tłumił wszystkie odgłosy. Nie dotarły więc do jego świadomości kroki skradającego się od tyłu człowieka. Kiedy przybysz prawie do niego doszedł, Primus zrobił kilka kroków do przodu, znikając w głębi młyna. Podszedł do wielkiej osi, na której osadzono koło zębate napędzające mechanizm traku. Nic nie zostało uszkodzone. Nie trzeba będzie wielkich nakładów, aby tak przebudować całą konstrukcję, by w przyszłości bóg wody wykonywał ciężką pracę niezbędną do obróbki okrągłych elementów z kamienia. Na osi trzeba jednak umieścić większe koło zębate napędzające nieco mniejsze, które musiałoby kręcić się tak szybko, że… Ta myśl miała pozostać niedokończona. Szybki cień rzucił się na niego od tyłu, wbijając mu sztylet w plecy. Primus opadł na kolana, próbując się jeszcze przytrzymać osi koła młyńskiego. Udało mu się odwrócić i w świetle padającym od wejścia zobaczył mężczyznę o szarej, zmierzwionej czuprynie, ubranego w połataną tunikę. Potem jego oczy zaszły mgłą i pogrążył się w wiecznym mroku. Napastnik odczekał chwilę, obrócił zwłoki, wyciągnął skrwawiony sztylet z rany i ułożył go o krok od nich na ubitym glinianym klepisku. Podbiegł ku wyjściu, wyjrzał na zewnątrz i nie widząc nikogo, w kilku skokach zniknął w
pobliskich zaroślach. Krótko potem przybył jeździec i przywiązał swojego wierzchowca obok konia Primusa, rozglądając się podejrzliwie wokoło. Gdy na jego ciche zawołania nikt nie odpowiadał, wszedł do młyna. Również on potrzebował kilku chwil, by oswoić się z ciemnością. Zaraz też zobaczył leżące ciało. Z okrzykiem rzucił się ku niemu i odwrócił je, czując na palcach lepką wilgoć. Rozpoznał też sztylet, podniósł go i potykając się, wytoczył się z młyna. Drżąc z lęku, próbował odwiązać konia, ale przypomniał sobie, że musi zmyć krew z rąk. Ukląkł przy potoku, gdy nagle usłyszał stukot końskich kopyt. Zbliżała się grupa jeźdźców z Aqmat i Aureliuszem na czele. Aulucencjusz upuścił sztylet. – To nie ja! – zawołał, gdy Aqmat wbiegła do młyna i głośno krzyknęła. Zapewniał o swojej niewinności, gdy pętano mu ręce na plecach, aby eskortować go do miasta. Szlochał przez całą drogę, lecz strażnicy zbesztali go tylko, nakazując, żeby siedział cicho. Pogrzeb był skromny. Aqmat czuła, że Primusowi nie zależało na tym, aby go pochowano przed murami Augusta Treverorum pomiędzy wspaniałymi grobowcami zwracającymi uwagę przeciągających tędy podróżnych. Ostatnie lata swego życia spędził zadowolony w swoim młynie w pobliżu majątku Druzylli. Tam też go pogrzebano, w pobliżu małej świątyni, w tej samej ziemi, w której od dwustu lat mieszkańcy gospodarstwa znajdowali wieczny spoczynek. Na pogrzeb przybyli Olus i Faustyna, a także mała grupka chrześcijan z miasta, na którą Druzylla, Juliusz oraz parobkowie i służące z posiadłości zerkali z ukosa. Ze wszystkich sił, na jakie mogła się zdobyć, Aqmat próbowała pocieszyć swoje dzieci – Aleksandra, Lucjusza i Lucyllę. Dziewczyna od kilku dni opłakiwała dziadka, a teraz nie mogła powstrzymać łez, widząc, jak obcy odmawiają swoje modlitwy i nie zgadzają się, aby dano mu monetę dla przewoźnika przez Styks. Nie włożono mu też do grobu niczego innego, co mogłoby mu się przydać w wieczności, gdyż prezbiter stwierdził, że tam o wszystko zatroszczy się Bóg chrześcijan. Lucylla poprosiła więc matkę o podwójnego denara i ukradkiem wrzuciła go do grobu, gdy żegnała się ze zmarłym. Mądry dziadek, tak często huśtający ją na kolanach i opowiadający o dalekich krajach, z pewnością znajdzie pieniądz i wręczy Charonowi. Proces przeciwko Aulucencjuszowi odbył się trzy dni później w auli, gdzie zwykle obradowali radcy miejscy. Przyczyny krwawej zbrodni pozostały nieznane, gdyż oskarżony wykrzykiwał jedynie, że to nie on jest mordercą, że stary człowiek był już martwy, a on jest niewinny.
Nawet gdy pokazano mu sztylet i musiał przyznać, że to jego broń, dalej się wypierał. Zebrani kiwali z konsternacją głowami i handlarz zostałby skazany na pożarcie na arenie przez dzikie zwierzęta, gdyby Aureliusz nie opowiedział się za łagodniejszym wyrokiem. Wszyscy, nawet Aqmat, poczuli wzruszenie, gdy chwalił mądrość zamordowanego, który jako chrześcijanin z pewnością przebaczyłby swojemu wrogowi. – Nie przynależę do tej sekty – przemawiał do zebranych – ale ich prorok miał powiedzieć: „moja jest zemsta, mówi Pan”. Jakże zatem w imię sprawiedliwości możemy wydawać wyrok, który dla samej ofiary byłby zbrodnią? Tak więc skazano Aulucencjusza na siedem lat przymusowych robót w kopalniach Hiszpanii. Po dwóch latach, o ile będzie jeszcze żył, mógł się starać o ułaskawienie. Jego majątek miano sprzedać na licytacji na rzecz państwa. Zamiast okazać wdzięczność, handlarz przyjął wyrok z ponurą miną, a w oczach miał rozpacz. Gdy go odprowadzano, aby wypalić mu na twarzy znamię niewolnika, potrząsał tylko głową, jak gdyby ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć w to, co się stało. – Jak myślisz, dlaczego to zrobił? – zapytała Aqmat, gdy Aureliusz towarzyszył jej w drodze do domu. Szli pieszo, aby po rozprawie zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. – Tego pewnie nigdy się nie dowiemy. Podejrzewam jednak, że Primus odkrył coś podczas swoich dochodzeń. Coś, co ten nędznik koniecznie próbował ukryć – odparł na to Aureliusz. – Wydaje mi się na przykład, że to on skrywa się za tymi dziwnymi listami do ciebie. Kilka kroków dalej dodał: – Powinnaś wziąć udział w licytacji i złożyć swoją ofertę kupna gruntu przy twoich młynach, który należał do Aulucencjusza… Aqmat spojrzała na niego zdziwiona. – Skąd wiesz, że mogłoby mnie to interesować? – Primus wspomniał mi o tym, gdy przyszedł podziękować za ratunek. Wiesz przecież, że gdy poruszył swój ulubiony temat, to nie sposób było go zatrzymać… Aqmat przytaknęła. To dziwne, ale teść nie wspomniał nic o tej wizycie. Gdy dotarli do jej domostwa, uśmiechnęła się mimo zmęczenia. – Aureliuszu, jesteś prawie ostatnim przyjacielem, jaki mi pozostał. Teraz noszę żałobę, ale jeśli za miesiąc zadasz mi pytanie, to myślę, że dam ci odpowiedź, jakiej oczekujesz. Aureliusz skłonił się, więc Aqmat nie mogła dojrzeć wyrazu jego twarzy.
Znowu był bliski osiągnięcia jednego ze swoich celów.
ROZDZIAŁ 4 POD CHŁODNYM NIEBEM (289–296 r. po Chr.) Niecnym podstępem zbiegły korsarz zagarnął najpierw flotę chroniącą niegdyś Galię, potem zbudował kolejne okręty na wzór rzymski, zwiódł rzymski legion, odciął oddziały wojska w prowincjach, wziął na swoją służbę galijskich kupców, dobrami z prowincji pozyskał hordy barbarzyńskich wojowników, a swoim poplecznikom nakazał ich wszystkich wyszkolić do walki na morzu. PANEGIRYKI O REBELII KARAUZJUSZA Chodź, Ungario – potężne ciało trwało dalej w bezruchu. Jak gdyby nigdy nic, mężczyzna nie przestawał czochrać podwórzowego psa. – Ungario, musimy wrócić, zanim on się zjawi dziś po południu. – Po południu, piękny dzień, tak, tak. Kto się zjawi? – Allektus, a teraz weź kosz. No, dalej. Służebna przyglądała się, z jaką łatwością jej towarzysz zakłada na plecy wyładowany wiklinowy kosz, jak gdyby miał wagę ptasiego gniazda. Silne ciało, a tak słaby duch, pomyślała, i skinęła na niego, widząc, że patrzy w stronę stajni. – Tędy, idziemy nad morze! – zawołała z niecierpliwością w głosie. Mężczyzna o zdeformowanej twarzy usłuchał, wyszczerzył zęby w uśmiechu i podszedł do niej. Chodził ukosem niczym rak, opuszczając prawe ramię, gdy wysuwał prawą stopę. – Nie być zła. Ungario idzie. Morze dobre, dużo znaleźć. – O to chodzi. Po takim sztormie brzeg będzie zapełniony… Oboje zostawili za sobą willę, której białe ściany odcinały się od zielonych podmokłych łąk, i ruszyli w stronę wybrzeża. Niebo miało lazurowy kolor, lecz słońce stało zbyt nisko, aby poradzić sobie z chłodem majowego wiatru rozwiewającego im opończe i łopoczącego nimi niczym sztandarami. Kobieta marzła. Nienawidziła wczesnego wstawania, ale jeśli obszukają brzeg, zanim wieść się rozejdzie, mają szansę znaleźć coś wartościowego. A gwałtowny sztorm nie nadejdzie znowu tak prędko, przede wszystkim taki, podczas którego Neptun mógłby się rozprawić z całą rzymską flotą.
Trozja nie rozumiała wielkiej polityki, nie wiedziała nic o zamiarach możnych tego świata, o ich pragnieniach i troskach, ale podsłuchała, jak przed tygodniem jej pan dowiedział się o grożącym najeździe. Przybył zdyszany jeździec, a kiedy ona szorowała w kącie podłogę, on przekazał wszystko, czego dowiedzieli się zwiadowcy. Choć starszej kobiecie obojętne były intrygi cesarzy, to jednak przysłuchiwała się uważnie, gdy wspominano o flocie – kiedy miała wypłynąć, aby odbić Brytanię dla imperatora w Rzymie. Jeśli prawdą było to, o czym mówił posłaniec, to spotkał ich sztorm, potężne fale i wyjące wichry. Żałowała nieznanych marynarzy, ale życie nauczyło ją, aby nie zaprzątać sobie głowy innymi. Ponadto każda niepogoda oznaczała dla mieszkańców wybrzeża jakiś podarunek, gdyż prawie zawsze fale wyrzucały coś wartościowego. A ona potrzebowała denarów – nie dla siebie, tylko dla siostrzeńca, który chciał kupić łódź rybacką. Ku swemu zmartwieniu pozostała bezdzietna, więc przygarnęła niemowlę, które pod bramą willi porzucili – sądząc po tkaninie, w jaką zostało zawinięte – nieznani Germanie. Po dłuższych rozmyślaniach nadała mu imię jednego z alemańskich wieśniaków, osiedlonych w okolicy jako jeńcy wojenni przez cesarza Probusa. Lecz, niestety, bogowie pokarali dziecko tępotą. Silny jak wół, pomyślała z goryczą, rozglądając się za Ungariem podążającym za nią swoim rakowatym chodem, tylko że ma tak mało rozumu. Ale bądź co bądź, łagodny i posłuszny, choć niezdolny do skupienia się przez dłuższy czas na jednej rzeczy. Wreszcie minęli zabagnione tereny zalewowe i dotarli do brzegu. Był odpływ, woda cofnęła się mocno, a jedynie nagromadzone pasma wodorostów świadczyły o tym, jak daleko wczoraj sięgały spienione fale. – Wiesz, czego masz szukać? – zapytała, a osadzona na zbyt krótkiej szyi głowa odpowiedziała energicznym skinięciem. – Tak, matko, Ungario wie. – Wobec tego idź na lewo aż do tamtej skały, a ja pójdę w prawo. Tutaj spotkamy się znowu. Przedpołudnie minęło na zbieraniu rzeczy wyrzuconych na brzeg z rozbitych okrętów. Gdy słońce wzeszło wyżej i przyjrzała się swoim łupom, nastrój kobiety znacznie się poprawił. Duża płachta płótna żaglowego, dobrze zachowany byrrus, kawałek liny długości dziesięciu stóp, długa na ramię ryba pachnąca jeszcze świeżością, kilka ładnie rzeźbionych drewnianych rolek oraz małe zamknięte puzderko, najpewniej kryjące w sobie coś wartościowego. Do tego cały stos obrobionego drewna pochodzącego ze statków, które rybacy, być może, mogliby wykorzystać przy budowie swoich łodzi. Zobaczymy, co przyniesie Ungario… Rozpalając ogień, aby upiec rybę, Trozja z niecierpliwością przyglądała się, jak
niezdarnie porusza się jej podopieczny, który właśnie nadchodził. Chociaż kosz na jego plecach wcale nie wydawał się lekki, nie robił nigdy więcej jak tuzin kroków, gdyż zaraz zatrzymywał się, obserwując wrzeszczące mewy, szukając czegoś na piasku lub dla zabawy wrzucając kamienie do morza. Wreszcie stanął przy niej, odstawił kosz, czekając cierpliwie, aż przejrzy jego zawartość i pochwali go. – Chodź, usiądź, czas coś zjeść. Ungario pociągnął nosem, opadł ciężko na żwir, sięgnął po podany mu chleb z rybą i zaczął przeżuwać. Po jakimś czasie wymruczał: – Ryba dobra, sztorm dobry. Dobrze znaleźć – wskazał za siebie – buty z cholewami. Kobieta spojrzała na niego z powątpiewaniem. – Znalazłeś trzewik? Dlaczego go nie przyniosłeś? Zdeformowana twarz rozciągnęła się w grymasie. – Za ciężkie. Kosz pełny. – Bzdura – ofuknęła go Trozja. – But na pewno jeszcze by się zmieścił. Ungario przez chwilę kręcił głową, a potem z trudem wykrztusił: – Dwa! – Dwa trzewiki? Dwa pasujące do siebie trzewiki? Osiłek przytaknął. – Ależ Ungario, przecież to cenne znalezisko. Gdzie leżą? Daleko? Mężczyzna pokręcił głową, po czym rozstawił nogi. – Tak daleko. Stara kobieta obrzuciła go zdumionym spojrzeniem. – Masz na myśli, że morze wyrzuciło dwa buty tak blisko siebie? Przytaknął, a potem wzruszył ramionami. – Ale nie puste. Buty pełne. – Pełne? Co jest w środku – piach, wodorosty? Mężczyzna zaprzeczył. – Nie piach, nie wodorosty. Nogi. Trozja zerwała się z miejsca. Czasami – pomimo miłości, jaką go darzyła – jego tępota wprawiała ją w złość. – Dwa buty z oderwanymi nogami? – zawołała. Wystraszony Ungario wytrzeszczył oczy. – Nie, nogi, wszystko razem. Cały człowiek. – Znalazłeś topielca? Na Neptuna, musimy zobaczyć, co jeszcze ma przy sobie – wcisnęła mu puzderko do ręki. – Weź to, resztę na razie zostawimy tutaj. Gdzie leżą zwłoki? Ungario wskazał przed siebie i oboje pobiegli, aż kamienie fruwały im spod stóp.
Zmierzchało już, gdy mężczyźni dotarli do willi. Skierowali konie w stronę wejścia, którego wsparty na kolumnach fronton wystawał niczym świątynia ze środka fasady. Portal stał otworem, dwaj słudzy stojący na straży podbiegli, skłaniając się nisko. – Witamy, szlachetny panie, posiłek podany, kąpiel przygotowana. Brodaty, muskularny mężczyzna uśmiechnął się do nich; jego uwagi nie umknęła smużka dymu unosząca się z małych term na prawo od wejścia. Dopiero niedawno kupił willę i nie miał jeszcze czasu delektować się nowym nabytkiem. Wypocząć z dala od wielkomiejskiego gwaru i pośpiechu cesarskiego dworu. Oddychać świeżym powietrzem, oddać się lekturze, której nie zakłóci brzęk krowich dzwonków, beczenie owiec ani krakanie wron. Przy małym pałacyku nie założono żadnego gospodarstwa, stanowił czysty luksus. Przez całe dziesiątki lat popadał w ruinę, a ostatnio stał pusty. Trzeba będzie włożyć dużo pracy, żeby wszystko odnowić. Teraz, kiedy sztorm rozproszył rzymską flotę, miał nadzieję, że znajdzie wreszcie na to czas. Allektus cieszył się z możliwości doglądania innych prac budowlanych niż te przy pobliskim kasztelu Portus Ardurni. Potężny prostokąt rosnących na brzegu murów i wież był dumą cesarza Karauzjusza. Był jego hardą odpowiedzią na możliwe zagrożenia ze strony imperatora rzymskiego lub frankońskich piratów. Natomiast Allektus, człowiek wykształcony, cieszył się bardziej elegancką mozaiką, posągiem lub polichromią niż twierdzą czy brzękiem oręża. Ale bez stanowiska ministra finansów, które zawdzięczał swojemu przyjacielowi Karauzjuszowi, nigdy nie zdobyłby wystarczającej ilości złota, aby kupić stary pałac. Zsiadł z konia, przeszedł przez westybul i dotarł na dziedziniec wewnętrzny. Skinieniem głowy pozdrowił ogrodnika plewiącego chwasty w zdziczałym ogrodzie i przycinającego w ozdobne łuki posadzone krzewy. Miał właśnie wejść do prywatnych pomieszczeń w tylnym skrzydle, gdy jego uwagę przykuł gwar głosów. Grupka ludzi stała przed bocznym traktem z pokojami dla służby, dyskutując zawzięcie, ale umilkła, kiedy podszedł. – Co się dzieje? – zapytał, starając się nadać swojemu głosowi przyjazne brzmienie. – Czy coś się stało? – Nie chce nam… – zaczął jeden ze sług, ale urwał w pół słowa. – Kto czego nie chce? – dopytywał się Allektus, który nie znał jeszcze po imieniu większości służących. – Tępak nie chce nas dopuścić do swojego człowieka z morza. Rozległy się głośne śmiechy, a pośród nich skrzeczenie Trozji: – Sam jesteś tępakiem!
Pomimo zmęczenia Allektus zaciekawił się, podszedł do drzwi i pozdrowił starszą kobietę, którą pamiętał z jednej z wcześniejszych wizyt. – Cóż to tam ma ten twój syn? – O panie, bo i dokąd mieliśmy go zabrać? – Kogo, twojego syna? – Nie, panie, mężczyznę leżącego na brzegu. Ungario niósł go przez całą drogę, a do tego wszystko, co znaleźliśmy nad morzem. Allektus pokiwał głową. Zdążył już usłyszeć o jego niedźwiedziej sile. – Chcę go zobaczyć. Trozja dała znak synowi, aby przepuścił pana domu. Ten pozdrowił potężnego osiłka gapiącego się na przybysza z przekrzywioną głową. – Buty znaleźć, człowieka z brzegu ja nieść! Allektus podszedł do łoża, przyglądając się leżącej postaci. Mężczyzna mógł mieć nieco ponad trzydzieści lat. Miał na sobie jasnobrązową tunikę z delikatnej wełnianej tkaniny, a na nogach eleganckie trzewiki z cholewami. Ciemnokasztanowe loki pokleiła w strąki morska woda, poczerwieniałą od słońca skórę pokrywały pęcherze, a na ranie na skroni zrobił się skrzep. – Żyje jeszcze? – zapytał z powątpiewaniem w głosie. Trozja wzniosła ręce. – Nie wiemy. Na brzegu jeszcze słabo oddychał, ale obawiam się, że bez pomocy medyka umrze. Jej pan przytaknął i ujął leżącego za rękę, wyczuwając słaby puls. Złoty pierścień z gemmą zdradzał majętność, a wypielęgnowane dłonie świadczyły, że nie wykonywał żadnego rzemiosła. Allektus zmarszczył czoło. To nie był zaginiony rybak; rozbitek należał do rzymskiej floty inwazyjnej i zajmował ważne stanowisko. W jego głowie mogły kryć się informacje warte sprowadzenia medyka. Pan domu podszedł do stojącej gromadki. – Jest w okolicy jakiś medyk? Jeden z mężczyzn potwierdził. – Tak, mieszka o dwie mile stąd, w Noviomagus. Mamy po niego posłać? Zmrok już zapada… Jego pan spojrzał na niego z niezadowoleniem. – Możemy też zaczekać, aż będziemy potrzebowali grabarza… – zauważył spokojnie. W chwilę potem w wietrzną księżycową noc wyruszył galopem jeździec. Gdy Flawiusz przebudził się w końcu z gorączkowych majaków, otaczający go świat zdawał się być jednym tępym bólem. Był poobijany i czuł się tak słaby, że każdy ruch kosztował go nieskończenie wiele wysiłku. Z trudem uniósł prawą rękę, jęknął i opuścił ją znowu.
Zbliżyły się szurające kroki. Kiedy otworzył oczy, o mało nie krzyknął. Stał przed nim stwór o zniekształconej twarzy, nierównym czole, zaślinionych wargach nieosłaniających krzywych zębów. – Człowiek z morza żyje, dobrze. Życie dobre! Najwidoczniej w Hadesie wszystko było jeszcze gorsze, niż pozwalały się tego domyślać sugestie kapłanów. Zamknął oczy i ponownie zapadł w półsen. Nagle, kiedy we wspomnieniach walczył z falami, poczuł rękę na swoim ramieniu i wystraszył się. – Jak się zwiecie? Podniósł powieki pełen obaw, że znowu ujrzy straszliwą maskę, ale mężczyzna, którego spokojny głos usłyszał, wyglądał zupełnie normalnie. Pociągła, spokojna twarz, dłuższa, lekko kędzierzawa broda, mądre oczy. Przełknął ślinę, odchrząknął i z trudem wykrztusił: – Flawiusz. – Doskonale. A dalej? – Verecundus – musiał jęknąć, tak bolało go gardło. – Przynieście mu ciepłego wina z korzeniami, rozmarynem i miodem. W chwilę później potężna ręka uniosła jego korpus, gdy tymczasem druga nie mniej mocarna dłoń przysunęła mu kubek do ust. Drobnymi łykami wypił podany napój. Najpierw piekło, ale zaraz poczuł się lepiej. – Gdzie jestem i kim wy jesteście? – W mojej willi koło Noviomagus – oczy pod prostymi brwiami przyglądały mu się uważnie. – Noviomagus Regnensium w Brytanii. Jestem Allektus, jeśli to wam coś mówi. Flawiusz przytaknął. – W rzeczy samej. Niewielu wiedziało, jakie imię nosi najbardziej wpływowy człowiek po Karauzjuszu, ale pracując dla namiestnika Augusta Treverorum, Flawiusz słyszał je kilkakrotnie szeptane po kątach. Jako minister finansów uzurpatora Allektus pozostawał najczęściej na drugim planie, poza tym nic więcej o nim nie wiedziano. – Cieszę się, że słyszeliście o mnie. Flawiusz zerknął na niego pytająco. – Z jakiego powodu? Czy zależy wam na moim zdaniu? – Nie, zupełnie nie – spokojny głos nie zdradzał żadnych uczuć. – Ale ponieważ znacie moje imię, potwierdza to moje przypuszczenia. – Jakie przypuszczenia? – Że nie jesteście pierwszym lepszym, tylko z określonego powodu wzięliście udział w wyprawie i opowiecie mi wiele interesujących rzeczy. – Allektus zwrócił się do stojącego za Flawiuszem słuchacza. – Ungario, zostaw nas
samych. – Rozległy się pomrukiwania, sapanie, oddalające się ciężkie, nierówne kroki. Zamknięto drzwi. – Czyż nie mam racji? Flawiusz z całych sił starał się nadać swojemu głosowi twardy ton. – Nie wolno mi niczego zdradzić na temat mojej pracy. Zostałem zobowiązany… Skurczył się, czując twardy uścisk na swoim ramieniu, choć Allektus pozostał przyjazny, jak gdyby wyjaśniał coś niczego nieświadomemu dziecku. – Gdybyście byli silni i wypoczęci, pewnie potrwałoby parę godzin, zanim zaczęlibyście mówić. I mielibyście tylko jedno pragnienie, wykrzyczeć mi wszystko, co chciałbym wiedzieć – mężczyzna wstał. – I żeby to się skończyło. Żeby rozpalone żelazo już nigdy nie zbliżyło się do waszego ciała. Żeby już nigdy z sykiem go nie dotykało… – zrobił kilka kroków po pomieszczeniu. – Oczywiście, nie brakuje takich zaślepionych fanatyków jak chrześcijanie, wolących raczej umrzeć w cierpieniach, niż wyrzec się ukrzyżowanego Boga. – Nieruchoma twarz przyglądała się Flawiuszowi. – Ale wy nie należycie do tych szaleńców. Nikt nie uważa Maksymiana za boga, za którego warto oddać życie. Dlatego ulegniecie szybciej – brzmiało to trzeźwo, nie jak pogróżka, lecz raczej stwierdzenie kogoś, kto wiedział, jak to zwykle wygląda. – Znacznie szybciej. Wybierajcie więc. – Co mam wybierać? – Flawiusz poczuł ciarki. – Współpracę ze mną. Bezwarunkową szczerość, gdyż wiem więcej, niż się wam wydaje, i porównam wszystko z moimi sprawozdaniami. Albo… – tu Allektus wzruszył ramionami – najpierw żelazo, a potem niewola. – A jeśli… odpowiem szczerze na wszystkie pytania, to co dalej? – Wszystko zależy od wartości waszych wyznań. Godzinną relację Flawiusza przerywały jedynie precyzyjne pytania Allektusa, aż wreszcie usłyszał zbawienne: – Zakończmy na dzisiaj. – Pan domu podszedł do drzwi, gdzie jeszcze raz się odwrócił: – Będą was pielęgnować, żebyście szybko wrócili do sił. Być może będę was potrzebował. W ciągu następnych dni Allektus zjawił się jeszcze kilkakrotnie, wypytując dokładnie o sprawy, co do których Flawiusz nigdy by nie pomyślał, że są znane rebeliantom. Opiekowano się nim dobrze, ale jego stan się nie poprawił, aż wreszcie medyk pokręcił z troską głową. – Organizm jest mocno osłabiony. Zalecam kurację w Aquae Sulis i złożenie ofiary w świątyni Minerwy. Allektus wyraził zgodę. – Znakomicie. Cesarz też się tam udaje. Wykorzystam tę okazję do spotkania z nim. – Przywołał jednego z służących: – Zatroszcz się o to, aby jutro rano zjawił się tu wóz cursus publicus do przetransportowania chorego.
Gdy dwa dni później Flawiusz przybył do Aquae Salis, czuł się zbyt zmęczony i wyczerpany, żeby choć rozsunąć zasłony i wyjrzeć na zewnątrz. Odgłosy miasta docierały do wnętrza powozu niczym stłumiony poszum, zakłócany od czasu do czasu pokrzykiwaniami woźnicy przepędzającego z drogi powolnego tragarza lub kuśtykającego żebraka. Gdy dojechali w okolice świątyni, Flawiusza ułożono na noszach i wniesiono do term. Pod ich kopułą dymił sporej wielkości basen zasilany wodą z położonego w pobliżu świętego źródła. Drgnął, gdy gorąca ciecz obmyła mu ciało, ale potem odprężył się, delektując się tym, że troszczą się o niego, a on nie musi się o nic martwić. Codziennie spędzał tam kilka godzin. Masowano go i karmiono przyprawionym ziołami bulionem, wzmacniającymi daniami z dużą ilością jęczmienia, fasoli i oliwy z oliwek, jakie otrzymywali ranni gladiatorzy, a do tego co drugi dzień mięsem. Gdy usłyszał, że Allektus nakazał złożyć w ofierze przed świątynią bogini Sulis – jak miejscowi nazywali Minerwę – ofiarę z owcy, a ponadto wrzucił do pobliskiego źródła tabliczkę z prośbą o uzdrowienie, złagodniała jego złość na człowieka, który zmusił go do zdrady powierzonych mu tajemnic. Cesarza Karauzjusza widział tylko przez chwilę, gdy pewnego dnia zamknięto cały kompleks. Choć cieszył się protekcją Allektusa, jego nosze przesunięto w kąt przedsionka. Wsparł się na łokciu i pomiędzy kolanami żołnierzy dojrzał krępego mężczyznę z krótko przystrzyżonym zarostem i kanciastą wysuniętą do przodu szczęką, maszerującego zdecydowanym krokiem w stronę basenu z gorącą wodą. Dwie godziny później otworzono termy dla żołnierzy. Flawiusz znalazł się pośrodku hordy muskularnych osiłków wykrzykujących do siebie, opowiadających sprośne dowcipy, porównujących blizny i przechwalających się bohaterskimi czynami. Spędziwszy pół godziny w gorącej wodzie, przysiadł w milczeniu w jednej z otaczających basen nisz, przysłuchując się mieszaninie kiepskiej łaciny, galijskiego, swebskiego, jak i innych języków pochodzących zapewne ze Wschodu. Rzymianie stworzyli Imperium, a teraz płacili barbarzyńcom, aby chronili je przed podobnymi do nich samych, pomyślał z goryczą. Oby tylko nigdy nie uświadomili sobie swojej siły… Gorąca para zmęczyła go, więc oparł się o ścianę, powieki mu opadły i już zasypiał, gdy z drzemki wytrącił go znajomy głos, głośny, dudniący, przechodzący od żołnierskiej łaciny na frankoński. Flawiusz otworzył oczy i jego spojrzenie skoncentrowało się na niedźwiedziowatym żołnierzu. Szeroka czaszka z niskim czołem, do którego kleiły się mokre jasne włosy, osadzona na potężnym korpusie; pod natartą oliwą skórą ramion prężyły się muskuły podobne do walczących ze sobą splecionych węży. Potem powędrował wzrokiem nieco niżej, nie mogąc oderwać oczu od nóg
Germanina. Struktura skóry nad kostką była zmieniona. Wyglądała tak, jak gdyby kilkakrotnie zgnieciono purpurowy pergamin, a następnie znowu go wyprostowano. – Czego się gapisz na moje nogi? – Flawiusz drgnął wystraszony, spoglądając w twarz legionisty, która wydała mu się znajoma. Zmrużone oczy pod nabrzmiałymi powiekami przyglądały mu się podejrzliwie. – Coś ci się nie podoba? – Nie, tylko się… rozglądam. Zostaliście ranni? – A cóżby innego? – w głosie zabrzmiała pogróżka. – Obchodzi cię to? – Oczywiście, że nie – odparł duumwir, z trudem zachowując spokój. – Sam jestem chory… – Chory? – żołnierz zarechotał z pogardą. – Pewnie niestrawność żołądka od nadmiaru ostryg, co…? – Zostaw go w spokoju – mruknął kompan Franka. – Czy to jego wina, że ci kiedyś poparzono nogi? Blondyn odburknął coś jeszcze, a potem dodał jakby do siebie: – Któregoś dnia dorwę tych, którzy mi to zrobili i wszystkich wykończę. Wszystkich. Ale powoli, bardzo powoli… – przy tym spoglądał przez unoszącą się w górę parę na Flawiusza, jak gdyby czegoś szukał, po czym potrząsnął głową i zanurzył się znowu w gorącej wodzie. Flawiusz poczuł ulgę, że minione lata zmieniły go. Teraz na jego ciemnych lokach pojawiły się pierwsze siwe pasemka, przybrał na wadze, skronie przykrywał mu opatrunek, a twarz ciągle jeszcze szpeciły niewyleczone pęcherze. Ale najważniejsza, bo utrudniająca rozpoznanie, była pewnie broda, jaką nosił od kilku lat. Szeptem zwrócił się do kąpielowicza siedzącego obok niego. – Kim jest ten człowiek? – Pochodzicie z tamtej strony muru Hadriana? To Berus, jeden z podoficerów najemników frankońskich tworzących straż przyboczną Karauzjusza. Flawiusz poczuł ucisk w żołądku, ale szybko się opanował. Prawdopodobieństwo, że Frank go rozpozna, było raczej niewielkie, chociaż niewykluczone. Odetchnął więc dopiero, gdy w dwa dni później cesarz opuścił miasto. Allektus udał się wraz z nim do Londinium. Po tygodniu zaczął czuć się coraz lepiej, ale nie odzyskiwał sił tak szybko, jak tego oczekiwał. Chociaż zawsze starał się prowadzić zdrowy styl życia, unikając wystawnych uczt i mieszanego wina, dopiero teraz dotarło do niego, że w wieku trzydziestu sześciu lat minął czas jego młodości. Przeżyłem
Aleksandra Macedońskiego o trzy lata, pocieszał się z wisielczym humorem. Tyle tylko, że jego nazwano Wielkim. Ja natomiast siedzę tu jako więzień rebeliantów i powinienem się cieszyć, że nie zesłali mnie do kopalni ołowiu… Potem jednak porzucił te myśli. W towarzystwie dwóch krzepkich niewolników, których Allektus pozostawił do pilnowania go i do pomocy, rozpoczął na piechotę zwiedzanie miasta – najpierw powoli, odpoczywając przy każdej insuli, a potem wykazując coraz większą wytrzymałość. Po dziesięciu dniach, gdy mógł już w termach uprawiać gimnastykę, otrzymał zapieczętowane pismo z poleceniem natychmiastowego wyjazdu do Londinium. Zaczął się zastanawiać, jakie to pytania mogły jeszcze przyjść Allektusowi do głowy, bo przecież ciągle udzielał jakichś odpowiedzi. A może pozwolą mu odejść, skoro wycisnęli z niego wszystko? Mógłby sprzedać pierścień, żeby zapłacić za rejs i podróż do domu. W każdym razie musi jeszcze podziękować Trozji i Ungario za uratowanie mu życia. Następnego dnia wyruszyli wczesnym rankiem. Świeciło słońce i duumwir rozkoszował się wiosennym ciepłem, podczas gdy przed jego oczyma przewijały się zielone pagórki, na których pasły się stada jasnobrązowych owiec, a co parę mil ukazywały się czerwone dachy okazałych willi. Wszystko sprawiało sielskie wrażenie, choć i w tej prowincji nawet tak małe mieściny jak Calleva zostały ufortyfikowane. Sprawiały jednak wrażenie zamożnych i raczej dumnych z bielonych wapnem murów, na których wymalowane czerwoną farbą fugi dawały złudzenie większych kamiennych bloków. Zupełne przeciwieństwo północnej Galii mijanej przez Flawiusza w drodze do Bononii. Tam wszędzie kłuły w oczy ruiny po ostatniej napaści Germanów, a nawet tak znaczące miasta, jak Lutetia zamknęły się w obrębie fortyfikacji broniących teraz zaledwie części wcześniejszego terenu. Po kilku dniach dotarli pod Londinium nad Thamesis, przekroczyli długi most nad leniwie płynącą rzeką i minęli bramę miejską. Ruszyli wzdłuż ulicy zabudowanej po obu stronach dwupiętrowymi domami, gdzie w podcieniach piekarze oferowali chleby, szynkarze próbowali zwabić przechodniów do tawern, szewcy rozłożyli warsztaty, a żebracy pożądliwie wznosili w górę swoje miseczki. Przechodząc pod monumentalnym łukiem, wkroczyli na forum, którego północną stronę zajmowały ruiny wielkiej bazyliki. Przez osmalone, puste otwory okienne widać było warsztaty kowali i unoszące się nad nimi smugi szarego dymu. Obok, po prawej stronie stał gmach, gdzie Allektus urządził swoją pracownię. Dwóch wartowników zasalutowało, gdy niewolnicy wprowadzili Flawiusza przez bramę na szerokie schody, przytrzymując skrzydła drzwi. Znalazł się w wysokim pomieszczeniu o ciemnobrązowym kasetonowym suficie, którego
środek zajmował dębowy stół wsparty na toczonych nogach, a na nim piętrzyły się pergaminowe zwoje. Siedzący za nim mężczyzna zerknął na przybysza, po czym wskazał na stołek. – Proszę. Jak się czujecie? – Dzięki, o wiele lepiej. Minerwa zasłużyła na swoją ofiarę. – To dobrze. Chciałbym porozmawiać z wami o waszej przyszłości. Flawiusz spojrzał uważniej na gospodarza. – O mojej przyszłości? – Owszem, ponieważ będę was potrzebował. – Potrzebował? Mnie? Myślałem, że powiedziałem wam już wszystko, czego chcieliście się dowiedzieć. – Zrobiliście to – odparł Allektus, biorąc zwój papirusu. – Tylko czy wydaje się wam może, że tym samym zdobyliście prawo do życia w bezczynności? – Oczywiście, że nie – zaprzeczył Flawiusz, zastanawiając się przy tym gorączkowo, jak powinien się zachować. – Myślałem… – Moje plany przewidują co następuje – przerwał mu gospodarz. – Mam kontakty na terenie podległym władzy naszych cesarskich współbraci, jak Maksymiana i Dioklecjana tytułuje imperator Karauzjusz. Flawiusz zauważył lekką drwinę w kącikach ust Allektusa. – Mój najważniejszy człowiek usadowił się, gdyż tak zechcieli bogowie, w Augusta Treverorum. Nie wiem jednak, czy to, co mi pisze, jest zgodne z prawdą. Jednocześnie jednak od tego, czy właściwie potrafię ocenić te wieści, zależą ważne decyzje, przy których mam służyć radą cesarzowi. Rozumiecie mnie? – Nie całkiem – odrzekł Flawiusz, próbując zyskać na czasie. – Kim jest ta osoba? – Jesteście naprawdę tacy naiwni, czy też może gorąca woda w Aquae Sulis rozmiękczyła wam rozum? – zapytał ostro, że duumwir drgnął. – Powiedzcie po prostu, że wolicie pracować na papkę z orkiszu w jednym z kół obrotowych, w jakich niedaleko stąd biegają dzień w dzień niewolnicy, czerpiąc wodę ze źródła. Czy wyraziłem się jasno? Flawiusz przytaknął, a minister finansów kontynuował: – Tego, że imię mojego łącznika musi pozostać tajne, tego nie potrzebuję wyjaśniać. Pomożecie mi lepiej rozumieć jego sprawozdania i zadawać właściwe pytania. Również podchwytliwe, żeby sprawdzić jego wiarygodność – Allektus wstał z miejsca. – Od jutra jako współpracownik do zadań specjalnych przynależeć będziecie do mojego sztabu. Trzymajcie się z dala od innych, a będziecie dobrze opłacani i… – tu przeciągnął ręką po brodzie – … dobrze strzeżeni. Jeśli będę zadowolony z waszej pracy, droga do awansu stoi otworem. Jakieś pytania?
Flawiusz zawahał się. – Dziękuję, to oczywiście wielki zaszczyt. – W takich zdaniach kryją się najczęściej zastrzeżenia. – Mam… rodzinę w Augusta Treverorum. Żonę, troje dzieci… Oczekujecie ode mnie, że już nigdy ich nie zobaczę? Minister przyjrzał się mu w zamyśleniu. – Kochacie waszą żonę? – Flawiusz przytaknął bez słowa. – Chcecie wracać, choć moglibyście u mnie wiele osiągnąć? – Flawiusz znów skinął głową. – Allektus ponownie przeciągnął ręką po brodzie. – Przynajmniej jesteście szczerzy. Wasza wartość jako narzędzia do sprawdzania mojego źródła będzie, rzecz jasna, z czasem malała, ponieważ nie macie kontaktu z ojczystymi stronami. Po dwóch, najwyżej trzech latach nie będę już mógł wykorzystywać was do tego. Ale na pewno zgodzicie się z tym, że nie jest to zajęcie, które wypełni wam każdy dzień. Duumwir skinął lekko głową, gdy tymczasem jego rozmówca kontynuował: – W Brytanii brakuje dobrego pieniądza. Nasi rzemieślnicy, budowniczowie, szynkarze, a nawet – przy tych słowach uśmiechnął się – poborcy podatkowi potrzebują pilnie nowych monet. Cesarz chce wykorzystać ten środek, aby pokazać ludności, kto teraz sprawuje władzę. Dlatego też oczekuję, że zapoznacie się z zarządzaniem finansami i jak najszybciej obejmiecie prowadzenie mennicy w Camulodunum. Drugiej pod względem ważności po Londinium. Potrzebuję tam kogoś, kto nie macza palców w miejscowych szachrajstwach. Jeśli będę zadowolony z waszej pracy… – Allektus spojrzał Flawiuszowi w oczy, a on wytrzymał jego wzrok – jeśli nie będzie powodów do skarg, to najdalej po trzech latach będziecie mogli wracać… Jeśli, oczywiście, nadal będziecie chcieli. – Trzy lata mogą się ciągnąć… – Chcąc je spędzić w ciepłym łożu waszej małżonki, nie trzeba było brać udziału w ryzykownych wyprawach – odparł na to Allektus. – Gdyby wszystko odbyło się według waszych wyobrażeń, już dawno rozszarpałyby mnie na arenie dzikie zwierzęta. Musicie pojąć, że moje wyrozumienie dla waszych trosk ma swoje granice. Flawiusz poczerwieniał. Docinki dotknęły go mocniej, niż jego rozmówca przypuszczał. – Czy przynajmniej mogę liczyć na powiadomienie mojej rodziny, że żyję? Allektus zastanawiał się przez chwilę. – Zobaczę, co da się zrobić przez mojego łącznika. Zanim pójdziecie, potrzebuję waszego podpisu. – Co mam podpisać? – Wasze sprawozdanie o tym wszystkim, co mi powiedzieliście.
Dobrowolnie, ma się rozumieć. – Dobrowolnie? – uśmiechnął się Flawiusz z goryczą. – Decyzja należała do was. To tylko małe zabezpieczenie, żebyście przed czasem nie pobiegli ku wybrzeżu, próbując zakraść się na następny statek. Bo wtedy ten dokument, który wręczę wam w dniu wyjazdu, mógłby się szybko znaleźć w ręku cesarza Maksymiana – Allektus wskazał na stół ze zwojem papirusu. – Tu są atrament i trzcina do pisania. Bądźcie uprzejmi, zanim wyjdziecie, wyraźnie podpisać i przypieczętować waszym sygnetem. Gdy Flawiusz złożył swój podpis i zbierał się już do odejścia, kolejny raz dotarł doń spokojny głos. – Coś jeszcze chciałem powiedzieć. Wasza broda… – Co z moją brodą? – …nie podoba mi się. Nie lubię podwładnych, którzy chcą wyglądać tak samo jak ich panowie. Zgolcie ją. Flawiusz chciał coś powiedzieć, ale odchrząknął tylko, skłaniając się w milczeniu. Teraz jak najszybciej należało się zapoznać z kwestią zarządzania finansami. W tym czasie musi spróbować schodzić z drogi frankońskim najemnikom, których Karauzjusz skoszarował w kasztelu na północnozachodnim skraju miasta. W Camulodunum niebezpieczeństwo natknięcia się na nich nie będzie już tak duże. W tej najstarszej rzymskiej kolonii w Brytanii będzie mógł w spokoju snuć swoje plany – inne, niż wyobrażają to sobie Allektus i jego pomocnicy. Ponownie obudziła się w nim niechęć do tego człowieka, dla którego inni ludzie zdawali się co najwyżej środkiem do celu. Ale jeśli karierę można zrobić jedynie maskując się, używając podstępu i nie mając skrupułów, to dostosuje się do tego. Skoro nie dają mu wyboru, będzie grał zgodnie z ich regułami. I to może nawet lepiej, niż mogłoby się im wydawać… Coraz krótsze stawały się ciemne noce, coraz dłuższe dni. Flawiusz wykorzystywał je, aby zapoznać się ze wszystkim, co musiał wiedzieć – od kwestii podatkowych do mennictwa; skąd pochodzą niezbędne rudy metali, w jakiej proporcji należy je stapiać ze sobą, jak przygotować matrycę oraz metalowe krążki, na których dźwięcznym uderzeniem młota wytłaczało się wizerunek cesarza. Zaczął też zwracać uwagę na napisy, których dotąd prawie nie zauważał, oraz właściwie pojmować słowa „Expectate veni” (przyjdź, długo wyczekiwany) jako cytat z Wergiliusza, którym Allektus miał zamiar przypodobać się imperatorowi. Późnym popołudniem, gdy słońce już zachodziło – dużo później, niż przywykł do tego w Augusta Treverorum – wybierał się czasami nad brzeg Thamesis, przyglądając się cumującym tam statkom. Słyszał plusk fal rozbijających się o mur kei, wciągał w płuca stęchły zapach wody i wsłuchiwał się w odgłosy
portu. Znowu, podobnie jak w Mogontiacum, spoglądał tęsknie na obcych marynarzy ładujących towar na statki, by następnego dnia popłynąć w dół rzeki, ku porannemu słońcu, na morze, ku wolności i przestrzeni, których jemu wzbraniano. Czasami kusiła go myśl, aby poprosić jednego z ludzi morza, żeby go zabrał, lecz nie uszło jego uwagi, że podczas każdego z tych spacerów poddawano go pilnej obserwacji. Wracał więc z powrotem, zaglądał do tawerny na posiłek, by wypić jedno lub dwa piwa, rzucić kośćmi o kilka monet z nieznajomym, a potem udawał się na spoczynek. Unikał korzystania z rozrywki oferowanej na arenie, gdyż ta leżała w pobliżu południowowschodniej części kasztelu, gdzie swoje koszary mieli frankońscy najemnicy. Po czterech miesiącach stwierdził, że nauczył się już na tyle, aby poprosić Allektusa o przeniesienie do Camulodunum, ale ten go uprzedził, każąc mu przyjść do siebie. Z pogodną miną przekroczył próg wysokiego pomieszczenia z ciemnym drewnianym sufitem, przez którego okna słońce rzucało skośne promienie, tak że siedzący za stołem mężczyzna kąpał się w jednej z jasnych plam. Kolejny raz wolno mu było usiąść na stołku, lecz tym razem minister finansów sprawiał wrażenie zmęczonego i zaproponował mu nawet kubek wina. – Doniesiono mi, że z wielką pilnością zabraliście się do pracy… Flawiusz łyknął napitku i uśmiechnął się: – Wypełnienie tej części naszej umowy nie stanowiło większego problemu. Nigdy bym nie pomyślał, że to zadanie może się okazać tak interesujące. – Cieszy mnie to – skwitował Allektus. – Jesteście gotowi udać się do Camulodunum? – Tak jest, nawet jutro, jeśli taka jest wasza wola. – Doskonale. Weźcie to – gospodarz rzucił mu mały, lecz stosunkowo ciężki skórzany mieszek, który Flawiusz schował za pazuchę. – Zajrzyjcie jeszcze jutro, otrzymacie diploma na cursus publicus oraz zwój z moimi poleceniami. Flawiusz zamilkł w oczekiwaniu, ale jego rozmówca spoglądał tylko na stół, więc zdobył się w końcu na odwagę: – Podczas naszej ostatniej rozmowy poprosiłem was o coś. Wspomniałem o możliwości powiadomienia mojej rodziny. Allektus spojrzał na niego, sięgnął po zwój papirusu, złożył go tak, że widoczna stała się tylko górna część, i uniósł ku górze. – Ta odpowiedź nadeszła wczoraj. Flawiusz wstał z miejsca i podszedł do stołu, spoglądając na równe linie pisma uncjalnego, które zdawały się maszerować po papirusowej karcie niczym czarne kolumny żołnierzy. Zaczął czytać, przerwał, znowu zagłębił się
w lekturze, potem kolana mu zmiękły, a pomieszczenie zdawało się wirować wokół niego. Musiał wytężyć wszystkie siły, aby nie zacząć krzyczeć. Ociężałym krokiem wrócił do swego krzesła i usiadł ciężko. – Przykro mi – mruknął Allektus, opuszczając zwój. – Sam nie mam rodziny, ale mogę sobie wyobrazić, jak się czujecie. Flawiusz siedział przez chwilę w milczeniu, kiwając głową, a tymczasem przez okno do pracowni wdzierały się odgłosy dalekiego forum. Wreszcie spojrzał w oczy brodatemu rozmówcy. – W jaki sposób otrzymaliście tę wiadomość? – No więc… dostarczył ją pewien podróżny. Nie trzeba jej było ani szyfrować, ani ukrywać – ostatecznie w jej treści nie ma niczego takiego, co należałoby zataić przed benefiziarieres. Po chwili przerwy gospodarz kontynuował spiesznie, jak gdyby nie mogąc znieść ciężaru ciszy. – Zazwyczaj ukrywamy nasze wiadomości w beczkach, w których w słonej wodzie transportuje się żywe ostrygi. Nawet jeśli handel z nami oficjalnie jest zabroniony – to z tego przysmaku z Brytanii nie potrafią zrezygnować nawet namiestnicy miast i nakazują, by urzędnicy przymknęli oko – Allektus uśmiechnął się z przymusem. – Za to nabywamy wino mozelskie, a przy okazji w jednej z beczek zawsze znajduje się coś innego… W gabinecie ponownie zapadła cisza, w końcu Flawiusz wstał z miejsca. – Dziękuję za wasze starania, choć wolałbym nigdy tego nie przeczytać – w drzwiach odwrócił się jeszcze. – Jutro jadę do Camulodunum, a co będzie za trzy lata, to wiedzą jedynie bogowie… Zszedł po schodach i wkroczył na forum, wtapiając się w ludzką ciżbę, ale nie zauważając nikogo. Nie dostrzegł handlarza wyjmującego dla niego jabłko ze skrzynki z towarami. Nie zważał na kuszące spojrzenia mocno uszminkowanej dziewczyny o farbowanych jasnych włosach. Nie słyszał handlarza zachwalającego swój towar, czyli akurat grzebienie, i minął obojętnie stragan sprzedawcy pierników. Całymi godzinami wędrował bez celu po ulicach miasta, skręcał w boczne zaułki, przecinał place i szedł dalej, ciągle dalej. Wreszcie gdy słońce znikło za horyzontem, oprzytomniał na brzegu Thamesis. Wyczerpany przysiadł na starej beczce, wpatrując się w wodę. Jego życie utraciło sens. Czy nie lepiej byłoby skończyć ze wszystkim…? Kusząca myśl, żeby nie musieć wieczorem kłaść się na spoczynek i rankiem budzić znowu tylko po to, aby po kilku chwilach błogiej nieświadomości poczuć nieznośny ból. Ból wspomnień zatruwający każdą radość, mącący spoczynek, odbierający smak potrawom i zainteresowanie działaniu. Po co dłużej znosić ten Hades na
ziemi? Każdy człowiek jest przecież panem własnego życia i każdy ma prawo położyć mu kres. Uniósł się, podszedł do kei i zapatrzył się w ciemną masę wody płynącą ku morzu z nieubłaganą wytrwałością. Skok, krótka agonia i byłoby po wszystkim. Najlepiej z niedalekiego mostu, którego spinający brzegi ciemny kontur odbijał się w rzece. Flawiusz ruszył wzdłuż brzegu, ciągle przyspieszając kroku, aż wreszcie zaczął biec. Niewiele brakowało, a nie dosłyszałby skrzeczącego głosu: – Panie, daj jałmużnę staremu marynarzowi! Duumwir obejrzał się, potrzebując dłuższej chwili, aby w stercie łachmanów dojrzeć człowieka. Ale przystanął, spoglądając na pomarszczoną twarz okoloną gęstwą siwych włosów. Spod połatanego płaszcza obok zawiniętej w szmaty stopy wyglądał drewniany kikut. – Tylko drobną monetę, panie. I niechaj bogowie będą wam dalej przychylni… Flawiusz podszedł bliżej. – Dlaczego myślisz, że bogowie mogą mi być przychylni? – Jesteście, panie, młodzi i dobrze odziani. Do tego mężczyzną, na widok którego kobiety nie zwykły zastanawiać się zbyt długo… Mimo woli Flawiusz musiał się uśmiechnąć. – Stary pochlebco – Flawiusz spoważniał. – Gdybyś wiedział, co dzieje się w moim wnętrzu… Gdybyś się tylko domyślał… Niewiele brakowało, a opowiedziałby żebrakowi o swoich losach, ale sięgnął do kieszeni i jego palce natrafiły na mieszek od Allektusa. Wyciągnął zeń monetę i nie przyglądając się jej w ciemnościach, rzucił ją starcowi: – Bierz i zamów sobie w następnym szynku dzban wina. Odwrócił się z zamiarem odejścia, gdy zatrzymał go okrzyk. – Na Merkurego… Daliście mi… To nie może być! – Co się dzieje? Coś ci nie pasuje? – warknął rozrażniony Flawiusz. – Nie o to chodzi, panie, tylko czy wiecie, co mi daliście? Żebrak uniósł monetę, a Flawiusz dojrzał, że to błyszczący aureus. Wyjął mieszek zza pazuchy, znalazł w nim kolejnych pięć sztuk złota i wzruszył ramionami. – Zatrzymaj go i baw się dobrze. Ja już nie potrzebuję pieniędzy. – Bardzo chętnie, ale tylko wtedy, jeśli wolno mi będzie was zaprosić… – Jeszcze stawiasz warunki co do przyjęcia podarunku? – duumwir nie bardzo wiedział, czy zuchwałość rozmówcy bardziej go bawi, czy złości. – Nie zrozumcie mnie źle. Jeśli taki nędzarz jak ja będzie chciał zapłacić aureusem, gospodarz nie będzie miał wydać i zawoła straż, bo powie, że go
ukradłem. Dlatego poprosiłem, żebyście poszli ze mną – oczywiście, jako mój gość! Ostatnie słowa zostały wymówione z taką godnością, że Flawiusz musiał się uśmiechnąć. Zaraz też pomógł starszemu człowiekowi wstać i ruszył wraz z nim do pobliskiej tawerny. Nagle poczuł, jak bardzo jest głodny, więc zamówił dla nich obu gulasz rybny, a do tego dzban wina, z pełnym szacunku gestem postawiony na stole przez samego szynkarza. – Gościć was to prawdziwy zaszczyt – pomrukiwał pod nosem z galijskim akcentem, nalewając przez sitko wino do kubków. – Pijcie na zdrowie. To chleb z oliwkami, a za chwilę podadzą jedzenie. – Co za szczęśliwy dzień – westchnął kaleka, unosząc swój kubek. – Jestem Chraucjusz. Za was, mojego nieznanego dobroczyńcę! Flawiusz również się przedstawił i przepił do rozmówcy, przyglądając mu się w migotliwym świetle potrójnego płomienia oliwnej lampki. Liczył sobie około sześćdziesięciu lat, twarz miał obsianą zmarszczkami i jasne krzaczaste brwi. Gdy otwierał usta, widziało się, że minione lata pozostawiły mu w górnej szczęce trzy, a w dolnej jedynie dwa zęby. Siwa, lekko kędzierzawa grzywa czyniła go podobnym do leciwej kobiety. – Jestem Batawem znad ujścia Renu, ale od młodości w służbie rzymskiej. – We flocie cesarskiej? – Zgadza się. Służyłem w niej prawie dwadzieścia lat, gdy podczas sztormu złamany maszt runął i zmiażdżył mi nogę. Wdała się gangrena i musiano ją odciąć – przytaknął Chraucjusz i skrzywił się. – Niezbyt miły dzień, ale za to oszczędzam na szewcu – wybuchnął śmiechem. – Ale i tak dobrze mi się wiedzie. A wy? Co to za nieszczęście was spotkało? Nagle Flawiusz poczuł wdzięczność, że może się zwierzyć komuś obcemu, więc opowiedział mu całą historię zatonięcia statku i przyjęcia przez Allektusa. – Niebezpieczny pan – zgodził się żebrak. – Nie znosi żadnego sprzeciwu. Powiadają, że ma wszędzie swoich szpiegów i pociąga za sznurki za plecami Karauzjusza. – Skąd o tym wiesz? – Wielu żebraków to starzy marynarze, którzy się znają. Siedzimy wszędzie i nikt nie zwraca na nas uwagi. Mamy czas, żeby posłuchać, a potem wymienić się zasłyszanymi wieściami – Chraucjusz próbował przeżuć kawałek chleba, ale westchnął tylko i zanurzył pieczywo w winie. – Niektórzy spośród nas zarabiają nawet po denarze, pracując dla niego. – Włożył namoczony chleb do ust, mlasnął z zadowoleniem, po czym ponownie zwrócił się do duumwira. – A wy teraz jesteście zrozpaczeni, bo siedzicie tutaj, a nie z waszą rodziną? Wino i obce otoczenie sprawiły, że Flawiusz zapomniał na chwilę o własnej
niedoli. – Dzisiaj Allektus wezwał mnie do siebie i pokazał mi list, który otrzymał od swojego szpiega w Augusta Treverorum. Przeczytałem w nim – przełknął ślinę – że cała moja rodzina zginęła. W domu wybuchł pożar i nikt się nie uratował… Obaj mężczyźni zamilkli. Pożary były codziennością wielkich miast, a jeśli nawet działała straż pożarna wyposażona w pompy kolbowe, to często mogła jedynie zapobiec przerzuceniu się ognia na sąsiednie budowle. Starszy człowiek położył kościstą dłoń na ramieniu swojego towarzysza. – Wiem, jak się czujecie – bąknął nieśmiało. – Moja żona zmarła w połogu. Minął długi czas, zanim się z tym pogodziłem. – Jest to w ogóle możliwe? – powątpiewał Flawiusz. Jego rozmówca przytaknął. – Tak, trochę to trwa, ale jest możliwe. Moja żona pragnęła, abym żył dla niej dalej. Abym wspomnieniami dawał jej siłę w Hadesie, aż któregoś dnia tam się spotkamy. Musiałem jej to obiecać na łożu śmierci… Przyniesiono gulasz rybny i obaj mężczyźni zaczęli jeść w milczeniu. Flawiusz zastanawiał się nad tym, czego życzyłaby sobie Aqmat. Na pewno nie tego, przeszło mu przez głowę, żeby zakończył życie w brudnej rzece. Nie wspominając nawet o ojcu, który jako chrześcijanin wierzył, że tylko Bóg, który dał życie, może je również odebrać. – Moja żona też pewnie by chciała, żebym żył – oświadczył cicho. Zrobiło się późno, gdy wreszcie Flawiusz zapłacił, wcisnął resztę pieniędzy w dłoń Chraucjusza i obaj opuścili tawernę. – Co teraz? – zapytał, wspierając starego. – Mogę cię dokądś zaprowadzić? – Nie – zaśmiał się Bataw. – Poszukam sobie miejsca do spania w sieni najbliższego domu. Jeszcze raz wielkie dzięki. A jeśli będziecie kiedyś potrzebować pomocy w Londinium, wystarczy powiedzieć któremuś z żebraków, że posyła was Chraucjusz. – To ja dziękuję – odrzekł Flawiusz. – Pomogłeś mi bardziej, niż myślisz. Gdyby nie ty, to pewnie teraz niosłyby mnie fale Thamesis. Następnego dnia duumwir spakował swoje manatki. U Allektusa zostawił zawiniątko z dwoma aureusami dla Trozji i Ungario – podziękowanie za uratowanie życia. Przechodząc obok księgarni, kupił na podróż rozpadającą się kopię Roczników Tacyta, aby możliwie jak najmniej myśleć o swoim losie. Na stacji Cursus Publicus pokazał swój dyplom, wsiadł do przygotowanego wozu i wyruszył w drogę. Przenocowawszy w mansio w Caesaromagus, udał się następnego dnia w
kierunku Camulodunum. Podczas gdy jego pojazd toczył się po płaskiej równinie, Flawiusz zapoznawał się z wielkim powstaniem Brytów sprzed dwustu trzydziestu laty. Nawet sam rzymski historyk nie ukrywał, jak brutalnie potraktowali nową prowincję poborcy podatkowi i jak bezwzględnie legionowi weterani przepędzali miejscową ludność z jej własnej ziemi. Szczep Trinowantów został zmuszony do sfinansowania w Camulodunum budowy świątyni poświęconej boskiemu cesarzowi Klaudiuszowi. Jednakże to potraktowanie Boudiki, królowej wdowy ze sprzymierzonego z Rzymem szczepu Icenów, sprawiło, że miara się przebrała. Chociaż zmarły władca pozostawił w spadku połowę swojej własności cesarzowi Neronowi, aby ocalić przynajmniej resztę dla obu córek, prokurator zarekwirował wszystko, nakazując zgwałcić dziewczęta, a wdowę ukarać chłostą. Zemsta Boudiki okazała się straszna. Niczym furia zorganizowała powstanie rozszerzające się lotem błyskawicy. Po wybiciu rzymskiego garnizonu Brytowie zaatakowali Camulodunum, wycięli w pień mieszkańców i podpalili miasto. Następnie wściekłe hordy zgotowały podobny los Londinium i Verulaminum. Nie brano jeńców – kto nie zginął od razu, ten cierpiał męki palony na stosie, przybity do krzyża lub odzierany ze skóry. Zabito wtedy, jak zapisał Tacyt, około 70 000 mężczyzn, kobiet i dzieci. Wkrótce jednak zwyciężyły legiony rzymskie i zgotowały krwawą łaźnię… – Panie, jesteśmy w Camulodunum! Flawiusz podniósł wzrok i odsunął zasłonę, dostrzegając wystającą nieco z muru miejskiego bramę szerokości około dwóch stóp, przez którą cisnęli się piesi. Wóz powoli wtoczył się do miasta wzdłuż głównej drogi. Po chwili na horyzoncie ukazało się forum, na środku którego wznosiła się spora budowla otoczona kolumnadą. Flawiusz zadrżał, wyobrażając sobie, jak kiedyś właśnie tutaj, w świątyni Klaudiusza zabarykadowali się ostatni obrońcy, czekając daremnie na odsiecz. Ale nie zachowały się żadne ślady konfliktu. Sanktuarium stało nieuszkodzone, dumnie prezentując kolorowe, bogato zdobione kapitele. Dwupiętrowe domy – otynkowane na biało i czerwono, ze wspartymi na kolumnach przedsionkami – promieniowały dobrobytem świadomego tradycji małego miasta. Nawet ruch uliczny zdawał się tu być mniej męczący niż w Londinium. Kiedy Flawiusz się już rozejrzał, udał się do swej siedziby w zachodniej, elegantszej dzielnicy i rzucił w wir pracy, aby zapomnieć o trapiącym go smutku. Ale wieczorami, gdy od czasu do czasu spacerował wzdłuż małej rzeczki wijącej się przez łąki na północ od miasta, ze ściśniętym sercem powracał myślą do dalekiej ojczyzny. Wtedy też wyobrażał sobie, że Aqmat
jest przy nim i może jej opowiedzieć, co zdziałał w ciągu dnia. Wkrótce też autochtoni przyzwyczaili się do widoku samotnego mężczyzny prowadzącego o zmroku rozmowy sam ze sobą. Nie minęło wiele czasu i zapoznał się z pracą mennicy na tyle, że jej prowadzenie nie sprawiało mu żadnego kłopotu. Szczególnie chętnie zaglądał przez ramię staremu mincerzowi rzeźbiącemu ostrym rylcem nowe matryce. Flawiusz przypomniał sobie o rozmowie, jaka miała miejsce przed wielu laty w północnej wieży Porta Martis, kiedy to jego ojciec stwierdził, że nawet tacy rebelianci, jak Postumus, występowali jako rzymscy, a nie galijscy cesarze. Tym razem też nie było inaczej – również Karauzjusz pragnął zyskać uznanie jako Rzymianin i sprawować władzę w jedności z Imperium. Najczęściej już wczesnym popołudniem udawało mu się uporać z obowiązkami, tak że pozostawało mu dość czasu na odwiedzenie term. Aby zachować kondycję fizyczną, zaczął w sali gimnastycznej od starego zawodnika uczyć się boksu i po kilku bolesnych cięgach doszedł do niejakiej wprawy. Chodził także do teatru. Czasami walczyli gladiatorzy, ale najczęściej przedstawiano scenki rodzajowe, farsy, w których występowały znane, ucieleśniane przez maski charaktery – stary skąpiec, wiejski głupek, sprytny niewolnik, zazdrosna żona lub zdradzany mąż – wplątujące się w codzienne, niezmiennie te same utarczki. Rzadkie apogeum rozrywki stanowiły wyścigi rydwanów, na które mieszkańcy miasta ściągali ku circus leżącemu na południe od miasta. Któregoś razu udało mu się nawet sporo wygrać, gdyż wszyscy sekundowali „zielonemu” zawodnikowi, a on z czystej przekory postawił na „niebieskiego”. Po nieoczekiwanym zwycięstwie człowiek, który musiał wypłacić mu dwie sztuki złota, patrzył na niego z taką złością, że Flawiusz już nigdy nie odważył się zagrać. Raz w miesiącu udawał się do Londinium, aby z Allektusem przejrzeć raporty z Augusta Treverorum. Ponieważ okazał się godny zaufania i nieprzekupny, z czasem zaczął zdobywać coraz większe zaufanie swojego zwierzchnika zlecającego mu coraz więcej zadań. Tym sposobem miał okazję podróżować po całej południowo-zachodniej Brytanii i poczynić tajne notatki. Przy tym zwracał szczególną uwagę na wszystko, co służyło obronie kraju oraz na to, co mogłoby okazać się ważne dla wojska nacierającego od strony morza. Często gościł w Dubris, wielkim mieście portowym z dwiema latarniami morskimi oraz całym systemem śluz. Poza tym starał się zgromadzić jak najwięcej szczegółów na temat grubości murów, uzbrojenia oraz liczebności załóg twierdz strzegących wybrzeża. Po powrocie do domu studiował swoje zapiski, aż mu łzawiły oczy. Potem odkładał woskowe tabliczki, próbując zapisać to, co
zapamiętał, na papirusie. Potrzebował kilku prób, aż wreszcie zadowolony z rezultatu mógł ukryć swoją dokumentację w starej amforze. Nie miał dokładnego wyobrażenia, co pocznie z tą wiedzą, ale ani przez chwilę nie wątpił w to, że będzie jej kiedyś potrzebował. Kiedy już przeżył w Camulodunum półtora roku i w pamięci zgromadził niezbędne informacje o umocnieniach Regulbrium, Rutupiae, Dubris, Lemanis i Portus Adurni, znowu poczuł osamotnienie i pustkę. Coraz częściej, nie mogąc wysiedzieć w pustym mieszkaniu, nakładał byrrus i wychodził, by spacerować po ciemnych ulicach, aż w końcu lądował w jakiejś tawernie, gdzie z nieznajomymi mógł pograć w kości, wypić trunek albo po prostu o czymś porozmawiać. Następnego ranka, budząc się z ciężką głową, przeklinał siebie i przyrzekał, że następnym razem raczej sięgnie po jakiś zwój z własnej biblioteczki, ale dobre chęci kończyły się szybko. Przez kilka tygodni jego myśli zaprzątała siedemnastoletnia córka bogatego handlarza wełny. Zobaczył ją przy kramie z tkaninami i zadał sobie wiele trudu, aby możliwie dyskretnie zapoznać się z jej rodziną. Serce zabiło mu mocniej w piersi, gdy obwieszona biżuterią matka zapytała go, czy nie towarzyszyłby jej na trybunach podczas walk gladiatorów, które jej mąż ufundował dla mieszkańców miasta. Flawiusz skorzystał z masażu, dał sobie wypolerować paznokcie i ufarbować włosy, aby ukryć siwe kosmyki. Spoglądając na swoje odbicie w lustrze stwierdził, że wygląda dobre dziesięć lat młodziej. Nabył też drogie trzewiki ze zdobionej skóry i przywdział togę, aby pokazać się z najlepszej strony. W teatrze zajęli honorowe miejsca z przodu przed samą sceną. Uprzejmie przysłuchiwał się potokowi słów ojca pocierającego podbródek, ciągle wskazującego w tłumie na znajomych i szepczącego gościowi do ucha, jakie to doskonałe interesy ubił z tym czy z tamtym. Tymczasem wzrok Flawiusza raz po raz wędrował ku Klaudii, siedzącej obok matki i dopytującej się, kiedy wreszcie wystąpi gladiator Meleager. Dziewczyna miała długie, ciemne włosy, jasną cerę, którą małym parasolem chroniła przed słońcem, i pełne, lekko rozchylone wargi – gdy była czymś zafascynowana, ukazywał się na nich jasnoczerwony język. Choć niska i drobnej budowy, potrafiła być stanowcza, a jej lekko kołyszący się chód sprawiał wyzywające wrażenie. – Ten w hełmie, z mieczem i tarczą, to Trak – rzucił Flawiusz w kierunku Klaudii. – To wiem – odparła na to, nakładając na nos puder ze srebrnego puzderka. – Zaraz się pojawi! – Kto? – Oczywiście Meleager, retiarius – odparła dziewczyna zniecierpliwionym
tonem. – Najlepszy zapaśnik w całej Brytanii walczący za pomocą sieci! – Dwoma palcami, na których błyszczały pierścienie, rozcierała puder, gdy nagle zerwała się z miejsca: – Zobaczcie, to on! Flawiusz ujrzał mężczyznę średniego wzrostu o lekko nabrzmiałych wargach, gęstych czarnych włosach i dumnym uśmiechu, który właśnie wstępował na arenę. W prawej ręce trzymał sieć, a w lewej sztylet i skierowany ku dołowi trójząb. Był prawie nagi, jedynie lewe przedramię i obojczyk chronił mu błyszczący pancerz. Prezentując się przed publicznością, napiął muskuły widoczne pod opaloną skórą. Wokół bioder nosił skąpą przepaskę, na którą z przodu składał się niewielki trójkąt, natomiast z tyłu skórzany wąski rzemień prawie znikał pomiędzy potężnymi pośladkami. – Czyż nie jest wspaniały? – Klaudia spojrzała przez chwilę na Flawiusza, który wydusił z siebie: – Owszem, naprawdę wspaniały! – chociaż muskularny osiłek napełniał go odrazą. Nagle zapragnął też być gdzieś daleko, na łonie natury, gdzie mógłby zapomnieć, że jest już prawie starym człowiekiem – przynajmniej dla tej urodziwej dziewczyny, której niedojrzałe zachowanie odpychało go, gdy tymczasem boleśnie pożądał jej młodego ciała. Ale nie chciał zachować się nieuprzejmie, wstając ze swojego miejsca i tak po prostu wychodząc. Bez emocji przypatrywał się, jak sędzia daje znak i retiarius drapieżnymi ruchami zaczyna okrążać Traka, wymachując siecią i celując trójzębem. Opancerzony przeciwnik obracał się spokojnie, obserwując zręcznego napastnika i odpowiadając błyskawicznymi atakami, w czasie których ostrze jego miecza ze świstem przecinało powietrze. Flawiusz zerknął znowu w stronę dziewczyny, której szeroko otwarte oczy pod długimi rzęsami śledziły każdy ruch sieciarza, a mały język tańczył na wargach. Nagle krzyknęła przeraźliwie, gdyż Trak potężnym cięciem zgruchotał trójząb, którym Meleager dźgnął w jego hełm. Ruszył do przodu, ale sieciarz zrobił unik, upadając na bok, jak gdyby potknął się w czasie ucieczki. Przez chwilę duumwir wiwatował w duchu, ciesząc się z możliwej klęski osiłka. Ten jednak zarzucił sieć na opancerzonego, pociągnął nią i jednym ruchem przewrócił przeciwnika próbującego bezskutecznie się z niej oswobodzić. Tysiące widzów zerwało się ze swoich miejsc, klaszcząc, gdy Meleager przysiadł na bezradnie trzepoczącym się Traku, przystawił mu sztylet do gardła i ciężko oddychając, rozejrzał się wokoło. Tęgi handlarz wełną powstał i patrzył po widowni, jak gdyby chciał sprawdzić nastroje. Pokonany gladiator dobrze walczył, a jego zabicie spowoduje lawinę kosztów, gdyż trzeba będzie wypłacić rekompensatę właścicielowi wynajmującemu go na przedstawienia. Ociągając się, wysunął przed siebie rękę ze skierowanym ku górze kciukiem i odetchnął z widoczną ulgą, gdy
publiczność odpowiedziała wiwatami. Meleager uwolnił przeciwnika, otarł sobie pot z czoła, skłonił się przed miejscami honorowymi i machając w górze rękoma z zaciśniętymi pięściami obiegł wysypaną piaskiem arenę. W drodze do domu Flawiusz z uprzejmą cierpliwością wysłuchiwał paplaniny dziewczyny mogącej być jego córką. Tak długo rozwodziła się nad umiejętnościami, urodą, ujmującym uśmiechem Meleagra, aż wreszcie zniecierpliwiło to nawet samego ojca, który oświadczył, że temat jest zakończony. Na to Klaudia odpowiedziała przekornym milczeniem, zaś duumwir poczuł ulgę, gdy wreszcie mógł się pożegnać z gospodarzami przed ich willą w mieście. W swoim mieszkaniu sięgnął po zwój z Rozmyślaniami autorstwa cesarza Marka Aureliusza. Przyzwyczaił się już do cowieczornej lektury. Przeczytał: „Co otrzymujesz, przyjmij bez dumy. Co tracisz, oddaj bez smutku”. Czytał jeszcze przez pół godziny, aż wreszcie musiał przestać, bo oczy mu łzawiły, i udał się na spoczynek. – Krzyczeliście, panie. Źle się czujecie? – służący Flawiusza stał w drzwiach, spoglądając na niego z troską. – Sen – odburknął duumwir, siadając. – To tylko sen. Pewnie misa z żarem dymiła, zaraz poczuję się lepiej. Ale to nie miało nic wspólnego z prawdą. Z upiorną wyrazistością śniło mu się, że przybyła Aqmat. Nieomal cieleśnie czuł błogość, jaka go napełniła, gdy mógł ją zamknąć w ramionach. Potem poszła, aby sprowadzić dzieci, i już nie wróciła. Flawiusz wybiegł na ulicę, próbował iść za nią, ale mimo wszelkich wysiłków nie mógł ruszyć się z miejsca. Przez chwilę siedział na posłaniu, zanim wstał i otworzył okno. Na dworze burza pędziła po niebie szare chmury, deszcz chłostał ziemię i ciężkie krople uderzały w kałuże niczym pociski z katapulty. Pochylony mężczyzna odziany w brązową pelerynę z kapuzą ciągnął drogą obładowanego konia. – To przyszło wczoraj, gdy byliście w drodze… Flawiusz odwrócił się i wziął do ręki zapieczętowaną tabliczkę podaną mu przez służącego, otworzył ją i przebiegł wzrokiem po kilku linijkach. – Zamów powóz, muszę do Londinium. Jeszcze jedno krótkie spojrzenie na zewnątrz, a potem zamknął skrzydło okna z szybami z mętnego szkła. Nagle pomyślał, że w końcuwie, co powinien zrobić. Z pośpiechem, lecz starannie przejrzał swoje rzeczy, ostatni raz zerknął na tajemne zapiski, a potem wrzucił szkice z rysunkami twierdz do misy z żarem z węgla drzewnego. Następnie spakował Marka Aureliusza do skórzanej torby podróżnej, do tego kilka sztuk odzieży i założył pas, w którym własnoręcznie zaszył zaoszczędzoną fortunę, dwadzieścia trzy aureusy.
