Andrzej Pilipiuk Norweski dziennik Tom 1 Ucieczka Fabryka Słów Lublin 2005 Pewne postacie i zdarzenia są autentyczne. Niektóre nazwy geograficzne oraz...
12 downloads
15 Views
870KB Size
Andrzej Pilipiuk
Norweski dziennik Tom 1
Ucieczka
Fabryka Słów Lublin 2005
Pewne postacie i zdarzenia są autentyczne. Niektóre nazwy geograficzne oraz część szczegółów umożliwiających identyfikację zmieniono. Wszelkie poszukiwania opisanych miejsc i osób uznać należy za niewskazane, a w wielu przypadkach za śmiertelnie niebezpieczne.
Prolog
Drewniane budynki, gdy przez dłuższy czas stoją puste, szybko niszczeją. Niekiedy wystarcza kilka miesięcy, aby całkiem solidna konstrukcja zaczęła się rozsypywać. Na północ od miasta Bodø w norweskiej Laponii stał nad brzegiem morza taki właśnie drewniany dom. Dom wzniesiono na szczycie niewysokiego urwiska, od tyłu otaczał go las. Stał pusty przez trzy lata. Zimą mróz trzymał go w stalowym uścisku, lecz gdy nadchodziła wiosna, będąca w tej części świata porą wichrów, deski zaczynały ponuro klekotać, a wiązania belek skrzypiały pod uderzeniami nawałnicy. Wiatr wdzierał się szparami do wnętrza i hulał po pokojach. Deszcz wpadający przez dziurawy dach powodował zacieki na ścianach. Na podłodze pojawiła się gdzieniegdzie pleśń. Nikt tu nie zaglądał... Dom konał. *** Wojsławice, woj. chełmskie. Kilka lat wcześniej. Dwadzieścia cztery kilometry na południe od Chełma, przy szosie prowadzącej na Zamość, leżą Wojsławice. Na co dzień - niewielka, senna, prowincjonalna wioska. Kiedyś stanowiła ważny ośrodek, jednak utraciła prawa miejskie po powstaniu styczniowym. Utrata praw nastąpiła głównie za sprawą niejakiego Hanusza Paczenki, który, mimo iż był prostym chłopem, zebrał spory oddział i w okolicach miasteczka stoczył zwycięską potyczkę z Rosjanami. Pech chciał, że nieliczni ocaleni z pogromu wrócili jakiś czas później, wiodąc za sobą doborowe oddziały w celu ukarania buntowników. Hanusz Paczenko pozostał na posterunku i miał okazję stać się pierwszym, lecz nie ostatnim członkiem rodu, który poległ w walce. Jego sukcesorom zdarzało się to odtąd często. Jedynie wysokiemu przyrostowi naturalnemu zawdzięczać należy fakt, że ta szlachetna rodzina nie została doszczętnie wytępiona. Pod koniec XX wieku pewni jej przedstawiciele odegrali swoją skromną rolę w tworzeniu historii. Przez pięć pokoleń Paczenkowie trzęśli wsią i okolicą. Chętnie angażowali się w rozliczne burdy o charakterze zarówno lokalnym, jak i międzynarodowym. Nie do końca zdefiniowana przynależność narodowa sprawiła, że po zakończeniu drugiej wojny światowej wszyscy niemal przedstawiciele rodziny wylądowali daleko za kołem podbiegunowym i przez następne lata rzadko dawali oznaki życia. W Wojsławicach, a
raczej w otaczających wieś lasach, pozostał tylko Józef. Wykopane w ścianach lessowych wąwozów bunkry opuścił dopiero po amnestii w 1956 roku. Rodzina cieszyła się odpowiednią renomą. Mieszkańcy Wojsławic snuli przy wódce opowieści o kilkunastu spalonych chałupach, o kilku osobach, które usiłowały bruździć i zniknęły jak kamień rzucony w wodę. Byli i tacy, co mówili szeptem o zakopanych w ogrodzie Paczenków nieboszczykach, wśród których znajdować się mieli czterej gestapowcy, trzej folksdojcze oraz kilku pracowników NKWD i UB. Gdy stary Józef wyszedł z lasu, poprzedzała go tak ponura sława, że Polak, który zajął jego gospodarstwo, w ciągu kilku godzin spakował cały dobytek i rodzinę na wóz, po czym zniknął. Józef nie ścigał go. Miejscowa milicja nie miała jakoś odwagi przekopać ogrodu. Fakt, że przez czterdzieści, wówczas, lat istnienia posterunku w miasteczku bez śladu zniknęło także kilkunastu jego pracowników, działał odstraszająco. Ale w połowie lat osiemdziesiątych w Wojsławicach nie było już Paczenków... W roku, w którym rozgrywają się opisane poniżej wypadki, wskutek ludzkiego niedbalstwa i nikłych środków finansowych, przeznaczonych na renowację starego systemu rowów melioracyjnych, odprowadzających nadmiar wody z leżących na północ od osady łąk, nastąpił powrót do stanu sprzed melioracji. Pastwiska zamieniły się tej wiosny w obrzydliwe trzęsawisko, które w środku lata zdążyło jedynie odrobinę podeschnąć. Nieopodal siedziby kółka rolniczego droga prowadząca do Chełma rozwidla się. Stoi tam tabliczka: CZARNOŁOZY 2 KM Od tabliczki na zachód biegnie nitka asfaltowej szosy, tak wąskiej, że gdy dwa kombajny mają się na niej minąć, zbiega się okoliczna dzieciarnia i przyjmuje zakłady, który z nich wyląduje w rowie, choć gwoli ścisłości należy zaznaczyć, że najczęściej sytuacja jest remisowa. Po lewej stronie szosy leżą wspomniane wyżej łąki, po prawej - pola sięgające lasu. Mniej więcej w połowie drogi od tabliczki do wsi znajduje się niewielki suchy cypel, wcinający się kilkadziesiąt metrów w bagno. To właśnie miejsce wybrali sobie na obóz harcerze. Nie wnikając w ich przynależność do jakiegoś konkretnego hufca, wystarczy powiedzieć, że zachowywali się w sposób uwłaczający dobremu imieniu swojej organizacji. Palenie i picie można by im ostatecznie wybaczyć, ale druhowie popełnili szereg innych czynów, nie do końca akceptowanych przez społeczeństwo, jak na przykład wyprawa na jabłka (oczywiście cudze) w środku nocy czy udział w zabawie wiejskiej. Takie imprezy
urządzano we wsi raz na jakiś czas, to znaczy, gdy organizatorom udało się wmówić miejscowej milicji, że ta potańcówka nie będzie miała podobnie burzliwego przebiegu, jak dotychczasowe. Zapewnienia były zazwyczaj gołosłowne, bowiem ludzkości nie udało się jeszcze opracować metody uspokajania bawiącego się tłumu. W każdym razie ta zabawa była typową miłą imprezą folklorystyczną. W ruch poszły łańcuchy od krów, butelki, ponadto rozebrano kilka okolicznych płotów. Harcerze jednak nie uszanowali miejscowych zwyczajów i użyli gazu łzawiącego, co wywołało wśród tubylców skrajne oburzenie, bo jak to tak można, atakować ubecką bronią masowej zagłady na zupełnie spokojnej dyskotece. Tak więc już następnego dnia padła propozycja, aby podłych wrogów pozbawić skalpów. Propozycja spotkała się z wyjątkowo życzliwym przyjęciem. Noc była ciepła i bezksiężycowa. Nad bagnem snuły się mgliste opary. Dwaj wartownicy patrolowali granicę obozowiska. Nic nie wskazywało na to, by harcerzom groziło jakiekolwiek niebezpieczeństwo. - Nudno, cholera - powiedział wyższy z wartowników. - Nudno - potwierdził zagadnięty i ziewnął. Odwrócił się w stronę łąki i nagle poczuł, że serce zjechało mu do gatek. - O kur...czątko! - zdołał wykrztusić. Widok, który ukazał się jego oczom, był przerażający i fascynujący zarazem. Przez łąki galopowała na koniach banda miejscowych. W łapach trzymali pochodnie. Wartownik porwał sygnałówkę i zatrąbił na alarm. Tubylcy odpowiedzieli skowytem tak strasznym, że kilku mniej odważnych druhów zaszyło się w krzakach koło latryny. Zastępowy wybiegł z namiotu z rakietnicą w dłoni. Na widok nadciągającej „kawalerii” zbladł, zaraz jednak opanował chęć natychmiastowej ucieczki. Wypalił racę w stronę wrogów. Szczęściem nikogo nie trafił, ale udało mu się spłoszyć większość koni. Jeźdźcy stracili kilka cennych minut na ich uspokajanie i ponowne formowanie szyku. Przepadła przewaga zaskoczenia. Wreszcie dopadli celu. Jednolita dotąd grupa rozdzieliła się na kilka mniejszych, które opanowały natychmiast kuchnię, magazyn i latrynę. W wielu miejscach obozu wywiązała się walka wręcz. Wódz napastników podjechał do pala z powiewającym na nim sztandarem i, zdarłszy materię, podpalił ją pochodnią. Nie nacieszył się długo sukcesem, bowiem z ciemności nadleciała duża (750 gramów) puszka mielonki, która, uderzywszy go w czoło, sprawiła, że spadł ze swojego rumaka. Tubylcy przegrywali. Nie pomogło nawet to, że oddział, który zdobył latrynę, podpalił obiekt i wmieszał się do walki. Z zagajnika po drugiej stronie szosy obserwowała te wydarzenia dwójka chłopców.
Oni także siedzieli na koniach, lecz niewiele łączyło ich z bandą, która przybyła tu, aby siać pożogę i zniszczenie. Ci sympatyczni młodzieńcy zjawili się tu jedynie, aby zrabować harcerzom sztandar i wymienić go później na jakiś niewielki okup. - Co robimy? - zapytał Maciej Wędrowycz, wnuk znanego w całej okolicy bimbrownika i egzorcysty-amatora. - Uważam, że powinniśmy pomóc naszym. - Naszym? - zdziwił się Paweł Norwicki. - Ja nie poczuwam się do jakichkolwiek związków z tą dziczą. Na jego twarzy zagościł wyraz odpychającej pogardy. Wodnistobłękitne oczy Maćka rozbłysły w świetle pożogi spod grzywy popielatożółtych włosów. Chciał rzucić jakąś kąśliwą uwagę, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Paweł miał ciemniejszą czuprynę. Był nieco wyższy od przyjaciela, ale jego wzrost genetycznie warunkowało szlacheckie pochodzenie. Tak przynajmniej twierdził w przypływach nostalgii. - Pomóżmy. Walczą może trochę brutalnie, ale w słusznej sprawie... - To tutaj, to robota dla milicji - stwierdził Paweł. - Dlaczego nie pomożemy? - W głosie Maćka zabrzmiała ledwo uchwytna nuta buntu. Paweł przewodził tej dwuosobowej grupce od bardzo dawna, ale panowała wśród nich znaczna autonomia, zresztą nie było właściwie okazji, żeby musieli określać, kto tu rządzi. Byli kumplami, a sprytniejszy ogłosił się szefem. Drugi odpuścił sobie ten problem. - Niech się żrą między sobą. Nie pamiętasz już, jak cię dwa dni temu wyzywali od ukraińskich świń? - Niby racja, ale... W jego oczach zapaliły się dziwne ogniki, jak gdyby tęsknoty za dawnymi dobrymi czasami, gdy jego dziadek Jakub Wędrowycz z Józefem Paczenką robili porządek ze swoimi wrogami ogniem, mieczem oraz inną bronią. - Dobra. - Wódz nieoczekiwanie podjął decyzję. - Możemy ich trochę przetrzepać. Maciek wyraźnie ucieszył się na jego słowa. Trzepać wrogów. - Jaki plan? - zapytał. - I czym dysponujemy? - Mam ze sobą trzydzieści petard własnej produkcji - zadeklarował Paweł. Lubił w wolnych chwilach pichcić różne chemiczne draństwa. Czasami efekty były dość przerażające. - To znaczy, że co trzecia strzeli... - To bardzo dobry materiał wybuchowy - zaprotestował Norwicki. Rozdzielili pomiędzy siebie petardy i zacięli konie do galopu. Rzucili, gdy byli już
bardzo blisko. Wybuchła co piąta, ale i tak narobiły bigosu. Panika ogarnęła zarówno tubylców, jak też harcerzy. Ba, kto nie przeraziłby się gęstych kłębów fioletowo-żółtego ognia. Walka zamieniła się w chaotyczną ucieczkę we wszystkie strony. Niespodziewanie Paweł znalazł się koło słupa, na którym jeszcze niedawno wisiał sztandar. Rozejrzał się z lekkim roztargnieniem i właśnie miał skierować konia na łąki, gdy nadbiegli trzej harcerze z kawałem sznura i zręcznie ściągnęli go z konia. Gdy znalazł się na ziemi, otrzymał cios w głowę, który sprawił, że dalsze razy i kopniaki znoszonymi trampkami uszły jego uwadze. Maciek, wobec liczebnej przewagi wroga, wycofał się do lasu. Rozglądał się za swoim szefem przez chwilę, ale nigdzie nie mógł go dostrzec. Zmrok i dym poważnie ograniczały widoczność. - Donnerwetter! - zdenerwował się, gdyż w oddali na szosie widać było migające światełka. Zbliżały się całkiem szybko. Rzucił ostatnią petardę, która także okazała się niewypałem. Wycie syren poraziło mu uszy. - Gliny - stwierdził. Maciek nie lubił milicji. Miał to po dziadku. *** Paweł ocknął się w bardzo paskudnym nastroju. Bolała go głowa, czuł, że rękę ma zwichniętą w łokciu, a do tego po lewej stronie klatki piersiowej odczuwał tępy ból. Nie widział prześladowców, nie było także przyjaciela. Od strony szosy coś błyskało na niebiesko. - Milicja - wydedukował. Poczuł nagłą potrzebę wyparowania z miejsca zajścia. Przywierając do ziemi, zaczął czołgać się w stronę krzewów. Niespodziewanie uderzył głową w coś dziwnego. Owym czymś była para podkutych oficerek. Uniósł wzrok i zobaczył, że należą do rosłego funkcjonariusza MO. Bronił się bagnetem, wrzeszcząc, że pozabija ich wszystkich, więc użyli gazu obezwładniającego. *** Gdy dwa radiowozy wracające z akcji wyjechały z szosy na ulicę Chełmską, nastąpiły kolejne wydarzenia o gwałtownym przebiegu. Oba pojazdy jednocześnie złapały gumę. Dzielni stróże prawa wysiedli, aby sprawdzić, co się stało, i spostrzegli, że w kołach tkwią, całkiem fachowo wykonane, kolce z grubej blachy. Zza drzew wyjechał na koniu jakiś
zamaskowany nieletni typek z karabinem w ręce. Był to Maciek. Zresztą kolce to też jego robota. - Połóżcie się na szosie - polecił. - Uwolnijcie zatrzymanego. Nie posłuchali. Jego głos nie brzmiał poważnie. Miał dopiero czternaście lat i mówił dość piskliwie. Ruszyli w jego stronę. Zaciął konia nahajką i prysnął na łąki. Nie strzelali. Zajęli się porzuconym karabinem. Był to stary jak świat mosin, coniebądź zardzewiały i z przepróchniałą kolbą. Po wierzchu lufę odpolerowano papierem ściernym, ale oczywiście mechanizmy zarosły rdzą na amen. Za to nabito go, co widać było przez przeżartą korozją ściankę magazynka. A gdy wrócili do wozów, zobaczyli, że aresztant doszedł do siebie i się ulotnił. Może gdyby przeszukali okoliczne rowy, złapaliby go, ale mieli już dość wrażeń na tę noc. Za to następnego ranka szukali uczestników nocnej bitwy i nawet kilku znaleźli...
Zeszyt pierwszy
29 czerwca 1984, piątek. Warszawa Stałem przed szkołą. Patrzyłem przez dłuższą chwilę na jej brudnożółte mury i wahałem się. Zdawałem sobie oczywiście sprawę z tego, że wahanie jest zupełnie pozorne. Musiałem tam wejść, ale przez ten moment, gdy wmówiłem sobie, że tak właściwie to wcale nie muszę, czułem jakąś dziwną władzę. Iluzoryczną zdolność kierowania własnym losem. I byłem prawie szczęśliwy. A potem wszedłem. Zaraz za drzwiami czatowali dwaj dyżurni. Podli pachołkowie dyrekcji. Sprawdzali, czy każdy ma obuwie na zmianę. W takim dniu! Raz w roku mogliby odpuścić, ale oczywiście nie odpuścili. Miałem na szczęście w torbie wymięte kapcie, zabrane specjalnie dla pokazania. Pokręciłem się chwilę w szatni między innymi uczniami ze swojej klasy. Miałem ich gdzieś. Postrzegałem ich jako fantomy, a może roboty. Nie przedstawiali sobą żadnej wartości. Mózgi jak kosmos, próżnia absolutna, wypełniona sekwencjami z meczów i umiejętnością kopania piłki. Niewolnicy. Jeszcze trzy lata nauki. Czy uda mi się dostać na studia? Może wreszcie tam będę mógł błysnąć? W tej budzie nie miałem szans. Wszystko, co inne, obojętnie, lepsze czy gorsze, ścierały tryby machiny. Nie byłem panem swojego losu. Tłum zepchnął mnie powolutku w stronę sali gimnastycznej. Była ogromna. Jeszcze przedwojenna. W jednym jej końcu znajdowała się scena, jak w teatrze. Na scenę prowadziły wejścia z boków, ale teraz przystawiono od przodu schodki. Tam będzie stał dyrektor, a potem wejdą nauczyciele. Dla nas została ta dolna część sali. Krzeseł oczywiście nie było. Zbyteczna fatyga. Uczniowie w odświętnych ubraniach siadali na podłodze, w kurzu i zaduchu. Może dlatego, aby „pedagodzy” mogli odczuć jeszcze raz swoją wyższość? Klasy się wymieszały. Nauczyciele wrzeszczeli, starając się uspokoić rozgadaną bandę. Wszedł Pirat - tak nazywaliśmy naszego dyra. Popatrzył na nas ponuro. Wydało mi się, że spogląda prosto na mnie, ale musiało to być złudzenie. Po prostu taksował uczniów. Jego wzrok wędrował, aż wreszcie zatrzymał się na woźnym, który, chyba nieco zalany, drzemał w kącie sali, tuż przy krześle od pianina. Obok stała nauczycielka muzyki. Dyrektor dał znak ręką. Dwaj nauczyciele wuefu podeszli do śpiącego, obudzili go i wyprowadzili. Kobieta usiadła przy instrumencie i nerwowym ruchem ręki poprawiła mikrofon. - Do hymnu - powiedział dyrektor przez drugi mikrofon.
Zaskoczył praktycznie wszystkich. Kapitan, nauczyciel przysposobienia obronnego, biegał i starał się ustawić uczniów w rzędy. Wreszcie mu się udało. Stanęli. Kolejna komenda dyrektora sprawiła, że wciągnęli brzuchy i wyprężyli się na baczność. Nauczycielka zagrała. Hymn państwowy zawsze był dla mnie zagadką. Znałem go na pamięć i nie miałem problemów, zawsze jednak gdy był śpiewany, sprawiał, że w nosie pojawiały mi się delikatne ukłucia, a w oczach stawały łzy. Może to było wzruszenie? Gdy skończyliśmy, dyr dał nam minutę odpoczynku, a potem zaczęliśmy śpiewać znowu. Tym razem hymn szkoły zbudowany z fragmentów utworów patrona: Hej, kolego, chwytaj za książkę, Szukaj prawdy jasnego płomienia, Szukaj nowych, nieodkrytych dróg, Ucz się pilnie i świat wokół zmieniaj. Oczywiście, można zmieniać świat, tak jak autor wiersza, fanatyczny socjalistyczny terrorysta i poeta. Pierwsza zwrotka zabrzmiała trochę fałszywie. Wiązało się to z drobną dywersją, której dokonaliśmy swojego czasu ja i Maciek Wędrowycz, uczeń równoległej klasy. Rozprowadziliśmy mianowicie wśród kolegów pewną ilość odpisów mojej własnej wersji hymnu, stąd część sali śpiewała, mrużąc oczy ze złośliwej radości, trochę co innego: Hej, kolego, chwytaj za bombę, Szukaj książki jasnego płomienia, Szukaj nowych, nieodkrytych dróg, Zbieraj trotyl, by świat zrównać z ziemią. Nauczyciele jeszcze nie skapowali, że coś nie gra, ale było to tylko kwestią czasu. Nie ta uroczystość, to następna. Drugiej zwrotki, o tym, jak to szkoła nauczy nas być dobrymi Polakami, nie udało się zmienić. Za trudna. Po śpiewach dyrektor pozwolił usiąść i teraz zaczynała się najciekawsza część imprezy. Szef tego cyrku odczytywał długi rząd cyfr, z których wynikało, że średnia ocen zwiększa się, ilość zimujących zmniejsza, a w ogóle z roku na rok jest coraz lepiej i lepiej, i niewątpliwie wkrótce buda ta stanie się najlepszą szkołą w stolicy, a może i na całym świecie. Nie wspomniał o dwu uczniach, którzy nie wytrzymali stresów nauki i wylądowali w wariatkowie. Moja twarz wyrażała zachwyt. Tak było bezpieczniej. Kontrolowanie mimiki stało się odruchem. Będąc w tych murach, z reguły
uśmiechałem się, dzięki czemu nauczyciele brali mnie powszechnie za nieszkodliwego przygłupa i nie gnębili specjalnie. Wychowawcy poszczególnych klas weszli na scenę. Teraz zaczynał się obrzęd, uświęcony już kilkuletnią tradycją. Woźne spuściły ciężkie, ciemne kotary na okna. Reflektor punktowy, wypożyczony przez ojca jednej z absolwentek, pracującego w telewizji, oświetlił scenę. Drugi snop światła wywołał z mroku drewniane schodki. - A teraz przystąpimy do nagradzania i karania - oświadczył dyr. - Najpierw obowiązki, potem przyjemności. Wydobył z kieszeni kartę papieru. - Lista osób, które nie zostały promowane - odczytał z namaszczeniem. Wykaz liczył ponad dwadzieścia nazwisk. Sporo, jak na pięć równoległych klas. Sporo, jak na szkołę, która wkrótce ma stać się najlepsza na świecie. - Ale to im musi psuć statystykę - mruknęła, poprawiając fryzurę, jakaś dziewczyna siedząca obok. Odetchnąłem z ulgą. Moje nazwisko nie padło. Zawsze bałem się tego momentu. Teoretycznie nic się nie mogło stać. Znałem swoje oceny. Znałem doskonale. Ani jednej wyższej niż dostateczna. Nie, dostałem piątkę z plastyki. No tak. Jedyna piątka z czegokolwiek. Dyrektor zaczął odczytywać listę uczniów, którzy otrzymali świadectwa z czerwonym paskiem, a co za tym idzie, także nagrody. Wyczytany biegł niemal kłusem do schodków i wdrapywał się po nich do góry, w zalane światłem regiony przeznaczone dla nielicznych wybrańców. Jeśli założę kiedyś prywatną szkołę, to tak to właśnie będzie wyglądać, pomyślałem. Tylko że ja urządzę imprezę na wolnym powietrzu, w nocy, i uczniowie będą trzymali pochodnie, a mury zamku zatrzęsą się od ich głosów. Zresztą, kogo stać na posyłanie dzieciaków do prywatnych szkół? W Polsce i tak nie pozwolą mi takiej otworzyć... Prymusi maszerowali w potokach światła na górę, po czym stawali na końcu długiego rzędu. Dyrektor ściskał im dłonie i wręczał książki. Wreszcie uroczystość dobiegła końca. Odsłonięto okna. Wychowawcy wyłapywali swoich uczniów. Czas i na mnie... Poszedłem ponuro za panią Pszczółką. Weszliśmy do sali. Kilku lizusów zaczęło pchać się z kwiatkami, inni z paczkami kawy. Ja nie miałem nic... Bo i skąd? Pachołki, pomyślałem. Podlizują się i podlizują, a ona i tak ma ich w nosie. Rodzice tracą tylko dolary w Peweksie i niczego to nie zmienia. Pachnące mydło i kawa. A od nowego roku szkolnego znowu klasówki i pisanie daty po rosyjsku na tablicy. I znowu dwóje. Aż do skutku. Potem pomyślałem, że tak na dobrą
sprawę, to sam mógłbym dać coś na rozpoczęcie roku. Jakiś mały, niezobowiązujący prezent. Pochwyciłem na sekundę jej taksujący wzrok. Czułem promieniującą nienawiść. Myśli pani Pszczółki były czarne i dudniły, jak gdyby powstawały w głębi zatęchłego lochu i długo odbijały się od wilgotnych ścian... Woń zagranicznych kosmetyków drażniła moje nozdrza. Nauczycielka pachniała Peweksem, zachodnim luksusem, glicerynowym mydłem, dobrym szamponem do włosów... Wiedziała, że jak zwykle nic dla niej nie mam. Zresztą i tak byłem spalony do końca pobytu w tej budzie. Na zawsze. Nic by mnie nie uratowało. Nawet worek kawy. Ale innym się udawało. Płacili słony haracz i mieli spokój. Pszczółka odesłała gestem suplikantów na miejsca. Najpierw musiała wygłosić kazanie. Jej głos był jak zwykle przymilny, ale strzępy myśli, które wyczuwałem, już nie. Gardziła nami. - Drogie dzieci - zaczęła. - Spotykamy się po raz ostatni w tym roku szkolnym. Szkoda, że nie po raz ostatni w ogóle. Mogłaby sobie wyjechać do Związku Radzieckiego na szkolenie i zostać tam na zawsze w kopalniach złota, pomyślałem. - Więc zanim się rozstaniemy, chcę zwrócić waszą uwagę na parę rzeczy. Czy Koćko mnie słucha? Paweł Koćko to ja. Zawsze, gdy mówiła do mnie po nazwisku, wróżyło to poważne kłopoty, a tego dnia jak na złość nie miałem przy sobie niczego, co mógłbym poczytać sobie na korytarzu. - Oczywiście, że słucham, pani profesor - powiedziałem wstając. - No, mam nadzieję. A więc, drogie dzieci, na wakacjach spotkać was może wiele niebezpieczeństw, z których nawet nie zdajecie sobie sprawy. Tak, oczywiście, mamy po trzy latka i opuszczenie piaskownicy jest dla nas śmiertelnym zagrożeniem, przedrzeźniałem ją w myślach. Czy mogła usłyszeć? Chyba nie, a mimo to spojrzała na mnie uważnie. - Lubicie chodzić po lesie (chyba tylko ja lubiłem), a w lesie można zabłądzić albo spotkać dzikie zwierzęta... No tak, idioci z miasta, z którymi chodziłem do klasy, faktycznie mogą zabłądzić. - Leśne zwierzęta są z reguły chore na wściekliznę... Gdyby z reguły były chore na wściekliznę, to dawno by wszystkie wyzdychały. - A wściekliznę można wyleczyć jedynie serią bardzo bolesnych zastrzyków, więc lepiej unikajcie dzikich zwierząt... Tak. Serią zastrzyków w brzuch. Zapomina dodać, że nawet w Czechosłowacji surowicę od dawna już podaje się dożylnie, praktycznie bezboleśnie, tylko my jesteśmy tak
zapóźnieni. - Bardzo niebezpieczne są wsie. Ich mieszkańcy z reguły nienawidzą obcych. Może się zdarzyć, że was pobiją albo poszczują psami... Jeśli będziecie wchodzić do ich sadów, kraść jabłka, wydeptywać ścieżki przez pola lub zachowywać się w podobny sposób. - Oczywiście wszelkie zabawy z ogniem są absolutnie wykluczone... Tak. Tym razem ma rację. Należy im zakazać. Neandertalczyk plus ogień... - Uważajcie też z wodą. Wiele dzieci ginie co roku na skutek utonięcia. Pamiętajcie, żeby kąpać się tylko w miejscach do tego wyznaczonych, pod opieką ratownika. Z wodą nie ma żartów. Zwłaszcza nad morzem. Pamiętajcie, żeby nie oddalać się zanadto od brzegu, bo może zacząć się odpływ i ściągnąć was na otwarte morze... Zwłaszcza na Bałtyku. Wyczuwałem w niej tłumioną radość. Chyba wyobrażała sobie, że jej rady zatrują nam przyjemność płynącą z letniego wypoczynku. - Nie jedzcie lodów z niewiadomego źródła. Salmonelloza nie śpi. Nie chodźcie sami po górach. Góry są bardzo niebezpieczne. Można spaść do przepaści albo zabłądzić... I nie karmić misiów. - To już chyba wszystko - powiedziała w zadumie i popatrzyła roztargnionym wzrokiem na klasę. Podniosłem rękę. - Tak? Słucham. - Zapomniała pani powiedzieć o niewypałach i zabawie na szosie - podpowiedziałem usłużnie. Dobre uczynki karane są z reguły natychmiast. Tak było i tym razem. -Won! Wyszedłem i z braku innego zajęcia przyłożyłem ucho do drzwi. - Pamiętajcie, że nasza ziemia usiana jest niewypałami pochodzącymi z poprzedniej wojny światowej. Niech was ręka boska broni brać coś takiego, a zwłaszcza wrzucać do ognia. A co się tyczy zabaw na szosie... - Znowu wyrzucili cię za drzwi? - usłyszałem wesoły głos. - Jak tyś to zrobił? Przecież rok szkolny już się skończył... Odwróciłem się. Stał przede mną chłopak mniej więcej w moim wieku. Druga zakała tej budy - Maciek Wędrowycz. Spod grzywki popielatożółtych włosów patrzyły zuchwale błękitne oczy. Jego szerokiego, szczerego, słowiańskiego uśmiechu nie można było zapomnieć. Często rozmawialiśmy ze sobą w stołówce i podczas przerw. Jedyny chyba
człowiek wśród tej zgrai bezmózgich automatów. Jedyny, którego przy odrobinie dobrej woli mógłbym nazwać przyjacielem. - Wyrzucili - mruknąłem. - Ciebie też? Czasami spotykaliśmy się na korytarzu, gdy wylatywaliśmy obaj jednocześnie. Śmiał się, że to telepatia... I może miał rację. - Nie, ja poszedłem po kredę. - Pokazał mi kilka kawałków trzymanych w dłoni. - Ale chyba zabłądziłem po drodze. A może nie mogę znaleźć woźnego? Chyba to drugie wyjaśnienie będzie bardziej prawdopodobne. Jutro wakacje... - Aha - zgodziłem się. - Wyjeżdżasz gdzieś? - Tak, i to daleko, jak najdalej od tego syfu. - Klepnął ścianę. - A ty? Za granicę? Poczułem ukłucie zazdrości. W zeszłym roku był w Szwecji. - W tym roku nic się nie szykuje - mruknąłem. Kiwnął głową. - Pokaż mi swoją dłoń - poprosił. - Lewą. - Jesteś wróżbitą? - Chiromantą, jeśli już. Nie, nie jestem. Ale dziadek trochę mnie nauczył na ten temat. To zabawny staruszek. Nie miał linii bogactwa, więc wypił piwo, stłukł flaszkę i kawałkiem szkła poprawił sobie ścieżki losu wypisane na dłoni. Uśmiechnąłem się. Ten jego szalony dziadek. Maciek mógł godzinami opowiadać o jego przygodach... Podałem mu rękę. - No, nie jest źle, tylko linia życia coś krótka - powiedział w zadumie. - Widzę tu książęcy diadem i daleką podróż. Gdy spotkamy się ponownie, powiesz mi, czy się sprawdziło. Teraz niestety muszę lecieć... Czułem w nim dziwną radość. To chyba normalne ostatniego dnia nauki, ale przebijało przez nią coś jeszcze. Tajemnica? Jak gdyby ukrywał jakąś niespodziankę. - Nie ma tam nic o odzyskiwaniu pamięci? - rzuciłem za oddalającym się Maćkiem. - Było coś - odpowiedział wesoło, oglądając się - ale w pośpiechu nie zdołałem odczytać. Spotkamy się... - We wrześniu - westchnąłem. - Kto wie, może szybciej? - Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. Patrzyłem za oddalającym się przyjacielem. Jego sylwetka promieniała energią i radością życia. Zazdrość... To takie ludzkie uczucie. - Do klasy!!! - ryknęła Pszczółka tuż nad moim uchem.