Godzinę później wóz wytoczył się z turkotem kół przez bramę w kierunku zachodnim, a popołudniem następnego dnia dotarł do Londinium. Flawiusz nawet nie przypuszczał, co go tam czeka. Allektus przyjął go ze zmarszczonym czołem, wręczając mu zwój papirusu. – To transkrypcja ostatniej wiadomości. Co o tym sądzicie? Wskazujący palec jego lewej ręki spoczywał na podkreślonej linijce. Flawiusz wziął podaną mu kartę. Zwykle ważne wiadomości nie tylko ukrywano w transportach kupieckich, lecz także dodatkowo szyfrowano. Metoda ta polegała na tym, że pomiędzy literami pozostawiano ustaloną liczbę wolnych miejsc. Dotarłszy do końca strony, zaczynano od początku, przy czym zapisywano pierwsze miejsce, następnie po osiągnięciu końca karty drugie, aż do ich zapełnienia. Umieszczony w wiadomości tajemny klucz informował odbiorcę, ile liter należało opuścić przy odczytywaniu. – Czy to możliwe, że Dioklecjan i Maksymian, spotkawszy się w Mediolanum, rozmawiali o nominacjach dwóch kolejnych współregentów? – Flawiusz próbował zyskać na czasie – i czy na Zachodzie jako kandydata przewiduje się Konstancjusza? To możliwe. Potarł podbródek, a tymczasem Allektus spacerował niecierpliwie po pracowni tam i z powrotem. – Kiedy Karauzjusz dowie się o tym, wpadnie we wściekłość. Ciągle jeszcze żywi nadzieję, że zostanie uznany przez tych dwóch jako współrządzący. – To raczej mało prawdopodobne – zauważył ostrożnie Flawiusz. – Uważam Maksymiana za bardzo pamiętliwego; nie zapomni tak szybko o rebelii i zagładzie swojej floty. Allektus przytaknął. – Takie jest również moje zdanie, ale nikt nie odważy się powiedzieć o tym cesarzowi, bo i tak wietrzy już wszędzie zdradę. Choroba władców… Nie tak dawno polecił Chaldejczykowi, żeby postawił mu horoskop i od tego czasu jest już tylko gorzej. – A to czemu, co przepowiedział mu astrolog? – Że zgładzi go ktoś, kogo o to nie podejrzewa. Polecił już nawet sprawdzać horoskopy mężczyzn ze swojego otoczenia, czy który z nich nie narodził się na cesarza. – I co, znalazł już kogoś? – dopytywał się Flawiusz, ale Allektus zignorował pytanie i spojrzał nań badawczo. – Służycie mi już dwa lata. Nie chcielibyście być wolni? Wreszcie sami decydując o tym, czy pozostaniecie, czy też opuścicie Brytanię? Duumwir poczuł skurcz serca. Czyżby ten człowiek potrafił czytać w myślach? Ale nauczył się panowania nad sobą i odpowiedział z udawaną rezerwą:
– Odkąd zginęła moja rodzina, odnoszą się do mnie słowa Cycerona: „Tam, gdzie mi dobrze, jest też moja ojczyzna”. Allektus uśmiechnął się skrycie. – Mądre słowa. Ale, jak się wam wiedzie, zależy od was samych, nie uważacie? Flawiusz poczuł niepokój. Co kryło się w tych ciemnych oczach? O czym myślał minister finansów gładząc się po brodzie? Jaką intrygę planował? Przytaknął obojętnie. – Trudno temu zaprzeczyć. – A więc pozostaje pytanie... – Allektus wykonał prawą ręką kolisty ruch, pocierając przy tym o siebie kciuk i palec wskazujący – do czego zdolny byłby człowiek zdecydowany, aby przyczynić się do dalszej poprawy swojego losu. – Zdecydowany mężczyzna, któremu – gdy osiągnie on pewien wiek, z pewnością przyznać należałoby roztropność… jaką miałby, licząc sobie… załóżmy ponad trzydzieści lat – uzupełnił Allektus. – Taki człowiek musiałby, tak myślę, dokładnie zapoznać się z tym, czego okoliczności domagają się od niego, aby potem, po rozważeniu możliwego zysku, podjąć decyzję. Przy tym dla tej roztropnej i zdecydowanej osoby powinno być jasne, że znaczącej wygranej nie osiąga się bez odpowiednio wysokiej stawki. Allektus spojrzał na Flawiusza, który ponownie przytaknął i odpowiedział: – Zostawmy zabawę w chowanego. Czego chcecie ode mnie? – Oferuję wam to! – przy tych słowach gospodarz wziął ze stołu skórzany mieszek, wysypując zeń na blat stos połyskujących złotem aureusów. – Do tego, jeśli sobie życzycie, natychmiastową wolność, statek do Galii i stamtąd eskortę do granicy regionu podległego naszej władzy… – To brzmi kusząco. Tylko – co w zamian? – Śmierć pewnego człowieka – nagle głos Allektusa zabrzmiał ostro, nieomal groźnie. – Ważnego człowieka, którego usunięcie w żadnym wypadku nie przyniesie wam ujmy w starej ojczyźnie – nawet jeśli kiedykolwiek doszukiwać się będą związku tego czynu z wami… – Człowieka, który z pewnością ma imię… – … które poznacie, kiedy już dojdziemy do porozumienia. Flawiusz poczuł, że wilgotnieją mu dłonie. Rozmowa zaczęła przejmować go grozą. Podniósł aureusa, obrócił go w palcach i z brzękiem upuścił na stół. – Cena wolności. Dlaczego właśnie ja? – Macie cel, żadnych zobowiązań i nic do stracenia. Jesteście bez żony, krewnych i posiadłości ziemskiej. – A jeśli zamach się nie powiedzie… – Zgodziliśmy się – zauważył Allektus tonem kupca niechętnie objaśniającego ustalony już handel – że dużego zysku nie osiąga się bez
odpowiedniej stawki. – O czym roztropny człowiek, jak już wspomniano, powinien pomyśleć. – Zgadza się, tylko nie za długo – twarz ministra finansów pozostała niewzruszona, podobnie jak i jego głos. – Jutro o zmierzchu oczekuję waszej odpowiedzi. A dzisiejszej nocy chętnie powitam was jako gościa w mojej willi. Mój rządca, Afer, wskaże wam pokój. Flawiusz podziękował, choć na nocny spoczynek wybrałby mniej strzeżone miejsce. Na zewnątrz odetchnął głęboko, ocierając spocone ręce o tunikę. Zatopiony w myślach ruszył wzdłuż ulicy, próbując uporządkować ich natłok. Nie zauważył nawet, że nogi zaniosły go do straganów handlarzy ryb, głośno zachwalających swój towar: – Najlepszy łosoś z Thamesis, świeżo złowiony, panie, zobaczcie, jakie czyste ma oczy! Flawiusz podziękował gestem, schodząc z drogi tragarzowi zdejmującemu właśnie z pleców ciężki kosz, z którego do płaskiej skrzyni wytrząsnął strugę połyskującego srebra. Kilka ryb trzepotało się jeszcze. Zaraz też podeszła tęga kobieta i zaczęła targować się o cenę. Lekko kwaśny zapach ryb uświadomił mu, jak bardzo jest głodny. Teraz gorący gulasz rybny z pieprzem, czosnkiem i cebulą, a do tego dobre wino – jak wtedy, gdy poszedł z tym Batawem do portowej knajpy. Nagle zobaczył przed sobą obraz starego kaleki, o którym nie pomyślał ani razu przez całe dwa lata: siwa grzywa, pomarszczona twarz i mądre, wesołe oczy. Poza nim nie znał nikogo w wielkim mieście i naraz ucieszył się z możliwości spotkania pogodnego starszego człowieka. Aha, miał na imię Chraucjusz. Przyspieszył kroku i wkrótce znalazł się nad rzeką, gdzie tłoczyły się przycumowane statki. Po krótkich poszukiwaniach znalazł żebraka proszącego na rogu o jałmużnę. – Przybyły z dalekich stron gubernatorze, to dobry dzień na dobry uczynek!… Przynieście ulgę swojemu sumieniu i swojej kiesie, piękna pani! – nawoływał kaleka. Towarzyszyło temu uniesienie miseczki i najczęściej po chwili brzękała już w nią moneta. Flawiusz podszedł bliżej i wrzucił denara. Kaleka chciał właśnie wyrecytować zwykłe podziękowanie, gdy na jego pomarszczonym obliczu pojawił się szeroki uśmiech. – Co za radość! Dobrze wyglądacie, bardzo dostojnie, na pewno kobiety... ach tak... – tu podrapał się po karku. – To powiedzenie pewnie już znacie. Usiądziecie ze mną? – Owszem, chętnie, ale nie tu. Nie chciałbyś pójść ze mną coś przekąsić? – Przekąsić? Jak najbardziej, tylko że nie mogę, ot tak, po prostu pójść sobie stąd – żebrak wzniósł ręce. – A kto przez ten czas będzie mnie zastępował?
Flawiusza rozbawiła ta zuchwałość. – Załóżmy, że również w gospodzie od czasu do czasu wpadnie ci do miseczki jakiś grosz. – Przekonaliście mnie, szlachetny panie, idę z wami – przy tych słowach podniósł się z trudem, wskazując kulą drogę, i wkrótce obaj siedzieli w odległym kącie popiny nad dymiącymi talerzami. – Jesteście – rozpoczął żebrak, siorbiąc głośno przy gulaszu – o ile pamięć mnie nie myli, z Augusta Treverorum. Flawiusz przytaknął. – Owszem, a bo co? – Bo przypadkiem dzisiaj przypłynął statek z tego miasta. – Statek? – duumwirowi łyżka wypadła z ręki, a gorący gulasz rozprysnął się po stole. – Gdzie jest? – No w porcie, bo gdzie by indziej. Mam was zaprowadzić? – Lepiej nie. Całkiem możliwe, że Allektus ciągle jeszcze każe mnie śledzić. Ale ty mógłbyś zarobić parę denarów. – Chętnie – roześmiał się stary Bataw, szczerząc resztki uzębienia. – O ile tylko nie trzeba się zbytnio natrudzić… – Na pewno nie, chodzi tylko o kilka pytań. Chciałbym się dowiedzieć o następujące sprawy… W kwadrans później Chraucjusz ruszył w drogę, a Flawiusz wsparłszy podbródek na dłoni, zasiadł nad drugim kubkiem czerwonego wina. Powoli opadało z niego napięcie całego dnia, próbował więc zaprowadzić porządek w swoich myślach. Nie chciał dłużej siedzieć w Camulodunum, nadzorując, jak na małych kawałkach kruszcu wytłacza się portret uzurpatora. Allektus zdaje się żywić obawy przed czymś, czego mógłby dowiedzieć się o nim Karauzjusz, myślał Flawiusz. Najprawdopodobniej Konstancjusz zostanie w najbliższym czasie cesarzem. Minister finansów oferuje mi złoto i wolność, jeśli zobowiążę się do popełnienia morderstwa. Czy mogę odmówić? Kim jest ten człowiek i jakie jest prawdopodobieństwo, że przeżyję tę misję? Statek z rodzinnych stron zawinął do portu – czy to znak bogów? Kim jest ta ważna osobistość, którą mam zabić? Widziałem ją już kiedyś? Morderstwo, za które nie obwini się mnie w ojczystych stronach? Ponieważ ofiara jest tam nieznana? A może właśnie dlatego, że jest tam znana? Flawiusz drgnął, jak gdyby go ktoś pchnął sztyletem. Przewrócił przy tym kubek i wpatrywał się teraz w czerwoną kałużę rozlewającą się niczym krew na brązowym blacie stołu. Odsunął nogę, gdyż wino zaczęło kapać na polepę. Powoli pokręcił głową. Był ktoś, do kogo się to wszystko odnosiło, ale w samej myśli o tym było coś niesłychanego…
– Wybaczcie, panie, mam przynieść nowy kubek? – szynkarka, zgrabna Galijka o rudych włosach, przetarła ścierką stół, spoglądając na niego pytająco. Duumwir przytaknął, a jednocześnie za jej plecami zauważył siwą grzywę Batawa. – Dwa kubki – zawołał, gdy tymczasem przybysz upuścił kule na ziemię i z westchnieniem ulgi opadł na zydel. – Udało mi się pomówić z gubernatorem – mruknął, niby przypadkiem podsuwając miseczkę swojemu rozmówcy. Flawiusz wrzucił do niej kilka monet. – I co powiedział? – Że nic mu nie wiadomo o pożarze, który miałby strawić willę miejską w Augusta Treverorum. – Naprawdę? – wyjąkał Flawiusz. – Ale przecież widziałem na własne oczy raport. A dalej? – Wypływa, gdy tylko ładunek wełny, zboża i beczek z ostrygami znajdzie się na pokładzie. Jeśli dostanie aureusa, jest gotowy zabrać jeszcze jeden pakunek, nie zwracając uwagi na jego zawartość. – A co ze strażą portową? Chraucjusz zachichotał. – Szmugler wie, komu w swoim czasie dać w łapę… – zaraz też spoważniał. – Pojutrze rankiem wyruszają w drogę. – Dlaczego nie jutro? – Ponieważ ładunek trzeba należycie rozmieścić w ładowni, a tymczasem jedna połowa załogi upija się w tawernach, a druga wydaje swoje denary w portowych lupanarach. – Wobec tego opisz mi miejsce, gdzie przybił statek, i przekaż gubernatorowi, że jutro wieczorem po zmroku chcę z nim porozmawiać. – Po chwili zastanowienia dodał jeszcze: – Powinienem się przebrać, może jako żebrak. Czy nie postarałbyś się dla mnie o to, co potrzebne? Moglibyśmy spotkać się koło term, niedaleko, hm… powiedzmy, twojego miejsca pracy. Chraucjusz uśmiechnął się. – Z przyjemnością. Przyjdźcie o piątej godzinie, będę miał wszystko gotowe. A teraz jako dodatek – otrzymacie wprowadzenie w arkana skutecznego żebrania... Kiedy w godzinę później Flawiusz zmierzał z powrotem do domu swego pracodawcy, serce biło mu z podniecenia. Wolność za cenę krwi na rękach – nigdy! Jutro wieczorem przyjmie propozycję – na pozór, aby zwieść Allektusa. Kilka godzin złudzeń, aż do chwili kiedy następnego ranka wiatr nadmie żagle szmuglerskiego statku u ujścia Thamesis…
Gdy przekroczył próg willi ministra finansów, w domostwie panował dziwny niepokój. Kierowany instynktem wszedł na piętro, gdzie mieścił się osobisty gabinet jego gospodarza. Allektus stał w drzwiach ze zwojem papirusu w ręku. Przenikliwe oczy zdawały się przewiercać Flawiusza na wylot. – No i jak, decyzja podjęta? – zapytał, zamykając drzwi i wyciągając klucz z zamka. – Tak mi się wydaje – odparł z uśmiechem Flawiusz. – Ale i tak chciałbym jutro wieczorem omówić w spokoju szczegóły. – Dobrze, teraz muszę do cesarza – przy tych słowach Allektus zszedł po schodach na parter, zamienił kilka słów z Aferem, wręczył mu klucz z brązu i ruszył ku lektyce stojącej przed posesją w świetle pochodni. Nagle duumwir wpadł na pomysł. Przyjrzał się, jak ciemnoskóry Afrykańczyk wiesza klucz na haku w szerokiej na mniej więcej osiem stóp niszy, gdzie tak ustawił swój stół, by mieć nadzór nad wejściem. Potem kazał sobie pokazać pokój, w którym miał przenocować. Łóżko, skrzynia na odzież, plecione krzesło oraz świecznik z brązu z dwiema zawieszonymi na łańcuchach lampkami oliwnymi stanowiły całe wyposażenie małego pomieszczenia. Ściany pomalowano na górze na czerwono, a na dole na żółto. Wąskie okno wychodziło na tylne atrium z niewielkim ogrodem. Odstawił torbę podróżną i przyjrzał się drzwiom: je też dało się zaryglować, w zamku tkwił klucz podobny do tego od gabinetu. Flawiusz wyjął go i ruszył po schodach. Afer siedział przy swoim stole, przepisując notatki z woskowej tabliczki na zwój papirusu. Podszedł do pochylonego rządcy spoglądającego na niego pytająco i wyciągnął sakiewkę. – Poczułem głód – mógłbyś wysłać kogoś, żeby z jakiejś popiny przyniósł mi kawałek pieczystego? Mówiąc to, otworzył skórzany woreczek tak niezręcznie, że pół tuzina monet wysypało się z brzękiem na podłogę. Gdy Afer zerwał się, biegnąc za podwójnym denarem, Flawiusz błyskawicznie zamienił swój klucz z kluczem do gabinetu ministra. Zaraz też przeprosił za swoją niezręczność i wcisnął Afrykańczykowi nieco więcej pieniędzy, niż to było potrzebne. Z bijącym sercem czekał w swoim pokoju, aż niewolnik przyniesie misę. Kazał mu zapalić oliwne lampki, ziewnął głośno i życzył dobrej nocy. Zanim podszedł do wejścia i nadstawił ucha, dla niepoznaki ugryzł kawałek mięsa. Panowała cisza. Powoli nacisnął klamkę, otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Na pogrążonym w ciemności korytarzu nie było nikogo, jedynie z dołu dochodziły stłumione głosy. Flawiusz zdjął z łańcucha jedną z lampek, zgasił drugą i zamknął za sobą wejście. Otwartą dłonią osłaniał płomień, stawiając przy tym ostrożnie krok za krokiem. Do licha! – jedna z desek podłogi zaskrzypiała głośno, ale rozmowy na
parterze toczyły się dalej. Przeszedł do końca przejścia, skręcił za róg i wstrzymał oddech, aż znalazł się przed gabinetem Allektusa. Powoli odetchnął, włożył klucz do zamka, podniósł rygiel, ostrożnie go odsunął, otworzył drzwi i szybko przemknął się do środka. Ciężko oddychając, wsparł się o ścianę i podniósł lampkę. W migotliwym świetle płomienia dojrzał stół z toczonymi nogami i dużym, ozdobionym intarsjami blatem, przed którym tak często zasiadał, gdy minister finansów chciał z nim porozmawiać w swoim prywatnym domu. Na wpół rozwinięty leżał na nim plan budowy willi, a obok na swojego użytkownika czekały kałamarz, trzciny do pisania, rylec, pieczęć, woskowe tabliczki i czyste papirusowe karty. Kolejny raz uniósł lampkę, przyglądając się półkom, ich porządek zapamiętał podczas niezliczonych wizyt. Z przodu umieszczono Brytanię, a dalej w półmroku rysowały się kolejne rzędy, całe półki pełne skórzanych pojemników chroniących zwoje przed kurzem. Gdzie może leżeć jego zeznanie? Gdzie Allektus, kolekcjoner sprawozdań, mógł je umieścić? Z biciem serca przeszedł przed półkami, oświetlając lampką jeden napis po drugim: organizacja cursus publicus, katalog zysków kopalni ołowiu, budowa kasztelu w Portus Adurnis, dostawy dla floty w Dubris, żołd dla jednostek strzegących muru Hadriana… Coraz szybciej brał do ręki szyldziki z napisami i rozczarowany natychmiast je odkładał. Wreszcie znalazł Galię: zlecenia dla mennicy w Rotomagus, odbudowa kasztelu portowego w Bononii, werbunek frankońskich najemników – tu też niczego nie znajdzie. W pośpiechu przyjrzał się reszcie półek, ale znalezienie czegokolwiek pośród setek innych dokumentów wydawało się rzeczą niemożliwą. Wreszcie na końcu pomieszczenia stanął przy szafie, przypominając sobie, że w wypadku sprawozdań z Augusta Treverorum Allektus zwykł udawać się właśnie tutaj. Drzwiczki nie miały zamka, więc otworzył je ostrożnie, oświetlając kolejne półki, ale i tu nie znalazł swojego zeznania. Wnętrze wypełniały zwoje papirusowe jednakowej wielkości, na których na rzemykach zawieszono tabliczki. W świetle lampy zobaczył „AT XI” – z pewnością jedenasty raport z Augusta Treverorum. Wyciągnął zwój i ku swojemu zdumieniu przeczytał opis budowy floty, którą to budową sam kiedyś kierował. Wcześniejszy zwój: sprawozdanie na temat napaści na orszak konsula w Mogontiacum. Stale jednak chodziło o protokoły z transkrypcji – neutralne pisma nie pozwalające zidentyfikować autora. Rozczarowany już chciał zamknąć szafę, gdy na półce dojrzał jeszcze mały kodeks. Wziął oprawioną w skórę książeczkę i przewracał kartki: strona za stroną pełne dat, liczonych zgodnie z latami konsulatu cesarza Karauzjusza, a pod nimi sumy w aureusach i ciągle to samo imię: M. Aureliusz, M. Aureliusz, M. Aureliusz… Oszołomiony odłożył kodeks. Marek Aureliusz zdrajcą prowadzącym
podwójną grę? Ten dokument mógłby kosztować go głowę, jeśli dostałby się w niewłaściwe ręce – albo we właściwe… Przez chwilę stał w bezruchu, czując w głowie zawieruchę myśli. Powoli budziło się w nim podejrzenie, jeszcze gorsze niż możliwa zdrada stanu: jeśli od tego człowieka pochodził także list z opisem pożaru… Jeśli Marek Aureliusz, któremu ufa, mógł przesłać Allektusowi nieprawdziwą wiadomość, to jakże łatwo mógł także zwieść Aqmat… Flawiusz poczuł, że nogi uginają się pod nim. Odłożył dokument na miejsce, podszedł do stojącego przy stole krzesła i opadł na nie ciężko. Ogarniały go na przemian gorąco i zimno. Drżąc odstawił lampę na blat i otarł sobie pot z czoła. Musiał jak najprędzej wydostać się stąd. Liczyły się każdy dzień, każda godzina, kiedy ten zdrajca kręcił się koło jego żony… Słysząc dobiegające z ulicy odgłosy, zerwał się z miejsca. W kilku susach był przy oknie i mógł dojrzeć przez mętne szyby dwie płonące pochodnie, a pomiędzy nimi lektykę ministra. Zamarł w bezruchu, a potem podbiegł do szafy, schwycił kodeks i zamknął ją. Ostatni wpis był sprzed trzech dni, następne sprawozdanie wypadało za miesiąc. Mało prawdopodobne, żeby Allektus tak szybko zauważył brak dokumentu. Wziął lampę, podszedł do drzwi i otwierając je powoli, wyjrzał na pusty, ciemny korytarz, po czym wymknął się i zamknął gabinet za sobą. Był właśnie przy drzwiach swojego pokoju, gdy z dołu rozległ się głos. – Afer, każ, żeby przyniesiono mi plan budowy – musi leżeć na moim stole – będę w sypialni. Na schodach rozległy się kroki. Flawiusz poczuł, jak klucz zaczyna palić go w dłoniach. Jeszcze chwila i niewolnik stanie pod drzwiami. Kilka nieskutecznych prób, potrząśnięcie klamką, a potem powiadomi Afera. Rządca go zbeszta, sam też nic nie wskóra i w końcu sprawdzi klucz. Jak długo potrwa, zanim odkryje, do którego pokoju pasuje? Kroki zbliżały się wzdłuż korytarza. Otworzyć okno i wyrzucić kodeks na zewnątrz? Ile czasu zyska, aż znajdą go w świetle poranka? Albo nie… Naraz ogarnął go spokój. Szybko wsunął dokument pod leżący na posłaniu koc, zabrał lampę, otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. Udało mu się rozpoznać plecy chłopca, który przedtem przyniósł mu pieczyste. – Mój mały – zawołał, robiąc kilka dłuższych kroków, aby dojść do niego. – Tak późno, a ty jeszcze nie śpisz? – Mam przynieść jakiś dokument dla pana – odburknął niewolnik. Flawiusz skręcił wraz z nim za róg. – Chciałem ci coś jeszcze powiedzieć… – Tak, panie? W migotliwym świetle lampek duumwir dostrzegł bliskie już drzwi gabinetu
Allektusa. – Pieczyste smakowało znakomicie. Skąd je wziąłeś? – Mój wuj ma popinę – odparł z dumą chłopiec – a także sam hoduje świnie. Przy tych słowach dotarli na miejsce. Niewolnik podniósł w górę trzymaną w lewej ręce lampkę, a prawą włożył klucz do zamka. Krótkie chrobotanie. Rygla nie dało się podnieść. Ponowna próba i znowu nieudana. – Czyżby Afer dał mi nie ten klucz, co trzeba? – zdziwił się młodzieniec. – Spokojnie, takie zamki zacinają się czasem. Mogę spróbować? – Flawiusz wziął klucz od chłopca i podając mu lampę, ukradkiem wyciągnął z kieszeni drugi. – No to spróbujmy raz jeszcze. Kilka ostrożnych ruchów, rygiel się podniósł i pracownia stała otworem. – Gotowe, mój chłopcze. Jak się nazywa popina twojego wuja? – „Pod Rożnem”, panie. Wielkie dzięki. – Nie ma za co i dobrej nocy. Następnego ranka Flawiusz obudził się w doskonałym humorze. Zegar słoneczny w atrium wskazywał trzecią godzinę, gdy po spożyciu śniadania składającego się ze świeżego chleba, pikantnego sera owczego i marynowanych oliwek opuścił dom. Torbę podróżną zostawił w pokoju, z ostrożności zabierając ze sobą jedynie kodeks. Teraz, kiedy wreszcie mógł opuścić Londinium, spacerował ostatni raz po mieście, otwierając szeroko oczy. Odważył się też zajrzeć do nieznanych mu dotąd dzielnic, zauważając ze zdziwieniem mnóstwo zrujnowanych domostw z zapadniętymi dachami i porośniętymi trawą podwórzami. Najwidoczniej stolicę prowincji Britannia Superior jako port i miejsce przeładunku towarów, w przeciwieństwie do małych miasteczek utrzymujących się z rolnictwa, bardziej dotknęło zmniejszenie się wymiany handlowej z resztą Imperium. O piątej godzinie, gdy słońce prawie już stanęło w zenicie, spotkał się z żebrakiem, który wręczył mu brudny tobołek. Obrzucił go jednak podejrzliwym wzrokiem, gdy dowiedział się o jego cenie. – Pięćdziesiąt denarów za te łachmany? – Jeśli chcieliście się przebrać za senatora, należało mi o tym powiedzieć! – odparł na to Bataw z wesołym uśmiechem. – Za to macie w środku wszystko – nawet perukę z końskiego włosia, żeby wyglądać jak stary, dobry Chraucjusz, a do tego poplamione szarpie do opatrunku, a także specjalną maść. Kiedy natrzecie sobie nią twarz, własna matka ucieknie z krzykiem przed wami… – Chcę uchodzić za żebraka – warknął Flawiusz, rozgniatając wesz wydostającą się z tobołka – a nie za potwora straszącego ludzi.
– Wobec tego oszczędnie używajcie mazidła. Chcecie teraz poćwiczyć budzący litość bełkot i kuśtykanie, akcent z Brytanii i historię waszego porwania przez Piktów? – Tak, ale nie za długo. Muszę się jeszcze rozejrzeć po kramach na forum. Flawiusz nie mógł jednak wiedzieć, jak złą decyzję właśnie podjął. Słońce stało wysoko, grzejąc tak silnie, jak gdyby chciało wynagrodzić Brytanii dwa lata zmiennej, kapryśnej pogody. Flawiusz przechadzał się po rynku. Obejrzał emaliowane galijskie sprzączki do pasów, zerknął na rzeźbione rogowe grzebienie, sprawdził ostrość oferowanych sztyletów, a na koniec nabył skórzany rzemień, jaki bokserzy zawijali sobie przed walką wokół pięści, do tego nóż oraz mały worek z grubego lnianego płótna, do którego wsadził swoje przebranie. Miał właśnie zamiar napić się soku z jabłek, gdy na placu rozbrzmiał tętent końskich kopyt. Ludzie cofnęli się, napierając na stragany, których właściciele rozpaczliwie próbowali ocalić swoje stoły przed wywróceniem. Zbliżała się grupa jeźdźców, na czele chorąży z powiewającym sztandarem, a za nim mężczyzna w połyskującej złotem zbroi. Na głowie miał ozdobny hełm, lecz bez zakrywającej twarz maski zastępującej przyłbicę, tak że widać było jego kanciastą szczękę, krótko obciętą brodę i władcze spojrzenie. – Na kolana przed cesarzem! – ryknął na Flawiusza muskularny żołnierz o jasnej czuprynie, a ten czym prędzej posłuchał wydanego rozkazu. Ale było już za późno. Nagle spojrzenie jeźdźca przywarło do niego, a złowrogi uśmiech rozjaśnił szerokie oblicze. – Znam tę gębę! – przy tych słowach najemnik sięgnął po miecz. Jakaś kobieta krzyknęła, wystraszeni gapie umknęli na boki. – Łapcie go! Klinga ze świstem przecięła powietrze, ale Flawiusz przecisnął się już do kramu, odbił stopami od ziemi i wsparł o szeroki blat. Przetoczył się do tyłu i poczuł kłujący ból, gdy uderzył plecami o dzban i wylądował z drugiej strony. – Obraził cesarza! – wrzasnął Berus, a tymczasem sprzedawca napojów próbował złapać toczący się po stole dzban, z którego wylewało się spienione piwo. Duumwir podniósł się ciężko, pochwycił swój worek, rozepchnął stojących obok i zniknął w tłumie. – Aureus w nagrodę! – rozbrzmiało za jego plecami, choć gotowość, z jaką go przepuszczano i ponownie zwierano szeregi, dobitnie świadczyła, jak znienawidzeni są frankońscy najemnicy. Po około trzydziestu krokach Flawiusz zwolnił nieco kroku, gdy łoskot i krzyki kazały mu się obejrzeć. Nie zważając na zgromadzonych na forum ludzi, Berus spiął swojego wierzchowca i wraz z towarzyszami runął przez tłum. Jakieś dziecko upadło, krzycząc, gdyż końskie kopyto zmiażdżyło mu rękę. Dojrzawszy Flawiusza, Frank cisnął za nim swoje pilum, ale uciekinier
pochylił się tylko i zakosami biegł dalej, najszybciej jak mógł, zaś rzucony oszczep, chybiwszy celu, wbił się w potężny krąg helweckiego sera. Teraz duumwir dotarł do krużganków otaczających wielki plac, rozejrzał się gorączkowo i ruszył w stronę kramu garncarza. Rozłożywszy ręce, właściciel próbował go zatrzymać, ale Flawiusz przemknął pod nimi, minął półki pełne czerwonych i czarnych mis, przeciął małe podwórze, pchnięciem otworzył drzwi do kwater mieszkalnych i dojrzał zdumione oblicze młodej kobiety karmiącej właśnie piersią niemowlę. – Jest jakieś tylne wyjście? – wysapał. – Frankowie mnie ścigają! – Tędy! – niewiasta wskazała mu korytarz, a w przedsionku już rozbrzmiewały tupot kroków i odgłosy rozbijanych naczyń. Flawiusz ruszył za nią, skręcił za róg, dotarł do ciemnego składu, na którego drugim końcu młoda matka starała się otworzyć jedną ręką zardzewiałą zasuwę, trzymając na drugiej kwilące dziecko. Wreszcie drzwi ustąpiły. Duumwir podziękował jej gestem i pobiegł w prawo, po czym skręcił zaraz w lewo, starając się iść wolniej, aby nie zwracać na siebie uwagi. Jego wybawczyni skieruje pościg w inną stronę, tego mógł być pewny, ale nie minie dużo czasu, a prześladowcy zaczną przeczesywać i ten zaułek. Rzymskie miasta z prostopadle przecinającymi się ulicami dawały wgląd od jednego końca do drugiego, nie pozwalając ukryć się za rogiem. Tylko dlaczego tym razem Berus mnie rozpoznał? Oczywiście – bez brody i ze świeżo ufarbowanymi włosami podobny jestem do człowieka, którego wygląd zachował w pamięci. Muszę natychmiast się przebrać. Spojrzał wokoło. Kilka kroków dalej przed wejściem do domu stał wózek pełen worków z mąką. Raz po raz pojawiający się tragarze rozładowywali go właśnie. Flawiusz podszedł bliżej, obejrzał się raz jeszcze – nikt go nie obserwował – i wziął worek na plecy. Kątem oka zauważył jeszcze, jak kilkadziesiąt kroków dalej gromada żołdaków skręciła za róg. Zachwiał się pod ciężarem i o mało nie przewrócił. Z trudem odzyskawszy równowagę, ruszył ku wejściu, gdy tymczasem tupot ciężkich butów napełnił uliczkę. Przez przedsionek wchodziło się na podwórzec, na końcu którego stały wielkie kadzie z ciastem, a za nimi żarzyło się rozpalone wnętrze pieca; z komina buchały w niebo kłęby dymu. Nikt nie zważał na Flawiusza, który odstawił swój worek przy kadziach, rozglądając się za jakimś schronieniem. Zobaczył na wpół uchylone drzwi szopy, wśliznął się więc do środka i znalazł się w pomieszczeniu prawie całkowicie zapełnionym stertą węgla drzewnego. W padającym od drzwi świetle przysiadł na zakurzonej polepie, otworzył lniany worek, zdjął kunsztownie tkaną wełnianą tunikę i ze wstrętem ubrał się w podarte łachmany: brudne, wielokrotnie łatane germańskie spodnie, pod którymi
przywiązał sobie na biodrach pas z pieniędzmi, krótki płaszcz i wydeptane sandały, każdy z innej pary. Oprócz garnuszka z maścią znalazł także małe lusterko z brązu, w którym przeglądał się, nakładając brunatną masę na policzki, brodę i szyję tak, że całość sprawiała wrażenie ropiejących ran. Na koniec nałożył siwą perukę i wreszcie z ciężkim sercem spakował do worka czyste odzienie oraz pozostałe drobiazgi. Kilka razy obtoczył pakunek w kurzu, aż nabrał wyglądu używanego i obdartego, chwycił miseczkę na datki i pochylony opuścił szopę. Efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. – Wynoś się, wałkoniu! – zagrzmiał bas od strony pieca. Flawiusz dojrzał otyłego, ubielonego mąką mężczyznę, który wsparł się pod boki i spoglądał na niego ze złością. Wybełkotał coś niezrozumiale, prześliznął się obok piekarza, wyciągając swoją miseczkę, i bez przeszkód wyszedł na ulicę. Dokąd teraz? Przekraść się do willi Allektusa i opowiedzieć mu o wszystkim? Co wtedy zrobi? Nawet jeśli obroni mnie przed gwardią cesarską, to na pewno spóźnię się na statek. Albo też straciłem dla niego znaczenie i wyda mnie. Muszę poradzić sobie sam. Na rogu następnej ulicy spojrzał wokoło i dwa domy dalej, przy ulicznym szynkwasie tawerny, dojrzał innego żebraka. Pokuśtykał ku niemu i usiadł obok. – Wynoś się! – wysyczał ze złością łysogłowy człowieczek. – To moje miejsce! – Nie chcę ci niczego zabrać – odszepnął Flawiusz. – Jestem przyjacielem Chraucjusza i potrzebuję pomocy. Znad haczykowatego nosa spoglądała nań para podejrzliwych oczu. – Czego chcesz od niego, przecież nie jesteś jednym z nas! – Skąd wiesz? Łysogłowy zachichotał. – Spojrzyj na swoje ręce… Flawiusz dojrzał ze zgrozą, że ciągle jeszcze nosi złoty pierścień, więc ściągnął go szybko. – Paznokcie też nie pasują – zauważył kpiąco jego mentor. Duumwir westchnął, w przeddzień walk gladiatorów specjalnie kazał je sobie opiłować; natychmiast zarył nimi w ulicznym błocie i wcisnął żebrakowi miedziaka. – Już lepiej. Co mam powiedzieć Chraucjuszowi? – Że Flawiusza poszukują Frankowie. Muszę wiedzieć, czy kontrolują nadbrzeże. Proszę go, żeby przyszedł. Łysy wstał i ruszył w kierunku portu. Pół godziny później Flawiusz dojrzał
zbliżającego się Batawa, który przysiadł obok niego, z trudem ukrywając uśmiech, ale zaraz przybrał poważną minę. – Cały brzeg roi się od żołnierzy. Sprawdzają każdy statek. Jakiś szaleniec miał zaatakować cesarza. – Zaatakować Karauzjusza! – przeraził się duumwir. – To wierutne kłamstwo! Chraucjusz nie tracił spokoju. – Być może, ale opisuje się napastnika tak, jak wyglądaliście rankiem. Uwaga, nadchodzą! Ulicą maszerowała grupa zbrojnych. Ludzie z lękiem schodzili im z drogi, jakaś kobieta wciągnęła beczące jagnię w boczną uliczkę. Najemnicy przystanęli przed tawerną. Chraucjusz syknął do Flawiusza: – No, dalej, rób to, co ja! Dwie miseczki wyciągnęły się ku żołnierzom, którzy z pogardą odwrócili wzrok od żebrzących. – Oberżysto, wina! – ryknął jeden z nich po łacinie, a potem przeszli z powrotem na germański dialekt, który Flawiusz dość dobrze rozumiał. – Zauważyłeś coś podczas zamachu? – Nie, galopowałem po drugiej stronie. Napastnik podobno miał oszczep w ręku. – Chyba postradał zmysły – usłyszeli odgłosy picia, potem beknięcie. – Dobry napitek. Wiadomo, skąd pochodził? – Berus go rozpoznał. Mówi, że to szpieg z Augusta Treverorum. – Wynajęty zbir? – zasyczał żołnierz. – Pewnie z polecenia cesarza Maksymiana? Kiepska sprawa. Wie ktoś, gdzie się podział? – Nie, ale wyznaczono nagrodę za jego głowę. Strzeżone są port i bramy. My mamy obszukać ulice. – I to w tym południowym skwarze. No tak, ale za aureusa trzeba być na służbie przez cały miesiąc. – Za żywego dostaniemy dwa razy tyle! – Na Donara, pewnie chcą czegoś od niego… – Ani chybi. A jak tylko zdradzi, kto jest jego mocodawcą, biczami ściągną mu skórę z pleców, a potem przybiją do krzyża, tak że trzy dni będzie zdychał. Widziałem już kiedyś coś takiego. Chodź, szukamy dalej… Głosy oddaliły się. Flawiusz poczuł ciarki i otarł sobie pot z czoła. – Nie ma w tym ani słowa prawdy – wyszeptał. – To wszystko zemsta tego przeklętego Berusa. W kilku zdaniach opowiedział historię swojego pierwszego spotkania z Frankiem. Chraucjusz pokiwał kłową.
– Wierzę wam, tylko że teraz prawda jest warta mniej niż dwa aureusy… – Masz zamiar mnie wydać? – Oczywiście, że nie, nawet żebrak ma swój honor. Ale nie włożę ręki w ogień za innych… – Chraucjusz wzruszył ramionami. – O statku możecie zapomnieć. Najgłupszy barbarzyńca zwróci uwagę, jeśli w tym przebraniu wejdziecie na pokład. W Londinium też nie możecie zostać. Znacie kogoś na wsi, u kogo moglibyście się ukryć? Flawiusz zastanowił się przez chwilę. Większość znajomych miał w Camulodunum, ale tam z pewnością najpierw będą go poszukiwali. Ale było jedno miejsce, którego Berus nie mógł znać i gdzie miał przyjaciela. W samej jaskini lwa… – Tak, koło Noviomagus. Tam mnie nie wydadzą, tego jestem pewny. – To na południowy zachód. Myślę, że coś da się zrobić… – mruknął stary Bataw. Popołudniem tego samego dnia przez most na Thamesis przeciągał powoli tłum ludzi. Przy strażnicy celnej powracający z targu tłoczyli się, klnąc na zaostrzoną kontrolę. Ale frankońscy najemnicy nie zwracali uwagi na pomruki niezadowolenia i złowrogie spojrzenia, przyglądając się za to uważnie każdemu mężczyźnie około trzydziestego roku życia z ciemnymi kręconymi włosami. Niektórych nawet wyłapywano i prowadzono do muskularnego, ponuro spoglądającego blondyna, który mierzył ich wzrokiem, a potem niechętnym gestem kazał uwalniać. Nie zaszczycili natomiast ani jednym spojrzeniem wieśniaka ciągnącego swój wózek ze słomą z siedzącym na niej siwowłosym żebrakiem, którego lewą nogę spowijały brudne szarpie. Na południowym brzegu Thamesis, kilkaset kroków od mostu, chłop się zatrzymał, a obszarpany pasażer wysiadł. – Moja droga do Calleva tutaj, na lewo – wymruczał w ledwo zrozumiałej łacinie. – Ty iść prosto, kilka dni, potem dojść Noviomagus. Flawiusz podziękował wieśniakowi, wręczył mu denara i pokuśtykał drogą. Gdy jego towarzysz zniknął za zakrętem, zaszył się w zaroślach, odwinął nogę i z westchnieniem ulgi nałożył sandały. Zarzuciwszy na ramię brudny lniany worek rozpoczął wędrówkę. Początkowo cieszył się odzyskaną wolnością, przyglądając się pasącym się owcom, obsianym zbożem polom i drzewom owocowym z małymi, zielonymi jabłuszkami. Wkrótce jednak stwierdził, że odwykł już od tak długich marszów. Słońce paliło, a na obtartych i bolących stopach pojawiły się pęcherze. Przymusił się jednak do dalszej drogi i do wyciągania ku podróżnym swojej miseczki i proszenia o jałmużnę.
Wprawdzie miał na sobie pas pełen złotych monet, ale w tym nędznym ubiorze nawet nie miał co myśleć o wymianie którejś z nich. Miedziaki już się mu kończyły, więc z rosnącą goryczą stwierdził, że coraz rzadziej w jego miseczce brzękała moneta, a coraz częściej w odpowiedzi słyszał grube przekleństwo. Gdy po kilku godzinach słońce chyliło się ku zachodowi, poczuł wyczerpanie. W ostatniej wiosce kupił kawałek chleba i gomółkę sera, więc teraz usiadł przy szemrzącym potoku, chłodząc zmęczone nogi, jedząc i pijąc, zanim poszukał sobie schronienia w zaroślach. Dotarło też do niego, co jeszcze przydałoby mu się podczas wędrówki: krzemienie, derka, bukłak na wodę. Miał przy sobie tyle pieniędzy, że mógłby je nabyć po stokroć – ale dla własnego bezpieczeństwa musiał dalej żyć jako żebrak, co i tak było lepsze niż ukrywanie się przed barbarzyńcami Karauzjusza czy zbirami Allektusa na ulicach Londinium. Tu go nikt nie znajdzie. Z tą myślą zasnął uspokojony. Następnego ranka zesztywniałego i przemarzniętego Flawiusza obudził głośny i przenikliwy śpiew ptaków, na który dotąd nie zwracał uwagi. Głodny sięgnął po resztkę sera i zaklął pod nosem, widząc, że oblazły go czarne mrówki. Rozzłoszczony opłukał jedzenie w wodzie i bez humoru przełknął, zanim ruszył w dalszą drogę. Bolały go mięśnie nóg i drżał od chłodu, gdyż pora była wczesna. Zimny wiatr wiał mu w twarz, a słońce skryło się za szarymi chmurami. Po jakimś czasie z tyłu nadjechał pusty wóz. Flawiusz zaczął kuleć, wyciągnął miseczkę i skinął na woźnicę, lecz ten niewzruszony popędził dalej swoje konie. W chwilę potem minął go jeździec. Byrrus, trzewiki z cholewami i krótki miecz świadczyły, że to goniec cesarski. Zaraz za nim turkotała carruca cursus publicus. Flawiusz zatrzymał się na chwilę, patrząc za nią. Jeszcze przed dwoma dniami sam by tak podróżował, a teraz… Pokręcił głową i kontynuował wędrówkę. Gdyby tylko mógł nałożyć swoje drogie, wygodne buty! Im bardziej oddalał się od Londinium, tym mniej ludzi napotykał na drodze i jego miseczka pozostawała pusta. W południe pozwolił sobie na ciepłą zupę w przydrożnej tawernie, a gdy zbliżył się wieczór, spróbował szczęścia w gospodzie. Ponieważ nie miał już drobnych pieniędzy, musiał być wdzięczny, że szynkarz pozwolił mu przespać się na słomie. Jako towarzysza miał starego psa podwórzowego, chrapiącego głośno przez całą noc i czasami tak mocno wzdrygającego się, jak gdyby we śnie gonił całe stado jeleni, co raz po raz wyrywało Flawiusza ze snu. Tym razem obudził się bardzo późno, a na dodatek zobaczył, że całe ciało pokrywają mu krosty po
ukąszeniach pcheł. Z opuchniętymi oczyma otrzepał się ze słomy i podziękował szynkarzowi, który wielkodusznym gestem rzucił mu nadpleśniały kawałek chleba, po czym powlókł się ku drodze ciągnącej się bez końca przez pagórkowatą okolicę. W południe miał szczęście: w wiosce składającej się z tuzina okrągłych galijskich chałup litościwa kobieta dała mu kawałek kiełbasy, gdy łamanym galijskim poprosił ją o coś do jedzenia. Wkrótce wiatr wzmógł się do krótkich, porywistych powiewów pędzących po drodze tumany kurzu, a te niedługo ustąpiły miejsca strugom zimnego deszczu. Flawiusz kichnął, potem zaczęło mu kapać z nosa, a na koniec poczuł, że zbliża się przeziębienie. Jeszcze jedna noc pod gołym niebem i gorączka uniemożliwi mu dalszą wędrówkę. Widząc w następnym miasteczku stabulum, postanowił zmienić swój ubiór. Ukrywszy się w stodole, zmył deszczówką mazidło z twarzy, wciągnął trzewiki, wyjął z pasa aureusa i nałożył na palec pierścień. Nie zważając na padający deszcz, pognał ku gospodzie, gdzie z zadowoleniem przyjął witającego go gospodarza, który zgiął się w ukłonie, gdy zażądał izby dla siebie. – Oczywiście, dostaniecie najlepszą. A dokąd mam zanieść bagaże, panie? – Mam tylko ten worek – odparł Flawiusz. W moim powozie pękło koło i stanął na drodze. – Zdarza się – stwierdził gospodarz. – Wobec tego proszę o zapłatę z góry. – Nie ma sprawy, przyjacielu, jeśli tylko możesz wydać – przy tych słowach Flawiusz podał mu aureusa, jak gdyby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie, i przyglądał się usatysfakcjonowany, z jakim szacunkiem przysadzisty człowieczek obraca w palcach monetę, żeby potem sięgnąwszy do kasy, wygrzebać dlań cały stos denarów. Ponieważ Flawiusz stwierdził, że ma gorączkę, polecił przynieść sobie jedzenie do izby, zaryglował drzwi i zapadł w kamienny sen. Następnego dnia poczuł się lepiej, ale wciąż na tyle słabo, że zdecydował się na dzień odpoczynku. Nie wziął jednak pod uwagę gorliwości szynkarza, który spodziewając się dodatkowego zarobku od zamożnego podróżnego, kazał zawołać miejscowego medyka. Flawiusz zapadł właśnie w niespokojną drzemkę, gdy zapukano do drzwi i do pomieszczenia wkroczył dziwaczny przybysz. Miał przygiętą ku przodowi frygijską czapkę, spod której wystawały czarne loki. Liczył sobie około czterdziestu lat, miał garbaty nos, a spod krzaczastych brwi spoglądały niespokojne oczy przykryte ciężkimi powiekami. Na wyszywanej w gwiazdy tunice nosił szeroki czerwony pas, z ramion zwisał mu cucullus. – Czy mogę się przedstawić? Jestem Paresorios Theodulos, słynny medyk z Pergamonu – oświadczył z mocnym greckim akcentem. W ręce dzierżył zrolowany zwój, którym wskazał na pacjenta. – O, już widzę – gorączka
Wulkana wzburzyła złe soki. W tym wypadku, zgodnie z zaleceniami wielkiego Galena – przy tych słowach zajrzał do pisma – pomoże puszczenie krwi, oczywiście przez przystawienie świeżych pijawek. Właśnie mam takowe. To mówiąc, postawił na stole szklany pojemnik, w którym wiły się czarne robaki, oraz małą skrzyneczkę z utensyliami. – Jestem po prostu przeziębiony – zakaszlał Flawiusz. – Nie chcę żadnych pijawek. – Pacjentowi nie przystoi sprzeciwiać się zaleceniu medyka – lekarz ponownie ujął naczynie z pijawkami. – Galen zaznacza wyraźnie… Duumwir usiadł na łóżku. – Pokażcie mi ten cytat. – Oczywiście, ale jest po grecku, więc nie będziecie mogli przeczytać. – Uczyłem się kiedyś tego języka. Podajcie mi ten zwój. Lekarz z ociąganiem wręczył mu papirus, wskazując na wybrane miejsce. Flawiusz w milczeniu zagłębił się w lekturze, po czym kiwając głową, oddał pismo medykowi. – To wprowadzenie do antykoncepcji z dzieła Soranosa na temat kobiet. Ja też pobierałem nauki u lekarza – wstrząsnął nim kolejny atak kaszlu. – Zdaje się, że źle wybraliście z waszego, z pewnością obszernego księgozbioru. A teraz zabierzcie, proszę, pijawki! – W rzeczy samej, pomyłka mojego niewolnika – przyznał mrukliwie lekarz. – Po powrocie do domu każę go porządnie wychłostać, obiecuję to wam – odstawił naczynie z pijawkami i ponownie zwrócił się do pacjenta. – Tym ważniejsze może się okazać badanie brzucha, czy nie uwidoczniła się w nim gorączka! Zanim Flawiusz zdążył zaprotestować, medyk już zaczął go obmacywać, natknął się na pas i jednym zręcznym ruchem już go miał w ręku. Z rozprutego szwu wytoczył się aureus, następny wychylał się właśnie ze skórzanego schowka. Oczy szarlatana zaczęły błyszczeć, zaś Flawiusz sięgnął po swoją własność. – Oddajcie mi to! – Spokojnie, spokojnie! – syknął Paresorios i nagle jego akcent zniknął jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki. – Zamożny obywatel, ale podróżujący bez bagażu, bez niewolnika i zatrzymujący się w takiej spelunce! Coś tu nie jest w porządku! – przespacerował się tam i z powrotem po izbie. – Posłaniec ogłosił, że zorganizowano zamach na cesarza Karauzjusza. Przywódcę spiskowców opisuje się dokładnie tak, jak wy wyglądacie, a za jego głowę wyznaczono nagrodę w wysokości dwóch aureusów. Co sądzicie o tej historii? – Nie mam pojęcia. Nic mnie to nie obchodzi!