Jak się okazało, do zwyczajów tej koszmarnej baby należało wręczanie świadectw po kolei i komentowanie widniejących na nich ocen. Następna godzina z głowy. Dłonie pokryły mi się kroplami potu. Czerwcowe słońce stało wysoko. Powietrze było ciepłe, zupełnie jak zupa. Papier świadectwa pomarszczył się w miejscu, gdzie trzymałem, więc położyłem je na ławce obok mnie. Wiatr gonił po niebie białe chmury. Miałem ochotę rzucić się na ziemię i, leżąc na wznak, obserwować ich wędrówkę. Pozbyć się za ciasnych tenisówek, pobiec na bosaka po miękkiej, jedwabistej trawie. Chciałem poczuć się wolny. Ukończyłem pierwszą klasę liceum. Właśnie zaczęły się wakacje. To znaczy, jeszcze się nie zaczęły. Jeszcze co najmniej osiem nazwisk na liście. Atak senności, potwornej, nieodpartej... Nie byłem w stanie nic poradzić na to, że powieki kleiły się, a w głowie szumiało. Pszczółka popatrzyła na mnie ostro. Widziała, co się ze mną dzieje... Pukanie do drzwi pomogło mi wrócić do świadomości. Pedagog. - Pani Ewo, zabieram Pawła Koćka - rzekł przejętym głosem. Kretyńskie nazwisko, nikt nie potrafił go sensownie odmienić. Ja, nawiasem mówiąc, też nie... - Dokąd? - wycedziła. Inni nauczyciele też nie mieli z nią lekkiego życia. Ale ich nie mogła gnębić w takim stopniu jak nas. - Do dyrektora. Przyjechał też ten z jego domu dziecka i jeszcze jacyś dwaj oficjele. - No rusz się, na co czekasz? - warknęła do mnie i dla podkreślenia, jak mało ją obchodzę, odczytała kolejne nazwisko z listy. Poszedłem w ślad za pedagogiem. W gabinecie dyrektora faktycznie był już kierownik mojego domu dziecka, ale najbardziej zdumieli mnie dwaj postali goście. Rosjanie, w mundurach, sądząc po epoletach - oficerowie. - Oto on - powiedział dyrektor po rosyjsku. Stanąłem w drzwiach jak kołek. - Jak do was trafił? - Niższy oficer zwrócił się do kierownika. - Znaleźli go w pasie przygranicznym nasi wopiści - wyjaśnił. - Miał rozbitą głowę: pęknięcie czaszki i uszkodzenie mózgu... Zresztą, nawiasem mówiąc, od tamtej pory cierpi na amnezję pourazową. Ale gdy odzyskał przytomność, mówił po polsku. To było cztery lata temu. Teraz ma szesnaście. Odwrócili się w moją stronę. Dyrektor patrzył obojętnie, z lekkim zaciekawieniem. Kierownik za to przeszył mnie wzrokiem bardzo wygłodzonego bazyliszka. Spojrzenia Rosjan były nieco ponure, ale nie widać było w nich zainteresowania.
- Nic nie pamiętasz. - Ten wyższy, w okularach, zwrócił się wprost do mnie. Mówił po polsku. W zasadzie nie było to nawet pytanie. Stwierdzał fakt i chciał tylko mojego potwierdzenia. Pokręciłem przecząco głową. - Nic - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Serce biło mi szybko. Czy ci dwaj znali tajemnicę mojego pochodzenia? Często przed snem usiłowałem przypomnieć sobie życie przed wypadkiem. Dziura w pamięci dokuczała mi jak ucięcie ręki... To żadna przyjemność budzić się każdego ranka z ponurą świadomością, że przeszłość i prawdziwa tożsamość rozsypały się w proch razem z częścią głowy. Czasem, rzadko, miewałem drobne przebłyski, przypominałem sobie fragmenty jakichś scen. Ale nie umiałem poskładać ich w logiczną całość. Ci dwaj... Przybyli ze Związku Radzieckiego. Czyżby po mnie? Na twarzy oficera odmalowało się jakby wahanie. Podszedł bliżej i uważnie obejrzał moje wrzecionowate źrenice. - Nie mam wątpliwości - powiedział wreszcie. - To on. Wyjął fotografię przedstawiającą, na oko sądząc, dziesięcio-, jedenastolatka. Był uderzająco podobny do mnie, tyle że młodszy. Pokazał ją kierownikowi i dyrektorowi. Na koniec trafiła w moje ręce. Stałem koło betonowej ściany bloku mieszkalnego z wielkiej płyty. Odwróciłem zdjęcie. Po drugiej stronie naniesiono cyrylicą napis: Donieck 1979. - Gratulujemy - uśmiechnął się z przekąsem kierownik. - I co, zabieracie go sobie? - Oczywiście, czeka na niego rodzina. Nie wiemy, jak trafił na waszą stronę granicy, pewnie wyszedł z domu i zabłądził... Ale to dobrze, że się znalazł. - Idziemy - zwrócił się do mnie. - Już? - zdumiałem się. - A na co mamy jeszcze czekać? - Wzruszył ramionami. - Świadectwo weź ze sobą, nostryfikujemy ci je w Doniecku. Donieck. Ta nazwa wzbudziła w moim umyśle jakieś echa. I jednocześnie się zaniepokoiłem. Wywołałem z pamięci mapę południowej części ZSRR. Zagłębie węglowe, około miliona mieszkańców... Jeśli mieszkałem w tym mieście, to jakim cudem wyszedłem z domu, zabłądziłem i znalazłem się z rozbitą głową tysiąc kilometrów dalej? I jak niby miałbym przekroczyć przypadkowo granicę - sześć rzędów zasieków drutu kolczastego, zaminowanego, pod napięciem, pilnowanego z obu stron przez patrole z psami? No i wreszcie, kto i po co rozbił mi głowę? Coś tu strasznie śmierdziało.
Pożegnałem się z dyrektorem i kierownikiem. Jeden oficer ruszył przodem, drugi szedł za mną, jak gdyby bali się, że ucieknę. Poczułem chłód w żołądku. Wyszliśmy przed budynek. Część uczniów jeszcze nie poszła do domów, ganiali się i rozmawiali, wreszcie wolni. Oficer otworzył drzwiczki UAZ-a i wykonał zachęcający gest. Wpakowałem się od razu na tylne siedzenie. Kątem oka zobaczyłem Maćka. Stał w drzwiach liceum i patrzył zdumiony. Nie dziwiłem się. Nie co dzień widzi się kumpla w towarzystwie oficerów „zaprzyjaźnionego mocarstwa”... Pomyślałem, że może warto się było pożegnać, ale ostatecznie później wyślę mu kartkę. Samochód ruszył i, wykręciwszy, pomknął w stronę centrum. - To co, do ambasady? - zaciekawiłem się. - Dostanę paszport i... - Nie - uciął oficer. - Szkoda czasu. Pojedziemy do naszej bazy w Legnicy, skąd polecisz samolotem na Ukrainę. Uruchomił radio. - Tu czwórka - rzucił po rosyjsku. - Źrebię w drodze... Głośnik zagdakał coś, ale nie zrozumiałem. Przemknęliśmy przez most Syreny. Poniatowszczaka ciągle jeszcze remontowano. Minęliśmy Pałac Kultury i pojechaliśmy Grójecką. Oficerowie milczeli, a ja myślałem. Coś mi się tu nie zgadzało. Przecież znacznie prościej byłoby wysłać mnie samolotem rejsowym do Kijowa... Legnica? Po co jechać aż tyle kilometrów? Chyba że mój odlot miał być utrzymany w ścisłej tajemnicy. Nie, co za bzdura... Popatrzyłem na brezentowy dach samochodu. Jaki mógł być stopień wojskowy ludzi, którzy mnie wieźli? Nie znałem radzieckich rang ani wzorów epoletów, ale chyba dość wysoki. Kurczę, i dlaczego byli wojskowymi? To wszystko powinno wyglądać zupełnie inaczej. Do domu dziecka powinien przyjść list z ambasady, tam by mnie sprawdzili, wystawili paszport, wsadzili w samolot do ZSRR i po problemie. Albo przyszedłby cywilny pracownik ambasady, porównał fotografie i zabrał mnie ze sobą. Tymczasem wysyłają dwu żołnierzy samochodem i wiozą, cholera wie dokąd... Nawet nie powiedzieli, jak się naprawdę nazywam! A chyba od tego powinni zacząć... Dojechaliśmy do ulicy Banacha, gdy nieoczekiwanie drogę zajechała nam odrapana nyska. Kierowca wdepnął hamulec i wychylił się, żeby puścić wiąchę. Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Do UAZ-a doskoczyli czterej uzbrojeni w pistolety mężczyźni. Ich twarze zakrywały kominiarki. Błyskawicznie wywlekli obu oficerów z samochodu i, wykręciwszy im ręce, wpakowali do furgonetki, która natychmiast wystartowała z piskiem opon. Patrzyłem na to oniemiały. Ktoś wskoczył za kierownicę i UAZ też ruszył, zakręcając płynnie w stronę
Woli. Całe zajście trwało może piętnaście sekund. - Nic ci nie jest? - zapytał mężczyzna za kierownicą. - Dawali ci jakieś narkotyki? - Kim pan jest? - wykrztusiłem. - Nieważne. Musisz mi zaufać. - Akurat! - parsknąłem. - Powiedzmy tak, ze mną masz większe szanse przeżyć niż w towarzystwie tamtych. Skuli ci ręce? - Nie - odburknąłem. - Mam na imię Michał - powiedział. - Polska sekcja NTS. - Czego? - zdumiałem się. - Dokąd jedziemy? - W bezpieczne miejsce. Policzyłem powolutku do dziesięciu. A potem uszczypnąłem się w ramię. Nie spałem. Mężczyzna wjechał łazikiem w osiedlową uliczkę i zatrzymał się przed blokiem. - Chodź - zwrócił się do mnie. Pokręciłem przecząco głową i nie ruszyłem się z miejsca. Westchnął. - Wyjaśnię ci wszystko po drodze - zaproponował. - A jeśli nie uwierzę? Spojrzał na mnie poważnie. Bardzo poważnie. - Jeśli znowu wpadniesz w ich ręce, przypuszczalnie niebawem umrzesz - powiedział spokojnie. Poczułem, że mówi prawdę. Wysiadłem posłusznie. Wyciągnął z kieszeni milicyjny miotacz gazu i psiknął nam pod nogi. - Pozdrowienia dla piesków - zachichotał. Ruszyliśmy szybkim krokiem i po chwili znaleźliśmy się na przystanku autobusowym. Nie minęło pięć minut, gdy podjechał biały duży fiat. Wsiedliśmy do środka. Za kierownicą siedziała ciemnowłosa kobieta. Miała może dwadzieścia pięć lat. Była ładnie opalona i bez trudu wyobraziłem ją sobie maszerującą górskimi ścieżkami. - Obiecał pan powiedzieć - nacisnąłem. - Nazywasz się Paweł Koćko, jesteś z domu dziecka na Szmulkach - wyrecytował. Cierpisz na amnezję pourazową w wyniku ciosu w głowę kolbą karabinu. Znaleziono cię trzy, nie, cztery lata temu w pobliżu granicy... Cóż, ludzie, którzy rozbili ci czaszkę, sądzili, że to definitywnie rozwiąże ich problem. Ale okazało się, że jednak nie. Dlatego gdy tylko zorientowali się w sytuacji, przysłali tych dwu...
- Ekstra - mruknąłem. - Co jeszcze? - Dwa lata temu fundacja istniejąca przy ambasadzie Norwegii opłaciła ci kursy norweskiego i angielskiego. - Skąd wiecie? - zainteresowałem się. - Bo to nasza robota. - Siedział plecami do mnie, ale w lusterku spostrzegłem jego uśmiech. - Bzdura. Po prostu ufundowali takie stypendia dla uzdolnionych językowo dzieciaków... - zaoponowałem. Kobieta parsknęła śmiechem. - Źrebaczku, zastanów się: skąd mieliby wiedzieć, że jesteś zdolny, jeśli nigdy nie brałeś udziału w żadnej olimpiadzie, a twoje oceny z rosyjskiego były, hmm... delikatnie mówiąc, kiepskie? A poza tym, ilu jeszcze takich stypendystów spotkałeś na kursie? Miałem ochotę palnąć się w głowę. Jak to było? Przyszedł kierownik, wymachując jakimś papierem, i poinformował mnie, że się zakwalifikowałem. Przymknąłem oczy. Jego wyraz twarzy. Zaskoczenie? - Kim jesteście? - zapytałem. - NTS - powtórzył mężczyzna. - Nic mi to nie mówi. - I bardzo dobrze - odezwała się kobieta. - Bo, niestety, ryzyko wpadki jest spore. Ale nie było czasu planować. Jak tylko się dowiedzieliśmy, że cię dorwali, musieliśmy w biegu organizować ratunek... I masz szczęście, że mieliśmy w kartotece ich numery i domyśliliśmy się, że jedziesz do Legnicy. Bo jakby tak udali się do którejś z baz na północy Polski, to byś przepadł... Znowu policzyłem powoli do dziesięciu. - Jesteście szpiegami - domyśliłem się. - W pewnym sensie... W każdym razie jeżeli nas złapią, tak zostaniemy potraktowani wyjaśnił Michał. - Porwanie i zabójstwo dwu radzieckich oficerów na terenie kraju należącego do Układu Warszawskiego, przynależność do międzynarodowej organizacji, uważanej przez nich za terrorystyczną... Ryzykujemy życiem. Dosłownie. Jeśli wpadniemy, dostaniemy karę śmierci. - Zabiliście ich?! - Poczułem chłód na karku. - Oczywiście - odparła kobieta. - Nie mogliśmy pozostawić ich przy życiu. Za duże ryzyko. Przy odrobinie szczęścia nikt z nich w tej chwili nie ma twojego aktualnego zdjęcia ani nie zna twarzy.
- W kartotece w szkole... - Wszystko zostało usunięte. A Rosjanami się nie przejmuj. Taka już polska tradycja, że okupantów i zdrajców się zabija. Milczałem, trawiąc informacje. - Skąd pochodzę? - Z Doniecka - odpowiedziała. - Ale to wyjaśnią ci tam... Możesz nazywać mnie Małgorzatą. - Miło mi... Niestety, nie wiem, jak się naprawdę nazywam, więc nie bardzo mogę się przedstawić. Chyba że mi powiecie. Spojrzeli po sobie bezradnie. - Wybacz, my również nie znamy twojego nazwiska - westchnął Michał. - Ale niebawem i tego się dowiesz... Po tamtej stronie. - To znaczy gdzie? - Miałem szczerze, dość tych wszystkich niedopowiedzeń. - Jeśli chcecie, żebym współpracował... Byliśmy gdzieś na Kole. Małgorzata zakręciła i wjechaliśmy do podziemnego garażu pod niewielką willą. Wysiedliśmy z samochodu. - Lepiej, żebyś nie zapamiętał zbyt wiele - odezwała się. - Za mną! Weszliśmy po schodach wyłożonych drewnem i znaleźliśmy się w niewielkim holu. Zaprowadziła mnie do kuchni. Mężczyzna - czy był jej mężem? - zadzwonił gdzieś. Siedliśmy przy ładnym, sosnowym stole. Leżała na nim lniana serweta. Nad kuchenką lśniły wypolerowane, miedziane rondle. Prawdziwy dom... - Jesteś głodny? - zapytała. Pokręciłem głową. - Dziękuję - odparłem - ale jakoś nie mam apetytu... Miała fajną kuchenkę do zapiekanek. - Ale czegoś pewnie się napijesz. Z lodówki wyciągnęła butelkę coca-coli i drugą, z mazowszanką. Wysokie, chyba zagraniczne szklanki... Podziękowałem i odkapslowałem colę. Michał wszedł szybkim, energicznym krokiem. - Sprzyja nam szczęście - oznajmił. - Marcus miał lecieć za trzy godziny. - Późno - powiedziała. - Lotnisko może być już obstawione. Sądziłam, że przerzucimy go północnym autobusem. - Ryzykowne. A trzymać go tu, aż sprawa przyschnie, nie możemy... Kontaktowali się ze swoją jednostką? - zapytał.
- Tak - wyjaśniłem. - Powiedzieli coś, że źrebię w drodze... Moja niewinna uwaga podziałała jak wybuch granatu. Na twarzy gospodarza pojawił się wyraz totalnej wściekłości. Małgorzata dla odmiany zbladła. - Profesor! - syknął Michał. - Że też od razu nie pomyślałem. - Przyjechał po niego do Legnicy? - Na pewno... - Nic nie rozumiem - poskarżyłem się. - Przepraszam, nie chciałbym być niekulturalny, ale... - Związek Radziecki prowadzi na szeroką skalę zakazane badania naukowe, jako materiału używając żywych ludzi - powiedział spokojnie. - Twój organizm cechują pewne nader interesujące anomalie. Z naukowego punktu widzenia jesteś dla nich wyjątkowo cenny. Zwłaszcza w postaci pokrojonej na plasterki, po uprzednim wykonaniu szeregu zbrodniczych doświadczeń. Poczułem liźnięcie chłodu na karku. - To jakaś bzdura - szepnąłem. - Rozumiem, że w Trzeciej Rzeszy mogli mordować więźniów, ale przecież... - W każdym państwie totalitarnym postęp odbywa się kosztem jednostek... - Głos Małgorzaty stwardniał. - Rosjanie i Chińczycy od dawna prowadzą własne programy badawcze w oparciu o dane, pochodzące ze źródeł, których można się tylko domyślać... - Dlaczego ja? - jęknąłem. Michał dotknął palcami kącików oczu. - Zgadnij - mruknął. - Masz kocie oczy. Czytasz po ciemku. Prawie psi węch, szybko goją ci się skaleczenia... - Okulista mówił, że to na oczach, to katarakta - powiedziałem. - Chodź na górę. - Małgorzata zauważyła, że skończyłem już pić. W jednym z pokoi na piętrze urządzono pracownię fotograficzną. Kobieta kazała mi usiąść na krześle i wycelowała we mnie obiektyw aparatu. Błysnął flesz. Po chwili machała odbitką z polaroidu. - Pokaż. - Michał wszedł bez pukania. - Ujdzie. Gdzieś na dole trzasnęły drzwi. Ktoś wszedł do domu albo z niego wyszedł. - Nagrzej laminarkę - polecił. Przeszła do kolejnego pomieszczenia. W drzwiach pojawił się wysoki, szczupły mężczyzna. - Ach, to on - powiedział po norwesku, patrząc na mnie.
Przeszedł na angielski. - Macie paszport. - Wręczył im książeczkę. - Rany, trzeba go przebrać... I spieszcie się. - Spojrzał na zegarek. - Marcus miał odlecieć za trzy godziny. - Zdążymy - uspokoiła go. Michał przyciął jedną z odbitek i wkleił do przyniesionego przez cudzoziemca paszportu. Ten zaraz sobie poszedł. Moi wybawcy zalaminowali stronę. - Popatrzmy - mruknęła Małgorzata, porównując dane z paszportu ze mną. - Wzrost się nie zgadza. - Dużo? - Sporo. Tam dzieciaki rosną większe. - Miejmy nadzieję, że nie będą go mierzyli. Przetrzyj trochę o spodnie - polecił. Krawędzie są za świeże. - Zaczekaj. Nie może przecież wyglądać identycznie jak na zdjęciu! - Cholera... Przerwała szmelcowanie paszportu o udo. - Przytnij mu trochę włosy - zarządziła. - Zmień fryzurę... Paszport wystawiony miesiąc temu... Zaprosił mnie gestem do łazienki. Włączył maszynkę. Małgorzata poszła za nami, ciągle znęcając się nad paszportem. - Spiesz się! - syknęła, patrząc na zegarek. - Odwiozę go. Ruscy pewnie już wszczęli alarm, ale tego nie powinni przewidzieć... - Uruchom walizkę - powiedział. - Przecież ktoś go musi odebrać... Co za bajzel... Wstałem ze stołka. Faktycznie, wyglądałem trochę inaczej. - Ubranie - przypomniała. - Mamy jego rozmiar? - Jasne... Wepchnął mnie do kolejnego pokoju i, otworzywszy szafę, zaczął wyrzucać z niej garderobę. Zagraniczna bielizna, fajna, płócienna koszula rodem z Peweksu (zawsze chciałem taką mieć), dżinsowe spodnie i kurtka. - Z butami może być kłopot. Wyciągnął kapitalne adidasy. Zamszowe, odrobinę używane... Przymknąłem oczy, by ukryć blask pożądania. - Przymierz. Sprawdziłem. - Ciut ciasne - powiedziałem z żalem.