– Czyżby? – oczy Paresoriosa błysnęły, gdy sprawdzał zawartość pasa. – Nie byłbym wcale taki pewny. Pochylił się, podniósł aureusa i schował go za pazuchę. – To za moje zabiegi lekarskie, jeśli wam to nie przeszkadza. Flawiusz zawahał się, a potem uśmiechnął z przymusem. – Kupcie sobie prawdziwego Galena, najlepiej po łacinie… – Tak zrobię. Tylko że takie pisma są drogie, zwłaszcza gdy pomyślę, że można zarobić dwa aureusy, które bardzo by mi się przydały. Moja biblioteka nie jest tak obszerna, jak powinna. Dwie, powiedzmy trzy sztuki złota pomogłyby uzupełnić największe braki. Co o tym sądzicie? Duumwir oblał się zimnym potem. – Dobrze, jeśli mogę służyć wam wsparciem, to weźcie jeszcze trzy, ale oddajcie mi pas! – Wielkie dzięki – lekarz rozciął szew, wyłuskał trzy aureusy, spojrzał na nie w skupieniu i ukrył w fałdach tuniki. – Trzeba jeszcze tylko… – Co jeszcze trzeba? – Wydaje mi się, że szynkarz mógłby nabrać podejrzeń. Gdybym mógł zaoferować mu dwa aureusy, tak tylko dla pewności… Flawiuszem wstrząsnął atak kaszlu, więc wskazał na swój bagaż: – Podajcie mi go. W środku mam pojemnik z ziołami leczniczymi. Jeśli zrobicie mi z nich wywar, to dostaniecie dalsze trzy sztuki złota! – Chętnie! – Paresorios sięgnął po lniany worek i podał go pacjentowi, który pogmerał w nim, lecz zaraz opadł na posłanie. – Zobaczcie sami, jestem zbyt wyczerpany. Lekarz podszedł bliżej i pochylił się nad chorym, chcąc chwycić lniane płótno, gdy nagle poczuł na karku uścisk silnej ręki, a jednocześnie jego szyi dotknęła chłodna klinga sztyletu. – Tylko bez hałasów – ostrzegł go szeptem Flawiusz – w przeciwnym wypadku zostaniecie ofiarą mojej terapii całkowitego upuszczenia krwi. Zrozumiano? Paresorios skinął głową w milczeniu. Nie rozluźniając uścisku, duumwir odwrócił się na bok, przygniótł leżącego na łóżku medyka twarzą do siennika i rzemieniem związał mu ręce na plecach. – Zachowujcie się spokojnie – upomniał go raz jeszcze. – Macie w swojej skrzyneczce opium? – Nie, panie – wyjąkał związany medyk. Tylko środki na wzdęcia, zaparcia, biegunkę, nadmierne wiatry, słabość lędźwi i tym podobne. Po co wam opium, macie boleści? Flawiusz nie raczył odpowiedzieć. Od swojego żebraczego ubioru oderwał kawałek tkaniny, starając się wybrać jak najbrudniejszy, uformował z niego
knebel i wepchnął go opierającemu się medykowi do ust. Otworzywszy potem drzwi, zawołał z greckim akcentem lekarza: – Gospodarzu, do mojej terapii Dionizosa potrzebuję czystego wina. Przynieście duży dzban, co najmniej trzy sekstariusy, i nie zapomnijcie o kubku. – Bardzo chętnie, przyjacielu. Czy wodę też? – Nie potrzeba, tylko się pospieszcie. Wróciwszy do izby, Flawiusz przykrył związanego Paresoriosa derką, nałożył sobie na głowę jego frygijską czapkę, a na ramiona cucullus. Gdy w pomieszczeniu zjawił się szynkarz, zobaczył plecy siedzącego na łóżku lekarza mruczącego niezrozumiałe formuły i nakazującego mu gestem postawić wino na stole. Zaledwie drzwi się zamknęły, Flawiusz sięgnął po dzban, posadził więźnia na łóżku i wyjął mu knebel z ust, groźnym gestem pokazując na sztylet. Następnie napełnił kubek winem i przystawił go medykowi do ust. – No, a teraz pijemy na cześć wielkiego Hipokratesa. Lekarz obrzucił go nienawistnym wzrokiem, ale wypełnił polecenie. – Bardzo dobrze. A teraz kubek za jego następcę Praksagorasa. I znowu Paresorios przełknął krwistoczerwony płyn. – Nie wolno nam również zapomnieć o Dioklesie z Karystos! Duumwir przystawił swojej ofierze do ust następny kubek. Lekkie łaskotanie sztyletem wystarczyło, aby medyk wypił, czknął i zaczął prosić: – Błagam, wystarczy. – Niestety, to niemożliwe – padło w odpowiedzi. Kiedy już należycie uczczono Herophilosa, Galena, Rufusa z Efezu oraz obeznanego z lekami Dioskuridesa, nieszczęsny Paresorios bełkotał tylko, tak że wino na cześć lekarza chorób kobiecych Soranosa pociekło mu po brodzie. Flawiusz skinął z zadowoleniem głową, wypił resztę, rozwiązał pijanemu jak bela ręce i pozwolił mu zwalić się ciężko na łoże. Zdjął mu pas, wyszywaną w gwiazdy tunikę oraz trzewiki, związał go znowu, ułożył na brzuchu i przykrył. Podszedł do drzwi, przyglądając się swojemu dziełu: widać było jedynie pokrytą ciemnymi lokami potylicę leżącego nieruchomo pacjenta. Nie drgnie przez najbliższe dwanaście godzin, a potem, być może, nie będzie mógł sobie niczego przypomnieć. Tyle czasu miał na ucieczkę. Pochylony i z odwróconą twarzą przemierzył gospodę i od drzwi zawołał do gospodarza: – Wszystko w porządku. Żeby kuracja senna boga Asklepiosa poskutkowała, nie wolno pacjentowi przeszkadzać przez najbliższe dwadzieścia cztery
godziny. Potem wróci do zdrowia, a nam dostanie się okrągła sumka. Muszę do następnego chorego! Kiedy już znalazł się na zewnątrz, szybko minął mu dobry nastrój, w jakim opuścił gospodę. Chociaż czuł, że ma gorączkę i jest osłabiony, zmusił się do dalszej wędrówki. Paresorios okazał się znaną osobą, gdyż mieszkańcy miasteczka pozdrawiali go, zmuszając do udzielania uprzejmych odpowiedzi, jednak dzięki osobliwemu ubiorowi i greckiemu akcentowi Flawiuszowi nikt się dokładnie nie przyglądał. Powoli znikły ostatnie zabudowania, a przed nim przez zielone okolice południowej Brytanii wiła się kręta droga. Zatrzymał się także mijający go wóz, gdy Flawiusz skinął, wspominając coś gderliwie o zbieraniu ziół, kiedy to stracił orientację. Późnym popołudniem woźnica skręcił, więc znowu zdany był na swoje nogi, a kiedy nastał wieczór, okazało się, że jak okiem sięgnąć nie widać żadnego szynku. W oddali spoza pagórka wyglądały czerwone dachy willi, więc zaczął się zastanawiać, czy nie zmienić przebrania, jednakże podróżowanie w stroju dziwacznego lekarza wydało mu się pewniejsze od narażania się na zdemaskowanie, bo przecież wyglądem odpowiadał poszukiwanemu zamachowcowi. Gdy zastukał do posiadłości, drzwi otworzyła mu usłużna kobieta o ciemnych włosach. – Wielkie dzięki – odkaszlnął, siadając ciężko we wskazanym mu wyplatanym fotelu. – Nazywam się Paresorios i jestem medykiem. Zbierałem zioła – lulek i ciemiernik, trzeba tylko znać odpowiednie miejsca – a gdy wróciłem, jakiś łobuz ukradł mi konia – jego wyczerpanym ciałem wstrząsnął ponowny atak kaszlu, którego nawet nie musiał udawać, zaś gospodyni poleciła zaraz przynieść mu kubek gorącego wina z miodem i korzeniami. – Z pewnością nie tak skuteczne jak wasze lekarstwa – usprawiedliwiła się – ale moja babka zawsze stawiała nim dziadka na nogi. – Wielkie dzięki, zaraz ruszam w dalszą drogę – bąknął Flawiusz, ale nie zawiódł się oczekując sprzeciwu. – Nie to miałam na myśli. Pozostaniecie tu, aż wrócicie do zdrowia. – Wasza dobroć wprawia mnie w zakłopotanie, ale mogę zatrzymać się tylko na jedną noc. Jutro rano muszę ruszać dalej. – Zobaczymy jeszcze. Mój mąż wróci zaraz z pola, on też się ucieszy, że mamy gościa. Pochłonąwszy dwa talerze bulionu, duumwir z wdzięcznością opadł na łoże, zasypiając z mocnym postanowieniem, że jutro wstanie wczesnym rankiem. Gdy się obudził i wyjrzał przez okno, ku swemu przerażeniu dojrzał popołudniowe słońce – przespał ponad dwadzieścia godzin. Pęcherz miał tak
pełny, że zmoczył prześcieradło. Zawstydzony nałożył tunikę, otworzył dyskretnie drzwi i przez pusty korytarz pobiegł do łaźni, gdzie znajdowała się także latryna. Wracając, posłyszał przed wejściem do willi rżenie koni i głosy, które sprawiły, że zamarł. Podszedł ostrożnie do rogu i nadstawił ucha. – To straszne – posłyszał głos kobiety. – Udusił się? – Tak, swoimi własnymi wymiocinami – odparł szorstki głos parobka. – A jak szynkarz go odwrócił, to zobaczył, że nie jest to ten obcy poszukiwany przez cesarza, tylko lekarz miejski. Wyobraźcie sobie tylko! – Kiedy odkryto zmarłego? – Dzisiaj rano, przez przypadek. Gospodarz chciał zajrzeć do gościa i zauważył skrzynkę z lekarstwami. Odesłał ją do domu tego Paro… czy jakoś tak… – Paresoriosa? – Wydaje mi się, że tak się nazywał. – Ale to niemożliwe – zawołała zdziwiona kobieta. – Przecież on od wczoraj śpi u nas! – Też tego nie pojmuję… Flawiusz usłyszał wystarczająco dużo. Z bijącym sercem pospieszył do swojej izby, wcisnął przyodziewek lekarza do łóżka, przez co wyglądało, jak gdyby ktoś w nim leżał, nałożył cucullus, sięgnął po worek i w kilku susach opuścił domostwo tylnym wyjściem. Z wymuszonym spokojem przeszedł przez podwórzec, wymijając ogrodnika, który syknął na niego ze zgiętym karkiem. Minąwszy gnojowisko, chlew i lamus, wyszedł przez bramę, a kiedy już upewnił się, że nie można go dojrzeć z willi, ruszył biegiem przed siebie. Po około mili zabrakło mu sił, więc zwolnił, postanawiając unikać głównej drogi i przedzierać się dalej przez pola i łąki. Po godzinie marszu uspokoił się nieco, sen go wzmocnił, i ucieszył się, gdy w dali przed sobą w promieniach wieczornego słońca dojrzał stado owiec z młodymi ssącymi spokojnie wymiona matek. Przypomniało mu się gospodarstwo Druzylli, gdzie wyrósł, i nagle poczuł taką tęsknotę, że z oczu poleciały mu łzy. Już niedługo tam będzie! Nagle za jego plecami rozległo się szczekanie psów. Obejrzał się – dzielił go od nich pagórek, ale psy pójdą za tropem. Najwidoczniej dano im do powąchania prześcieradło i bez strumienia, którego tu najwidoczniej nie było, nie uda mu się od nich uwolnić. Chyba że… W pośpiechu odciął cienki długi pasek od żebraczego stroju, zmoczył go uryną i pociągnął za sobą, zmierzając ku stadu owiec. Zwierzęta okazały się bardzo ufne. Znalazłszy się pośród nich, wyszukał sztukę bez przychówku i przywiązał jej tkaninę do tylnej nogi.
– Przepraszam – wymruczał, wyciągając sztylet i kłując ostrożnie owcę, tak że z głośnym beczeniem ruszyła z kopyta. Potem sięgnął po kopczyk świeżych odchodów, natarł nimi zelówki trzewików i zaczął się oddalać pod kątem prostym w stosunku do dotychczasowego kierunku marszu, zmierzając tam, gdzie łąka graniczyła z gęstym lasem. Jeśli wszystko się uda, to psy spłoszą owce, a ścigający go ludzie zbyt późno zorientują się, że poszli fałszywym tropem. – Fortuno – wysapał – obiecuję ci kamień od najlepszego rzemieślnika w mieście, jeśli tylko mi pomożesz! Gdy późną nocą opadł wyczerpany na miękkie leśne runo i zawinął się w cucullus, nabrał przekonania, że bogini przyjęła jego dar. Jutro dotrze do willi i będzie bezpieczny. Rankiem obudził się głodny i spragniony. Wprawdzie niechętnie, ale jednak przebrał się w żebracze łachmany i nałożył perukę, aby spokojnie kontynuować podróż. Posmarował także mazidłem twarz i szyję. Robię zawrotną karierę jako przestępca, pomyślał z goryczą. Karauzjusz poszukuje mnie jako zamachowca, Allektus jako zbiegłego podwładnego, a miejscowi edylowie jako mordercę. Zobaczymy, jakie to jeszcze przestępstwa zaciążą na mnie do wieczora. Stare sandały obcierały mu poranione nogi, więc szedł, kuśtykając, ale nikt nie zwrócił nań uwagi, gdy wczesnym popołudniem osiągnął Noviomagus. Nieco dalej, po lewej stronie dojrzał zrujnowany, opuszczony amfiteatr, gdyż wszedł do miasta przez bramę od wschodu. Tam też, zanim ruszył w dalszą drogę, przy szynkwasie tawerny na Decumanus Maximus zamówił talerz pieczonych podrobów. Przeszedłszy milę, skręcił z głównej drogi na lewo i widział już biało otynkowane mury, gdy za nim rozległ się tętent końskich kopyt. Kiedy jeźdźcy dotarli do niego, odruchowo spuścił głowę – Dokąd zmierzasz, dziadku? – posłyszał współczujący głos z frankońskim akcentem. Nie odważył się podnieść wzroku. – Do willi, jestem głodny… – wybełkotał z akcentem wyspiarzy, człapiąc dalej. Jeden z żołnierzy zawołał do kompana: – Zabierzemy ze sobą tego biedaka! Zanim się zorientował, dwaj najemnicy schwycili go pod ramiona i śmiejąc się wsadzili na siodło za trzecim, po czym spięli rumaki. Flawiusz przytrzymał się kurczowo jeźdźca, błagając bogów, żeby wiatr nie zerwał mu z głowy peruki. Ze strzępów rozmowy wywnioskował, że szynkarz, który zorientował się, kogo ugościł pod swoim dachem, powiadomił odpowiednie władze, a jeźdźcy mieli zamiar zakwaterować się w willi Allektusa i przeszukiwać
okolicę. Żołnierze byli młodzi, liczyli sobie najwyżej dwadzieścia lat; przyjaźni, weseli barbarzyńcy cieszący się czekającym ich polowaniem na człowieka. Dotarłszy do willi, podziękował jeźdźcowi, zsunął się z siodła, pokuśtykał na tyły domu, odszukał furtę dla służby i usiadł w pobliżu. Panował spory ruch, wchodzono i wychodzono, ale nikt go nie rozpoznawał ani nie zwracał nań uwagi. Wreszcie zdobył się na odwagę i zapytał młodego służącego o Trozję. – Nie ma jej – padła mrukliwa odpowiedź – ale właśnie idzie jej wół, może on wie, gdzie się podziewa. Chłopiec skinął na Ungaria, który podszedł swoim dziwacznym krokiem, gapiąc się tępo na Flawiusza, gdy nagle na jego obrzmiałej twarzy pojawił się uśmiech. – Człowiek z morza znowu tu. Dobrze! – Tak, bardzo dobrze – wyszeptał przybysz. – Tylko cicho! – Niedobrze cicho, cieszyć się! Kąpiel gotowa, wy brudni… – pociągnął opierającego się Flawiusza ku furcie. – Allektus zaraz przyjdzie, dużo radości. Trozja też rada! – Nie, Ungario! – wzbraniał się duumwir. – Zaczekaj chwilę i posłuchaj! Osiłek spojrzał na niego, nie pojmując. Z krzywych, wpółotwartych ust ciekła mu ślina. – Człowiek z morza nie jest przyjaciel! – Owszem, ale to tajemnica, że tu jestem! Ungario podrapał się po nosie. – Tajemnica dobra. Zaraz powiedzieć wszystkim, wszyscy się cieszyć. – Nie! – Flawiusz najchętniej spuściłby cięgi tępemu człowiekowi. – Tajemnica jest tylko dla ciebie i Trozji. Podarunek tylko dla was! Jego rozmówca przekrzywił głowę, zmarszczył z wysiłkiem czoło i wreszcie zdawał się rozumieć. – Innym powiedzieć później, później się cieszyć? – Tak, Ungario. Później, jutro, ale w żadnym wypadku teraz. To ma być niespodzianka! – Dobrze, dobrze. Idzie Trozja! Ungario podbiegł do starej służki, zdjął jej z ramion ciężki tobół. Kobieta spojrzała na Flawiusza nie rozpoznając go, aż wreszcie zdjął perukę. – Panie, jak wy wyglądacie? – Cicho, proszę – wyszeptał na to. – Zaraz wszystko wytłumaczę. Godzinę później siedział na słomie w komórce, pochłaniając spory kawał pieczeni, jaki Trozja zabrała ze stołu frankońskich żołdaków. Siedząc obok niego, służąca zdawała mu relację.
– Mojemu siostrzeńcowi udało się nabyć łódź rybacką – to dzięki waszym aureusom. Porozmawiam z nim potem; jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, jutro rano będziecie na pokładzie. Przy sprzyjającym wietrze wysadzi was wieczorem na galijskim brzegu. Tam już musicie radzić sobie sami… – Dzięki, nauczyłem się tego w ostatnich tygodniach – odparł na to duumwir. – Wielkie, wielkie dzięki! Teraz już wszystko będzie dobrze! Dopiero dużo później dowiedział się, że tego dnia pogrzebano jego ojca. Nucąc pod nosem, Marek Aureliusz wtarł nieco wody różanej we włosy i spojrzał w lustro. Spoglądała nań proporcjonalna twarz, której rysy z czasem nabrały zdecydowanie męskiego wyrazu. Dziś po południu i w nocy zakosztuje wreszcie swojego tryumfu, choć, niestety, przedtem czekało go jeszcze załatwienie drobnej sprawy. Nałożywszy cucullus, wyszedł z domu. Mżył drobny deszcz, ale skinieniem ręki zbył odźwiernego, który chciał zawołać dlań lektykę. Bocznymi uliczkami dotarł nad rzekę, przeszedł przez mur małą furtą i ruszył wzdłuż brzegu. Po pół mili doszedł do gęstych zarośli, gdzie już na niego czekano. – Chciałeś ze mną rozmawiać? – zapytał. Mężczyzna w połatanym odzieniu przytaknął. – Potrzebuję pieniędzy. – Znowu? – od czasu drobnej przysługi, jak Aureliusz zwykł nazywać zamordowanie Primusa miesiąc temu, złodziejaszek stawał się coraz bardziej natrętny. – Tak, nie mogę zasnąć, jeśli się przedtem nie upiję. Ciągle prześladuje mnie wzrok tego młynarza… – …którego sam chciałeś zarżnąć! – A wy z tego korzystacie. To zupełnie sprawiedliwe, że płacicie! – W przeciwnym razie…? – dopytywał się Aureliusz. – Jest parę spraw, o których mógłbym opowiedzieć. – Masz rację, przyjacielu – zgodził się przybysz. – Nie powinniśmy się spierać. Niemniej jednak uważam, że byłoby korzystniej, gdybyś opuścił miasto. Byłbyś bezpieczniejszy. Co powiedziałbyś na podróż statkiem? W dół Mozeli i Renu, w stronę morza i do Brytanii? Aureliusz zważył w dłoni swój trzos. – Pokryłbym wszystkie koszty i dałbym ci pieniądze na drogę. W Londinium mam przyjaciół, którzy wystaraliby ci się o lekką pracę i dobry zarobek. Co ty na to? – To było moje marzenie… – wyjąkał obdartus. – Morze… przez całe życie oglądałem jedynie ulice tego miasta. Wielkie dzięki, wielkie dzięki.
– Nie ma o czym mówić – ty też przecież często byłeś mi pomocny. Chodźmy bliżej rzeki, może dojrzymy jakiś statek. Ruszyli na koniec małego cypla oblewanego zewsząd bulgoczącą wodą. Aureliusz sięgnął prawą ręką do kieszeni, lewą wskazując w dół rzeki. – Tam, wydaje mi się, że coś płynie. Jego towarzysz wytężył wzrok. – Gdzie? – mruknął. – Nie, nic nie widzę. – Musisz się bardziej nachylić… Siwowłosy posłuchał polecenia i w tym momencie przeszył go kłujący ból w plecach. Zanim stracił przytomność, poczuł jeszcze uderzenie nogą spychające go w nurt rzeki. Aureliusz przyglądał się przez chwilę niesionemu przez wodę ciału, a potem opłukał swój sztylet. Nikt nie będzie szukał złodziejaszka, którego zwłoki niosły fale, a gdzie indziej nie znano go. Popłynie Mozelą do Renu, ku morzu, a być może nawet do Brytanii. – Szczęśliwej podróży! – zawołał z ironią i odwróciwszy się, zaczął iść w stronę miasta. Po południu Aureliusz czuł, że mocno bije mu serce, gdy Pryscylla, osobista służąca Aqmat, poprosiła go do dużej auli, której podłogę zdobiła błyszcząca mozaika przedstawiająca woźnicę. Pomiędzy dwoma wyplatanymi fotelami stał okrągły stolik z wygiętymi nogami, a na nim srebrny dzban z winem i dwie szklanice. – Usiądź, proszę, drogi Aureliuszu – usłyszał głos Aqmat. Odwrócił się z uśmiechem na twarzy i oniemiał z zachwytu. Po stojącej w drzwiach kobiecie widać było, że przekroczyła trzydziesty rok życia; niewielkie zmarszczki wokół ust, bardziej wyraziste rysy twarzy, ale wszystko równoważyły jej urok, chód, uśmiech, gracja, z jaką odgarniała z czoła kosmyki miedzianych włosów – Aqmat weszła do jadalni z godnością królowej. Tę kobietę posiądzie jeszcze dzisiaj, pomyślał, a ona zdawała się szczęśliwa z tego powodu. Poczuł fizyczne podniecenie i ręka zadrżała mu lekko, gdy wyciągał z kieszeni małe puzderko z kości słoniowej. Ostrożnie je otworzył, wyjął złoty pierścień ozdobiony dużą perłą i wręczył go gospodyni. – To dla ciebie! – Dziękuję, przyjacielu – odparła na to. – Usiądź najpierw, proszę! Opuściwszy wzrok, dodała: – Mężczyzna tak doświadczony jak ty z pewnością rozumie, że w stosunku do kobiet nie należy niczego zanadto przyspieszać… – Oczywiście, jakże to nieprzemyślane z mojej strony – zapewnił ją natychmiast. Odstawił puzderko na stół, czując się jak młodzieniec spotykający się po raz pierwszy z dziewczyną. Aqmat nalała wina, dodała nieco wody i podała mu puchar.
– Za szczerość, podstawę wszelkiego zaufania, a tym samym również miłości! – Za miłość – zawtórował, przepijając do niej. – Wiesz, Aureliuszu, podkreślam to nie bez powodu – kontynuowała – bo fakt, że Flawiusz nie zawsze był szczery wobec mnie, że nie przyznał się do tego, co zdarzyło się w Mogontiacum – tu spojrzała mu w oczy z taką siłą, że z trudem wytrzymał jej wzrok – w tę nieszczęsną noc noworoczną, to wszystko o mało nie zniszczyło naszego małżeństwa. Aureliusz przytaknął. Do czego ona zmierzała? Aqmat spojrzała na swoją szklanicę, a potem podniosła głowę. – Wiedziałeś albo przynajmniej przypuszczałeś, że nie jestem niczego świadoma. Czy mam rację? Gość poczuł skurcz w żołądku. Taka zmiana tonu rozmowy wcale nie przypadła mu do gustu. Wzruszył ramionami. – Być może domyślałem się, ale nie chciałem widzieć. Darzę czcią twojego zmarłego męża i w żadnym wypadku nie zamierzałem być kimś, kto, powiedzmy, wykorzystuje jego nieobecność, aby oskarżyć go przed żoną. Aqmat pokiwała głową i wypiła łyk. – To szlachetna myśl – przynajmniej z męskiego punktu widzenia. A więc nigdy nie powiedziałeś mi nieprawdy? Znowu to dziwne spojrzenie, ale Aureliusz ocenił, że musi trzymać się swojej linii. – Nie, nigdy, nawet jeśli czasem pękało mi serce, bo wiedziałem, jak musisz cierpieć. – Męski honor – mruknęła, dodając zaraz: – I zawsze mówiłeś prawdę? Przytaknął w milczeniu. – Nigdy mnie nie okłamałeś, nigdy nie dostarczyłeś fałszywych informacji? Aureliusz poczuł spływające mu z czoła krople potu. – Co to ma być – wykrztusił – przesłuchanie? Jego rozmówczyni zaprzeczyła. – Żadną miarą, tylko okazja do wyjaśnienia sobie wszystkiego zawczasu – uśmiechnęła się. – Wiesz przecież, że bez szczerości miłość usycha. – No więc powiedziałem ci wszystko i zakończmy wreszcie ten temat. – Jeszcze chwila, drogi Aureliuszu, pomóż mi po prostu przezwyciężyć moją nieśmiałość względem ponownego zamążpójścia. Zrobisz to? Jej pojednawczy ton uspokoił go nieco. – Czego oczekujesz ode mnie? – Żebyś przysiągł, że nie powiedziałeś ani nie powiesz mi nieprawdy. Żebyś złożył tak samo wiążącą przysięgę, jaką ja swego czasu. Co jest dla ciebie najważniejsze na świecie?
– Ty, Aqmat. Mieć cię za żonę. – Wobec tego przysięgnij, że raczej wyrzekniesz się mnie, niż mnie okłamiesz. Możesz to zrobić? Szmaragdowe oczy spoglądały na niego, usta miała lekko otwarte, wargi drżące. Musiał mieć tę kobietę, był gotów przysiąc na wszystko. – Przysięgam! – zadeklarował pewnym głosem. – Dziękuję – szepnęła. – Zdjąłeś mi z serca wielki ciężar. Wstała i zaczęła spacerować tam i z powrotem. Jak dziki drapieżca, pomyślał Aureliusz, mierząc ją wzrokiem. Nagle odwróciła się do niego. – Jest jeszcze coś, czego nie rozumiem… – Co takiego? – zapytał, z trudem ukrywając zniecierpliwienie. – Czego jeszcze nie rozumiesz? – Wtedy, w „Zenobii”, zjawił się mężczyzna twierdzący, że jest przewoźnikiem z Mogontiacum i że uczestniczył w comissatio. Wtedy z tą tancerką, pamiętasz… – No dobrze, tylko co ja mam z tym wspólnego? – Widziałeś go tego wieczoru? Aureliusz przejechał palcami po brodzie. – To wprawdzie miało miejsce dość dawno temu, ale przypominam sobie, że byłem przy tym. A dlaczego pytasz? – Bo Olus spotkał go niedawno. Tu, w porcie. – I co z tego? Pewnie jego statek… – Nie jest przewoźnikiem – przerwała mu Aqmat. – To robotnik portowy. – Wobec tego blagował tylko. – Tak też mi się wydaje – odparła na to. – Nigdy też nie podróżował do Mogontiacum. Po trzecim kubku wina przyznał, że za występ w „Zenobii” zapłacił mu Ezuwiusz… – Co takiego? Ten sprytny nicpoń? – oburzył się Aureliusz. – Trzeba by mu było spuścić baty! – Nie da się, niestety – westchnęła Aqmat. – Zniknął gdzieś kilka tygodni temu. Ale na baty zasłużył raczej jego zleceniodawca. – Zleceniodawca? Skąd ta myśl? – Skąd Ezuwiusz mógł wiedzieć, co się wydarzyło podczas comissatio? O wszystkim wiedział tylko jeden człowiek z całego Augusta Treverorum, przypadkowo dobry przyjaciel tego gagatka. Ty! – Dość tego! – zawołał Aureliusz, zrywając się z krzesła. – Złożyłaś przysięgę na życie twoich dzieci. Miałem przyjść dzisiaj, żebyś została moją żoną, a teraz… – Nie krzycz tak, proszę – poprosiła go. – Słuchają wszyscy domownicy! – Wybacz, ale co za dużo…
– Oczywiście – uspokoiła go. – Chciałeś mnie po prostu ostrzec i nie miałeś odwagi powiedzieć mi o tym prosto w oczy. Czy tak? – Tak właśnie było – burknął Aureliusz. – Możesz mi wybaczyć? – Myślę, że tak – jeśli to rzeczywiście jedyny raz, że mnie zwiodłeś. Pamiętaj o przysiędze. Aureliusz otarł sobie spocone czoło. – Coś ci jeszcze leży na sercu? – Skoro pytasz, nie zaprzeczę – przyznała Aqmat. – Znowu chodzi o Flawiusza. Gość spojrzał na nią, zaciskając kurczowo dłonie. Potem jednak odprężył się. – Powiedz, proszę, co cię dręczy. – Ten list z wiadomością o śmierci mojego męża, od kogo pochodził? – To tajne, nie wolno mi nikomu powiedzieć… – Nawet twojej żonie? – Aqmat spojrzała na niego ze smutkiem. – Nawet mnie? Aureliusz przemógł się. – No dobrze. List napisał osobiście Allektus, minister finansów cesarza uzurpatora. – I jest godny zaufania? – Absolutnie. Dlaczego miałby napisać mi nieprawdę? – Naturalnie, dlaczego tak dostojny pan miałby coś takiego zrobić – bąknęła Aqmat w zamyśleniu. – Chyba że służyłoby to jego celom. Gdyby poproszono go o niezgodne z prawdą przesłanie… – Co to za dywagacje – przerwał Aureliusz. – Flawiusz nie żyje, jego martwe ciało fale wyrzuciły na brzeg, więc zapomnij o nim. Wstał z miejsca, uśmiechając się do niej. – Od dzisiaj zaczyna się nowe życie – dla nas dwojga! – Nie, dla nas dwojga! – rozbrzmiał męski głos za jego plecami. Przy wejściu stał Flawiusz odziany w brązową tunikę, jego ciemne loki przetykały srebrne pasma. Poza tym sprawiał wrażenie zdrowego i krzepkiego, gdy powoli owijał sobie skórzany rzemień wokół prawej pięści. – Dla oszustów takich jak wy nie ma w nim miejsca! – Jakże się cieszę, że żyjecie! – wyjąkał Aureliusz, cofając się nieco, bo przybysz zbliżał się ku niemu. – Więc wasza śmierć to jakieś nieporozumienie… – Mówcie raczej o podstępnej intrydze – skwitował Flawiusz – za którą teraz łotrowi przedstawi się rachunek. – Dobrze zastanowiłbym się nad grubiaństwami – syknął Aureliusz. – Moglibyście żałować, gdyby pewien dokument dostał się w ręce Dioklecjana. Flawiusz spojrzał na niego uważnie.
– Jakiż to dokument? – Na przykład podpisana przez was wiernopoddańcza deklaracja zaadresowana do cesarza Karynusa. – Całkiem możliwe, choć od tego czasu minęło sześć lat. Ja natomiast mam coś nowszego, za co skażą was na dammatio ad bestias. – Cóż to takiego? – zaśmiał się Aureliusz, ale zabrzmiało to sztucznie. – Ano to – Flawiusz zademonstrował mały kodeks. – Zestawienie wszystkich waszych sprawozdań dla rebeliantów i wszystkich płatności, jakie miłujący porządek minister finansów skwapliwie tu zanotował. – Skąd… skąd to macie? – wyjąkał Aureliusz, rozglądając się i skradając ku Aqmat. Flawiusz odparł z pogardą. – Może Allektusa nie zadowalała już wasza praca? Może miał lepsze źródło? Któż może znać myśli możnych tego świata? – schował książeczkę za pazuchę i podniósł owiniętą rzemieniem pięść. – Na pewno dzisiaj się rozliczymy… W tym momencie Aureliusz rzucił się do przodu i porwał ku sobie Aqmat, przystawiając jej sztylet do gardła. – Jeden niewłaściwy ruch i zostaniecie wdowcem! Flawiusz zamarł. – Zostawcie ją, już dość wyrządziliście jej zła – powoli opuścił rękę. – Nie obciążajcie sobie sumienia jeszcze jednym przestępstwem. – Dlaczego miałbym to zrobić, skoro chcecie mnie rzucić lwom na pożarcie? Co mam do stracenia? – Aureliusz spojrzał na Flawiusza wzrokiem osaczonego szubrawca. – Dlaczego miałbym kogoś oszczędzić, skoro sam nie zostanę oszczędzony? Przez chwilę panowała cisza, po czym rozległ się zduszony głos Aqmat: – Zrezygnuj z zemsty, Flawiuszu, i puść go wolno. Co nas obchodzi jego szpiegowanie? Jej mąż zawahał się, a potem przytaknął. – Dobrze, ale pod dwoma warunkami. – Jakimi warunkami? – wyrzucił z siebie Aureliusz. – Oddacie mi pismo do Dioklecjana, opuścicie w ciągu trzech dni miasto i nigdy nie pojawicie się w zachodniej części Imperium. Za to dostaniecie kodeks, a ja ani słowem nie wspomnę o waszej zdradzie. – Przysięgacie? – Aureliusz nie dowierzał. – Tak, przysięgam. Na wszystko, co dla mnie święte i na miłość mojej żony. Aureliusz opuścił sztylet. – Zgoda. Aqmat wyrwała się z jego uścisku i podbiegła do Flawiusza, który przytulił ją do siebie. Oboje patrzyli, jak intruz ze spuszczoną głową i zwieszonymi
ramionami zmierza ku wyjściu, gdzie odwraca się jeszcze ostatni raz. Aqmat wskazała mu pierścień. – Zapomnieliście o czymś! – Zatrzymaj go – odparł Aureliusz głuchym głosem, opuszczając jadalnię, ale na zewnątrz zacisnął pięści… Małżonkowie stali przez chwilę, trzymając się w objęciach, aż wreszcie ona wyszeptała: – Nigdy mnie już nie opuszczaj. Kocham cię i bardzo mi ciebie brakowało. Gdybyś wczoraj wieczorem nie zjawił się tak nagle, mogłoby być za późno. On odparł: – Tak, i do mnie dotarło, jak bardzo cię kocham, gdy myślałem, że cię utraciłem. Trzymajmy się razem i już nigdy nie miejmy tajemnic przed sobą. Dwa dni później Aureliusz opuścił miasto, nie mówiąc, dokąd zmierza. Przebąkiwano, że w tajnej misji cesarskiej udaje się do wschodniej części Imperium. Półtora roku później nastąpiło to, czego tak bardzo obawiał się Allektus, a Flawiusz od dawna spodziewał: 1 marca w Mediolanum cesarz Maksymian wyniósł swojego głównodowodzącego do godności współregenta z tytułem caesar. Kilka tygodni później na wschodzie Imperium podobny krok wykonał Dioklecjan, czyniąc współrządzącym nieokrzesanego, lecz zdolnego żołnierza imieniem Galeriusz. Aby czterej władcy mogli połączyć się także więzami rodzinnymi, obaj cezarowie musieli rozstać się ze swoimi dotychczasowymi małżonkami. Galeriusz poślubił córkę Dioklecjana Walerię, a Konstancjusz pasierbicę Maksymiana Teodorę. Tym samym Helena, matka młodego Konstantyna, musiała opuścić dwór cesarski, choć jej syn nadal cieszył się przychylnością ojca. Konstancjusz wybrał na rezydencję Augusta Treverorum, ale nie spędzał tam zbyt wiele czasu, gdyż jego pierwszym zadaniem była walka z uzurpatorem w Brytanii. Dzięki znajomości fortyfikacji nadbrzeżnych Flawiusz stał się prawą ręką władcy, uczestnicząc w posiedzeniach rady cesarskiej planującej oblężenie Bononii. Umocniony port, najważniejszą bazę Karauzjusza w Galii, odcięto palisadą od morza, a gdy mieszkańcy zrozumieli, że flota rebeliantów nie pospieszy im z odsieczą, poddali się. Tego samego dnia morze podmyło zaporę, sprawiając, że runęła. To, że wytrzymała tak długo, jak długo była przydatna, poczytano za znak przychylności bogów. Utrata posiadłości w Galii zachwiała autorytetem Karauzjusza, wskutek czego został zamordowany przez Allektusa, który sam sięgnął po purpurę i wkrótce
potem zaczął budować dla siebie pałac nad brzegiem Thamesis. Flawiusz wyniesiony do stanu rycerskiego powrócił na łono rodziny. Miał przygotować ponowne otwarcie mennicy w Augusta Treverorum, a następnie zająć się jej prowadzeniem. W całym Imperium, jak zamierzał august Dioklecjan, przewidziano wymianę starej zdewaluowanej waluty na nowe monety, które znowu cieszyć się miały zaufaniem ludności. Poza tym nowy cezar Konstancjusz potrzebował pieniędzy dla żołnierzy oraz na budowle, jakimi chciał przyozdobić swoją rezydencję. Oprócz pałacu, jaki polecił wznieść na północy miasta w pobliżu Porta Martis, planowano także arenę z podziemiem wyposażonym w najnowsze dźwignie i elewatory. Największe sumy miały jednak pochłonąć nowe termy usytuowane w centrum miasta pomiędzy Forum i areną, zajmujące całe dwie insulae. Flawiusz i jego rodzina przeżyli prawdziwie ciężkie chwile dowiedziawszy się, że również ich dom musi ustąpić miejsca gigantycznej budowli. Konstancjusz wyruszył na podbój sprzymierzonych z rebeliantami plemion germańskich zamieszkujących w dolnym biegu Renu. Nakazał uruchomić stocznie na wybrzeżu galijskim i budowę nowych okrętów. Po trzech latach intensywnych przygotowań na podbój Brytanii wypłynęły dwie potężne floty. Jedna, pod dowództwem prefekta pretorianów Asklepiodotusa, pod osłoną mgły osiągnęła cel inwazji na wysokości wyspy Vectis. Tam głównodowodzący rozkazał spalić niepotrzebne już okręty i pospieszył z wojskiem w kierunku Londinium. Całkowicie zaskoczony Allektus wyruszył mu naprzeciw, jednakże został rozgromiony i poniósł śmierć wespół z prawie wszystkimi wasalami. Na jednym ze statków drugiej floty, dowodzonej przez Konstancjusza i zatrzymanej przez przeciwny wiatr, znajdował się syn Flawiusza Aleksander. Oparty o dziobnicę spoglądał niecierpliwie przed siebie, podczas gdy rytmiczne klaśnięcia wioseł pchały statek w górę Thamesis. Aqmat próbowała powstrzymać swojego pierworodnego od udziału w wyprawie – na próżno. Na dyskretną prośbę Flawiusza Konstancjusz polecił Aleksandrowi, liczącemu tyle samo lat, co i jego własny syn, uczestniczyć w niej, a wtedy z piersi młodzieńca wydobył się zupełnie nierzymski okrzyk. Gdy statki zbliżyły się do Londinium, dojrzeli wznoszące się ku niebu słupy dymu i usłyszeli krzyki śmiertelnie przerażonych ludzi. Legioniści ruszyli do szturmu, napotykając frankońskich żołdaków, niedobitki armii Allektusa, zajętych plądrowaniem miasta. Zdyscyplinowane oddziały łatwo rozprawiły się z barbarzyńcami. Niewielka grupa ze swoim dowódcą imieniem Berus broniła się jeszcze przez jakiś czas, ale ginęli jeden po drugim, aż wreszcie i muskularny blondyn runął trafiony w szyję pilum. Mieszkańcy obserwujący
tę walkę z okien nagrodzili zwycięzców oklaskami. Gdy wkrótce potem Konstancjusz wkraczał do Londinium, obywatele powitali go jak wyzwoliciela. Cesarz zatrzymał się tam na krótko, po to tylko, aby przepędzić ze stanowisk ocalałych urzędników i ustanowić nowych namiestników. Zaraz też powrócił do Galii. Na brzegach Brytanii stanie dopiero dziesięć lat później. Jego los dopełni się w Eboracum, najbardziej wysuniętej na północ kolonii Imperium.
ROZDZIAŁ 5 ROZKAZ JUPITERA (300–304 r. po Chr.) Stara religia nie może być ganiona przez nową. Największą jest bowiem zbrodnią odwoływać to, co przodkowie ustanowili oraz ustalili, a co kryje w sobie pewną drogę. Dlatego też pilnie zmierzamy ku temu, aby ukarać złowieszczą zawziętość złych ludzi przeciwstawiających nowe i niesłychane sekty starym wierzeniom i szkodliwą samowolą mających zamiar zniweczyć to, co zostało nam niegdyś dane przez bogów. Z EDYKTU PRZECIW MANICHEJCZYKOM CESARZY DIOKLECJANA I MAKSYMIANA Pukanie do drzwi wyrwało Flawiusza z zamyślenia. Pospiesznie sięgnął po leżącą przed nim listę i przybierając poważny wyraz twarzy, zawołał: – Wejść! Początkowo odbudowa mennicy angażowała wszystkie jego siły, ale od kilku lat wielka manufaktura funkcjonowała bez zarzutu. Ograniczył się zatem do sprawdzania jakości wykonywanych matryc i nadzorowania rozliczeń, tak aby ciężar dostarczonych sztab ze szlachetnych kruszców odpowiadał wagowo ilości wybitych monet. Była to spokojna egzystencja i jeśli nic szczególnego się nie wydarzy, zakończy ją jako szanowany nummularius. Do pracowni z uroczystą miną wkroczył jego sekretarz. – Cesarz – oznajmił namaszczonym tonem – życzy sobie was widzieć. Możliwie jak najszybciej. Godzinę później Flawiusz ubrany w najlepszą togę zasiadł naprzeciw Konstantynusa. Cesarz wyglądał staro; bladą twarz pokrywały mu zmarszczki, włosy przeplatały szerokie pasma siwizny, tylko głos pozostał pewny jak zawsze. Ze względu na dawną znajomość potraktował Flawiusza bardziej jak przyjaciela niż poddanego. Po kilku słowach wstępu przeszedł do sedna sprawy. – W ostatnich latach wykonaliście tak solidną pracę, że zauważono ją nawet na dworze w Nikomedii. Flawiusz skłonił się lekko. – Zaszczytem było dla mnie przyczynienie się do chwały augusta Dioklecjana. Kiedy już wystarczająca ilość monet z wizerunkiem nowego cezara
powędrowała w niezmiennie otwarte ręce legionistów, w Augusta Treverorum bito ich coraz więcej dla Maksymiana, Dioklecjana i Galeriusza. Konstancjusz uśmiechnął się lekko. – Doskonale, ale zostawmy wreszcie formalności. W przeciwieństwie do trzech pozostałych cezarów pozostał starym, skromnym żołnierzem wypożyczającym od wszystkich srebrną zastawę na większe przyjęcia i niegustującym w sztywnych ceremoniałach. – Wobec tego nie będziecie mieć większych zastrzeżeń, żeby zrobić dla Dioklecjana coś jeszcze? – Bardzo chętnie. Może jeszcze jedną serię w złocie na okoliczność zwycięstwa nad Persami? Albo obalenia powstania w Egipcie? – drugą propozycję złożył wprawdzie bez większego przekonania, gdyż po wielomiesięcznym oblężeniu podczas odbijania Aleksandrii doszło do masakry. Ale w wyprawie uczestniczył Konstantyn, syn cesarza, odznaczając się dzielnością. Konstantynus zaprzeczył. – Nie, tym razem chodzi o coś więcej. Jak wiecie, Dioklecjan ma zamiar poprawić trudną sytuację gospodarczą Cesarstwa. Flawiusz przytaknął w milczeniu. Reformy monetarna i podatkowa stanowiły tylko przykład nieprzerwanej aktywności cesarza zmierzającej ku temu, aby na nowo uporządkować administrację ogromnego Imperium, i to aż po najdalsze kresy. Oczywiście, do wprowadzenia w życie mnożących się lawinowo ustaw musiano zatrudniać coraz większą liczbę urzędników. Tak więc co pięć lat przez kraj przeciągały całe hordy taksatorów podatkowych mających ująć sytuację gospodarczą każdego z poddanych. – Przy tym Dioklecjan uświadomił sobie, że niektóre, powiedzmy, niepowodzenia, są wynikiem niewłaściwej oceny poszczególnych działań – Konstancjusz położył dłoń na złotej klamrze u pasa, spoglądając na Flawiusza, jak gdyby sam nie miał jasności co do tego, jak należy traktować potok paragrafów płynący z Nikomedii. – Dlatego też planuje dwie nowe, daleko idące inicjatywy ustawodawcze dotyczące polityki fiskalnej. Aby je gruntownie przygotować, potrzebuje fachowców z całego państwa. Chcę, żeby reprezentowany był także obszar podległy mojej władzy; przez zdolną osobę cieszącą się moim zaufaniem, która, być może, przyczyni się do tego, żebyśmy nie zginęli zasypani reskryptami. Co o tym sądzicie? – To, jak się wydaje, rozsądne rozwiązanie – zauważył ostrożnie Flawiusz. Cesarz pokiwał głową. – Cieszy mnie, że tak to właśnie widzicie. Pomyślałem sobie, co następuje… – I zgodziłeś się? – Aqmat nie bardzo wiedziała, czy ma okazać złość, czy
zaskoczenie. Flawiusz wzruszył ramionami. – Konstancjusz powiedział mi, czego oczekuje, i zapytał, czy byłbym gotowy udać się jako jego przedstawiciel na dwór do Nikomedii. – Nie mogłeś odmówić? Przecież cesarz jest twoim przyjacielem. – Aqmat – wyjaśnił jej Flawiusz spokojnie – pomyśl o wywłaszczeniu naszego domu. Ten, kto nosi purpurę, nie ma przyjaciół. Jeśli Konstancjusz, kiedy go poznałem, stał o dziesięć stopni wyżej ode mnie, to teraz tych stopni jest tysiąc. Jeśli nie daje mi tego odczuć, jeśli pyta zamiast rozkazywać, to tylko ze względu na starą przyjaźń. Nie miej żadnych iluzji w tym względzie, co stanie się z moim dotychczasowym stanowiskiem, jeśli odmówię… – Myślisz, że mógłby mianować nummulariusem kogoś innego, choć ty najlepiej nadajesz się na to stanowisko? – Z całą pewnością – odrzekł Flawiusz. – Możni nie znoszą sprzeciwu. Pośród cech, jakich oczekują od swoich poddanych, od umiejętności ważniejsze jest posłuszeństwo. Aqmat zastanowiła się. Odkąd miasto stało się rezydencją cesarską, mogli dostatnio żyć z dochodów, jakie dawały młyny, kamieniołomy i garncarnia. Wiedziała też, jak niechętnie jej mąż kolejny raz uzależniłby się od tego. W ogromnym Imperium było rzeczą normalną, że wysocy urzędnicy państwowi w ramach swojej kariery dzisiaj obejmowali stanowisko w Syrii, rok później w Brytanii, a potem pewnie w Germanii, Italii albo Afryce. Ujęła go za rękę. – Wyruszam wraz z tobą. Nasze dzieci są już na tyle samodzielne, że mogą pójść własną drogą. Lucylla zaręczyła się i jako pierwsza opuści nas wkrótce. Jasnowłosa dziewczyna zakochała się w Marchiusie Matusanie, przystojnym, czarnowłosym trybunie. Pochodził z rodziny właścicieli ziemskich w Gereisie, kolonii położonej na południe od miasta Leptis Magna w prowincji Trypolitania. Od czasu kampanii afrykańskiej cesarza Maksymiana przynależał do jego sztabu, a obecnie odkomenderowano go na kilka miesięcy do Augusta Treverorum. – Porozmawiajmy dzisiaj wieczorem o tym, co zrobimy – zaproponowała Aqmat, zmierzając w stronę drzwi. Tam przypomniała sobie, że nie zadała pytania, jakiego jej mąż z pewnością oczekiwał: – Jak będzie z twoim wynagrodzeniem? W głosie Flawiusza zabrzmiała z trudem ukrywana duma. – Zostanie podwojone. Po kolacji spotkali się wszyscy w dużej auli. Dzięki misom z żarzącym się
węglem drzewnym było stosunkowo ciepło, podczas gdy na zewnątrz zimny marcowy wiatr dzwonił o szyby lodowatym deszczem. Służący rozstawili też kandelabry z brązu z zawieszonymi na nich lampkami oliwnymi, które rzucały matowe światło na ściany pomalowane u dołu na czerwono, a u góry na żółto. Ponieważ młodsi członkowie rodziny coraz częściej chodzili własnymi drogami, więc od wielu tygodni nie zasiadali razem, a teraz wszyscy przeczuwali, że niedługo ich życie stanie się zupełnie inne niż dotychczas. Zbliżało się nieuchronne rozstanie. – Teraz już wiecie, o co chodzi – zakończył swoje sprawozdanie Flawiusz. – Ruszam z wami – oznajmił Aleksander na swój poważny sposób. – Ja chcę towarzyszyć Marchiusowi – zawołała dziewczyna o jasnych lokach i ciemnych brwiach, podnosząc z dumą dłoń, na której błyszczał pierścień z gemmą z lapis-lazuli. – Czy moglibyśmy przedtem zawrzeć małżeństwo? Wspomniał mi, że wkrótce musi znowu wrócić do cesarza. Jako jego żona mogłabym jechać wraz z nim! Aqmat uśmiechnęła się. Im dzieci stawały się starsze, tym bardziej uwidaczniały się różnice w ich charakterach. Aleksandra, podobnie jak Flawiusza, fascynowało Imperium. Zdobył tytuł retora, oprócz greckiego nauczył się od ojca swebskiego i pracował w administracji cesarskiej. Był to spokojny młody człowiek interesujący się trudnymi kwestiami filozoficznymi, nieskłonny do entuzjazmu, lecz przekonany – zdążał wytrwale do celu. Lucylla przeciwnie – niespokojna i przedsiębiorcza, coraz bardziej upodabniała się do matki. Od lat uważnie słuchała Aqmat, gdy tylko ta opowiadała o wschodzie Imperium: o Palmirze, wspaniałym mieście na pustyni, ciemnym niebie, na którym widziało się nieporównanie więcej gwiazd niż w Galii; o palmach i wielbłądach, o karawanach i dalekim królestwie Persów, odwiecznym wrogu Rzymu. Nie znosiła deszczu i chłodu i niejednokrotnie drażniła się ze swoim stryjem Juliuszem, twierdząc, że ta kraina nadaje się raczej do zamieszkania przez dżdżownice niż przez ludzi. Aqmat zdjęła z szyi sznur pereł, pośrodku których wisiała kamienna pieczęć o cylindrycznym kształcie, i podeszła do córki. – Oby przyniosły ci tyle szczęścia, ile dały mnie – przy tych słowach nałożyła jej kolię i uścisnęła ją. Zbliżył się do nich Flawiusz. – Jesteś już dorosła. Możesz poślubić Marchiusa z naszym błogosławieństwem – i tak sama zamierzałaś to uczynić… – uśmiechnął się i spojrzał na młodszego syna. – A ty? W przeciwieństwie do piegowatej siostry bliźniaczki Lucjusz był małomówny, barczysty i miał ciemną karnację. Młody człowiek skrzyżował ręce:
– Zostaję tutaj. Aqmat nie spodziewała się niczego innego. Lucjusz okazał się jedynym praktykiem w rodzinie. Po niecałym tygodniu nauczania retoryki, kręcąc zdegustowany głową, oświadczył, że to mu wystarczy. Wyjaśniając, że nie zamierza zatruwać sobie umysłu podobnymi bzdurami, zaszył się w młynie do obróbki kamienia. Flawiusz złościł się początkowo, ale wkrótce musiał pogodzić się z tym, że jego drugi syn ma inne talenty. Lucjusz lubił rękodzielnictwo, uprawę roli i młyny. Wszyscy też wiedzieli, że bezdzietna Druzylla zapisała mu w spadku swoje gospodarstwo. – Odważysz się poprowadzić na miejscu nasze warsztaty? – zapytał go ojciec. – Matka i ja będziemy przez jakiś czas w Nikomedii. Może pół roku, może rok. Lucjusz uspokoił go. – Jak długo tylko będzie trzeba. Nie musisz się o nic martwić. Tego wieczora długo jeszcze siedzieli razem, rozmawiając o minionych czasach, zaś rodzeństwo wspominało wspólnie spędzoną młodość. Aqmat wsparła głowę na ramieniu Flawiusza i w świetle lampek przyjrzała się swojemu mężowi. I on posunął się w latach, wkrótce pewnie bardziej się postarzeje. Ciągle jeszcze na jego czole krzyżowały się dwa loki, podobnie jak na popiersiach cesarza Augusta. Szczupła niegdyś twarz stała się pełniejsza, z lekkimi workami pod oczyma i pionowymi zmarszczkami w kącikach ust. Siwe pasemka przetykały ciągle jeszcze gęste włosy. – Chodźmy, mój auguście – wyszeptała mu do ucha. Oboje wstali, życząc dzieciom dobrej nocy, a kiedy znaleźli się na korytarzu, chwycili się za ręce i ruszyli ku sypialni. Aqmat zbudziła się w środku nocy. Powoli wynurzała się z otchłani snu, gdy zobaczyła zatroskaną twarz pochylającego się nad nią męża. – Co się dzieje? Jęczałaś i rzucałaś się na łóżku. Jego żona usiadła, przecierając oczy. – Nie wiem, miałam koszmarny sen… Najczęściej to Flawiusza dręczyły majaki. Aqmat próbowała przypomnieć sobie, co ją przeraziło: – Wydaje mi się, że znajdowałam się w ciemnym pomieszczeniu przywiązana nago do stołu. Zewsząd dobiegało tuptanie i popiskiwanie szczurów. Modliłam się, żeby nie udało im się do mnie wspiąć z podłogi. Błagałam Chrystusa, aby mi pomógł, i nagle usłyszałam kroki. Nadszedł ktoś wyglądający na kapłana, więc podziękowałam Bogu. Przybysz miał na głowie kapuzę. Po tym, jak się poruszał, można było wnioskować, że jest niewidomy.
Wreszcie dotarł do stołu i nachylił się nade mną. Dojrzałam, że ma twarz podobną do szczura. Długie, ruchliwe, szczeciniaste wibryssy wyrastały mu z wilgotnego, węszącego pyska zbliżającego się coraz bardziej. Ręce miałam związane, mogłam tylko krzyczeć… – Kochanie, to tylko zły sen, wszystko już dobrze, jestem przy tobie. Aqmat przyciągnęła jego twarz ku sobie. – Boję się, boję się tej podróży, tego, co nas tam czeka… – Nie ma ku temu powodów. Skorzystamy z cursus publicus wraz z eskortą, wszystko już załatwione. – Wiem o tym, ale jestem chrześcijanką, a na chrześcijan patrzy się na dworze cesarskim krzywym okiem. Po śmierci Primusa, za którą czuła się współodpowiedzialna, Aqmat przystąpiła do chrztu. Odtąd też brała udział w chrześcijańskich nabożeństwach w Augusta Treverorum. Wraz ze współwyznawcami czytała święte księgi, a także pomagała chorym i ubogim. – To całkiem możliwe – uspokoił ją Flawiusz. – Ale nawet w otoczeniu cesarza nie brakuje chrześcijan. Od czterech dziesięcioleci nie prześladuje się ich na terenie Imperium. Cóż może nas obchodzić, co myślą inni na dworze? Przekrzywił głowę i uśmiechnął się do żony. – Nie próbuj tylko nawracać Dioklecjana! Aqmat rozpogodziła się. – Pewnie masz rację. Niepotrzebnie zaprzątam sobie tym głowę, tylko że to trochę niezwykłe w naszym wieku – zaczynać wszystko od nowa. Flawiusz pogładził ją po głowie. – Nikomedia to urokliwe nadmorskie miasto. Zawsze jest tam ciepło i nigdy nie pada śnieg. Spodoba ci się. Może nawet uda ci się odwiedzić krewnych w Palmirze… Aqmat z wdzięcznością przytuliła się do męża, choć tak naprawdę nie czuła się wcale uspokojona. Podróż trwała całe dwa miesiące i wiodła przez Castrum Rauracense, gdzie legioniści wznosili ogromny kasztel, do Vindonissy, Arbor Felix, Brigantium i Cambodunum. Aqmat siedziała milcząca, trzymając za rękę męża roztrząsającego z Aleksandrem kwestie polityczne i pragnąc, aby jak najszybciej opuścili te zubożałe prowincje, w których jeszcze z początkiem maja nad brunatnymi polami wirowały płatki śniegu. Rozpogodziła się, dopiero gdy osiągnęli umocnioną kolonię Abodiacum, gdzie głodni mężczyźni udali się do szynkwasu przydrożnej tawerny. Zaspana Aqmat ziewnęła i gdy na sztywnych nogach wygramoliła się w końcu z powozu, nie dowierzała własnym oczom:
– Flawiusz, Aleksander, spójrzcie tylko! Obaj odwrócili się i zobaczyli grupę ciemnoskórych żołnierzy człapiących po błotnistej drodze. Za nimi kołysał się dostojnie brunatny garb wielbłąda prowadzonego na sznurze przez jednego z nich. Aqmat pomachała w kierunku zwierzęcia, które wyciągnęło szyję i wyszczerzyło zęby, zdając się przyglądać jej z dumą. – Pozdrawiają mnie ojczyste strony – oznajmiła z radością. – Nigdy bym nie pomyślała, że wschód Imperium zaczyna się już w Recji. Pewnie już niedaleko do celu naszej podróży. Potem nie opuszczał jej już dobry humor, gdy przy wiosennej aurze wóz dotarł do Iuvavum, przez przełęcze alpejskie potoczył się ku Pietas Julia, stamtąd drogą wzdłuż wybrzeża przez Aspalatos i dalej Via Egnatia do Tessaloniki, aż wreszcie osiągnęli Nikomedię. Onieśmieleni wkroczyli do westybulu pałacu cesarskiego wznoszącego się niczym labirynt kolumn i łuków. Zgłosili swoje przybycie, a wokół nich zaroiło się od spieszących gdzieś urzędników ze zwojami pism pod pachą, żołnierzy pod bronią, posłańców z depeszami, rzemieślników z narzędziami i nieprzeliczonej służby. Z podziwem przyglądali się wykładanym marmurem ścianom, stojącym w niszach posągom bogów i ozdobionemu ornamentami kasetonowemu sklepieniu. Wreszcie podszedł do nich ciemnoskóry mężczyzna ze starannie natartymi oliwą lokami i gładkim obliczem, odziany w haftowaną bluzę i orientalne pantalony, spod których wystawały spiczaste trzewiki. – Rycerz Flawiusz Verecundus z rodziną? – upewnił się wysokim, melodyjnym głosem pasującym raczej do młodego chłopca niż prawie czterdziestoletniego mężczyzny. – Jestem Demetrios, zarządca apartamentów cesarskich. Mówił po łacinie perfekcyjnie, lecz z greckim akcentem. Aleksander, który jeszcze nigdy nie widział eunucha, gapił się na niego bez żenady, a tymczasem poprowadzono ich do dalszego skrzydła rezydencji i w nim przydzielono pomieszczenia, w których na razie mieli zamieszkać. Aqmat rozejrzała się wokoło, ciesząc się balkonem z widokiem na dachy miasta i dowiadując zaraz, gdzie można wynająć służbę. Kiedy zasapani niewolnicy wynieśli po schodach bagaże, zabrała się do wypakowywania, natomiast Demetriusz wziął Flawiusza na stronę. – Przybyliście na czas – poinformował go przyjaznym tonem, niezdradzającym, czy jest to pochwała, czy skrywana nagana. – Za dwa dni, o godzinie czwartej cesarz zwoła wszystkich mających pracować nad nowymi edyktami do świętej auli. Kiedy już opisał, jak w rozległej budowli znaleźć ową salę, spojrzał na ubiór
rozmówcy i dodał: – Jest miłą odmianą oglądać znowu solidne odzienie z prowincji. W otoczeniu cesarza zwyczaj noszenia eleganckich strojów sprawia wrażenie nieomal przymusu. Przy tych słowach pożegnał się, skazując Flawiusza na samodzielne odkrycie znaczenia owej aluzji. Gdy jednak ten wybrał się na zwiedzanie niezliczonych korytarzy, sal i dziedzińców, uniesione brwi i poszeptywania mijających go osób pouczyły go szybko, że w tym środowisku wiele uwag, choć brzmią życzliwie, to jednak wcale takie nie są. Dowiedział się więc o adres dobrego krawca i sprawił sobie wyszywaną tunikę z jedwabiu z domieszką bawełny, do tego płaszcz ze złotą spinką oraz wyplatane trzewiki z delikatnej skóry. Widząc go po raz pierwszy w nowym stroju, Aqmat zachichotała. Potem podała mu lustro, stwierdzając dwuznacznie, że przystaje na to wszystko, dopóki tylko w tym względzie ma zamiar naśladować pałacowych rzezańców. Dwa dni później Flawiusz znalazł się pośród tuzina dystyngowanych urzędników oczekujących przed portalem strzeżonym przez czterech legionistów uzbrojonych w długie lance. Większość z nich okazała się starsza od niego. Mieli przycięte brody i starannie natarte oliwą włosy. Na palcach błyszczały im pierścienie, a na płaszczach nie brakowało bogatych haftów, niektóre ozdobiono perłami i frędzlami. Wszyscy przedstawiali wspaniały widok, ale na ich obliczach rysowało się napięcie, w spojrzeniach zaś widać było wyrachowanie. Wreszcie drzwi się otwarły i mogli wejść do środka. Przez przeszklone alabastrem okna do auli, której ściany do wysokości dziesięciu stóp wyłożono marmurem, wpadało żółtawe światło. Kamienne płyty rozcięto i ułożono parami, co sprawiało, że ich wzór wydawał się podwójny. Naprzeciwko wejścia znajdowała się półokrągła, zwieńczona łukiem nisza, do której prowadziły trzy stopnie. Sklepienie apsydy zajmował relief przedstawiający orła z rozpostartymi skrzydłami i wieńcem zwycięstwa w szponach. Tylną ścianę zdobiła mozaika stojącego Jupitera z wiązką błyskawic w ręku i o skroniach ozdobionych nimbem. Pośrodku, na przyozdobionym szlachetnymi kamieniami podium, stało złocone krzesło, na którym siedział starszy mężczyzna. Jego tułów spowijał obszerny purpurowy płaszcz, a spod niego wyglądała biała, jedwabna tunika. Na nogach miał czerwone trzewiki obszyte błyszczącymi perłami. W prawicy dzierżył złote berło, na którym również połyskiwały klejnoty. Całe pomieszczenie wypełniał zapach kadzidła. Przybyli ze schyloną głową podchodzili po kolei do przodu, klękali trzykrotnie, dotykając przy tym posadzki czołem, a następnie przytykali do ust brzeg cesarskiego płaszcza ze słowami: „Bądź pozdrowiony, władco i
boże”. Flawiusz z biciem serca dopełnił dworskiego ceremoniału, a potem stanął w szeregu wraz z innymi, po raz pierwszy mając okazję przyjrzeć się augustowi. Zobaczył grubo ciosane, nabrzmiałe rysy – brodate oblicze prostego człowieka, który awansował na władcę świata i od piętnastu lat żył tylko po to, aby wspierać chwiejący się gmach gigantycznego Imperium coraz to nowymi edyktami, nominacjami urzędników, wyrokami, zarządzeniami kontroli i kampaniami wojennymi. Imperator odchrząknął, spoglądając na podwładnych. – Wiecie, że wszelkie moje działania i wysiłki mają na celu przywrócenie cesarstwu dawnej chwały. Bez wątpienia tylko wówczas nieśmiertelni bogowie będą nam dalej przychylni, jeśli przekonamy się o tym, że wszyscy ludzie żyjący pod naszymi rządami prowadzą spokojne i prawe życie, a przede wszystkim zgodne ze zwyczajami przodków. Zatroszczyłem się o to przed kilku laty, wydając edykt o małżeństwie. Urzędnicy przytaknęli w milczeniu. – Wezwałem was dzisiaj, gdyż do wykonania ważnego zadania potrzebuję najzdolniejszych – w głosie Dioklecjana słyszało się ilyryjski akcent. – Teraz, gdy zwyciężeni zostali wrogowie zewnętrzni, bezskutecznie próbujący opanować Imperium, musimy zwrócić się ku nieprzyjaciołom wewnętrznym. Należy pokonać chciwość skłaniającą niektórych ku temu, że własne korzyści stawiają ponad dobro wspólne. Cesarz przerwał mowę, oddychając ciężko. – Przede wszystkim nasi legioniści, na których dzielności wspiera się bezpieczeństwo państwa, widzą, jak wskutek podbijania cen spada ich żołd. Nie wolno nam dopuścić do tego, aby nędza skłoniła ich do plądrowania i grabieży na szkodę prostego ludu. Dlatego też my, kierowani ojcowską troską, a cieszący się opieką Jupitera, augustusowie i cezarowie, wyrażamy życzenie, aby położono kres temu stanowi rzeczy. Nastąpiło kolejne skinięcie głową przybyłych, po czym władca przemawiał dalej: – Doszliśmy do przekonania, że w tym celu należy przygotować nowy edykt. Ma on określać maksymalne ceny wszystkich towarów i usług, a jednocześnie podawać kary grożące tym, którzy nie będą go przestrzegali. Do ich grona zalicza się również tych, którzy będą gromadzić dobra, powodując przez to braki albo chcąc osiągnąć wyższe ceny, jak i lekceważących edykt i kupujących po cenach podwyższonych. W wypadku ponownego konfliktu z prawem, karą niechaj będzie… – cesarz uniósł głowę, podnosząc także berło – …śmierć! W grupie rozległ się szmer szeptów, ale zaraz ucichł.