Wygrzebał tenisówki tej samej firmy. Były akurat. Jeszcze tylko zagraniczne skarpetki. - Przebierz się - polecił, wychodząc. - Nie możesz mieć na sobie ani jednej polskiej rzeczy. Po pięciu minutach byłem gotów. Obrzucił mnie krytycznym spojrzeniem. - Ujdzie - ocenił. - Odwozisz go? - Tak. - Małgorzata kiwnęła głową. - Walizka i w drogę. Wręczyła mi paszport. Wyglądał na nieco używany. Przekartkowałem. Wewnątrz wbito sporo pieczątek. - To wizy i stemple kontroli granicznej - wyjaśnił. - Nazywasz się Marcus Oseberg, jesteś synem attache kulturalnego norweskiej ambasady - powiedziała. - W razie najmniejszych problemów żądaj norweskiego konsula. Michał podał mi bagaż. Spojrzał na zegarek i złapał się za głowę. - Musicie przecież być na miejscu godzinę przed odlotem - jęknął. - Już jedziemy. Zeszliśmy do garażu i po chwili gnaliśmy przez miasto. - Marcus Oseberg - powtórzyła. - Pamiętam. - Datę urodzenia też musisz zapamiętać - rozkazała. - Mieszkasz w Oslo. Przyjechałeś tydzień temu odwiedzić ojca. Na polskiej odprawie mów po angielsku. Tylko po angielsku. Nie rozumiesz słowa po polsku. Tam... - zachmurzyła się. - Cholera, każdy pozna po akcencie... Najlepiej nic nie mów. Dobrze znasz norweski? - W grupie byłem najlepszy... - No nic, jeśli aresztują cię w Norwegii, musisz zrobić wszystko, byle nie odesłali cię do Polski. Nasi ludzie mają spore możliwości, ale jeśli na lotnisku w Oslo zostaniesz po prostu wsadzony w samolot powrotny, to nie zdążą nic zdziałać... Musisz utrzymać się tam przez dwanaście godzin. Możesz gadać bzdury, na przykład, że komuniści wymordowali całą twoją rodzinę. Nie możesz tylko zdradzić prawdziwego nazwiska - to najprostsza taktyka. Nie będą wiedzieli, jak wypełnić papiery ekstradycyjne. W razie czego zasymuluj atak wyrostka robaczkowego. Masz go po prawej stronie, nieco powyżej kości miednicy. Przy ataku drętwieje czasem noga. To charakterystyczny objaw. - A jak złapią mnie po tej stronie? - Czułem coraz większe przerażenie. - Jeśli domyślą się, że to ja? Milczała przez chwilę.
- Wytrzymaj choć z godzinę. Zrób to dla nas, za to, że próbowaliśmy. Daj nam czas, by się ulotnić. Mów bzdury. Paszport i bilet lotniczy znalazłeś. Wkleiłeś swoje zdjęcie... - Nie brzmi to specjalnie przekonująco - westchnąłem. - Nic na to nie poradzimy. Jeśli wpadniesz, nie będziemy mogli ci pomóc. W żaden sposób. - Oczy jej pociemniały. Poczułem upiorny chłód w żołądku. W co mnie wplątano? - Właściwie to dlaczego mi pomagacie? - zapytałem. - Jestem aż taki ważny? Milczała przez kilka minut. Czas mi się dłużył. Patrzyłem przez okno na szare, ponure miasto. Wreszcie się odezwała. - Istnieją siły, które dążą do zmian - powiedziała. - Zniszczenie ZSRR to cel odległy być może o setki lat, jednak nasze działania przyspieszają ten upadek. Dlatego staramy się szkodzić, jak tylko potrafimy. To bardzo trudna gra. Im więcej pionków uda nam się sprzątnąć im sprzed nosa, tym większa szansa wygranej. - Jeśli zdecydowaliście się zabijać, by mnie ratować... - To prawda. Jesteś ważny. Choć nie wiem do końca, dlaczego. Konspiracja, sam rozumiesz. Wielu rzeczy lepiej nawet się nie domyślać. O tobie wiemy tylko tyle, co nam powiedziano. Otrzymaliśmy rozkaz, by pilnować cię dyskretnie i zapewnić naukę języków obcych... I omal nie przespaliśmy sprawy. Sądzę, że miałeś pozostać tu jeszcze przez co najmniej miesiąc. -Tutaj? - W Polsce. - Przewidziano, że będę musiał wyjechać? - Oczywiście. Tylko że w stosownym czasie wszystko zrobilibyśmy dużo spokojniej i bezpieczniej... Okęcie. Terminal odlotów. - Boję się. - To normalne. Chcesz coś na uspokojenie? Łyknąłem tabletkę, ale wcale nie poczułem się lepiej. - Zaczyna działać po dwudziestu minutach - poinformowała mnie. - Idź równym, spokojnym krokiem. Wśród pasażerów do Oslo znajdź kogoś charakterystycznego i trzymaj się go. Objęła mnie niespodziewanie i pocałowała w policzek. Ciemne włosy, pachnące lekko jaśminem musnęły moją twarz. - Powodzenia, źrebaczku. Nie daj się zabić tym ścierwom... - Przez chwilę trzymała
mnie w objęciach. Może po to, by dodać otuchy? Ruszyliśmy w stronę hali. - Jak poznam tego, kto ma mnie odebrać w Oslo? - zapytałem. - Bo może Ruscy zastawią tam pułapkę... - Nasi w Oslo chyba nie zdążą cię przejąć. Ale w informacji będzie dla ciebie bilet gdzieś dalej. Nie wiem, dokąd. I lepiej, żebym nie wiedziała. Pokażesz po prostu paszport i dostaniesz bilet. Na końcu trasy będzie czekał on. - Wręczyła mi niedużego formatu fotografię. - Nazywa się Derek Tomatow. A więc Oslo nie było miejscem docelowym, a zaledwie przystankiem na trasie ucieczki... Angielski. Uczyłem się angielskiego. Anglia, Ameryka, Kanada i ze dwadzieścia innych krajów. A może Australia? Zobaczę prawdziwe kangury... Nie, bzdura, po co byłby mi norweski? - Poradzisz sobie. Wręczyła mi cieniutki pliczek banknotów i poklepała po ramieniu. - Powodzenia - powtórzyła raz jeszcze. - Stanowisko piąte. Właśnie zaczyna się odprawa. Nie oglądaj się... Pożegnaliśmy się i ruszyłem naprzód. I wszystko okazało się łatwiejsze niż myślałem. *** Niebo było czyste i prawie bezchmurne. Wiał silny wiatr. Samolotem kołysało fest. Od czasu do czasu zdarzały się także dziury powietrzne i wówczas latałka opadała kilkaset metrów w dół, a moje serce przemieszczało się z gatek do gardła i z powrotem. Widok był piękny i dziki. Przez znaczną część lotu towarzyszyły nam góry, miejscami lesiste, a miejscami zbudowane z paskudnych skał. Wyobraźnia podsuwała mi obraz mojego ciała roztrzaskującego się o nie. W dodatku byłem bardzo zmęczony. Podróż wlokła się od wielu godzin. Nie wróciłem jeszcze do siebie po porannym wstrząsie psychicznym. Przyłożyłem czoło do szyby. Jej chłód pomógł mi zebrać myśli. W Oslo dostałem bilet do Bodø. Nazwa nic mi nie mówiła, ale po drugiej stronie kartonika znalazłem schematyczną mapkę norweskich szlaków lotniczych, nałożoną na kontur kraju. Bodø leżało daleko na północy, już za kołem podbiegunowym. Nie zostawiono dla mnie żadnych innych dyspozycji - prawdopodobnie miasto było celem podróży. A może kolejnym etapem pośrednim? Po co leciałem na północ? Do Kanady i USA samoloty odlatywały z Oslo. Rozłożyłem na kolanach sczytaną do cna norweską gazetę młodzieżową i usiłowałem
skupić wzrok na równych rządkach literek. Wreszcie mi się udało, ale po chwili pożałowałem widoków, znowu podniosłem głowę i popatrzyłem przez okno. Samolot odbił nieco na zachód i leciał teraz nad morzem, wzdłuż linii brzegu. Wyjąłem z paszportu fotografię Dereka Tomatowa. Holenderskie lub niemieckie imię, nazwisko wyglądające na rosyjskie... Będzie czekał na mnie na lotnisku. Kim był? Jak się domyślałem, to on wszystko organizował. Dlaczego nie skontaktował się wcześniej? Przygotował moją ucieczkę... Zdobył lewy paszport, ugadał konsula, aby zapewnić mi jakąś tam ochronę? Nie, to oni. Jego podwładni? A jeśli to wszystko było grą? Jeśli w Doniecku czekała na mnie zagubiona rodzina, a ucieczka na Zachód miała służyć celom jakichś wrogich sił? Tak czy inaczej, ktoś znał moją tożsamość i ukrywał ją przede mną. Przymknąłem oczy. Muśnięcie włosów na policzku. Zapach jaśminu. Nie, ona była szczera. Poza tym, w głębi duszy jakoś wolałem lecieć do Norwegii niż do ZSRR... Ponownie zagłębiłem się w lekturze. Umysł potrzebował paliwa. Nie mogłem się jednak skupić. Literki skakały mi przed oczami, a sam tekst stawał się coraz mniej zrozumiały. Wyjąłem z papierowej torby ostatnią mandarynkę kupioną na lotnisku. Nie miałem zegarka, a krępowałem się zapytać o godzinę siedzącą obok mnie kobietę. Dlaczego dostałem zdjęcie? Logika podpowiadała, że Derek chce, abym go rozpoznał. Zapewne na lotnisku. Będzie więc czekał. A jeśli nie? Wtedy pójdę do informacji i zapytam, czy są dla mnie dyspozycje. A jeśli ich nie będzie? Mam czekać na lotnisku? A może wziąć książkę telefoniczną, odszukać jego numer i zadzwonić? Myśli tłukły się rozpaczliwie... Mam pieniądze. Trochę. Jest lato. Kupię płachtę plastiku i zbuduję w lesie szałas. Będę codziennie przychodził na lotnisko... Aż wreszcie go spotkam. Głos zapowiadający lądowanie przyniósł mi ulgę. Nareszcie koniec. Zapiąłem pasy i zamknąłem oczy. Myślałem, że poczuję wstrząs, gdy koła dotkną pasa startowego, ale nie było tak źle. Już podczas międzylądowania w Oslo przekonałem się, że w tej całej Norwegii nie było wcale tak zimno, jak by wynikało ze słów mojego nauczyciela geografii. Tu, za kołem podbiegunowym, było nawet jeszcze cieplej. Nie podstawili nam autokaru. Budynki znajdowały się tuż-tuż. Rozejrzałem się ciekawie. Na wschodzie widać było odległe pasmo gór. Ich szczyty pokrywał śnieg. Na północy, jakieś dwa kilometry od lotniska wznosiła się kolejna góra, zbudowana z ciemnego granitu. Na jej szczycie sterczał w niebo maszt, zapewne radiowy. Na zboczach stało kilka kolorowych domków. Od zachodu za parkanem lotniska widać było przedmieścia miasteczka i w oddali kolejne pasmo wzgórz. Wiatr wiejący
od tamtej strony przynosił zapach morza, widocznie oddzielała mnie od nich zatoka. Dopiero po kilku minutach dotarło do mnie, że okolica jest wyjątkowo urocza. Pomyślałem, że jeśli pozostanę tu nieco dłużej, trzeba będzie zdobyć te szczyty i obejrzeć wszystko z góry... Hol lotniska był niewielki. Nikt nie sprawdzał moich dokumentów. Rozglądałem się za Derekiem. Nie było go. Poczułem chłód w żołądku. Jakiś człowiek stojący koło drzwi spojrzał na mnie i wyszedł. Miałem przeczucie, że sprawdzał, czy przyleciałem. A teraz odszedł. Dlaczego? A może tylko tak mi się wydawało? Drugi mężczyzna, starszy, jasnowłosy, stał koło kiosku Narvessen i także przyglądał się wychodzącym. Nasze spojrzenia się spotkały. Znowu poczułem telepatyczny przebłysk. On mnie rozpoznał. Skierował się w moją stronę. Miał na sobie lekki garnitur, a oczy zasłaniały okulary w cienkich, metalowych oprawkach. Wyglądał na kogoś ważnego. Biznesmen? Ktoś z rządu? - Patzchenko? - zapytał. Paczenko? Rany! Nagle jakby odetkała się pamięć. Przypomniałem sobie, jak się naprawdę nazywam. Jak nazywałem się przed wypadkiem. Jeszcze chwila i przypomnę sobie imię... Upiorny zawrót głowy... Nie zdążyłem. - Paweł Kotzchko? - zagadnął ponownie. - Alias Marcus Oseberg? - Tak, to ja - odpowiedziałem po norwesku. Mierzyliśmy się wzrokiem. - Już nie. Teraz będziesz Thomasem Patzchenka - powiedział. Tomasz. Tomek Paczenko... Poczułem dziwne uniesienie. Jakbym nagle odzyskał tożsamość... Jeszcze nie wiedziałem, kim jestem, ale czułem, że jestem blisko. Patrzyłem na niego wyczekująco. - Dae Glorssen, jestem pracownikiem Contenblau Corporation - przedstawił się facet. - Działam na polecenie hrabiego Dereka Tomatowa. Pokazał mi fotografię, identyczną jak ta, którą dostałem od Michała. Pułapka? Chyba nie... - Miło mi poznać. - Podałem mu dłoń. - Nie spodziewaliśmy się ciebie tak szybko. Proszę do samochodu. Pokażę ci twój nowy dom. Przyjechał po mnie nowiutkim oplem. Nie z tych najdroższych, ale całkiem, całkiem. Wsiedliśmy i zaraz ruszył. Klimatyzacja, radio cicho sączące muzyczkę... - Powinieneś kupić sobie plan i kompas - powiedział. - W tym mieście łatwo
zabłądzić. - Aha - zgodziłem się bez przekonania. Rozglądałem się ciekawie na boki. Osada była nieduża. Jakieś trzydzieści tysięcy mieszkańców. Może trochę mniej. Ale skoro cała ludność Norwegii liczyła zaledwie około czterech milionów, musiała być sporą aglomeracją. Centrum otaczały dzielnice małych domków z ogródkami. Chodniki lśniły czystością. Witryny sklepów połyskiwały jak świeżo umyte. - Więc tak wygląda kapitalizm? - zagadnąłem. - Przyzwyczaisz się. Załatwiliśmy ci dobrą szkołę i dla tego twojego kumpla też. A ten drugi przyjedzie na dniach. - Mój znajomy? - Nie zrozumiałem. - Nie mam żadnych przyjaciół. - Masz, masz. Dwaj mili młodzieńcy. Hrabia wiąże z nimi duże nadzieje. Polubicie się. - Myślałem zawsze, że kolegów wybiera się samemu. - Szkoda czasu. - Błysnął zębami w uśmiechu. - Co to za szkoła? - zapytałem. - Średnia, odpowiednik waszego dawnego gimnazjum albo obecnego liceum. Prywatna i raczej elitarna. - Dam sobie radę? - Nie doceniasz swoich możliwości. - Uczyłem się norweskiego przez dwa i pół roku, po dwie godziny tygodniowo. To bardzo mało. Mam tylko dwa miesiące na doszlifowanie go... - Właśnie po to potrzebni ci są przyjaciele. Mówisz nieźle, ale gramatyka i słownictwo to nie wszystko. Jeśli nie będziesz sobie dawał rady, to skontaktujemy się z hrabią, coś wykombinuje. Chwilowo jest zajęty. Pojawi się później... - Jak mogę się...? - W teczce, która leży obok ciebie, znajdziesz dwie moje wizytówki. Prowadzę filię w Tromsø, ale bywam tu mniej więcej dwa razy w miesiącu. Na jednej z karteczek masz numer centrali, a na drugiej tutejszy. W razie czego dzwoń. Hrabia Derek sam się odezwie. Ale niech ci się nie wydaje, że możesz robić, co ci się żywnie podoba. Będziemy sprawdzać, czy nie przychodzą ci do głowy jakieś głupie pomysły. - Co mam robić? - W głowie czułem potworny zamęt. - Na razie są wakacje. Zaaklimatyzuj się, odpocznij. Poczytaj coś, pooglądaj telewizję... Pokrywamy wszystkie świadczenia, ale jeśli zechcesz sobie zainstalować telefon,
to niestety, rachunki sam będziesz musiał opłacać. Zresztą i tak nie masz dokąd dzwonić. Ponadto co miesiąc w tutejszej siedzibie firmy możesz podjąć trzy tysiące koron, na wydatki. Nie znałem cen tutaj. Nic mi to nie mówiło. - Hrabia Derek jest twoim opiekunem. Wystąpiliśmy już o przyznanie prawa stałego pobytu. Mogą być problemy z opieką społeczną... - To znaczy? - Jesteś niepełnoletni. Mamy tu takie trzy koszmarne babska, uważające za swój obowiązek wtrącać się w życie innych ludzi. To może być czasami dość przykre. Już miałem z nimi małe starcie. Gdyby się pojawiły, to lepiej, żeby nie było cię w domu. Rozumiesz? - Tak. Zaaferowany rozmową, nie zauważyłem, że wjechaliśmy do lasu. Asfaltowe uliczki zamieniły się w utwardzony żużlem dukt. Dae zatrzymał samochód. - Jesteśmy na miejscu. Trafisz stąd do miasta? - Droga jest chyba jedna. - Tak. Coś jeszcze chcesz wiedzieć? - Właściwie to nic nie wiem. - Resztę wyjaśnią ci kumple i hrabia Derek. Wpadnę za kilka dni zobaczyć, jak sobie radzisz. Tu masz legitymację liceum oraz odpis aktu własności. Wystrzegaj się obcych, nie pij, nie pal papierosów i nie rozrabiaj. OK? - Sure - odparłem. Popatrzyłem na dokumenty. Skąd, u diabła, wzięli moje zdjęcie? Wysiadłem. Pomachał mi na pożegnanie i odjechał. Rozejrzałem się na boki. Stałem na drodze przecinającej las. Była od czasu do czasu używana, o czym świadczyły ślady kilku pojazdów. Obok ciągnęło się ogrodzenie z siatki. Znajdowałem się niemal dokładnie w jego połowie, koło zardzewiałej bramy. W teczce z dokumentami pobrzękiwało coś ciężkiego. Pęczek kluczy. Kompletnie przeżarty korozją skobel zamykała nowiutka kłódka. Obok bramki wisiały na siatce metalowe tabliczki. Obłaziły z farby, ale co nieco zdołałem odczytać: POSIADŁOŚĆ PRYWATNA. POBORCOM PODATKÓW WSTĘP WZBRONIONY! Obok wisiała wycięta z miedzianej blachy trupia czaszka oraz kolejna tabliczka: UWAGA INDIANIE, TUBYLCY I INNI KOLOROWI! JEŚLI POJAWICIE SIĘ TU W NOCY,
ZNAJDZIECIE SIĘ NA LIŚCIE DO ODSTRZAŁU, A WASZYM MIĘSEM ZOSTANĄ NAKARMIONE WŚCIEKŁE PSY.
ZOSTALIŚCIE OSTRZEŻENI! A nieco dalej: NIE PRZEKRACZAJ TEJ GRANICY. JEŚLI SWOJE ŻYCIE MASZ W POGARDZIE, TO PAMIĘTAJ O SWOJEJ RODZINIE.
Niżej było coś jeszcze, ale nie zdołałem odczytać. Weseli ludzie tu dawniej mieszkali. „Przekroczyłem granicę” i ruszyłem ścieżką. Nie miałem żony ani dzieci, ale na wszelki wypadek zacisnąłem dłoń na tkwiącym w kieszeni scyzoryku. Kto wie, co mogło się zagnieździć w opuszczonym domu. Dzicy lokatorzy, dzikie zwierzęta... Albo przyjaciele, których nigdy nie widziałem na oczy. Za furtką znajdowała się niewielka polanka, pozarastana już samosiejkami świerków. Dalej zieleniał zbity gąszcz kilkunastoletnich drzewek. Rozpoznałem choiny kanadyjskie, świerki srebrne oraz jodły. Znaczna część była uschnięta, prawdopodobnie na skutek nadmiernego zagęszczenia. Warstwa opadłych igieł pokrywała ziemię. Byłem ciekaw, czy są tu grzyby, ale nie robiłem sobie zbyt dużych nadziei. I tak nie potrafię odróżnić pieczarki od muchomora. Ścieżkę odnalazłem łatwo, pomimo podniesienia się poziomu gruntu. Korzenie drzew powyrywały płytki chodnikowe, które sterczały pod różnymi dziwnymi kątami ze ściółki. Poszedłem tym tropem. Drzewa stały się grubsze, a las mniej zbity. Kawałek dalej jednak znowu zaczęły się gęste choinki. Przedzierałem się przez nie jak okręt przez fale i dość niespodziewanie wyszedłem nad morze. Ziemia zamieniła się w litą skałę, która kawałek dalej opadała niewysokim urwiskiem w zielonkawoniebieskie wody niewielkiej zatoczki. Stanąłem, oczarowany widokiem. Po prawej ostre skały opadały piętnastometrową skarpą do wody. Po lewej brzeg był znacznie niższy. U stóp skarpy, zbudowanej z kamiennych bloków różnej wielkości, znajdował się wąski pasek żwirowatej plaży. Na szczycie rosły świerki, niewielkie i poskręcane na skutek wiatrów. Ich korzenie rozpaczliwie wciskały się w szczeliny. A potem zobaczyłem dom. W pierwszej chwili pomyślałem, że zaszła jakaś pomyłka, ale zaraz odrzuciłem to przypuszczenie. To nie była pomyłka. Po prostu nie byli gotowi na moje przybycie... Dom
stał na krawędzi urwiska. Był bardzo stary i bardzo zrujnowany. Z dachu pozostał jedynie szkielet. Ze ścian odpadały deski. Okna, o dziwo, z szybami, spaczyły się i widać było szerokie na palec szpary pomiędzy nimi a framugą. Całość miała smutny, głęboko szary kolor i sprawiała przygnębiające wrażenie. Zamyśliłem się głęboko. Nie był przechylony, co wydawało się świadczyć o mocnej jeszcze konstrukcji, i to było właściwie wszystko. Cała reszta szczegółów podnosiła włosy na głowie. - Trzeba będzie zwiedzić to od środka - powiedziałem do siebie. - Może się coś wyklaruje. Drzwi znajdowały się w ścianie frontowej i dotrzeć można było do nich jedynie po wąskiej półce skalnej. Nie stanowiło to specjalnego problemu, bowiem w ścianie było dużo dziur, zapewniających wygodne uchwyty dla rąk. Ktoś musiał niedawno przebyć tę drogę, bowiem pod zaśniedziałą klamką lśnił zupełnie nowy zamek. Drugi z kluczy pasował. Przekręciłem go, potem nacisnąłem i pociągnąłem. Drzwi otwierały się na zewnątrz. Nie chciały jednak tak łatwo się poddać. Z przeraźliwym zgrzytem uchyliły się o parę centymetrów. Dalej nie miały ochoty. Szarpnąłem potężnie. Odpadły z trzaskiem od framugi i popchnęły mnie do wody. Uderzyłem ciężko plecami dwa metry niżej i zapadłem w chłodną ciemność. Przekręciłem się rozpaczliwie, tracąc wiele cennego powietrza, i wróciłem na powierzchnię. Ubranie namokło oczywiście natychmiast, krępowało moje ruchy, wciągało w topiel. Nie pływałem nigdy dobrze, byłem samoukiem, ale jakoś udało mi się dotrzeć do skały, w którą czyjaś litościwa dłoń powbijała metalowe klamry. Zacząłem się wspinać. Piąta z kolei klamra była tak zardzewiała, że załamała się pod moim ciężarem i wisiałem przez chwilę na jednej ręce, ale jakoś dotarłem aż do progu. Teczka z dokumentami szczęśliwie upadła na ziemię, a nie do wody. Wysunął się z niej zegarek elektroniczny. Był wodoodporny, więc założyłem go na rękę. Wszedłem do domu. Wrażenie, jakie odniosłem, wewnątrz było jeszcze bardziej przygnębiające. Podłoga załamywała się pod stopami. - Jest tu kto? - zawołałem w półmrok. Odpowiedziała mi nienaturalna cisza. Sufit korytarzyka, w którym się znalazłem, był powybrzuszany, a jego deski groziły w każdej chwili runięciem na głowę. Po lewej stronie miałem dwie pary drzwi. Nie otwierały się, unieruchomione w zawiasach przez rdzę. Na szczęście te na końcu korytarza były uchylone. Przecisnąłem się przez szparę i znalazłem się w rozległym pomieszczeniu. Panował tu półmrok, bowiem okna zasłaniały jakieś szmaty, a sufit, o dziwo, był prawie cały. Pośrodku
piętrzył się stos różnych rupieci. Ściągnąłem z siebie mokre łachy i powiesiłem je na jakichś szczątkach mebli. Na zrolowanym dywanie leżał zwinięty pled. Narzuciłem go na siebie. Był bardzo gruby i pachniał nowością. Obok znalazłem poduszkę. Popatrzyłem na zegarek. Pokazywał niemal północ. Spojrzałem w okno i zrozumiałem. - Biała noc - szepnąłem w półmrok. Byłem zupełnie skołowany. Usiłowałem policzyć, ile czasu trwała podróż. Nie mogłem. Położywszy się na dywanie, zapadłem niemal natychmiast w sen. Stałem w białogwardyjskim mundurze przed bramą straceń warszawskiej cytadeli i na coś czekałem. Ale chyba nie na skazańców. Obudziłem się, gdy coś miękkiego dotknęło mojej twarzy. Otworzyłem oczy. Szary kot patrzył na mnie ciekawie. Zasnąłem ponownie. Wrzasnąłem i obudziłem się znowu. Kot siedział nadal niedaleko mnie. Sięgnąłem ręką, aby go pogłaskać. Odskoczył. Poczułem się samotny, opuszczony i nieszczęśliwy. Zapłakałem, ale po chwili znowu ogarnął mnie sen.