– Komu wydaje się to zbyt surowe – dodał posunięty w latach władca – niechaj rozważy, że zgodnie ze zwyczajem przodków odstraszenie było zawsze najlepszym środkiem stłumienia w zarodku wszelkiej myśli o nowych występkach. Każdy może uniknąć kary, okazując posłuszeństwo naszemu świętemu edyktowi. Dioklecjan wstał, spoglądając na dostojników. – Przewodniczenie powierzam mojemu ministrowi finansów Juliuszowi Antoninusowi, który odpowiada przede mną za należyte wykonanie zadania. Za rok chcę widzieć listę cen! Imperator zawiesił głos, a na jego twarzy pokazał się młodzieńczy uśmiech. – Na Merkurego! Ma się na niej znaleźć wszystko, od daktyli do lwa, od bata do pniaka! Mężczyźni zaśmiali się niepewnie, a Juliusz Antoninus wymruczał: – Od daktyli do lwa – muszę to sobie zapamiętać! Po krótkiej chwili rysy cesarza stwardniały znowu do lodowatej powagi. – Gdy tylko augustusowie i cezarowie ratyfikują ją, zostanie ogłoszona w całym Cesarstwie i nabierze mocy prawnej. Dziękuję wam. Dioklecjan usiadł powoli, a aula opróżniła się. Przed drzwiami urzędnicy otoczyli kołem Juliusza Antonina, szczupłego, sześćdziesięcioletniego mężczyznę o haczykowatym nosie: – Słyszeliście polecenie cesarza: od daktyli do lwa, od bata do pniaka. Jutro o czwartej spotkamy się w mojej pracowni w północnym skrzydle pałacu. Do tego czasu niech się każdy zastanowi, czego potrzebujemy do wykonania naszego zadania. Jego palec wskazujący przebił powietrze. – Dostaniemy, czego będziemy potrzebowali. Nie ma mowy o niepowodzeniu. Gdy Flawiusz dotarł korytarzami do swojego apartamentu i opowiedział żonie o zamierzeniu cesarza, zdumiała go jej reakcja. – I ta gromada nadętych urzędników myśli, że to się uda? – zapytała, kręcąc niedowierzająco głową. – A cóż w tym nadzwyczajnego? – chciał się dowiedzieć. – Mój drogi mężu. Kiedy ostatnio robiłeś zakupy na targu? Twój wszechpotężny Jupiter nie ma najwidoczniej najmniejszego pojęcia o tym, ile rzeczy ludzie kupują i sprzedają, jakie przy tym występują różnice i ile usług oferuje się za pieniądze. – Mamy na to rok i jeśli trzeba będzie uwzględnić wszystko, lista się po prostu wydłuży – odparował Flawiusz. – Nie chodzi o ilość – wykrztusiła Aqmat, dusząc się ze śmiechu. –
Wyobrażam sobie tylko, jak uzbrojona w woskowe tabliczki gromada siwowłosych taksatorów wkracza do lupanaru… Mąż przygarnął ją do siebie. – Wierzę cesarzowi, że chce dla Imperium jak najlepiej. Spotykamy się jutro pod kierownictwem ministra finansów, aby omówić szczegóły naszej pracy. Przedstawię wtedy twoje zastrzeżenia. Ale gdy następnego dnia Juliusz Antoninus przydzielał konkretne zadania, Flawiuszowi zabrakło odwagi, aby zakwestionować przedsięwzięcie jako takie. Zebrani mężczyźni – wszyscy zasłużeni członkowie ordo equester, siedzieli z poważnymi minami wokół długiego stołu, prześcigając się w propozycjach, jak należy zabrać się do realizacji całego zamierzenia. Ostatecznie ustalono, że podzieli się ceny na grupy, za które odpowiadać będą poszczególni członkowie komisji. Cała lista miała się rozpoczynać dokładnym wyliczeniem środków żywności, dalej następowałyby usługi, tkaniny, skóry, artykuły luksusowe, drewna, transport lądowy, niewolnicy, rodzaje marmuru, zwierzęta, zioła, lekarstwa oraz transport wodny. – Cesarz zdaje sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie wymusić obniżenia cen – uświadomił im Juliusz Antoninus. – Dlatego też należy dokładnie się przyjrzeć, ile wszystko obecnie kosztuje, odliczając możliwą lichwę, aby ustalić sprawiedliwą górną granicę. Kto ją potem naruszy, ten odczuje całą surowość cesarskiego gniewu. – W jakiej jednostce monetarnej mamy podawać ceny? – dopytywał się Flawiusz. – W większości wypadków aureus to za dużo. Ale jak słyszeliśmy, argenteus i nummus mają zostać na nowo oszacowane, żeby oszczędzić nieco cesarskie zapasy srebra. Wszyscy siedzieli przez chwilę w pełnym zakłopotania milczeniu, a potem zaczęła się gorączkowa dyskusja. Istotną część reformy monetarnej stanowiło od całego pokolenia niemające już miejsca bicie monety z czystego srebra, argenteusa, któremu miały odpowiadać cztery nowo wprowadzone do użycia nummi. Chodziło w tym wypadku o większe, posrebrzane monety z miedzi, których wartość oszacowano na 12,5 starych, denominowanych denarów, które, oczywiście, ciągle jeszcze znajdowały się w obiegu. – Proszę o spokój – wtrącił się wreszcie Juliusz Antoninus. – Nasz dawny nummularius podniósł bardzo istotną kwestię. – Flawiusz kolejny raz nie bardzo wiedział, jak rozumieć zaakcentowanie jego wcześniejszego zajęcia, ale w tej chwili nie zważał na to. – Proponuję, żebyśmy wyszli od starego denara znanego ludowi – gestem ręki uciszył oponujących. – W edykcie zaznaczymy, ile wart jest funt złota. Relację do nowych monet każdy będzie mógł wyliczyć sobie sam.
Po długiej debacie przyjęto tę propozycję i przydzielono wreszcie funkcje. Flawiusz zgłosił chęć zajęcia się zestawieniem cen żywności. Zdawał sobie sprawę, że obarcza się wielkim wyzwaniem, ale miał nadzieję, że z pomocą Aqmat uda mu wszystkiemu sprostać. – Co się dzieje? – zapytał, gdy wieczorem wrócił do swoich komnat i w świetle oliwnych lampek dojrzał zakłopotanie na twarzy żony. – Czy coś się stało? – Nie, kochanie, wszystko w porządku. Flawiusz chętnie by w to uwierzył, gdyż czuł się zmęczony i chciał usiąść w kącie z kubkiem wina w ręku, ale zachowanie Aqmat nie dawało mu spokoju. – Coś ci leży na sercu – przytulił ją do siebie. – Opowiedz mi o wszystkim. – Och, to może nierozsądne z mojej strony i pewnie pomyślisz, że nudzę się sama albo coś nie w porządku z moją głową… – Z pewnością tak nie pomyślę! – spojrzał na nią z czułością. Szmaragdowe oczy pod ciemnymi łukami brwi wędrowały niespokojnie po pomieszczeniu, jak gdyby szukając czegoś, co mogłoby się ukrywać w ciemnym kącie. Dotknął palcami jej policzka, a ona skłoniła głowę, uśmiechając się nieśmiało. – Dzisiaj wieczorem, kiedy się ściemniło, niedługo przedtem zanim wróciłeś… – postanowiłam zwiedzić trochę pałac, ale tyle tu korytarzy, schodów, komnat, krużganków… Aqmat umilkła, a Flawiusz czekał cierpliwie, aż znowu zacznie mówić: – Nagle zauważyłam, że zabłądziłam. Stałam sama w sklepionym przedsionku, gdzie po jednej stronie znajdowały się okna, a po drugiej drzwi – wszystkie zamknięte. – Skąd to wiesz? Zmieszała się. – Bo próbowałam je otwierać. Chciałam kogoś zapytać, jak się stamtąd wydostać. – Dobrze, i co dalej? – Wszystko zaryglowane. Przez chwilę stałam w bezruchu, zastanawiając się, co robić, i wtedy usłyszałam odgłos. – Jaki odgłos? – Kroków. Odwróciłam się i dojrzałam mężczyznę. Stał na końcu korytarza, skąd właśnie przyszłam. – Udało ci się zobaczyć jego twarz? – Nie, nie w tej chwili. Było ciemno. – Co robił? Aqmat wzruszyła ramionami. – Nic. Stał i patrzył w moją stronę.
Flawiusz ujął jej dłoń. Na wierzchu ręki dojrzał żyły i piegi, które w ostatnich latach powiększyły się nieco, a także pierwsze przebarwienia. Ona splotła swoje palce z jego i mówiła dalej: – Skinęłam ku niemu i zawołałam, czy nie mógłby mi powiedzieć, gdzie jestem. – A co on na to? – Odwrócił się i poszedł. Po prostu poszedł. – A co cię wystraszyło? – Wydawało mi się, że się cicho śmieje. A kiedy się odwrócił, jego twarz na chwilę oświetliło wpadające przez okno światło wieczora – Aqmat ścisnęła dłoń Flawiusza. – Myślę, że to był Ezuwiusz. Przez chwilę w komnacie panowała cisza. Wreszcie Flawiusz wymruczał: – Ezuwiusz?! Przecież nie widziałaś go od śmierci mojego ojca. Jak mógłby się tu znaleźć? Jesteś pewna? – Było ciemno, ale ta trójkątna łasicowata twarz, spiczasty nos – takie jak u niego. Pobiegłam za nim, ale gdy minęłam zakręt korytarza, nikogo już nie zobaczyłam. Flawiusz wstał i przechadzał się po izbie tam i z powrotem. – Nawet jeśli to on, to nic nie może nam zrobić. Nigdy nie mógł. Ezuwiusz jest nieszkodliwy. – Jestem prawie pewna, że to on podrzucał wtedy wiadomości w naszym domu. Dlatego się boję. Wiesz, kto jeszcze ma klucze do tych pomieszczeń? Ciągle się zastanawiam, czy gdzieś nie leży coś, co nie powinno tu leżeć. A poza tym… – Co poza tym? – …często przestawał z Aureliuszem. Może i on jest tutaj. – Kochanie – zaśmiał się Flawiusz, starając się, aby zabrzmiało to naturalnie. – To już przesada. Przecież zwykle nie jesteś taka lękliwa! – Widzisz, teraz pewnie myślisz, że coś nie w porządku z moją głową. Otóż nie, wiem, co mówię. Najchętniej natychmiast wróciłabym do domu. Jeśli to tylko będzie możliwe, rozejrzyjmy się za własnym domem. – Przecież spodobało ci się tutaj. Wczoraj wieczorem staliśmy na balkonie, przyglądając się miastu, słońcu nad dachami, dymom z kominów, ludziom na ulicach… Aqmat popatrzyła mężowi w oczy. – Nie dociera do ciebie nastrój panujący w tym pałacu? Chłód, poszeptywania, intrygi, ukradkowe spojrzenia? W tych murach coś się wydarzy, coś tragicznego… Flawiusz wyraził w końcu zgodę. – No dobrze. Tylko, proszę, zajmij się sama poszukiwaniami, bo ja muszę się
troszczyć o moją pracę. Znajdź ładną willę miejską. Mamy dość pieniędzy. Następne dni dały Flawiuszowi przedsmak tego, co go czeka. Przydzielono mu współpracowników i własne pomieszczenia, a on ze swojej strony uzgodnił z innymi członkami grupy terminy regularnych spotkań, aby omawiać sposób postępowania. Kiedy już uzgodniono, za jakie ilości należy ustalać ceny, praca ruszyła do przodu. Tylko od czego zacząć? Flawiusz zasiadł przy dużym stole, na którym piętrzyły się papirusowe karty, i gapił się na kałamarz, a tymczasem jego sekretarz czekał cierpliwie. W tym momencie otwarły się drzwi i do pracowni weszła zdyszana Aqmat, odziana w białą suknię z delikatnej bawełny, przewiązaną paskiem podkreślającym jej wciąż niezwykle pociągającą figurę: – Znalazłam dla nas dom. Trzy piętra i widok na morze! Jej mąż zastanowił się krótko, po czym na resztę dnia dał wolne sekretarzowi i ruszył za nią. Po raz pierwszy świadomie obserwował miasto będące jego nową ojczyzną, widząc jasno otynkowane domy z balkonami z ciemnego drewna, otoczoną kolumnami agorę, port, w którym kołysały się statki, i kolorowo odzianych mieszkańców tłoczących się na ulicach. Przede wszystkim jednak interesowało go, co oferuje się na straganach, w sklepikach z warzywami i na rynku. Stanąwszy przy jednym ze stoisk, zapytał o cenę karczochów, notując ją na składanej woskowej tabliczce, jaką zawsze nosił ze sobą. Aqmat przyglądała się z rozbawieniem, jak od sprzedawcy, ogorzałego od słońca wieśniaka, dowiaduje się, ile żąda za cebulę, czosnek i kapary, żeby zaraz pytać o ogórki, melony, rzodkiewkę, cytryny i pory. Gdy doszedł wreszcie do szparagów, które sam chętnie jadał, sprzedawca stracił cierpliwość. – Panie, spóźniliście się całe miesiące, zaraz będzie wrzesień! Po co te pytania, jesteście ze straży rynkowej? Flawiusz podszedł nieco bliżej i podniósł ręce. – Nie, to tylko czysta ciekawość – i ściszając głos, wskazał na Aqmat: – Chcę po prostu wiedzieć, na co moja żona wydaje tyle pieniędzy! – przy tym mrugnął porozumiewawczo okiem. Odszedłszy nieco dalej, zwrócił się do żony. – 25 denarów za dużą cytrynę, czy to możliwe? Ona odpowiedziała uśmiechem. – Cytryny są trudno dostępne, a ta była naprawdę duża. Powiedziałam ci przecież, że nie będzie łatwo ustalić ceny dla wszystkich towarów. Po krótkim spacerze dotarli do domu, który wyszukała. Była to wąska, wysoka budowla mieszcząca na parterze warsztat krawiecki. – Nie robi hałasu tak jak kuźnia albo stolarnia – podkreśliła Aqmat, gdy wspinali się po schodach. Pokój na piętrze świecił pustkami. Ściany, na dole
czerwone, pomalowano w górnej części tak, jak gdyby wyłożone zostały jasnoszarym marmurem. Aqmat otwarła okno balkonowe i ujrzeli, jak po widocznym nad dachami rozmigotanym morzu płynęły dwa wyładowane zbożem żaglowce zmierzające do portu. Na horyzoncie rysowały się szarobłękitne kontury wzgórz po drugiej stronie zatoki. Po niebie krążyły wrzaskliwe mewy. Aqmat oparła się plecami o balustradę, spoglądając wyczekująco na Flawiusza. Popołudniowe słońce rozjaśniało jej włosy niczym ognistą aureolę; zarysy ciała przeświecały przez jasną tkaninę sukni poruszaną lekką wiejącą od morza bryzą. – Jak ci się podoba? – Przepiękny – mruknął jej mąż, spoglądając na nią. – Prawie tak uroczy jak ty. Z uśmiechem poszła za nim, gdy wziąwszy za rękę, wciągnął ją do wnętrza. Potem zaryglował drzwi na schody, wziął ją w ramiona i zaczął rozpinać pasek. – Flawiuszu, nie teraz, jeszcze nie jest ciemno. I nie tutaj, bez… Położył jej palec na ustach. – Ciiicho. Tu i teraz. Jak można lepiej wypróbować nowe mieszkanie? Spleceni w uścisku osunęli się na podłogę. Gdy po półgodzinie wyszli na zewnątrz, dowiadywali się jeszcze na parterze o stolarza, u którego mogliby zamówić meble, lecz zanim wyszli od mistrza nożyc i igły, Flawiusz zadał mu kilka pytań. – Wiem, że ubrania to nie moja działka – usprawiedliwił się na koniec przed Aqmat spoglądającą na niego z uniesionymi w górę brwiami – ale pomagamy sobie nawzajem. Pozwól mi tylko szybko zanotować: dwa denary za odzienie dla małego dziecka, sześć za oblamowanie tuniki spodniej lub farbowanie używanej męskiej tuniki spodniej, dwadzieścia za spodnie lub mały płaszcz z kapuzą, pięćdziesiąt za obszycie tuniki z jedwabiu. No masz ci los, zapomniałem ceny za derkę na konia… – Dwieście pięćdziesiąt za nową, z filcu, haftowaną i sto za zwykłą – podpowiedziała mu Aqmat z lekkim zniecierpliwieniem w głosie. – Chodź wreszcie, bo stolarz zamknie warsztat. Tam zapiszesz sobie zaraz cenę dobrego łóżka, bo już mam sińce na plecach. W następnych miesiącach praca coraz bardziej angażowała Flawiusza. Co drugi dzień spotykał się z pozostałymi członkami grupy, omawiał ustalone ceny, wyrażając w niektórych wypadkach wątpliwości, zalecając ponownie zasięgnąć informacji lub też poszerzając listę o kolejne punkty. Dopiero w
miarę upływu czasu wyszedł na jaw ogrom postawionego im przez cesarza zadania, przede wszystkim dlatego, że chodziło o ceny maksymalne, choć umiarkowane i nieco tylko wyższe od rzeczywistych rynkowych. Aleksander, pomagający początkowo ojcu, wyjechał, aby objąć posadę osobistego sekretarza młodego Konstantyna odbywającego służbę wojskową i stacjonującego w Palmirze. Dioklecjan zarządził, aby miasto, które przed trzema dziesiątkami lat zbuntowało się przeciwko rzymskiej władzy, wskutek czego splądrowano je, rozbudować i uczynić z niego twierdzę graniczną chroniącą przed napadami Persów. Aqmat już od dawna nie otrzymała wiadomości ani od rodziców, ani od brata. Choć Aleksander z młodzieńczą beztroską cieszył się z możliwości poznania rodzinnego miasta matki, to ją samą przepełniał lęk, że niegdysiejszą zamożną pustynną metropolię syn zastanie jako zubożałą, na wpół zniszczoną przygraniczną mieścinę. Dla niej samej coraz większym wsparciem stawała się miejscowa wspólnota chrześcijan, gromadząca się w auli prywatnego domu położonego niedaleko pałacu cesarskiego. Któregoś dnia przezwyciężyła swoją niechęć do tej budowli i ponownie odwiedziła Flawiusza w pracowni. – Znasz niejakiego Laktancjusza? – zapytała męża pogrążonego w rozmyślaniach nad stosem zapisanych zwojów. – Myślisz o Lucjuszu Cecyliuszu Firmianusie Laktancjuszu, retorze? – odparł na to. – Nie tak dawno temu cesarz wezwał go na dwór z Kartaginy. Co z nim? – To wspaniały i mądry człowiek – zachwyciła się Aqmat. – Poznałam go we wspólnocie. – Uczęszcza na spotkania chrześcijan? – zdziwił się Flawiusz. – Czyżby należał do tych wyobcowanych ze świata ludzi, którzy uważają, że logiką można wygrać debatę z religią? – Wręcz przeciwnie. Ceni sobie naszą wiarę i chce ją lepiej zrozumieć – objaśniła go. – Powinieneś go kiedyś poznać. – Niech będzie – westchnął Flawiusz, któremu praca wychodziła już uszami. – Ale pewnie dopiero, gdy skończę. Do tego czasu spotykajcie się beze mnie. Postarał się, aby jego słowa zabrzmiały tak, jak gdyby zgadzał się na to, że spędzi swój czas w ten sposób, ale w sercu poczuł lekkie ukłucie. O wiele bardziej przygnębiające było jednak wyobrażenie, że w te nieliczne wolne od pracy godziny będzie świadkiem ekstatycznych spotkań, słuchając o Bożym Baranku, Trójcy albo innych jeszcze nonsensach. W lipcu Juliusz Antoninus mógł zgłosić przybyłemu z Antiochii cesarzowi, że lista jest gotowa. Dioklecjan polecił przynieść tasiemcowaty spis, przeglądał
go przez kilka dni, po czym wezwał do siebie jego autorów. Z bijącymi sercami stanęli przed swoim panem i bogiem, jak brzmiał oficjalny tytuł imperatora. Patrząc na starego, tęgiego człowieka o pomarszczonym czole i ciężkich powiekach, siedzącego ze zwojem w ręku, Flawiusz poczuł współczucie. Nikt nie miał większej władzy od Dioklecjana, a przecież i on nawet złotem nie mógł kupić dla siebie wolnej godziny, chwili swobody, kiedy to jego myśli nie skupiałyby się na jakiejś trosce dotyczącej Imperium. W jego życiu nie było miejsca na miłość ani swobodę, czy nawet na zakosztowanie rozkoszy stołu – tylko obowiązki. Wydawało się, że minęły wieki, zanim cesarz do nich przemówił: – Wykonaliście dobrze swoje zadanie – wziął papirus w ręce, przesuwając palcem wzdłuż szpalt. – Ale chciałbym otrzymać odpowiedzi na kilka pytań. – Oczywiście – pospieszył z zapewnieniem Juliusz Antoninus. Przez następną godzinę cesarz dowiadywał się, dlaczego niedźwiedź kosztuje dwadzieścia pięć tysięcy denarów, a jeleń tylko trzy, dlaczego przytoczone ceny transportu morskiego wyliczono, podając za punkt wyjścia Aleksandrię, i czy za stopę sześcienną egipskiego porfiru rzeczywiście trzeba zapłacić horrendalną sumę dwustu pięćdziesięciu denarów. Na koniec Dioklecjan odłożył zwój, kiwając z zadowoleniem głową: – Znakomicie. We wrześniu promulguje się edykt o nowym przeliczeniu pieniądza, a miesiąc później ogłosi drugi o maksymalnych cenach. Polećcie, aby skopiowano listę i jak najszybciej dostarczono moim cesarskim braciom do Tessaloniki, Mediolanum i Augusta Treverorum, aby mogli wyrazić swoją zgodę. – Ponownie zerknął na zwój, po czym, ciężko oddychając, mówił dalej: – Ponieważ nie spodziewam się żadnego sprzeciwu, kopiści mogą zaraz rozpocząć swoją pracę. Wyrażam życzenie, aby w każdym większym mieście Imperium przybito ten edykt na forum lub gmachu publicznym. – Być może lepiej by było – wtrącił się gorliwie Fulwiusz Asticus, namiestnik Karii – gdyby go wykuto na froncie jakiejś budowli! – Dobra myśl – przytaknął Dioklecjan. – Zacznijcie jak najszybciej. Wstał z tronu. – Jestem zadowolony z wykonanej pracy. To, jak mogę wam podziękować, chciałbym omówić z każdym z osobna. Pozostańcie w tych dniach do mojej dyspozycji, każę was przywołać. Audiencja została zakończona i Flawiusz pospieszył do domu, a gdy Aqmat wróciła ze swojego spotkania, obdarzyła go promiennym uśmiechem. – Co się stało? Nie oczekiwałam cię tak wcześnie. – Skończyliśmy! Cesarz chce pomówić o wynagrodzeniu z każdym z osobna – wziął ją w objęcia. – Możemy wreszcie wracać w ojczyste strony. Ty też tego pragnęłaś!
Aqmat spojrzała na niego zmieszana. – Tak, ale to było w zeszłym roku, kiedy mieszkaliśmy jeszcze w pałacu. Odkąd wyrwałam się z tego ponurego labiryntu, czuję się tu znacznie lepiej – wyszła na balkon. – Tu grzeje słońce, w dole szumi morze i nie trzeba się obawiać, że w każdej chwili mogą nas napaść Germanie. – Odwróciła się, ujmując męża za rękę. – Zostańmy jeszcze przez kilka lat, a potem wrócimy. Lucjusz napisał, że doskonale sobie radzi, a Lucylla jest szczęśliwa w Trypolitanii. Flawiusz, milcząc, wyjrzał przez okno. I jemu podobało się w Nikomedii, ale poczuł się zraniony, gdyż Aqmat nawiązała kontakty, które dla niego pozostawały tajemnicą. – Czy to Laktancjusz zatrzymuje się tutaj? – zapytał z udawaną obojętnością. – Nie – odparła – ale powinieneś go wreszcie poznać. Jestem przekonana, że go polubisz. Jej mąż wcale nie podzielał tej opinii, więc odburknął tylko: – To na pewno znakomity uczony. Przed kilkoma miesiącami, wiedziony ciekawością, nie mówiąc nic Aqmat, skorzystał z okazji i wziął udział w wykładzie retora w pałacu. Wysoki i szczupły, z jasnobrązowymi włosami i brodą filozofa, żywotny mężczyzna natychmiast oczarował obecnych. Wszechstronnie wykształcony, po łacinie mówił bardzo czysto, a rytm i brzmienie jego słów porywały słuchaczy. Niechętnie musiał też przyznać, że rozprawa sprawiła mu prawdziwą przyjemność, nawet jeśli niewiele zrozumiał z filozoficznych wywodów. W otoczeniu, w którym najczęściej porozumiewał się po grecku, a łacina rozbrzmiewała jedynie w formie szorstkiego ilyryjskiego dialektu cesarza i jego zauszników, piękno tego języka okazało się prawdziwie nieoczekiwanym dobrodziejstwem. Z rozmyślań wyrwał go głos Aqmat. – Czyżbyś był zazdrosny? – przyglądała mu się z uniesionymi w górę brwiami. – O Laktancjusza? Został chrześcijaninem. Mógłbyś mu posadzić na kolanach nagą niewiastę, a on wygłosiłby jej wzniosłą mowę na temat cnoty. – Nie jestem oczywiście zazdrosny – pospieszył z zapewnieniem, całując ją w policzek. – I wiesz, że ci ufam. Niemniej jednak poczuł znaczną ulgę, dowiadując się, że fascynujący uczony przyłączył się do wspólnoty wiernych uważających niewierność małżeńską za grzech śmiertelny. Dopóki ich kaznodzieje zostawiają innych w spokoju i nie nabijają Aqmat głowy teoriami, że po urodzeniu dzieci najwyższym ideałem świątobliwego małżeństwa jest życie w czystości, niech się modlą do swojego zbawcy, ile tylko chcą, na Jupitera! – W następnych dniach Dioklecjan wezwie mnie do siebie. Najpewniej
wciśnie mi do ręki sakiewkę złota, a do tego diploma na cursus publicus… – No to zapytaj go, czy mógłby ci dać jakieś zajęcie na dworze – odparła uradowana Aqmat. – Jeśli zmarszczy czoło, to zawsze jeszcze możemy spakować manatki. – No dobrze, skoro tego chcesz – Flawiusz zamyślił się nieco. – Muszę tylko posłać wiadomość cesarzowi Konstancjuszowi, że nie wracam. Wtedy też pewnie mianuje nummulariusem mojego zastępcę. Przeszedł po komnacie kilka kroków, zanim spojrzał na żonę. – Jeśli poproszę Dioklecjana o stanowisko, to będę musiał zostać tu przez parę lat. Zastanów się dobrze! – Już to zrobiłam – roześmiała się Aqmat. – Cieszę się, że zostaję tu z tobą i że nie musisz już tak dużo pracować. To będzie najpiękniejszy okres w naszym życiu. Wierz mi! Flawiusz przytaknął, próbując nie okazywać swoich wątpliwości. Trzy dni później wezwano go przed oblicze Dioklecjana, który kolejny raz wyraził swoje zadowolenie i bez większych ceregieli ustanowił go zastępcą ministra finansów – co okazało się odpowiedzialnym zajęciem, gdyż pod rządami tego władcy po raz pierwszy w historii Imperium zaistniał przewidywalny budżet. Wspierał się on na detalicznych wyliczeniach wymiaru podatków wszystkich poddanych – dotychczas cesarze zarządzali po prostu nadzwyczajne kontrybucje. Teraz policzono dochody, tak planując zwiększone wydatki na wojsko, budowle i urzędników, że zachowana została równowaga. Nagle i Flawiusz był w stanie sobie wyobrazić, że dla Aqmat i dla niego zacznie się najszczęśliwszy okres ich życia. We wrześniu urzędnicy cesarscy ogłosili cesarskie zarządzenie o podwojeniu wartości argenteusa i nummusa względem starych denarów, ciągle jeszcze napełniających sakiewki ludu. Tym samym wszyscy pobierający wynagrodzenie w nowej srebrnej walucie mogli nagle nabyć dwa razy więcej niż dotychczas. W takich miastach jak Nikomedia, gdzie zamieszkiwało wielu dworaków i żołnierzy, dochodziło na rynkach do zamieszek. Podczas zakupów Aqmat o mało nie została wciągnięta do bijatyki pomiędzy legionistami a handlarzem ryb, który chciał zastąpić stare ceny nowymi, oczywiście w nowym srebrnym pieniądzu. Optio upierał się, że zapłaci za ośmiornicę dotychczasową cenę w denarach, ale przekupień wyrwał mu śliskie stworzenie morskie z ręki. Trzech żołnierzy wsparło swojego podoficera, który spoliczkował kramarza. To z kolei tak rozzłościło innego handlarza, że wypróżnił na legionistów zawartość kosza z rybimi odpadkami, co w efekcie wywołało powszechną bijatykę. Schowanej za beczką Aqmat udało się ujść
cało. Zaraz też poszła i zrelacjonowała wszystko swojemu mężowi, który podrapał się z troską po głowie. W tym czasie Dioklecjan otrzymał zgodę swoich współregentów co do edyktu o maksymalnych cenach i kazał czym prędzej go opublikować, aby przed podróżą do Antiochii uspokoić wzburzone nastroje. Tymczasem z rynków poznikali handlarze wraz ze swoim towarem. Dioklecjan szalał, żądając od swoich ministrów, żeby wreszcie coś przedsięwzięli. Z kamienną twarzą Flawiusz musiał wysłuchiwać, że przecież cesarz nie może wszystkiego robić sam, że otaczają go same niezdary, że krzyżuje się zaplanowane przez niego przedsięwzięcia… Ciężko oddychając, podstarzały władca zamilkł, a jego twarz wykrzywiała wściekłość: – Jeśli będzie tak dalej, to przyślę wam z Antiochii Fortunata, mojego najlepszego człowieka. To on zorganizował oddział agentes in rebus, już oni wybiją z głowy lichwiarzom i spekulantom chciwość! Flawiusz skinął w milczeniu, serce biło mu młotem. Wiedział, że Dioklecjan rozwiązał dawnych frumentaries, działających często niczym skorumpowani szantażyści; zastępując ich organizacją agentes in rebus. Nowych „tajniaków” uważano za skuteczniejszych, lecz także pozbawionych wszelkich skrupułów i bezlitosnych. – Znasz tego Fortunata? – zapytała Aqmat męża, gdy z opuszczonymi ramionami opowiadał jej o napadzie wściekłości cesarza. – Nie, ale z pewnością wkrótce go poznamy. Na zachodnim przedgórzu piętrzyły się szare deszczowe chmury, natomiast sama Antiochia, obserwowana z pobliskiego sanktuarium Apollona w Dafne, połyskiwała bielą i czerwienią w promieniach zimowego słońca. Ale nikt z zebranych w świętym gaju nie zważał na piękno jednego z największych i najznaczniejszych miast w Imperium. Niektórzy spoglądali na marmurowy ołtarz ofiarny wznoszący się przed świątynią, inni na posługujących wiodących przystrojoną wstęgami owcę, z wnętrzności której zawyrokuje się wolę bogów, większość zaś na podest, gdzie stały trzy pozłacane krzesła z brązu wyłożone poduszkami. Na środkowym zasiadł starszy, tęgi mężczyzna, niezdolny wyprzeć się prostego pochodzenia pomimo purpurowego płaszcza i wyszywanych perłami trzewików. Na kanciastej, brodatej twarzy widać było zmęczenie i napięcie, a wzrok gubił się gdzieś w oddali. Po jego bokach zajęły swoje miejsca małżonka Pryska i córka Waleria. Ich starannie ułożone fryzury spinały błyszczące w słońcu diademy wyłożone szlachetnymi kamieniami. Obok i z tyłu ustawili się w czołobitnych postawach dworacy otoczeni prostym ludem tłoczącym się w cieniu drzew laurowych.
W tłumie, choć nieco z przodu, znajdował się mężczyzna przynależący właściwie do kręgu dworskiego. Szczupły, o kasztanowych lokach i regularnych rysach twarzy, bez znaków szczególnych. Miał na sobie tunikę z delikatnego, jasnego sukna, a na niej ciemny płaszcz. Nikt ze stojących wokoło nie podejrzewałby, że widzi jednego z najbardziej wpływowych ludzi na cesarskim dworze. Takie też były zamiary dowódcy wszystkich agentes in rebus, gdyż to, co wbijał do głowy swoim podwładnym, musiał również wesprzeć własnym przykładem; nie zwracać na siebie uwagi, słuchać i dopiero potem działać. Jego oczy nieustannie się poruszały, obserwując tłuszczę, zatrzymywały krótko na siedzącej postaci odzianej w purpurę i wędrowały zaraz ku kapłanom przy ołtarzu. Tam służący świątynni skropili owcę winem i przygotowali wszystko do złożenia ofiary. Jeden z nich ogłuszył zwierzę uderzeniem młota, po czym inny wyciągnął nóż z brązu, rozciął mu brzuch i odwrócił drgający jeszcze kłębek wełny na grzbiet. Zbliżył się kapłan z głową zakrytą połą togi. Długo wpatrywał się w krwawy labirynt wnętrzności, wreszcie pokręcił głową. Apollo nie przyjął ofiary. Przez tłum przebiegł szmer. Cesarz otrząsnął się z otępienia, spojrzał na ołtarz, a potem przyjrzał się w napięciu następnej owcy prowadzonej przez sługi. Kolejne uderzenie młota, odgłos rozcinanej skóry i mięsa, długie spojrzenie kapłana – i ponowne potrząśnięcie głową. Teraz głosy ludzi zabrzmiały głośniej. Imperator zmarszczył czoło. Obserwator w tłumie nie spuszczał wzroku ze zgromadzonych, aż wreszcie jego oczy zatrzymały się na siedzących obok cesarza kobietach. Ostatnim razem obserwował ich ręce tylko kątem oka. Teraz przyjrzy się dokładniej. Kapłan wzniósł dłonie, nakazując milczenie. Nad placem zawisła cisza. Głuche uderzenie, padła trzecia owca. Tym razem nóż z wielką ostrożnością zagłębiał się w skłębionym runie. Gdy zwierzę leżało na grzbiecie, ziejąc ku niebu otwartą raną, mężczyzna o szarych oczach przyglądał się rękom kobiet. To poruszenie – tak, teraz już nabrał pewności. Nie mogło być mowy o pomyłce. Kapłan ciągle jeszcze oglądał wnętrzności. Z kamienną miną podniósł głowę, potrząsnął nią kolejny raz, po czym ruszył w stronę świątyni. Przez kilka chwil nic się nie działo – potem ciszę przecięły okrzyki. Biadania, lęk, złość – wszystko to tworzyło mieszaninę odgłosów, narastających i cichnących dźwięków rozchodzących się wokoło niczym fale po rzuconym w wodę kamieniu. Cesarz wstał i opuścił podium, a za nim ruszyły obie kobiety, poprawiając
wyszywane perłami peleryny. Obserwator podszedł do władcy, wyszeptał doń coś, ten z niedowierzaniem potrząsnął głową, ponowny szept. Z pochmurnym spojrzeniem Dioklecjan opuścił święty gaj. Kilka godzin później Fortunatus, bo tak nazywał się obserwator, spacerował po ulicach Antiochii. Za kilka dni wyruszy do stolicy. Już od dawna paliła go ciekawość, żeby sprawdzić dziwne doniesienie jego korespondenta. Czy rzeczywiście tych dwoje mogło popełnić ten błąd i zjawiło się na dworze w Nikomedii. Pozostanie tam przez jakiś czas – wystarczająco długo, aby wszystkiemu się przyjrzeć i zerwać znajomość z Lidią. Pragnął tego, gdyż ciemnowłosa, skłonna do gniewu Greczynka, często ogrzewająca w ostatnim czasie jego łoże, stawała się coraz bardziej natrętna. Ciągle domagała się komplementów na temat swojej urody, chciała wiedzieć, gdzie on spędza czas i kiedy wreszcie kupi jej wysadzaną rubinami bransoletę, bez której jej ręka wygląda tak blado i goło. – Zaczekaj do Saturnaliów – wyszeptał jej do ucha, wiedząc, że wtedy opuści już miasto. Niemniej jednak na czas, jaki mu jeszcze pozostał, potrzebował jakiegoś drobiazgu, aby poprawić jej humor. Czegoś niecodziennego. Ta myśl przyszła mu do głowy, gdy stanął przed sklepikiem, na którego wystawie znalazły się najdziwniejsze przedmioty. Przy wypchanym egipskim krokodylu wisiał futrzany płaszcz z Pontu, grecka waza ukazywała intymny stosunek brodatego satyra z kozą, a obok stał siedmioramienny świecznik z brązu. Małe buteleczki połyskiwały zielonkawo w świetle wieczoru przy stosach kolorowych chust. „Herakliusz – rzadkie kosztowności” głosił zawieszony nad drzwiami duży drewniany szyld. Nie zastanawiając się długo, wszedł do ciemnego wnętrza. W środku piętrzyło się jeszcze więcej towarów, a pomiędzy nimi stał tęgawy mężczyzna z okoloną wianuszkiem włosów błyszczącą łysiną. – Witajcie, czym mogę wam służyć, panie? Przybysz rozejrzał się wokoło oszołomiony różnorodnością rysujących się w półmroku przedmiotów. Ujął małą szklaną flaszeczkę, powąchał pachnący olej i odstawił ją z powrotem. – Szukam podarunku dla… kobiety. Niezbyt drogiego drobiazgu, ale i nie tandety. Handlarz westchnął. – Tak, tak, te kobiety. Spod stołu wyciągnął szkatułkę z kości słoniowej i wytrząsnął sobie na dłoń kilka pereł oraz dwa ciemnogranatowe lapis-lazuli. – Z Indii. Przywiozłem z ostatniej podróży.
Klient wziął jedną z pereł. – Byliście w Indiach? Herakliusz potwierdził. – Kilkakrotnie. Pierwszy raz dawno temu, gdy wracałem z krainy jedwabiu. – Nie do wiary – zanim ją odłożył, Fortunatus obrócił błyszczącą kulkę w palcach. – Piękna, ale najpierw trzeba by ją oprawić, a mnie brakuje czasu. Macie jedwabne chusty? – Oczywiście, panie. Gdybyście się chcieli potrudzić tutaj. Fortunatus wziął kilka do ręki, poznając natychmiast, że chodzi o znakomitą jakość, gdyż wzór materiału był tkany, a nie tylko farbowany. Kiedy byliście w krainie Sererów? – Przed prawie dwoma dziesiątkami lat. Gdy wyruszałem, dowodził jeszcze cesarz Probus. Gdy wróciłem, hołd składało się już Dioklecjanowi… Kupujący wybrał jedną z chust, po czym usiadł na leżącej w kącie beli materiału. Ku jego zdumieniu nie była miękka, lecz siedziało się na niej jak na kamieniu. Zwrócił się do Herakliusza pakującego zakupioną przez niego chustę. – Co wymienia się na jedwab? – Złoto, jeśli się musi – zachichotał handlarz. – Szkło, jeśli można. – Szkło? Zwykłe szkło? – Właśnie tak. Chińczycy nie znają go i uważają za kamień szlachetny. Często kupuje się także towary po drodze, na przykład róg rhinocerosa albo indyjskie sukno z asbestos. Gość spojrzał pytająco. – Asbestos. Co to takiego? – Dziwna i rzadka tkanina. Siedzicie na niej. Zdziwiony klient dotknął materiału. – Do czego się przydaje? Nie wydaje mi się, żebym gładził skórę. Z czego się ją wyrabia? – Włókna mineralne z pustyni na północy Indii. Jedną chwilę… – kramarz sięgnął za siebie i wyjął krzemień, żelazo i hubkę, po czym zapalił lampę. – Spójrzcie teraz. Podniósł kawałek materiału, przytrzymując płomień tak, że gorący koniec prawie dotykał tkaniny. Żar przeniknął ją, ale pozostała nieuszkodzona. Przybysz gwizdnął cicho pod nosem. – W rzeczy samej. Dlaczego nie sprzedaliście tego jeszcze? – Bo najwidoczniej nikomu tu się nie przyda. Albo nie jest tyle warta, ile ja za nią żądam. – A ile żądacie? Kupiec wymienił cenę. Klient potargował się trochę, zapłacił, wziął
spakowaną chustę, a ciężką tkaninę polecił dostarczyć sobie do domu. Nie miał pojęcia, do czego wykorzysta dziwny materiał – przynajmniej na razie. Gdy Fortunatus przybył do Nikomedii z początkiem września, trwały jeszcze zamieszki wywołane edyktami o przeliczeniu pieniądza i maksymalnych cenach. Ponieważ nigdy nie pokazywał się publicznie, więc ulokował się w odległym zakątku pałacu i niczym pająk zaczął prząść swoje sieci. Teraz dopiero z pałacu strach wypełzł na ulice, zakradł się w zaułki, napełnił stragany, a nawet całą agorę. Agentes in rebus zaglądali każdemu przez ramię, porównywali ceny z wyznaczonymi przez edykt i w wypadku wykroczeń bezlitośnie zawiadamiali władze administracyjne. Któregoś dnia Aqmat chciała kupić chleb, ale nie udało się jej dotrzeć nawet w pobliże piekarni, gdyż gęsta ciżba ludzka tarasowała drogę. Nie mogła też nic zobaczyć. Usłyszała jedynie rozkazujący głos oficera, potem głośne śmiechy i zawodzenie mężczyzny zdającego się błagać o łaskę. – Co się dzieje? – zapytała stojącą obok niej tęgą kobietę z wysoko upiętą fryzurą i założonymi na wydatnych piersiach rękami. – Aulusa Alfidiusa znowu przyłapano na tym, że za dużo liczy. – Czy to nie ten piekarz, który wyrabia szczególnie smaczny chleb? – Szczególnie smaczny? No tak, ale na pewno też i drogi. – Z nienawiścią w głosie kobieta dodała jeszcze: – Teraz dostanie, co mu się należy. Rozległo się głośnie klaśnięcie, a zaraz po nim głośny krzyk. Aqmat spojrzała na nią, nie rozumiejąc. – Co mu się należy? – Tuzin – odparła jej rozmówczyni i z zadowoleniem na twarzy wyjaśniła: – Batów oczywiście. Kolejne trzaśnięcie bicza, jęk piekarza, po czym uderzenia i krzyki zlały się w jeden rytm. Młody człowiek obok bił brawo. Aqmat odwróciła się i uciekła do domu. Z zaczerwienionymi oczyma siedziała skulona w rogu, gdy jej mąż pojawił się wieczorem w drzwiach. – Flawiuszu, błagam, czy nie mógłbyś coś zrobić, żeby przestali? – O co chodzi? – Agentes in rebus. Donoszą na handlarzy i rzemieślników, których potem publicznie karze się chłostą. Przecież miałeś zamiar ostrzec innych, że coś takiego się nie powiedzie… Flawiusz stał zmieszany, wreszcie zamknął drzwi i wziął ją w ramiona. – Wiem, że to okrutne, ale czy sama nie skarżyłaś się na ciągle rosnące ceny? Cała sprawa dotyczy szczególnie ubogich, dlatego wielu popiera wprowadzenie edyktu. Twarz Aqmat wykrzywił grymas.
– To całkiem możliwe, ale ja uważam, że cesarzowi nie wolno tak postępować. Podobno skazano już na śmierć jakiegoś handlarza zbożem. – Na śmierć? Nic o tym nie wiedziałem – odparł zaskoczony Flawiusz. – Niestety, sam niczego nie osiągnę. Jeśli jako jedyny wystąpię przeciw edyktowi, to skutek może być dwojaki: albo mnie wyśmieją, albo wyrzucą za drzwi. – Wobec tego kilku musi wykazać się odwagą i zaprotestować! – Wobec tego? Czy wiesz, co się dzieje w pałacu? Nikt nikomu nie ufa, nikt nie mówi, co naprawdę myśli, tylko poszeptuje się za plecami innych… – Flawiusz sprawiał wrażenie tak przygnębionego, że Aqmat ujęła go za rękę, a on tymczasem kontynuował: – Poza tym wszelki sprzeciw traci sens, gdy nasz wcielony Jupiter wbije coś sobie do głowy. Często wydaje mi się, że rządzenie to dla niego to samo co wydawanie rozkazów. Ale nie mówmy już o tym. Otrzymałaś wiadomość od Aleksandra? Aqmat przytaknęła. – Owszem, przybędzie, początkiem przyszłego roku razem z orszakiem Konstantyna, który pozostanie przez jakiś czas na dworze, aby pobierać nauki u Laktancjusza. – To dobrze, zwłaszcza że pozostała dwójka naszych dzieci przebywa tak daleko… Aqmat odniosła wrażenie, jakby w jego głosie zabrzmiał wyrzut, ale nie zgłębiała dalej kwestii. – Może w przyszłym roku uda nam się odwiedzić Lucyllę. Ostatnio napisała w liście, że spodziewa się potomstwa. Jako wysoki urzędnik cesarski Flawiusz nie musiał korzystać z uprzejmości podróżnych odwiedzających przypadkiem dane miasto, lecz mógł posyłać swoją korespondencję za pośrednictwem poczty państwowej. – Do Aleksandrii zawija wiele statków, a stamtąd do Tripolitanii nie jest już tak daleko… – Niedaleko? – sprzeciwił się Flawiusz. – To wiele dni drogi. Następny rok nie wchodzi u mnie w rachubę, bo jak co pięć lat będzie kolej na przeprowadzenie szacunków zobowiązań podatkowych. Trzeba ustalić wysokość płatności każdego rzemieślnika, wieśniaka i handlarza. Będzie się liczyło ludzi i zwierzęta, mierzyło pola i oceniało według żyzności. Jest to konieczne ze względu na sprawiedliwy podział obciążeń, ale czy zdajesz sobie sprawę, ile się z tym wiąże pracy? Aqmat przytaknęła. – Zdaję sobie sprawę. Dlatego przesuniemy naszą podróż i będziemy się cieszyć z odwiedzin Aleksandra.
Druga zima, jaką przeżyła w Nikomedii, okazała się łagodna, mżysta i bez chłodów, czym Aqmat bardzo się cieszyła. Regularnie uczestniczyła w zebraniach wspólnoty, gdzie spotykała inne kobiety czujące się podobnie i jak ona wyobcowane z państwowej religii rzymskiej. Wspomagała ubogich, troszczyła się o chorych poświęcała czas na lekturę świętych pism, zgłębiając ich sens wraz z bardziej doświadczonymi współwyznawcami. Któregoś popołudnia w progach domu zjawił się wreszcie długo wyczekiwany Aleksander. Aqmat zamknęła go w czułym uścisku, ciesząc się jego zdrowym, męskim wyglądem. Poleciła Tekli, swojej służącej, aby przyniosła gorące wino z korzeniami, a sama chciwie słuchała opowieści syna, jak spędził rok w obozie legionu. Wreszcie zadała mu pytanie i z drżeniem czekała na odpowiedź: – Co z Palmirą? Jak wygląda miasto? Stoi jeszcze nasz dom? – Ciesz się, matko, że nie musisz tego oglądać. Palmira zubożała. Większość kupców zamieszkujących przy głównej drodze miasta zabiła okna kramów deskami i handluje tylko daktylami, glinianymi naczyniami albo zgrzebnymi tkaninami z okolicy. A kiedy od czasu do czasu zjawi się jakaś karawana i wystawi towary na agorze, to wszyscy się zbiegają, żeby popatrzeć. Nie brakuje za to szynków, lupanarów i handlarzy bronią. Gdyby legioniści nie zostawiali tam swoich pieniędzy, z miastem byłoby jeszcze gorzej. – Pokręcił trzymanym w ręku kubkiem z winem, skosztował jego zawartości, mrucząc: – Bardzo dobre – i zaraz relacjonował dalej: – Co się tyczy naszego domu… Narysowałaś mi plan orientacyjny i trafiłem tam. Brakuje drzwi wejściowych, wiatr nawiał kurzu i piasku do jadalni, ogród w atrium wysechł. Ściany jeszcze stoją, ale wszystkie wartościowe przedmioty rozkradziono. W łaźni pełno zwierzęcych odchodów, najwidoczniej ktoś urządził w niej zagrodę dla kóz. Aqmat przełknęła ślinę, ale zaraz się opanowała. – Dlatego nasi kapłani głoszą, że nie należy budować własnego szczęścia na tym, co się posiada. Wolny okazuje się tylko ten, kto nie przywiązuje się do dóbr ziemskich. Aleksander zachichotał, gestem ręki wskazując na pokój, w którym siedzieli: – Wasze życie nie wydaje mi się ubogie. – Zaraz jednak spoważniał: – A więc nadal uczestniczysz w zebraniach? Jego matka przytaknęła. – Tak. Flawiusz ma dużo zajęć, a we wspólnocie mam przyjaciół, z którymi prowadzę rozmowy… o Bogu, duszy, sensie naszego życia i o tym, co nastąpi później – uśmiechnęła się, kładąc rękę na ramieniu syna. – Kiedy przybywa lat, częściej się myśli o takich sprawach. Wybierz się tam ze mną kiedyś i
zapytaj Konstantyna, czy też by nie zechciał tam pójść. Syn skrzyżował ramiona. – Tam, gdzie ja jestem, myśli się o czym innym i ma się inne troski. Żołnierz żyje dniem bieżącym, bo jutro może już być za późno. Musi też sięgnąć po miecz, gdy cesarz tak rozkaże. Dlatego też niechętnym okiem spogląda się na chrześcijan w legionach. Podejrzewa się ich, że mając wątpliwości, okażą posłuszeństwo wyznawanej wierze, a nie oficerom. – A więc to prawda – szepnęła Aqmat – że chrześcijanie będą wydalani z legionów? Aleksander spoważniał. – Owszem, ale nie ze względu na ich wiarę, tylko dlatego, że cesarz powątpiewa w ich lojalność. Najważniejsze żołnierskie cnoty to dzielność i posłuszeństwo, które widać również w gotowości złożenia ofiary imperatorowi. Młody żołnierz ujął rękę matki. – Czy myślisz, że gdy od czasu do czasu rzucę nieco kadzidła na ołtarz i wymruczę coś o geniuszu cesarza, to uważam za bogów tego obwieszonego purpurą pastucha Galeriusza albo siedzącego w pałacu Dioklecjana zalewającego Imperium edyktami? Pokazuję jedynie, że uznaję ich za władców Cesarstwa. A potem idę i żarty sobie stroję z tego – przynajmniej wtedy, gdy nie słucha tego nikt, komu nie ufam. Aqmat nie odpowiedziała. Patrząc na gestykulującego syna, przypomniała sobie młodego Flawiusza i poczuła ukłucie w sercu. Zmusiła się do uśmiechu. – Pewnie masz rację i musisz tak postępować. Powiedz Konstantynowi, że chętnie go zapraszamy i, oczywiście, ucieszymy się, gdy uda wam się tu przybyć. Zanim Aleksander ruszył z powrotem do pałacu, gdzie Konstantynowi oddano do dyspozycji tuzin komnat, przypomniał sobie jeszcze o czymś. – Zgadnij, kogo widziałem w rezydencji cesarskiej w dzień po przybyciu. – Kogo? – zapytała Aqmat, myślami będąc już przy kolacji i żywiąc nadzieję, że Flawiusz zjawi się punktualnie. – Ezuwiusza. Jestem pewien, że i on mnie rozpoznał, ale poszedł dalej. – A więc jednak – mruknęła pod nosem, zamykając drzwi za synem. Kilka dni później Aleksander przyprowadził ze sobą Konstantyna. Z dziecka, jakie zapamiętała Aqmat, wyrósł młody mężczyzna świadomy, że jego aparycja zwraca uwagę kobiet. Wysoki, barczysty, zawadiacki, pomimo długiego nosa bardzo przystojny i elokwentny. Nawet gdy czasem w jego słowach pobrzmiewało wyrachowanie, to jednak wyszukana uprzejmość zyskiwała mu natychmiast sympatię wszystkich. Choć obok niego Aleksander
sprawiał często wrażenie onieśmielonego, nieomal niezdarnego, to jednak obu młodzieńców, także pomimo różnic w pochodzeniu, łączyła zażyła przyjaźń. Cesarski syn nie stwarzał dystansu, lecz widać było po nim, że zamierza osiągnąć znacznie więcej niż tylko pozycję najwyższego rangą trybuna. Aqmat zabrała go raz na spotkanie chrześcijan, gdzie uprzejmie przysłuchiwał się dyskusjom, zagłębił w dialog z Laktancjuszem, a na koniec stwierdził, że również i on wierzy w istnienie jedynego, wszechmocnego Boga, a nie w wypełniony oszustami, ludożercami, cudzołożnikami i zazdrosnymi niewiastami panteon Greków. Jednakże zwracając wzrok ku niebu, dodał jeszcze: – Tam, w górze, widzę mojego Boga. Sol invictus, Niezwyciężone Słońce – po czym przeprosił, usprawiedliwiając się ważnym spotkaniem, i zniknął – ku dezaprobacie wielu gorliwców, która okazałaby się jeszcze większa, gdyby dowiedzieli się, dokąd się udaje. Lecz tylko towarzyszący matce Aleksander wiedział, że jego przyjaciel spędzi noc z Minerwiną, swoją nałożnicą, i że nie zasmakował wcale w surowej chrześcijańskiej moralności. Kilka tygodni później Dioklecjan ponownie wezwał do siebie członków rady tronowej. Uwagi Aqmat nie uszło, że Flawiusz już poprzedniej nocy przewracał się niespokojnie w łożu, prawie nie zmrużywszy oka. Wreszcie zagadnęła go bez ogródek: – Obawiasz się, że wróci do sprawy wprowadzenia edyktu o cenach? – Możliwe, ale nie wydaje mi się. Na szczęście zamieszki ustały i handlarze powrócili do swoich kramów, choć o niektóre towary trzeba się było dopytywać lub tylko wtedy je sprzedawano, gdy kupowało się oprócz tego coś jeszcze. – Gdybym tylko wiedział, co cesarz znowu knuje. – Nie zamartwiaj się tym – wymruczała, przytulając się do niego. – Nas to nie będzie dotyczyć. Gdy jednak następnego dnia Flawiusz wrócił do domu, sprawiał wrażenie mocno zakłopotanego. – Co się stało? – zapytała. – Czego chce tym razem? – Martwi się o stabilizację Imperium, uważając, że zagraża jej wszystko, co nowe. – Czy nie jest tak cały czas? – zażartowała Aqmat, ale zaraz spoważniała. – Opowiadaj dalej, proszę. – Teraz wbił sobie do głowy, że manichejczycy podkopują jedność Imperium. – Manichejczycy? – Aqmat pokręciła głową. Nie wiedziała za wiele o tym
ruchu religijnym założonym przed pół wiekiem przez pewnego Persa. Wielu chrześcijan postrzegało go jako zagrożenie dla własnej wiary i usilnie zwalczało. – Skąd mu się to wzięło? – Zarzuca im lekceważenie starych rzymskich bóstw i wyznawanie religii naszego najzagorzalszego wroga. Aqmat nie mogła uwierzyć. – Przecież mówią, że przed dziesięcioma laty szach kazał ukrzyżować tego Manesa i obedrzeć go ze skóry, a jego zwolenników prześladować. Jak można zarzucać im bycie wspólnikami Persów? – Lęki i nienawiść rzadko rządzą się logiką – westchnął Flawiusz. – W każdym razie sekta tak szybko zdobywa zwolenników w Afryce, że namiestnik zwrócił się w tej sprawie do Maksymiana na zachodzie Imperium, a on z kolei poruszył ten drażliwy temat z Dioklecjanem. – Niech zgadnę, a cesarz duma już nad edyktem, nieprawdaż? – pomimo powagi sytuacji Aqmat musiała się uśmiechnąć, myśląc o stosunku syna do cesarskiej namiętności leczenia wszelkiego zła na świecie za pomocą ustaw. – Zgadza się. Dokładnie rzecz biorąc, polecił grupie osób opracować jego tekst. – Mam nadzieję, że nie znalazłeś się w jej składzie – rzuciła Aqmat tonem, który nie podobał się Flawiuszowi. – Nie, dzięki niech będą bogom – odparł na to, dobrze wiedząc, że nie lubi tego sformułowania. – Ale kiedy ci powiem, kto nią kieruje… – Pewnie ten Fortunatus – przerwała mu. – Tajemniczy nieznajomy. – Taki bardzo nieznajomy to on wcale nie jest – oświecił ją Flawiusz. – Jak się dzisiaj dowiedziałem, jego pełne imię brzmi Marek Aureliusz Fortunatus! Na chwilę w pomieszczeniu zapadła ciężka cisza. Aqmat otwarła usta, jak gdyby chciała coś powiedzieć, a potem podeszła do krzesła i opadła na nie. – Nasz Marek Aureliusz? – Właśnie on – Flawiusz podszedł do żony. – Bez obaw, nic nie może nam zrobić. – Mnie wystarczy, że tu jest – i to razem z Ezuwiuszem, który jako jego prawa ręka szpieguje wokoło. Jej mąż wzruszył ramionami. – Pałac jest duży, więc mogę schodzić im z drogi. Czego natomiast nie mogę – dodał zaraz widząc w jej spojrzeniu nieme pytanie – to rzucić teraz wszystko. Jest na to za późno. Cesarz zaznaczył, że jeśli dobrze wywiążę się z obecnych obowiązków, to za dwa lata mógłby mnie awansować na ministra finansów. Aqmat zamilkła. To, co powiedział, brzmiało logicznie i przekonująco. Tylko dlaczego mimo to odczuwała lęk?
Nie trwało długo i prace nad edyktem przeciwko manichejczykom zostały ukończone. Na życzenie Aqmat Flawiusz przyniósł do domu urzędową kopię. Pospiesznie przebiegła wzrokiem wprowadzenie, gdzie podkreślano konieczność zachowania wierności starożytnym obyczajom, które doprowadziły Rzym do wielkości, i wreszcie przeczytała najistotniejsze passusy. – „Należy się obawiać, że w miarę upływu czasu manichejczycy poprzez niecne obyczaje lub fałszywe prawa Persów mogliby zatruć swym jadem ludzi niewinnej natury, skromny i cnotliwy rzymski lud oraz cały krąg ziemi…” – Aqmat opuściła zwój. – Czy Dioklecjan też się tak wyraża? – Skądże, osobiście pozostał prostym człowiekiem – Flawiusz usiadł na wysłanym jedwabnymi poduszkami krześle, jakie kupił sobie niedawno. – To ton świętego edyktu. – Świętego? – pokręciła z niedowierzaniem głową. – „Dlatego też zarządzamy, aby założyciele i przywódcy wraz z gorszącymi pismami zostali poddani najsurowszej karze – spalenia w ogniu; ich zwolennicy zaś, a zwłaszcza fanatycy mają zostać ukarani śmiercią, natomiast majętności skonfiskowane na rzecz państwa – głos Aqmat załamał się – zaraza tego zła powinna zostać wypleniona z naszej szczęśliwej epoki”. Rzuciła papirus na podłogę. – Flawiuszu, to okropne. Co on bredzi o szczęśliwej epoce, skoro chce wymusić jej istnienie paleniem ludzi na stosie? Flawiusz siedział w milczeniu, wspierając brodę na rękach. Powoli podniósł wzrok. – Wiem o tym – wymruczał. – Wiem. Potem wstał i krzyknął: – Nie patrz tak na mnie! To nie moje dzieło! Odpowiadam za finanse, a nie za religijną manię prześladowczą. Aqmat wzdrygnęła się, a potem wybiegła z pomieszczenia, zatrzaskując za sobą drzwi do swojego pokoju. Sama nie potrafiła powiedzieć, czego oczekuje od męża, a to jeszcze powiększało jej rozpacz. Długo nie mogła zasnąć, aż wreszcie zadecydowała o tym, co zrobi: zapyta o radę we wspólnocie. Przecież nie brakuje w niej mądrych mężów potrafiących doszukać się woli Bożej w świętych księgach. Na pewno i oni zapałają oburzeniem i wezwą wszystkich chrześcijan do solidarności z prześladowanymi. Zaraz jutro wieczorem w czasie spotkania opowie o nowym edykcie. Spotkanie odbywało się tradycyjnie w dużej sali jednego z prywatnych
domostw w pobliżu pałacu. Właściciel, bogaty kupiec z Antiochii, należał wraz z Aqmat do zamożniejszej mniejszości, gdyż większość wiernych, jacy się zjawili, odziana była w połatane tuniki, miała sękate, spracowane ręce i znękane troskami oblicza, pałające wszak radością na widok znajomego pobratymca w wierze. Widziało się nawet niewolników o szyjach zakutych w żelazne obręcze, którzy zjawiali się tutaj często bez wiedzy swoich panów. Również Tekla jak zwykle towarzyszyła swojej pani, gdyż dziewczyna pochodziła z chrześcijańskiej rodziny i miała krąg przyjaciółek we wspólnocie, które jak i ona były niewolnicami. Umocowane na ścianach pochodnie oświetlały twarze niespokojnym światłem, gdy po nabożeństwie Aqmat poruszyła sprawę edyktu. Reakcje podzieliły obecnych. Niektórzy okazali oburzenie, ale wielu kiwało głowami, a inni stwierdzili nawet, że to zasłużona kara boża za tak niecną herezję. Dyskusja stawała się coraz bardziej zażarta, a padające słowa coraz cięższe, aż na koniec starszy wspólnoty wezwał obecnych do opamiętania. – Drodzy bracia! Nie wolno nam dopuścić do tego, aby taka kwestia nas podzieliła. Jak możemy wypraszać łaskę od Boga, skoro warczymy na siebie jak psy? Siwowłosy starzec rozejrzał się wokoło. – W trudnych sprawach, co do których nie wiemy, jak powinniśmy się zachować, potrzebujemy duchowego wsparcia. Na szczęście wkrótce zawita do nas doświadczony w kwestiach wiary biskup Efrem z Tessaloniki. Poproszę go, aby przemówił na naszym zgromadzeniu. Trzy tygodnie później sala pękała w szwach. Nawet przed wejściem tłoczyli się jeszcze spóźnieni przybysze, gdy Efrem podnosił się ze swojego krzesła. Liczył sobie około siedemdziesięciu lat, jego łysą czaszkę otaczał wianuszek siwych włosów, a dwoje błyszczących fanatyzmem oczu płonęło mu w zapadłej twarzy. Jeden z posługujących podprowadził go do ambony zbitej z surowych bali. Brodaty przybysz wsparł się na niej, spoglądając na zebrany tłum pogrążony w takim milczeniu, że Aqmat myślała, iż słyszy bicie własnego serca. – Drodzy bracia i siostry! Wezwaliście mnie, spodziewając się rady w trudnej kwestii, gdyż tylko z pozoru chodzi tu o karę, jaką Pan zesłał na zaślepionych wyznawców Maniego – mówca wzniósł rękę. – Po prawdzie musimy zadać sobie pytanie, jak my postępujemy z wszelkimi rodzajami herezji, jakie zagrażają jedności naszego świętego Kościoła. – Potoczył spojrzeniem wokół. – Wiem, że nie brakuje takich, co uważają, że wiele jest dróg, jakimi można dojść do Boga. Ale upominam was! Pamiętajcie, tylko jedna wiedzie ku Panu, a wiele na pustynię błędu, w czeluście piekielne!
Na chwilę zamilkł, po czym zacisnął pięść, wykrzykując: – Już Paweł powiedział: „Bóg chciał, aby zostali wytępieni, którzy was niepokoją!”. I powiadam wam, niepoliczeni są ci, którzy ulegają ich namowom, tkwiąc w zaślepieniu cielesnymi pożądliwościami, i słowom toczącym wszystko niczym trąd! – Efrem zakaszlał, a diakon podał mu kubek wody. – Przed ponad wiekiem biskup Ignacy z Antiochii nazywał tych, którzy zbaczają z prawej drogi wiary, cuchnącym łajnem, a ich zgromadzenia szabatami diabła. To wściekłe psy kąsające skrycie. Są heretycy żyjący na wzór Żydów, lecz kto się wraz z nimi splami, zginie w ogniu nieugaszonym! Są zwolennicy Marcjona puszczający wodze swojemu szaleństwu, których podstępność, kłamstwa i zaślepienie napiętnował już święty Ireneusz, biskup Lugdunum. Błazny i sofiści czynią wszystko, co zabronione, bez bojaźni, oddając się bez miary własnym chuciom i potajemnie hańbiąc niewiasty! Nie tylko wydać, lecz zewsząd zranić chciejmy te bestie! Grzmiący głos napełnił salę, a do Aqmat dotarło, że wspólnota reaguje odzewem na wzywające do walki słowa, gdyż dojrzała zaciskające się pięści i rozpalone fanatyzmem oczy. – A co twierdzi Klemens z Aleksandrii o odstępcach od prawdziwej wiary? Gwałcą sens Pisma na rzecz swej własnej pożądliwości, udają jedynie bojaźń przed Panem i grzeszą, stając się podobni wieprzom. Tak dzieje się z tymi, którzy lekceważą kościelną tradycję, depcząc ją! – Efrem znowu łyknął wody i kontynuował: – Nie mniej surowo, drodzy, osądza heretyków wielki Tertulian, zarzucając im, że rzucają świętości psom, a perły, nawet jeśli nieprawdziwe, wieprzom. Również czcigodny biskup Cyprian oskarża fałszywych chrześcijan, poświadczających dzień w dzień jad swojego szaleństwa zacietrzewionymi głosami, niecnych zwolenników heretyckiego upadku wydających z siebie szczekliwe obelgi i zniewagi. Dlatego też zabrania wiernym z przewrotnymi, osądzonymi przez samych siebie grzesznikami dzielenia ziemskich pokarmów i światowych napojów, nie wspominając nawet o przynoszącej zbawienie wodzie chrztu! Gdyż wszyscy ci odstępcy stoją na zewnątrz, gdzie światło ustępuje ciemności, wiara niewierze, nadzieja zwątpieniu, rozsądek błędowi, nieśmiertelność śmierci, miłość nienawiści, prawda kłamstwu, a Chrystus Antychrystowi! Wyczerpany Efrem spuścił głowę, przytrzymując się ambony, co zaniepokoiło diakona, który podszedł do niego i podtrzymał go nieco. Po dłuższej chwili mówca odzyskał siły i już nieco ciszej kontynuował: – Drodzy bracia w Chrystusie, pozwólcie mi zakończyć moją przemowę. Skoro Pan posługuje się cesarzem jako swoim narzędziem, aby ukarać zwolenników Maniego, szaleńca uzbrojonego w oręż mieszania umysłów, którego błędne i bezbożne nauki są śmiertelnym jadem, który tak często
zlizywał ślinę smoka, wypluwał gorycz dla swoich wiernych i bystrość dla uczniów, przez którego diabeł, niczym za pomocą wieprza, ciągle rozgrzebując, rozrzuca swoje łajno, skoro zabija się chore i wściekłe psy, to czy my nie powinniśmy sławić karcącej ręki Pana? Przy ostatnich słowach jego głos spotężniał, stary człowiek wyprostował się i z tryumfem w głosie zawołał ku obecnym: – Chwała ci, czcigodny Kościele, z każdych ust, który wolny jesteś od brudu i nędzy szaleństwa Marcjona, który zachowujesz czystość od zaczynu i występku Maniego, który uwolniłeś się od nieczystości kłamstwa i fetoru cuchnących Żydów! Gdy diakon odprowadzał drżącego starca na jego miejsce, cała wspólnota trwała pogrążona w głębokim milczeniu, a potem pomieszczenie wypełniły szepty. Aqmat stała niezdecydowana w tłumie otaczającym biskupa. Usłyszana homilia wypadła zupełnie inaczej, niż tego oczekiwała, i z trudem przychodziło jej zaakceptować grożące heretykom nieszczęście – choć takimi byli bez wątpienia zwolennicy Maniego – jako sprawiedliwą karę. Z drugiej strony, zdawała sobie sprawę, że za mało jeszcze wie o świętych Pismach, natomiast czcigodny episcopus, który poświęcił swoje życie Kościołowi, potrafi znacznie lepiej ocenić niebezpieczeństwa zagrażające wierze ze strony błędnych nauk. A skoro ma rację, pomyślała z ulgą, jeśli cesarz rzeczywiście działa jako narzędzie w ręku Boga, to jest absolutnie słuszną rzeczą, że służy mu Flawiusz. Kto wie, może nawet Pryska i Waleria, żona i córka cesarza, o których mówiono, że są chrześcijankami, przybliżyły religijnemu, lecz o surowych obyczajach władcy prawdziwą wiarę. Wyobrażając to sobie, odetchnęła, czując, jak zaczyna ją ogarniać uczucie szczęścia. Przez chwilę rozmawiała jeszcze z diakonem, a następnie dała znak Tekli, by kazała czekającym przy drzwiach niewolnikom zapalić pochodnie na drogę do domu. Gdy wyszła przed salę, pomiędzy pędzonymi przez wiatr ku wschodowi strzępami chmur przeświecał księżyc. Ze swojej wędrującej wyspy migocącego światła nie mogła dostrzec trójkątnej twarzy o spiczastym nosie wyglądającej spoza kolumny jednego z westybulów. Ale oczy obserwatora dokładnie obejrzały, kto wyszedł z jasno oświetlonego domostwa. Wiosna rozwinęła różowe kwiaty oleandrów, potem letni skwar wypalił zieleń traw i kwiatów, aż wreszcie obfite jesienne opady ulżyły spękanej od upału ziemi. Kwestia manichejczyków dotyczyła głównie dalszych prowincji, a Aqmat unikała rozmów na ten temat. Flawiuszowi zaś stopniowo udało się uporać ze stertami dokumentów, jakie nieznużeni taksatorzy przez całe miesiące składali na jego stole, więc pewnego dnia obiecał Aqmat:
– Jutro wyjdę wcześniej, już o pierwszej godzinie po południu. – To byłoby wspaniale! Wyjdę ci na spotkanie pod pałac – i obrzucając kpiącym spojrzeniem zaokrągloną sylwetkę męża, dodała: – Bez lektyki, pójdziemy przez miasto piechotą. Trochę ruchu naprawdę ci nie zaszkodzi. Następny poranek rozjaśniał blask słońca, zapowiadając pogodny dzień. Posłaniec poczty cesarskiej dostarczył Aqmat przesyłkę, której nadawcą okazał się jej syn Lucjusz. Drżącymi rękoma złamała pieczęć, gdyż słyszała, że Alemanowie ponownie przekroczyli Rhenus. Na szczęście Lucjuszowi nic się nie stało, a Augusta Treverorum nic nie groziło. Niestety, barbarzyńcy zaatakowali tak nieoczekiwanie, że cesarz Konstancjusz został ranny pod Lingonae i mało brakowało, a wpadłby w ręce wroga, gdyż zaryglowano już bramy miasta. W ostatniej chwili, donosił Lucjusz, legioniści wciągnęli go nad murem. Czytając te słowa, Aqmat musiała się uśmiechnąć, wyobrażając sobie, jak otyły, starszy władca wisi zawieszony na grubej linie. Ostatecznie jednak, zwoławszy pospiesznie wszystkie wojska, Konstancjuszowi udało się odeprzeć nieprzyjaciela i zadać mu pod Vindonissą tak druzgocącą klęskę, że teraz na polach bielały kości sześćdziesięciu tysięcy Alemanów. Aqmat odłożyła list. Sześćdziesiąt tysięcy poległych, wręcz niewyobrażalna, przerażająca liczba. Lecz nawet jeśli nie była przesadzona, to i tak to rzymskie zwycięstwo, podobnie jak wszystkie pozostałe wyprawy odwetowe i sankcje karne, na dłuższą metę okazywały się niczym innym jak uderzeniem młota w gniazdo os. Czy zawsze już tak będzie: napad barbarzyńców obracający w perzynę całe połacie kraju i w odpowiedzi rzymskie kampanie i masakry? Wyszła na balkon i popatrzyła na dachy domostw. A jeśli któregoś dnia Rzym nie będzie już w stanie zwyciężać? Co stanie się wówczas z takimi miastami? Ze świątyniami ozdobionymi posągami, ogrzewanymi termami, teatrami z bogatymi, podobnymi do pałacowych fasad kulisami, z akweduktami będącymi majstersztykami sztuki inżynierskiej, bibliotekami pełnymi skarbów intelektu, domami z podłogami ozdobionymi mozaikami, freskami na ścianach i szybami w oknach? Czy zwycięscy barbarzyńcy będą pędzili swoje stada przez ich ruiny, sami zamieszkując w nędznych chatach i lepiankach? Co napędzało te wieczne walki? Żądza posiadania dóbr materialnych, jakie jedni przemocą wyrywali drugim, a ci znowu bronili ich za wszelką cenę? Nagromadzona po obu stronach nienawiść, lęk, wzajemne niezrozumienie i nieprzejednana pamięć o doznanym cierpieniu, ślepa na ból, który zadało się innym? Rozumiała Flawiusza, dla którego służba Cesarstwu oznaczała nieporównanie więcej niż tylko zdobycie kawałka purpury i nagromadzenie majątku.
Imperium było wyspą na wzburzonym morzu barbarzyństwa. To Bóg je ochraniał, aby chrześcijańscy kaznodzieje mogli podróżować bezpiecznie i bez przeszkód, nawracając coraz liczniejsze rzesze. Bo przecież musiała być inna droga, poza tą naznaczoną atakiem i kontrą, nienawiścią i gniewem. Skoro nowa wiara postrzegała wyrzeczenie i przebaczenie jako najwyższe cnoty, przemieniała ducha ludzkiego, stała otworem przed wszystkimi ludami, przed mężczyznami, jak i kobietami, bogatymi i ubogimi, Rzymianami, Persami i barbarzyńcami i żadne państwo nie zawłaszczało jej dla siebie – to przecież było możliwe, że wreszcie na świecie mógłby zapanować pokój. Gdyby wierzący w Wodana nie musieli sięgać po miecz przeciwko oddającym cześć Jupiterowi, a chwalący perskiego boga Ormuzda przeciwko zwolennikom proroka Maniego, wtedy wszyscy mogliby żyć razem bez wojen, wychowywać dzieci, uprawiać pola i budować domy. Chrystus głosił tę wiarę i sam dawał jej świadectwo własnym życiem, aż do ostatniej gorzkiej chwili, zaś Jego wyznawcy modlili się, pracowali i cierpieli za lepszy świat. Wychodząc z domu i zmierzając w stronę pałacu, Aqmat jak nigdy dotąd była dumna i szczęśliwa, że jest chrześcijanką. Być może któregoś dnia uda się jej z Bożą pomocą przekonać również Flawiusza. Dotarłszy na forum spojrzała na zegar słoneczny i wystraszyła się – dochodziła już prawie umówiona godzina, a ona miała przed sobą jeszcze trzy insulae. Podciągnęła więc obiema rękami skraj sukni i ruszyła biegiem. Nagle dotarło do niej, jak wielki tłok i ścisk panują wokoło. Chodniki tarasowały stoły wypiekających pierniki, sprzedawców melonów i handlarzy przypraw. Pomiędzy nimi przykucnęli pracujący szewcy, a jakaś kobieta oferowała żółte pisklęta stłoczone w wiklinowym koszu. Szynkarze zachwalali głośno jakość swoich napitków, a oparte niedbale o narożne domostwa ladacznice rzucały powłóczyste spojrzenia dobrze odzianym mężczyznom. Ulicę wypełniali tragarze chwiejący się pod ciężarem pakunków, inni ciągnęli lub pchali małe wózki, a w kierunku forum zmierzała karawana obładowanych wielbłądów. Wreszcie dojrzała wyłaniający się pałac – cały rząd ostrołukowych okien, ozdobionych kolumnami portali, wypełnionych posągami niszy, zdający się wznosić nad życiem prostych ludzi, jak gdyby jego mieszkańcy przynależeli do świata olimpijskich bogów. Ciężko dysząc, doszła do głównej bramy, przed którą stali na warcie legioniści z czerwonymi kitami na hełmach, zakuci w błyszczące pancerze i trzymający w ręku długie lance. Miała tesserę pozwalającą na wejście do środka, ale na spotkanie z mężem umówiła się tutaj. Spóźniła się może kwadrans, ale i on ciągle się nie zjawiał. Z ulgą opadła na kamienną ławkę, aby uspokoić oddech. Nawet jeśli dzięki regularnym ćwiczeniom jak na swoje czterdzieści sześć lat
miała dobrą kondycję, to w takich chwilach czuła ciężar wieku. Minuty mijały powoli, ciągnąc się niczym gęsty miód. Dwóch korpulentnych eunuchów opuściło pałac, dźwięcznymi głosami dyskutując nad tym, gdzie można zakosztować najlepszego wina. Złorzeczący głośno handlarz tkanin instruował przygiętych pod ciężarem bel materiału tragarzy prawie nic niewidzących spoza ładunku, aby przeszli obok wartowników do westybulu. Aqmat rozejrzała się wokoło, dostrzegła zegar słoneczny i stwierdziwszy, że już od pół godziny jej mąż powinien tu być, poczuła, jak stopniowo narasta w niej mieszanina złości i niepokoju. Co się mogło wydarzyć? Flawiusz na ogół nie zawodził. Na pewno stało się coś ważnego. Czy nie powinna zwrócić się do wartowników? A może lepiej sama rozejrzy się w pałacu? Wstała, zaglądając do ciemnego wnętrza, gdzie przewalały się tłumy wchodzących i wychodzących, ale ani śladu po Flawiuszu. Wreszcie po godzinie przezwyciężyła swoją niechęć i przekroczyła progi gigantycznej rezydencji. Poprosiła o wskazanie drogi do pracowni męża, ale tam jego sekretarz poinformował ją jedynie, że Flawiusza nagle wezwano na posiedzenie poszerzonej rady tronowej. Usiadła więc na jednym z krzeseł stojących w długim korytarzu, którego wysokie sklepienie ginęło prawie w mroku, wypełniając sobie czas oczekiwania przyglądaniem się dworakom przechodzącym obok z całymi naręczami papirusów. Wreszcie gdy za oknami niebo zabarwiło się wieczorną purpurą, dojrzała znajomą sylwetkę spieszącą w jej kierunku z dwoma zwojami w ręku. Flawiusz wzniósł ręce. – Wybacz, proszę, zawołano mnie nagle. Objęła go. – Wiem. Co się stało? – Nie teraz – jej mąż rozejrzał się wokoło, jak gdyby ktoś ich obserwował. – Idź pierwsza, spotkamy się przy małej fontannie pięćdziesiąt kroków na lewo od pałacu. – Ale dlaczego…? – Żadnych pytań, nie tutaj. Idź już, proszę! Aqmat przezwyciężyła irytację i zaczekała przy fontannie na przyjście Flawiusza. – Czy możesz mi wreszcie zdradzić, co się dzieje? – zapytała ostro. Spojrzał na nią zmęczony. – Cesarz przygotowuje nowy edykt. – A co tym razem ma zamiar rozkazać? Lepsze żniwa, wieczne zwycięstwa? Flawiusz pokręcił głową. – Nie wolno mi nic powiedzieć. Chodźmy do domu.
Aqmat chciało się płakać. Tak się cieszyła na to popołudnie, a jakieś zarządzenie okazało się ważniejsze. W milczeniu przemierzali przygotowujące się do snu miasto, gdzie handlarze zamykali swoje kramy, a z tawern wytaczali się pierwsi pijacy. Gdy dotarli do domu, Flawiusz ciężko usiadł na krześle, nie wypuszczając obu zwojów z ręki. – No więc, cóż to za tajemnice omawiał z wami cesarz? – To nie cesarz – sprostował Flawiusz. – Przemawiał Marek Aureliusz Fortunatus. – Na chwilę w pomieszczeniu zapadła cisza. – Potem dołączył się imperator Galeriusz. Na koniec wszyscy musieli przysiąc, że zachowają milczenie, i każdy otrzymał dwa dokumenty. Do zapoznania się w tajemnicy przed innymi, jak się wyraził Fortunatus. – Czy to te? – zapytała Aqmat, a gdy jej mąż przytaknął, wyciągnęła rękę. Flawiusz podał jej jeden ze zwojów. – Celsus: Prawdziwe słowo – mruknęła pod nosem, biorąc następny – Porfiriusz: Przeciwko chrześcijanom. – Jej dłonie zaczęły drżeć. – To znane paszkwile przeciwko naszej wierze – wykrztusiła wreszcie z przestrachem w oczach. – Czy cesarz planuje podjęcie jakichś kroków przeciwko nam? Flawiusz spojrzał na nią z rozpaczą. – Nie wolno mi nic powiedzieć… ale jeśli się sama domyślisz… Aqmat zamilkła, myśli kotłowały jej się w głowie. Wreszcie wstała z miejsca. – Muszę porozmawiać z diakonem. – Tego ci nie wolno – jęknął Flawiusz. – To niczego nie zmieni, a poza tym on tylko na to czeka. – Kto, Fortunatus? – Oczywiście. Kiedy zażądał od nas dyskrecji, spojrzał na mnie i dodał, że odnosi się to szczególnie do tych, którzy mają chrześcijan w rodzinach. Pewnie tego nie zauważyłaś, ale jestem przekonany, że polecił obserwować wspólnotę i wie, kiedy tam chodzisz. Prawdopodobnie ma także swoich agentów pośród was. Jeśli sprawa edyktu stanie się znana wcześniej, to oskarży mnie, że ci o nim powiedziałem i mogłaś ich ostrzec – nerwowo zacisnął dłonie. – Nie muszę chyba wspominać, jaka kara grozi za zdradę. W najlepszym wypadku ścięcie mieczem, a jeśli nie, to… Aqmat pochyliła się nad nim i ujęła jego dłoń. – A więc w ten sposób chce wywrzeć na nas zemstę… – wyprostowała się. – A jeśli od zaraz przez jakiś czas nie będę uczestniczyła w zebraniach? – To wzbudziłoby podejrzenia – zaoponował Flawiusz. – Nasze życie musi toczyć się dalej, jak gdyby nigdy nic. Chyba że zdecydowałabyś się na całkowite zerwanie ze wspólnotą… – W żadnym wypadku. Wycofać się, kiedy zagraża niebezpieczeństwo? To
byłaby zdrada mojej wiary, wszystkiego, co dla mnie drogie, mnie samej! Aqmat poczuła, że ten słoneczny, jesienny dzień przemienił jej życie. Jakkolwiek by postąpiła – będzie winna. Przerażała ją sama myśl o tym, że wkrótce stanie pośrodku wspólnoty. Spojrzy na znajome twarze, czując troskę i oddanie tych ludzi jako jedyna świadoma tego, co im zagraża… Następnego dnia Flawiusz próbował zasięgnąć języka, na kiedy zaplanowano wprowadzenie w życie edyktu przeciwko chrześcijanom, ale natrafił na mur milczenia, jaki Fortunatus wzniósł wokół całej sprawy. Po długiej rozmowie z żoną postanowił zadeklarować się jako przeciwnik nowej wiary, aby tym sposobem zdobyć zaufanie możnych. Najpierw jednak zabrał się do lektury napisanego przed ponad stuleciem Prawdziwego słowa Celsusa. Ku swojemu zdumieniu odkrył, że w żadnym wypadku nie jest to paszkwil, lecz dzieło filozofa, który kompetentnie i przekonująco polemizuje z chrześcijaństwem. Autor stwierdzał, że wiele pouczeń etycznych „lepiej sformułowali Grecy, i to bez wzniosłych zwrotów i zapewnień, jakoby pochodziły od Boga lub jego syna”. Flawiusz zgodził się z jego wywodem, gdy piętnował wybraństwo wiary Żydów i chrześcijan, ironicznie zapytując: „Jakiż cel miałby Bóg, aby tu zstąpić z nieba? Czy po to ma zstąpić Bóg, aby się dowiedzieć, co się dzieje między ludźmi? Czyż więc Bóg nie wie wszystkiego? Wie. Bóg więc wie wszystko i nie naprawia istniejącego stanu rzeczy, nie może go naprawić swą boską mocą”. Tym sposobem Flawiusz łatwo zrozumiał logikę autora, iż już przed Jezusem było wielu znaczących mężów, których życie wypełniała nie mniejsza ilość cudów. Zaczął czytać dalej: „A może sądzicie, słusznie zresztą, że opowiadania innych są bajkami, ale równocześnie uważacie, że tylko wy znaleźliście znakomite i wiarygodne rozwiązanie dramatu: jego słowa wypowiedziane na krzyżu, gdy oddawał ducha, trzęsienie ziemi i ciemności”. Gdy wreszcie Flawiusz odłożył zwój, oczy mu łzawiły, a jednocześnie był wewnętrznie poruszony, jak wiele własnych jego zastrzeżeń wobec nowej religii znalazło odzwierciedlenie, wszak w postaci zgrabnych sformułowań. Następnego dnia zajął się znacznie obszerniejszym dziełem Porfiriusza, który kilkadziesiąt lat temu w piętnastu księgach rozprawił się z chrześcijaństwem, zaś o Jezusie napisał: „Dlaczego niby miałby się zjawić w ostatecznym czasie, a nie zanim zginęły niezliczone rzesze ludzi?”. No tak, właściwie dlaczego?, pomyślał Flawiusz i czytał dalej, aż natrafił na cytat, który pokazał Aqmat, gdyż odnosił się on do kwestii, jaka wciąż na nowo powodowała kłótnie między nimi: „Nawet jeśli pośród Greków byłby któryś na tyle ograniczony umysłem, aby przyjąć, że bogowie zamieszkują wykute w kamieniu posągi, to jego wyobrażenie i tak byłoby o niebo lepsze
niż tego, który wierzy, że bóstwo weszło w ciało Dziewicy Maryi, stało się płodem i po porodzie zostało owinięte w pieluszki”. Aqmat na ile potrafiła, próbowała mu wyjaśnić naukę chrześcijan, ale w odpowiedzi padło tak wiele zarzutów odwołujących się do logiki, że wreszcie parsknęła ze złością: – Po co studiujesz te pisma? Chcesz się lepiej zamaskować, czy może masz zamiar rzeczywiście wystąpić przeciwko mojej wierze? Flawiusz wziął ją w objęcia, próbując uspokoić, a jednocześnie postanowił, że w przyszłości nie będzie poruszał z nią żadnych tematów dotyczących religii. W rzeczy samej, nie musiał rozumieć nauki – wystarczało, jeśli znał argumentację jej przeciwników. Minęło kilka tygodni, zanim jego strategia przyniosła pierwsze owoce. Zaczął pozyskiwać sobie przychylność współpracowników pałacu drobnymi upominkami pieniężnymi, między innymi udało mu się zdobyć zaufanie Demetriosa, zwierzchnika eunuchów, aż wreszcie ten wziął go któregoś dnia na stronę i powiedział: – Życzyliście sobie poznać przeciwników sekty chrześcijan? Z gładkiej twarzy spoglądały na niego chytre oczy. Gdy Flawiusz przytaknął, młodzieńczy głos kontynuował: – Wobec tego chętnie przedstawię was filozofowi Sossianusowi Hieroklesowi. To autor Miłośnika prawdy, pisma potępiającego ten niezgodny z prawem zabobon. – Czy mógłbym zapoznać się z jego dziełem, zanim z nim pomówię? – dopytywał się Flawiusz. – Jak najbardziej, są dwie kopie w bibliotece pałacowej, a ja mógłbym zdobyć dla was jeden egzemplarz… O! Wielkie dzięki, jesteście bardzo hojni, ale nie trzeba było... – eunuch schował złotego aureusa. – Dziś wieczór dostaniecie go do rąk. Tego wieczora Flawiusz zamknął się w swoim pokoju, przeanalizował cały dokument i zanotował swoje pytania. Gdy dwa dni później Demetrios tak zorganizował całą sprawę, że niby przypadkiem spotkał autora, brodatego mężczyznę o grzmiącym głosie, Hieroklesa tak ujęła jego wiedza, że zaczął nalegać, aby dołączono go do grupy przygotowującej edykt. Kilka dni później skryty w zaciszu lektyki targanej listopadowym wiatrem Flawiusz udał się do domu i wziął Aqmat w ramiona. – Zasięgną rady wyroczni w Didyma. A że Apollon ogłosi przez swoich kapłanów, iż prześladowanie chrześcijan podoba się bogu, to chyba nietrudno zgadnąć – powiedział cicho, jak gdyby obawiał się, że może go usłyszeć ktoś ze służby. – Kiedy? – Aqmat pochwyciła jego ramię. – Proszę, powiedz mi kiedy?
– Tylko jeśli obiecasz, że nikt się o tym nie dowie – odparł Flawiusz. – Naprawdę nikt; 24 lutego przyszłego roku ma nastąpić ogłoszenie edyktu na forum. 23 lutego zaczął się pochmurnie. Podmuchy wiejącego od morza lodowatego wiatru wstrząsały każdym, kto z samego ranka musiał wyjść na zewnątrz. Aqmat i Flawiusz pożegnali się ze sobą u drzwi domostwa. On wsiadł do lektyki, a ona naciągnąwszy na głowę kapuzę ruszyła w towarzystwie Tekli niosącej pustą skórzaną torbę wzdłuż ulicy. Ostatnie miesiące okazały się prawdziwą męczarnią. Każdego tygodnia musiała spoglądać w ufające jej twarze. Gadatliwej wdowy z Byzantium, która ofiarowała swoją majętność wspólnocie i cieszyła się na spotkanie ze swoim mężem w raju. Mocnego wiarą diakona, który sam chętnie przemawiał, a gdy rozprawiał o kontrowersjach w wierze, wówczas jego oczy zapalały się fanatycznym blaskiem. Milczącego kowala, który w kłótni zabił kiedyś młotem swojego rywala, a teraz ufał, że w wierze chrześcijańskiej znajdzie przebaczenie. Wystraszonej młodej niewolnicy, służącej w pałacu surowemu panu i zjawiającej się na nabożeństwach z zapłakanymi oczyma. Wszystkim im od jutra groził niepewny los. Bardziej jednak Aqmat lękała się, że tajemnica wcześniej się wyda, co sprowadzi na Flawiusza wyrok śmierci. Wstydziła się też odczuwanej ulgi, że do dzisiaj nic się nie wydarzyło, mogła więc podjąć próbę uratowania przynajmniej kilku świętych Pism. Mężowi wspomniała, że musi na krótko udać się do wspólnoty, aby przynieść jakieś rzeczy, ale on – nieobecny duchem – przytaknął tylko. Poprosi diakona, aby pożyczył jej zwoje na parę dni. W pałacu panował większy niż zwykle rozgardiasz. Urzędnicy z poważnymi minami kroczyli przez korytarze w towarzystwie sekretarzy z kałamarzami i trzcinami do pisania w ręku, natomiast niewolnicy przenosili zapieczętowane skrzynie, w których – jak podejrzewał Flawiusz – znajdowały się odpisy edyktu. Przed jego pracownią czekało już kilku chudych, osiwiałych podczas lat służby urzędników skarbowych, zaś ich sztywna postawa przywodziła na myśl podstarzałe sępy. Ledwie jednak poprosił do siebie pierwszego, rozległo się pukanie do drzwi. Fortunatus wzywa go natychmiast do siebie – oznajmił mu posłaniec tonem nieznoszącym sprzeciwu, więc Flawiusz wstał zza stołu z dziwnym uciskiem w żołądku. Wędrując niekończącymi się korytarzami, spojrzał mimo woli na duży dziedziniec i zdziwił się na widok licznych żołnierzy, ale nie przywiązywał do tego większej wagi. Wreszcie dotarł do wysokich inkrustowanych szlachetnym drewnem drzwi, za
którymi urzędował zwierzchnik wszystkich agentes in rebus. Nigdy jeszcze ich nie przekroczył, ale też wcale nie był ciekaw, co kryje się za nimi. Otwarło się jedno ze skrzydeł i znalazł się w wysokiej sali o gigantycznych wymiarach. Przy oknie stał długi stół. Jego lśniący blat zdobiły intarsje z kości słoniowej przedstawiające sfinksy. Nic na nim nie stało oprócz kałamarza, wiązki trzcin do pisania oraz flakonu z zielonego szkła, z którego wystawała czerwona róża przywieziona zapewne przez jeden z szybkich statków z Egiptu. Za nim, tyłem do okna, zasiadał mężczyzna w wieku około trzydziestu lat, o regularnych rysach twarzy, sprawiających na pierwszy rzut oka przyjazne wrażenie. Przyjrzawszy się jednak bliżej, widziało się, że szare oczy i ciągle poruszające się nozdrza przydają mu czegoś z dzikiego zwierzęcia. Ręka ze srebrnym pierścieniem ozdobionym gemmą z purpurowego karneolu wskazała na krzesło. – Usiądźcie, proszę. Łyk wina? Flawiusz odmówił. – Dla mnie za wcześnie. Dlaczego mnie wezwaliście? Fortunatus zacisnął wargi, a potem się uśmiechnął. – Chciałem zasięgnąć informacji o waszej pracy. Czy są jakieś trudności, zamieszki… – Zamieszki? – Moi ludzie musieli spieszyć wam z pomocą przy nadzorowaniu cen… Flawiusz poczuł rosnącą złość, ale opanował się. – Za co, jeśli tego nie uczyniłem, wyrażam moją najgłębszą wdzięczność. Doskonale zdaję sobie sprawę, że przysporzyło wam to wielu wrogów pośród handlarzy. – No cóż, z pewnością nieobce jest wam celne powiedzenie przypisywane cesarzowi Kaliguli: mogą mnie nienawidzić, byleby się mnie bali. – Z tego, co mi wiadomo, chodzi o cesarza Tyberiusza – zareplikował Flawiusz – który akurat wtedy cytował jakąś sztukę teatralną. Ale mniejsza z tym – obaj zostali zamordowani. Zdziwiony Fortunatus gapił się na niego przez chwilę, a potem wybuchł śmiechem. – Doskonała odpowiedź, muszę ją zapamiętać… Flawiusz uniósł się z miejsca. – Mogę już iść? Czekają na mnie współpracownicy… – Zaraz, zaraz. Tylko bez pośpiechu – zaoponował gospodarz. – Chciałbym wam wyrazić moje uznanie. – Za co? – Flawiusz, który wyjrzał przez okno, odwrócił głowę. Na dziedzińcu ustawiał się oddział wojska, przy czym niektórzy żołnierze nieśli łomy, ciężkie młoty i topory.
– Że zachowaliście dyskrecję. Znam waszą żonę, jej inteligencję i dociekliwość – przy tych słowach na jego twarzy pojawił się zły uśmiech. – Dlatego właściwie żywiłem nadzieję, że uda się nam zaskoczyć tych wrogów rodzaju ludzkiego. Na dziedzińcu były najwidoczniej jakieś kłopoty z dyscypliną: wrzaskliwe komendy centuriona dochodziły aż do okien na trzecim piętrze. Flawiusz skinął głową. – W przeciwnym wypadku zasiadałbym pewnie teraz na ławie oskarżonych. Ku waszemu wielkiemu zmartwieniu, rozumie się… – Osoby starające się myśleć o wspólnych sprawach to coś jedynego w swoim rodzaju – odparł Fortunatus, w zamyśleniu wąchając różę. – Ku mojemu wielkiemu zmartwieniu, powiedzieliście... No cóż, cesarz właśnie podpisał edykt, a ja cieszę się już na pierwsze przesłuchania dziś wieczorem. Flawiusz potrzebował kilku chwil, aby pojąć sens na pozór niedbale rzuconego zdania. Sądząc po odgłosach, oddział na dziedzińcu gotów był do wymarszu. Poczuł występujący mu na czoło pot, ale zmusił się do spokojnej odpowiedzi: – Nie spodziewałem się niczego innego, jak tego, że uderzycie już w święto Terminaliów, na dzień przed oficjalnym ogłoszeniem edyktu. Kto jutro ma być chrześcijaninem, jest nim już dzisiaj. – Trafiliście w samo sedno, drogi – no cóż, powiedzieć przyjacielu zabrzmiałoby nieszczerze – szanowny… wiceministrze finansów. Zobaczymy się pojutrze na zebraniu rady tronowej? Gość przytaknął. – Oczywiście. Marszowy krok odbił się echem od ścian. Fortunatus uniósł się z miejsca, wyciągając do Flawiusza rękę o temperaturze zdechłej ryby: – Wobec tego do jutra. Gdy Flawiusz opuścił gabinet szefa agentów, serce biło mu jak oszalałe, a nogi miał jak z wosku. Zmusił się jednak do jak najszybszego kroku, starając się przy tym nie zwracać uwagi innych. Czekającym na niego urzędnikom wyjaśnił, że Fortunatus zlecił mu coś ważnego i że mają przyjść za dwie godziny. Zaraz też wypadł na korytarz i rzucił się biegiem do wyjścia. Aqmat wybrała się do chrześcijan, a żołnierze najpierw będą szturmować salę spotkań. Musi się stąd wynosić! Zbiegając ze schodów, potknął się i upadłby, gdyby nie znalazł się w ramionach potężnego mężczyzny, z nosem wbitym w jego wyperfumowaną brodę. – Powoli, przyjacielu. Taki pośpiech nie jest wskazany – basowy głos wypełnił klatkę schodową. – Dobrze się składa, że was spotykam…
– Proszę, wybaczcie, pilne sprawy… – Oczywiście, drogi Flawiuszu, w dzisiejszych czasach wszystkim się spieszy, nikt nie ma czasu na zastanowienie się. Muszę wam tylko szybko przeczytać kilka zdań przeciwko chrześcijanom, które przyszły mi wczoraj do głowy – odparł Hierokles. – Chętnie posłuchałbym… – No widzicie, drogi przyjacielu, z nikim nie mogę tak dogłębnie porozmawiać o tych sekciarzach, jak tylko z wami – pulchna ręka rozwijała papirus, Flawiusz natomiast zawiązał rzemień sandała i wyprostował się. – Później... z przyjemnością i jak długo zechcecie – wysapał, ruszając dalej. – Ależ mój drogi, posłuchajcie – rozległ się za jego plecami rozczarowany bas, on zaś skręcił za róg, dotarł do głównych schodów i wypadł przed portal pałacu. Żołnierze osiągnęli właśnie główną ulicę miasta. Ciężko dysząc, Flawiusz wyprzedził kołyszącą się kitę na hełmie centuriona, próbując jednocześnie wyminąć niesioną z przeciwka lektykę. Serce mu waliło i dręczyła kolka, przeklinał też fałdy tłuszczu wokół pasa, czując, że wkrótce będzie musiał zwolnić. Za jego plecami nie milkł marszowy krok legionistów. Z przodu, za zakrętem, przy wiodącej od portu, lekko wznoszącej się ku górze ulicy, stał dom, do którego właśnie zmierzał. Skręciwszy, zobaczył drewniany wózek wyładowany po brzegi amforami, sądząc po kształcie – zawierającymi oliwę. Zachęcany przez właściciela stary muł wytężał wszystkie siły, aby ciągnąć pojazd pod górę. – Oliwa z oliwek? – zawołał Flawiusz do handlarza. Ten przytaknął. – Tak, panie, w najlepszym gatunku. – Ile chcecie… – wykrztusił Flawiusz – za dwie, powiedzmy trzy amfory? – To pierwszorzędne tłoczenie, z majątku mojego dziadka… – Ile? Szybko, powiedzcie cenę! Mężczyzna potrząsnął głową, uśmiechnął się krzywo, gestem przywołał Flawiusza bliżej i szepnął mu do ucha: – Jeśli możecie zapomnieć o edykcie… – Tak, tak, mogę! – marszowy krok zbliżał się ku narożnikowi domu, który właśnie minął. – No więc... – przekupień wymienił bezwstydnie zawyżoną cenę. Z otwartymi ze zdumienia ustami patrzył, jak klient wciska mu monety do ręki, sięga po ucho pierwszej amfory i unosi ją z wózka. – Chcecie zaraz zabrać wszystkie? – wyjąkał. – Niekoniecznie – wyjaśnił Flawiusz, biorąc rozmach i rzucając gliniane naczynie na ziemię kilka kroków dalej. Brzuchaty dzban pękł, gęsta
zielonkawa maź rozlała się po kamiennych płytach, jakimi wyłożona została ulica. – Panie, moja znakomita oliwa… – …jest teraz moja – dokończył Flawiusz, miotając następną amforę. Gdy trzymał już w ręku trzecią, wrzasnął na osłupiałego wieśniaka: – Jazda, wynoś się stąd! Ze zgrozą na twarzy mężczyzna popędził muła, a tymczasem Flawiusz dokończył dzieła zniszczenia. Teraz całą nawierzchnię pokrywała błyszcząca kałuża. Spływająca powoli w dół ulicy oliwa, mieszając się z kurzem, utworzyła śliską maź. Gdy ruszył dalej, żołnierze właśnie wyłaniali się zza rogu. Wkrótce jednak energiczny rytm wybijany przez podkute buty zatracił się, ulicę wypełniły krzyki i przekleństwa, do tego brzęk broni o bruk i bezskutecznie wykrzykiwane komendy centuriona. W tej chwili Flawiusz dotarł do domostwa chrześcijańskiego kupca i załomotał do drzwi. Słysząc głos diakona, Aqmat odetchnęła z ulgą. Już od godziny czekała na przełożonego wspólnoty, który odwiedzał jednego ze współwyznawców wtrąconego do więzienia. Zarzucano mu, że pouczył młodą dziewczynę ze znanej rodziny o zaletach dziewictwa tak skutecznie, że zerwała zaręczyny, przyłączając się do chrześcijan jako oblubienica Chrystusa. Jej ojciec szalał nie mniej od zawiedzionego zalotnika, a kiedy chłosta nie poskutkowała, podobnie jak i wcześniejsze namowy, wysłano gromadę zabijaków, która pobiła pobożnego człowieka i zaciągnęła do aresztu, gdzie czekał na rozprawę sądową. – Jak on się czuje? – dopytywała się Aqmat. Diakon, czterdziestoletni mężczyzna o ostrych rysach twarzy, przechylił głowę. – Jak na kogoś, komu wybito zęby i złamano kilka żeber, zdumiewająco dobrze. Kiedy usłyszał, że dziewczyna pozostała niezłomna, wychwalał Pana. Aqmat odrzuciła od siebie myśl o tym, jak w takim wypadku zareagowaliby Aleksander lub Flawiusz. – Mogę cię o coś prosić? – Już spełnione. Jak mógłbym odmówić czegokolwiek naszej najhojniejszej dobrodziejce? – Chętnie oddałabym się spokojnej lekturze Ewangelii w moim domowym zaciszu. Mam dużo czasu, ponieważ mój mąż musi ciągle pracować… – Aqmat zawstydziła się wymówki, ale miała nadzieję, że Chrystus wybaczy jej to drobne kłamstwo. – Czy mogłabym wziąć kilka pism? Tylko na parę dni... – Jak najbardziej – diakon spojrzał na nią badawczo. – To wprawdzie niezwykłe, że kobieta sama chce przystąpić do studiowania Pisma –
przeciągnął dłonią po wystającym podbródku – że nie korzysta z wyjaśnień naszych mędrców. – Ponownie pogładził szczeciniasty zarost, ale zaraz potem na jego wąskich wargach ukazał się uśmiech: – Ale ty nie jesteś zwyczajną kobietą. Chodź, dam ci coś. Aqmat ruszyła za nim do sali znajdującej się w tylnej części domu, gdzie diakon otwarł drewnianą szafkę i wyjął z niej kilka zwojów. – To Ewangelia Marka, a to Łukasza – przerwał na chwilę, nasłuchując. – Ktoś dobija się do drzwi. Nie ma tam nikogo, kto by otworzył? – Ależ tak – potwierdziła Aqmat, biorąc pisma. – Odźwierny i Tekla. – To dobrze – diakon podał jej kolejne dwa zwoje. – Apokalipsa Jana i Pięcioksiąg Mojżesza… Co się tam dzieje? Donośne głosy rozległy się echem w domu, a zaraz potem na kamiennej posadzce dały się słyszeć pospieszne kroki. Aqmat schowała pisma do skórzanej torby. – Powinniśmy tam pójść i zobaczyć… Nagle otwarto gwałtownie drzwi, w których ukazała się wystraszona twarz Tekli i zaraz za nią Flawiusz krzyczący: – Musicie uciekać! Aqmat przycisnęła do siebie torbę. – Co się dzieje? – Żołnierze – wysapał jej mąż. – Będą szturmować dom! Na szczęście w ostatniej chwili powstrzymała się, żeby nie zadać pytania: „Dlaczego już dzisiaj?”, które zdradziłoby wszystko. Schwyciwszy Flawiusza za rękę ruszyła ku małym drzwiom, o których wiedziała, że przez komórkę wyprowadzają na boczną uliczkę. Od strony głównego wejścia dobiegały odgłosy rąbania siekierą i pękającego drewna. Zaraz też rozległ się przenikliwy krzyk. – Chodź z nami! – Tekla szarpnęła ociągającego się diakona – Jeśli zostaniesz, zginiesz! Wszyscy czworo pobiegli ku drzwiom, przemierzyli komórkę, odryglowali tylne wyjście i wypadli na uliczkę. Rozbrzmiewające w domu hałasy, wrzask rozkazów i uderzenia młotów zdradziły, że legioniści demolują wszystko. Aqmat zerknęła za siebie. Na sąsiednim pagórku wznosił się pałac górujący niczym Olimp nad morzem domów. Na jednym z balkonów, przynależącym do apartamentów cesarskich, stało dwóch mężczyzn. Przytrzymała Flawiusza za ramię, wskazując w ich kierunku. – Masz lepszy wzrok. Rozpoznajesz, kto to? Jej mąż przytaknął. – To obaj cesarze. Galeriusz i Dioklecjan.
Następnego dnia przybito na forum edykt przeciwko chrześcijanom, a także ogłoszono go przez heroldów. Zebrał się liczny tłum, lecz jeśli Aqmat miała nadzieję, że natrafi na powszechne oburzenie, to doznała zawodu. Większość ludzi przyjęła rozporządzenie z tępą obojętnością, jakiej nauczyli się przy okazji wcześniejszych ustaw. – „Należy zburzyć chrześcijańskie domy zebrań, a pisma spalić” – powtarzała półgłosem pierwsze zdania. Dalej w całym Imperium należało usunąć chrześcijan ze stanów senatorskiego, rycerskiego oraz dekurionów, tracili wszelkie przywileje stanowe, a w wielu przypadkach nawet prawo do odwołania się… – „...Wolno też poddawać ich torturom…” – przeczytała ze zgrozą. – Dlaczego nie – syknął stojący obok niej młody człowiek. – Ta banda wręcz nie może się doczekać, żeby cierpieć za wiarę! Zanim Aqmat odpowiedziała, jej rozmówca dodał jeszcze: – Moja bezdzietna ciotka wpadła w sidła takiego kapłana. I wiecie, co się stało? – mężczyzna splunął. – Dom, pieniądze – wszystko od niej wyłudził. Zapisała mu cały majątek, podobno dla ubogich wspólnoty. To nienasycone sępy! Aqmat lękała się włączenia do rozmowy, więc milczała i w tym momencie dojrzała diakona stojącego kilka kroków dalej. Przywdział ciemnobrązową tunikę, a jego porażona prawica otwierała i zamykała się kurczowo. Poprzedniego dnia straciła go z oczu, więc teraz zadawała sobie pytanie, dlaczego pozostał w mieście, skoro dom spotkań zniszczono aż do fundamentów, a jego rodzice zamieszkiwali w odległej wiosce. Rozejrzał się wokół i jego niespokojne oczy przesunęły się po Aqmat. Przecisnął się przez tłum do przodu, do pomalowanej na żółto ściany, na której przybito rozłożony zwój zapisany dużymi uncjalnymi literami. Wymijając tęgą niewiastę, skoczył ku edyktowi i zerwał go. Zamarła z przerażenia Aqmat usłyszała nieprzyjemny odgłos dartego pergaminu zagłuszony szyderczym okrzykiem: – To już znamy. Zapewne kolejne z boskich tryumfów cesarza! Potem wszystko utonęło w powszechnym tumulcie. Aqmat dojrzała, jak wartownicy rzucili się na napastnika, związali mu ręce na plecach i odprowadzili go, gdy tymczasem jego wzrok szukał jej spojrzenia. Jego oczy zdawały się mówić: – Stchórzyłem, ale teraz odnalazłem odwagę. Wkrótce potem nad placem zabrzmiały fanfary, a głos herolda oznajmił: – Dziś po południu na dziedzińcu przed pałacem złoczyńca poniesie zasłużoną karę! Zlana zimnym potem Aqmat ruszyła w drogę do domu. Dotarłszy na miejsce, przywołała do siebie Teklę:
– Co z pozostałymi? – U tych, którzy zajmowali wyższe stanowiska i wyróżniali się we wspólnocie, zjawili się już posłańcy. W ciągu trzech dni mają się stawić na forum i złożyć ofiarę przed posągiem cesarza. Agentes in rebus wiedzą o wszystkim. Aqmat milczała. Sama uważała siebie za prostą wierzącą – ale Flawiusz? Pomyślała o świętych Pismach ukrytych pod jej łóżkiem, które powinna była oddać na spalenie. Gdyby je tam znaleziono… – Pani – Tekla przerwała jej rozmyślania – przypominacie sobie tę drobną niewolnicę o ciemnych, kręconych włosach, która tak często płakała? Aqmat przytaknęła. – I najczęściej siedziała, nic nie mówiąc? – Owszem. Nazywa się Agnieszka i służy w pałacu. – A kto jest jej panem? – To… – dziewczyna zawahała się przez chwilę, ale zdobyła się w końcu na odwagę – Fortunatus! – Fortunatus? Wobec tego nie musimy się długo zastanawiać nad tym, kto nas wydał! – Pani, to na pewno nie sprawa Agnieszki! – Skąd ta pewność? – Wiem o tym. Jeśli Bóg pozwala nam na nienawiść, to ona nienawidzi swojego pana. Aqmat mogła wyobrazić sobie wiele powodów do nienawidzenia Fortunatusa, ale chciała się dowiedzieć czegoś więcej. – Jest podejrzliwy i łatwo wpada w gniew. Przy najmniejszym przewinieniu musi się rozbierać i pochylać nad stołem. Potem on dobywa rózgę… a potem… – głos Tekli załamał się, więc przełknęła ślinę – potem bierze ją przemocą… Któregoś wieczora podniosła nieco skraj sukni, więc zobaczyłam, że mówi prawdę. – Wierzę ci. Mimo to ukryjmy teraz pisma w jakiejś amforze. Tekla zaproponowała: – W komórce znalazłoby się miejsce. Tam nikt nie będzie zaglądał. Jej pani wyraziła zgodę. Myślami była już przy okropnościach popołudniowej egzekucji. Mimo wszystko pójdzie tam, aby towarzyszyć diakonowi w ostatnich godzinach. Dziedziniec przed pałacem nie był tak duży jak forum, za to Dioklecjan i Galeriusz, zasiadający na pozłacanych krzesłach z brązu, mogli obserwować wszystko ze swego balkonu. Trzymający się pod ręce legioniści otoczyli wokoło wolny środek. Ustawiono na nim pal, a obok wznosiła się sterta
wikliny i drewna. Kilku strażników przyprowadziło diakona, który sprawiał wrażenie opanowanego. Kiedy przywiązano go już plecami do słupa, a żołnierze przynieśli narzędzia do tortur, przez tłum przeszedł pełen oczekiwania pomruk, lecz ze swojego miejsca Aqmat dostrzegała jedynie oblicza mężczyzn. Teraz spod portalu wyszli reprezentanci Cesarstwa, wszyscy odziani w białe togi, ustawiając się po stronie zwróconej ku pałacowi. Aqmat spostrzegła członków rady tronowej, między innymi Hieroklesa, Fortunatusa i Flawiusza, który wodził rozbieganym wzrokiem po tłumie, aż odnalazł twarz żony, i wówczas zdobył się na uśmiech. Wyglądał bardzo godnie, zobowiązany purpurą dostojnik, kamienna podpora wspierająca gmach Imperium. Nagle wróciła myślą do innego miejsca: przed wieloma laty w Persji do deski przywiązano młodego, szczupłego mężczyznę wyciągającego głowę, gdy tymczasem na rozkaz innych dygnitarzy zbliżała się do niego chochla z wrzącym ołowiem… Przed szereg wystąpił zwierzchnik agentes in rebus i wzniósł dłoń, czekając, aż umilkną szepty. – Obywatele Nikomedii, moje imię Marek Aureliusz Fortunatus. Zlecono mi poprowadzenie tego procesu. Jeśli niektórzy z was żywili jeszcze wątpliwości co do konieczności wydania świętego edyktu naszego cesarza przeciw tej niegodnej wspólnocie wrogów państwa, to przekona ich zachowanie tego człowieka. Nie ulega także wątpliwości, że każdy, kto obraża majestat cesarza, zasługuje na śmierć. Pomimo to nasz władca, august Dioklecjan, gotowy jest okazać miłosierdzie. Głos miał przyjemne brzmienie i odnosiło się wrażenie, że to przemawia zatroskany ojciec, który chce oszczędzić chłosty upartemu dziecku. – Złoczyńcy daje się możliwość okazania skruchy przez złożenie cesarzowi przysięgi, za co gwarantuje się mu łaskę szybkiej śmierci przez ścięcie mieczem. Fortunatus zamilkł na chwilę, a Aqmat przyjrzała się otaczającym ją gapiom. Wszyscy zdawali się czekać w napięciu na okrutne widowisko. Przytulona do siebie para młodych ludzi stojąca na skos od niej uniosła się na palcach, aby nie uronić ani chwili, przy czym ręka mężczyzny spoczywała na biodrze kobiety. Starszy człowiek z kozią bródką gapiący się pożądliwie przed siebie okazał widoczne zadowolenie, gdy diakon zawołał głośno: – Nie złożę ofiary bożkom, lecz oddaję moją duszę w ręce Boga. Wkrótce będę oglądał Jego chwałę! Kiedy ucichły pomruki tłumu, Fortunatus ponownie wzniósł prawicę: – Niech się dzieje wola twoja, tak zwykliście mawiać wy, chrześcijanie. Tylko nie nastąpi to wcale tak szybko – zły uśmiech rozjaśnił mu twarz. – Tu nie
umiera się tak szybko. Mamy wystarczająco dużo czasu. Zaczynajcie! Ostatnie słowa wypowiedział głośniej i Aqmat dojrzała, jak do związanego podeszło kilku żołnierzy i pochyliło się nad nim. Co dokładnie się działo, tego nie mogła zobaczyć, jedynie od czasu do czasu widać było hełm któregoś z legionistów. Stojący bliżej informowali szeptem pozostałych: – Teraz rozpalone żelazo, kleszcze, biorą nóż, roztopiony ołów… Aqmat widziała jedynie głowę diakona, niemniej jednak ostre – i jak je zapamiętała – czasami fanatyczne, a czasami łagodne rysy twarzy, które tak często obserwowała we wspólnocie, pozwalały domyślać się, co wyrządza się ciału. Na początku wymuszone opanowanie mącił krótki grymas, ale potem wargi, usta, oczy stawały się na powrót ludzkim obliczem. Lecz w miarę upływu czasu usta stały się szczerzącą zęby jamą, oczy rozbłysły bielmem białek, a cała głowa stała się drgającą, zniekształconą bólem maską, niemającą już w sobie nic ludzkiego. Czasami rozlegał się jęk, nic więcej, i to milczenie obarczone balastem nienaturalności okazało się dla Aqmat straszniejsze niż wszelki krzyk. Wreszcie udało się jej oderwać wzrok od torturowanego i popatrzyła dokoła siebie. Kozia bródka, osłaniając ręką oczy, aby lepiej widzieć, próbował przepchać się do przodu i zdobyć lepsze miejsce. Potem jej wzrok powędrował ku młodej parze. Mężczyzna wsunął dłoń pod suknię kobiety, a ona – wsparłszy się ręką o jego ramię zdawała się podciągać ku górze, choć wpółotwarte usta i przyspieszony oddech zdradzały, co przeżywa. Aqmat już miała zamiar rzucić się na nich i obić ich pięściami, gdy głośna fanfara zwróciła uwagę wszystkich. Diakon stracił przytomność, głowa opadła mu na bok. Fortunatus wydał rozkaz, na co jeden z żołnierzy wylał na ofiarę wiadro wody. Skazany powoli odzyskiwał świadomość, a tymczasem żołnierze układali wokół niego wiklinę i drewno. Słabym głosem zaczął odmawiać modlitwę, gdy ku niebu wzniosła się cienka smuga dymu, zgęstniała i zabłysnęły pierwsze płomienie. Teraz głos urwał się, mężczyzna odrzucił głowę w tył, wykrztusił jeszcze kilka słów, a potem z otwartych ust dobiegały jedynie niepodobne do ludzkiego głosu krzyki – krzyki umęczonego stworzenia, coraz cichsze, aż wreszcie umilkły, podczas gdy ogień spowił ciało i je pochłonął. Tego Aqmat już nie widziała, gdyż zemdlała i byłaby upadła na ziemię, gdyby jej nie podtrzymał muskularny marynarz. Kilka chwil później zjawił się Flawiusz, który zauważył, co się dzieje z jego żoną. Podziękował wybawcy, ułożył jej rękę na swoim ramieniu, wsparł ją i oboje chwiejnym krokiem ruszyli z dziedzińca. Mieli szczęście i szybko udało im się zatrzymać lektykę, którą Aqmat przetransportowana została do domu, podczas gdy Flawiusz biegł obok.
Już na miejscu wskazała na jego togę, na której od góry do dołu odcinał się czerwony pas. – Czy to krew? – Myślę… – wyjąkał zmieszany Flawiusz, oglądając swoje odzienie. – Pewnie staliśmy za blisko… – No to nareszcie masz swoją purpurę – docięła mu z wściekłością. – Wydaje mi się, że już za długo jesteś zbyt blisko pewnych spraw… Po tych słowach ruszyła do swojego pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Następne dni chrześcijanie przeżyli w lęku. Wielu z naciągniętymi na głowę kapuzami opuściło miasto pod osłoną nocy. Inni zjawili się przy ołtarzu, skłonili przed posągiem cesarza, przyłożyli mięso z ofiar do ust, nie kosztując go jednak, po czym z westchnieniem ulgi byli rejestrowani przez urzędników i odsyłani do domów. Lecz niektórzy nie uznawali takiej obłudy, otwarcie deklarowali wierność swojej wierze lub obrzucali obelgami cesarza, gotowi umrzeć za swoje przekonania. Jednak czy ich głowy spadały pod mieczem, czy skazywano ich na powolne dogorywanie w kopalniach, czy też rzucano na pożarcie dzikim zwierzętom – nic nie pomagało. Ich śmierć, jak donosili agentes in rebus, wywoływała wciąż nowe przypadki niesubordynacji. – Niczym u hydry, której w miejsce odrąbanej głowy wyrastają dwie nowe – orzekł Fortunatus stojący przed cesarzem Galeriuszem, który żądał codziennego raportu o przedsięwziętych środkach. – Uderzajcie szybciej – ryknął na to rozjuszony władca, waląc pięścią w stół. – Wytropcie wszystkich episcopi, czy jak się tam nazywają. Jak tylko pomyślę, że te szumowiny przez całe lata gnieździły się o krok od tego pałacu… – oczy brodatego mężczyzny o byczym karku i krótko ostrzyżonych włosach zapłonęły gniewem. – Przeszukajcie domy, posiadłości ziemskie, wioski, złapcie każdego… Najlepiej spalić ich wszystkich! – Ale august Dioklecjan życzy sobie, żeby przelewać jak najmniej krwi. Nie chce wyniszczać płacących podatki poddanych, tylko złamać przekorę kilku opornych – zaoponował szef agentów. – Starzeje się – skwitował krótko Galeriusz. – Jeśli na polu pleni się zielsko, to trzeba je wypalić, a nie powoli wyrywać łodyżki. Fortunatus przyglądał się rozwścieczonemu, nabrzmiałemu obliczu. Przebąkiwano, że to jego matka Romula, kapłanka pogańska, zaszczepiła władcy tę nienawiść do wszystkiego, co chrześcijańskie. Nieokrzesana, brutalna natura muskularnego cezara niezbyt odpowiadała Fortunatusowi, ale też obcy my był pedantyczny, patriarchalny sposób, w jaki zarządzał rzymskim cesarstwem Dioklecjan. Lecz to do tego człowieka należała
przyszłość, to on dziedziczył tron i trzeba się było z nim dogadać. – Potrzebne jest wydarzenie, które otworzy oczy staremu augustowi… – wymruczał jakby sam do siebie. Galeriusz łypnął na niego, a potem na jego twarzy pojawił się kpiący uśmiech. – Że ktoś z tej bandy, przed czym Jupiter niech nas zachowa, dźgnie go sztyletem? – potrząsnął głową. – Nie wydaje mi się. Brakuje im do tego odwagi. Można ich nabijać na pal, smażyć, rąbać na kawałki – bredzą jedynie coś o raju, do którego się dostaną. Nie rozumiem tylko, dlaczego ma tam być tak pięknie – warknął, wstając z miejsca. – Czy są w nim przynajmniej jakieś urodziwe ladacznice? Wy przecież dość długo zajmowaliście się tymi urojeniami. – Dobrze jest znać myśli przeciwnika – padła chłodna odpowiedź Fortunatusa. – Nie, o ladacznicach nie napisano nic w ich księgach. – Obojętne – machnął ręką Galeriusz. – Ale miejcie oczy otwarte, a kiedy tylko ruszy się ktoś z tej bandy, to wiecie – chcę się o tym dowiedzieć pierwszy. Stary nie będzie miał wyboru. Już w drzwiach cezar odwrócił się jeszcze. – Wtedy, za czasów Nerona, podpalili nawet Rzym, nieprawdaż? Ciężkie, obite brązem drzwi prowadzące do pomieszczeń cesarskich zatrzasnęły się z hukiem. Kilka dni później zamaskowana postać majstrowała przy zamku u drzwi. Na niebie świecił nów, dopiero co minęła północ i wichura, która przechodziła nad miastem, potrząsała z klekotem drewnianymi okiennicami. Nic nie było słychać, gdy klucz poruszył się w starannie naoliwionym mechanizmie, unosząc rygiel. Mężczyzna bezszelestnie wszedł do środka, trzymając w ręku zaciemnioną latarnię, a na ramieniu lniany worek. Stąpając ostrożnie po kamiennych płytach korytarza w owiniętych mokrym filcem trzewikach, poruszał się zwinnie niczym kot. Najwidoczniej orientował się w labiryncie ogromnej budowli, gdyż dochodząc do traktu, gdzie spał Dioklecjan, ominął miejsca, gdzie czuwali rozstawieni strażnicy. Przekradłszy się przez zamknięte boczne pomieszczenia i niewielkie przedpokoje, doszedł do przyległych pustych sal, gdzie cesarz zwykł przyjmować audiencje. Otworzył worek i wyciągnął z niego nasączone olejem pakuły, układając je pod ciężkimi zasłonami i na ułożonych na krzesłach wyszywanych poduszkach. Na koniec zapalił od latarni małą, natartą smołą pochodnię i podpalił rozłożone wokoło zapalniki. Właśnie zamierzał zniknąć w bocznych drzwiach, gdy rozległy się kroki, wołania, a ciszę nocy rozdarł dźwięk sygnałówki. Mężczyzna zamarł, odwrócił się i pobiegł w stronę ognia. Oniemiali strażnicy ujrzeli, jak ciemna postać przecina wystrzelające zewsząd
gorące języki, zdaje się tańczyć pośród iskier i kłębów dymu, ale ubranie na niej się nie zapala, a po chwili znika za ścianą ognia. – Boże, ratuj nas, szatan… – wyszeptał jeden ze strażników, żegnając się ukradkiem, zanim wylał na syczące płomienie zawartość swojego wiadra, gdy tymczasem inni naciskali na ramiona dźwigni właśnie przytoczonej pompy tłokowej. Kilka pomieszczeń dalej Dioklecjan poderwał się na łożu, gdy załomotano do drzwi jego sypialni. – Dominus! – posłyszał głos swojego pokojowca. – Musicie uciekać! – Co się dzieje? – starszy człowiek przetarł oczy, rozglądając się po pomieszczeniu ledwo rozjaśnionym światłem kilku oliwnych lampek. Pchnięte energicznie drzwi otwarły się szeroko, a w nich bez ceremonialnego pokłonu pojawił się Demetrios. – Ogień w pałacu! Rzucając pod nosem przekleństwa, cesarz wyskoczył z łoża i kazał podać sobie płaszcz, po czym wyszedł na korytarz, by trafić w sam środek biegających tu i tam zdezorientowanych służących, aż wreszcie przez zadymione schody udało mu się dotrzeć na wewnętrzny dziedziniec. Następnego dnia miasto zatrzęsło się od plotek. To sprawka demonów, szeptali jedni. Nie, to wrogowie Imperium brali w tym udział, zapewniali inni: Persowie, manichejczycy, przekupieni eunuchowie. Przede wszystkim jednak podejrzewano chrześcijan. Czyż nie mieli największych powodów do zamachu na życie cesarza? Oni, wrogowie rodzaju ludzkiego, nienawidzący wszystkiego, co przed tysiącem lat uczyniło Rzym wielkim i potężnym! Aqmat z rosnącą troską przysłuchiwała się temu, co jej służący posłyszeli w trakcie robienia sprawunków, a kiedy Flawiusz wrócił do domu, nie powiedział niczego, co mogłoby ją uspokoić: – Szkody nie są takie wielkie, jak mogłoby się wydawać, ale cały dwór przypomina gniazdo rozwścieczonych szerszeni. Galeriusz oczywiście zaczął pokrzykiwać, że od zawsze twierdził, iż to chrześcijanie, którzy chcą pomścić spalenie swojego diakona, i że wreszcie należałoby zrobić z nimi porządek… – A Dioklecjan? Przecież to on decyduje o wszystkim? – Nie wiem właściwie, co on myśli. W gruncie rzeczy ma raczej spokojną, wyważoną naturę. Z drugiej strony, słyszy się, że chce doprowadzić do końca podjęte przez siebie sprawy i pokonać stawiających opór… – A to niby dlaczego? Myśli o dymisji? Flawiusz przytaknął. – Przypominasz sobie ten wielki pałac, który kazał sobie wznieść w Aspalathos? Mówią, że tam chce spędzić starość. Jesienią tego roku planuje
jeszcze zorganizowanie pochodu triumfalnego w Rzymie, wieńczącego dzieło jego życia, a potem, po dwudziestu latach panowania, mógłby przekazać władzę. – Galeriuszowi – westchnęła Aqmat. – Niech Bóg ma nas w swojej opiece. A teraz co zarządził? – Wezwał do siebie Fortunatusa, żeby zlecić mu przeprowadzenie śledztwa, a on natychmiast rozesłał po pałacu agentes in rebus. Mają prawo przesłuchiwać wszystkich: eunuchów, niewolników, dworaków. Wszelkimi środkami… Flawiusz zamilkł, ale Aqmat zrozumiała, co oznacza niedokończone zdanie. – Musisz być jeszcze ostrożniejsza – powiedział, biorąc ją w ramiona, ale ona stała sztywna i nieruchoma, nie odpowiadając na jego czułości. – Pomyśl o mnie, o Aleksandrze. Nie mogłabyś zrezygnować i nie spotykać się z… z innymi? Aqmat pokręciła głową, uwalniając się z jego objęć. – Nie – wyszeptała – tego właśnie nie mogę teraz zrobić. Dochodzące z pałacu wieści brzmiały coraz groźniej. Poddawani torturom niewolnicy wykrzykiwali chaotyczne oskarżenia, lecz kto faktycznie krył się za pożarem, pozostało niewyjaśnione. Dioklecjan wydał rozkaz, aby wszyscy z jego otoczenia złożyli publicznie przysięgę, również jego żona i córka. Ociągających się topiono w morzu, palono na stosie bądź zadawano im śmierć na arenie. Zamieszkujący miasto chrześcijanie prawie się nie widywali. Kiedy Aqmat udawała się na spotkania, które odbywały się po zapadnięciu zmroku i zawsze w innym miejscu, wykradała się tylnymi drzwiami. Tekla opuszczała dom nieco później, rozglądając się, czy nikt nie śledzi jej pani. Jeśli dostrzegła coś podejrzanego, gwizdała cicho, a Aqmat obierała inną drogę, zatrzymywała się dłużej lub wracała, żeby później podjąć jeszcze jedną próbę. Była jedyną, która zachowała święte Pisma, przynosząc je za każdym razem w skórzanej torbie. Starsi wspólnoty odczytywali ich fragmenty, gdyż episcopus został rzucony na pożarcie dzikim zwierzętom. Na koniec przekazywano sobie wieści o najnowszych wydarzeniach. Agentes in rebus aresztowali tego lub tamtego, chrześcijanie mają zostać ujęci przez państwo, we Frygii legioniści otoczyli całą wioskę i spalili tych mieszkańców, którzy przyznali się do wiary, w Kapadocji wybuchło powstanie uciskanych przeciwko ciemiężycielom… Mijały dni wypełnione lękiem, aż któregoś ranka przybiegła zdyszana Tekla z rozwianymi włosami, od progu wołając: – Pani, aresztowano Perpetuę!