30 czerwca 1984, sobota. Okolice Lwowa, Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka To miejsce nazywano Małą Ameryką. Nieoficjalnie. Faktycznie wyglądało dość amerykańsko. Nieduże domki, o elewacjach wykończonych sidingiem, tonęły wśród gęstych drzew. Pierwotną, odwieczną dąbrowę przetrzebiono, przekształcając w rozległy park. Drzewa dawały dużo cienia i nawet w najgorsze upały było tu chłodno jak w lesie. Liście zatrzymywały niesiony wiatrem lessowy pył. Osiedle otaczał betonowy mur pięciometrowej wysokości. Za murem ciągnęły się sosnowe i brzozowe zagajniki, które zamykał pierścień jednostek wojskowych, a całość dodatkowo chroniły setki kilometrów kwadratowych poligonu. Ponieważ kontaktowanie się ze światem wymagałoby pokonywania kilkunastu punktów kontroli, osada utrzymywała więź z resztą socjalistycznej ojczyzny wyłącznie drogą powietrzną. Z niewielkiego lotniska startowały często awionetki i helikoptery. Blisko połowę osady zajmował dziwny, betonowy budynek, zagłębiony częściowo w ziemi. Na jego dachu położono grubą warstwę gleby oraz zasadzono cały las. Między drzewami zawieszono druty i puszczono nimi prąd o wysokim napięciu. Tajemnic tego miejsca nie był w stanie rozgryźć żaden wraży amerykański satelita. Wewnątrz mieścił się Instytut. Wszyscy mieszkańcy osady
pracowali w Instytucie. Część domów zajmowali emeryci, którzy przestali pracować w Instytucie. Nieliczni pracownicy mieli dzieci, które uczyły się w specjalnej szkole, by w przyszłości pracować w Instytucie. Semen Miszczuk, mikrobiolog, siedział w salonie przy komputerze. Teraz, gdy wreszcie zaczął do czegoś dochodzić, nie odrywał się od pracy nawet w domu, robiąc tylko kilkugodzinne przerwy na sen. Po monitorze biegły nieskończenie długie kolumny, złożone z czterech liter, symbolizujących zasady tworzące spiralę DNA. Powtarzające się sekwencje były zaznaczone. Koń, człowiek, pies i próbka pochodząca z tkanki przechowywanej w chłodniach głównego budynku... - Cholera - mruknął sam do siebie. - Jasna cholera. Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem? No cóż, nikt nie uczył nas takiej genetyki... Łucja, trzymając w smukłych dłoniach dzbanek z wodą, wśliznęła się bezszelestnie do pokoju. Zaczęła podlewać dużą palmę. Odbijała się w filtrze monitora. Semen uśmiechnął się lekko. Dziewczyna była urocza. Rozległ się melodyjny, amerykański gong przy drzwiach. Otworzył syn Semena Ihor. Po chwili do gabinetu weszli dwaj mężczyźni w mundurach KGB. Miszczuk przerwał porównywanie sekwencji i odwrócił się w ich stronę. - Tak? - zagadnął. - Czym mogę służyć? Wyższy, pułkownik, chrząknął. - Semenie Pawłowiczu, profesor Ławrenko zadecydował, że trzeba przejść wreszcie do etapu drugiego. Twarz Miszczuka stężała. - Straciliśmy osobnika, którego spodziewaliśmy się odłowić w Polsce. A zatem musimy zrealizować wariant awaryjny. Materiał dojrzał. - Pułkownik machnął ręką w stronę Łucji. - Teraz należy przeprowadzić eksperymenty toksykologiczne i genetyczne. Omal nie zemdlał. Nie usłyszał, jak dzbanek wyślizguje się z rąk córki i roztrzaskuje o kamienną posadzkę. Opanował się. - Protestuję - odparł. - Procedura podejmowania decyzji w Instytucie wymaga mojej zgody. - Gdy przed trzynastu laty oddawaliśmy ją twojej żonie na wychowanie, zobowiązałeś się wydać materiał do badań na pierwsze żądanie profesora. Łucja zbladła i osunęła się na podłogę, prosto w kałużę wody i odłamków szkła. Semen uśmiechnął się jednym kącikiem ust. Powoli odzyskiwał spokój. - Myślę, że będę musiał zastosować procedurę odwoławczą - powiedział, podchodząc
do ściany. Mieszkańcy osady lubili antyki. On nie podzielał ich pasji. Na ścianie wisiał tylko stary miecz samurajski, zdobyty przez jednego z jego przodków w 1905 roku w Mandżurii. - Nie możesz się odwoływać - warknął towarzyszący pułkownikowi mężczyzna. - Ta decyzja jest ostateczna. - Ostateczna - powtórzył, kładąc dłoń na rękojeści. Trudno jest ściąć dwie głowy za jednym zamachem, ale jemu się udało. Krew pułkownika splamiła sufit. Biolog upuścił miecz i podbiegł do Łucji. - Wszystko w porządku? - zapytał. Kiwnęła głową. W oczach miała pustkę. Z szuflady wyjął pistolet z tłumikiem i odbezpieczył go. Pudełko z nabojami wysunęło mu się z dłoni i upadło na podłogę. Schylił się. To uratowało mu życie. Kula, wymierzona w jego głowę, uderzyła w ścianę. Odwrócił się. Strzelał do niego Ihor. Jego własny syn. Jedynak, następca, podpora starości, kontynuator rodu i badań... Ich spojrzenia spotkały się. Wzrok Ihora był zimny. Ponownie nacisnął spust. Pocisk szarpnął kołnierzyk marynarki, ale szczęśliwie ominął szyję. Miszczuk wystrzelił. Odruchowo. Chłopak, trafiony precyzyjnie w środek czoła, padł na wznak. Koniec. Opuścił broń. W tej chwili poczuł absurdalność sytuacji. Właśnie zarąbał mieczem swojego zwierzchnika i towarzyszącego mu technika oraz zastrzelił swojego syna. Tak po prostu. Po klindze leżącej na dywanie katany powoli spływała gęsta, czerwona kropla. Łucja patrzyła już prawie przytomnie. - Nie jestem twoją córką - szepnęła. - Jesteś. Może nie masz mojej krwi, ale jesteś. Czytałem ci bajki na dobranoc. Patrzyłem, jak rośniesz. - Jestem materiałem. Owocem jakichś waszych obłąkańczych badań... - Jesteś moją córką. Nie sądziłem, że kiedykolwiek zrealizują tę część planów. Oszukiwałem się. Ale miałem nadzieję. Zamilkł. Próbował sobie przypomnieć tamten dzień, kilkanaście lat temu. Idiotyczny pseudonaukowy
eksperyment
zakończony
nieoczekiwanie
sukcesem.
Zaskakującym,
jednorazowym sukcesem. Nigdy już nie udało się go powtórzyć... A w nauce liczy się tylko to, co powtarzalne. Usłyszał, że Łucja coś mówi. - Domyślałam się, że coś ze mną jest nie tak. Te dziwne zachcianki... Trawa... Kim jestem? I co teraz? - Jesteś moją córką, a resztę spróbuję ci wyjaśnić w jakimś stosowniejszym
momencie. Uniósł broń i jednym strzałem roztrzaskał komputer. Trzy pudełka dyskietek cisnął do kominka. Zaskwierczał płonący plastik. Piętnaście lat pracy diabli wzięli, pomyślał. Poczuł dziwną ulgę. I jednocześnie przerażenie. Uświadomił sobie, że znajdują się w potrzasku. Że nigdy nie uda mu się uciec. A nawet jeśli, to dokąd? - Co teraz zrobimy? - zapytała Łucja. Odsunęła się kilka kroków, uciekając przed ciągle rosnącą kałużą krwi na parkiecie. No właśnie. Co robić? - Pójdziemy na lotnisko i porwiemy samolot - zasugerował. - W wojsku uczyli mnie latać. Powinienem sobie poradzić. Kijów jest niedaleko. Tam będzie im trudno nas odnaleźć. - Nie uda się. - Dlaczego nie? Nie spodziewają się. Trzeba spróbować. Idź się przebrać. Z podręcznego laboratorium zabrał walizeczkę z kilkoma probówkami. Gdy przechodzili koło pozbawionych głów ciał, ich buty zaklaskały w kałuży krwi. Ihor patrzył w górę szklistym wzrokiem. Ojciec wyczuł w tym spojrzeniu coś na kształt nagany. Pochylił się na chwilę, by zamknąć mu powieki. - Zabiłeś ich. Głos bardzo jej drżał. - Po to właśnie, między innymi, ma się rodziców - powiedział łagodnie. - By, jeśli zajdzie potrzeba, bronili swoich dzieci przed niebezpieczeństwem... W drzwiach odwrócił się. Lubił ten nieduży dom. Lubił pracować przy starym biurku z orzechowego drewna, lubił patrzeć na płomienie skaczące za grubą szybą kominka. A teraz czeka ich poniewierka... Poczuł żal, ale jednocześnie uświadomił sobie, że nie mógł postąpić inaczej, i Całe wychowanie człowieka, stopień jego przystosowania do norm społecznych, sprawdza się w chwili, gdy trzeba bronić swoich przekonań. Można się poddać lub stawić opór...
30 czerwca 1984, sobota. Bodø, Norwegia Przebudzenie nie należało do specjalnie przyjemnych. Mimo koca zmarzłem na kość. Moje ubranie, podobnie zresztą jak i wszystko wokoło, było mokre, a raczej wilgotne, jak gdyby polizane wielkim jęzorem. W dodatku coś okropnie uwierało mnie w plecy. Sięgnąłem
ręką i wydobyłem spod siebie pistolet zawinięty w kawałek brezentu. Pojęcie o rodzajach broni miałem nikłe, ale ten typ akurat znałem. Mały damski rewolwer produkowany w Belgii pod koniec wojny. Strzelał nabojami tego typu jak do sportowego karabinka. Ołowiany czubek bez stalowego płaszcza. Mimo niewielkiego kalibru wyrywał w ciele potężne dziury. Schowałem znalezisko pod dywan, odkładając na później sprawdzenie, czy działa. Popatrzyłem na swoje dłonie. Były potwornie brudne. Rozejrzałem się po pokoju, do którego rzucił mnie wczoraj los. Pomieszczenie miało wymiary około dziesięć na pięć metrów i panował w nim potworny bałagan. Meble zwalono na stos. Pomiędzy nimi poniewierały się inne graty. Książki były zawilgłe, przedstawiały sobą obraz nędzy i rozpaczy. Większość sprzętów rozpadała się w rękach. Próchno, ale na szczęście nie widziałem nigdzie śladów obecności korników. Może było tu dla nich zbyt zimno? Po pobieżnym zlustrowaniu pomieszczenia ruszyłem na podbój domu. Czułem się trochę jak poszukiwacz skarbów, choć wszystko wskazywało na fakt, że jakieś męty splądrowały już raz wnętrze. Wyszedłem na korytarz, z którego na skutek braku drzwi wejściowych miałem piękny widok, i energicznie zabrałem się za wyważanie drzwi na lewo za pomocą młotka murarskiego znalezionego w pomieszczeniu, w którym spędziłem noc. (Ze względu na znalezione tam książki nazwałem je biblioteką). Drzwi, które przyszło mi wyłamywać, nie stawiały oporu. Pokonałem zardzewiałe zawiasy i zajrzałem do środka. To była kiedyś łazienka i ubikacja zarazem. Można się było tego od razu domyślić po stosach kafelków, które odpadły od drewnianych ścian i leżały na podłodze, popękane, upstrzone plamami odłażącego kleju. Wanna, coniebądź obita z emalii, stała po lewej. Wypełniały ją brudne szmaty, najwyraźniej części garderoby. Otworzyłem klapę sedesu. Wewnątrz pływały rozkładające się szczątki jakiegoś gryzonia, szczura albo leminga. Spuściłem odruchowo wodę. Zadziałało. Kran nad umywalką również był sprawny. To było pocieszające. Gorzej przedstawiały się sprawy ze starym bojlerem na węgiel, który wisiał nad wanną, strasząc wyrwanymi drzwiczkami paleniska. Był kompletnie zardzewiały. Zdawałem sobie sprawę, że nigdy już nie uda się go uruchomić. Na odchodnym postanowiłem sprawdzić oświetlenie. Niestety, podobnie jak w bibliotece, nie działało. Następne pomieszczenie było czymś w rodzaju podręcznej rupieciarni. Chyba nigdy nie miało okien. Poprzedni właściciel używał go zapewne jako magazynu, jego środek bowiem zawalony był deskami. Podobały mi się. Były względnie nowe i, o dziwo, niespecjalnie zawilgłe. Pod ścianą stała szafka na narzędzia, rozbita czyjąś chciwą ręką. Wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, zniknęło, ale obcęgi, kombinerki i młotki zostały. Były jedynie mocno zardzewiałe. Obok znalazłem przystawkę do wiertarki, służącą
do mocowania niedużej piły tarczowej. Widocznie przegapili ją w pośpiechu. Co krok natrafiałem na ślady byłego właściciela lub grasujących złodziei. Skarpetki wiszące na lampie, pusta butelka, porzucony łom. Właściwie powinienem odczuwać niepokój, ale nie bałem się. Ślady wystygły. To wszystko zdarzyło się dawno temu. Upewniała mnie o tym gruba warstwa pajęczyn i wszechobecny kurz. Zlustrowawszy pomieszczenie, przeszedłem na drugą stronę korytarza. Drzwi poddały się z niewielkim oporem. Znalazłem się w kuchni. Była dość duża - około dwudziestu pięciu metrów kwadratowych. (Jak obliczyłem później, parter miał dokładnie sto). W powietrzu unosił się trudny do zniesienia odór. Nic dziwnego, bowiem jakaś bezpostaciowa masa, zapewne kartofle, gniła w jednym z kątów. Tuż przy drzwiach, zagradzając przejście, stał stół. Pokrywał go kożuch pleśni, kropidlaków i błękitnozielonych pędzlaków. Tu i ówdzie pleśń się powybrzuszała i utworzyła niewielkie pagórki. Gdy pchnąłem, stół wywrócił się i rozpadł na kilka fragmentów różnego kształtu. Był całkowicie spróchniały. Przekroczyłem jego mizerne resztki i wkroczyłem do kolejnej izby. W kuchni królował piec na węgiel, a pod ścianą od strony biblioteki - potężne lodówki. Na płycie stały trzy garnki. Podniosłem ciekawie pokrywki. W jednym była dziura, którą to, co w nim było, uciekło do paleniska, w drugim dno pokrywało jakieś zaschnięte paskudztwo. W trzecim paskudztwo było półpłynne, wydzielało obrzydliwą woń i lekko drżało. Podłoga w pomieszczeniu nie należała do najmocniejszych, uginała się niebezpiecznie pod nogami. Wymagała z pewnością rychłej wymiany. Całości obrazu nędzy i rozpaczy dopełniał zlew wypełniony stosem połamanych talerzy. Od lodówek podejrzanie zalatywało. Postanowiłem zbadać to dokładniej. Były bardzo wiekowe, myślę, że miały co najmniej po jakieś dwadzieścia lat. Brak prądu musiał doprowadzić do rozkładu ich zawartości. Otworzyłem środkową. Byłem przygotowany na różne paskudne widoki, ale temu, kto załadował ją swojego czasu, udało się mnie zaskoczyć. Włosy stanęły mi dęba. Instynktownie odskoczyłem do tyłu, a potem zawartość żołądka zaczęła podchodzić mi do gardła. Pobiegłem do okna i uderzyłem je ramieniem. Jedno ze skrzydeł wypadło na zewnątrz. Zwymiotowałem. Skurcze szarpały mój żołądek, ilekroć podmuch wiatru napędzał w moją stronę smród bijący z lodówki. Postarałem się opanować i gdy doszedłem do wniosku, że jestem gotowy, popatrzyłem przez ramię. Zawsze do szaleństwa bałem się nieboszczyków, duchów, wampirów, bandytów, wind, zsypów, luster, ciemności, wysokości, krów, owadów, elektryczności etc, a to, co miałem przed oczyma, wyglądało jak częściowo zmumifikowane ciało człowieka odzianego w futro. Straszne myśli przeleciały mi przez głowę: trup poprzedniego właściciela, ofiara
poprzedniego właściciela, efekt gangsterskich porachunków miejscowych mafii. Zmusiłem się, aby podejść. To nie był trup człowieka, ale rozkładające się truchło renifera, wtłoczone w nieco zbyt ciasną chłodziarkę. Pomyłka drobna, choć znacząca. Na odchodnym postanowiłem zbadać zawartość stojących na podłodze szafek. Tylko ślady na ścianie wskazywały na fakt, że kiedyś tam wisiały. W szafkach były różności: miedziane rondle, torby zatęchłej mąki, mole zbożowe, a nawet kilka myszy. O dziwo, talerze nie potłukły się przy upadku, a w każdym razie nie wszystkie. Spośród sztućców wydobyłem małą srebrną solniczkę w kształcie jelenia. Była zaśniedziała, w sposób, w jaki śniedzieje srebro. Widocznie złodzieje przegapili ją w pośpiechu, a może w ogóle tu nie zajrzeli? Do ściany ktoś przyszpilił nożem kartkę papieru. Oderwałem ją. Drogi Tomaszu. Ogarnij nieco chałupę, nasz kumpel przyjedzie za kilka dni, to Ci pomoże z wstępnym remontem. Wpadnę na początku września. Schowałem dla Ciebie dwie butelki piwa w bojlerze. Trzymaj się. Paweł Norwicki Instrukcja. Przejrzysta, konkretna, ukazująca, co mam robić. Zamyśliłem się. Z kieszeni wyjąłem legitymację szkolną, a ściślej mówiąc, coś w rodzaju laminowanego identyfikatora z moim zdjęciem. - Tomasz Paczenko - przesylabizowałem. - A Pawła Koćkę zaszlachtowali narkomani w krzakach nad Wisłą i zakopali tak dokładnie, że nigdy nie zostanie znalezione jego ciało. Cały problem, że nie znam żadnego Pawła Norwickiego. Nieoczekiwanie nazwisko to wydało mi się znajome. Czujna myśl rzuciła się w mrok umysłu, ale nic nie znalazła. Jak zwykle. Wyszedłem z kuchni z głębokim postanowieniem, że jeszcze tam wrócę. Aby jednak podjąć walkę, potrzebowałem kilku rzeczy, których nie posiadałem. W kieszeń wsadziłem plik banknotów. Z rupieciarni wyciągnąłem rozklekotany rower, wytarłem go jakąś szmatą z kurzu, podpompowałem koła i pojechałem do miasta. Jechałem powoli ulicą. Czystość kłuła w oczy. Ludzie ubrani byli potwornie jaskrawo, a może to mój wzrok, przywykły do wyblakłych barw socjalistycznej odzieży, nie mógł się przystosować? Większość elewacji domów wyglądała jak świeżo odmalowana. Kapitalizm zaczynał mi się podobać.
Kupiłem sobie puszkę impregnatu do drewna, płyn do mycia podłogi, mydło oraz trochę innych przydatnych rzeczy. Wróciłem do domu. Rower to wspaniały wynalazek, te kilka kilometrów zrobiłem w kilka minut. Na początek zjadłem puszkę fasolki, aby się wzmocnić, a potem zakasałem rękawy i raźno zabrałem się do roboty. W rupieciarni odnalazłem stary szpadel i naostrzyłem go pilnikiem. Następnie wykopałem niedaleko domu duży dół na odpadki. Dół nie był specjalnie głęboki, pół metra pod powierzchnią ziemi trafiłem na skałę. Na grzbiet naciągnąłem znalezioną wśród gratów drelichową kurtkę. Ruszyłem do szturmu. W tym szturmie szpadel odgrywał znaczącą rolę. W ogóle jest to przyrząd o szerokich zastosowaniach. Można nim kopać doły pod drzewka lub groby dla niechcący zastrzelonych kumpli. O ile się ich ma. Ja podobno miałem. Najpierw pozbierałem odłamki desek i drewniane gonty leżące wokoło domu. Potem udałem się do biblioteki, gdzie rozwaliłem szpadlem część mebli. Ich żałosne szczątki zaniosłem do dołu. Później zaszedłem do kuchni, gdzie rozpyliłem trochę aerozolu przeciw owadom. Obszedłem dom od tyłu. Ściana południowa także przylegała do urwiska. Zatoczka wcinała się w tym miejscu najgłębiej. Kawałek dalej po kamieniach można było dostać się na plażę. Może wyraz „plaża” nie pasuje zbyt dobrze do dwumetrowej szerokości żwirowej łachy, która w czasie przypływu znika pod wodą, ale z braku lepszego określenia tak ją nazwałem. Plaża była fajna. W przeciwieństwie do innej, którą widziałem kiedyś na wakacjach w Polsce, ta była wręcz sterylnie czysta. Ani śladu zardzewiałych puszek, brył styropianu, butelek i innych takich. Placków mazutu także nie znalazłem. Morze wyrzucało za to wiele kawałków drewna, kijów i konarów. Uprzątnąłem sobie kawałek miejsca i uwaliłem się, aby odpocząć. Mój wzrok wolno przesunął się po skałach i spoczął na wylocie zatoczki. Przez szerokie, lejkowate ujście widziałem kawałek otwartego morza. Kilka kilometrów od brzegu widać było skalistą wyspę. Pomyślałem, że może kiedyś na nią popłynę. Było mi dobrze, czułem się bezpieczny. Daleko poza mną pozostał świat zaludniony przez rozmaitych degeneratów. Tam, na południu, zostawiłem spaliny i beton wielkich miast, klaustrofobiczną atmosferę domu dziecka... A więc tak smakuje wolność? Wieczór pojawił się na moim zegarku. Nic w przyrodzie nie zwiastowało jego nadejścia. Może tylko zrobiło się odrobinę chłodniej. W domu ostro pachniały środki owadobójcze. Jak się domyślałem, nie był to zapach specjalnie zdrowy, toteż postanowiłem zanocować na zewnątrz. Przy okazji było to nieco bardziej higieniczne. Za pomocą siekiery powaliłem kilka uschłych świerków i zbudowałem z nich szałas. Nie za duży, długi na dwa metry, szeroki na
metr. Budowa dała mi nieoczekiwanie dużo radości. Z domu przyniosłem sobie dywan, który posłużył za materac. (Był nadal zwinięty). Nakryłem się pledem. Nie mogłem zasnąć. Było zbyt jasno. Poszedłem do lasu. Opadłem na czworaka i zacząłem węszyć tuż nad ziemią. Niebawem znalazłem kępę długiej, miękkiej, norweskiej trawy. Skubałem ją zębami i przeżutą połykałem. Miała lekko słodkawy posmak. Gdy wreszcie zapadłem w sen, przyśniły mi się ruiny jakiejś wsi. Chałupy były rozbite pociskami. Pośród tego rumowiska znajdował się nietknięty kościół oraz cerkiew z częściowo zerwanym dachem. Przed cerkwią leżeli pokotem na ziemi zabici rosyjscy żołnierze. Obudziłem się i pomyślałem, że nie wiadomo, gdzie ich pochowano. Leżałem i myślałem o różnych sprawach. Aż do rana nic więcej już mi się nie śniło. *** Tromsø przypomina klejnot leżący w głębokiej misie. Pierścień skalistych wysp otacza rozległą zatokę. Z jej środka wyrasta niewielki spłachetek ziemi, połączony z lądem stałym długimi mostami. To daleka północ Norwegii. Kraina surowa, niegościnna, smagana wichrami. Gdzieniegdzie przy ziemi płożą się karłowate brzozy. Wkoło miasta leży kilka wiosek, jednak większość dolin jest bezludna. W jednej z nich, zasłanej głazami, urządzono niewielką, nielegalną strzelnicę. Tego niedzielnego poranka odbywało się tu coś na kształt egzaminu z praktycznych umiejętności strzeleckich. Chłopak, mogący liczyć sobie nie więcej niż osiemnaście lat, starannie rozłożył na płaskiej kamiennej płycie mały arsenał. Na skalnej półce ponad jego stanowiskiem usiedli dwaj mężczyźni. Jeden, około pięćdziesiątki, wyglądał na rybaka. Drugi, odrobinę młodszy, w szarej, sportowej kurtce, od dwudziestu lat był więźniem tej krainy. - Gotów? - zapytał po rosyjsku. Młody człowiek potwierdził kiwnięciem głowy. - Ognia! Dystans sto dwadzieścia metrów - wyjaśnił po norwesku swojemu milczącemu towarzyszowi. Ten uniósł do oczu małą lornetkę i przez długą chwilę obserwował, jak w starym sklepowym manekinie pojawiają się kolejne otwory. Strzelec wymieniał broń po każdych czterech strzałach. - Nieprawdopodobne - powiedział wreszcie, przerywając obserwację. - Jest bardzo dobry. Ale mamy kilku podobnej klasy. - Tu, w Norwegii? Powinienem to wiedzieć... Jestem komendantem związku Gladie na
cały ten okręg... - Nie mogę zdradzić - mruknął młodszy. - Zresztą nie będzie tu mieszkał. Wie pan, naszą grupę wydzielono na wypadek infiltracji związku. Jego mogę panu pokazać dlatego, że nie spotkacie się prawdopodobnie już nigdy. - W przypadku wojny taki snajper może się przydać. - Macie własnych... Może nie tej klasy, ale macie. Jeśli do Norwegii wkroczy Armia Czerwona, nasi na pewno będą działać i w tych stronach. - Jak on się nazywa? - Paweł. Po prostu Paweł. - Polskie imię, ale wymówił je bez trudu. - Hmm. Czemu nie celuje do tarczy? - Jego zadaniem będzie strzelanie do ludzi.