Aqmat się przeraziła. Młoda matka przyjęła niedawno chrzest i zaoferowała swój dom jako miejsce spotkań. Pomimo zastrzeżeń wspólnota się zgodziła, gdyż większość pozostałych miejsc stała się zbyt niebezpieczna. – Jak to się stało? Ktoś ją zdradził? – Pewnie ktoś z grona niewolników. Musicie ukryć pisma. Żołnierze szukają wszędzie… Od strony ulicy rozległ się marszowy krok. Aqmat wybiegła na balkon i zobaczyła tuzin zbrojnych zbliżających się do wejścia. – Szybko, amfora! Tekla przyniosła dzban, a Aqmat wsunęła doń zwoje i nałożyła zamknięcie wyglądające na nienaruszone. Zaraz też służąca pobiegła na tył domu, gdzie przeciągnęła przez ucho naczynia linę i opuściła je ostrożnie na wewnętrzny dziedziniec, gdy tymczasem w drzwi załomotały żołnierskie pięści. – Otwierać w imieniu cesarza! Aqmat otwarła, spoglądając na brodatą twarz zakutą w blachy hełmu. Usłyszała gromki głos: – Czy wy jesteście Aqmat, która brała wczoraj udział w zebraniu chrześcijan? Wiedząc, że wypieranie się jest bezcelowe, przytaknęła w milczeniu. – Mieliście ze sobą zakazane pisma, które zgodnie z edyktem cesarskim należało wydać na spalenie. Gdzie one są? – Skąd ta pewność? – zapytała spokojnie. – Mamy niewielką bibliotekę, greckich filozofów, Tacyta, Cycerona, nic, co byłoby zabronione… – Zaprzeczanie nic wam nie pomoże. Przeszukać dom! Żołnierze wdarli się do środka i zaczęli przeszukiwać szafki, przewracać łóżka i rewidować gabinet Flawiusza, lecz nie znaleźli niczego podejrzanego. – Widziano was, jak pakowaliście zwoje i opuściliście z nimi dom – głos optio brzmiał niebezpiecznie spokojnie. Miał krzaczaste, prawie zrośnięte brwi, a spojrzenie kłujące, przywykłe do zastraszania. Spojrzał na smukłą kobietę, której szmaragdowe oczy nie zdradzały żadnego lęku. – Wasz szpieg musiał się pomylić. Czy wiecie, że stoicie przed małżonką wiceministra finansów? Jak brzmi wasze imię? – Malizjusz – żołnierz na chwilę stracił rezon, przeciągnął lewą ręką po skórzanym pancerzu, ale zaraz się opanował. – Jeśli dalej zaprzeczacie, muszę was aresztować. Aqmat przeraziła się, lecz powołując się wciąż na stanowisko Flawiusza przy dworze, odparła ze spokojem: – Jeśli macie zamiar popełnić błąd, który może zakończyć waszą karierę, to sami będziecie sobie winni! – Komu albo czemu położy się kres, to się wkrótce okaże – roześmiał się żołnierz. – Mam rozkaz cesarza podpisany przez samego Fortunatusa!
Niedługo potem Aqmat i Tekla znalazły się w lochu, w którym zimne, wilgotne powietrze cuchnęło uryną, odchodami, wymiocinami oraz obficie wydzielanym potem. Ściśnięci aresztanci przykucnęli na ziemi. Tylko przez dwa małe, zakratowane okienka wpadało do środka nieco światła. Aqmat ze zgrozą przedzierała się przez ciemne pomieszczenie, próbując znaleźć choć kawałek miejsca, gdzie mogłaby postawić stopy odziane w sandały z barwionej na czerwono, wyplatanej skóry. – Ejże, ślicznotko, moje łono dla twojego łona… – pokręcony karłowaty mężczyzna wyciągnął ku niej rękę, ale ona odepchnęła ją i pokuśtykała dalej. – Uważaj, gdzie stajesz, ladacznico – parsknął jakiś grubas, któremu na czas udało się odsunąć nogę. Aqmat przeprosiła, wymacując dalej drogę, aż nagle usłyszała znajomy głos. – Aqmat, aresztowali nawet ciebie? Wytężając wzrok, dojrzała skuloną w kącie Perpetuę siedzącą obok swojego brata. – Chodź do nas, znajdzie się jeszcze trochę miejsca. Z wdzięcznością usiadły obie. W ciemnościach rysowało się coraz więcej znajomych twarzy. Aresztowano prawie wszystkich uczestników wczorajszego spotkania. Ktoś musiał ich zdradzić. Mijały godziny, wzdłuż kraty przeszedł strażnik sprzedający plastry sera z chlebem, a do tego wino. Kto nie miał pieniędzy, ten musiał pić brudną breję, której resztki zlewano do dużej kadzi. Przed opuszczeniem domu Aqmat udało się zabrać garść monet, więc mogła kupić pożywienie dla wszystkich chrześcijan, lecz z coraz większą niecierpliwością oczekiwała zjawienia się Flawiusza i wypuszczenia z lochu. Późnym popołudniem została wezwana przez jednego z wartowników i zaprowadzona do sąsiedniej celi. Tam odziany w jasnobrązową tunikę spacerował nerwowo Flawiusz, trzymając w ręku torbę z dokumentami. – Aqmat! – uścisnął ją, lecz zaraz z korytarza zabrzmiał głos. – Dotykanie się jest zabronione! Flawiusz stłumił przekleństwo, wyciągnął srebrną monetę, wcisnął ją strażnikowi do ręki i wrócił do żony. – Dowiedziałem się o waszym aresztowaniu, dopiero gdy opuszczałem pałac. Jeden z naszych służących zaobserwował, dokąd was prowadzą. Niestety, nie wpuszczono go do mnie… Zamilkł, przytulając ją znowu. Aqmat położyła głowę na jego ramieniu. – Chodźmy wreszcie. Te spędzone w lochu godziny… – Nie mogę cię tak po prostu zabrać ze sobą – odparł Flawiusz. – Wolno nam jedynie pomówić przez kwadrans – ściszył głos. – Oskarżona zostałaś o
posiadanie antypaństwowych pism i niewydanie ich na spalenie. Czy to prawda? Aqmat pokiwała głową, mrucząc: – Wzięłam je ze sobą, gdy żołnierze szturmowali dom… – I wciąż je przechowujesz? – Flawiusz złapał się za głowę. – Nie pojmuję. Gdzie one są? – Są dobrze ukryte – ujęła go za rękę. – Podczas rewizji niczego nie znaleźli. – Ale wiedzą, że ukrywasz je przed nimi. Proszę cię, nie odgrywaj bohaterki i daj im, czego chcą. Wtedy będę mógł skorzystać z mojej władzy i… Jego żona pokręciła głową. – Nie mogę. Nie ma w nich nic złego, żadnego wezwania do zabójstwa tyrana albo zdrady. Nic, co mogłoby dotyczyć cesarza. Flawiusz ostrzegł ją. – Dioklecjan sam decyduje o tym, co go dotyczy, a co nie. To, co właśnie powiedziałaś, może nas wszystkich kosztować głowy. Udało im się zamienić jeszcze kilka zdań, a potem Aqmat musiała wrócić do lochu, choć tym razem do jego lepszej części. Czuła się w niej samotna, lecz następnego dnia przeniesiono tam Perpetuę i jej brata, gdyż ich ojciec też przekupił strażnika. Flawiusz codziennie widywał żonę, a kiedy Aleksander otrzymał urlop od Konstantyna, i on odwiedzał matkę, ale obaj nie potrafili powiedzieć niczego nowego. Perpetua wymogła, aby przyniesiono jej dziecko do więzienia, i siedząc w kącie, karmiła i tuliła córeczkę, podczas gdy jej brat i Aqmat pocieszali się wzajemnie przypominając sobie treść świętych Pism. Któregoś razu zjawił się ojciec rodzeństwa błagając, żeby jednak złożyli ofiarę cesarzowi: – Miej litość nad moją starością i nie przynoś wstydu własnej rodzinie – przy tych słowach upadł przed córką na kolana. – Porzuć swój upór i nie wydawaj nas wszystkich na zgubę – ujął ją za ręce i ucałował je. – Nikt z nas nie zazna spokoju sumienia, jeśli coś ci się przytrafi – i łamiącym się od łez głosem dodał jeszcze: – Co więcej mogę zrobić, jak tylko cię błagać…? Ale Perpetua objęła go tylko, gładząc po głowie: – Proszę cię, zrozum, Bóg wybrał mnie na świadka naszej wiary. Stary człowiek uniósł się z kolan i powłócząc za sobą nogami, wyszedł z celi. Po tygodniu Perpetua i jej brat wraz z całą grupą chrześcijan stanęli przed sądem, a ponieważ nie skutkowały żadne argumenty prokuratora, zostali skazani na pożarcie przez dzikie zwierzęta. – Bądź dzielna! – wyszeptała młoda kobieta do Aqmat, gdy kaci przyszli po nią. Osamotniona żona Flawiusza z trudem powstrzymywała łzy, myśląc o zrozpaczonym wiekowym rodzicu i małej dziewczynce, która nigdy już nie zobaczy matki.
Tego wieczora Flawiusz zjawił się później niż zwykle. Twarz miał zapadniętą, oczy podkrążone, a siwe pasma na jego głowie stały się w tych tygodniach jeszcze szersze. Długo trzymał żonę w uścisku: – Jutro zostaniesz przeniesiona i za parę dni odbędzie się rozprawa. Nie będę cię mógł odwiedzać. Zastanów się, proszę, co robisz… Aqmat w milczeniu przytuliła się do niego. Czy rzeczywiście upłynęło już trzydzieści lat od tego dnia, kiedy odwiedziła go w więzieniu, gdzie czekał na proces? Wtedy, w Persji, gdy zadecydował, że wytrwa przy prawdzie… Trzy dni później Aqmat leżała w swojej celi na pryczy, obserwując, jak za małym, wysokim oknem blakną purpurowe blaski wieczoru, przechodząc powoli w szarość nadchodzącej nocy. W ostatnich godzinach nastała wreszcie cisza, umilkły krzyki docierające od świtu do małego pomieszczenia, i to pomimo grubych murów oraz odległości tłumiącej wysokie tony. Na korytarzu odbiły się echem kroki, w zamku zazgrzytał klucz, otwarto drzwi: – Chodźcie, proszę. Aqmat zmusiła się do uśmiechu. Młody strażnik zdawał się nieśmiało adorować piękną, prawie dwa razy starszą od niego kobietę, gdyż tak niepewnie zachowywał się względem niej. Z rumieńcami na twarzy stanął w progu: – Idziecie na przesłuchanie… Aqmat wstała, prostując ciemnobrązową, prostą wełnianą suknię, jaką Flawiusz przyniósł jej do więzienia. Nadeszła chwila, na którą czekała z drżeniem od dwóch tygodni. Na pojutrze zwierzchnik wszystkich agentes in rebus zarządził znowu wielką ceremonię składania przysięgi cesarzowi. O godzinie dziewiątej wszyscy ci, których podejrzewano o przynależność lub osądzono za wiarę chrześcijańską, mieli oczyścić się publicznie z ciążącej na nich skazy. Imperatorzy już dawno przestali uczestniczyć w tych widowiskach, jednakże lud uznawał je ciągle za doskonałą rozrywkę. Zakładano się nawet, czy ktoś z aresztowanych opamięta się w ostatniej chwili, gwarantując tym samym obecnym dreszcz emocji przy wykonywaniu egzekucji. O ustalonej godzinie na forum zebrał się kolorowy tłum. Przed świątynią Zeusa, której pomalowane na żółto i czerwono kolumny wznosiły się na tle popołudniowego nieba, ustawiono trybunę, a na niej zasiedli Hierokles i Fortunatus w otoczeniu pisarzy i innych urzędników. Przed nimi znajdował się ołtarz, z którego unosiła się ku niebu cienka smuga dymu. Nieco dalej czekała grupa aresztantów pilnowana przez żołnierzy. Na samym przodzie
miejsca zajęli Flawiusz i Aleksander rozglądający się z obawą wokoło. Przed szereg wystąpił jeden z legionistów i zadął w róg, wydobywając z niego długi, żałosny ton. Z krzesła wstał Fortunatus i rozłożył dłonie, jak gdyby przyjmował dary. Szeroki uśmiech rozjaśnił jego urodziwą twarz, która w ostatnich latach stała się nieco kanciasta, nie tracąc jednak nic na atrakcyjności. Ciągle bujne włosy posiwiały mu jedynie na skroniach. – Obywatele Nikomedii! Cieszę się, widząc dzisiaj kolejną grupę tych, którzy niegdyś uwikłali się w sidła błędu. Uroili sobie, że czci należnej cesarzowi i Imperium nie da się pogodzić z zazdrosnym duchem ich Boga. Na jego znak dwaj słudzy świątynni przyprowadzili owcę i zarżnęli ją, układając kawałki mięsa na żarze ołtarza. Podczas gdy nad placem rozchodził się mocny zapach palącego się mięsa, Fortunatus mówił dalej: – W trosce o dobro czcigodnego ludu rzymskiego, cesarz udzielił nam szerokich pełnomocnictw, aby nie szczędzić trudu w szczególnie ciężkich, czasami – zdawałoby się – beznadziejnych przypadkach. Dlatego też radością napawa mnie widok zbłąkanych, którzy – używając ich własnego języka – wyrzekli się zatwardziałości w swojej omyłce. Zebrani zaszemrali, ale Fortunatus uniósł rękę. – Nie chcę ukrywać, że w wypadku niektórych to olśnienie poprzedziły, powiedzmy, usilne, czasami żmudne rozmowy… – Zabiję go, jeśli kazał ją torturować! – syknął Aleksander ojcu do ucha, a ten w milczeniu ścisnął go za rękę. – …lecz teraz wszyscy są gotowi, aby spełnić swój obowiązek. Zaczynajcie! Legioniści popchnęli do ołtarza pierwszego mężczyznę z grupy, który z widoczną odrazą dopełnił rytuału, przyłożył na krótko mięso do ust, po czym mógł się oddalić. Następnego musiało wesprzeć dwóch żołnierzy, gdyż nie mógł się utrzymać na dziwnie wykręconych nogach. Niektórzy ociągali się nieco, lecz wystarczyło, że zbliżył się jeden ze strażników, a natychmiast sięgali po mięso ofiarne. Stopniowo gromadka chrześcijan malała. Przerzedzać zaczął się również zebrany tłum – zbita masa ciał, wyciągniętych głów i poszeptujących głosów, gdy nad placem ponownie rozbrzmiał głos Fortunatusa: – Obywatele Nikomedii, proszę o uwagę! – kilkoro odchodzących odwróciło się. – Cieszę się, że mogę również ogłosić, iż spalimy teraz kilka niemoralnych pism, z których ta niecna sekta wywodzi argumenty do swoich kłamstw! Skinął ręką. Jeden z żołnierzy wyjął z kosza zwój, uniósł go w górę, po czym rzucił w ogień ofiarny. Papirus zbrązowiał, skurczył się, w górę wystrzeliły płomienie i po chwili pozostał z niego tylko popiół. Cała scena powtórzyła się
trzykrotnie, zaś na koniec Fortunatus obwieścił: – Pisma te, co oznajmiam z głęboką wdzięcznością, przekazała nam do zniszczenia Aqmat, małżonka obecnego wiceministra finansów. Przekonała się o niecności wiary stawiającej ukrzyżowanego buntownika wyżej od boskiego cesarza. Niechaj przystąpi do złożenia ofiary! Gdy Aqmat wystąpiła z grupy więźniów, poszeptywania tłumu stały się głośniejsze. Aleksander i Flawiusz przyglądali się jej dokładnie, obserwując jej chód i niczego niezdradzającą szczupłą i wyprostowaną sylwetkę. Wolno zbliżyła się do ołtarza, przystanęła na chwilę, spojrzała w kierunku trybuny, a potem na zebrany tłum. Dopełniła rytuału, podniosła mięso do ust, po czym odwróciła się. Z nieruchomym wzrokiem podeszła do Flawiusza i Aleksandra, którzy uścisnęli ją. – Czy wyrządził ci jakąś krzywdę? – zapytał cicho mąż. – Jeśli myślisz o tym, czy mnie dotknął – odparła Aqmat bezbarwnym głosem – to nie zrobił tego – i po kilku krokach dodała: – Pokazał mi tylko, co się ze mną stanie, jeśli dalej będę się opierać. Pokazał mi to na ciele Agnieszki, jego niewolnicy… Flawiusz spojrzał na nią i przeraził się. Dostatecznie znał jej szmaragdowe oczy, aby odczytać w nich tylko jedną myśl: zemsta. Pozostała część roku przebiegła spokojnie. Dioklecjan wyruszył nad Dunaj, aby razem z Galeriuszem przeprowadzić inspekcję twierdz nadgranicznych. Na koniec spotkał się w Rzymie z Maksymianem, gdzie obaj augusti mieli zamiar celebrować swoje zwycięstwa podczas jednego święta. Ich panowanie trwało prawie dwadzieścia lat – dłużej, niż w tym stuleciu pozwolili na to bogowie jakiemukolwiek innemu władcy. Imperium zostało zjednoczone, zewnętrzni wrogowie pokonani, a nawet ostatnie zadanie, uporanie się z sektą chrześcijan, zdawało się prawie wykonane. Tak więc pochód tryumfalny wyruszył tradycyjną drogą z Pola Marsowego przez Circus Maximus, okrążył Palatyn, przeciął Łuk Tytusa i Forum, aby na koniec dotrzeć do Kapitolu. Cesarze jechali w powozie ciągnionym przez cztery słonie. Jeńców oraz łupy z licznych wojen prezentowano gapiącym się tłumom na specjalnych podestach, do tego podobiznę pokonanego szacha perskiego oraz wziętych do niewoli jego krewnych wraz z wyszywanymi złotem strojami. Dalej maszerowały kolejne słonie, powiewały grzywy niezliczonych koni, maszerowały legiony, prezentując dumnie łopoczące sztandary. Wieczny Rzym jakby odmłodniał, obudził się do nowej chwały, gotowy na dalsze tysiąclecie panowania nad światem. Mieszkańcy, z których każdy otrzymał pieniężny datek, wiwatowali, ale żaden spośród nich nie mógł
wiedzieć, że to jeden z ostatnich tryumfów w historii miasta. Dioklecjanowi nie spodobała się hałaśliwa metropolia, zamieszkana przez rozpuszczonych nicponiów, którzy wkrótce okrzyknęli go skąpcem, gdyż igrzyska cyrkowe nie zostały zorganizowane z odpowiednim przepychem, a z kolei nagromadzenie świadectw minionych czasów nie znalazło uznania w oczach imperatora. Zrezygnował z inauguracji następnej kadencji konsulatu w starej stolicy i jeszcze w listopadzie kazał przygotować swoją lektykę do podróży. Gdy z drzew opadały kolorowe liście, niesiono go przez wzniesienia Apeninów do Rawenny. W nowym roku kontynuowano podróż przez ciężkie mgły północnowłoskiej równiny, następnie przez zanurzone w chmurach góry prowincji naddunajskich, wciąż dalej, dzień po dniu, tydzień po tygodniu i tak przez całą zimę. Przy tym stary człowiek zapadł na zdrowiu, zaczął kaszleć i w gorączkowych majakach tęsknił za kresem wszelkich zmagań, trosk i trudów. Flawiusz, jeszcze przed wyruszeniem w drogę mianowany przez cesarza ministrem finansów, pozostał w Nikomedii wraz z Aqmat. Po powrocie pomiędzy czekającymi na niego stosami dokumentów augustus znalazł także prośbę Flawiusza o audiencję w cztery oczy. Po dziesięciu dniach przychylono się do tej prośby. Gdy Flawiusz został wreszcie przyjęty, nastał już wieczór. Spędził całą godzinę w antykamerze, nerwowo splatając i rozplatając dłonie. Zapalone pochodnie, których płomienie odbijały się od pokrytych wypolerowanym marmurem ścian, rozjaśniały pomieszczenie niespokojnym światłem, obrzucając drgającymi cieniami nieruchome oblicza wartowników. Wreszcie Demetrios sprawujący funkcję szambelana otworzył obite złoconymi głowami lwów drzwi i zaprosił go swoim wysokim głosem do wejścia. Flawiusz zdawał sobie sprawę, że ta rozmowa może się okazać najważniejsza w całym jego życiu. Przekroczył próg, zerknął na zasiadającego za stołem gospodarza, skłonił się najgłębiej jak potrafił i upadł na kolana, gdyż nie miał żadnej możliwości, aby ucałować skraj szaty cesarza. – Nie trzeba, jesteśmy sami… Głos brzmiał przyjaźnie, lecz szorstko, jak gdyby każde słowo kosztowało mówcę sporo wysiłku. Ociągając się, przybysz podniósł wzrok, spojrzał na imperatora i przeraził się. Nie widział go z bliska od roku, a mężczyzna spoglądający na niego z półmroku rozjaśnianego jedynie szeregiem stojących na stole lamp sprawiał wrażenie ciężko chorego. Oczy, które patrzyły zawsze władczo i przenikliwie, zapadły się teraz w oczodołach, a szeroka twarz pokryła się siecią zmarszczek niczym u starego słonia. Cesarz zdjął wyszywane perłami szaty i siedział w prostej, ciemnobrązowej tunice na krześle tronowym z czarnego hebanu wykładanym macicą perłową. Gestem
wskazał na krzesło pod ścianą. – Usiądźcie. Przypuszczam, że sprowadzają was ważne sprawy… Flawiusz przytaknął i odchrząknął: – Poprosiłem o tę rozmowę, ale nie jestem pewien, czy powinienem zajmować was moimi osobistymi sprawami. Był to odważny początek, Flawiusz o tym wiedział, ale miał nadzieję, że właściwie ocenił Dioklecjana. – Wiecie, jak cenię waszą solidność i uczciwość – cesarz wziął do ręki rylec, ale odłożył go zaraz i zakaszlał. – Dlatego mianowałem was moim ministrem finansów, kiedy już… uporządkowane zostały kwestie z waszą żoną. O co chodzi? Flawiusz poczuł ukłucie w sercu. Ta przyczyna jego awansu doprowadziła do ciągnących się całymi tygodniami waśni i niesnasek między małżonkami. – Nie chciałbym, abyście w moich słowach dopatrywali się czegoś innego jak… tylko pragnienia, aby wszystko zostało wyjaśnione. Cesarz nadstawił uszu. – Co ma zostać wyjaśnione? – Podejrzenie, które może się wydać nieprawdopodobne, lecz co do którego są mocne podstawy. – Podejrzenie co do kogo? – Co do Marka Aureliusza Fortunatusa. Zostało powiedziane. Teraz wszystko zależało od reakcji cesarza, który jednak spojrzał na niego uważnie i spokojnie zapytał: – Co mu zarzucacie? – Odpowiedzialność za pożar w pałacu sprzed roku. – Każdego innego, kto stwierdziłby coś podobnego, kazałbym za kłamstwo wyrzucić za drzwi – Dioklecjan pokręcił głową. – Znam tego człowieka od lat, przedtem służył namiestnikowi w Augusta Treverorum. Przedstawił zapieczętowane pismo polecające… – …które najprawdopodobniej sam napisał. Czy rozmawialiście kiedykolwiek z namiestnikiem na jego temat? – Nie, nie miałem ku temu powodu ani okazji – zaprzeczył stary cesarz w zamyśleniu. – A więc znacie go również? – Tak, znam go – przyznał Flawiusz i opowiedział całą historię od początku, nie pomijając swojego pisma do wcześniejszego imperatora Karynusa. – Podwójna gra – stwierdził Dioklecjan, stukając palcem w blat stołu. – Mogę to sobie wyobrazić. Tylko co to ma wspólnego z pożarem? – Jedna z naszych niewolnic zna Agnieszkę, służącą u Fortunatusa, który ją maltretował, gwałcił i…
– Plotki żądnych zemsty niewolników – zerwał się Dioklecjan. – Spodziewałem się po was czegoś innego! Flawiusz wstał z krzesła, wyciągając z kieszeni pieczęć i kładąc ją na stole. – Jeśli mój cesarz żywi choć cień wątpliwości co do mojej uczciwości lub szczerości moich zamiarów, chcę natychmiast podać się do dymisji. Dioklecjan zaniemówił na chwilę. – Takie to dla was ważne? Wobec tego mówcie dalej – ponownie wskazał na krzesło. – Usiądźcie i zabierzcie pieczęć. Jeśli natomiast wasze oskarżenia okażą się bezpodstawne, wtedy utracicie ją na pewno. Flawiusz poczuł bicie serca. – Przypominacie sobie pewnie, że podczas pożaru widziano mężczyznę? – Demona, czarodzieja biegającego pośród płomieni, które nie czyniły mu żadnej szkody – przytaknął cesarz. – Opowiadano mi o tym. – To nie demon, tylko człowiek. Fortunatus odziany w ubiór z niepalnej tkaniny azbestowej. – Odważne stwierdzenie – zmarszczył czoło Dioklecjan. – Nie słyszałem jeszcze o takim materiale. Skąd ta pewność? – Agnieszka, niewolnica, odkryła go przypadkiem. Leżał na stole, a ona nieopatrznie poplamiła go czerwonym winem. Zwykłą koleją rzeczy Fortunatus ukarałby ją za to chłostą, ale wrócił właśnie od swojej nałożnicy i miał dobry humor… – No, no, ma nałożnicę – mruknął cesarz. – Mówicie dalej. – Roześmiał się więc tylko, gdy upadła na kolana, błagając go o litość, i rzucił tkaninę na misę z żarem – Flawiusz spojrzał staremu człowiekowi w zmęczone oczy pod ciężkimi powiekami. – Plama znikła jak zaczarowana, a żar nie tknął materiału. Agnieszka zatrzęsła się ze strachu, co jej pana jeszcze bardziej pobudziło do śmiechu. – I z tego powodu miał podpalić pałac? – kręcąc niedowierzająco głową, cesarz oparł się na krześle. – Powinniście pisać książki, drogi ministrze finansów. Liczby hamują was w tym, by puścić wodze fantazji. Flawiusz wiedział, że teraz gra idzie o wszystko. – Z tego, co wiem, odzienie z azbestu znajduje się w jego gabinecie, tu w pałacu. W dużej szafie na końcu pomieszczenia. Poślijcie straż, niech wyłamią drzwi i sprawdzą. Dioklecjan uśmiechnął się lekko. – Cała sprawa zaczyna mnie intrygować. Załóżmy, że je znajdą. Co wtedy? – Poślijcie jednocześnie po Fortunatusa i poproście, nie, rozkażcie, żeby zaraz się zjawił. Niech strażnicy uchylą rąbka tajemnicy i powiedzą mu, co się stało. Jeśli będzie szukał wymówek, jest winny! Flawiusz wolał nie myśleć o tym, co się stanie, jeśli jego przeciwnik zdecyduje
się z zimną krwią spojrzeć niebezpieczeństwu w oczy i zaprzeczy wszystkiemu. Dioklecjan siedział w bezruchu, wspierając brodę na dłoniach, wreszcie sięgnął po mały dzwonek. Na jego dźwięk zjawił się Demetrios. – Niech straż otworzy biuro Fortunatusa i przyniesie mi wszystko, co jest w szafie. Poślijcie też oddział pretorianów, żeby jak najszybciej przyprowadzili go do mnie – cesarz dodał jeszcze kilka szczegółów, a potem rozsiadł się wygodnie, przeciągając dłonią po brodzie. – No, to macie, czego chcieliście. Teraz jest tak, jak przy grze w kości: rzut Wenus albo rzut pod psem, wszystko albo nic – imperator polecił przynieść dzban wina i dwa kubki. – Wypijmy. Mówią, że w winie kryje się prawda! Flawiusz zmusił się, żeby spokojnie wziąć kubek i wznieść toast: – Za prawdę! Dioklecjan wypił, rozglądając się po wysokim pomieszczeniu, którego kontury zacierały się w mroku. – Cieszę się, że wkrótce powrócę do spokojnego, normalnego życia. Bez edyktów, nienawiści, sporów, walki, intryg… – Chcecie złożyć purpurę? – Tak, mniej więcej za rok. Maksymian i ja obiecaliśmy to sobie w Rzymie. Z początku nie chciał zrezygnować z władzy, ale ostatecznie dotarło do niego, że nadszedł czas, aby przekazać berło caesares. Formalnie pozostaniemy senior augusti, ale sprawowanie władzy przejdzie w ręce Konstancjusza i Galeriusza. Wtedy wreszcie będę mógł żyć tak, jak chcę… – W waszym pałacu nad morzem? – zapytał Flawiusz. – Widziałem go. – Byliście tam... – uśmiechnął się cesarz. – Jak się wam podobał? – Budowano go jeszcze, gdy ujrzałem go przed trzema laty, przybywając do Nikomedii. Ale to musi być wspaniałe: stać na tarasie, wsłuchiwać się w szum fal, poczuć wiejącą od morza bryzę… – Owszem, a przede wszystkim nie ponosić odpowiedzialności za Imperium sięgające od Mauretanii do Armenii, od Egiptu do Kaledonii – Dioklecjan zerknął na swojego ministra finansów. – Wcześniej obywatele dobrowolnie spełniali to, co było konieczne dla istnienia państwa. Przedtem wierzyli w Rzym, okazywali gotowość do ponoszenia ofiar. Dzisiaj robią tylko to, co przynosi im korzyść albo co się rozkaże. A często nawet i tego nie… Cesarzem wstrząsnął atak kaszlu, a gdy minął, mówił dalej: – Trzeba ich przymuszać, wszystko nakazywać, uniemożliwiać czynienie zła. Tylko tym sposobem Rzym przetrwa w tej nawałnicy barbarzyństwa. A chrześcijanie… – Dioklecjan opróżnił kubek i nalał sobie zaraz drugi. – Chrześcijanie odrzucają państwo. Majaczeniem o dziewiczości odstręczają mężczyznom kobiety, ich wiara w życie wieczne poucza o bezsensie ziemskich
trudów, a niechęć do służby w wojsku skłania żołnierzy do buntu przeciwko oficerom. Tym sposobem Imperium upadnie – rozwinął papirus. – zaznaczyłem sobie ten cytat u Celsusa. Flawiusz wziął zwój i przeczytał półgłosem: – „Gdyby wszyscy chcieli robić tak jak wy, to wkrótce cesarz zostałby sam jeden. Całe Imperium wpadłoby w ręce barbarzyńców, a wówczas wasza religia znikłaby z powierzchni ziemi, tak jak i prawdziwa filozofia”. Dioklecjan opróżnił kubek i odstawił go z głośnym trzaskiem na stół. – Nie stanie się tak, dopóki ja jestem przy władzy. Flawiusz odważył się na sprzeciw. – Większość chrześcijan to wierni obywatele, tylko nieliczni są zatwardziałymi wrogami tego świata. Gdyby pozwolono im na praktykowanie wiary, podobnie jak Żydom… – Swoimi dziwacznymi przepisami Żydzi naprzykrzają się tylko sobie nawzajem. Jeśli natomiast chrześcijanom pozwoli się wzrastać dalej, to pewnego dnia narzucą swojego zazdrosnego Boga wszystkim innym. Nie chcę już słyszeć ani słowa na ten temat! W tej chwili zapukano do drzwi i wkroczyli dwaj strażnicy niosący szare, przyczernione w kilku miejscach ubranie. Flawiusz przywołał ich gestem, po czym przytrzymał skrawek materiału nad lampą. Dioklecjan przyglądał się uważnie, jak płomień przenika tkaninę, nie niszcząc jej. – Pierwszy rzut należy do was! – burknął. – Zobaczymy, jak Fortunatus wyjaśni nam tę zagadkę, a także swoje szpiegowanie dla Allektusa… Ale nie doszło do tego. Pretorianie wrócili, nic nie wskórawszy, donosząc tylko, że leżący już w łóżku zwierzchnik agentów okazał się bardzo uprzejmy i poprosił ich, aby pozwolili mu się ubrać. Gdy po kwadransie ciągle jeszcze nie był gotowy, żołnierze wdarli się do sypialni, ale zobaczyli jedynie otwarte okno. Oczywiście zorganizowano natychmiast pościg, ale przed świtem trudno się spodziewać jakichś wieści… Dioklecjan uścisnął dłoń Flawiusza. – Zdaje się, że mieliście rację. Idźcie, chcę zostać sam z moimi rozczarowaniami jako władca świata – a potem dodał cicho jakby sam do siebie: – Zmawia się takich czterech lub pięciu, aby zwieść cesarza. Przedstawiają mu sprawę do rozstrzygnięcia. On, zamknięty w czterech ścianach, nie zna prawdziwego stanu rzeczy, wie tylko to, co mu powiedzą. Mianuje urzędników, których lepiej byłoby nie zatrudniać, a zdejmuje ze stanowisk tych, którzy powinni na nich pozostać. I tym sposobem sprzedaje się nawet najlepszego, najmądrzejszego władcę. Trzy miesiące później w opuszczonej chacie pasterskiej na północ od jeziora
Genezaret odpoczywał pewien mężczyzna. Był wychudzony, jego drogie trzewiki były dziurawe, a z ramion zwisał mu postrzępiony płaszcz. Niemniej jednak był zadowolony, gdyż wkrótce jego podróż dobiegnie końca. W Tyberiadzie miał przyjaciół i tam, z dala od Nikomedii, zorganizuje sobie nowe życie, korzystając z zawartości pękatego mieszka, który udało mu się zabrać podczas ucieczki. Kolejny raz sprawdziła się teoria, że trzeba być przezornym i na wszystko przygotowanym. Postanowił zakupić w pobliskiej wiosce nieco prowiantu. Po krótkim wahaniu wygrzebał w narożniku chaty dołek i schował w nim złoto. W górach często grasowali zbóje – lepiej mieć ze sobą jak najmniej. Gdy zatopiony w myślach opuszczał chatę, nie spojrzał na niebo. Pół godziny później pasterz kóz przepędzał swoją trzodę przez porośnięte zaroślami skały. Lękliwie przyglądał się gromadzącym się na horyzoncie ciemnym burzowym chmurom, słuchając pierwszych grzmotów. Wskoczyli do środka wraz z psem, gdy pierwsze ciężkie krople uderzyły o ziemię. Nie wolno mu było się pochorować, nie teraz, gdy jego żona leżała ze złamaną nogą. Pomimo wszelkich próśb i modlitw żaden lekarz nie miał zamiaru brać na siebie trudów dalekiej drogi i to do kogoś, kto nie miał w sakiewce ani grosza. – Co tam znalazłeś? – zdziwiony przyglądał się, jak pies węszy w rogu, po czym zaczyna grzebać łapami. Podszedł bliżej, ukląkł i sięgnął, po czym wydobył pobrzękującą kiesę. Otworzył ją i nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. – Dzięki, Panie – wyjąkał, spoglądając w niebo. – Dziękuję, że wysłuchałeś mojego błagania. Niosący w ręku mały koszyk wędrowiec był w doskonałym humorze. Radośnie nucił pod nosem piosenkę z lat swojej młodości. Pieczyste, chleb i ser – teraz, kiedy minęła burza i pokryta igłami pinii ziemia parowała, cieszył się czekającą go ucztą. Miękkie podłoże wyciszało jego kroki – ale także kroki jego prześladowców, którzy nagle otoczyli go, powalając na ziemię, zanim mógł choćby pomyśleć o stawieniu oporu. – Tak, to on – zawołał ciemnowłosy osobnik w średnim wieku, przyjrzawszy się osłupiałemu człowieku. – Dobrze go sobie przypominam, wtedy w Antiochii… – Rozebrali opierającą się ofiarę, przeszukując eleganckie spodnie odzienie, ale nie znaleźli spodziewanej ciężkiej sakiewki. – Ktoś taki jak ty nie wybiera się w drogę bez pieniędzy – syknął barczysty podrostek, któremu brakowało dwóch palców u lewej dłoni. – Nie próbuj nam wmawiać, że nic nie masz – dodał groźnie, sięgając po nóż.
Wkrótce potem w lasku rozległy się przeraźliwe krzyki. Pasterz ich nie słyszał, gdyż odszedł już daleko. Sapiąc, biegł ku swojej lepiance, z radością popędzając kozy czułymi słowami…
ROZDZIAŁ 6 POD TYM ZNAKIEM (306–313 r. po Chr.) Widzę Circus Maximus mogący się mierzyć z rzymskim, a także bazyliki i forum, królewskie budowle i siedzibę Sprawiedliwości, wznoszące się tak wysoko, że zdają się nieomal dotykać gwiazd i nieba, a także być ich godnymi. Z całą pewnością są to dary, które zawdzięczamy Twojej obecności. PANEGIRYKI O PONOWNYM WZNIESIENIU TREWIRU ZA PANOWANIA KONSTANTYNA Aqmat stała przy oknie, wyglądając przez mętne, małe szybki oprawione w drewniane listwy. Jeszcze przed chwilą przez grubą warstwę szarych chmur przedzierały się ukośne promienie słońca, a teraz dachy domów smagały strugi ulewnego deszczu. W Eboracum, najbardziej wysuniętym na północ mieście Imperium, trzeba było być przygotowanym na wszystko. – A jeśli umrze? – zapytała. – Co się wtedy stanie, tego nikt nie wie – odparł Flawiusz, który właśnie stanął w drzwiach, uwalniając się od mokrego płaszcza z kapturem. – Wszystko zależy od legionów. – Uważasz, że znowu wybuchnie wojna domowa? Skinął przytakująco głową i polecił niewolnikowi odbierającemu od niego mokry przyodziewek, aby przyniósł mu kubek gorącego wina z korzeniami. – Nie zamartwiaj się – pocieszył ją. – Opuszczając Nikomedię, podjęliśmy słuszną decyzję! Próbował nadać swojemu głosowi przekonujące brzmienie, choć gdy popatrzył wstecz, wcale nie był tego taki pewien. W maju zeszłego roku do dymisji podał się cesarz Dioklecjan – przed zebranym wojskiem, przy kolumnie Jupitera koło Nikomedii, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie przed dwoma dziesiątkami lat ubił swojego dzika i sięgnął po purpurę. Swoją abdykację uzasadnił drżącym głosem i ze łzami w oczach, a w tym samym czasie w Mediolanum z tronu rezygnował jego współregent Maksymian. Konstancjusz i Galeriusz awansowali na augusti, natomiast przy obsadzaniu wakujących stanowisk caesares doszło do niespodzianki: na zachodzie stał się nim niejaki Sewer, a na wschodzie mniej znany Maksymin Daja, obaj prości żołnierze. Pierwszy był przyjacielem Galeriusza, drugi jego bratankiem. Jeśli Konstantyn i Maksencjusz, syn Maksymiana, żywili nadzieję na otrzymanie tej godności, to pozostało im jedynie zaciskać pięści w
bezsilnej złości, gdyż stworzony przez Dioklecjana system przekazywania władzy nie dawał żadnych szans ambitnym synom. Przeprowadzka starego cesarza do pałacu na morzem pozbawiła Flawiusza obecności surowego, lecz życzliwego pana. Od tej chwili każdego dnia drżał, narażony na humory tyrańskiego Galeriusza, którego rosnąca nienawiść względem wszystkiego, co chrześcijańskie, przerażała również Aqmat. Kiedy zaś któregoś wieczora Aleksander w tajemnicy opowiedział, że nawet zwykle beztroski Konstantyn począł się lękać o swojego życie i w sekrecie posłał prośbę do swojego ojca Konstancjusza, aby ten wezwał go do siebie, zrodziła się w ich głowach myśl, że opuszczą Nikomedię i powrócą pod władzę wcześniejszego augusta. W czerwcu wyruszyli w drogę wraz z Konstantynem – w pośpiechu, ciągle obawiając się, że Galeriusz odwoła niechętnie udzieloną zgodę albo wyśle za nimi swoich siepaczy. Flawiusz zamienił cały majątek na złoto – wraz z oszczędnościami z pięciu lat zebrało się ponad dwieście aureusów, które ukryli w amforze pełnej cuchnącego rybnego sosu. A że celem ich podróży nie było Augusta Treverorum, swój skarb musieli posłać cesarską pocztą do Lucjusza prowadzącego rodzinne interesy. Konstancjusz wezwał bowiem swojego syna do Bononii, skąd miał zamiar wyruszyć na wyprawę wojenną do Brytanii. Piktowie, barbarzyńcy zamieszkujący na północ od muru Hadriana, podnieśli bunt, zagrażając całej prowincji. Najwidoczniej zapomnieli, co to znaczy zadzierać z Rzymem. Po przestudiowaniu sprawozdań z wypraw cesarza Septymiusza Sewera, z Flawiuszem jako członkiem sztabu organizacyjnego, Konstancjusz gruntownie rozprawił się z rebeliantami, docierając aż do Kaledonii. Przemierzył przy tym tereny bagienne oraz spowite mgłami góry i dziwił się bardzo, że pośrodku roku dzień trwa tam tak długo. Teraz jednak wydawało się, że Parki odtworzyły koleje losu, gdyż stary cesarz powrócił do Eboracum nie tylko z nimbem zwycięstwa, lecz również chory – podobnie jak Septymiusz Sewer, który zmarł tutaj przed ponad stuleciem. – Udało ci się spotkać z Aleksandrem? – zapytała Aqmat męża siorbiącego głośno z dymiącego kubka. – Tylko na krótko, bo stale dotrzymuje towarzystwa Konstantynowi przy łożu chorego. Jako osobisty sekretarz towarzyszył synowi cesarza niczym cień. Jego matkę napełniało to dumą, choć stopniowo zaczynała się niepokoić, gdyż pomimo trzydziestu jeden lat nie wykazywał chęci do zawarcia związku małżeńskiego i założenia rodziny. Ucieszyłby ją nawet potomek konkubiny, podobnie jak w wypadku Konstantyna, z którym Minervina miała już pięcioletniego Kryspusa. – Jak nastroje w legionach? – dopytywała się dalej. – Co myślą żołnierze?
Mają zamiar znowu bawić się w kreowanie cesarza? – Wydaje mi się, że przez dwadzieścia lat swoich rządów Dioklecjan gruntownie wybił im to z głowy. Jeśli nikt nie wywoła rebelii pośród nich, to złożą hołd temu bezbarwnemu Sewerowi. Przez chwilę milczeli oboje. Ta perspektywa pozbawiała Flawiusza jakiejkolwiek nadziei na objęcie odpowiedzialnego stanowiska na dworze zdolnego i umiarkowanego władcy jak Konstancjusz. Równie dobrze mogli pozostać w Nikomedii i dalej zginać karki przed Galeriuszem. – Myślisz, że młody Konstantyn mógłby sam sięgnąć po purpurę? – padło kolejne pytanie żony. Flawiusz wzruszył ramionami. – Z tego, co mówi Aleksander, wynika, że jest bardzo ambitny. Ale też ostrożny. Sam z siebie nie odważy się na otwarty bunt… – Ale kiedy odda się mu władzę – zastanawiała się dalej Aqmat – nieomal do niej przymusi – czy się sprzeciwi? Wydaje mi się, że jest też trochę próżny… – Moja żono… – Flawiusz pokiwał głową, uśmiechając się pod nosem. – Nie bez przyczyny mówi się, że nici kobiecych intryg są najdelikatniejsze. Nie wydaje mi się jednak, by dyscyplina w legionach na tyle upadła, że oficerowie zdecydowaliby się na wybór cesarza. Aqmat położywszy palec na ustach, wyszeptała z miną spiskowca: – Czy ta powściągliwość dotyczy również pomocniczych oddziałów germańskich? Ręka Flawiusza, w której trzymał kubek z winem, zatrzymała się w pół drogi. Wreszcie skinął głową, wypił i odstawił naczynie. – Sprytne pytanie. A nawet bardzo sprytne. Wydaje mi się, że jeszcze raz wybiorę się do obozu. Aqmat odwróciła się, skrywając uśmiech zadowolenia. Konstantyn okazał się nie tylko zdolnym, lecz także tolerancyjnym władcą, życzliwie odnoszącym się do chrześcijaństwa. Flawiusz polecił, aby przyniesiono mu płaszcz, ale kiedy opuścił dom, ulewa właśnie ustała. Popołudniowe słońce odbijało się w licznych kałużach, gdy kroczył wzdłuż ulicy, skręcił w prawo i przez most dostał się na drugą stronę rzeki. Po krótkim marszu dotarł do obozu legionowego, w którego principium leżał chory cesarz. Znający go wartownik zasalutował i przepuścił, nie domagając się hasła. Zaraz też znalazł się pośród podłużnych baraków, w których kwaterowali alemańscy najemnicy służący Rzymianom pod wodzą swojego króla Crocusa. Przy wejściu, na niezgrabnym stołku z lustrem w ręku przysiadł tyczkowaty Germanin, szukając w brodzie czegoś, co – jak miał nadzieję Flawiusz – nie okaże się wszami. Obok niego przywiązany do drewnianej poprzeczki siedział
kruk przyglądający się przybyszowi czujnym wzrokiem. – Kraaa! – wrzasnął ptak, połyskując ciemnymi, lśniącymi piórami. Strażnik podniósł wzrok, zlekceważył obecność Rzymianina i poświęcił się ponownie higienie zarostu. Flawiusz zwrócił się do kruka, najwidoczniej bardziej rozmownego niż jego właściciel. – Czcigodny posłańcze Wotana – rozpoczął płynnym swebskim. – Potrzebuję twojej pomocy, bo poszukuję króla Crocusa. Żołnierz spojrzał zdumiony, natomiast kruk przekrzywił głowę, wyraźnie skrzecząc: „Caseus”. – Wybaczcie jego zachowanie – poprosił żołnierz przybysza. – To nie dotyczy króla Crocusa – sięgnął za stołek i wyjął talerz, na którym leżał ser. Ukroił kawałek i podał ptakowi. – Król jest nieobecny. Czego od niego chcecie? – Należę do sztabu cesarskiego i muszę z nim pomówić. Z nim lub którymś z jego podoficerów. Wartownik podrapał się po brodzie, po czym wykrzywił twarz. – Na miejscu jest tylko Pacu. Z tyłu na lewo, na końcu korytarza. Flawiusz podziękował krótkim gestem i w chwilę później pukał do drzwi zbitych z nieheblowanych desek. Gorączkowo zastanawiał się przy tym, co ma powiedzieć. Gdy posłyszał „Wejść” i wkroczył do środka, już wiedział. Mężczyzna siedzący na obciągniętej skórą pryczy liczył sobie około czterdziestu lat. Ciemne blond włosy miał związane na skroniach w węzeł, muskularny tors pokrywał mu gęsty, jasny zarost. Ubrany był w lniane spodnie, zaś na kolanach trzymał długi germański miecz i sprawdzał właśnie kciukiem jego ostrze. Germanin zwrócił uwagę Flawiusza jeszcze podczas wyprawy wojennej – gdy kolumna wojska maszerowała przez bramę kasztelu, wyruszając ku pagórkowatej krainie, która kiedyś przynależała do Imperium, a od ponad stulecia znowu była w rękach barbarzyńców. Odwrócił się w siodle, spoglądając na mur, którego pocięta blankami, otynkowana na biało wstęga ciągnęła się na horyzoncie przez prawie osiemdziesiąt mil, oddzielając rzymskie prowincje w Brytanii od posiadłości Piktów oraz innych szczepów. Przy tej okazji dojrzał jeźdźca siedzącego prosto na wierzchowcu i uważnie obserwującego okolicę. Otwarte, beztroskie oblicze wydało mu się dziwnie znajome. Widząc go jeszcze potem kilkakrotnie, zastanawiał się nad tym, skąd mógłby go znać. Teraz już wiedział, gdyż na szyi mężczyzny na skórzanym rzemyku wisiała muszla. Jej wnętrze lśniło całą gamą błękitów niczym skrzydło motyla. Ten amulet też już widział – przed wieloma laty, gdy przebywając w niewoli
germańskiej, spotkał swoją matkę. Alemanowie porwali ją podczas napaści na miasto jego młodości i ponownie wydali za mąż. Ten spoglądający na niego wojownik musiał być jego przyrodnim bratem i na tym opierał swój plan. – Witajcie, moje imię Flawiusz. Gospodarz odłożył oręż, wstał i wdział na siebie koszulę. – Nazywam się Pacu – jego łacina brzmiała nieco chropawo. Flawiusz zmarszczył z powagą czoło. – Wojownik z południowych Agri Decumates? – Tak zostały nazwane przez was, Rzymian, zanim zajęły je wolne szczepy. – Wobec tego dziękuję bogom, że spotykam tego, którego moja żona dojrzała w swoim śnie. – Mnie? W swoim śnie? – Tak, gdyż pochodzi z Thessalii i od narodzin ma dar widzenia. Zeszłej nocy dojrzała, jak orzeł unosi ku niebu duszę augusta. A wy staliście obok króla Crocusa, który wystąpił w tej chwili, wzywając do wyboru Konstantyna na nowego imperatora. Pacu obrzucił gościa podejrzliwym spojrzeniem. – Chcecie wystawić na próbę wierność alemańskich chorągwi? Nie obchodzą mnie takie sprawy. – Nie chcę niczego próbować, a tylko przekazać wiadomość. Moja żona powiedziała mi: odszukaj Pacu, syna Gundomadusa. Alemańczyk uśmiechnął się. – Imię mojego ojca to żadna tajemnica. – Możliwe – odparł na to Flawiusz. – Ale moja połowica wymieniła również imię waszej matki. Aleman stanął przed nim, obiema rękami obejmując rękojeść miecza, którego szpic wwiercał się w dyle podłogi. – Wielce jestem ciekawy. – Brygida. Mam jeszcze opisać dom, w którym wyrośliście? Na dźwięk imienia matki mężczyzna drgnął, a teraz gapił się na przybysza, jak gdyby zobaczył ducha. Ten zaś odwrócił się i podszedł do drzwi, dodając: – Niniejszym powiedziałem, co miałem powiedzieć. Czy przekażecie Crocusowi przesłanie bogów, czy też je przemilczycie, to wasza sprawa. Ja wypełniłem moją misję. Wychodząc z baraku, pochylił się. – Pozwolicie? – przy tych słowach wziął z talerza strażnika kawałek sera i podał przysmak ptakowi, który odsunął się nieco. – Przekaż Wotanowi moje podziękowanie – upomniał go Flawiusz, uśmiechając się z zadowoleniem, bo kruk pochwycił podany pokarm. Gdy
kroczył w stronę domu, na dworze długo jeszcze panowała jasność dnia – był 24 czerwca. Następny poranek armia, a nawet całe Eboracum spędziło w lękliwym oczekiwaniu. Miastem raz po raz wstrząsały plotki: cesarz powrócił do zdrowia… jego stan nie uległ poprawie… leży w agonii… Gdy słońce stało w zenicie, na kamiennych płytach przed domem Flawiusza i Aqmat zastukały końskie kopyta. Przeskakując po dwa stopnie, Aleksander wbiegł na górne piętro, gdzie Flawiusz siedział za stołem. – Czy… Syn przytaknął, z trudem łapiąc oddech. – Tak, przed półgodziną. – Zadecydował o czymś? Wyraził ostatnią wolę? Zostawił jakiś testament? – zapytała Aqmat, która posłyszała głosy. Aleksander zaprzeczył. – Nie, jedynie w agonii, już prawie bez sił, przywołał Konstantyna. „Ty… ty masz być!”, wyszeptał i wkrótce potem zmarł. – A więc dał mu pierwszeństwo przed legalnymi dziećmi z małżeństwa z Teodorą – zauważył Flawiusz. – Najstarszy Dalmacjusz liczy sobie dopiero dwanaście lat – przyznał Aleksander. – To nie wiek, w którym można stawić czoła Galeriuszowi… – A Konstantyn? – dopytywał się dalej jego ojciec. – Co zrobi? – Na razie czuwa przy zmarłym. Za dwie godziny w principium odbędzie się wielki wiec. Ty też masz przybyć. Flawiusz ukrył zadowolenie za poważną miną. W przeciwieństwie do dworu w Nikomedii, gdzie zajmował wysokie stanowisko, tu jako członek sztabu odgrywał jedynie drugorzędną rolę, więc zaproszenie stanowiło szczególne wyróżnienie. Dwie godziny później w obszernej sali zgromadzili się oficerowie w zdobionych okuciami skórzanych pancerzach, urzędnicy dworscy w wyszywanych togach oraz wodzowie germańskich oddziałów pomocniczych, których spodnie i grubo tkane płaszcze odróżniały się od powszechnej elegancji. Ciało zmarłego cesarza leżało pośrodku przykryte purpurowym płaszczem. W półokrągłej apsydzie umieszczono godła legionów – drzewce z pozłacanymi orłami rozciągającymi swoje skrzydła nad odznaczeniami zdobytymi w wielu bitwach. Przez wysokie okna górnego piętra wpadały ukosem promienie słońca, znacząc zarys drewnianych krat na przeciwległej, otynkowanej na ciemnoczerwono ścianie. Przerwano rozmowy, gdy do pomieszczenia wszedł Konstantyn zmierzający
ku absydzie. Miał na sobie prostą, ciemnoszarą togę, jej skraj na znak żałoby zarzucił sobie na głowę. Oczy wszystkich spoczęły na młodym człowieku, którego zwykle przyjaźnie uśmiechnięte oblicze nabrało teraz wyrazu powagi i zdecydowania. Gdy dotarł do środka absydy, uniósł dłoń, lecz zanim zdążył powiedzieć choć słowo, rozległo się wołanie: – Chwała ci, Konstantynie! Zebrani spojrzeli na króla Crocusa, który powtórzył: – Chwała ci… imperatorze! Przez chwilę panowała cisza, a potem wystąpił trybun. – Cześć nowemu imperatorowi! – Konstantyn! Konstantyn! – skandując głośno, dwaj centurionowie podbiegli do mar, podnieśli purpurowy płaszcz, mówiąc: – Bierz, Konstantynie, nasz nowy auguście! Zaskoczony Konstantyn skamieniał, próbując następnie gestem dłoni wyjednać sobie posłuch. Cofnął się też o krok, gdyż oficerowie chcieli mu narzucić płaszcz na ramiona. Tymczasem sala rozbrzmiewała coraz głośniejszymi okrzykami, coraz więcej zgromadzonych wołało: – Konstantyn imperatorem! Konstantyn imperatorem! Również Flawiusz stracił panowanie nad sobą, krzycząc wraz z innymi, i gdyby w tej chwili u jego boku znalazła się Aqmat, osiągnąłby pełnię szczęścia. Drżał z podniecenia przepełniony pragnieniem, by dokonało się to, co słuszne, pragnieniem bycia jednością wraz z całą masą cisnącą się ku przodowi, otaczającą cesarskiego syna, mającego już na sobie purpurowy płaszcz, i wciąż na nowo skandującą: „Konstantyn imperatorem!”. Potem zobaczył, jak Pacu przynosi podłużną tarczę, którą ujęło kilku Alemanów, jak zmuszają młodego człowieka, aby na niej usiadł, niosą go środkiem sali, mijając mary, gdy tymczasem inni otwierają drzwi, wpuszczając do środka światło słońca. Wyniesiony na zewnątrz nowy cesarz ukazał się czekającym żołnierzom, którzy bez zwłoki podjęli okrzyk „Konstantyn imperatorem!”. Jeszcze tego samego dnia przez bramę miejską przegalopował kurier wiozący ozdobiony wawrzynem wizerunek Konstantyna oraz oficjalną prośbę o uznanie, ruszając w wielotygodniową podróż do Mediolanum, gdzie rezydował cesarz Sewer. W tych godzinach pełnych radosnego uniesienia nikt choćby przez chwilę nie pomyślał o tym, jakie stanowisko zajmą trzej inni władcy względem tej samowoli, czy przypadkiem nie jest to zaczyn kolejnej, krwawej wojny, których już tak wiele przecierpiało Imperium w ostatnim stuleciu. Następnego dnia zwłoki Konstantynusa spalono uroczyście na stosie przed murami miasta. Gdy ukazały się płomienie i dym, kapłani przynieśli klatkę z
orłem. Otwarli jej drzwiczki i potężny ptak rozpostarł skrzydła, wznosząc się do lotu. Zebrany tłum począł wiwatować, gdyż był to symbol przyjęcia zmarłego do grona bogów. – Tym samym Konstantyn został synem boga – wyszeptał Flawiusz do Aqmat, a widząc jej zmarszczone czoło, dodał szybko: – W każdym razie dla tych żołnierzy! – Ona odpowiedziała uśmiechem i uścisnęła mu w milczeniu dłoń. W następnych tygodniach Flawiusz i Aqmat nie mieli chwili spokoju. Pierwszym zarządzeniem młodego cesarza było zniesienie zakazu gromadzenia się chrześcijan. Potem wyruszył do Londinium, aby na nowo zaprowadzić porządek w Brytanii i usunąć ostatnie ślady rządów pokonanego przed dziesięcioma laty uzurpatora. Wykopywano nawet kamienie milowe z imieniem Karauzjusza i odwracano je, wykuwając na drugiej stronie napis ku czci Konstantyna. Przez cały czas wyczekiwano też odpowiedzi z Mediolanum, decydującej o pokoju lub wojnie. W połowie września, kiedy Sewer zasięgnął już rady Galeriusza, augusta Wschodu, przygalopował zlany potem posłaniec i ulicami miasta wstrząsnęły okrzyki radości. Konstantyn został uznany, choć tylko jako caesar, podczas gdy Sewer otrzymał godność nowego augusta Zachodu. Teraz Aqmat i Flawiusz jeszcze rzadziej zaczęli widywać Aleksandra, gdyż jednocześnie znad dolnego biegu Renu do nowego cezara skierowano wołanie o pomoc. Pomimo ważnych paktów na wieść o śmierci starego cesarza Frankowie, mordując i paląc całe osady, napadli na rzymskie tereny. Zanim Konstantyn zdążył objąć swoją rezydencję w Augusta Treverorum, musiał najpierw zaokrętować swoje wojska na statki do Galii i sprawdzić się w boju przeciw barbarzyńcom. Siedział więc w swoim apartamencie, naradzając się z dowódcami wojsk i od rana do nocy dyktując rozkazy. 28 października, gdy Konstantyn walczył już nad Renem, a nieświadomi niczego Flawiusz z Aqmat podróżowali carrucą wzdłuż Mozeli, w dalekim Rzymie doszło do politycznej sensacji. Pretorianie z garnizonu miejskiego obwołali cesarzem Maksencjusza! Rzymianie, rozgoryczeni porzuceniem ich miasta przez rezydujących daleko władców, a ponadto rozzłoszczeni zamiarem ukrócenia im przywilejów podatkowych, powitali z radością nowego imperatora. Jego ojciec, Maksymian, który w poprzednim roku niechętnie złożył purpurę, przybył natychmiast z Lucanii, deklarując gotowość wsparcia syna oraz aktywnego udziału w przyszłych rządach. Maksencjusz nie zdradził, co sądzi na ten temat, i nakazał położyć kres prześladowaniom chrześcijan. Działając ostrożnie, przyjął jedynie tytuł princeps i idąc za przykładem Konstantyna, posłał wieść do obu augusti
Sewera i Galeriusza z prośbą o uznanie. Do Augusta Treverorum zwiastun nadciągającej burzy dotarł, dopiero gdy Flawiusz trzymał w ramionach swojego syna Lucjusza. – Treveri bardzo się zmieniło… – poinformował Lucjusz, gdy opuścili dom, udając się na plac budowy, gdzie na wysokość człowieka wznosiły się już ceglane ściany podłużnej budowli. Widząc zdziwione spojrzenie ojca, dodał: – Tak teraz mówi się o mieście. Wszyscy się spieszą, nikt nie ma głowy do długich nazw. Flawiusz przyjrzał się synowi. Choć liczył sobie zaledwie trzydzieści lat, ciemnokasztanowe włosy przerzedziły mu się na głowie. Od zawsze korpulentny i umięśniony dorobił się teraz sporego brzucha, coraz bardziej upodabniając się do zmarłego przed trzema laty brata dziadka, Juliusza. Spoglądając na wznoszące się na tle nieba żurawie dźwigów, zapytał: – To pewnie będzie nowa sala audiencjonalna? Lucjusz przytaknął. – Zgadza się, niestety, wszystko z cegieł wypalanych w manufakturach państwowych. Ale i tak na naszych tartakach, tokarniach i kamieniołomach zarabiamy niezłą sumkę. Flawiusz okazał zadowolenie. Lucjusz już wcześniej powiadomił go o tym, jak bardzo interesy poszły do przodu, gdy Konstantyn zaczął inwestować w swoją stolicę. – Ukończono nowe termy? Syn zaprzeczył. – Ciągle jeszcze nie są gotowe, choć prace trwają już od dziesięciu lat. Chcesz zobaczyć? Ojciec pokręcił przecząco głową. – Nie, tylko zapytałem. Odkąd jego dom musiał ustąpić miejsca potężnej budowli, nie mógł się pogodzić z istnieniem nowej łaźni, a fakt, że ciągle jeszcze nie została ukończona, potwierdzał tylko jego opinię o problematyczności niejednych cesarskich zamierzeń. Konstantyn rozgromił Franków i tryumfalnie wkroczył do Treveri. Mieszkańcy zgromadzili się na ulicach, wiwatując na cześć cesarza pozdrawiającego ich w pozie zwycięzcy. Za nim galopowali oficerowie w błyszczących zbrojach, z czerwonymi kitami na hełmach, powiewały smocze łby kataphraktos, ciężkiej jazdy, za którymi niesiono błyszczące złotem orły legionowe rozpościerające skrzydła nad honorowymi odznaczeniami umocowanymi na ich drzewcach. Dalej podążał skromnie odziany król
Alemanów Crocus z oddziałami pomocniczymi, na widok których tłum umilkł, spoglądając po sobie niepewnie, gdyż hordy barbarzyńców znano dotąd jako plądrujących wrogów lub spętanych więźniów, a nie sprzymierzeńców. Flawiusz zasiadający na drewnianym podeście wraz z Aqmat rozpoznał Pacu w grupie dowodzących, która cwałowała za królem, ale ten zdawał się go nie zauważać, więc i on zachował spokój. Na koniec nadciągnęła niemająca końca kolumna związanych jeńców, mężczyzn w podartych spodniach, z rękami lub nogami owiniętymi w skrwawione szarpie – jedni kulejący, inni pochyleni, a nie zabrakło i tych z podniesioną głową, odpowiadających hardym spojrzeniem na zaciekawione spojrzenia gapiów. Po obu stronach kolumny szli strażnicy, tłukąc drewnianymi pałkami ociągających się lub stawiających opór. Wielkie, niesione w górze przez legionistów tablice obwieszczały pełne zwycięstwo cesarza, wymieniając liczbę zabitych wrogów, spalonych wsi, zakutych w dyby więźniów, a przede wszystkim imiona dwóch królów, których Konstantynowi udało się ująć w czasie szybkiej kampanii. – Merogaisus i Askaryk – przeczytał półgłosem Flawiusz, czując, jak siedząca obok Aqmat sztywnieje i wskazuje w dół. – Myślisz, że to on? – wyszeptała. Jej mąż zmrużył oczy, aby lepiej przyjrzeć się kroczącemu za szyldem blondynowi liczącemu sobie około pięćdziesięciu lat, umięśnionemu i wysokiemu. Długie włosy, splątane i brudne, przesłaniały mu twarz, przedramię lewej ręki pokrywała zakrzepła krew, ale oczy w kanciastej twarzy okolonej szczeciniastą brodą spoglądały władczo na tłum, jak gdyby to on mógł tutaj rozkazywać. – Nie wiem, jak częste jest to imię u Franków – wyraził wątpliwość Flawiusz, przyłożywszy rękę do oczu, aby je nieco osłonić, gdyż właśnie spoza chmur ukazało się słońce. – Wygląda podobnie. Ale to przecież już prawie trzydzieści lat… – Co się z nim stanie? – zapytała Aqmat, a Flawiusz przez chwilę miał wrażenie, że jego żona czuje coś więcej do schwytanego władcy barbarzyńców niż tylko chrześcijańską litość. Ujął ją za rękę. – Silni, zdrowi i chętni do służby wojskowej – odparł cicho, podczas gdy kolumna jeńców przeciągała powoli obok – zostaną wcieleni do legionów. Posłusznych i zdolnych do pracy sprzeda się w niewolę. Opierający się… – …zostaną rzuceni na pożarcie dzikim zwierzętom? – dokończyła Aqmat. Flawiusz wzruszył ramionami. – Mogli o tym pomyśleć, zanim zerwali pokój. Posłużą przynajmniej za odstraszający przykład.