1 lipca, niedziela Obudziłem się, wedle mojego zegarka, o godzinie szóstej rano. Powietrze było rześkie, nawet trochę za bardzo. Na szczęście mój pled nie przepuścił wilgoci, która na nim osiadała. Wygrzebałem się z ciepłego legowiska. Ukląkłem i zmówiłem modlitwę. Naturalną potrzebą każdego cywilizowanego człowieka jest potrzeba higieny, ale zbadawszy temperaturę wody w morzu, zrezygnowałem z kąpieli. Poszedłem do domu. Wewnątrz było paskudnie zimno i wilgotno, co przy takiej ilości dziur w dachu i ścianach specjalnie mnie nie dziwiło. Aby trochę poprawić sobie warunki bytowania, napaliłem solidnie w piecu w kuchni. Robaczki, które przeżyły trucie, wypełzły gromadnie z różnych zakamarków, uciekając przed gorącem. Trochę mnie to zmartwiło, ale nie miałem czasu, aby się nad tym głębiej zastanawiać. Czekało mnie sprzątanie. Zjadłem na śniadanie trochę fasolki, a potem otworzyłem puszkę mleka skondensowanego dla kota. Wprawdzie zwierzaka nigdzie nie było widać, ale podejrzewałem, że wylezie wcześniej czy później ze swojej kryjówki. Mleko przelałem do takiej śmiesznej miseczki, którą znalazłem w ruinach szafki, i postawiłem w bibliotece. Pozbierałem wszystko, co mogło się przydać, wyniosłem do rupieciarni, po czym zabrałem się za to, co przydać się nie mogło. Wszelkie odpadki wrzucałem pod kuchnię, gdzie zamieniały się w popiół, ogień, dym i ciepło. Trochę śmierdziało, ale nic na to nie mogłem poradzić. Większe wynosiłem do dołu. Zmęczyłem się fest. Dla rozrywki postanowiłem zbadać, jak działa instalacja
elektryczna. Brak prądu, jak się okazało, był spowodowany przepaleniem głównego korka. Zesztukowałem za pomocą drutu. W całym domu zapaliło się światło, a wszystkie trzy lodówki zaczęły pracować. Ucieszyło mnie to, bo pomyślałem, że gdy truchło renifera zamarznie, to przestanie śmierdzieć. Zabrałem się za podłogę. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że pokrywa ją jakaś wykładzina z tworzywa sztucznego. Bliższe jednak oględziny pozwoliły mi stwierdzić, iż w rzeczywistości była to trzycentymetrowa warstwa zhomogenizowanego brudu. Świństwo z trudem dawało się skrobać łopatą. Na piecu zagrzałem wody w metalowym wiadrze. Odskrobaną część potraktowałem płynem do podłóg i ukropem. Spod szarej warstwy nieczystości wyjrzały deski. Były zupełnie do chrzanu. Przepróchniałe i popękane. Wreszcie skończyłem. Zegarek powiedział mi, że jest po jedenastej. Kuchnia została względnie uprzątnięta, ale ubranie moje lepiło się z brudu. Pomieszczenie pozbawione mebli wydało się większe. Usiadłem na wywróconym do góry dnem wiadrze i spisałem wszystko, co tu znalazłem. Wykaz ten zamieszczam tu dla porządku: - 10 garnków, w tym 9 dziurawych, - 30 miedzianych rondli, rondelków i patelni, wszystkie strasznie zaśniedziałe. Stanowią zapewne kolekcję, są ślicznie grawerowane, co wyklucza raczej ich praktyczne zastosowanie, - 150 różnych sztućców, w tym 82 platerowane. Pochodzą z co najmniej 15 kompletów, - 46 talerzy, kubków, szklanek, spodków, w tym jeden ozdobiony wielką czarną swastyką, - 2 wazy do zupy, obie dziurawe, - 14 dzbanków ozdobionych gotyckimi napisami w języku niemieckim (przysłowia?), - 6 tasaków, - 4 salaterki, - miedziana czarka posrebrzana. Ponadto: - piecyk na węgiel drzewny - połamany, - mikser - zepsuty,
- sokowirówka - zepsuta, - prodiż bez kabla - chyba zepsuty, - radio turystyczne - zepsute. Spisawszy to wszystko, spróbowałem uruchomić obcęgi, kombinerki oraz przystawkę do cięcia piłą tarczową, za pomocą oleju ze znalezionej w kuchni butelki (nie umiem powiedzieć, jakim cudem się nie zaśmiardł). Nakapałem solidnie na wszystkie złącza i zostawiłem, aby odmokło. Poszedłem do lasu koło plaży, gdzie poprzednio zauważyłem rządek betonowych słupków. Postanowiłem zbadać, co też to takiego. Jak się okazało, były to smętne resztki pochylni do wyciągania łodzi na brzeg. Łódź zresztą też tam stała. Była stara jak świat, co można było poznać po jej „stanie technicznym”. Koszmarna piętnastometrowa łajba, zdaje się kuter rybacki, wykonana z drewna, które rozłaziło się w rękach. Nakryto ją brezentem, ale to chyba nic nie dawało. Wokoło rosły spore samosiejki brzózek. Nie wchodziłem na pokład, nie było zresztą jak, i poprzestawszy na zewnętrznych oględzinach, wróciłem do pracy. Uprzątnięcie biblioteki zajęło mi trzy godziny. Wszystkie meble, za wyjątkiem potężnego, dębowego stołu, nadawały się tylko i wyłącznie do wyrzucenia. Książki, których było około dwustu, ustawiłem na kształt murku wokoło kominka i napaliłem w nim solidnie kawałkami drewna. Nie miałem specjalnych złudzeń, że to coś da, ale może w ciągu następnych kilku dni wysuszę je prawie całkowicie. Wszelkie śmieci zgromadziłem w dole wykopanym koło domu. Potem zabrałem się za badanie strychu. To zajęcie, jako najprzyjemniejsze, zostawiłem sobie na deser. Strych mnie nie rozczarował. Znalazłem na nim całą kupę różnych przedmiotów, które troskliwie zgromadziłem w drewnianej skrzyni i zdeponowałem w rupieciarni. Przy okazji odkryłem kilka tarcz karborundowych oraz dwie niewielkie piły tarczowe. Pozbierałem kawałki leżących gontów i szmaty i zwaliłem to na dół. Następnie zajrzałem do kuchni sprawdzić, jak przebiega zamarzanie renifera. W ogóle nie przebiegało, bo choć zamrażarka wyła jak startujący samolot, nie dawała wcale ujemnej temperatury. Zniechęcony, wywlokłem truchło bosakiem na kawałek plandeki i zaciągnąłem do dołu, który już prawie całkowicie wypełniony był śmieciami. Na wierzch narzuciłem warstwę szmat i gontów. Polałem to wszystko spirytusem technicznym - była to miejscowa wersja denaturatu, podobna w zapachu, choć ślicznego, oliwkowozielonego koloru - i podpaliłem. Zahajcowało się jak złoto, a potem zaczęło śmierdzieć. Potwornie. Wycofałem się więc do domu, gdzie zapach nie docierał. Renifer palił się przez kilka godzin i wcale nie spłonął do końca. Podsycałem ogień śmieciami. Przed wieczorem
zaszedłem do biblioteki. Szukałem kota. Od tamtej nocy nie miałem okazji go widzieć i nawet zastanawiałem się, czy nie otrułem go, nie daj Boże, przy okazji likwidowania robactwa, ale jak się okazało, mleko, które nalałem do miski, zniknęło bez śladu. Nieco uspokojony poszedłem spać, tym razem do biblioteki, ale znowu na zrolowanym dywanie. Nie przyśniło mi się nic istotnego. *** Ogromne, tętniące życiem centrum handlowe, siedem poziomów, blisko czterysta sklepów i stoisk. Mężczyzna w szarym płaszczu i drucianych okularach, kroczący pasażem, wyglądał trochę jak przedwojenny żydowski sklepikarz. Minął obojętnie trzy nieduże sklepiki z antykami. Na skrzyżowaniu korytarzy znajdowała się niewielka kawiarnia. Z ulgą opadł w wiklinowy fotel i zamówił filiżankę mocnej kawy. Powinna postawić go na nogi. Po locie przez Atlantyk nadal odczuwał oszołomienie. Zmiana stref czasowych nie należy do przyjemności... Nieoczekiwanie ktoś usiadł po drugiej stronie stolika. Mężczyzna w płaszczu uniósł głowę, by spopielić intruza wzrokiem, ale nad stołem napotkał harde spojrzenie błękitnych oczu. - Witajcie, hrabio - usłyszał szept po polsku. - Witaj, inżynierze - mruknął niechętnie. - Mamy chyba ze sobą do pogadania - warknął jego rozmówca. - I chyba nawet domyślasz się, o czym. - Nie mam pojęcia. - Pokręcił głową. - Doprawdy? Moi znajomi z Polski przesłali wiadomość, że dwa dni temu milicja wystosowała list gończy za szesnastoletnim zbiegiem z domu dziecka. I wyobraź sobie, ma wrzecionowate, jakby kocie źrenice... Parę rzeczy mi się nie zgadza. W tamtym zasranym kraju, jak ktoś zwieje, nie wysyła się za nim listu gończego... W Warszawie krążą plotki o jakichś zabitych radzieckich oficerach... - A co ja mam z tym wspólnego? - A kto niby miałby zabijać rosyjskich sołdatów w Warszawie? Solidarność? Czy może KPN? To byli twoi ludzie z NTS-u. Jeśli zaś połączymy jedno z drugim... - Sądzisz, że gdybym odnalazł twojego syna, ukryłbym ten fakt? - Nie wiem, ale się dowiem. A wtedy pójdziesz na raki... - zagroził rozmówca. Pamiętaj o tym. Zawsze. Odszedł bez pożegnania.
2 lipca, poniedziałek Zmysł węchu wyostrzył mi się niespodziewanie. Gdy tylko otworzyłem oczy, z miejsca zalała mnie fala różnorakich woni. Wszechobecny zapach morskiej wody zagłuszał większość. Nagrzany słońcem las puszczał olejki eteryczne. Z dołu powiew wiatru przyniósł ostrą nutę spalenizny. Coś cuchnęło mi tuż nad głową. Otworzyłem oczy. Pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłem uwagę, były wiszące na lampie skarpetki. Poprzedni właściciel musiał używać ich jako lepu na muchy. Poszedłem do dołu, w którym wczoraj spaliłem renifera. Zapach nadal kręcił w nosie, ale mój zmysł powonienia stopniowo wracał do normy. To, co zobaczyłem, sprawiło, że moje nerwy napięły się. W dole ktoś grzebał. W jasnym popiele widać było niezbyt starannie zamaskowane ślady kopania. Ktoś, a może nawet kilku ktosiów, sprawdzał, co spaliłem. Woń zwęglonej padliny była obecnie nikła i nie roztaczała się dalej niż na kilka metrów, zatem intruz musiał poczuć ją wczoraj. Ponieważ nawet wtedy nie rozchodziła się specjalnie daleko, wywnioskowałem, że znajdował się na terenie mojej parceli. Szpieg, zbiegły kryminalista, może zboczeniec, złodziej czy morderca... Albo hrabia Derek. Właściwie nie miało znaczenia, kim był. Jego zamiary były podejrzane. Wróciłem do domu. Wydobyłem z walizki rewolwer i otworzyłem go. Wyglądał na zupełnie sprawny. Był nabity, a dodatkowe naboje znalazłem, sprzątając wczoraj. Naoliwiłem go starannie i schowałem do kieszeni. Ledwo zdążyłem się uzbroić, nadszedł Dae Glorssen. - No hej - zagadnął. - Widzę, że urządzasz się pomału? - Dzień dobry. Sam pan widzi, jak to wygląda. Trzeba włożyć dużo pracy. Na razie zrobiłem jedynie mały krok do przodu. Przeszedł się po pokojach, smętnie kiwając głową. - Przytulnie tu - zakpił. - Przydałoby się trochę desek - wyraziłem swoje oczekiwania. - Ile? - zapytał rzeczowo. - Może pięć metrów sześciennych... - Pięć metrów - powtórzył w zadumie. - Co jeszcze jest ci potrzebne? - Właściwie wszystko mam. Lodówki wprawdzie są już stare i nie chcą mrozić, ale sam poradzę sobie z kupnem nowych. - Dobrze. Pamiętasz, gdzie masz się zgłosić piątego? Pamiętałem. Było to zapisane na kartce, którą odkryłem przyszpiloną koło kontaktu w
bibliotece. Pożegnaliśmy się i poszedł. Obiecał załatwić deski jak najszybciej. Sam nie wiem, dlaczego nie poinformowałem go o swoich obserwacjach. Może myślałem o rozprawie z nieznanym wrogiem własnymi środkami, a może bagatelizowałem powagę sytuacji. Pojechałem do miasta, gdzie kupiłem kilka kilo gwoździ, skrzynkę pocztową, zamek (poprzedni utonął wraz z drzwiami) oraz pudełko cukierków dla poprawienia sobie nastroju. Skrzynkę zawiesiłem na bramce, a przy okazji pozrywałem wszystkie tabliczki wiszące na siatce. Może poprzedni właściciel lubił wieszać skarpetki na lampie i prowadzić wojnę z przechodzącymi drogą, ale ja ceniłem pokojową koegzystencję z wszystkimi ludźmi na świecie, za wyjątkiem oczywiście nauczycieli i komunistów. Zresztą i tak postanowiłem tabliczki odmalować. Prawie nie było widać numeru posesji. Zjadłem sobie małe drugie śniadanie. Pokrzepiwszy się, wlazłem ponownie na strych. Zabrałem się za zrywanie podłogi. Nie była to trudna praca. Posuwając się po belce, łamałem deski i zrzucałem je poziom niżej. Gdy któraś się nie poddawała, waliłem ją młotkiem. Z belek wyrywałem gwoździe, co było już nieco trudniejsze, ale odrdzewione obcęgi sprawiały się w tej pracy bez zarzutu. To zadziwiające, ale unicestwienie połowy podłogi zajęło mi zaledwie cztery godziny. Akurat piłem sobie szklaneczkę wody na wzmocnienie, gdy przywieźli nowe deski. Całe szczęście, że zdążyłem uprzątnąć nieco ścieżkę poprzez usunięcie części uschłych choinek. Deski były prosto z traka, trochę szorstkie, z zadziorami. Tarcica. Pomogłem robotnikom w przetransportowaniu ich do domu. Poza tym Dae Glorssen przysłał dziesięć rolek papy. Dostawcom ofiarowałem po pięćdziesiąt koron napiwku. Widać było, że się ucieszyli. Pewnie dałem za dużo. Gdy poszli, zabrałem się do dalszej pracy. Skończyłem dopiero o ósmej wieczorem, gdy ból mięśni ramion stał się nie do zniesienia. Byłem tak zmęczony, że nie mogłem utrzymać młotka w dłoni, ale rezultaty widoczne były na pierwszy rzut oka. Zerwałem trzysta desek w niecałe jedenaście godzin. Aby trochę się odprężyć, poszedłem zobaczyć, co też słychać w lesie. Na drodze było pusto i cicho, za to w skrzynce na listy znalazłem stos ulotek i podobnej „korespondencji”. Wygarnąłem wszystko i zaniosłem do domu. Tam dokonałem selekcji. Wśród kilkudziesięciu prospektów reklamowych miejscowych firm znalazłem dwie gazety młodzieżowe wraz z druczkami zachęcającymi do ich prenumeraty. Skąd wiedzieli? Gdy tego wieczora położyłem się spać w bibliotece, mogłem przed zaśnięciem patrzeć w niebo. Słońce nie zaszło. Biała noc. Delikatny półmrok trwał może godzinę. Na niebie nie było ani jednej chmurki. W duszy czułem cudowny spokój. ***
Dziesięć tysięcy metrów nad ziemią Semen zmiął gazetę i wepchnął ją do torby. Łucja patrzyła obojętnie przez okno. Gdzieś w dole przesuwały się zimne fale Atlantyku. Amerykańskie paszporty, ukradzione wraz z biletami, miały nowe zdjęcia. Ich użycie, nawet jeśli lecieli z Polski, wiązało się ze śmiertelnym ryzykiem, ale chyba na szczęście KGB nie powiadomiło innych służb o ich ucieczce. - Powiesz mi, tato? - zagadnęła. - Powiem. Na początku lat siedemdziesiątych w ZSRR przeprowadzono powszechną akcję badania grup krwi. Chodziło o określenie udziału procentowego poszczególnych... - Rozumiem. - Kiwnęła głową. - Pośród milionów próbek odkryto kilkadziesiąt, których nie zdołano zidentyfikować. Pomocą okazał się katalog endemicznych grup krwi Allenberga, opracowany dwa lata wcześniej po analogicznych badaniach na terenie USA. Mieliśmy dwanaście przypadków grupy AQ, cztery przypadki Q1 i dwa przypadki Q2. Oraz siedem grupy M. Reszta nie pasowała do niczego. A dokładniej, pasowała do materiałów wykopanych w Berlinie z gruzów Instytutu Ahnenerbe. Oczywiście, KGB natychmiast zaczęło działać, i to we właściwy sobie sposób. Postanowiono, że ci, u których występuje anomalia, powinni zostać odizolowani... - Zdołano ich schwytać? - Tak. Choć nie obyło się bez ofiar. Wszyscy zajmowali się raczej dziwnymi profesjami. Najwięcej było wróżbitów. - I co się z nimi stało? - Nieliczni, którzy przeżyli, zostali zamknięci w Instytucie. Służyli jako materiał do badań. Ciała zabitych zresztą też... - Nie pamiętam nikogo innego. - Ja też znałem tylko ciebie. Gdy przybyłem do Instytutu, reszta już nie żyła. - Tak po prostu zabili wszystkich? Po co w ogóle była ta rzeź przy „polowaniu”? - KGB przestraszyło się nie na żarty... - Pociągnął jeszcze łyk ze szklanki. - Tu nie chodzi tylko o jasnowidzenie. Porozumiewali się telepatycznie. Gdy ruszyła fala aresztowań, większość została ostrzeżona i próbowała ucieczki. Zaobserwowano przypadki telekinezy; jeden, osaczony przez agentów, zdemolował duży dom towarowy. Ich krew wykazywała niezwykłe anomalie. Ciałka zbudowane były ze zmodyfikowanej genetycznie hemoglobiny, co nadawało jej fantastyczne właściwości magazynowania tlenu. - Niech zgadnę. To dlatego mogę wstrzymać powietrze na ponad dziesięć minut? Kiwnął głową.
- Kilku się zabarykadowało. Użyto gazów bojowych i okazało się, że kilkuminutowa ekspozycja to za mało... Dziesięć, może piętnaście minut w twoim przypadku. U dorosłych dłużej. - Jak rozumiem, niektórzy mieli dzieci, i ja... - Jeśli mieli dzieci, a sądzę, że tak, nie wiem, co się z nimi stało. W każdym razie ich ciała nie znalazły się w naszych chłodniach. Ale mieliśmy próbki. Spróbowaliśmy klonować... - Zrobiliście mnie z jakichś zlewek? Zeskrobanych z probówki? Zaczerwienił się lekko. - Tak. Można tak powiedzieć. Udało się to tylko raz. Ale próbowaliśmy wielokrotnie. Tysiące razy. - Ale ty jesteś mikrobiologiem. - Zgadza się. Zastanawiasz się, jak załapałem się do tej roboty? Twoja krew ma bardzo specyficzne właściwości. Jesteś prawie niewrażliwa na infekcje bakteryjne i wirusowe. - Żadne? Skrzywił się lekko. - To właśnie chcieli sprawdzić. - Ta, której jestem kopią, nie żyje? - Nie wiem. Nie jestem pewien. Sądząc po oznaczeniach, jej zwłok nie mamy w chłodni. Nie wszystkich, zdołano złapać.
3 lipca, wtorek Ranek zastał mnie na dachu domu, gdzie zajmowałem się dość dziwnym i w sumie nie bardzo sensownym zajęciem, jakim było naciąganie papy na szkielet dachu, tak aby tworzyła coś w rodzaju namiotu. Po niebie sunęły niewielkie, szare obłoczki i było dosyć wietrznie. Napaliłem w kuchni i w bibliotece. Ponieważ niezrozumiałym dla mnie zrządzeniem losu kominek nie był połączony z przewodem kominowym, a jego wylot znajdował się na strychu, czułem się momentami jak w wędzarni. Ale ostatecznie nic w życiu nie przychodzi łatwo. W dodatku, patrząc w dół, odczuwałem silne ataki lęku wysokości. Było to o tyle zrozumiałe, że szkielet dachu znajdował się w stanie niemalże rozsypki. Wszystkie łaty, na których stawiałem nogi, trzeszczały i uginały się. Skończyłem swoją pracę przed południem.
Zjadłem sobie małą namiastkę obiadu. Nie chciało mi się gotować. Po posiłku poszedłem nad morze. Łaziłem po plaży bez specjalnego celu, wygrzebując z wodorostów kawałki drewna, które wydawały mi się warte wysuszenia i zawieszenia na ścianie. Niespodziewanie znalazłem koński ząb. Siekacz. Wrzuciłem go obojętnie do kieszeni. Woda w morzu była bardzo zimna, ale mimo to rozebrałem się do kąpielówek i wskoczyłem. Dno opadało stromo, a ja słabo pływałem. Pobiegałem trochę, aby się rozgrzać, a potem ubrałem się i wróciłem do domu. Robota czekała i nie było co się zasiadywać. Zamontowałem w przystawkę krążek piły tarczowej i uruchomiłem wiertarkę. Już poprzedniego dnia wymierzyłem odległości pomiędzy belkami stropowymi. Zabrałem się za przycinanie desek tarcicy do odpowiedniej długości. Robota szła mi raźno, choć dwukrotnie piła zaklinowała się w materiale. Potem nawierciłem w drewnie dziurki, aby łatwiej wchodziły gwoździe. Sporo czasu zajęło mi wciągnięcie desek na piętro. Gdy wreszcie się z tym uporałem, była prawie szósta wieczorem. Nieludzko zmęczony, usiadłem przed domem. Zajączek światła wolno przesunął się po ziemi koło mnie. Zastygłem w bezruchu. Zajączek nie był jednolity, składał się z pasków jaśniejszych i ciemniejszych, ułożonych koncentrycznie. Zacząłem się zastanawiać, od czego też mógł powstać. Wolniutko uniosłem głowę i rozejrzałem się po okolicy. Zbadałem położenie słońca. Światło odbiło się od czegoś na skałach na prawo od domu. Przeszukiwałem je przez chwilę wzrokiem. W szczelinie między dwoma blokami skalnymi tkwił obiektyw teleskopu. Ktoś mnie obserwował. Gdyby nie przypadek, nigdy nie zdołałbym tego zauważyć. Jeśli moje obserwacje, poczynione przy ognisku, wiązały się z obecnością tego właśnie nieznanego obserwatora, to byłem od kilku dni śledzony. Być może nawet od chwili przyjazdu. Nie znałem intencji szpiega. Mógł prowadzić obserwację celem dokonania napadu, ale po co w takim razie zwlekałby tak długo? Nie, on miał inne plany. Co też powiedział Dae Glorssen? Coś o tym, że będę pod kontrolą? Czy to facet od niego siedział tam na górze? Pomacałem pistolet tkwiący w kieszeni. Jeśli coś knuł, to mogło go czekać niemiłe rozczarowanie. Odpocząwszy, zabrałem się za przybijanie desek na strychu. Szło mi to dosyć wolno, byłem wykończony. Około dziesiątej wieczorem, gdy właśnie miałem zamiar skończyć na dzisiaj, usłyszałem złowróżbne bębnienie kropli w papę. - Do licha - powiedziałem sam do siebie. - Trzeba zabezpieczyć dom przed deszczem. Był to pomysł i dobry, i niewykonalny zarazem. Nie miałem jak zakryć wszystkich szpar w ścianach, a biorąc pod uwagę, że deszcz zacinał, musiałem się spodziewać kałuż na
podłodze parteru. Przełożyłem książki na stół, a potem wciągnąłem sobie zrolowany dywan na strych, gdzie było zupełnie sucho i miło. Zgasiłem światło i ułożyłem się spać. Przez bardzo długi czas nie udawało mi się zasnąć. Wiatr wył w kominie, a na papie deszcz wybijał swoje werble. Pod wpływem uderzeń nawałnicy dom jęczał i trzeszczał. W wiązaniach dachu ożywiły się jakieś robaczki. Do tego morze wściekle szturmowało skałę. Od czasu do czasu, raz dalej, a raz bliżej, uderzał piorun. Burza krążyła. Wreszcie zapadłem w sen. I, oczywiście, od razu zaczął się koszmar. Śniło mi się, że się obudziłem i leżałem na zrolowanym dywanie. Obok dywanu paliła się lampa naftowa, a kawałek dalej znajdowało się krzesło, na którym siedział jakiś człowiek. Stało na podłodze w miejscu, w którym w rzeczywistym świecie nie zdążyłem jej jeszcze położyć. - Poznajesz mnie? - zapytał. - Nie. Było zbyt ciemno. Gość wykonał ruch ręką i lampa zaświeciła jaśniej. Twarz jak twarz, pociągła, blada, szare oczy. Mógł mieć około trzydziestki. Nadal nie mogłem go poznać. Światło zgasło, a ja czułem, że on wciąż jest tam, w ciemnościach.
4 lipca, środa Obudziłem się nawet w niezłym nastroju. Zszedłem na parter i napaliłem w obydwu piecach. Deski podłogi zawilgły paskudnie, zwłaszcza koło ścian, które też były mokre. Na dworze wył wiatr. Z rupieciarni przyniosłem sobie lampę naftową. Potrząsnąłem nią. Zachlupotało. Podniosłem klosz i zapaliłem knot. Płomyk zapełgał i przygasł. Przechyliłem lampę, aby nafta trochę zmoczyła sznurek. Niestety, ignorancja się mści. Z otworu nic nie wyciekało, więc potrząsnąłem lampą, trzymając ją przechyloną. Zachlupotało ponownie i momentalnie strzelił płomień. Oczywiście, upuściłem ją, ratując ręce przed ogniem. Po chwili paliła się już pochlapana naftą podłoga. Kopnąłem lampę do kominka i zdarłszy z siebie kurtkę, zdusiłem płomień. To znaczy prawie zdusiłem. Podłoga przestała się palić, za to moja kurtka hajcowała się jak diabelski płaszcz. Wybiegłem z nią przed dom i wrzuciłem do morza. Na szczęście w lampie musiało być tylko trochę zwietrzałej nafty na dnie, bo gdy wróciłem, już wygasła. Deszcz ciągle padał. Wdrapałem się na strych i usiadłem na podłodze. Nogi zwiesiłem na dół. Deszcz bił w papę nad moją głową. Kopnięciem pozbyłem się butów. Spadły na parter. Zamyśliłem się. Spotkałem w życiu kilku lekarzy. Wszyscy zgodnie
twierdzili, że amnezja, taka jak moja, mija. - Paczenko - powiedziałem w przestrzeń. - Tomasz Paczenko. Nic mi to nie pomogło. - Paweł Norwicki - rzuciłem w przestrzeń. Nazwisko to obudziło w moim mózgu jakieś echa. Ulotne, ale jednak. Z kieszeni wyjąłem fotografię Dereka. Wyjąłem lusterko. Porównałem jego twarz z moją. Był podobny. Miał takie same, wrzecionowate, kocie źrenice. Pewnie katarakta. - Ojciec? - zastanowiłem się. Miałem wtedy dwanaście lat. Powiedzmy, że mój ojciec musiałby mieć wówczas co najmniej trzydzieści pięć. Człowiek ze zdjęcia miał najwyżej dwadzieścia pięć. Brat albo młody stryjek. Wujek? Odłożyłem zdjęcie. Deszcz już trochę zelżał. Poszedłem do stojącego w lesie kutra i, pogrzebawszy w jego wnętrzu, odnalazłem kawał starej sieci. Wygotowałem ją w garnku, aby pozbyć się szarego brudu i rybiego zapachu. Naciągnąłem sieć na ramę zbitą z czterech desek. Podłoga na strychu była bardzo twarda, uznałem więc, że należy mi się jakieś łóżko. Wprawdzie, jak się przekonałem, to, co zrobiłem, nie było specjalnie wygodne, łóżka też nie przypominało, ale nie miałem czasu o tym myśleć. Oddałem się pracy. Do północy udało mi się pokryć podłogą większą część strychu, później zmęczenie zmusiło mnie do zaprzestania wysiłków. *** Zatrzymali się na noc w niewielkim motelu. Semen wypił kieliszek koniaku i rozłożył na kolanach magazyn „Lancet”. Łucja wzięła prysznic i, przebrana w dres, usiadła na sąsiednim fotelu. - Nadal nie wszystko jest dla mnie jasne - powiedziała. Odłożył pismo. - Co chciałabyś wiedzieć? - Czy jestem... kosmitką? Westchnął ciężko. - Skąd mogę wiedzieć? - zapytał bezradnie. - Badaliśmy twoje DNA. Wszystkie geny wydają się być ziemskie. Ale złożone zostały do kupy tak perfekcyjnie, że nie sądzę... My nie mieliśmy wystarczającej technologii. I chyba nigdy nie będziemy mieli. Amerykanie, może Japończycy... Ale też mam wątpliwości. Pierwsze zapiski o istotach takich jak ty pojawiają się w czasach, gdy nikt nie podejrzewał istnienia czegoś takiego jak DNA. Wygląda to tak, jakby ktoś wziął wzorzec z homo sapiens i uzupełnił go przypadkowo dobranymi cechami
różnych zwierząt, które wpadły mu w ręce. Masz znakomity węch. Gdybyś trochę nad tym popracowała, pewnie zdołałabyś tropić ludzi po śladach. Masz kocie źrenice. Widzisz w ciemności prawie tak dobrze, jak w dzień. - A wmawiali mi, że wrzecionowaty kształt źrenic spowodowany jest kataraktą. - Tak myśleliśmy początkowo. Masz dwuwarstwową powiekę, zupełnie jak koń. Słabo odkłada ci się tkanka tłuszczowa. Organizm przerabia wszystko na mięśnie. Prawdopodobnie możesz znacznie wytracić temperaturę ciała i zapaść w coś w rodzaju snu zimowego. - To by tłumaczyło senność na mrozie... Nalał sobie drugi kieliszek. - Są inni? - zapytała. - Byli. Przechwyciliśmy po wojnie część dokumentacji doktora Sigridsena, zbrodniarza wojennego z Sachsenhausen. Prowadził eksperymenty na kimś... Pewne szczegóły wskazują, że była to istota twojego gatunku. Nazwał ją equoidae edoni. Nie doszedł jednak praktycznie do żadnych wniosków. Wpadł, niestety, w ręce Amerykańców, a nie nasze. Może tu, w USA, kontynuował swoje doświadczenia. Cisnął szklankę z koniakiem do kominka. Alkohol buchnął błękitnym płomieniem.