Gdy świętowanie zwycięstwa dobiegło wreszcie końca, Konstantyn zamieszkał w pałacu ojca i kazał zaraz sprowadzić wypędzoną przed laty z dworu swoją rodzicielkę Helenę, która przywiozła ze sobą Kryspusa. Matka chłopca, Minervina, ogrzewająca niegdyś łoże młodego trybuna, nie była mile widziana w cesarskiej rezydencji. Za to nieustannie przebywał w niej teraz Aleksander, który pewnego jesiennego dnia, kiedy siąpił przenikliwy deszcz, kazał sprowadzić doń swojego ojca. – Konstantyn chce z tobą pomówić. Jeśli się nie mylę, to ma zamiar mianować cię comes sacrarum largitionum, naczelnikiem skarbu cesarskiego. – Kim? – zapytał Flawiusz, marszcząc czoło. Aleksander nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Służba na dworze okazała się jego życiowym powołaniem. Doskonale orientował się w zawiłościach ceremoniału, pozbył się nieśmiałości i znakomicie potrafił posługiwać się wyszukaną łaciną – zarówno w mowie, jak i w piśmie. – Nazwy prawie wszystkich urzędów na dworze zaczynają się teraz od comes, naczelnik. To stanowisko jest jednym z siedmiu najważniejszych. Przejmiesz odpowiedzialność za finanse i podarunki – przeciągnął dłonią po starannie przyciętych, namaszczonych perfumowanym olejem włosach. – O, widzę, że przyszedł służący, który ma zaprowadzić cię do cezara. Flawiusz ruszył za posłańcem, mijając niekończące się korytarze o ścianach wykładanych marmurowymi płytami, schody i niezliczone drzwi, których wypolerowane, wyłożone intarsjami skrzydła zdawały się błyszczeć niczym kasety na klejnoty. Wreszcie wprowadzono go do wysokiego pomieszczenia. – Cesarz zatrzymał się na chwilę, zaraz będzie z powrotem – zapewnił sługa, wycofując się z głębokim ukłonem. Flawiusz rozejrzał się wokoło. Dolną część sali wyłożono pasem marmuru, tworzącym spiczaste, geometryczne wzory. Nad nim aż do sufitu ciągnęły się pomalowane na czerwono i żółto pola ozdobione fantazyjnymi akantami. Duży stół, a za nim okute złoconym brązem krzesło stały pośrodku, wysokie okna wpuszczały światło dnia. Nagle drgnął na dźwięk rozmów dochodzących z sąsiedniego pokoju. – …jej więcej tutaj oglądać! – posłyszał głos starszej kobiety. Mężczyzna odpowiedział coś niezrozumiałego i zakończył słowami: – …jest żoną mojego ojca. – A ja? Co… – głos kobiety osłabł na tyle, że Flawiusz nie mógł niczego zrozumieć. Mężczyzna odparł wyraźnie: – … wyznaczyć Teodorze rezydencję w innym miejscu. – Dziękuję! – przy tych słowach drzwi się otwarły i do sali weszła mniej więcej pięćdziesięcioletnia kobieta. Była szczupła, trzymała się prosto, a brązowe włosy ułożone w drobne loki spinał perłowy diadem. Ciemne oczy w mądrej twarzy zmierzyły Flawiusza, który pospiesznie złożył uniżony ukłon,
obserwując nogi obute w wysadzane perłami sandały zmierzające ku wyjściu. Kiedy się wyprostował, spoglądał cesarzowi w twarz, a oczy władcy sprawiały wrażenie niepewnych, jak gdyby obecność osoby trzeciej nie była mu za bardzo na rękę. – Zakładam, że znacie moją matkę? – zapytał, przysuwając sobie krzesło. Flawiusz przytaknął w milczeniu. Cesarz uśmiechnął się młodzieńczo, czym zdobywał sobie zawsze serca wszystkich, przygładził cienkiego wąsa i założył nogę na nogę. Miał prawie białą tunikę, ozdobioną geometrycznymi wzorami wyszywanymi złotą i czerwoną nicią, a na niej narzucony ciemnoczerwony płaszcz spięty na ramieniu złotą klamrą. Ciemnych kędziorów nie zdobiły żadne klejnoty. – Przystąpiłem do mianowania nowych urzędników. Nie żebym był niezadowolony z dotychczasowych, tylko… – rozpoczął z uśmiechem na pełnych wargach – …inne czasy wymagają innych rozwiązań. Mój ojciec, jako w rzeczywistości bardzo skromny człowiek, pozostał w sercu starym żołnierzem. Teraz zaś, będąc cesarzem, trzeba grać inną rolę niż w czasach augustusa czy Marka Aureliusza. – Czujne oczy zdawały się przenikać Flawiusza. – Urząd uosabia Cesarstwo. Wynosi jego nosiciela ponad szeroką masę poddanych. Musi to być widoczne przy każdym publicznym wystąpieniu. Dioklecjan to rozumiał i tak postępował – tylko niepotrzebnie uwikłał się w prześladowanie chrześcijan… Flawiusz słuchał z uwagą. Wspominano często o sympatii młodego cesarza do potępianej dotąd religii, nie wiedziano jednak na ten temat nic bliższego. Konstantyn kontynuował: – Utworzyłem nowy urząd, comes sacrarum largitionum, na który chciałem was nominować. – Jakie zadania byłyby z nim związane? – Po pierwsze, bylibyście odpowiedzialni za finanse, to znaczy fundament, na którym wznosi się wspaniała budowla Cesarstwa. O ile wierzyć raportom, sprawdziliście się już w tym względzie na dworze w Nikomedii. W tym momencie Flawiusz uświadomił sobie, jak bardzo jest spięty. Rozluźnił więc nieco mięśnie i przytaknął. – W następnym roku czeka nas przypadające co pięć lat naliczenie podatków. Życzę sobie dokładnego, ale sprawiedliwego uwzględnienia w nim wszystkich obywateli zamieszkujących na terenie podległym mojej władzy, to znaczy w prowincjach Belgica, Germania, Galia, Britannia i Hispania. Żadnych zbędnych okrucieństw, każdy powinien unieść ciężar nałożonych obciążeń, ale też rzeczywiście je nieść – Konstantyn założył ręce na piersiach. – Sami wiecie, jak bardzo wzrosły wydatki państwa na legiony od czasów wojen z
Markomanami prowadzonych przez cesarza Marka Aureliusza. Wcześniej, w wielkich dniach republiki, a nawet jeszcze w pierwszym stuleciu po augustusie Rzym mógł finansować swoje wojsko łupami z podbojów nowych krain. Ale odkąd wielki Trajan zdobył skarb króla Daków, dotarliśmy do granic, za którymi rozciągają się jedynie piaszczyste pustynie lub nieprzebyte puszcze. Nawet jeśli teraz nie możemy zdobyć Ktezyfonu, to każda wojna wiąże się z wydatkami, sporymi wydatkami. Od dwóch stuleci stajemy coraz bardziej plecami do ściany, starając się zapobiec plądrowaniu naszych prowincji przez wrogów albo oderwaniu całych połaci od reszty Imperium. A jak się pewnie orientujecie, w ostatnich dziesięcioleciach nie udało się nam nawet i to… I znowu Flawiusz skinął głową, czegoś więcej cesarz zdawał się nie oczekiwać. – Odkąd zarazy, spadek liczby urodzeń i wojny pomniejszyły nasze siły, a jednocześnie wzrosła chciwość najemników, którym musimy płacić za naszą ochronę; odkąd Imperium nie może zatopić szponów w ciele innych narodów, aby się pożywić, odtąd Rzym zjada sam siebie. Jak Erysichton… Opowieść o zuchwałym królewskim synu z greckiej mitologii, ukaranym przez bogów nienasyconym głodem, który na koniec zaczął pożerać samego siebie, znana była Flawiuszowi. Ale nie od razu dotarł do niego sens porównania. – To znaczy…? – Z konieczności, tocząc walkę o życie, wielu cesarzy brało po prostu, czego potrzebowali, pogrążając lud w nędzy, a jednocześnie podkopując fundament wszelkiej trwałej władzy. Tym sposobem zaczęła się szerzyć samowola, rządy brutalnej siły zastąpiły prawo, na którym wznosił się gmach naszego państwa. Czy można się dziwić, że od dekuriona poczynając, a na zwykłym handlarzu, prostym dzierżawcy czy skromnym szynkarzu kończąc, każdy uważa, że musi buntować się przeciwko rzeczywistym czy domniemanym niesprawiedliwościom, unikając ciężaru publicznych urzędów, oszukując bliźnich bądź uchylając się od płacenia podatków – Konstantyn spojrzał na Flawiusza. – Myślę, że Dioklecjan też o tym wiedział, tylko nie rozumiał czasów, w których żyjemy. Chciał mumifikować Imperium w lepszym przedwczoraj, uważając, że niezliczonymi paragrafami, decydowaniem o każdym drobiazgu, całą rzeszą urzędników i agentes in rebus uda mu się zapełnić moralną pustkę w ludzkich sercach przynajmniej lękiem przed karą. – Zgadza się, wspominał kiedyś o czymś takim – potwierdził zamyślony Flawiusz. – Tylko zdawał się nie dostrzegać, że ta świadomość prawa i sprawiedliwości, jakiej brak zarzucał ludziom, nie mogła się rozwinąć w atmosferze przymusu, lęku i braku wolności. A już na pewno nie wtedy, gdy rzuca się innowierców na kolana, korzystając z usług kata…
Obaj milczeli przez chwilę, zanim cesarz przemówił znowu: – Wiem, do czego zmierzacie. Sam nie jestem wprawdzie chrześcijaninem, ale wierzę w istnienie nieogarnionego boga, którego istoty my, ludzie, nie jesteśmy w stanie pojąć. Jedynego boga, a nie tej zbieraniny teatralnych postaci prezentowanych nam przez kapłanów. Aurelian, wielki reformator Cesarstwa, wierzył, że uosobieniem tego boga jest słońce. Ten pogląd podzielam też i ja – głos Konstantyna przycichł, władca zdawał się mówić sam do siebie: – Jaki sens ma Cesarstwo, skoro nikt nie wierzy w boskie przesłanie objęcia panowania nad całą ziemią? Kiedy dobrobyt nie wzrasta, tylko maleje? Gdy najwyższym celem, jaki można osiągnąć, staje się nadzieja, żeby tylko nie było gorzej? Flawiusz już otwierał usta, ale władca nie przerywał monologu. – Jedynym środowiskiem w Imperium, znajdującym wewnętrzne oparcie nawet w tych czasach, są chrześcijanie. Nie oczekują od swojego Boga ciągłego pomnażania ziemskich dóbr, za które ślubują mu potem składanie ofiar ze zwierząt, kamienie sakralne czy całe świątynie. Doznawane cierpienie nie oznacza dla nich nieobecności czy obojętności bóstwa i nie jest to dla nich powód do skarżenia się na los, lecz złożone na ich barkach doświadczenie, za które spodziewają się w wieczności stosownej nagrody. Dlatego też poniósł klęskę Dioklecjan, próbując zmusić ich do oddawania czci starym bóstwom. Nie nabrali również rozumu Galeriusz i Maksymin Daja, gdyż prześladują ich dalej. Tylko kto powiedział, że również Bóg chrześcijan nie wyciąga swej dłoni, chroniąc także Imperium? Czy nowa wiara nie mogłaby wypełnić luki pozostawionej po zniszczonym poczuciu sprawiedliwości? Dlatego chcę podjąć próbę pozyskania dla Cesarstwa moralnej siły chrześcijan, aby stworzyć dla niego nową przyszłość. I znów zapadło milczenie, aż wreszcie cesarz zapytał bez ogródek. – Jesteście gotowi objąć proponowany wam urząd? – To wielki zaszczyt. Tylko – na czym będzie polegało drugie zadanie? Konstantyn roześmiał się. – Jak już zaznaczyłem na początku, imperator musi czasem odgrywać rolę dostojnego władcy – aby zdobyć sobie przyjaciół, a także wywrzeć wrażenie na potencjalnych sojusznikach. Z tym wiąże się oficjalne przekazanie właściwym ludziom odpowiednich podarunków. Ponieważ ja sam, jak wiecie, nie mogę spacerować z kiesą pełną złota ani misą z klejnotami, wam przypadnie ta funkcja – oczywiście, zgodnie z moimi zaleceniami. Czy to jest odpowiedź na wasze pytanie? Flawiusz przytaknął, skłonił się i wyszedł. Wracając do domu i przechodząc obok położonej w pobliżu pałacu insuli, zobaczył przez otwarte drzwi migoczące języki ognia syryjskich dmuchaczy
szkła. Z sąsiedniej eleganckiej posesji, gdzie znajdowało się miejsce spotkań chrześcijan, wychodziła właśnie pełna godności dama otulona w długi płaszcz w towarzystwie kilku dwórek. – Teodora – mruknął Flawiusz, wracając myślą do rozmowy, której niedawno był mimowolnym świadkiem. Niebezpieczna może się zatem okazać nie tylko wrogość cesarza, lecz także jego matki Heleny… Nowo mianowany naczelnik rzucił się w wir pracy, szczęśliwy, że po miesiącach niepewności wreszcie znalazł odpowiednie zajęcie. Nie docierało więc do niego, jakie chmury burzowe gromadzą się nad Imperium i u jego granic. Nowy rok rozpoczął się umową pomiędzy Konstantynem i starym Maksymianem, że wspólnie obejmą konsulat. Tymczasem syn Maksymiana, Maksencjusz, oświadczył, że jest także konsulem, a na wschodzie państwa augustus Galeriusz wraz ze swoim cezarem Maksyminusem Dają ogłosili ponadto własne konsulaty. W powietrzu zawisła groźba wybuchu kolejnej wojny domowej. Teodora z sześciorgiem dzieci musiała opuścić Treveri i osiąść w Tolosa, zaś Konstantyn ponownie wyruszył z legionami, przekroczył Rhenus i zaczął pustoszyć posiadłości Brukterów, wciąż naruszających rzymskie granice. Zaraz też barbarzyńcy poczuli, że powiał inny wiatr i Rzym nie czeka już z lękiem na ich ataki. Gdy tylko zwiadowcy meldowali mu o obecności zbierającego swe siły nieprzyjaciela, cesarz zaskakiwał wrogów pospiesznymi marszami, uderzając znienacka jak piorun. Wycięto w pień niezliczone masy ludzi, resztę zakuto w kajdany, bydło rozpędzono lub wyrżnięto, a wioski obrócono w pył. Lud wiwatował na cześć nowego władcy, a żołnierze chwalili jego odwagę, zmysł taktyczny i hojność. Tym sposobem wydarzenia z dalekiej Italii nie znalazły oddźwięku, na jaki zasługiwały. Kiedy pozostali władcy odmówili Maksencjuszowi uznania, Sewer, augustus Zachodu, zabrał się do przetrzepania skóry uzurpatorowi w Rzymie. Pokojowo usposobiony Maksencjusz, nie wiedząc, co począć, poprosił o pomoc ojca, a ten wyruszył naprzeciw nadciągającym oddziałom. Składały się one głównie z jego dawnych legionistów, którzy nie zapomnieli swego wodza. Kilka sakiewek złota dokonało reszty i już większość żołnierzy przeszła na stronę Maksymiana, zaś Sewerus z resztkami wojska musiał się wycofać do otoczonej bagnami Rawenny. Po długich pertraktacjach oddał się w ręce starego cesarza pod warunkiem, że daruje się mu życie. Maksymian przewiózł go do Rzymu, gdzie najpierw wystawiono go na pośmiewisko ludu, a potem zamknięto w więzieniu. – Wiesz już o ostatnich wydarzeniach? – zapytał Flawiusz żonę po powrocie z pałacu.
Pytanie to było ze wszech miar uzasadnione, gdyż często podawane z ust do ust wiadomości rozchodziły się pośród chrześcijan niewiele wolniej niż za pośrednictwem kurierów państwowych. Ale tym razem było inaczej. – Co się stało? – Stary Maksymian zaszczyca nas swoją wizytą. – Czyżby chwycili się za łby ze swoim ukochanym synkiem? – odparła Aqmat drwiąco, a Flawiusz kolejny raz zadumał się nad jej intuicją, dzięki której z fragmentarycznych relacji udawało jej się stworzyć trafny obraz osób i wydarzeń. – Coś w tym rodzaju. Jak już pewnie wiesz, w stronę Rzymu ze swoim wojskiem pociągnął Galeriusz, żeby osobiście wykurzyć uzurpatora Maksencjusza… – …a ten pieniędzmi i sprytnymi namowami tak podburzył wojsko, że również Galeriusz musiał zawrócić, nie zdziaławszy niczego – uzupełniła Aqmat. – Domyślam się także, że to wbiło młodzieńca w pychę. – Zupełnie słusznie. Kiedy jeszcze augustus Galeriusz maszerował na Rzym, Maksencjusz pomimo dawnych gwarancji rozkazał udusić uwięzionego Sewera i sam ogłosił się augustusem. Gdy ojciec począł mu robić wyrzuty, machnął tylko wzgardliwie ręką. Skutkiem tego Maksymian postanowił opuścić Rzym i odwiedzić swojego przyjaciela Konstantyna. – Pewnie w Treveri kolejny raz zaczną się poszeptywania i knucie intryg – wysnuła przypuszczenie Aqmat, zastanawiając się w duchu nad możliwymi skutkami tych zdarzeń. – Nie tylko to – Flawiusz ściszył głos, choć w pomieszczeniu oprócz nich nie było nikogo. – Jak mi zdradził Aleksander, wziął ze sobą swoją córkę, narzeczoną naszego cezara. Mają zawrzeć związek małżeński. – Małżeństwo? – wyrwało się Aqmat. – Przecież dziewczyna nie ma nawet dwunastu lat, a Konstantyn ma ponad trzydzieści! – I co z tego? Dorośnie jeszcze, a przede wszystkim wyrwie się spod surowej ręki ojca. Poza tym to krok polityczny, a nie małżeństwo z miłości. Ponadto jest więcej niż pewne, że Konstantyn odkąd pozbył się Minerwiny, z pewnością nie spędza nocy na studiowaniu nauk chrześcijańskich i jak sądzę – szybko się to nie zmieni. Flawiuszowi sprawiło przyjemność mówienie o lekkiej rysie w charakterze szlachetnego władcy, który cieszył się dobrą opinią pośród wdzięcznych chrześcijan. Aqmat milczała. Zabranie młodej Minerwinie małego Kryspusa, aby wychowywać go na dworze babki Heleny, uważała za niezrozumiałe i nieczułe. Opinia męża zabolała ją, ale nie zabrała głosu, wiedząc, że w gruncie rzeczy ma rację.
Tego wieczora po raz pierwszy od dłuższego czasu rodzina zebrała się, gdyż z dalekiej Trypolitanii nadszedł list od Lucylli. Pisała, że wiedzie się jej dobrze i że urodziła drugie dziecko, tym razem syna. Czytając to, rozradowana Aqmat spojrzała na obu synów, którzy zmieszani opuścili głowy. Lucjusz zaręczył się z Pedanią, córką przedsiębiorcy budowlanego, wysoką dziewczyną z grubymi warkoczami, o bardzo kobiecej figurze, ale nie spieszył się, by zrobić krok dalej. Aleksander natomiast niczego na temat swego życia osobistego nie zdradzał, uśmiechał się tylko znacząco, gdy padło słowo „wnuk”, oznajmiając na koniec, że ćwiczy i że wszystko będzie w swoim czasie. – Lucylla mieszka teraz w Leptis Magna – poinformowała Aqmat odkładając list. – Chętnie wybrałabym się do niej w odwiedziny. To ponoć jedno z najpiękniejszych miast świata, choć teraz pewnie nieco podupadło. Flawiusz przytaknął. – Cesarz Septymiusz Sewer przed stuleciem nie chciał uchodzić za małostkowego, gdy zabrał się do ozdabiania miejsca swych narodzin reprezentacyjnymi budowlami… – To musiał być doskonały interes dla kamieniarzy i budowniczych – westchnął tęsknie Lucjusz, zanim zwrócił się do ojca. – Wiesz już coś o nowych zamierzeniach budowlanych cesarza, o których ostatnio rozeszły się plotki? Flawiusz przytaknął. – Owszem, ale nic konkretnego. Polecił mi tylko przygotować znaczną sumę na wznoszenie fortyfikacji. Jeśli zaś doliczę do tego koszty odwiedzin seniora augustusa Maksymiana… Kiedy tak siedział w milczeniu, pogrążony w obliczeniach, usłyszał łagodny głos Aleksandra. – Konstantyn rozumie te trudności i jak przypadkiem posłyszałem, przygotował nawet pewną propozycję. Uważa… – Od kiedy to cesarz troszczy się o to, jak zdobyć dodatkowe fundusze mające złagodzić skutki jego hojności? – przerwał mu ojciec. Aleksander skrzywił się nieco. – Nie zdobyć. Powiedział, że można zaoszczędzić, burząc stare, nikomu niepotrzebne budowle. – A na jakich to niepotrzebnych budynkach spoczęło oko władcy? – dopytywał się Lucjusz, którego sam ton głosu świadczył, co sądzi o tym pomyśle. – Na starych grobowcach przed miastem – odparł na to jego brat z niewzruszoną miną – nikomu niepotrzebnych. To dużo łatwiejsze niż ciosanie nowych bloków.
Flawiusz spojrzał na starszego syna, pewien, że się przesłyszał. Potem pokiwał głową, jak gdyby nie mógł pojąć, i wymruczał: – Erysichton – i pomimo że kilkakrotnie go nagabywano, nie zdradził, co miał na myśli. Tydzień później grupy robotników uzbrojone w wielokrążki, drabiny i łomy zabrały się do rozbiórki opuszczonych grobowców na północy i południu miasta. Krypty, popiersia, kolumny, płyty – stukając młotkami, wbijano kliny do fug, wyłamując kamienne ciosy, które z łomotem upadały na ziemię. Zaraz też wleczono je ku brzegowi, gdzie stały przycumowane barki wyposażone w żurawie dźwigów. W kilku przypadkach zjawili się krewni tych, którzy wznieśli monumenty ku wiecznej pamięci, aby zapobiec profanacji, jednak najczęściej nie znajdował się nikt, gdyż rodziny albo wymarły, albo przeniosły się gdzie indziej. Gdy drugiego dnia Flawiusz przybył, aby przyjrzeć się rozbiórce, zobaczył, jak robotnicy przystawili łomy do przysadzistej budowli z kolumienkami na rogach, zabierając się właśnie do podważania kamiennego statku transportującego wino, zdobiącego jej szczyt. Przerażony już chciał się rzucić, aby zapobiec zniszczeniu grobu Tercjusza, gdy dotarł do niego bezsens tego czynu, więc obserwował jedynie w milczeniu, jak ogromny kamień przewraca się i z głuchym łomotem wwierca w ziemię. Gromada mężczyzn, których błyszczące od potu mięśnie przebijały spod podartych tunik, otoczyła rzeźbę i pokrzykując rytmicznie, wciągnęła ją na grubo ciosane sanie. Trzaśnięcie bata – i cztery woły ruszyły z miejsca, transportując ciężar na podkładanych okrągłych klocach w stronę brzegu, gdzie ustawiono dźwig. Opleciony linami statek poszybował ku niebu unoszony siłą kieratu napędzanego przez niewolników. Jak ogłuszony przyglądał się, jak kamienni wioślarze, z których odpadała wyblakła, łuszcząca się farba, wraz z beczkami wyruszają w ostatnią podróż. Dojrzał stojącego na rufie patrzącego przed siebie sternika i wznoszący się nad nim groźnie wilczy łeb. Zaraz też żuraw opuścił kamienny blok do ładowni barki, która zakołysała się lekko, zanurzając się głębiej. Wkrótce odbije od brzegu i popłynie w dół Mozeli, gdzie koło Noviomagus powstawała potężna twierdza blokująca dostęp do Treveri wszelkim napastnikom. Flawiusz rozumiał konieczność lepszej obrony miasta-stolicy, lecz mimo to bolało go zniszczenie dumnych budowli wzniesionych ku wiecznej pamięci. Znowu ginął fragment odległych czasów, kiedy to państwo budowało swoją wielkość nie na przymusie urzędników, boskich cesarzach i obcych najemnikach, lecz na dobrowolnym zaangażowaniu wolnych obywateli.
– Starzeję się i za dużo myślę o przeszłości – mruknął do siebie, udając się ku Porta Martis, której łukowate okna z uniesionymi okiennicami spoglądały nań niczym niezliczone oczy. W przejściu, gdzie podobne do kłów drapieżnika zwieszały się groźne, okute żelazem szpice zakończeń kraty, zatrzymał się na chwilę, spoglądając do góry. Po raz pierwszy stał tutaj, mając czternaście lat, z otwartymi ze zdumienia i strachu ustami, nieporadny chłopak ze wsi. Osiem lat później, również w tym miejscu, rodzina powstrzymała go od porzucenia splądrowanego, na wpół zniszczonego miasta. W wieku trzydziestu ośmiu lat, po dwóch latach niewoli w Brytanii, czuł przepełniające go szczęście na widok wznoszących się ku niebu półokrągłych wież. Licząc sobie lat czterdzieści siedem, ponownie pożegnał się z łukiem bramy, wsiadając do wozu mającego go zawieźć do Nikomedii. A w przyszłości? Jak długo potrwa jeszcze jego życie w porównaniu z tą budowlą, której potężne, spięte żelaznymi klamrami ciosy zdawały się zrobione na całe stulecia – zakładając, że przedtem nie zrujnuje ich ludzka nieroztropność. Maksymian, choć władca bez ziemi, przybył późnym latem do Treveri ze wspaniałym orszakiem. Gdy jego ozdobiona złoconymi ornamentami ciągniona przez cztery konie carruca wtoczyła się do miasta w eskorcie legionistów w błyszczących kolczugach i z powiewającymi proporcami, za którymi galopował cały tabun objuczonych koni pociągowych, tłumy mieszkańców wyległy na ulice. Zaraz potem w wysokiej auli pałacowej rozpoczęły się gierki możnych tego świata. Najpierw mała Fausta musiała pożegnać się z dzieciństwem, składając na ołtarzu w świątyni swoje zabawki. Potem w otwartym powozie przystrojonym wieńcami i zielonymi gałązkami przewieziono ją do przyszłego domu. Szeroko otwarto szafy z wizerunkami przodków domu Konstantyńskiego, gdy podpisywano umowę małżeńską w obecności członków rodziny cesarskiej. Następnie wszyscy udali się do auli, gdzie oczekiwali dygnitarze dworscy. Druhna złączyła ręce młodej pary, która wspólnie złożyła ofiarę na małym ołtarzyku. Stojąca wraz z Flawiuszem w drugim rzędzie Aqmat potrząsnęła nieznacznie głową, widząc łączących się ze sobą dwoje tak różnych ludzi: rosłego, silnego, świetnie się prezentującego władcę z błyszczącym diademem z pereł na kędzierzawych włosach i stojącą obok niego drobną dziewczynę z kształtną dziecinną głową, z włosami upiętymi wysoko w koronę, pełnymi wargami i małym zadartym noskiem. Spod łukowatych, zrośniętych nad nosem brwi na obcy świat dorosłych, w który tego dnia wkroczyła, spoglądały duże, pytające oczy. Po ceremonii matka cesarza Helena ujęła jej dłoń, podprowadzając ku mamce trzymającej na ręku małego Kryspusa. Fausta stanęła na palcach, spojrzała na dziecko i uśmiechnęła się nieśmiało, sięgając
ostrożnie po małą dłoń. W tej chwili nikomu nie przyszłoby do głowy, że tych dwoje młodych ludzi doprowadzi się nawzajem do zguby. Stojący pośrodku auli Maksymian polecił podać sobie purpurowy płaszcz i uroczystym gestem nałożył go Konstantynowi na ramiona. – Niniejszym mianuję cię augustusem! Zgromadzeni zaczęli wiwatować, wreszcie młody władca uniósł dłoń: – Dziękuję seniorowi augustusowi, że przybył, aby ponownie użyć danej mu na wieki od Jupitera władzy dla dobra Imperium! – znowu rozległy się oklaski, po czym wszyscy powoli udali się do wielkiej jadalni. Gdy zajęto miejsca, na znak cesarza Flawiusz, skłaniając się głęboko, począł wręczać wybranym gościom misy pełne błyszczących sztuk złota. Aqmat obserwowała męża, aż wreszcie jej spojrzenie padło na urodziwą damę o ciemnych włosach i orientalnych rysach, której złote kolczyki zakołysały się powoli w uszach, gdy z miną zwyciężczyni opróżniała puchar wina. Eutropia, syryjska małżonka augustusa Maksymiana, odczuwała zadowolenie. Nigdy nie wybaczyła Helenie, że ta usunęła z dworu Teodorę, wdowę po Konstancjuszu Chlorusie i starszą córkę Eutropii z poprzedniego małżeństwa. Zaślubiny młodszej córki wyrównywały z nawiązką poniesioną niedawno porażkę. Na koniec przyszła kolej na wystąpienie Eumenosa, przybyłego z Augustodunum retora, który wygłosił sztywną mowę pochwalną na cześć obu cesarzy, Maksymiana i Konstantyna. Aqmat przysłuchiwała się wyszukanym sformułowaniom obracającym się w rzeczywistości wokół tylko jednego słowa: władza, władza, władza… Co powiedziałby na to Dioklecjan, widząc, że zainicjowane przez niego panowanie tetrarchów pokrywa coraz gęstsza sieć pęknięć, grożąc rozsypaniem się całego gmachu w gruzy? Co zrobiłby on, który jako jedyny okazał się na tyle wielki, żeby dobrowolnie złożyć purpurę i na starość poświęcić się pielęgnowaniu własnego warzywnika? Ale poza nią w całym Treveri zdawał się o tym nie myśleć nikt – a już na pewno nie frapowało to prostego ludu oklaskującego w teatrze gladiatorów i zajętego zawieraniem zakładów na wyścigach rydwanów w circus. W nowym roku, jaki rozpoczął się zimnymi wiatrami i obfitymi opadami deszczu, rezydujący w swoim pałacu stary Dioklecjan zdecydował się na posunięcie, przed którym długo się ociągał, aż wreszcie uległ namowom Galeriusza. Wspólnie z augustusem Wschodu ponownie objął konsulat – na znak, że nie ma zamiaru przyglądać się dłużej bezczynnie panującemu w
Cesarstwie rozgardiaszowi. Gdy wieść o tym dotarła do Treveri, urzędnicy na dworze wzruszyli tylko ramionami, a tematem rozmów toczonych w gorącej wodzie term stały się wkrótce bardziej interesujące wydarzenia. Po ślubie Maksymian podjął starania, aby przekonać swojego zięcia do udzielenia mu wsparcia militarnego i na wypadek ponownego zjawienia się Galeriusza w Italii – uderzenia na jego flankę z północy. Konstantyn wyraził ubolewanie – niestety, z powodu niepewnej sytuacji wzdłuż granicy na Renie każdy żołnierz jest dla niego cenny i poza życzliwą neutralnością nie może zaoferować swojemu teściowi niczego więcej. Nadeszły przecież ciężkie czasy… Rozczarowany Maksymian wsiadł do powozu i wrócił do Rzymu, gdzie jego syn zasypał go wymówkami, jak mógł oddać swoją jedyną córkę za tak niewielką rekompensatę. Ofukiwali jeden drugiego coraz mocniej, aż wreszcie podczas posiedzenia rady tronowej ojciec chciał zerwać synowi purpurowy płaszcz. Ten wezwał straże i seniorowi nie pozostało nic innego, jak czym prędzej udać się z powrotem do Galii. Tam, na terenie podległym władzy Konstantyna, siedział nadąsany i pogrążony w ponurach myślach, aż jesienią dotarła do niego wiadomość z pałacu w Aspalathos: senior augustus Dioklecjan zaprasza wszystkich prawowitych władców do twierdzy granicznej Carnuntum, aby rozważyć, jakie kroki należy podjąć w kwestii zaprowadzenia porządku. Nie zaproszono z Rzymu Maksencjusza, natomiast Konstantyn usprawiedliwił się – Frankowie zaczęli znowu podnosić głowy, więc ufa, iż jego zięć będzie go godnie reprezentował. Dla pewności posłał wraz z nim Aleksandra, który w kilka tygodni później przedstawił cesarzowi swoje sprawozdanie i tego samego wieczora zasiadł wspólnie z rodzicami w komnacie ogrzewanej przyjemnie przez hypokaustum. – A co na to Konstantyn? Aleksander potarł podbródek. – Początkowo wyglądał tak, jakby miał zamiar cisnąć kałamarzem o ścianę, ale potem się opanował i wybuchnął śmiechem. – Śmiechem? – nie dowierzała Aqmat, usiadłszy wygodnie w dużym wyplatanym krześle wyściełanym jedwabnymi poduszkami. Również i ona przybrała na wadze w ostatnich latach, a rysy jej twarzy wyostrzyły się. Upięte wysoko włosy spinała złota opaska wysadzana rubinami, którą podarował jej Flawiusz na pięćdziesiąte urodziny. Obwiedzione ciemną szminką oczy spojrzały pytająco na syna. – Rozbawiło go oświadczenie, że chce mu się odebrać nadany przez Maksymiana tytuł augustusa i w jego miejsce bezpośrednio mianuje się Licyniusza, starego generała Galeriusza – wyjaśnił Aleksander, biorąc daktyl ze srebrnej misy stojącej na trójnożnym stoliku.
– Najwidoczniej Mitras, któremu cesarze poświęcili w Carnuntum ołtarz, nie oświecił jednak dwóch starych osłów. O, przepraszam – syn spojrzał na ojca siedzącego obok ze splecionymi na brzuchu rękami. – Nie chciałem być niegrzeczny. Ale upiornie to wyglądało, jak Dioklecjan, który najwidoczniej jako ogrodnik polubił świeże powietrze, brnie wzdłuż rzeki przez mgłę, podczas gdy jego starzy towarzysze broni Maksymian i Galeriusz człapią za nim jak woły, a wraz z nimi ten okropny gbur Maksymin Daja. – Nie posądzałem o taką nieroztropność seniora augustusa – zauważył skonfundowany Flawiusz. – Tym rozwiązaniem naraził się wszystkim… – No właśnie – przytaknął Aleksander, przygładzając natarte pachnącym olejkiem, starannie ułożone włosy. – Po tygodniu wściekły Maksymian wyruszył do Galii, bo stary Dioklecjan ponownie nakazał mu abdykować, i pewnie wkrótce zjawi się w Treveri, żeby tu wylewać swoje żale. Niezadowolenie okazał także Galeriusz, bo nie udało mu się przekonać Dioklecjana do ponownego przybrania purpury. Wiecie, co miał mu odpowiedzieć na tę propozycję? Aqmat i Flawiusz popatrzyli nań wyczekująco. – „Gdybyście wiedzieli, jak smakuje kapusta, którą uprawiam w Aspalathos, to nie zwrócilibyście się do mnie z taką propozycją”. Flawiusz zachichotał. – Pamiętam, jak jeszcze w Nikomedii wspominał, że cieszy się z możliwości spędzenia starości bez ciężaru cesarstwa. – W przeciwieństwie do Maksymiana, bo ten najchętniej przywiązałby sobie krzesło tronowe do tylnej części ciała – zakpił Aleksander. – Tak na marginesie, to zły był też cezar Wschodu Maksymin Daja, bo to nie on został augustusem, tylko ten Licyniusz. – Czy to dorośli mężczyźni, czy koronowane dzieci? – wtrąciła się Aqmat, dając znak służącej, aby przyniosła jej kubek grzanego wina. – Teraz dopiero wszystko się skomplikowało. A rozpartego w Rzymie Maksencjusza po prostu pominęli. – Z uzurpatorem ma zrobić porządek Licyniusz, przecież ostatecznie to on jest augustusem Zachodu – orzekł Aleksander. – Teraz, kiedy Maksencjusz utracił Afrykę, nawet jest to możliwe. – No tak, lękając się tyranii Maksencjusza, przymuszono tam wikariusza Domicjusza Aleksandra do przyjęcia purpury – westchnął Flawiusz. – Wkrótce wybuchnie wojna domowa, podobnie jak za czasów mojego dzieciństwa… – wstał z krzesła. – Siedmiu cesarzy i chętnych do tytułu kandydatów biorących się za łby – tego nie idzie spamiętać i nie wytrzyma tego żadne państwo. Cieszmy się, że rządzi nami Konstantyn niewtrącający się w sprawy reszty Imperium, a jego żołnierze zajęci są rozłupywaniem
barbarzyńskich czaszek – ziewnął. – Jestem zmęczony, idę spać. Następny rok przeminął w Treveri spokojnie, choć gdzie indziej przyczajeni cesarze czekali tylko na okazję, aby napaść na siebie nawzajem. Powoli dobiegała końca budowa gmachu auli cesarskiej, zaś Konstantyn niezmordowanie zabezpieczał granice i tereny w głąb kraju małymi kasztelami, w ich grubych murach i wysokich wieżach zniknęły niejeden nagrobek, głowica kolumny czy posąg z czasów świetności Imperium. Po długiej chorobie, w której nie potrafił jej ulżyć żaden lekarz, zmarła Druzylla. Do końca odmawiała przeprowadzki do Treveri, nakazując, by ją wynoszono w pogodne dni pod kolumnadę domu, by mogła cieszyć się blaskiem słońca, pobliskim sadem oraz widokiem pól i łąk. Swój majątek zapisała Lucjuszowi, a on zatrudnił rządcę i wkrótce pojął za żonę Pedanię. – Tokarnię poślubia żuraw budowlany – skomentował Aleksander spędzający chwilę sam na sam z matką, ale ona odparowała, że to i tak więcej, niż jemu udało się osiągnąć. Aqmat kochała obu synów, ale brakowało jej obecności córki, której dzikość i żądza przygód przypominały jej lata własnej młodości. W jednym ze swoich listów Lucylla opisywała, jak w gospodarstwie męża w Gereisa osiodłała wierzchowca i ruszyła na nim przez porośniętą palmami daktylowymi okolicę – dalej, coraz dalej, z rozwianymi włosami, przez cały dzień aż do zapadnięcia zmroku, gdy tymczasem dwójką dzieci zajęła się mamka. Odkąd jednak władzę w Italii przejął Maksencjusz i przestała kursować oficjalna poczta, dotarł tylko jeden list zabrany z uprzejmości przez jednego z kupców. A teraz jeszcze bunt prowincji przeciwko tetrarsze… – Są jakieś wieści z Italii lub Afryki? – chciała się dowiedzieć Aqmat, gdy pewnego ciepłego marcowego dnia przyjmowała najstarszego syna w domowym atrium. – Nie, ale za to mam nowości od Maksymiana – odpowiedział Aleksander. Od czasu nieszczęsnej konferencji cesarzy w Carnuntum sprzed roku stary augustus siedział nastroszony w Treveri i w przeciwieństwie do Dioklecjana, nie opuściła go chęć sięgnięcia znowu po władzę. – Nie udało mu się chyba namówić zięcia do podzielenia się z nim władzą? – zażartowała Aqmat. – Konstantyn ma wystarczająco oleju w głowie, tylko że musi ruszać w pole przeciwko Frankom, więc stary przekonał go, aby oddał pod jego dowództwo kilka oddziałów, żeby od strony Arelate mógł zagrodzić drogę swojemu synowi, gdyby tamten chciał zaatakować od strony Italii. Flawiusz, który właśnie wszedł do małego ogródka, potrząsnął z troską głową.
– Rozumiem, że Konstantyn chciał się go wreszcie pozbyć, ale na ile znam starego, to i tam nie da spokoju. W każdym wypadku dopełniłem obowiązku i na radzie tronowej ostrzegłem, żeby żądnego władzy starca trzymano z dala od złota dla mennicy, które tam spoczywa. Jest bardziej niebezpieczny niż jego leniwy syn w Rzymie. Aleksander wzruszył ramionami. – Wydaje mi się, że cesarz sam najlepiej może to ocenić. Maksymian chce na stare lata po prostu komuś rozkazywać, choćby to było kilka kohort jego dawnych żołnierzy. Przekroczywszy sześćdziesiątkę, najwidoczniej zdziecinniał i potrzebuje znowu jakiejś zabawki… – Wiem, że nigdy nie sprzeciwisz się cesarzowi – Flawiusz nie mógł powstrzymać się od krytyki, gdyż drażniła go gładka mowa syna. – Ale czasami trzeba to zrobić… – Po co mam się sprzeciwiać? – odparował Aleksander. – Tylko po to, żeby wyrazić odmienną opinię, która i tak niczego nie zmieni? Jestem jego sekretarzem, a nie kontrdyskutantem. – Nie skaczcie sobie do oczu jak koguty – przerwała spór Aqmat. – Kiedy musisz wyjechać? – Za tydzień ruszamy do Kolonii. Cesarz kazał tam wznieść most, żeby dobrać się Frankom do skóry – Aleksander mocniej otulił się ciemnoniebieskim płaszczem. – Tym razem chce odnieść nad barbarzyńcami decydujące zwycięstwo. Na wschodnim brzegu, w Divitia, położy kamień węgielny pod duży kasztel, z którego nasze legiony mogą w każdej chwili wyruszyć w głąb kraju nieprzyjaciela. – Decydujące zwycięstwo – mruknął Flawiusz. – Czy Konstantyn rzeczywiście wierzy w tę wizję? Aleksander nie odpowiedział. Minęło pięć miesięcy, zanim rodzina spotkała się znowu. Tym razem udało się znaleźć czas również Lucjuszowi. Przyprowadził ze sobą swoją żonę Pedanię, której brzuch odznaczał się już znaczną wypukłością. Spokojna, przysadzista kobieta miała pucołowate policzki, włosy koloru rudoblond i uśmiechała się ciągle do swojego męża trzymającego ją za rękę. Natomiast Aleksander siedział zmęczony i wychudzony na swoim krześle, opowiadając o ostatnich wydarzeniach. – I właśnie wtedy, gdy odnieśliśmy pierwsze zwycięstwa we frankońskich lasach, a imperator odbywał przegląd jeńców, którzy spędzeni czekali na odtransportowanie, do naszego obozu przybył kurier, przynosząc wieść o zdradzie starego Maksymiana – łyknął wina, udając, że nie widzi kpiącego wyrazu twarzy ojca. – Konstantyn nakazał natychmiastowy odwrót.
Ostatecznie szybkość to jego największy atut. Pomaszerował do Galii, załadował swoje wojska na statki i czym prędzej powiosłowali w dół Rodanu… – A więc Maksymian rzeczywiście znowu pozwolił żołnierzom ogłosić się imperatorem? – dopytywała się Aqmat. Syn potwierdził. – Tak jest, zawładnął zapasami złota dla mennicy i obiecał wszystkim znaczne donativum. Ponadto polecił rozpuścić pogłoskę, że Konstantyn zginął w czasie wyprawy przeciwko Frankom. Kiedy zaś dotarła do niego wieść, jak szybko nadciąga cesarz, wpadł w panikę i zbiegł z Arelate, po czym okopał się w otoczonym wysokimi wałami mieście portowym Massilia. Być może myślał, że w razie konieczności uda mu się stamtąd uciec do syna w Rzymie. – Co przemawiałoby za tym, że nie postradał całkowicie swojego zmysłu strategicznego – zauważył rozbawiony Flawiusz. – Wyobrażam sobie, jak odziany w powiewający na wietrze purpurowy płaszcz ucieka z pałacu w Arelate… Szkoda, że nie mogłem tego przeżyć. – Ciesz się, że cię tam nie było – głos Aleksandra brzmiał ponuro. – To jeszcze nie koniec. – Po przybyciu do Massilii Konstantynowi udało się zająć port, więc stary znalazł się w pułapce. Po długich pertraktacjach poddał się i po raz trzeci złożył purpurę… – W czym nabrał niezłej wprawy – tym razem to Aqmat pozwoliła sobie na kpinę, gdyż potwierdziły się jej przypuszczenia, że władcy zachowują się czasem jak zazdrosne dzieci. – Konstantyn zagwarantował mu bezpieczeństwo, ale nie zadecydował jeszcze, który zakątek Imperium wyznaczy mu na rezydencję na starość i wtedy to się stało. Aleksander przerwał i umilkł, aż wreszcie Lucjusz zapytał: – Co się stało? – Żebym to ja wiedział – westchnął jego brat. – Któregoś wieczora cesarz wezwał mnie do siebie. Zrobiło się już późno, a mimo to siedział jeszcze przy stole nad jakimś zwojem papirusu. – Mogłeś przeczytać, co tam napisano? – zapytał Flawiusz. Aleksander zaprzeczył. – Nie, ale wyglądało na jedno ze sprawozdań od agentów. Czułem, że Konstantyn jest wściekły, kiedy obrzucił mnie przenikliwym wzrokiem. „Czy mogę na ciebie liczyć w pewnej delikatnej sprawie?” – zapytał. „Jak zawsze, augustusie” – odparłem. „Powiedzcie tylko, w czym rzecz”. Gdybym tylko wiedział… – Aleksander przekręcił na palcu złoty pierścień. – Żeby nie przeciągać; powiedział, że Maksymian znowu knuje zdradę i jego cierpliwość już się wyczerpała. Nie wie, co ma zrobić, bo przecież nie może po prostu
wydać katowi seniora augustusa, który ponadto jest jego teściem… Aleksander przerwał, a obecni w komnacie wstrzymali oddech. – Przy tym z jego ciągle jeszcze młodej twarzy spojrzały na mnie zmęczone oczy; dostrzegłem pod nimi worki i zmarszczki wokół ust. Na koniec zapytałem go, czy stary rzeczywiście musi umrzeć, na co on przytaknął i cichym głosem dodał, że mam coś wymyślić, żeby załatwić całą sprawę możliwie najdyskretniej. – I co zrobiłeś? – zapytał głucho Flawiusz. Aleksander wzniósł ręce. – Co miałem zrobić? Cesarz wyraził życzenie… – … a ty nie czułeś się powołany, żeby mu się sprzeciwić – dokończył jego ojciec, ale ton jego głosu nie zdradzał, co tak naprawdę o tym myśli. Aleksander przytaknął z udręką. – Przywołałem kilku legionistów ze straży przybocznej Konstantyna, o których wiedziałem, że są mu oddani, i poszliśmy do pomieszczeń, gdzie pod nadzorem zamieszkał Maksymian. Zapukałem do drzwi… – Aleksander łyknął wina. – Natychmiast głos seniora augustusa zapytał, kto tam, a ja podałem swoje imię. W chwilę później odsunięto rygiel i przede mną stanął stary z lampą oliwną w ręku. Miał pogniecioną tunikę i wyglądał na wyczerpanego i zmęczonego. Twarz miał nabrzmiałą, usta lekko rozchylone, wargi mu drżały. „Wejdźcie” – zaprosił mnie, wskazując na taboret. „Obecnie tylko to mogę zaoferować”. Usiadłem… – Aleksander wsparł głowę na dłoniach. – Senior augustus zapytał o powód mojej wizyty oraz o to, co jest w przyniesionym przeze mnie worku. Otwarłem worek bez słowa i wyciągnąłem z niego sznur… – Sznur? – powtórzyła zaskoczona Aqmat. – Tak, kawałek liny długi na dziesięć stóp, jakiej używa się na statkach. Spojrzał na mnie i zbladł. Podałem mu ją, mówiąc, że Konstantyn wie o wszystkim, ma zatem dwie możliwości: albo zrobi to sam i zostanie pochowany z honorami, albo… Lucjusz drążył dalej. – Albo co? – Albo będę zmuszony zawołać stojących przed drzwiami żołnierzy, a oni zawloką go do lochu, gdzie już czeka kat. Przez chwilę wszyscy milczeli, a potem Aqmat wyraziła niedowierzanie. – Tak zarządził Konstantyn? – Nie, ale chciał tego. Tylko że ja miałem to dla niego załatwić… – rozpaczał Aleksander. Wydawało się, że Flawiusz chce coś powiedzieć, ale milczał, więc Aleksander kontynuował:
– Wstałem, skłoniłem się i wyszedłem z komnaty. Zanim zamknąłem drzwi, ostatni raz spojrzałem na pochylonego starego człowieka patrzącego na trzymaną w ręku linę, potem na belki u sufitu i znowu wpatrującego się w sznur. Zacząłem spacerować na korytarzu tam i z powrotem... – Aleksander zatarł nerwowo dłonie. – Tam i z powrotem, aż wreszcie straciłem cierpliwość i zapukałem. „Zaraz, zaraz”, usłyszałem głos starego, a potem szuranie, posapywanie, łomot i rzężenie, które szybko ucichło. Gdy otwarłem drzwi, mając za sobą żołnierzy, ciężkie ciało wisiało na stryczku. Maksymian nie żył. Flawiusz podszedł do syna i przygarnął go do siebie w milczeniu. – Co nastąpiło potem? – Konstantyn odetchnął z ulgą, a potem kazał ogłosić, że ku jego żalowi senior augustus nie mógł przeboleć ponownej utraty władzy. Polecił też, żeby ciało zabalsamowano, bogato odziano i złożono we wspaniałym marmurowym sarkofagu… – Kiedy po raz pierwszy przed dwudziestoma laty zobaczyłem Maksymiana w Mogontiacum, nie wyobrażałem sobie, że tak nędznie skończy – powiedział zamyślony Flawiusz. – I co było dalej? – Konstantyn nakazał odwrót – odparł Aleksander. – Przy tym zdarzyło się coś dziwnego. Spędził noc w świątyni Apollina w Grannus, niedaleko Divodurum. Następnego dnia opowiedział mi, że objawiło mu się Sol Invictus i obdarowało wieńcami, zapowiadając trzydziestoletnie panowanie. Że sam również odwiedził astrologa i dowiadywał się o swoją przyszłość, o tym Aleksander nie wspomniał, gdyż wiedział doskonale, jak z podobnych przepowiedni naigrawa się jego matka. Wieszcz, stary Egipcjanin, siedział przed prostokątną tablicą z kości słoniowej, na której w kole wyryto pozłacane znaki zodiaku, z popiersiami Sol i Luny w środku. W rogach umieszczono czteroskrzydłe istoty symbolizujące cztery wiatry. Z cichym stukotem potoczyły się po planszy srebrne kości z symbolami planet, potem mężczyzna zapytał Aleksandra o datę urodzin i przeprowadził skomplikowane obliczenia. Wreszcie spojrzał gościowi w oczy i uśmiechnął się: – Za dwa lata Jupiter okaże się szczególnie łaskawy dla urodzonych pod znakiem Ryb. Gdy w waszym życiu spotkają się Mars i Wenus, powinniście bezwzględnie pochwycić Kairosa, boga szczęśliwego zbiegu okoliczności, za grzywę… – Kiedy dokładnie to nastąpi? – chciał się jeszcze dowiedzieć Aleksander. – Z końcem października – padło w odpowiedzi, a gdy już zapłacił i podchodził do drzwi, usłyszał jeszcze dziwne słowa. – Odnosi się to również do waszego brata bliźniaka, pamiętajcie o tym! – Wychodzi na to, że po dwudziestu latach Konstantyn najwidoczniej nie
będzie miał ochoty pożegnać się z władzą – wyrwał go z zamyślenia głos Flawiusza. – Co działo się dalej? – Zaznaczył, żeby w przyszłości opuszczać wszelkie odniesienia do Herkulesa i zamiast tego podkreślać pochodzenie jego ojca od cesarza Klaudiusza Gockiego. – Claudius Gothicus jako jego przodek? – zdziwił się Flawiusz. – Nigdy o tym nie słyszałem. Wobec tego zapewne ma zamiar zerwać z tetrarchią i wynieść się ponad pozostałych augusti – a po krótkiej przerwie dodał: – Wydaje mi się, że jego ambicje sięgają o wiele dalej poza granice obecnego władztwa. Konstantyn nie spocznie, póki w Imperium tylko jeden będzie nosił purpurę! Z początku nic nie zapowiadało, że spełnią się te przewidywania. Latem Konstantyn świętował swoje zwycięstwa nad Germanami i pozbawionym rozumu starym wiarołomcą, jak taktownie określił zmarłego Maksymiana retor z Augustodunum. Gala odbyła się w ukończonej na krótko przedtem auli pałacowej, potężnej, szarobiało otynkowanej budowli, wysokiej na sto dwadzieścia stóp, oświetlonej dwoma rzędami wysokich okien zakończonych półkolistymi łukami. Ich ościeża ozdobiono akantami barwy ochry na czerwonym tle. Kto chciał teraz podejść do cesarza, musiał najpierw przemierzyć westybul, zanim dotarł do właściwej auli, której gigantyczne wymiary stawiały każdemu przed oczyma potęgę Rzymu. Niczym karzełki wyglądały poselstwa barbarzyńskich szczepów, delegacje cesarskich miast i wyżsi rangą oficerowie legionów kroczący po czarno-białych prostokątach kamiennej posadzki. Nieśmiało rozglądali się na prawo i lewo, widząc ściany wyłożone do wysokości pierwszego rzędu okien wypolerowanymi płytami z zielonego, białego i czerwonego marmuru. Ku górze ciągnęły się kolorowo malowane sztukaterie, a zwieńczenie szerokiej na sto stóp nawy tworzył drewniany kasetonowy sufit. Jednak spojrzenia wszystkich przyciągała półokrągła apsyda z niszami obramowanymi przez kolumny, w których ustawiono posągi bogów dostojnie spoglądających na ludzi. Pośrodku na złotym tronie zasiadł cesarz, otulony purpurowym płaszczem, z wysadzanym perłami i szlachetnymi kamieniami diademem na głowie, w otoczeniu nieruchomego, milczącego dworu. Co mogłoby być bardziej naturalne, niż upaść przed tym nieziemskim władcą na kolana, dotykając czołem zimnej posadzki w oczekiwaniu, że cesarska łaska pozwoli znowu unieść głowę…
Dziewięć miesięcy później na dwór w Treveri dotarła wiadomość, z którą uradowany Aleksander pospieszył natychmiast do domu. – Augustus Galeriusz i jego caesar Maksymin Daja ustanowili edykt pozwalający chrześcijanom na praktykowanie religii. Muszą tylko modlić się za władcę i państwo – zawołał, przekraczając próg. – Dzięki Bogu – orzekła Aqmat, ściskając syna. – Skąd ta zmiana? – Podobno Galeriusz choruje już od dłuższego czasu. Jakiś wrzód toczy mu podbrzusze, więc zrozpaczony chce błagać o przychylność Boga chrześcijan. – Zła przyczyna dobrego czynu – orzekła Aqmat i bez zdziwienia przysłuchiwała się wieściom o pełnej cierpienia śmierci cesarza, jakie w tydzień później dotarły do metropolii nad Mozelą. Licyniusz, augustus Zachodu rządzący dotąd jedynie w prowincjach naddunajskich, oraz przybyły z Egiptu Maksymin Daja podzielili się natychmiast spuścizną po zmarłym. Natomiast Maksencjusz, któremu udało się odbić z rąk uzurpatora Domicjusza Aleksandra prowincję afrykańską, napawał się swoim zwycięstwem i poczuł sympatię do swojego ojca. Ogłosił Maksymiana bogiem, rozkazując zniszczyć posągi Konstantyna i oskarżając go o mord na rodzicu. Ten jednak, daleki od niepokoju czy nawet irytacji, uśmiechnął się tylko na to. Zawarł przymierze z Licyniuszem, obiecując mu przyrodnią siostrę Konstancję, i zwołał swoich generałów, aby zaplanować z nimi nową kampanię. Powietrze w pokoju było tak ciężkie, że Aqmat nie mogła spać. Wstała z posłania, na którym ułożyła się na chwilę, i wyszła do ogrodu. Zarysy cyprysów wznosiły się niczym sztylety na tle nocnego nieba, a na nim nad dachem domu wisiała tarcza księżyca. Dwupiętrowa willa, z arkadami, wyłożonymi mozaiką podłogami i malowidłami na ścianach przedstawiającymi miasta i krajobrazy, mogąca posłużyć za rezydencję cesarzowi, była jedynie wiejską posiadłością bogatego senatora Anniusza Annulinusa – jedną z wielu, jak powiedział jej wystraszony odźwierny, gdy żołnierskie buty zatupotały na drodze wiodącej do pałacu od Via Flaminia. Widząc zbliżającą się od północy chmurę kurzu wzbijaną przez nadchodzące oddziały, senator opuścił pospiesznie domostwo. Dokąd się udał, tego sługa nie wiedział, ale pewnie poszukał schronienia za murami Wiecznego Miasta. Teraz w przestronnej budowli ulokowano sztab kwaterujących w dolinie wojsk. Dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy – piechota, jeźdźcy, inżynierowie od spraw oblężenia, zbrojmistrze, służący, konie, muły – całe miasto namiotów otoczone gromadą handlarzy, sprzedawców amuletów i sprzedajnych dziewek. Mogło się wydawać, że wędrówkę odbywa cały naród, a przecież
biorąc pod uwagę to, co zamierzał Konstantyn, szczupłość wojska mogła budzić obawy. Aqmat wyszła na taras. Posłyszała świerkanie cykad, a w nozdrza uderzył ją ciężki zapach kwiatów. Za murem otaczającym ogród kwiatowy ze starannie przyciętymi żywopłotami i małym stawem rozciągały się niekończące się rabaty, gdyż senator nieuważający prowadzenia interesów za uszczerbek dla swojej godności specjalizował się w hodowli kwiatów na potrzeby pobliskiej stolicy. Kroki Aqmat zachrzęściły na żwirze, gdy powoli kroczyła drogą, aż dotarła do posągu Herkulesa naturalnej wielkości. Położyła dłoń na zimnym, gładkim marmurze, odczuwając przez chwilę pokusę dotknięcia pewnych części ciała figury, ale oblała się rumieńcem i opuściła rękę. W ostatnich miesiącach nie miała wiele okazji do bycia sam na sam z mężem. Brakowało jej jego bliskości. Życie obozowe, jakie musiała prowadzić od chwili wymarszu z Treveri, ciągły ścisk, ciasnota, niepokój i niepewność, co przyniesie następny dzień, męczyły ją coraz bardziej. Ale przecież nigdy nie żałowała podjętej wiosną decyzji. Któregoś wieczora Flawiusz wrócił do domu przygnębiony i pod warunkiem zachowania ścisłej tajemnicy poinformował ją, że Konstantyn zdecydował się na rozpoczęcie wojny. Nie może dłużej przyglądać się cierpieniom Rzymian. Jak dla pieniędzy oskarża się senatorów o zmyślone przestępstwa i skazuje ich na śmierć, jak Maksencjusz porywa dziewice, oddaje się czarom, nakazując wróżyć z wnętrzności nowo narodzonych dzieci, jak podczas orgii wydaje tyrańskie rozkazy i żałuje ich następnego ranka. – Musisz wyruszyć wraz z nim? – zapytała, a Flawiusz przytaknął. – Niestety, wierzy mocno w zwycięstwo i chce, żebym mu dopomógł przemienić pokonanych w przyjaciół. Poza tym ma mu towarzyszyć rada tronowa, żeby zaraz zająć się zaprowadzeniem porządku w zdobytych prowincjach. Aleksander też pali się do tego. – Wobec tego ruszam z wami! – oznajmiła. – Jeśli zwyciężycie, to być może w Rzymie nadarzy się okazja, żeby dowiedzieć się czegoś o Lucylli i jej rodzinie. A jeśli nie, to podzielę los twój i Aleksandra. Od tej decyzji nie pozwoliła się odwieść ani mężowi, ani synowi, choć opisywali czekające ją trudy w najczarniejszych barwach. Wszystkie stoczone w drodze do Rzymu potyczki miały się okazać niewinną igraszką w porównaniu z czekającą ich bitwą. Po południu Aqmat wraz z mężem wspięli się na taras na dachu willi, spoglądając ku położonemu w oddali miastu. Mogła dojrzeć potężne, wzniesione przez Aureliana mury, niedawno jeszcze wzmocnione. Zatroskany
Flawiusz wspomniał o czterdziestu tysiącach żołnierzy ściągniętych przez Maksencjusza i ogromnych zapasach zboża, jakie według doniesień zwiadowców wypełniały spichrze. Powiał lekki wiatr, więc idąc w stronę willi, otuliła się szczelniej płaszczem. Dostrzegła też oświetlone okno, za którym cesarz naradzał się ze swoim sztabem, i już chciała wrócić do komnaty, gdy otwarły się drzwi i ukazał się w nich jej mąż. Zatrzymał się na chwilę, aż oczy przywykły mu do ciemności i mógł rozpoznać jasną suknię żony. – Aqmat, co ty tu robisz? – W środku panuje straszna duchota, wyszłam się trochę przewietrzyć. Podszedł do niej ciężkim krokiem i ujął za rękę. Widać było po nim, że skończył pięćdziesiąt dziewięć lat, choć nadal starał się prowadzić umiarkowany tryb życia. Gęste jeszcze włosy mocno posiwiały, bruzdy wokół ust pogłębiły się, skóra stała się nierówna i pełna brunatnych plam. Wciąż jednak dwa niesforne loki krzyżowały mu się na czole i ciągle jeszcze, choć rzadko, uśmiechał się tak, że jego twarz przypominała przez chwilę oblicze młodego człowieka, w którym się kiedyś zakochała. – Co postanowiliście? – zapytała cicho. Flawiusz wzruszył ramionami. – Generałowie odwołali się do ostrzeżeń wróżbitów przepowiadających ze zwierzęcych wnętrzności na początku kampanii. Stwierdzili, że ani frontalny atak, ani oblężenie nie mają najmniejszych szans powodzenia. Doradzali, aby zabezpieczyć zdobyte już regiony Italii i negocjować z Maksencjuszem. – A Konstantyn? – Siedział zamyślony i przysłuchiwał się. – Myślisz… – Aqmat zawahała się przez chwilę. – Myślisz, że nakaże odwrót? Jak dotąd nic nie wskazuje na to, że Rzym powstanie i obali tyrana. – Sam nie wiem. W ostatnich latach cesarz, podejmując decyzje, stał się bardziej zamknięty i despotyczny – otoczył ramieniem żonę. – Chodźmy na spoczynek. Jutrzejszy dzień może być naszym ostatnim… W środku nocy załomotano do drzwi. Aqmat zerwała się wystraszona. – Co się dzieje? – Cesarz wzywa do siebie radę tronową i generałów – posłyszała głos sługi. Flawiusz ziewnął, przetarł oczy i wstał z łóżka. Przygładził włosy, doprowadził do porządku swoją tunikę, po czym wyszedł z komnaty. Aqmat próbowała jeszcze zasnąć, a gdy się jej to nie udawało, poleciła zapalić kilka lamp, sięgnęła po jeden ze swoich zwojów, rozwinęła go i zaczęła czytać: – „Bezbożnik ucieka, nawet gdy nikt go nie ściga; sprawiedliwy zaś nie czuje lęku niczym młody lew. Kraju grzesznego często zmieniają się władcy; przez
rozumnego i roztropnego męża umocni się prawo. Bezbożny uciskający ubogich jest jak ulewa niszcząca owoc… Nieznający boga władający ludem jest jak ryczący lew i żarłoczny niedźwiedź…” Odłożyła papirus z mądrościami Salomona, zaskoczona proroctwem, a jednocześnie pełna nadziei, że Bóg nie pozwoli na kolejny tryumf tyrana Maksencjusza. W tej chwili posłyszała kroki, otwarły się drzwi i wszedł Flawiusz. – No i co? – zapytała z przejęciem, widząc zmieszanie na jego twarzy. – Pewnie Konstantyn nakazał odwrót? Flawiusz zaprzeczył. – Wcale nie. Wyruszamy jutro wczesnym rankiem. – Mimo murów, przewagi wroga, choć zniszczono most Mulwijski na Tybrze? – Aqmat nie dowierzała. – Dlaczego? Flawiusz przysiadł na posłaniu. – Kiedy już wszyscy się zgromadzili, wystąpił cesarz. Włosy miał w nieładzie, twarz zmęczoną, nie miał żadnych insygniów, ale oczy mu błyszczały. „Kazałem was wezwać – powiedział – gdyż we śnie objawił mi się Bóg”. Wszyscy spoglądali na niego, nie wiedząc, co na to powiedzieć, a on mówił dalej: „Usłyszałem głos, który rozkazał mi umieścić labarum na sztandarach. Jutro mają go prezentować wszystkie oddziały”. – Nasz chrześcijański symbol? – Aqmat zerwała się przytulając do męża. – Przyjął wiarę! Pod tym znakiem zwycięży! Flawiusz spojrzał na nią w zamyśleniu, a potem dodał: – To właśnie obiecał mu głos, który usłyszał! Rankiem, 28 października, w całym obozie przerobiono sztandary. Większość legionistów wypełniła rozkaz umieszczenia liter X i P ze zwykłą mieszaniną niezrozumienia, posłuszeństwa i czci dla Konstantyna, prowadzącego ich jak dotąd od zwycięstwa do zwycięstwa. Nieliczni chrześcijanie ze zdumieniem rozpoznali greckie znaki Chi i Rho tworzące początek imienia Chrystusa. Wszyscy natomiast odczuwali dziwny niepokój, dręczącą niecierpliwość, pragnienie, aby po wielomiesięcznych marszach, oblężeniach i potyczkach wreszcie przystąpić do decydującej bitwy. Zwiadowcy, którzy zakradli się pod mury miejskie, powrócili z dziwnymi nowinami; Maksencjusz zasięgnął porady ksiąg sybillińskich, a następnie rozdrażniony kpinami Rzymian z jego tchórzostwa, zdecydował się przystąpić do bitwy. Szóstą rocznicę wstąpienia na tron postrzega jako szczęśliwą datę, aby przeważającymi siłami unicestwić napastników. Dlatego też obok zniszczonego mostu Mulwijskiego nakazał wznieść kładkę na łodziach i
przeprowadza swoje wojska przez Tyber. Słysząc to, Konstantyn wyglądał przez chwilę tak, jak gdyby nie dowierzał własnemu szczęściu, a potem zakrzyknął rozradowany: – Zwyciężymy! – i zawołanie to podawano sobie z ust do ust. Centurionowie krzyczeli je do wodzów germańskich oddziałów pomocniczych, jazda pancerna do prostych legionistów, szlachetni trybunowie pozdrawiali nim swoich giermków przynoszących im broń. Potem oddziały uformowały się do wymarszu. Wyjęte z chroniących je podczas pochodu futerałów złote orły zabłysły w świetle poranka, zdając się unosić na głowami niosących je „orłowych”, którzy naciągnęli na głowy groźnie wyglądające wilcze skóry. Po kilku milach, gdy droga skręcała przy czerwonych skałach, straż przednia napotkała oddział Maksencjusza posłany, by powstrzymać dalszy marsz. Żołnierze utworzyli szyk bojowy, ruszając do natarcia, tarcza przeciw tarczy, a pomiędzy nimi niczym wielkie żądła zamigotały ostrza mieczy. Potyczka wyglądała na groźną, ale walka trwała krótko, obrońcy zebrali się do ucieczki, pozostawiając leżących we krwi poległych i na próżno wołających o pomoc rannych. Przybywa atakujących i wieść o pierwszym zwycięstwie rozchodzi się lotem błyskawicy. Wojacy Konstantyna unoszą swój oręż, krzycząc wciąż: – Zwyciężymy! Dwie godziny później szperacze donieśli o obecności głównych sił przeciwnika. Cesarz poznał, że Maksencjusz nie zakończył jeszcze ustawiania swoich oddziałów. Przeważające liczebnie siły wroga maszerują wciąż w długiej kolumnie przez uginającą się kładkę. Teraz albo nigdy! Konstantyn nakazuje trąbić do ataku, jego kataphraktos ruszają z miejsca i uderzając z flanki, odrzucają konnicę przeciwnika. Po drugiej stronie widać, jak trybunowie gestykulują, wykrzykują rozkazy, grzmią rogi, chwieją się na drzewcach orły, powiewają na hełmach czerwone kity. Maksencjusz, łatwy do rozpoznania po złoconej zbroi, dwoi się i troi, próbując zaprowadzić porządek, ale rzeka na tyłach nie pozwala mu rozwinąć frontu. Teraz do boju ruszyły germańskie oddziały pomocnicze i walka zaczyna przybierać na sile, błyskają miecze, warczą strzały, uderzają piki, oręż wwierca się w ciała, hełmy rozpadają się pod uderzeniem czekanów, pociski z balist przebijają tarcze wraz z osłaniającymi się nimi żołnierzami, tryskająca krew zamienia ziemię w śliską purpurową maź. Uporządkowane kohorty rozpadają się na gromady ryczących szaleńców uderzających na siebie ze ślepą zaciekłością, depczących leżących rannych i mających tylko jedno w zamyśle: zniszczyć przeciwników, zatopić w nich klingę broni. Tych bezimiennych, których nie znają i nigdy przedtem ich nie widzieli, a którzy również walczą pod rzymskimi sztandarami, tylko dla innego purpurata…
Oddziały Maksencjusza ustępują powoli z pola. Tylko zakuci w pancerze łuskowe pretorianie stoją jeszcze niczym skała pośród morskiej kipieli, otaczając swojego cesarza. Ale coraz więcej żołnierzy rejteruje i widzi, że nie mają dokąd uciekać: za nimi płynie Tyber, z jego nurtu wystają resztki zniszczonego mostu Mulwijskiego, jedynie chwiejne deski położone na łodziach łączą jeszcze oba brzegi… Napastnicy nacierają bezlitośnie, czterdzieści tysięcy legionistów znalazło się w śmiertelnej pułapce, przewaga liczebna okazała się dla nich zgubą. Jedni przebijają się ku kładce, inni błagają o łaskę lub rzucają broń i skacząc do rzeki, próbują przepłynąć na drugą stronę ścigani strzałami i oszczepami. Maksencjusz wydał ostatnie rozkazy i zawraca wierzchowca. Z kilkoma najwierniejszymi toruje sobie drogę w tłumie uciekinierów, zmierzając w stronę mostu, ostatniej deski ratunku, gdy tymczasem pretorianie nieustraszenie osłaniający jego odwrót wycinani są jeden po drugim. Wreszcie cesarzowi udało się osiągnąć most, ale otacza go tłum tłoczących się, przepychających, potykających żołnierzy. Ciosami mieczy straż przyboczna próbuje wyrąbać dla niego przejście. Ale most jest przepełniony, po obu stronach wojacy spychają się nawzajem, chwieją i z pluskiem spadają w nurt rzeki. Niektórzy próbują jeszcze uchwycić się kadłubów łódek i wydostać, gdyby tylko deski nie były tak śliskie, burty tak strome, a zbroja nie tak ciężka… Maksencjusz dotarł już do środka chwiejącego się mostu, który ugina się pod ciężarem oddziałów walczących o każdy skrawek miejsca. Nikt nie będzie mógł później powiedzieć, gdzie puściło pierwsze wiązanie, otworzyły się pierwsze szczeliny, odpadły pierwsze dyle. Coraz więcej krzyczących żołnierzy stacza się w dół, pociągani przez kolczugi, hełmy i miecze szybko znikają w brudnych wirach. Wierzchowiec cesarza potyka się, próbuje utrzymać równowagę na rozpadającym się moście, jedno z kopyt grzęźnie w szparze, rżąc przeraźliwie, zwierzę upada. Ostatni raz błyska okuta srebrem uprząż, lśni złota zbroja władcy, powiewa czerwona kita. Masywny korpus konia z pluskiem stoczył się w odmęty Tybru, pociągając za sobą jeźdźca. Gulgoczące wołanie o pomoc, ciężki pancerz uniemożliwia jakikolwiek ratunek. Cesarz Maksymian podzielił los tysięcy swoich żołnierzy… Bitwa zakończyła się całkowitym tryumfem Konstantyna. Zwycięski władca nakazał doprowadzić do porządku swoje oddziały oraz opatrzyć jeńców i rannych. Potem legioniści wyprawili się łodziami na Tyber, aby dźgając bosakami w wodzie, wyłowić zwłoki martwego Maksencjusza.