5 lipca, czwartek Na kartce wyrwanej z zeszytu, niewyraźnym charakterem pisma, Dae Glorssen zanotował następującą informację: Zgłosić się do Gunnara Ahsensona (zwanego Teufel), Bankgata 46. 5 lipca, godzina dziesiąta. Krótko, sucho i bez dodatkowych wyjaśnień. Ale wiedziałem, o co chodzi. Tacy jak ja czują szkołę na kilometr. O wyznaczonej godzinie pojawiłem się na miejscu. Liceum stało w pewnym oddaleniu od ulicy. Był to trzypiętrowy, murowany budynek. Otaczały go srebrne świerki. Znowu miałem te same objawy: potwornie wyczulony węch. W dodatku raziło mnie słońce. Podszedłem do drzwi i nacisnąłem ostrożnie klamkę. Nie ustąpiły. No to czekamy. Rozejrzałem się. Dwa metry od wejścia pod rozłożystym świerkiem stała ławeczka. Czerwona, sportowa mazda zahamowała przy krawężniku. Za kierownicą siedziała blada, ciemnowłosa dziewczyna. Zaskoczył mnie jej młody wiek. Trzasnęły drzwiczki po
drugiej stronie i samochód ruszył z piskiem opon. Pasażerka, która wysiadła, była mniej więcej w moim wieku. Ubrana w dżinsy, bawełnianą koszulę, na nogach miała mokasyny, a na głowie koszmarny, sponiewierany kapelusz ze skóry. Podeszła do drzwi szkoły i złapała za klamkę. Koleżanka z klasy? Niewykluczone. - Jeszcze zamknięte - powiedziałem. Odwróciła się i spojrzała na mnie. Jej myśli dawały ciepłe i jasne echo. Uśmiechnęła się i zsunęła kapelusz do tyłu. Nie była bardzo ładna. Miała wystające kości policzkowe, ciemne oczy o ciekawym wykroju oraz ciemnobrązowe włosy. Wyglądała sympatycznie, a jednocześnie jakby znajomo. Poczynienie tych wszystkich obserwacji zajęło mi zaledwie kilka sekund. Mimo że stała ode mnie o dobre trzy metry, poczułem jej zapach - delikatną mieszaninę dziewczęcego potu i owocowego dezodorantu. - Dziękuję. Usiadła na drugim końcu ławki. Zastanawiałem się, czy wypada jakoś zagaić rozmowę, ale była pierwsza. - Punktualność nie jest mocną stroną naszego dyrektora - powiedziała. - Ale miejmy nadzieję, że nie zapomniał. Jestem Ingrid Roslin. - Tomasz Paczenko - przedstawiłem się. - Tak sobie pomyślałam, słysząc twój akcent, że przyjechałeś gdzieś z daleka... Wahałem się przez ułamek sekundy. Pierwszy błąd już zrobiłem - podałem nazwisko. - Jestem Polakiem - wyjaśniłem. Uniosła dłoń, wystawiając palce w charakterystycznym geście litery V. - Solidarność zwycięży - powiedziała po polsku. - Oby - westchnąłem. - Na razie się nie zanosi. - Mieszkasz w tej starej chałupie w lesie? Mój brat mi wspominał - wyjaśniła, widząc moje zaskoczenie. - Jest strażnikiem łowieckim, a to jego rewir. Uśmiechnąłem się i kiwnąłem głową. - Zapewne poluje też na zdziczałe koty - zauważyłem. - Mam u siebie ładną, burą kotkę i próbuję ją oswoić. - Jeśli teraz jest twoja, to nic jej się nie stanie. - Przekażesz swojemu bratu wyrazy szacunku ode mnie i poprosisz, aby w miarę możliwości nie zabijał zwierzaka? Uśmiechnęła się. Doszedłem do wniosku, że to na skutek mojej wypowiedzi. Z pewnością wpakowałem sporo błędów gramatycznych, ale to się dotrze. - Lubisz zwierzęta? Ja też. Mojemu bratu przysługuje służbowy koń, ale nie stara się
o... Nagle urwała i skrzywiła się. Od strony furtki nadchodził jakiś facet. Był dość stary, wysoki, na marynarce miał naszytych kilka baretek. Nie spodobała mi się jego twarz. Wyraźnie malowały się na niej cechy charakteru. Musiał być złośliwy, surowy i mieć stalową wolę. - Dyrektor - szepnęła. Mężczyzna stanął koło nas i obrzucił mnie taksującym spojrzeniem. Wstałem dla okazania szacunku, choć chyba nawet tego nie zauważył. Jeśli w ogóle zrozumiał ten gest. - Thomas Patzychenko - wycedził. - Ciekawe, ciekawe. Zrobił ręką ruch w stronę drzwi. Weszliśmy do wnętrza budynku. Z korytarza kolejne drzwi prowadziły do niewielkiego pokoju. Musiał to być gabinet dyrektora. Urządzony był zupełnie bez smaku i wyobraźni. Koło wejścia wisiała plątanina rogów reniferów, tworząca wieszak. Na ścianie kilka portretów, najwyraźniej najwybitniejszych absolwentów. Pośrodku królowało wielkie biurko, na którym stał komputer i dwa telefony oraz piętrzyły się masy papieru. Pod ścianą stał stolik. Dyrektor nie bawił się w długie powitania. - Ty tu. - Wskazał mi ręką stolik. - Możesz usiąść. Otworzył szufladę i wydobył z niej plik jakichś papierów. Rzucił w moją stronę. Udało mi się złapać je w powietrzu. W ten sam sposób cisnął długopis. - Wypełnij - polecił. Usiadłem i rozłożyłem je przed sobą. Cisza za moimi plecami stała się denerwująca. Zerknąłem w tył. Ahsenson stał wsparty o biurko i świdrował nieszczęsną dziewczynę wzrokiem, a potem nabrał w płuca haust powietrza i zaczął się na nią wydzierać, aż przykro było słuchać. Rozumiałem piąte przez dziesiąte. Mówił coś na temat dobrego imienia tej budy i dalej w tym guście. Wypełniłem ankietę personalną. Wśród formularzy leżała kartka z pytaniem, czy wyrażam zgodę na objęcie mnie eksternistycznym trybem nauki. To mi coś mówiło, ale niezbyt wiedziałem, co. - Mogę prosić o wyjaśnienia? - zapytałem, wykorzystując przerwę w krzykach. Lekko go zatkało. - O co chodzi? - burknął. Podałem mu kartkę. - Będziesz przychodził do nas raz w tygodniu, aby zdać przerobiony i przyswojony materiał - wyjaśnił. - Nie znając jeszcze dobrze norweskiego, działałbyś hamująco na pracę całej klasy. Rozumiesz? - Rozumieć!
Podpisałem z autentyczną radością. Taki układ bardzo mi się spodobał. Pomyślałem sobie, że będę mógł wykorzystać w pełni możliwości mojego umysłu. Tak się bowiem dziwnie składało, że zapał do nauki miałem zazwyczaj między dziesiątą wieczorem a pierwszą w nocy. Rankami zaś lubiłem sobie pospać. Chwilę potem przyszła jednak refleksja. Czy nie popełniłem błędu? Obcując na co dzień z rówieśnikami, szybciej nauczyłbym się języka. I - a niech to diabli - może chodziłbym do klasy z Ingrid? Z drugiej strony, nic straconego, za kilka miesięcy mogę się przenieść... Skończyłem pisać, oddałem dokumenty dyrektorowi. Nie czytając, przybił na nich pieczątki i obojętnie wrzucił do szuflady. - To wszystko - powiedział, wręczając mi jakiś świstek. Gestem wskazał mi drzwi. Wyszedłem. Co robić dalej? Postanowiłem poczekać na dziewczynę. Usiadłem na ławce przed budynkiem i popatrzyłem na kartkę. Jej treść nie była specjalnie ciekawa. Nazwisko Hilding Ulv oraz data i godzina. Nie czekałem długo. Dziewczyna wybiegła ze szkoły. Była okropnie zdenerwowana. - Dziękuję, że zaczekałeś - powiedziała. - Dla mnie żaden kłopot. W tym momencie z budynku wyjrzał dyrektor. - Jeszcze tu jesteście?!!! - ryknął. A potem zdjął z nogi but i zamachnął się. Zwialiśmy. Przystanęliśmy za rogiem, ciężko dysząc. - Czy on zawsze jest taki miły? - zapytałem. - Zwariował jeszcze podczas wojny. Był w ruchu oporu i za dużo przeżył... - Pozwolisz się odprowadzić? Nawet nie wiedziałem, gdzie mieszka... - Dziś się spieszę, więc przejdziemy tyko kawałek razem. Dawno już nie byłam w tamtych stronach, a mam właściwie po drodze. To stary trakt do Geitvagan. - Stary? - Nowa droga, która tak właściwie nie jest nowa, bo ma już z siedemdziesiąt lat, biegnie o ponad kilometr od brzegu morza. Omija górę. Normalnie wsiadam sobie w autobus i jadę te sześć kilometrów. A na co dzień, gdy muszę dojechać, to mam rower - wyjaśniła. A więc mieszka w Geitvagan. Może w przyszłości będziemy się spotykać rankami w lesie i razem jechać do budy? - Zimą też jeździsz do szkoły na rowerze? - Czasami leży tu nawet do półtora metra śniegu - powiedziała. - Wtedy przypinam narty biegówki. - Półtora metra - szepnąłem w rozmarzeniu.
- Będziesz musiał kupić sobie narty albo rakiety śnieżne. - Nigdy życiu nie jeździłem na nartach. Spojrzała na mnie, a w jej oczach odmalowało się skrajne zdumienie. - U nas dzieci uczą się jeździć na nartach, gdy tylko umieją chodzić - powiedziała. Zresztą to konieczność. Nie martw się, nauczą cię. - W polskiej szkole uczono, że klimat tutaj podlega ogrzaniu przez Golfstrom i że średnie temperatury zimy kształtują się w okolicy minus pięciu stopni... - Owszem, bywają odwilże, ale rzadko. Z reguły to trzyma nielichy mróz, a woda w morzu nie zamarza głównie dlatego, że zawiera zbyt dużo soli. Przypływ nanosi dużo kry, która zbija się w jednolite pole lodowe... Rozumiesz? - Tak, mów dalej. - Czego jeszcze cię uczyli? - Na przykład, że tu na północy rosną wyłącznie drzewa iglaste. - Klepnąłem pień mijanego buka. - Coś podobnego? - zdumiała się. - Kto dawniej mieszkał w moim domu? - Ostatnio był naszą własnością. Tato kupił go w ramach lokowania oszczędności. Parcela jest świetna, liczył, że ktoś bogaty zechce mieć widok na morze. To była całkiem niezła inwestycja. Nabył chałupę kilka lat temu za psie pieniądze, a przed paru tygodniami przyjechał tu taki dziwny facet z Tromsø i kupił ją za całkiem sporą sumkę. - Obejrzał przed kupieniem? - Tak. Był zachwycony. Szukał właśnie czegoś takiego. W wiejskim stylu, jak powiedział. Mało mu oczy nie wypadły z zachwytu. Sądziliśmy, że dom jest do natychmiastowego wyburzenia, ale zdaje się, że właśnie on mu się najbardziej podobał. - Jakbyś się nudził albo chciał o coś zapytać, możesz mnie poszukać w Geitvagan. Zapytasz o dom weterynarza i każdy ci pokaże. - Z przyjemnością odwiedzę cię któregoś dnia. - Będzie mi bardzo miło. Pożegnaliśmy się. Skręciła w stronę przystanku, a ja poszedłem prosto. - O rany, jaka fajna dziewczyna - mruknąłem. W skrzynce znalazłem telegram i list. Nic w domu nie wskazywało na to, by ktokolwiek składał mi wizytę. Usiadłem w bibliotece i oddałem się lekturze. Na początek zająłem się telegramem. Był dość lakoniczny w treści.
WITAJ W NORWEGII STOP SIERGIEJ ORLOV Nie znałem żadnego Orlova ani Orłowa. Znajomy Dereka? Wzruszyłem ramionami. - Na zdrowie - powiedziałem w przestrzeń. Drugi list zawierał pocztówkę z Tromsø. Napisano na niej piękną, kaligraficzną cyrylicą poufną informację: Każdy twój krok jest śledzony przez faceta nazwiskiem Sven Roslin. Pracuje dla Dereka. Ma przysyłać codziennie raporty. Uważaj. Paweł Norwicki Tekst był po polsku. Aha. To po to ma się przyjaciół. - Świnia - powiedziałem pod adresem Ingrid. Ale, prawdę mówiąc, nie myślałem tak. Dała mi tak wiele aluzji, że właściwie powinienem się był sam wszystkiego domyślić. Ech... Przekąsiłem małe drugie śniadanie. Potem przez kilka godzin przybijałem podłogę na strychu. Niestety, nie udało mi się skończyć. Zanadto się zmęczyłem. Zostało około metra, gdy ręce odmówiły posłuszeństwa. Zjadłem kolację. Mleko z miski kota zniknęło, więc nalałem mu następną porcję. Po kolacji wlazłem na strych i uwaliłem się spać. Przyśniła mi się pani Pszczółka. - Niech ci się nie wydaje, że znasz rosyjski! - wydarła się. - Przepiszesz za karę sto razy wiersz Majakowskiego o Feliksie Dzierżyńskim. Na szczęście to był tylko sen. Ta koszmarna baba została daleko, jakieś dwa tysiące kilometrów na południe stąd... Poza tym były wakacje. *** Na brzegu morza, opodal miasta Ystad stał niewielki, bardzo zniszczony namiot. Pierwotnie był chyba brązowy, obecnie, po wielu sezonach, przybrał burą barwę szmaty do podłogi. Stary, chudy jamnik biegał po żwirowatym szwedzkim piasku, szczekając na mewy. Niedużego, zielonego opla udało się zaparkować tuż obok, na lekko pochyłej skalnej płycie. Silnik stygł powoli. Dwaj przyjaciele stuknęli się puszkami z cydrem. Nie widzieli się ponad rok. Siedzieli w milczeniu na kamieniach, chłodne fale Bałtyku obmywały ich stopy. - Jadę na południe - powiedział wreszcie z westchnieniem Paweł.
- A ja na północ... Milczeli przez dłuższą chwilę. - Nie da się mnie wkręcić? Chciałbym pracować dla was tutaj albo w kraju. - Wiem. Pod koniec sierpnia będziesz miał coś w rodzaju rozmowy wstępnej. To udało mi się załatwić. Zobaczymy, jak będzie dalej. Zaś co do obecnych, mniej ambitnych zadań... - Uśmiechnął się lekko. - Niełatwo trafić do tego domu. Ale narysuję ci mapkę. Potrzebujesz pieniędzy? - Dostałem odpowiednią kwotę.
6 lipca, piątek Rano przyjechał facet z cegłami żaroodpornymi. Przysłał je Dae Glorssen. Bardzo miło z jego strony. Niestety, na teren mojej posiadłości nie dało się wjechać samochodem. Razem z dostawcą przenieśliśmy paki pod dom. Posiedziałem przez chwilę na brzegu morza, wpatrując się w zielonkawą wodę. Nagle naszła mnie fala jakiegoś takiego zniechęcenia. Morze... Spędzę nad nim cały rok, a może nawet kilka lat. Przyjdzie jesień. Wiatry przewieją moją siedzibę na wylot. Potem nadciągnie zima. Mróz będzie miażdżyć dom w swoim lodowatym uścisku. A potem, na wiosnę, to, co trzymało się razem, rozsypie się na kawałki. Z całego tego kurnika zostaną trociny. Po prostu trociny. Ale ja już tego nie zobaczę. Jesienne wiatry zerwą papę z dachu i pierwszy śnieg zamrozi mnie na śmierć. Wycofałem się do lasu. Z niedużej brzózki urwałem gałązkę pokrytą zielonymi listkami i, położywszy się na plecach w mchu, zacząłem skubać ją zębami. Przyzwyczaiłem się już do swojego wyczulonego węchu. Pożarłem gałązkę. Była przyjemnie gorzka, jak mocna herbata. Ale herbaty nie lubiłem, a brzozowe witki owszem. Zamyśliłem się. Zawsze lubiłem żuć patyki i trawki. Ostatnio popadłem niemal w nałóg. Poderwałem się i wróciłem do domu. Nie mogłem się zasiadywać. W ciągu godziny dokończyłem kładzenie podłogi i zabrałem się za pokrywanie jej lakierem. Szło mi dość szybko, tyle tylko, że gdzieś w połowie roboty lakieru zabrakło, a w dodatku potwornie mnie zemdliło. Miałem okropne zawroty głowy. Zatrułem się widać wyziewami tego świństwa. Wybiegłem przed dom. Stanąłem nad skarpą i zwymiotowałem prosto w fale. Potem usiadłem i potrząsnąłem kilkakrotnie głową. Przed oczyma latały mi mroczki. - Oddychaj głęboko - polecił mi jakiś głos. - Masz masę tego świństwa w płucach.
Odwróciłem się gwałtownie. Za mną, w cieniu drzew stał Sven Roslin. Poznałem od razu. Był uderzająco podobny do swojej siostry. Musiał mieć jakieś dwadzieścia dwa, może dwadzieścia trzy lata. Ubrany był w dżinsową kurtkę, rozpiętą z przodu, bo dzień był ciepły. Na piersi miał przypięty identyfikator. - Kim pan jest? - zapytałem ostrożnie. - Strażnikiem łowieckim - wyjaśnił. - Przechodziłem właśnie obok. - Rad jestem z wizyty - powiedziałem spokojnie. - Nierozsądnie jest tak lakierować bez zapewnienia sobie należytej wentylacji. Przechodził obok i poczuł woń lakieru? Musiałby mieć węch znacznie lepszy niż mój. - Ma pan rację. - Trzeba uważać. Lepiej użyć farb silikonowych, którymi maluje się łatwiej i bezpieczniej... - Mam jeszcze jedną prośbę, ale nie wiem, czy uda mi się wyrazić ją po norwesku w wystarczająco kulturalny sposób, a nie chciałbym pana urazić... -Tak? - Gdyby w swoim raporcie mógł pan pominąć ten przykry wypadek... - Gestem ręki dałem mu do zrozumienia, że chodzi mi o lakierowanie. Aż przysiadł. A potem zaczął myśleć. - Wykluczam moją siostrę jako źródło informacji, więc skąd...? - Dedukcja. Już w pierwszych dniach pobytu zauważyłem, że jestem śledzony. Ktoś grzebał w dole, w którym paliłem renifera. - Tak, to ja - przyznał się od razu. - Wydało mi się logiczne, że hrabia, który kontrolował mnie w Polsce, tu także znajdzie sobie odpowiedniego szpiega. Skoro istnieje ktoś, kto mnie śledzi, prawdopodobnie przekazuje wyniki swoich obserwacji na piśmie. - No cóż. Nie spodziewałem się dekonspiracji. I co my teraz zrobimy? - Och, to zupełnie proste. Mogę udawać, że o niczym nie wiem. - Hm? - Właściwie to jest mi obojętne, czy ktoś mnie śledzi, czy nie. Nie zamierzam tu pić, palić ani zażywać narkotyków, więc nic, co robię, nie powinno niepokoić hrabiego. Roześmiał się i z trudem tylko zdołał się opanować. - W takim razie wypada nam życzyć sobie owocnej współpracy - powiedział, a ja już wiedziałem, że udało mi się go oswoić. - Napijemy się herbaty, aby uczcić naszą znajomość? - zapytałem.
Coś w tym zdaniu pomerdałem, ale zrozumiał. - Właściwie to jestem w pracy - odparł - ale ostatecznie... Poszliśmy do kuchni. Postawiłem na piecu garnek z wodą. Nie miałem czajnika. Miałem za to paczkę herbaty. Woń lakieru ulotniła się prawie całkowicie. - Trochę tu surowo - zakpił, omiatając wzrokiem puste i dziurawe ściany. - Mam zamiar zrobić remont. - Sam nie dasz rady. - No właśnie. Miałem zapytać. Ponoć ma przyjechać jakiś przyjaciel, którego nigdy na oczy nie widziałem. Nie orientuje się pan, kiedy? Kiwnął głową ze zrozumieniem. Potem wydobył z kieszeni zwitek kartek i zajrzał do środka. - Nie podali daty - stwierdził. - Mam tu zapisane, że nie pijasz herbaty - zauważył. - To prawda. Uważam, że herbata to trucizna, ale dla towarzystwa... Wypiliśmy. - Będziesz się uczył w tej samej szkole, co moja siostra? - upewnił się. - Tak. Eksternistycznie. - Z kim? - Uczyć mnie będzie niejaki Hilding Ulv. - Niedobrze. - Dlaczego? - Mnie też uczył kilka lat temu. Ten facet to wariat. Nie rozumiałem go zbyt dobrze. Za szybko mówił. - W czym się objawia to, że Ulv jest wariatem? - zapytałem. - Gdy trafia na tępego ucznia, to wszystko jest w porządku. Wywala go i po problemie. Ale jeśli dorwie trochę inteligentniejszego, stara się zrobić z niego geniusza, a to się zazwyczaj źle kończy. Z dwojga złego wolałem chyba, aby robiono ze mnie na siłę geniusza, niż by starano się nagiąć mnie do średniej klasowej. - Czy mogę o coś spytać? - zagadnąłem nieoczekiwanie. - O coś związanego z pana... hmmm... pracą? - Zależy o co. Nie mogę ci zdradzić za dużo. Zresztą sam wiem niewiele. Tyle tylko, że straciłeś pamięć. - Tylko jedno. Czy hrabia Derek jest moim ojcem? Popatrzył na mnie uważnie.
- Nie, nie sądzę. Zupełnie nie jesteście do siebie podobni. Zresztą, gdy mnie werbował do tej roboty, mówił mi, że jesteś z domu dziecka. - Potrzebuję dużo ogólnych informacji. To miejsce bardzo różni się od tego, w którym dawniej mieszkałem. - Pytaj może w miarę, jak będą się pojawiały problemy. - Jak mogę pana znaleźć? - Zawołaj. Wygadał się i nawet nie zauważył. W domu był podsłuch! Ale miałem to gdzieś. Pożegnał się i poszedł w diabły. Na zdrowie. Wieczorem udałem się nad morze. Potrzebowałem odrobiny przestrzeni. No i oczywiście łyk świeżego powietrza też był nie do pogardzenia. Usiadłem sobie na kamieniu i zamyśliłem się. Było ciepło, miło, fale szumiały jednostajnie. Ale czegoś mi brakowało. Może szarej, betonowej pustyni Warszawy? A może po prostu towarzystwa? Ja, który zawsze trzymałem się trochę na uboczu, zapragnąłem teraz mieć kogoś, z kim mógłbym otwarcie pogadać. I to po polsku. Tajemniczego przyjaciela, doczepionego na siłę przez pomysłowego hrabiego. O moje nogi otarło się coś futrzanego. Kot. A właściwie kotka. Schyliłem się i podniosłem ją z ziemi. Trochę się opierała, ale tylko przez chwilę. - Tak jest zawsze - powiedziałem w przestrzeń. - Łapiesz, to się opiera, a potem głaszczesz i już... Kotka zwiała. Wywinęła się w chwili, gdy była już prawie oswojona. Nie uciekła całkiem. Zatrzymała się niedaleko i mruczała. Usiadłem, obojętnie wpatrując się w przestrzeń. Wróciła i znowu zaczęła się o mnie ocierać. Schyliłem się. Odskoczyła. - Wszystko dla zwycięzcy - powiedziałem w przestrzeń. - Albo poddajesz się zupełnie, albo poszukaj innego pachołka do głaskania. Obraziła się widocznie, bo więcej do mnie nie podchodziła. Siadła niedaleko i czyściła sobie futerko. Roześmiałem się cicho. Nie mogła się obrazić. Mówiłem po polsku. Zresztą koty, w przeciwieństwie do koni, nie są wcale inteligentne. Ot, takie futrzaki z żyłką łowiecką. Przebłysk pamięci nadszedł niespodziewanie. Dwaj starzy mężczyźni siedzieli przy stole. - Ten koń miał prawo zabić w obronie własnej - powiedział jeden z nich po polsku. Patrzyłem na nich z dołu. Moja głowa na pewno nie wystawała ponad stół. Zacisnąłem skronie dłońmi, ale wspomnienie już odchodziło. Wróciłem do domu i wdrapałem się na strych. Spać położyłem się wcześnie. Białe noce wybijały mnie z rytmu dnia.
Przyśniło mi się, że znajdowałem się w niewielkim, zacisznym gabinecie. Miałem na sobie mundur białogwardzisty. Za biurkiem siedział car Mikołaj II. - Sztylet patriarchy Nikona - rzekł w zadumie, oglądając trzymaną w ręce relikwię. Podobno nikt z jego właścicieli nie przeżył pięciu lat... - Tak się mówi - powiedziałem. - Może to tylko zabobony - szepnął sam do siebie. - Nominację i nagrodę otrzymasz na dniach - dodał już głośniej. - Ja nie dla nagrody, wasza wysokość... - Wiem, wiem. - Uśmiechnął się dobrodusznie. - Idź się teraz zabawić. Za godzinę nowy rok. - Nie zaszczycicie nas swoją obecnością, wasza wysokość? - Przyjdę. Wyszedłem z gabinetu, składając uprzednio dworski ukłon. Na schodach spotkałem dziewczynę. Była bardzo ładna i w pierwszej chwili wydawało mi się, że skądś ją znam. - Anzelm. Sława Bohu. Wróciłeś! - Łesia. Jak miło cię widzieć. - Chodź. Weszliśmy do sali, w której przy suto zastawionym stole siedziało kilku oficerów. Moja przewodniczka pociągnęła mnie dalej, do następnego pomieszczenia, gdzie rozbrzmiewała muzyka. Tańczyliśmy. A potem, w krótkiej przerwie, stanąłem przed dużym lustrem. Pamięć mi wróciła. Znowu byłem Tomaszem Paczenką. A w zwierciadle odbijał się jakiś Anzelm. Odbicie było bardzo wyraźne, inaczej niż w snach, gdzie zazwyczaj niczemu nie można przyjrzeć się dokładnie. Widziałem wszystkie szczegóły orderów wiszących na mojej piersi. Twarz była dokładnie taka, jak na fotografiach w albumie, który gdzieś kiedyś oglądałem. - To nie jest sen - szepnąłem sam do siebie. - To jest realne! A potem obudziłem się. Leżałem na niewygodnym jak diabli łóżku, a o papę nad moją głową bębnił deszcz. Zasnąłem znowu, aby wrócić do pałacu na bal, ale oczywiście mi się nie udało.
7 lipca, sobota Obudziłem się z paskudnym uczuciem, że zapomniałem o czymś bardzo ważnym.
Pamiętałem z detalami mój sen, to było jakoś z nim związane. Doszedłem do wniosku, że może przypomnę sobie w ciągu dnia. Zjadłem skromniutkie śniadanko, a potem postanowiłem pobawić się w stolarza. Zmajstrowałem coś pośredniego między trumną a leżącą szafą, co szumnie nazwałem łóżkiem. Wyglądało lepiej niż konstrukcja wykonana poprzednio, ale później okazało się, że jeżeli chodzi o wygodę, nie różniły się wcale. Pomalowałem boki lakierem. Gdy wyschły, poszedłem na piętro i naciągnąłem na nie sieć z poprzedniego łóżka. Jako materac była fatalna, w dodatku jeszcze nie wywietrzała do końca. Wróciłem do kuchni. Deska koło drzwi pękła, gdy postawiłem na niej stopę. Wkurzyłem się jak diabli. - Jak długo jeszcze wytrzymasz, cholero? - zawyłem pod adresem podłogi a potem skoczyłem z rozmachem na jej środek. I wtedy stała się okropna rzecz. Deski trzasnęły mi pod nogami, wpadłem do wielkiej dziury. I to cały. Pod podłogą, zamiast skalistego podłoża, znajdowała się nieduża, a za to bardzo głęboka piwniczka wyrąbana w skale. Stała w niej woda. Wpadłem jak śliwka w kompot. Zanurzyłem się bardzo głęboko, ale nie dotarłem do dna. Zwinąłem się w kłębek i woda mnie wyrzuciła. Po chwili zacząłem zapadać się z powrotem w głąb. Ostrożnie wyciągnąłem ciało. Lekkie ruchy wystarczyły, by utrzymywać się na powierzchni. I nagle przypomniałem sobie detal ze snu. - Widziałem gdzieś album ze zdjęciami carskich oficerów - powiedziałem sam do siebie. - Gdzie to było? Podłoga wisiała jakieś półtora metra nad moją głową. Spróbowałem doskoczyć do niej, ale woda nie dawała dobrego oparcia. Dopiero za piątym razem udało mi się złapać za krawędź dziury. Spróbowałem się podciągnąć, lecz deska, której się uczepiłem, złamała się pod moim ciężarem. Otrząsnąłem się i zacząłem badać miejsce swojego uwięzienia. Piwnica mierzyła jakieś trzy na cztery metry przy niezbadanej głębokości. Nad głową miałem deski podłogi, wygniłe od spodu i pokryte warstwą jakichś zwisających farfocli, chyba starych pajęczyn. Pośrodku podłogę podpierał solidny z wyglądu słup. Był dość blisko dziury, toteż wpadłem na pomysł, że mogę się po nim wdrapać na górę. Podpłynąłem do niego. Gdy jednak zacząłem się nań wspinać, co było bardzo trudne, w głębinie bardziej zgniła jego część pękła i zwaliłem się wraz z nim z powrotem do wody. Zakląłem cicho i podpłynąłem do ściany, w którą wbitych było kilka niemożliwie zardzewiałych klamer. W tym momencie ktoś wbiegł do kuchni. - Uwaga! - krzyknąłem. Po usunięciu słupa podłoga groziła zawaleniem się w każdej chwili.
- Gdzie jesteś? - dobiegł mnie głos Svena. - W dziurze - wyjaśniłem. Usłyszałem jego kroki, a potem nachylił się i zajrzał. - Jasny gwint - powiedział. - Wyciągniesz mnie? - Uznałem, że nie będę się silił na formę „pan”. - No nie wiem. Właściwie to miałem tylko obserwować i przekazywać spostrzeżenia. Ratowanie cię nie wchodzi w zakres moich obowiązków. Wybacz, to był żart. Masz jakąś linę? - Kawał sznura jest w rupieciarni. - To tam naprzeciwko, o ile się nie mylę? Wytrzymasz jeszcze chwilę? - Tak. Mam tu klamry do włażenia, ale, niestety, nie ma nad nimi klapy i... - Zaraz wracam. Wybiegł i rzeczywiście po chwili wrócił. Zrzucił linę na dół. Złapałem ją, aby wdrapać się po niej na górę, ale mi się nie udało. Podłoga znowu się wykruszyła. Zresztą byłem zbyt słaby, aby móc się podciągnąć. - Nie da rady - powiedział wreszcie, gdy po raz kolejny zwaliłem się w wodę. - Może przynieś drabinę. - Jak się tu u ciebie wchodzi na strych? - Z ostatniego pokoju - wyjaśniłem. Zniknął razem z liną. Spróbowałem rozwalić podłogę nad klamrami, ale nie poradziłem sobie. Usłyszałem odgłos łupanego drewna gdzieś z góry. Popatrzyłem. Sven oderwał dwie deski i przerzucił linkę przez belkę stropową. Gdy jednak zbiegł na parter, okazało się, że jest zbyt krótka, aby mógł wyciągnąć mnie tą metodą. Pobiegł do rupieciarni poszukać dłuższej, a ja tymczasem waliłem pięścią w deski podłogi nad klamrami. Wreszcie udało mi się jedną wyłamać. Z drugą poszło już łatwiej. Wrócił Sven. - Poradziłeś sobie. Zuch chłopak. Stałem, szczękając zębami. - Brr... To były ekscytujące przeżycia. - Powinieneś napić się grzanego piwa, bo się zaziębisz - poradził. - Nie mam piwa. Gdy tylko wypowiedziałem te słowa, przypomniałem sobie o dwu butelkach tkwiących w bojlerze. - Przebierz się, a ja przyniosę. - Ależ proszę sobie nie robić...
Ale jego już nie było. Przebrałem się stosownie do jego rady w suche rzeczy. Mój szpieg i niedoszły wybawca wrócił z piwem. Zagrzał je w garnku i potrzymał dość długo, żeby pozbawić je całkiem alkoholu. Była to chyba zbyteczna ostrożność, bo na puszkach zaznaczono moc 2,35%... Rozgrzewało przyjemnie. - Jak stare jest Bodø ? - zadałem pytanie, nurtujące mnie od jakiegoś czasu. - Zostało założone w 1816 roku, ale z tego okresu nie zachowało się wiele. W 1940 mieliśmy paskudny nalot dywanowy, który obrócił w perzynę większość zabytkowych budowli. Za to w Geitvagan jest bardzo stary grób marynarzy. Chyba nawet z szesnastego wieku. Bardzo przyzwoity pomnik z kamiennych ciosów. Umarli, ale opłacili pogrzeb. - Jak to możliwe? - Nie mieszkałeś nigdy nad morzem? - Nie, ale jeździłem na wakacje. - Widzisz, jest taki zwyczaj... Może inaczej zapytam. Jak sądzisz, dlaczego marynarze noszą często kolczyki w uszach? - U nas już nie noszą. - A tutaj ta tradycja się utrzymała. W ogóle to pochodzi z północnych Niemiec, a może Niderlandów. - Mnie się wydawało, że raczej jest angielska. Albo portugalska. - Nieistotne. Ważne, skąd się wzięła. Te kolczyki były koniecznie ze złota i bardzo grube. Chodziło o to, żeby w razie jakiegoś wypadku, gdy zwłoki marynarza zostały wyrzucone na brzeg, ich znalazca mógł być wynagrodzony za trud ich pogrzebania. - A fe. U nas to by się nazywało... - Strzeliłem palcami, nie mogąc przypomnieć sobie odpowiedniego słowa. - Korsarstwo, rabunek, kradzież? - Próbował podpowiedzieć. - Nie, nie tak. Świętokradztwo - przetłumaczyłem niemal dosłownie. - Być hieną cmentarną. - U nas nie. To była taka jakby nieformalna umowa. W każdym razie wyrzuciło ich dwudziestu kilku naraz i mieszkańcy wioski zarobili dużo pieniędzy. A jeszcze więcej zarobili na towarach z tego statku. Jego katastrofa stała się początkiem rozkwitu osady... - Mam głupie pytanie. Czy ci dzielni mieszkańcy nie pomogli im się rozbić, za pomocą na przykład ruchomych świateł? - No wiesz! Choć tak naprawdę, to nie wiadomo. A tak swoją drogą, to wiem, gdzie leży wrak tego statku. - I nie próbowałeś poszukać jeszcze kilku facetów gotowych opłacić swój pogrzeb?
- Odrobinę zbyt głęboko. Osiemnaście metrów. Mój wujaszek schodził z butlami. Wyciągnął kilka starych flaszek, a potem zrezygnował. Ale miejsce znam. - Można by wybrać się któregoś dnia na drobne poszukiwania. - No wiesz! Czy to nie będzie świętokradztwo? - Uśmiechnął się lekko. - Przecież nie chcę rabować nieboszczyków, tylko poszukam ładunku. - Rozczaruję cię. Statek przewoził zboże. - Ech, los rzuca mi kłody pod nogi. - Uważaj, bo jeszcze trochę i kupisz sobie na własność księżyc. Coś trzeba sobie zostawić. - Co takiego? Przestawałem go rozumieć. - Oczywiście trochę marzeń. Pomysł sobie tak: wiem, gdzie to jest, ale nie wyciągam tego, bo forsę mam gdzieś. Pieniądze szczęścia nie dają. - Tak, ale jakoś nikt nie spostrzega, że bieda często unieszczęśliwia. - Może i tak. Może rzeczywiście lepiej jest być bogatym. No i zdrowym. Nie pomoże bogactwo, kiedy zdrowie nie pozwala z niego korzystać. Roześmieliśmy się obaj wesoło. Gdyby to było takie proste... Gdy Sven poszedł sobie, zapewne pisać raport, wyciągnąłem z rupieciarni stary telewizor. O dziwo, dałem radę go uruchomić. Jednak obraz był bardzo nieostry, dwoił się i troił, a dźwięku nie było wcale. Obejrzałem jakiś film. Film był typowym produktem zgniłego kapitalizmu. Straszny bandzior, dwa metry wzrostu, walczył ogniem, karate i karabinem z policjantami i chyba kolesiami po fachu. Postarałem się oglądać te głupoty z krytycznym nastawieniem, ale oczywiście nie udało mi się. Akcja, mimo braku dźwięku, była zbyt wciągająca. Po obiedzie nie robiłem nic istotnego. Przybiłem na miejsce dwie deski oderwane przez mojego szpiega, polakierowałem do końca podłogę i zerwałem posadzkę w kuchni tam, gdzie groziła zawaleniem. Powstało urocze jeziorko, dookoła którego można było na upartego przejść. Zmęczyłem się przy tym nieludzko, ale byłem z siebie zadowolony. Spać poszedłem w bibliotece, jako że na górze po polakierowaniu było trochę trudno oddychać. Obudziłem się w środku nocy, na skutek jakiegoś koszmaru. Zdaje się gonił mnie drabiniastym wozem kościotrup z kosą. Leżałem i rozmyślałem. Coś dobijało się do mojej pamięci. Coś, o czym zapomniałem. - Łesia - powiedziałem sam do siebie w zadumie. - Była jakaś Łesia. A potem nagle wróciło poranne pytanie. Album. Album ze zdjęciami. Gdzie mogłem go widzieć?
- Łesia Paczenko - powtórzyłem. Nic mi to nie mówiło. A jednocześnie, jakbym kiedyś słyszał... *** - Kim była Łesia? Ta, po której noszę imię? - Czy to ważne? - wzruszył ramionami ojciec. - Zresztą, chyba masz prawo wiedzieć... - Spojrzał w zadumie w sufit. - To, można powiedzieć, jedna z tych tajemnic, które nie powinny oglądać światła dziennego... Cofnijmy się do ostatnich dekad XIX wieku. Szesnastoletni wówczas Mikołaj, przyszły car Rosji...
8 lipca, niedziela Obudziłem się około dziewiątej rano. Ręce bolały mnie jak diabli. Poszedłem zobaczyć, jaka jest pogoda. Była niezła, a na futrynie bielała przypięta pineską kartka od Svena: Poszedłem do zboru. Nie top się do dziesiątej. Wydobyłem z walizki taśmę mierniczą, blok rysunkowy, ołówek, linijkę oraz ekierkę i zabrałem się za zdejmowanie wymiarów strychu. Potem na jednej kartce narysowałem szkice przyszłych konstrukcji w rzucie prostopadłym i aksonometrycznie. Na dalszych umieściłem szereg rysunków technicznych w różnych skalach, obrazujących połączenia desek i inne istotne elementy. Kończyłem właśnie, gdy nadszedł Sven. - No hej - zagadnął. - Co porabia mój szpiegowany? - A witam, witam donosiciela. Może pomóc w papierkowej robocie? Roześmiał się, a potem wziął ze stosiku jeden rysunek. - Całkiem nieźle - powiedział. - Co kombinujesz? - Będąc człowiekiem wysoce cywilizowanym, postanowiłem zagospodarować strych. - Dobrze rysujesz. Sądzisz, że uda ci się to wybudować? - Przerzucał plansze. - Znajdę sobie jakąś książkę o stolarce i do dzieła. - Fakt, że z tą podłogą na strychu uwinąłeś się jak się patrzy, ale to będzie o wiele trudniejsze. - Mogę przynajmniej spróbować. Życie w komunizmie nauczyło mnie radzić sobie z
trudnymi problemami. Zdanie nie wyszło mi dobrze, coś pokopałem i ze słownictwem, i z gramatyką. - Może lepiej będzie, jeśli nauczysz się mówić po polsku? - zaproponowałem. - Ano, naucz mnie jakiegoś prostego zwrotu. - Chrząszcz brzmi w trzcinie - odpaliłem. - Schybrm, jak dalej? - Dajte bud' łaska pokoj. Wzdrygnął się. - Może pogadajmy po mojemu, to doszlifujesz sobie akcent - zaproponował. - Ależ z przyjemnością. Odsunąłem stosik rysunków i na nowej kartce zacząłem wykreślać plan stołu do kuchni. - Co to będzie? Stół? - Aha. A tak swoją drogą, to mamy w języku polskim bardzo łatwe i proste powiedzonko o stole, wprost stworzone dla cudzoziemców. - Jak ono brzmi? - Stół z powyłamywanymi nogami. - Wybacz, nawet nie będę próbował powtórzyć. Szybko rysujesz. - I tak w szkole miałem same tróje. - Dlaczego? - Nauczyciel mnie nie lubił. Okropnie mnie nie lubił. Zresztą ja też go nie lubiłem. Nikt go nie lubił. On sam siebie nie lubił. Przeszliśmy do rupieciarni. Zakręciłem deskę w imadło i, zamocowawszy do wiertarki przystawkę z piłą tarczową, zabrałem się do pracy. - Chyba masz talent - stwierdził. - Ale do poddasza jeszcze daleka droga. - Zrobię poddasze. - Nie dasz rady. - Założymy się? - Dobra. - Ja zagospodaruję poddasze tak, jak zaplanowałem, a ty za to oddasz mi rękę swojej siostry. Użyłem polskiego wyrażenia w dosłownym tłumaczeniu. Nie zrozumiał i zdenerwował się. - Dasz mi ją za żonę - wyjaśniłem.
Roześmiał się. - Tak ci się podobała? - Sympatyczna. I ładna. Czego więcej trzeba? - Jeszcze powinna się zgodzić. Nie sądzisz? - U nas w Polsce takie sprawy załatwia się inaczej - zełgałem. - Tak, oczywiście. Ale wy żyjecie jeszcze w średniowieczu - odgryzł się. - A tu jest cywilizacja. - U nas też. Mamy nawet podobno wyższy ewolucyjnie system społeczny. Powiedzmy, że jak skończę, to postarasz się namówić ją, żeby za mnie wyszła. - Rozumiem, że zamierzasz budować to przez dwa lata? - Dlaczego? - Powinniście być pełnoletni. - Napisałeś w raporcie o naszym spotkaniu? - Wspomniałem. Nie mogłem przecież donosić na własną rodzinę - odparł. - Może to i lepiej. - Ale posłałem im kilka fotek. - Jakich znowu fotek? - zaniepokoiłem się. Uśmiechnął się szeroko i wyjął ze swojej raportówki kilka zdjęć. Przedstawiały mnie przy remoncie domu, mnie idącego przez las oraz mnie i Ingrid przed liceum. Obejrzałem je uważnie, po czym oddałem Svenowi. - Niezłe. Jaki masz teleobiektyw? - Dwa tysiące razy. - Pożyczysz w razie czego? - A po co ci? - Chciałbym sfotografować taki motyw: ptaszek siedzi na kawałku skały. Niedługo potem poszedł sobie. Dokończyłem stół. Nawet nieźle wyszedł, kiwał się tylko trochę. Poszedłem do lasu. Zerwałem kawał plastiku, którym nakryty był wrak kutra (jego dziobowa część, bo resztę zasłonięto uczciwym brezentem), i wróciłem do kuchni. Plastik rozpiąłem nad dziurą (chodziło mi o powstrzymanie idącej ku górze wilgoci), następnie w miejsce brakującej belki wstawiłem nową, zaimprowizowaną z kilku desek, skręconych śrubami w coś w rodzaju korytka, i, umocowawszy to starannie, przybiłem nowe deski. Do wieczora podłoga była skończona i nawet zabejcowana. Lakier skończył się definitywnie, a szkoda. Wdrapałem się na piętro i przypiąłem do ściany zdjęcie przedstawiające mnie z Ingrid. Mój szpieg nawet nie spostrzegł, jak mu je zwinąłem. Miałem talent. Biorąc pod
uwagę wszystkie moje zdolności, z pewnością dawno byłbym milionerem, gdyby nie wrodzona uczciwość. Byłem zmęczony. Rzuciłem się na łóżko i wyciągnąłem jak długi. Pamięć nie chciała wracać. Za to mój żołądek domagał się długiej, jedwabistej trawy, takiej jak ta rosnąca koło wraku. Ze znalezionego pudełka wyjąłem indyjskie kadzidełko i, zapaliwszy je zapałką, wetknąłem w szczelinę pomiędzy deskami. Żarzyło się w ciemności i wydzielało biały dymek. *** Wetknięta w szparę w deskach podłogi żarzyła się trociczka chakra. Tomasz Paczenko stał i przez dziurę po sęku wpatrywał się nieskończenie smutnym wzrokiem w przestrzeń. Jego dusza, ta wschodnia, ukryta zazwyczaj w najgłębszych zakamarkach umysłu, wypełzła ostrożnie ze swojej kryjówki i na jakiś czas zastąpiła tę codzienną. Ogarnęła swojego właściciela ciemnością i smutkiem. Czuł popiół w sercu. Czuł czającą się naokoło niego pustkę. Po policzkach spływały mu łzy. Nozdrza, drażnione delikatnym dymem, drgały leciutko.. Gdyby go teraz zapytano, czym jest szczęście, odpowiedziałby, że szczęście trwa tak długo, jak długo pali się ostatnia trociczka firmy Chakra. A powiadają, że melancholia to rosyjska choroba... Przymknął oczy. Dotyk włosów pachnących jaśminem na policzku. Szept w ciemnościach... - Powodzenia, źrebaczku.
9 lipca, poniedziałek Zszedłem na parter i zjadłem skromne śniadanko. Kotu nalałem mleka do miski, bo porcja z dnia poprzedniego zniknęła bez śladu. Znaczyło to, że zwierzę żyje i działa, a dopóki żyło, nie miałem się czym martwić. Nie zostawiało po sobie śladów, widocznie załatwiało te sprawy gdzieś na dworze. Z pieca wziąłem ogryziony ołówek i naskrobałem na ścianie wierszyk: Zmrok już za oknem wyczernił świat. Żegnam cię, miła, czas już na mnie, wychodzę w ciemność, by jak twój brat
umrzeć tej nocy za Irlandię. Wezmę ze sobą trotylu skrzynkę. Żegnam cię, miła, czas ucieka, białą do klapy przypnę koniczynkę, na moje bomby Belfast czeka. Wyciągnąłem z rupieciarni rower i pojechałem do miasta. Starałem się poznać trochę jego topografię. Zajrzałem do portu i dłuższą chwilę patrzyłem na rybaków wracających z nocnego połowu. Potem ruszyłem przez centrum, pod szkołę i wreszcie dotarłem do parku. Przed niedużym, ładnym budyneczkiem, na pierwszy rzut oka przypominającym dworek, wyrastał z ziemi kamienny słup. Tabliczka wbita obok informowała, że jest to menhir z grobowca jakiegoś lokalnego wikinga. Nieopodal zobaczyłem ławeczkę. Postanowiłem odpocząć. Siedziałem przez kilka minut z przymkniętymi oczami, gdy niespodziewanie jakiś cień zasłonił mi światło. Zanim uniosłem powieki, węch upewnił mnie, że w pobliżu jest koń. Faktycznie. Przede mną stała wysoka kobieta. Trzymała za cugle śliczną, młodą klaczkę, ciemnobrązową, z białą gwiazdą na czole. Kłaczka nachyliła się i trąciła mnie nosem. Dotknąłem jej aksamitnych chrapek. - Nie boisz się? - zdziwiła się właścicielka. Czego, u licha?! Myśli konia były ciepłe i jasne. I spokojne. Myśli kobiety, dla odmiany, nerwowe i chaotyczne. - Lubię konie. Jak się nazywa? - zapytałem. - Svea. Ciekawe. To imię, oznaczające Szwecję, nadawano dziewczynkom w okresach przełomowych dla historii tego kraju. - Gdyby nazywała się Karolina, to byłoby ładnie. - Zabawne imię - uśmiechnęła się kobieta. Pogłaskałem klaczkę po nosie. Spłynęło na mnie cudowne odprężenie. Kobieta wskoczyła zręcznie na konia i odjechała, a ja zostałem. Alejką nadszedł Sven. Prowadził rower. - No hej - zagadnął. - Dzień dobry. - Co u ciebie słychać? - rzucił zdawkowe pytanie. - Chciałbym mieć własnego konia. Taką ładną, brązową klacz. Najchętniej z białą gwiazdką na czole... - Rozmarzyłem się.
- Poproś hrabiego Dereka. Może ci kupi na imieniny. - Niestety, nie był łaskaw zostawić mi adresu. Chyba że ty mi udostępnisz ten, pod który wysyłasz raporty. Przez twarz przebiegł mu cień. - Przecież oficjalnie nie masz o niczym pojęcia! Idiota. - A mam? - Tak właściwie, to nie rozumiem twojego stosunku do koni - zmienił temat. - Wydaje mi się, że masz do nich bardzo osobiste... - To cecha narodowa. Polacy lubią konie. Czasy kawalerii już się skończyły. Wojna została odhumanizowana, w miejsce pojedynków dzielnych ludzi weszły masy wojska i karabiny maszynowe... A ty miałeś kiedyś kontakt z tymi zwierzętami? - Nigdy. - Więc tego nie zrozumiesz. - Dlaczego nie? Wydaje mi się, że chwytam motywy, które tobą kierują... - Nie, żebyśmy mogli się zrozumieć, musisz popatrzeć im w oczy i dostrzec drzemiącą inteligencję. Koń, wedle mnie, jest potencjalnie prawie tak mądry jak człowiek. A jeśli pomyślę o pewnych ludziach, których miałem nieszczęście spotkać na swojej drodze, to myślę, że konie przewyższały ich inteligencją. - Widzisz, Thomas, mam możliwość postarać się o przydziałowego konika do patrolowania lasu... - Nie wahaj się ani chwili. - Wolę jeździć na rowerze. A do patrolowania lasów mamy specjalne czterokołowe pojazdy terenowe, quady. - Jako strażnik łowiecki powinieneś się wstydzić. Wyobraź sobie, że gonisz kłusownika. Na rowerze. On się odwraca i wbija ci nóż w pierś. Trup na miejscu. A jeśli gonisz go konno, to jesteś wyżej. On cię nie sięgnie, a ty go szabelką przez łeb. I głowa toczy się po trawie.... - Masz zwyrodniałą wyobraźnię. Tu nie ma kłusowników. - Może i tak. Załatw sobie tego konia. - Ale ja nie mam o tym pojęcia! Jeździć umiem wyłącznie na motorze. - Nauczysz się szybko. - Nie wiem, jak o niego dbać. - Pomogę ci we wszystkim. Pracowałem kiedyś w stadninie na Kole, w Warszawie, i
nauczyli mnie w nagrodę jeździć. Przymknąłem oczy. Jedno z najwcześniejszych wspomnień tej części życia. Wakacje. Częściowo opustoszały dom dziecka. Wymykałem się, by włóczyć się po lasku na jego tyłach. Któregoś razu przeszedłem przez stary nasyp kolejowy i zobaczyłem przed sobą budynek. Pachniało końmi. Od razu rozpoznałem tę woń... Minęło kilka tygodni zanim odważyłem się zejść tam na dół i zagadnąć pracowników stajni. Pierwsza chwila, gdy siedziałem na koniu. W pamięci nie obudziły się żadne echa, jednak ciało zareagowało prawidłowo. Zaskoczenie człowieka, który mnie podsadził. Wspominał o wrodzonych umiejętnościach... - No, nie wiem. Niby mam nawet gdzie go trzymać, ale... - W ułamku sekundy byłem znowu w Norwegii. - Pomyśl o swojej siostrze. Kiedyś zechcecie wydać ją - za mąż. Panienka z dobrego domu powinna umieć jeździć konno i grać na fortepianie. - Może u was. U nas liczy się bardziej wykształcenie, choć też nie zawsze. Większość ludzi z towarzystwa woli takie kurki domowe. - Miłe, ale nie bardzo inteligentne? - Tak. Aż mnie zatkało. - To jesteś skończonym draniem! - wybuchnąłem. - Powinieneś postarać się, aby osiągnęła w życiu to, co najlepsze. To twoja siostra... - Mam inne poglądy na to, co jest w życiu potrzebne. Prychnąłem. - Pomyśl, ile radości może doświadczyć, ucząc się jeździć. Pomyśl, jak z uśmiechem będzie się podnosić z ziemi po upadku. - Jakim upadku? - No, z konia. - Tego tylko brakowało! Przecież to niebezpieczne. - Życie ogólnie jest niebezpieczne - powiedziałem. Nieoczekiwanie znowu przypomniałem sobie Warszawę. Nieoznakowana furgonetka, ludzie z pistoletami i dwaj radzieccy oficerowie, których potem zabito... Minęło dopiero dziesięć dni, a ja już zapomniałem. Już poczułem się tu bezpiecznie. Czy faktycznie nic mi nie groziło? Minęliśmy katedrę i szliśmy uliczką na jej tyłach. Kilka sklepików, poczta i nieduży, piętrowy domek. Katolicki kościół. Zostawiłem Svena i przeszedłem na drugą stronę ulicy.