W tym samym czasie ku Porta Flaminia na północy miasta wyruszył oddział kataphraktos. Dowodził nimi Flawiusz orientujący się w topografii Rzymu, choć ostatnim razem odwiedził metropolię przed czterdziestu laty. Również Aleksander otrzymał od cesarza pozwolenie na wzięcie udziału w wypadzie rozpoznawczym. Mieli za zadanie odnaleźć prefekta miasta i omówić z nim przekazanie stolicy. Zgodnie z opowieściami jeńców przesądny uzurpator mianował nim dzień wcześniej senatora Anniusza Annulinusa, tego samego, który sprawował ten urząd, gdy przed sześcioma laty on obejmował władzę. Gdy jeźdźcy zbliżyli się do murów miasta, po obu stronach bramy wyrosły przed nimi wysokie wieże, które Maksencjusz kazał podwyższyć. Okute żelazem skrzydła stały otworem, a pod jej łukiem rozbrzmiały echem szybkie oddalające się kroki. Legioniści sięgnęli po łuki, nakładając na cięciwy strzały, ale nikt się nie pokazał. Ruszyli przez miasto, widząc wyglądające z okien wysokich domów wystraszone twarze. Powoli na ulicach pokazali się pierwsi mieszkańcy, patrząc w milczeniu na przeciągających jeźdźców, ale nikt nie wiwatował. – Tyran nie żyje, jesteście wolni! Czemu stoicie jak posągi? – zawołał Flawiusz do starszego człowieka spoglądającego na niego nieufnie. – Skąd mogę mieć pewność? Może nas zwodzicie? – odparł tamten. – Jutro zjawi się tu sam Konstantyn, wtedy uwierzycie. Gdzie znajdę prefekta miasta? – dopytywał się przybysz. – Na południu miasta, za Palatynem. Ruszyli dalej. Przemierzyli na koniach opuszczone Forum, na którego bruku odgłosy kopyt brzmiały niczym uderzenia młota, minęli w zdumieniu niedokończoną nawę ogromnej bazyliki wznoszonej przez Maksencjusza w jego południowej części, aż za Łukiem Tytusa skierowali się na lewo i wkrótce stanęli przed miejską willą senatora Annulinusa. Flawiusz, Aleksander oraz dekurion kataphraktos wkroczyli przez ozdobiony numidyjskim marmurem portal do westybulu, gdzie przyjął ich rzymski dygnitarz: starszy, nieco przysadzisty mężczyzna o haczykowatym nosie, żywych oczach i cienkich brwiach, w nieskazitelnie białej todze ozdobionej purpurowym pasem. Uwagę Aleksandra przykuła natychmiast stojąca obok niego ciemnowłosa, szczupła dziewczyna w wieku dwudziestu lat. – Mars i Wenus – wymruczał prawie niedosłyszalnie, podczas gdy senator witał ich, zapraszając gestem ręki do wejścia do atrium i przedstawiając swoją córkę Corinnę. Następnego dnia do zdobytego miasta wjechał Konstantyn w ciągnionej przez cztery konie kwadrydze, odziany w zarzucony na zbroję purpurowy płaszcz.
Przed nim kroczyli grający na tubach, niesiono signa oraz wizerunki bogów, a pomiędzy nimi ozdobiony wieńcem Sol Invictus. Prefekt i senatorowie skłonili się przed zwycięzcą witanym entuzjastycznie przez lud. W niekończącej się kolumnie legioniści maszerowali przez miasto, wyciągając szyje i podziwiając świątynie, łuki tryumfalne, akwedukty, teatry, termy i pałace, gdyż dorastając w nadgranicznych prowincjach Cesarstwa, znali je tylko z opowiadań. W tryumfalnym wjeździe uczestniczyli także Aleksander, Flawiusz i jego małżonka, machając ku zgromadzonym wzdłuż ulic mieszkańcom. Ale Aqmat nie potrafiła się cieszyć ze zwycięstwa, odkąd odwracając się za którymś razem zobaczyła w końcu, że kilka kroków za nimi niesiono nabitą na lancę, odciętą głowę, o martwych oczach i otwartych ustach. Maksencjusz ostatni raz przeciągał przez metropolię, którą rządził dokładnie przez sześć lat. Flawiusz przyłożył jedną rękę do oczu, aby osłonić je przed popołudniowym słońcem odbijającym się jaskrawym blaskiem od powierzchni wody. Drugą wskazał przed siebie, gdzie w błękitnej mgle pojawiły się zarysy skalistego wybrzeża z murami, wieżami i świątyniami: – Stara rywalka Rzymu. Aqmat z uśmiechem przytuliła się do niego: – Gdzie spełnią się twoje marzenia. Oboje milczeli przez chwilę, słuchając rytmicznego plusku wioseł liburny o powierzchnię morza. Flawiuszowi kolejny raz ożyły w pamięci wydarzenia ostatnich sześciu miesięcy, jakie odmieniły nie tylko jego życie, lecz cały świat: tryumfalny wjazd do Rzymu, którego Konstantyn – ku zdziwieniu kapłanów, ludu i senatu – nie zwieńczył tradycyjnym udaniem się do świątyni na Kapitolu i złożeniem ofiary przed Jupiterem, bóstwem opiekuńczym Imperium. Kilka miesięcy później z wystawnością świętowano zaślubiny jego córki Konstancji z Licyniuszem, augustusem Wschodu. W edykcie wydanym przez obu stwierdzano: „Ze zbawiennych więc i słusznych powodów postanowiliśmy powziąć uchwałę, że nikomu nie można zabronić swobody decyzji, czy myśl swą skłoni do wyznania chrześcijańskiego, czy do innej religii, którą sam za najodpowiedniejszą dla siebie uzna, aby najwyższe bóstwo, któremu cześć według swobodnego przekonania oddajemy, mogło nam we wszystkich okolicznościach okazać zwykłą swą względność i przychylność”. A potem nastał dzień, kiedy cesarz wezwał go do siebie: – W prowincjach afrykańskich brakuje jedności pomiędzy chrześcijanami – oznajmił mu bez ogródek – co sprawia, że nie mogę uczynić ich podporą
mojego Imperium. Wydaje się, że obecny prokonsul diecezji nie sprosta temu zadaniu. Wy zaś macie chrześcijankę za żonę i lepiej orientujecie się w tych sprawach. Czy bylibyście w stanie podjąć się tej misji? Flawiusz nie mógł przez chwilę złapać oddechu, aż wreszcie opanował się i odparł: – Byłoby dla mnie zaszczytem służyć w tamtych stronach Imperium. Tylko na czym polegają trudności, skoro zwyciężyliście i zapewniliście wolność religijną? Zniecierpliwiony Konstantyn zabębnił palcami po stole, gdzie piętrzyły się otwarte zwoje papirusu. – Właśnie wolność jest przyczyną wszystkich skandali. Dopóki trwały prześladowania, spory nabrzmiewały pod powierzchnią. Długo wyczekiwaną swobodę niektórzy zdają się wykorzystywać do ubliżania swoim braciom. Zamierzam przeznaczyć znaczną sumę złota – mówił dalej cesarz – aby naprawić wyrządzone krzywdy i uspokoić wzburzone umysły. Proszę, abyście w moim imieniu zajęli się sprawiedliwym jej podziałem wraz z Cecylianem, biskupem Carthago. Mój zaufany człowiek, episcopus Ossius z Corduby, spisał listę poszkodowanych. Przy tych słowach imperator uniósł się z miejsca i z uśmiechem na znużonej twarzy podał dłoń Flawiuszowi: – Pokładam w was wielkie nadzieje. Połóżcie kres tym waśniom. Wyrozumiałością, złotem albo zdecydowaniem – rozumiecie, co mam na myśli. Potrzebuję jedności pomiędzy chrześcijanami! Jeśli dobrze wypełnicie to zadanie, to nic już nie stanie na przeszkodzie wyniesieniu was do godności prokonsula. Tymczasem liburna zbliżyła się do brzegu na tyle, że można było rozpoznać wspaniałą fasadę wielkich term wzniesionych przez cesarza Antoninusa Piusa przed półtora wiekiem. Nieco dalej na wzgórzu Byrsa zdawały się unosić nad miastem kolumny świątyni Jowisza Kapitolińskiego, która w ostatnich stuleciach stała się jedną z najbogatszych w całym Impierium. Aqmat wsparła głowę na ramieniu męża. Prokonsul w Carthago – była dumna z niego, a także szczęśliwa, że w końcu udało im się spotkać z rodziną córki. Z Rzymu pustą galerą zbożową udali się bowiem do Leptis Magna, gdzie wreszcie mogli uścisnąć Lucyllę, jej męża Marchiusa i dwójkę uroczych dzieci. Córka Aqmat stała się dojrzałą kobietą, niemniej jednak jasne włosy, ciemne brwi, opalona skóra i dziki uśmiech sprawiały, że wydawała się jeszcze bardziej urodziwa niż przy pożegnaniu przed trzynastoma laty. Przez kilka dni zwiedzali wspaniałą metropolię, podziwiając bogato zdobioną, ogromną bazylikę, forum ze świątynią i głowami Gorgony nad okiennicami, teatr, hale targowe i port, a potem wyruszyli w głąb lądu. To przede
wszystkim Flawiusz odebrał Gereisę jako obcy świat, patrząc ze zdumieniem na prostokątne gospodarstwa, które otoczone wysokim na trzydzieści stóp, pozbawionym jakichkolwiek okien murem, tworzyły małe twierdze. Potem jeszcze te dziwaczne grobowce – ich masywne korpusy obramowano kamiennymi imitacjami kolumn wspartymi na reliefach przedstawiających dziwnie prymitywne obrazy życia na wsi. Wspólnie odbyli przejażdżkę przez ciągnące się na pagórkach zagajniki palm daktylowych, zaczerpnęli suchego powietrza znad pobliskiej pustyni, a po powrocie do Leptis Magna zaokrętowali się na liburnę do Carthago. Rozkazy rozległy się echem nad portem, gdy statek powoli minął małą wysepkę ze stojącą na niej niewielką świątynią, zbliżając się do kei, gdzie go przycumowano. Na brzegu stała już delegacja dotychczasowego namiestnika, niewtajemniczonego jeszcze w zamierzenia cesarza. Flawiusz i Aqmat zasiedli w dwóch otwartych lektykach, które ciemnoskórzy niewolnicy o kręconych włosach i grubych wargach ponieśli przez miasto. Przybywszy do pałacu, Flawiusz polecił, aby następnego dnia rankiem przyprowadzono do niego Fabrycjusza, podskarbiego prowincji. Urzędnik skarbowy, uczciwy, spokojny mężczyzna w prostej, brązowej todze, poprowadził go do nisko sklepionego pomieszczenia, odsunął rygiel i podniósł nieco w górę trzymaną w ręku oliwną lampę, przez co migoczące światło padło na przykutą do posadzki żelazną skrzynię. – Dwadzieścia tysięcy aureusów. Wystarczy, żeby przez rok płacić żołd dwóm tysiącom legionistów – mruknął. – Nie za wiele, jeśli mają zaleczyć otwarte rany – odparł Flawiusz. – Każcie przenieść skrzynię do mojego officium. Idąc po schodach na górę, zapytał: – Kiedy możecie sprowadzić do mojego pałacu biskupa Carthago? Mam dla niego list od cesarza i chciałbym omówić z nim sprawę dotacji dla poszkodowanych chrześcijan. – To nie będzie takie proste – odparł zagadnięty podskarbi, a w jego głosie zabrzmiał dziwny ton. Flawiusz pokręcił głową. – Dlaczego? Czyżby Cecylian nie sprawował już swojego urzędu? – Owszem, owszem – tak przynajmniej mu się wydaje, a wraz z nim części wspólnoty. Pozostali oskarżają go o przynależność do lapsi. Ci podczas prześladowań załamali się i złożyli przysięgę. Ponadto kapłan, który udzielił mu święceń, ma być jednym z traditores, a ci z kolei wydawali święte Pisma. Flawiusz nie rozumiał. – I co z tego? Wiara chrześcijańska nakazuje przebaczyć nawet wrogom –
chyba bracia będą w stanie dojść do porozumienia… Fabrycjusz uniósł ręce. – Wybaczcie, panie, nie przystoi mi wydawać sądu w takich kwestiach. Tyle tylko, że jesteśmy tutaj, w Afryce, i o braterskiej więzi pomiędzy nimi nie ma co mówić. W tej chwili otwarły się drzwi, przez które ciężko sapiący słudzy wnieśli okutą skrzynię i na znak Flawiusza postawili ją na podłodze z czerwonego kamienia przed jego stołem. Fabrycjusz wyjął klucz, otwarł kłódkę i odchylił wieko. Wpadające przez otwarte okno promienie słońca odbiły się blaskiem w tysiącach złotych monet. Na widok takiego bogactwa obaj mężczyźni zamyślili się nieco. Wreszcie przemówił podskarbi: – Sam nie jestem chrześcijaninem, ale że namiestnik już od dłuższego czasu musiał się trapić tymi zwadami, zasięgnąłem i ja języka – wziął jedną z monet, obrócił w palcach, po czym wypuścił ją z brzękiem. – Wszystko zaczęło się przed dwoma laty po wyborze Cecyliana na synodzie w Carthago. Na prowincji, w Numidii, zwołano antysynod i ogłoszono nieważność wyboru, gdyż sakrament został udzielony przez osoby uważane za traditores, zdrajców wiary… – Sakrament? – dopytywał się Flawiusz. – Święcenia biskupie – wyjaśnił Fabrycjusz. – Na antysynodzie ogłoszono zdjęcie Cecyliana z urzędu oraz powołanie na jego miejsce niejakiego Maiorinusa. – W Treveri, skąd pochodzę, chrześcijanie spotkaliby się i doszli do porozumienia – oznajmił Flawiusz. – Tam, o ile wiem, prawie nie było prześladowań, które pozostawiłyby wiele rozgoryczenia. Tu natomiast jesteśmy w Afryce – Fabrycjusz uśmiechnął się z rezygnacją. – Ale nie chodzi tylko o zasadnicze kwestie wiary… – O co więc jeszcze? – zmarszczył czoło Flawiusz. – O władzę, osobiste ambicje, urażoną godność… – O bogowie – wyrwało się Flawiuszowi, do którego wreszcie zaczęło docierać, nad jaką przepaścią stanął. Podszedł do okna, spoglądając na miasto. Zatłoczone ulice kryły się jeszcze w cieniu, natomiast czerwoną dachówkę na budynkach oświetlało jaskrawe światło poranka. Nieco dalej widział turkusową taflę morza. Od jego powierzchni odbijało się słońce, a wiatr pędził przed sobą białe grzywy fal. Odwrócił się, przeciągając dłonią po włosach: – Kto lub co kryje się za tym? – Mówi się, że bogata wdowa ze wspólnoty w Carthago zwykła podczas liturgii całować kości męczennika, którego jednak tylko ona znała i czciła. Gdy Cecylian, wtedy prosty prezbiter, chciał tego zabronić, sprowadził na
siebie jej nienawiść. Zaczęła knuć przeciwko niemu intrygi i zbierać w swoim domu jego przeciwników. – Jakich przeciwników? – Po pierwsze niejakiego Donatusa, a przede wszystkim innego osobliwego członka Kościoła imieniem Lucyfer z Tyberiady. – Dlaczego osobliwego? Fabrycjusz podrapał się po głowie. – Powiadają, że torturowany za Galeriusza, nie ugiął się i nie złożył ofiary. W końcu zostawili go, gdy już leżał jak martwy. Jakimś sposobem udało mu się wykraść i przedostać do Afryki, gdzie pod rządami Maksencjusza nie prześladowano już chrześcijan. Odtąd nosi piętno nie tylko na ciele, lecz także pełen jest odrazy i pogardy dla tych, którzy nie cierpieli za wiarę dręczeni ostrzem miecza i rozpalonymi cęgami. Jeśli teraz cesarskie złoto dostanie się zwolennikom Cecyliana, tak pogardzanym przez niego lapsi, to tym bardziej rozpali to jego nienawiść. Słyszałem, że przeciwnicy Cecyliana chcą wysłać list do Konstantyna, ale te pogłoski to tylko cisza przed burzą – Fabrycjusz nachylił się nieco. – Nie powinniście się cofać przed żadnym środkiem i w razie potrzeby wezwać straż przyboczną namiestnika, żeby orężem zaprowadziła spokój i porządek… Flawiusz podszedł do swojego stołu i usiadł, wspierając głowę na rękach. – O bogowie, czy to się nigdy nie skończy… – wymruczał. Potem podniósł wzrok. – Przyjrzyjmy się teraz liście, a na jutro wezwijcie mi do pałacu tego Cecyliana. Dwa dni później Aqmat zajęła miejsce w lektyce. Zbliżała się Wielkanoc i w tym właśnie czasie chciała być pomiędzy swoimi braćmi w wierze. Flawiusza tak pochłonęła praca, że nieobecny duchem tylko skinął głową, gdy mu oznajmiła, że chce wziąć udział w liturgii. Po wielotygodniowych podróżach zatęskniła za ciepłem chrześcijańskiej wspólnoty, ciesząc się z możliwości podyskutowania z innymi o Piśmie Świętym. Przybywszy do miejsca, w którym się zbierano, poleciła tragarzom, aby zaczekali, i weszła do wnętrza wypełnionego szczelnie zgromadzonym tłumem. Przez szybki z mętnego szkła do podłużnej hali wpadało przytłumione światło, zaś w prostej, wieńczącej ją półokrągłej apsydzie połyskiwał stół z białego marmuru. Obok ustawiono mały drewniany podest oraz pulpit dla przemawiających. Aqmat rozejrzała się wokoło, zauważając ze zdumieniem, że zebrani to przeważnie ludzie pochodzący z najuboższych warstw. Obok drzwi tłoczyła się gromada czarno odzianych mężczyzn, co do których można było sądzić, że są grabarzami. Nagle poczuła się nieswojo w wyszywanej sukni i ze złotymi kolczykami w uszach, podczas gdy pozostałe
kobiety przesłoniły głowy chustkami z szarego płótna. Potem jednak dostrzegła służącego w pałacowym scriptorium ciemnoskórego chłopca o kręconych włosach i ucieszyła się z możliwości zamienienia kilku słów. Po kwadransie umilkły prowadzone rozmowy i oczy wszystkich zwróciły się ku prowadzonemu w stronę pulpitu mężczyźnie. Gdy Aqmat, stanąwszy na palcach, spojrzała na niego, z trudem udało się jej opanować okrzyk przerażenia. Ta ledwo kuśtykająca istota wspierana przez dwóch młodych ludzi świadczyła dobitnie, do czego jest zdolne ludzkie okrucieństwo. W prawej dłoni zostawiono mu jedynie mały palec, ponadto obcięto mu nos i uszy, a wargi tak okaleczono, że wystające zęby zdawały się szczerzyć w upiornym uśmiechu. Lewy pusty oczodół zarósł, natomiast prawe oko przyglądało się uważnie zebranym. Wystąpił młody diakon o różanych policzkach dziecka i wzniósł dłoń do góry. – Droga wspólnoto, nie muszę wam mówić, jak bardzo się cieszę, że Lucyfer z Tyberiady wyświadczy nam ten zaszczyt i wygłosi homilię wielkanocną. Cóż byłoby bardziej odpowiednie na ten dzień, gdy Jezus poniósł za nas wszystkich śmierć męczeńską, jak to, że światło wiary przyniesie nam ten, który sam cierpiał za prawdziwą wiarę? Cofnął się i nastała martwa cisza. – Drodzy bracia! – rozpoczął mówca – zebraliśmy się dzisiaj, aby uczcić Jezusa Chrystusa, który umarł na krzyżu dla naszego zbawienia. Wziął na siebie ciężkie brzemię grzechów tego świata, abyśmy uwolnieni przez chrzest od grzechu pierworodnego mogli dostąpić życia. Głos miał nieco syczący z powodu okaleczonych warg, więc Aqmat przesunęła się do przodu, aby lepiej rozumieć. – O, drodzy bracia, czy jednak okazujemy się godni tej Bożej łaski? Czy nasze postępowanie wolne jest odtąd od grzechu? Czy nie ma pośród nas takich, co ciągle jeszcze obcują ze służącymi bożkom? Więcej, z Żydami, choć synod w Eliberis już przed laty zakazał tego wiernym. Zamiast ich pozdrawiać i zaszczycać słowem, powinniście się odwracać niczym od zarazy! Czy mam mówić dalej i wymienić imiona? Wpił wzrok w kobietę, która upadła na kolana jęcząc: – Tak, przyznaję się do tej winy! Pomimo obciętych warg Lucyfer próbował się uśmiechnąć, co jednak jeszcze bardziej zniekształciło jego twarz. – Niektórzy mogliby powiedzieć: cóż w tym złego, że okazuje się życzliwość Żydom? Powiadam wam: wszystko, gdyż wzgardzili Jezusem Chrystusem! Przerwał, po czym podniósł głos. – Zabili Pana pośrodku Jeruzalem! Posłuchajcie tego wszystkie pokolenia ludów i zobaczcie, jak niesłychane morderstwo zdarzyło się w Jerozolimie,
mieście prawa, w hebrajskim mieście, w mieście proroków, w mieście uważanym za sprawiedliwe! Ten, który zawiesił ziemię w przestworzach, sam zawisnął na drzewie krzyża; ten, który rozpiął nieboskłon, sam został rozpięty. Zabito Boga, prawem Izraela pozbyto się króla Izraela! Lucyfer ponownie zamilkł i zaczerpnął tchu: – Ponieważ zabili Chrystusa, ponieważ podnieśli rękę na Pana, ponieważ przelali Jego drogocenną krew – nie ma dla nich poprawy, przebaczenia ani usprawiedliwienia! Do jakich jeszcze oszczerstw posuną się ci, którzy za pomocą fałszywych świadków oczernili Jezusa? Do jakich potwarzy nie posunęliby się ci ludzie, którzy powołując się na Boga, zwykli kłamać? Kaznodzieja uniósł prawicę, dźgając jedynym pozostałym palcem w powietrze: – Żydzi zbierają chóry lubieżników, gromady rozpasanych dziewek i ciągną cały teatr wraz z aktorami do synagogi, bo pomiędzy synagogą i teatrem nie ma żadnej różnicy. Synagoga to nie tylko teatr, ale dom sprzedajnych kobiet, jaskinia zbójców i schronienie nieczystych bestii, mieszkanie diabła. A nie tylko synagogi są domem zbójców, handlarzy i diabłów, lecz także same dusze Żydów! Klęcząca kobieta zalała się łzami, łkając raz po raz: – Litości, wyznaję mój grzech, przebaczcie mi… – aż wreszcie Lucyfer gestem dłoni wezwał ją do powstania. – Niech będzie ci przebaczone, jeśli szczerze żałujesz. Potem jego wzrok powędrował po zebranych, wydawało się, że na dłuższą chwilę zatrzymał się na Aqmat. – A czy nie brakuje i takich, którzy podobni są do psa wracającego ciągle do tego, co zwrócił? Którzy wciąż na nowo brukają Bożego Baranka nieczystościami swoich niedoskonałości, żeby potem przybrani w światowe szaty dumnie podnosić głowy, jak gdyby nic się nie stało? Ponownie wbił spojrzenie szarego oka w tłum wyraźnie zaniepokojony: – Po co cierpienia Jezusa Chrystusa? Po co męczeństwo niezliczonych świadków krwi za wiarę, skoro gdy tylko przeminęła burza, lapsi ośmielają się zakradać tylnymi drzwiami? Gdy rozpierają się przy stole Pańskim, więcej – w szalonym zaślepieniu ośmielają się sięgać po godność biskupią? Zamilkł na moment, po czym znowu podniósł głos: – Właśnie w tej chwili, jak mi doniesiono, Cecylian, który skomlał niegdyś w trakcie prześladowań niczym pies na widok kija, ten odstępca od prawdziwej wiary zjawił się u podskarbiego cesarza, aby położyć swe chciwe szpony na złotych dukatach, jakie należą się nam, prawdziwym męczennikom! Po tych słowach obecni w sali okazali jeszcze silniejsze zaniepokojenie, a
pojedyncze głosy zakrzyknęły: – Precz z Cecylianem! Mówca uniósł rękę, nakazując milczenie. – Po co, zapytuję was, w Augusta Treverorum cały chrześcijański legion przelał radośnie krew za Pana? Po co u początków prześladowań w Nikomedii pobożny diakon pogodnie zniósł męczeństwo, podczas tortur wysławiając Jezusa? Po co ja sam opierałem się oprawcom szatana, skoro droga ku łasce miałaby być tak wygodna i prosta? Już przy ostatnich zdaniach syczący głos w przejmujący grozą sposób wydał się Aqmat znajomy, lecz nie potrafiła powiedzieć, gdzie mogła go wcześniej usłyszeć. Przy aluzjach dotyczących okrucieństw, których sama była świadkiem, jej niepokój przemienił się w strach. Kto poza Aureliuszem mógłby o tym wszystkim wiedzieć? Ale ten bezlitosny prześladowca chrześcijan zapalonym kaznodzieją? Jak to możliwe? – Bracia w Chrystusie! – mówca ponownie przemówił, zagłuszając wszystkie rozmowy. – Ale to nie wszystko. Czuję, że dziś zakradła się pomiędzy nas obca, skalana ciężkim grzechem dusza! – Kto to? O kim mówisz? – rozległy się pytania. – Powiedz imiona. Pokaż nam ją! Lucyfer rozciągnął twarz w grymasie, który kiedyś byłby uśmiechem, odszedł od pulpitu i pokuśtykał ku ludzkiej ciżbie. – Czuję grzech – wysyczał. – Widzę jej zuchwałą twarz, jest blisko. Przy tych słowach jego okaleczona prawica wystrzeliła do przodu, a mały palec wskazał na Aqmat. – To ona! Ta kobieta należy do lapsi, więcej – jest jedną z traditores! Wydała powierzone jej święte księgi! Wyznaj, grzesznico, że tak było! Słysząc to, Aqmat poczęła drżeć niczym w gorączce. Widziała zniekształconą twarz, zarośnięty oczodół, dziurki po odciętym nosie, przebarwione dziąsła. Spuściła głowę, jęcząc bezradnie: – Tak… zrobiłam to, ale… Reszta utonęła w powszechnym rozgardiaszu. – Cud! Lucyfer ją rozpoznał! Sam Bóg napiętnował grzesznicę! Aqmat rozepchnęła stojących wokoło, chcąc jak najszybciej dostać się do wyjścia i słysząc za swoimi plecami drwiący głos mówcy: – O takich kobietach wspominał czcigodny Klemens Aleksandryjski, mówiąc: „Niewiastę na myśl o własnej naturze powinien ogarniać wstyd!”. Początkowo przepuszczano ją, jak gdyby miała trąd. Gdy jednak zbliżyła się do ciemno odzianych mężczyzn zgromadzonych koło drzwi, coraz więcej rąk wyciągało się ku niej, chwytając za suknię i obmacując wiszącą u pasa sakiewkę.
– Oto grzech ucieka przed słowem Pana – zaskrzeczał starszy mężczyzna, sięgając ku jej kolczykom. Aqmat odtrąciła jego dłoń, ale inne już pochwyciły jej trzos. – Czyń pokutę, nędznico! – wykrzyknął wysoki osiłek o niskim czole i krzaczastych brwiach, przepychając się ku niej. – Zabierzmy ją do katakumb! – Tak, niech okaże żal pomiędzy zmarłymi – wrzeszczała szpetna starucha, plując na Aqmat, która właśnie doszła do wyjścia. – Pomóżcie mi! – zawołała ku czekającym na nią na zewnątrz tragarzom. Podbiegło do niej dwóch muskularnych niewolników i zasłoniło ją. Grabarze odstąpili na chwilę, lecz gdy wsiadła do lektyki, zakutane w czarne opończe postaci podkradły się znowu. Szybko zaciągnęła zasłony, czując, że lektyka unosi się w górę, lecz nie rusza z miejsca. Zamiast tego w szparze pomiędzy nimi ukazywało się coraz więcej rąk; brudne, spracowane dłonie ze zrogowaceniami i czarnymi paznokciami, obmacujące jej odzienie niczym pająki. Posłyszała, jak niewolnicy krzyczą na tłum, aby ustąpił z drogi. Potem lektyka zachwiała się niczym statek na fali, zatrzeszczała i nachyliła, tak że Aqmat musiała się przytrzymać. Na koniec posłyszała odgłos pękającego drewna, upadła ciężko na ziemię i przewróciła się na bok, uderzając boleśnie głową o ramę. Zaczęła krzyczeć, słyszała swój własny głos błagający Boga o pomoc w potrzebie, gdy tymczasem jedna z kobiet śmiała się, chichocząc niczym hiena. Czerwona kula słońca unosiła się jeszcze nad rozciągającymi się po horyzont pagórkami, ale doliny już pogrążyły się w szarym cieniu. Cykały świerszcze, a lekki powiew wiatru kołysał makami, których kwiaty świeciły niczym purpurowe krople krwi na tle zielonej trawy. Na skalnym występie, plecami do słońca, zasiadło dwoje ludzi, spoglądając na morze z hukiem uderzające o brzeg u ich stóp. Mewy z krzykiem żeglowały nad nimi, a ich pochylone sylwetki zdradzały, że są starzy, być może zmęczeni. Przyglądali się w milczeniu bezkresnej wodnej tafli, pośrodku której dwumasztowiec o białych żaglach zmierzał ku Carthago. – Tego lata skończę sześćdziesiąt lat – odezwał się zatopiony w myślach mężczyzna, odgarniając z czoła dwa loki. – Czterdzieści lat temu jeden z przyjaciół, mający wówczas tyle lat, co dziś ja, opowiedział mi o swoim śnie… – Ulixes? – zapytała kobieta. Mężczyzna przytaknął, wyciągnął z tuniki miniaturę z pozłacanego szkła i spojrzał na wizerunek brodatego senatora. – Tu chciał zbudować dla siebie willę. Dokładnie w tym miejscu, wysoko na skale, żeby móc siadać w promieniach wieczornego słońca, czuć słoną morską
bryzę i czytać dzieła Seneki. – Zgromadził potrzebne fundusze – kontynuowała opowieść kobieta – i wtedy cesarz obarczył go ostatnią misją. Miała być ostatnia, a kosztowała go życie. Umilkła, przytulając się do męża, po czym odezwała się drżącym głosem: – Gdyby chłopiec ze scriptorium nie pobiegł do pałacu, a tobie nie udało się tak szybko wezwać straży, byłby to również koniec naszych marzeń. Flawiusz pogładził jej dłoń. – Najchętniej kazałbym ich wszystkich wyciąć do nogi, a zwłaszcza tego kapłana ze zgrają zabijaków przebranych za grabarzy. – Co by to dało, poza tym, że na chwilę zaspokoiłbyś chęć zemsty? – Aqmat spojrzała na niego ze smutkiem. – Komu by to pomogło, że wybuchłyby zamieszki i na nowo polałaby się krew? Jesteśmy w Afryce, nie zapominaj o tym. Flawiusz skinął w milczeniu głową. Jego prawa ręka przeciągnęła powoli po jej twarzy, dotykając zabliźnionej rany na policzku, śmiałych łuków brwi i drobnych zmarszczek. Wskazujący palec obrysował kontur rozciągających się w uśmiechu ust, przeciągnął delikatnie wzdłuż nosa aż do szmaragdowych oczu, które się zamknęły, gdy dotykał powiek. Wreszcie ona złożyła wargi, całując jego dłoń. – Kocham cię – wyszeptał ledwo słyszalnym głosem i musiał odchrząknąć, gdyż łzy o mało nie stłumiły mu głosu. – Nawet jeśli czasami głupio postąpiłem, byłem czymś zaślepiony lub cię zraniłem. Proszę, wybacz mi. – Ja też cię kocham. Od czterdziestu lat nie przestaję cię kochać – wyszeptała. – Jeśli zechcesz tu pozostać, żeby sprawować urząd prokonsula, stanę u twego boku. Flawiusz wstał powoli, przeciągając się. Wiatr wzmógł się nieco, nadymając żółtą tkaninę jego płaszcza. Przeszedł kilka kroków i stanął na krawędzi skały. Spojrzał w dół, gdzie kotłowały się spienione fale, po czym odwrócił się ku zachodzącemu słońcu znikającemu właśnie za pagórkami. Przymknął na chwilę oczy, a potem pokręcił głową. – Nie – odparł spokojnie. – Wszystko ma swoją cenę, jak zwykł mawiać Ulixes. Cenę, której nie jest już warte. A kiedy osiągnie się już tę świadomość, trzeba tak postąpić – nawet ryzykując ściągnięcie na siebie niechęci możnych tego świata. Ulixes często o tym wspominał, ale zawiódł w decydującej chwili. Wziął Aqmat w ramiona. – Zebraliśmy dość pieniędzy, nasze dzieci idą swoimi drogami. Gdy jesteśmy młodzi, myślimy, że mamy mnóstwo czasu. A potem mijają dni, biegną miesiące i przelatują lata, aż wreszcie nic nie pozostaje z tego – zdawałoby się – niewyczerpanego skarbu życia – Flawiusz spojrzał żonie w oczy. – Tego, co
nam pozostało, nie chcę zmarnować na polityczne gierki i intrygi. Dlatego złożę urząd i wrócę wraz z tobą do Treveri. Aqmat uśmiechnęła się. – Tylko Bóg wie, czy pozostały nam lata, miesiące czy jedynie dni, które spędzimy razem. Natomiast ja wiem, że delektować się będę każdą chwilą!
EPILOG Starość jest niczym ostatni akt w teatrze. Nie możemy dopuścić do tego, byśmy się znużyli. CYCERO Dioklecjan zmarł w grudniowy dzień 313 r., samotny i duchowo zagubiony, dręczony wspomnieniami z przeszłości. Pochowano go w pałacowym mauzoleum w sarkofagu z porfiru, na który nałożono zasłonę z purpury – symbol minionej potęgi. Nie musiał więc oglądać, jak wyniesiony przez niego do godności cezara Licyniusz każe ścigać po całym Imperium wdowę po nim Pryskę i jego córkę Galerię, o której rękę na próżno się starał, i ściąć je w Tessalonice. Wzniesiona przez niego rezydencja ożyła raz jeszcze, służąc za schronienie dworowi innego władcy na uchodźstwie. W 475 r. wygnany z Rzymu cesarz Juliusz Nepos uciekł do Dalmacji, zamieszkując odtąd w pałacu Dioklecjana. Pięć lat później został tam otruty – najprawdopodobniej za namową niejakiego Glyceriusza, którego Nepos pozbawił szans na wstąpienie na tron cesarski i pod przymusem uczynił biskupem pobliskiej Salony. W 324 r. dzięki pomocy najstarszego syna Kryspusa Konstantyn, pokonując Licyniusza, zdobył w Imperium jedynowładztwo. Dwa lata później żona Konstantyna Fausta oskarżyła młodego mężczyznę o nieobyczajne zbliżenie, na co cesarz kazał go zgładzić w Pietas Julia, nawet nie wysłuchawszy. Gdy matka imperatora Helena odkryła nieco później całą intrygę, Konstantyn rozkazał udusić Faustę w łaźni. Nie rehabilitował jednak swojego syna. Pałac w Treveri, gdzie zamieszkiwał Kryspus z młodą żoną Heleną, został zburzony, a na jego miejscu wzniesiono duży kościół. W trakcie prac renowacyjnych prowadzonych w dzisiejszej katedrze archeolodzy odkryli fragmenty fresków sufitowych przedstawiających portrety rodziny cesarskiej. W jedenastym stuleciu odnaleziono w okolicach Marseille grobowiec cesarza Maksymiana. Jak donoszą kroniki, arcybiskup Raimbald z Arles polecił dobrze zachowane szczątki prześladowcy chrześcijan wrzucić wraz z kosztownościami do morza, które odtąd ma się w tym miejscu intensywnie burzyć.
POSŁOWIE Połowę stulecia pomiędzy objęciem władzy przez Dioklecjana a śmiercią Konstantyna można porównać do zawiasów: obie części łączą się ze sobą, lecz zmienia się kierunek – a wraz z nim problematyka historycznie poprawnego przedstawienia. Odnośnie do osoby Dioklecjana nie dysponujemy żadną współczesną mu biografią, a życie Konstantyna opisują chrześcijańscy apologeci (Laktancjusz, Euzebiusz). Obaj władcy zapisali się natomiast w historii. Na gruzach pięćdziesięcioletniej władzy sprawowanej przez żołnierzy Dioklecjan wzniósł swoje państwo zorganizowane jako dominat. Tym samym zapewnił Rzymowi panowanie na dalsze stulecie – dopóki wraz z napaściami całych szczepów germańskich nie pojawiło się zagrożenie, z którym nie mogła już sobie poradzić władza centralna. Podczas tego kryzysu poddani zrobili to, do czego przywykli przez stulecia: zgięli karki, przyglądając się zmianom na tronie, nie ruszywszy nawet palcem w obronie zachodniego Imperium. Konstantyn był z jednej strony ostatnim tetrarchą, który przejął Dioklecjanową politykę boskiego wywyższenia władzy cesarskiej, z drugiej jednak – z jego imieniem wiążą się brzemienne w skutki reformy. Z nową stolicą Konstantynopolem, twierdzą pomiędzy kontynentami, wschodnia część Imperium otrzymała centrum, które spoiło jego siły i istotnie przyczyniło się do tysiącletniego dalszego istnienia. Rzym natomiast z metropolii obracał się powoli w porośnięte trawą morze ruin. Najistotniejsze okazało się wszakże wsparcie przez Konstantyna chrześcijaństwa. Prowadzona przez niego polityka zapewniła jednak wolność wyznaniową w Cesarstwie Rzymskim tylko na kilka lat. Już za panowania jego syna prześladowano innowierców, a ćwierć wieku później zabroniono wszelkich kultów pogańskich. Zainicjowana przez Konstantyna tradycja chrześcijańskiego cesarstwa przetrwała jako ponadnarodowa idea państwa pod postacią Świętego Cesarstwa Rzymskiego do 1806 r. Rozdział 1 Rzymski nóż kieszonkowy z rękojeścią w kształcie małpy znaleziono w Weilheim. W Rheinbach-Flerzheim udało się odkryć pozostałości po posiadłości ziemskiej z przebudowanym na burgus spichrzem, który przetrwał nawałnicę najazdu Franków z 275 r.
Rozdział 2 Przejęcie władzy przez Dioklecjana – podobnie jak i związaną z nią wyrocznię – przekazuje Historia Augusta z IV wieku. Pozostałości dwóch młynów wodnych zlokalizowano w Loesnich, zaś rodzaj starożytnej rzymskiej „baterii” wodociągowej w Pettinesca/Biel (Szwajcaria). Miejsce świętowania przez Maksymiana objęcia konsulatu nie zostało ustalone, jako najbardziej prawdopodobne przyjmuje się Moguncję. Rozdział 3 Okolicznościowa mowa wygłoszona przed wypłynięciem floty inwazyjnej przeciwko Brytanii zachowała się w postaci anonimu. Przetłumaczyłem jej tekst, nadając jej rytm swoistego wykładu. Poeta Auzoniusz wzmiankuje w IV w. o znajdujących się nad Mozelą tokarniach. Skórzane spodenki noszone przez Aqmat w jednej ze scen znaleziono w tej samej okolicy, zaś kości niewielkiego pieska w Xanten. O męczeństwie legionu tebańskiego wspomina się już w pierwszych przekazach, natomiast nieprawdopodobne wydaje się prześladowanie umotywowane głównie religijnie, na pewno zaś wykluczyć można egzekucję całego legionu. Opierając się na ówczesnych relacjach o męczeństwie żołnierzy (Maksymilian, Marcellus), przedstawiłem jedynie możliwą eskalację. Rozdział 4 W Fishbourne (Wielka Brytania) znajduje się willa, która w 296 r. padła pastwą płomieni; jej związek z Allektusem jest fikcyjny. Wszystkie imiona są historyczne. O Karauzjuszu wiemy niewiele, o Allektusie prawie nic; pomimo to podjąłem próbę szkicu, na ile umożliwiały to dostępne źródła. Karauzjusz korzystał z pomocy najemników frankońskich. Czy – podobnie jak inni rzymscy cesarze – wierzył w astrologię, nie wiadomo. Resztki cyrku w Colchester odkopano w 2004 r., zaś skorupę przedstawiającą gladiatora w „stringach” odnaleziono w 2005 r. koło Piercebridge (Wielka Brytania). Rozdział 5 W Epfach odkryto kości wielbłąda z 300 r. po Chrystusie. Cytowane ceny pochodzą z zachowanego edyktu. Tkaniny azbestowe opisuje Pliniusz jako pochodzące z północnych Indii; w źródłach chińskich wymienia się je jako rzymskie towary handlowe; pojawia się w nich także adnotacja o zachodnim podróżniku imieniem Herakliusz z 284 r. po Chrystusie. Reakcji chrześcijan na edykt manichejski tradycja nie przekazuje, lecz biorąc pod uwagę nienawiść do konkurencyjnej religii, nie zakładałem solidarności. Początek
prześladowań opisuje w ten sposób Laktancjusz. Treść homilii fikcyjnego biskupa Efrema zaczerpnąłem z cytowanych dzieł współczesnych przedstawicieli Kościoła, zakończenie zaś („Chwała ci…”) to autentyczne słowa biskupa Efrema (IV w.). W scenie w więzieniu skorzystałem z opisu męczeństwa Perpetuy. Słowa Dioklecjana wypowiedziane podczas rozmowy z Flawiuszem zaczerpnięto ze współczesnego mu, choć niepewnego źródła. Pałac Dioklecjana to stare miasto w Splicie, mauzoleum władcy przebudowano na katedrę. Rozdział 6 Rozważania Konstantyna w trakcie rozmowy z Flawiuszem są fikcyjne, ale odpowiadają jego sposobowi działania. Kamienny statek do transportu wina pochodzi z jednego z grobowców w Trewirze i wydobyto go z fundamentów kasztelu w Neumagen. Opisywana tablica astrologiczna została znaleziona w studni w Grand (Francja). Świadectwa historyczne poświadczają istnienie biskupa imieniem Lucyfer (IV w.); antysemickie sformułowania homilii pochodzą z pism Melitona z Sardes, Jana Chryzostoma oraz Ambrożego z Mediolanu. Fanatyczni chrześcijanie znani jako donatyści wprawili swego czasu w przerażenie całą Afrykę. W IV w. wzmiankuje się o pielęgniarzach chorych używanych jako bojówki kościelne. Tło historyczne niniejszej książki bazuje na zbyt wielu źródłach, aby wspomnieć tu o wszystkich. Stąd też podaję tylko najważniejsze, przede wszystkim zaś podstawowe dzieło profesora W. Kuhoffa, Cesarz Dioklecjan. Historyczne znaczenie tetrarchii. Wobec autora czuję się zobowiązany do szczególnej wdzięczności za poświęcony mi i moim pytaniom czas. Przy interpretacji oraz czasowym uporządkowaniu spornych historycznie wydarzeń posłużyłem się jego wskazówkami. Wielce pomocne dla mojego obrazu późnej starożytności okazały się szczególnie następujące pozycje: W. Dahlheim, An der Wiege Europas, A. Demandt, Geschichte der Spätantike oraz N. Faulkner, The decline and fall of Roman Britain, której zawdzięczam wiedzę o interesującej mnie epoce na mglistej wyspie. Panowanie uzurpatora w Brytanii opisuje wyczerpująco P.J. Casey w książce Carausius and Allectus. The British Usurpers; młyny wodne przedstawiono w Ö. Wikander (wyd.), A Handbook of Ancient Water Technology, mowa pochwalna w rozdziale 3. pochodzi z pracy C.E.V Nixon i B.S. Rodgers, In praise of later Roman emperors: the Panegyrici Latini. Prawdziwą kopalnią wiedzy na temat codziennego życia Rzymian okazały się prace K.-W. Weebera, np. Alltag im alten Rom. Das Leben in der Stadt oraz Das Landleben. Wypowiedzi Ojców Kościoła zaczerpnąłem z K. Deschners,
Kryminalna historia chrześcijaństwa oraz E. Endress, Die gelbe Farbe. Wyrażam ponadto serdeczne podziękowanie Bernhardowi Walterowi Kaempfowi, który przy omawianiu rękopisu okazał się zarówno zaangażowanym, jak i biegłym językowo krytykiem. Frank Stefan Becker
MIASTA I KRAINY Abodiacum Epfach Ad Decem Detzem Agaunum St. Maurice w kantonie Wallis w Szwajcarii Alexandria Iskenderija (miasto w Dolnym Egipcie) Antiochia Antakya (Turcja) Aque Sulis Bath (Wielka Brytania) Arbor Felix Arbon (Szwajcaria) Arelate Arles (Francja) Aspalathos Split (Chorwacja) Augusta Treverorum; Treveri Trier Augustodunum Autun (Francja) Batawowie szczep u ujścia Renu Batavis Passau Beda Bitburg Berytus Bejrut (Liban) Bononia/Gesioracum Boulogne (Francja) Borbetomagus Worms Brigantium Bregencja (Austria) Brukterowie szczep na północnym wschodzie Dolnej Nadrenii Byzantium Stambuł (Turcja) Caesaromagus Chelmsford (Wielka Brytania) Caledonia Szkocja Calleva Atrebatum Silchester (Wielka Brytania) Cambodunum Kempten Camulodunum Colchester (Wielka Brytania) Carnuntum ruiny w okolicy Deutsch-Altenburg (Austria) Carthago ruiny w okolicy Tunisu (Tunezja) Castellum Mattiacorum Kastel/Moguncja Castrum Rauracense/ Augusta Raurica Kaiseraugust (Szwajcaria) Colonia (Claudia Ara Agrippinensis) Kolonia Corduba Kordoba (Hiszpania) Dacja dzisiejsza Rumunia Didyma ruiny w zachodniej Małej Azji (Turcja) Divitia (Kolonia) Deutz
Divodurum Metz (Francja) Dubris Dover (Wielka Brytania) Eboracum York (Wielka Brytania) Eliberis Elvira koło Granady (Hiszpania) Gades Kadyks (Hiszpania) Gereisa Ghirza (Libia) Grannus Grand (Francja) Helvetia dzisiejsza Szwajcaria Hibernia Irlandia Hispania Hiszpania i Portugalia Illyricum Ilyria – dzisiejsza Słowenia i północna Chorwacja Iuvavum Salzburg (Austria) Karia kraina w zachodniej Małej Azji (Turcja) Ktesiphon stare perskie miasto koło Bagdadu (Irak) Lemanis Lympne (Wielka Brytania) Leptis Magna ruiny w Trypolitanii (Libia) Limes rzymskie umocnienia graniczne Lingona Langres (Francja) Londinium Londyn (Wielka Brytania) Lopodunum Ladenburg Lucania Basilikata (kraina w południowej Italii) Lugdunum Lyon (Francja) Lutetia Paryż (Francja) Massilia Marsylia (Francja) Mediolanum Mediolan Mogontiacum Moguncja Nikomedia Izmit (Turcja) Noviomagus Neumagen Noviomagus Regensium Chichester (Wielka Brytania) Numidia prowincja w dzisiejszej Algierii Palmira Tadmor, ruiny w Syrii Panonia dzisiejsze Węgry Pietas Julia Pula (Chorwacja) Piktowie szczep w Szkocji, miał zwyczaj malowania ciała Portus Ardurni Portchester (Wielka Brytania) Raetia Recja, dziś południowa Bawaria Regulbrium Reculver (Wielka Brytania) Rhenus Ren Rotomagus Rouen (Francja) Rutupiae Richborough (Wielka Brytania)
Sirmium Sremska Mitrovica (Serbia) Thamesis Tamiza Thessalonica Saloniki (Grecja) Tiberias Tawarije (Izrael) Tolosa Tuluza (Francja) Trypolitania północno-zachodnia część Libii Ulpia Traiana Xanten Vectis Isle of Wight (Wielka Brytania) Veh-Szapur Bischapur, miasto koło Shiraz (Iran) Verulamium St. Albans (Wielka Brytania) Vindonissa Windisch (Szwajcaria) Volubilis ruiny koło Meknes (Maroko)
SŁOWNICZEK Agens in rebus w późnej starożytności agent cesarski Ala „Skrzydło”, rzymska jednostka jazdy, ok. 500 jeźdźców Aper „Dzik” Archiatrus osoba zajmująca się leczeniem Artemon kwadratowy żagiel na bukszprycie rzymskich okrętów wojennych Atrium otoczony kolumnami dziedziniec wewnętrzny Augur kapłan wróżący przyszłość z lotu ptaków Aureus złota rzymska moneta (ok. 6,5 g) Balista machina wojenna Benefiziarieres rzymska policja drogowa Burgus umocniona wieża Byrrus (britannicus) krótki płaszcz z kapturem Caldarium gorąca część term Caseus ser Catillina przywódca nieudanego spisku w Rzymie w 62 r. przed Chrystusem Carruca czterokołowy pojazd podróżny Cardo Maximus główna ulica miasta na osi północ-południe Caupo właściciel gospody Centurio setnik legionu Centurio classicus zwierzchnik wojskowy okrętu wojennego Chaldejczyk Babilończyk; równoznaczne z wróżbitą Circus tor wyścigowy Collegium cech/spółka rzemieślników Comes Sacrarum Largitionum najwyższy władzą urzędnik/minister odpowiedzialny za finanse i dary państwowe Comissatio męski wieczór Cucullus galijski płaszcz z kapturem Cursus publicus poczta państwowa Dammatio ad bestias śmierć na arenie w paszczach dzikich zwierząt Dammatio memoriae wymazanie wszelkiej pamięci Decimatio dziesiątkowanie, zabicie co dziesiątego Decumanus maximus główna ulica miasta na osi wschód-zachód Dekurion członek rady miasta Denar srebrna moneta rzymska Diecezja jednostka administracyjna kilku późnorzymskich prowincji Dies Iovis dzień Jowisza (czwartek)
Dies Lunae dzień księżyca (poniedziałek) Dies Saturnis dzień Saturna (sobota) Dies Veneris dzień Wenus (środa) Diploma dokument poświadczający pełnomocnictwo Donar bożek germański Donativum dar pieniężny dla żołnierzy Duumwir, l. mn. duumwirowie jeden z dwóch burmistrzów, burmistrzowie Dux dowódca wojska (stopień wojskowy) Edykt rozporządzenie Edyl (aedyl) urzędnik miejski o uprawnieniach policyjnych Episcopus biskup Eques jeźdźcy Frigidarium część term z basenami z zimną wodą Frumentarius agent cesarski w III w. po Chrystusie Galaci szczep celtycki zamieszkujący okolice Ankary (Turcja) Garum korzenny sos rybny Gubernator sternik; na statku handlowym również kapitan Hades królestwo zmarłych Hekate bogini czarnej magii Heretycy, herezja kacerze, kacerstwo Hypokaustum ogrzewanie podłogowe Idy dni w połowie miesiąca Insula kwartał mieszkalny w mieście Kairos Bóg przypadku i okazji z lokiem do schwytania Kataphraktos ciężka jazda pancerna wzorowana na perskiej Kodeks księga złożona z kart Kolon drobny dzierżawca Kurator nadzorujący finanse miejskie Kwestor podskarbi miejski Lapsi chrześcijanie, którzy złożyli ofiarę cesarzowi Lary bóstwa domowe Legion rzymska jednostka wojskowa licząca w IV w. ok. 1000 żołnierzy Leuge galijska miara odległości (2,2 km) Liburna lekki rzymski okręt wojenny Luna bogini księżyca Lupanar dom uciech Lusoria lekki jednorzędowy statek wiosłowy z żaglem Mansio gospoda państwowa (stacja pocztowa) Milia (passuum) 1000 podwójnych kroków = 1,48 km (stąd mila)
Nauarchus marynarski dowódca okrętu wojennego; sternik Nimbus aureola Nummularius mincerz Nux orzech (tutaj: gra dziecięca) Officium gabinet do pracy Optio zastępca centuriona Ordo equester stan rycerski Partowie dynastia perska (II w. przed Chrystusem – III w. po Chrystusie) Phalera medal za męstwo Pilum oszczep Popina gospoda Pretorianie elitarna jednostka cesarska Principium główny gmach obozu legionowego Prokonsul namiestnik diecezji Prokurator zarządzający finansami prowincji Retiarius gladiator walczący za pomocą sieci Sextarius miara pojemności, ok. 0,55 l Sol Invictus Słońce Niezwyciężone – bóstwo rzymskie Stabulum gospoda dla podróżnych Styks rzeka na granicy królestwa zmarłych Swebowie (Swewowie) szczep germański (stąd: Szwabowie) Tepidarium letnia część term Terminalia święto Terminusa, bóstwa znaków granicznych Terra sigillata nazwa nowoczesnej, czerwonej, często ozdobnej ceramiki Traditores „zdrajcy”, chrześcijanie, którzy wydali święte księgi Triclinium łoża do ucztowania ustawione w podkowę Uncjała używane od III w. duże litery Vexillatio część legionu Vicarius zarządzający diecezją, tzn. kilkoma prowincjami Vicomagistri w III w. nadzorujący sprawowanie kultu Vigiles straż miejska Vir clarissimus zwrot pod adresem senatora (tytuł)
POSTACI (W KOLEJNOŚCI WYSTĘPOWANIA) Berus – żołdak frankoński w rzymskiej jeździe Flawiusz Verecundus – cesarski zarządca finansów w Augusta Treverorum Aqmat – jego żona; córka kupca z Palmiry Primus Verecundus – ojciec Flawiusza, niegdysiejszy legionowy mistrz budowlany Olus – Galijczyk; kucharz, przyjaciel Flawiusza Faustyna – jego żona; dawna nałożnica Flawiusza Ezuwiusz – nieślubny syn Faustyny Aleksander, Lucjusz, Lucylla – dzieci Flawiusza i Aqmat Ulixes Gabinus Aquila – zmarły przyjaciel Flawiusza Askaryk – syn wodza galijskiego Juliusz Verecundus – zarządca majątku ziemskiego, przyrodni brat Primusa Druzylla – jego żona, właścicielka dóbr ziemskich Tercjusz Saturnus – handlarz winem i radca miejski w Augusta Treverorum Tytus Aeliusz Visperinus – spekulant finansowy i radca miejski w Augusta Treverorum Marek Aureliusz Fortunatus – żądny władzy wyzwoleniec Waleriusz Aulucencjusz – handlarz i radca miejski w Augusta Treverorum Palmacjusz – chrześcijański burmistrz w Augusta Treverorum Rikcjusz Varus – prefekt w Augusta Treverorum Tyrsus – setnik chrześcijański Ungario – germański znajda w Brytanii Trozja – służąca, jego przybrana matka Chraucjusz – Bataw, żebrak-inwalida w Londinium Paresorios Theodulos – podejrzany lekarz w Brytanii Marchiusz Metusan – mąż Lucylli Verecundus z północnej Afryki Efrem – biskup Tessaloniki Hierokles – namiestnik i wróg chrześcijan na dworze Dioklecjana Cecylian – biskup Kartaginy Lucyfer z Tyberiady – fanatyczny męczennik
TABLICA CHRONOLOGICZNA 259–274* galijscy uzurpatorzy Postumus, Wiktoryn, Tetrykus 270–275 Aurelian cesarzem, zamordowany przez swoich oficerów 275* narodziny Konstantyna († 337), napaść Franków 275–282 cesarze Tacyt, Florian i Probus 282–283 cesarz Karus mianuje swoich synów Numeriana († 284) i Karynusa († 285) współregentami 284–305 Dioklecjan cesarzem (augustus), rezyduje w Izmicie, wznosi w Splicie pałac jako rezydencję na starość 285 powstanie Bagaudów w Galii, stłumione przez Maksymiana, który zostaje cesarzem juniorem (cezar) 286* Karauzjusz uzurpatorem w Brytanii († 293) 286 mianowanie Maksymiana współcesarzem 287 Maksymian w Moguncji*, napadnięty przez Germanów podczas obejmowania urzędu konsula; budowa mostu, wyprawa odwetowa 288* budowa floty przeciwko Karauzjuszowi, m.in. w Trewirze 289* zagłada floty Maksymiana 293 Konstancjusz i Galeriusz cesarzami juniorami (cezarami) 293 Karauzjusz ginie z ręki Allektusa († 296) 296* Konstancjusz zdobywa Brytanię i ratuje Londyn 301/302* edykt o maksymalnych cenach, edykt przeciwko manichejczykom 303 początek prześladowania chrześcijan (do 311) 305 abdykacja Dioklecjana i Maksymiana; Konstancjusz i Galeriusz zostają nowymi augustusami; nowymi cezarami zostają mianowani Flawiusz Sewer i Maksymian 306 śmierć Konstancjusza w Yorku, Konstantyn zostaje ogłoszony cezarem; Maksencjusz uzurpatorem w Rzymie († 312) 308 spotkanie cesarzy w Carnuntum, detronizacja Maksymiana 310* Maksymian przywdziewa purpurę, śmierć w Marsylii 312 Konstantyn pokonuje pod Rzymem Maksencjusza 313 edykt tolerancyjny; walki frakcji chrześcijańskich w Afryce 326 śmierć Kryspusa i Fausty, założenie Konstantynopola * data lub wydarzenie sporne