Na murze świątyni wisiała tablica z ogłoszeniami. Lekko już spłowiała kartka informowała, że wszystkie msze aż do września są odwołane z powodu choroby proboszcza, a wiernych uprasza się o odwiedzanie kościoła w Trondheim. - Lekko licząc, kilkaset kilometrów stąd - mruknąłem. Przesunąłem opuszkami palców po ścianie. Poczułem lekkie mrowienie. Trzeba będzie wpaść tu na jesieni... Religia, to ona daje siłę, odróżnia nas od zwierząt... Zajechaliśmy do mnie. Szpieg poszedł na swoje stanowisko obserwacyjne gdzieś na fieldzie na lewo od domu (obiecałem sobie, że przy najbliższej okazji wybiorę się zobaczyć, jak to wygląda z bliska), a ja wlazłem na strych i zabrałem się za zagospodarowywanie wnętrza. Konkretnie - zacząłem przycinać słupki konstrukcyjne do odpowiednich wymiarów wedle moich rysunków. Może najpierw należało podjąć prace bardziej doraźne, jak na przykład załatanie niektórych dziur w ścianach czy wymianę podłóg w całym domu, ale jakoś, pogrążywszy się raz w pracy twórczej, nie mogłem się od niej oderwać. Taki, niestety, byłem. Gdy dorwałem się do ciekawej książki, to nauka leżała z reguły odłogiem, ale uważałem się za częściowo usprawiedliwionego. Ostatecznie zamiast zaśmiecać sobie umysł fizyką czy matematyką, do których żywiłem serdeczną nienawiść, dostarczałem mu treściwego i wysokooktanowego paliwa. A starałem się dbać o swój rozwój intelektualny za wszelką cenę. Dwaj faceci przywieźli nową lodówkę. Przysłał ich Dae i wszystko było już opłacone. Zabrali stare i załadowawszy na ciężarówkę, ulotnili się. Postawiłem nabytek koło drzwi. Nie wiedzieć czemu, poprzednie stały na tej ścianie, która miała z drugiej strony kominek, a więc blisko pieca. Zjadłem lekki obiad i do wieczora pracowałem na strychu, przycinając słupki. Było to zajęcie diabelnie męczące i nie dające specjalnej satysfakcji. Zmęczyłem się szybko, jednak dopiero o ósmej zrobiłem sobie przerwę. Wykąpałem się w morzu. Woda była nawet ciepła, ale ostra fala dała mi się we znaki, rzucając mną co chwila o brzeg. Wreszcie zmarzłem i znudziła mi się ta zabawa. Wróciłem do domu i poszedłem spać. Nie byłem głodny. Zapewne na skutek opicia się wodą morską. *** Rodzina Roslinów zebrała się w sali ich domu, przy stole. Byli w komplecie: doktor weterynarii Lars, jego żona Birgit, roztrzepana córka Ingrid, no i niepoprawny syn, szpieg oraz strażnik łowiecki. Opowiadał, oczywiście, o swojej trudnej pracy.
- Nie mogę już wytrzymać - pożalił się. - Ten cały Thomas to zaraza. Nie sposób przewidzieć, co zrobi za pięć sekund. Siedzę przy podsłuchu, słyszę, że wstał, stuka coś młotkiem, myślę sobie - zabrał się do jakiejś roboty. A tu nagle przestaje stukać i po dziesięciu sekundach znika na rowerze w lesie. Oczywiście go nie dogoniłem, ale przypadkiem przyuważyłem w parku. Przekonywał jedno babsko, że powinna zmienić imię swojego konia. - Coś takiego? - zdumiał się Lars. - A potem mówił, że Ingrid powinna, jako panienka z dobrego domu, umieć jeździć konno i grać na pianinie. - A o tenisie nic nie wspominał? - Jakoś nie. Widocznie tenis jest mu obojętny albo w Polsce nie ma zwyczaju grać w tenisa, jeśli jest się „z dobrego domu”. - Ciekawe. Kim jest ten chłopak z pochodzenia? - Niewiele wiem. Derek to Ruski, białogwardzista, czy jak to tam zwał. A ten przyjechał z Polski. Ma amnezję pourazową. Nie pamięta swojego pochodzenia i dwunastu pierwszych lat życia. Hrabia Derek, który zatrudnił mnie do tej fuchy, twierdzi, że sobie stopniowo przypomni. Ale chłopaczek jest zupełnie obłąkany. Ma paskudne zaklęśnięcie nad uchem. Chyba mu wgniotło połowę mózgu do środka. Zabrało pamięć i wybełtało rozum. - To może nie tyle obłęd, co różnice kulturowe. Jego myśli biegną innymi ścieżkami. - A co ty, Ingrid, o nim powiesz? Spotkałaś go raz i dość długo sobie gawędziliście. - Tak. Wypytywał o sprawy praktyczne. Jak tu jest zimą i tak dalej. Starał się być miły. - Starał się? - Trochę to sztucznie wyglądało. Tak, jak gdyby myślał o czymś innym. Jak gdyby coś go gryzło. To się pojawiło dopiero po rozmowie z Teuflem. - Może przypomniała mu się jego polska, komunistyczna szkoła? Tam zdaje się stosują wobec uczniów metody, przy jakich nasz dyrektor... - Ciekawe, jakie? Każą się uczyć cytatów z Lenina na pamięć? Czy może biją po łapach? - Zapytaj go przy okazji, Ingrid. Pewnie ucieszy się z twoich odwiedzin. - No, nie wiem... - Słyszałem, że tam nie ma leworęcznych - powiedział ponuro Sven. - Jak to nie ma? - zdumiał się jego ojciec. - Po prostu. Jak dzieciak pisze lewą ręką, to zmuszają go, żeby pisał prawą - i tyle.
- To przecież absurd!
10 lipca, wtorek Najpierw sny straciły swoje kolory. Potem tłumy gości jakoś się rozpłynęły. Łesia, z którą przetańczyłem pół nocy, uśmiechnęła się po raz ostatni i też rozwiała się w powietrzu bez śladu. Złapałem rękoma pustkę. Miotałem się przez chwilę po łóżku, zanim pojąłem, że bal się skończył. Zacisnąłem oczy i z premedytacją zapadłem znowu w sen. Udało mi się. Stałem w ubikacji mojej szkoły. - Cholera, nie trafiłem - powiedziałem sam do siebie. - Trafiłeś w sam raz - oświadczył żelazny głos za moimi plecami. Jednocześnie coś twardego ukłuło mnie w plecy. Obejrzałem się. Za mną stała pani Pszczółka. To, co wbijało mi się w łopatkę, było lufą karabinu maszynowego. Skoczyłem na drzwi. Ponieważ w tej budzie ubikacje nie miały klamki ani zamka, otworzyły się bez przeszkód. Wybiegłem na korytarz. Za moimi plecami rozległ się metaliczny terkot. To wychowawczyni otworzyła ogień. - Cholera, muszę się obudzić, bo ta baba mnie zabije! - zawyłem. - Nie uciekniesz!!! - wrzasnęła. Dopadłem ściany i zacząłem tłuc w nią głową, aby wyrwać się z koszmaru. Najpierw pociekła krew, a potem mózg wypadł mi z czaszki i rozprysnął się na ziemi. - Nie uciekniesz. Nie mogłem uciekać, bo mój mózg spoczywał na podłodze. Podbiegł do niego jakiś kot i obwąchiwał. - Paskudztwo - oświadczył wreszcie i odszedł, machając ogonem. I zaraz potem się obudziłem. Leżałem dłuższą chwilę, przychodząc do siebie. Popatrzyłem w zadumie na lasek słupków konstrukcyjnych, poumieszczanych tu i ówdzie na strychu. Niektóre mogłem już połączyć w myśli deskami w ściany. Poczułem przypływ energii. Ponieważ nie czułem głodu, nie zjadłem śniadania, lecz jedynie przekąsiłem kilka trawek i od razu zabrałem się za dalsze zagospodarowywanie strychu. Koło dwunastej zaszedł mój szpieg. - Cześć - zagadnął. - Przyszedłem trochę z tobą pogadać. - To miło z twojej strony. Sama jego obecność zwarzyła mi humor. No nic, jakoś się go spławi... - Niezupełnie. Przyszedłem tu z wyrafinowania. Widzisz, nie mogę napisać w
raporcie, że cały dzień tłukłeś młotkiem. Muszę niejako pogłębić obserwacje. - W takim razie proszę na piętro. Wdrapał się zwinnie po zaimprowizowanej drabince. - Całkiem nieźle - powiedział na widok rusztowań. - Szykuj na przyszły tydzień wesele swojej siostry. - Biedna Ingrid. Ale i tak nie będzie twoja. Zamarłem z młotkiem w ręce. - Nie wydam siostry za byle kogo. Może i nie umie jeździć konno i grać na pianinie, ale za to potrafi prowadzić motocykl i grać w pokera. Obrażał mnie, czy było to tutaj dopuszczalne? Szum jego myśli był bezsensowny jak zawsze... - A fe! - No i jesteśmy klasą średnią, z ziemiańskimi tradycjami. - Furda. O to nie musicie się martwić. Niewykluczone, że jestem następcą tronu. Gdy tylko przypomnę sobie szczegóły... - Nie mogę oddać siostry imigrantowi. Gastarbeiterowi. - Ależ ja będę miał obywatelstwo. Byłem prześladowany w komunizmie - zełgałem. - OK. Zostawmy naszych szlachetnych przodków i ich koneksje na boku. Przyjmijmy nawet, że jesteśmy sobie równi urodzeniem... Miałem na końcu języka stwierdzenie, że jestem lepszy, ale powstrzymałem się. Poszedł sobie, a ja nadal przybijałem słupki. W południe zjadłem obiad. Pęcherze na dłoniach bolały do tego stopnia, że darowałem sobie dalszą pracę. Dla odmiany poszedłem w odwiedziny do Svena. Skoro on mógł mnie szpiegować, to dlaczego nie miałbym postępować tak samo? Urządził się całkiem nieźle. W dość płaskiej powierzchni wzgórza znajdowało się zaklęśnięcie. Stały tam: namiot, składane krzesełko, potężny teleskop na statywie oraz kuchenka turystyczna na gaz. Dzielny wywiadowca właśnie kończył jeść coś z menażki. - No hej - zagadnąłem. - Wpadłem zobaczyć, jak wygląda tajna baza szpiegowska, aby móc to opowiadać swoim dzieciom. - Jakim dzieciom? - zdziwił się. - Tym, dla których będziesz wujkiem. - Ty nawet nie masz gdzie jej wprowadzić po ślubie! - Do licha, mój dom widać nawet stąd! - Ten kurnik? Pomijając fakt, że my mamy ponad dwudziestokrotnie większy metraż, to jeszcze nasz jest nieco lepiej zbudowany. Tu wystarczy podmuch wiatru i ściany odpadają!
Dwa, trzy sztormy i zostanie z niego wielka kupa desek. Zresztą dom nie jest twój, tylko hrabiego Dereka. - Zrobię remont. Gdy tylko przyjedzie ten mój kumpel. - Nawet jeśli zrobisz remont, to i tak budynek stoi zbyt blisko morza. A ściany ma takie, że w środku zimą krew będzie zamarzała wam w żyłach. - Napalę w piecu, a na Ingrid włożę futerka. - Jakie futerka? - Ze zwierząt. Upoluję. -Ach!!! Kłusownik! Poślę cię za to do pudła! - Do pudła? Co z ciebie za strażnik łowiecki, co zamiast pilnować lasu, całe dni traci na siedzeniu mnie? - Wspomagam budżet własnego kraju. Robię to za obce pieniądze! - Wiesz, co robisz? Za cudze pieniądze szpiegujesz norweskiego obywatela... - Prawie obywatela. Nie wiadomo jeszcze, czy dostaniesz tu azyl. - Wysługujesz się obcym siłom. Dostaniesz za to taki wyrok, że się nogami nakryjesz. - A żeń się. Co ja ci będę bronił. Zobaczysz po ślubie, jak to miło. Całkowicie bezsensowne przekomarzanki mają to do siebie, że szybko nużą. Zadowolony, wróciłem do domu i założywszy rękawice, zabrałem się do następnej pracy. Poodrywałem zmurszałe deski ze ściany frontowej i zastąpiłem je nowymi. Po kilku godzinach doszedłem do wniosku, że w sumie był to stracony czas. Ilość szpar nie zmniejszyła się w widoczny sposób, a ponadto właściwie do wymiany nadawała się cała ściana. Zniechęcony i zmęczony, poszedłem sobie na plażę. Woda była zbyt zimna, abym zechciał się kąpać, połaziłem więc tylko po brzegu morza i pogrzebałem w wodorostach w nadziei znalezienia czegoś ciekawego, najchętniej ze złota. Znalazłem dwa kolejne końskie zęby, odłamek szkła z butelki i ładny kawałek bursztynu. Przystanąłem, zaskoczony. Zdziwiłem się, bo dotąd nie widziałem tu takich skarbów. Problem wyjaśnił się, gdy podniosłem znalezisko. To nie był bursztyn, tylko jasnobrązowy cukierek. Zawyłem długo i ponuro. Całe szczęście, że Sven mnie nie usłyszał. A nawet jeśli usłyszał, to nie ujawnił się. Wróciłem do domu i przez następne godziny naprawiałem telewizor. Oczywiście miałem o tym pojęcie jak ślepy o kolorach, ale udało mi się osiągnąć coś na kształt sukcesu. Obraz zanikł zupełnie, a za to pojawił się dźwięk. Poszedłem spać bez kolacji. Jakoś nie miałem ochoty jeść. ***
- Derek to ścierwo. Czuję, że coś ukrywa. Jego myśli są bardzo splątane. Coś knuje i coś wie, a nie wiadomo, czy nie stał za tym, co stało się w Warszawie. - Niewiele wiemy - westchnęła. - Sądzisz, że to może być jakiś sensowny ślad? - Nie wiem. Ale wrzecionowate źrenice to bardzo rzadka cecha... Jeśli nasze przypuszczenia są słuszne, jeśli został namierzony przez tamtych i odbity po drodze, to moim zdaniem, to robota hrabiego. - Co dalej? Ukrył go gdzieś? - Tak podejrzewam... - Trzeba go było zaprosić do ubikacji w centrum handlowym i pociąć na plasterki. - Łatwo powiedzieć...
11 lipca, środa Przyśniło mi się, że stoję na skale. Wokoło była nieskończona, pusta przestrzeń. Gdzieś daleko w ciemnościach latały białe gołębie. Ale nie byłem w tym śnie sobą. Byłem kimś innym, kimś, kogo czasami w sobie przeczuwałem, kimś, kto czasami wydostawał się na zewnątrz. Drugie wcielenie, druga strona tego całego Tomasza Paczenki, czytający w myślach ludzi, ukrywający swoje zdolności, dysponujący psim węchem... Odmieniec. Mutant popromienny, kosmita czy cholera wie kto... A potem obudziłem się. Byłem zmęczony, zmarnowany i nie chciało mi się nic robić. Z trudem zwlokłem się z łóżka i ubrałem. Byłem głodny jak wilk, a nawet kilka wilków, ale nie mogłem zmusić się, aby coś zjeść. Wreszcie po długich medytacjach otworzyłem sobie puszkę fasolki. Najpierw wypiłem wodę. Wiedziałem, że zawiera dużo konserwantów, ale miałem to gdzieś. Gdy palcami wybierałem fasolę, ktoś zapukał do okna. Sven. - Hej - zagadnął. Znowu... Miałem go serdecznie dość. - Hej. Cóż sprowadza dzielnego wywiadowcę wiadomych sił? - Znalazłem jeszcze jeden powód, dla którego moja siostra nie może cię poślubić. Weszliśmy do kuchni. - Poczęstujesz się? - zapytałem, gestem wskazując puszkę z mielonką. - Została ze śniadania. - Für die Katzen - odczytał z etykietki. - Nie, dziękuję. Znasz niemiecki?
- Trochę. - I mimo to? - To jest niezłe - zażartowałem - i tańsze niż normalne żarcie. - No nie! Jadłeś to już kiedyś? O tej mielonce powinienem napisać w raporcie. - Nie zamierzałem jej jeść tak naprawdę. Ona jest dla mojego kota. - Uff, odżywam. Wiesz, z czego to świństwo robią? - Zapewne ze zdechłych koni. - Kupują u nas w rzeźni sanitarnej mączkę mięsną. Nie wiemy, co robią z całością, ale część idzie na jakieś pasze... A co do biednej, niewinnej Ingrid, którą przez głupi zakład oddałem ci na żer... - Wypraszam sobie. Nie głupi, tylko... Nie znalazłem na poczekaniu łagodniejszego określenia. - Nie dostaniesz jej za żonę, bo jesteś komunistą - wypalił. Aż mnie zatkało. Ale zaraz poznałem, że tylko idiotycznie żartuje. - Wy, kapitaliści, jesteście sprytni - powiedziałem. - Ale rozszyfrowałem jeden z waszych planów. - Jaki plan? - zaciekawił się. - Szpiega złapałeś, będąc jeszcze w Polsce? - Nie. Wasze plany rozszyfrowałem już na Zachodzie. Popatrz na to. - Wyjąłem z lodówki paczkę sera. - Wy, krwiopijcy, wyprodukowaliście ser. Rzuciłem przed nim na stół paczkę. - No i co z tego? Ser jak ser. Żółty. Może wy takiego nie macie? - Mamy. Tu chodzi głównie o opakowanie. Widzisz, każdy plasterek jest osobno owinięty w folię. - No to co? Dzięki temu nie zsycha się tak bardzo. - Ech, Sven, taki inteligentny człowiek, a taki ogłupiony. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Robotnik, który na odpakowanie plasterka sera zużywa minutę, nigdy nie będzie miał wystarczająco dużo czasu, by zorganizować rewolucję. - O cholera! Wyjąłem z lodówki butelkę coli. - Chlapniemy jednego? - zapytałem po polsku. - Oryginalne stwierdzenie - zauważył. - Ale wypić możemy. Rozlałem colę do szklanek. - Czy ty jako komunista aby na pewno możesz to pić? - zapytał.
Jeszcze mu było mało. Postanowiłem uderzyć z grubej rury. - No cóż. Wprawdzie coca-cola jest kolejnym kapitalistycznym wynalazkiem, którego celem jest ogłupianie robotników, ale w jedną rzecz nigdy nie wierzyłem. - W co mianowicie? - U nas mówiło się, że otrzymuje się ją z rozgniecionej amerykańskiej... - Rzuciłem okiem do słownika: - stonki. Zakrztusił się. Nie wiem, czy ze śmiechu, czy z innych powodów. - Z rozgniecionej stonki? - upewnił się. - Tak mówiono. Ale ja w to nie wierzę. Widzisz, o was, kapitalistach, mówi się, że jesteście krwiopijcami, że wysysacie krew robotników. - Sugerujesz, że cola jest robiona z...? - Nie. Doszedłem do wniosku, że są wam zbyt potrzebni. Zresztą byłaby wówczas czerwona. - Zaciekawiasz mnie. Z czego, w takim razie, według ciebie, jest ona produkowana? - Z Murzynów. Wskazuje na to jej kolor. Tym razem parsknął śmiechem tak straszliwym, że aż zwalił się pod stół. - Muszę to opowiedzieć Ingrid. - Lepiej napisz w raporcie. - W jakim celu? - Och, tak sobie. - Thomas, ty jesteś bardzo sprytny, ale nie uda ci się. Gdybym przekazał takie informacje,
pomyśleliby,
że
zwariowałem
albo
zmyśliłem
to
po
pijanemu.
Zdyskredytowałbym się. - Słusznie. Zamyślił się, a potem coś mu się przypomniało. - Mają przyjechać do ciebie kumple... - Czyżby się odzywali? - Tak jakby. Hrabia dzwonił. Powiedział, że już niedługo. Były problemy z wizą. Pogadaliśmy jeszcze chwilę i poszedł sobie. Wyszedłem przed dom. Morze pachniało oszałamiająco, ale mnie ciągnęło coś innego. Coś, co ukryte było w lesie. Wszedłem między choinki, opadłem na kolana. Długa, jedwabista trawa miała smak podobny do żubrówki. Nie mogłem się pohamować. Jadłem. Dziąsła i język zaczęły mnie delikatnie piec od zawartych w niej soków. Jakieś źdźbło rozcięło mi wargę. Dopiero smak krwi uwolnił mnie z transu. Leżałem na mchu. Trawę miałem w ustach, w żołądku... Zastanawiałem się, dlaczego tak jest.
Czy cios w głowę naruszył do tego stopnia mój mózg? Czy tak zaczynał się obłęd? Po tylu latach... Podjadłszy, wdrapałem się na strych popracować. Dokończyłem budowę konstrukcji i przybiłem trochę desek. Najpierw nawierciłem je, dzięki czemu gwoździe wchodziły łatwiej i odpadało ryzyko pękania. Do wieczora skończyłem robić swój pokój. Pęcherze na dłoniach podeszły mi krwią. Bolało jak diabli. „Być twardym w bólu. Nie życzyć sobie tego, co niemożliwe lub bezwartościowe, być zadowolonym z dnia takiego, jaki jest, we wszystkim szukać dobra i cieszyć się naturą i ludźmi takimi, jacy są. Pocieszyć się po tysiącach gorzkich chwil tą jedną, która jest piękna, a sercem i umiejętnościami dawać to, co najlepsze, nawet wtedy, gdy nie ma za to podziękowania” - jak to słusznie zauważył kajzer Wilhelm II. Sam nie wiem, kiedy zasnąłem. *** Najmniejsza skrytka bagażowa na dworcu w Trondheim kosztowała dziesięć koron. - Kuźwa, prawie dwa dolary - mruknął młody turysta z Polski. Cztery dni pracy... Pies popatrzył na niego i leniwie szczeknął. - Zamknij się, bo i ciebie tam zapuszkuję... Upchnął jakoś swoje graty i powędrował do miasta. Obejrzy słynną katedrę, a o dwudziestej trzeciej wsiądzie w pociąg, dalej na północ.
12 lipca, czwartek Obudziłem się wcześnie rano. Było mi zimno. Prawie dwa tygodnie od przybycia do Norwegii. Nie wstawałem jeszcze, bojąc się zanurzenia w chłodzie poranka. Sięgnąłem po jeden z przeglądanych poprzedniego dnia zeszytów i na wolnej kartce zapisałem coś takiego: Resume: - naprawiona ściana frontowa budynku (przepuszcza wiatr bez przeszkód, o wodzie nie wspominając), - nowa podłoga na strychu, - pokoje na poddaszu (zaczęte), - spalenie renifera i śmieci, - nowa podłoga w kuchni (ale nie na całej powierzchni).
I to właściwie było wszystko. Nic więcej nie zdziałałem. Poczułem gwałtowny przypływ wstydu. Trzeba było brać się do roboty. Odświeżyłem się za pomocą zimnej wody. Zresztą, tak prawdę mówiąc, to po prostu nie chciało mi się jakoś zagrzać ciepłej na piecu. Właśnie szykowałem śniadanie, gdy rozległo się pukanie w futrynę. Myślałem, że to Sven, więc przestraszyłem się w pierwszej chwili, widząc nieznanego mi, brodatego faceta. Wystarczyła jednak niecała sekunda, aby stwierdzić, że broda jest przyklejona. Gość musiał być mniej więcej w moim wieku. Zamaskował się dość staranie. Miał ciemne okulary i kapelusz. - Czego pan sobie życzy? - zapytałem po norwesku. Uśmiechnął się. - Jestem akwizytorem - odpalił, chyba po niemiecku. Zrozumiałem go w każdym razie. A zatem to jeden z nieproszonych kumpli, przysłanych przez hrabiego Dereka. No to zaraz go urządzę. - Proszę dalej. - Zachęciłem go gestem. Gdy mnie mijał, podniosłem leżący na ziemi worek i zręcznie zarzuciłem mu na głowę. Z zaskoczenia upuścił walizkę oraz pudło, które niósł. Wepchnąłem go do kuchni, przewróciłem i spętałem sznurem, co było dosyć trudne, bo szarpał się i wyrywał. Wreszcie leżał, opleciony jak baleron. Odwróciłem go twarzą do góry i zdarłem worek, przy okazji spadł mu kapelusz. Jak mogłem go wcześniej nie poznać! - A teraz gadaj, psie, kto cię tu przysłał? - warknąłem po polsku. - Tomasz, przyjacielu, nie zabijaj mnie! - Kto cię nasłał? KGB? - Nie powiem! - Podjął grę. Wyjąłem z szafki butelkę spirytusu technicznego i pudełko zapałek. - Josif! - krzyknąłem w stronę biblioteki. - Przynieś jakichś szmat, żeby nie zajuszyć dywanu! - To genialne zdanie poznałem swego czasu przy okazji czytania książki Karczewskiego „Rok przestępny”. Cytowałem je czasami różnym ludziom i zawsze robiło wrażenie. - Jest was więcej? - zaciekawił się. Przeszedł na polski. - Pewnie. Jest nas tu pięciu i teraz będziemy cię torturować, żeby wydusić z ciebie wszystko, co wiesz, niczym serwatkę z twarogu. - Tomku, to ja, Maciek!
- Hm? - Maciek Wędrowycz. Twój kumpel ze szkoły. Przyjechałem, żeby pomóc ci się urządzić. Kurde. Odniosłem wrażenie, że nagle wszystko zaczyna pasować. Wsiadam do samochodu agentów. Zdziwiony Maciek stoi w drzwiach szkoły. A dwadzieścia minut później zostaję odbity. - Pracujesz dla Dereka Tomatowa... To ty powiadomiłeś tych z NTS-u, że mnie zwinęli - powiedziałem w zadumie. Spoważniał. - Tak, to ja. Miałem cię pilnować. - W takim razie zawdzięczam ci prawdopodobnie życie... Uwolnił się z więzów. - To niewykluczone. Ale to jakby tradycja. Twój pradziadek uratował mojego pradziadka w Mandżurii. - Ale żyjemy tu i teraz, i nie jesteśmy kwita - westchnąłem. - Jeśli będzie możliwość, odwdzięczę się... - Drobiazg... Zdarł sztuczną brodę, zdjął ciemne okulary i znowu był sobą. Patrzyłem na niego, zaciekawiony. Jego szczera, szeroka, słowiańska twarz budziła zaufanie. - O kurczę, kumplu, mogłem się tego po tobie spodziewać. To tak wita się przyjaciół? - westchnął. - Maciek, kopę lat! Ach, jak miło, że przyjechałeś. Nie mogłeś się, sukinsynu, wcześniej ujawnić? - W budzie? Hrabia zabronił. Mówił, że sam powinieneś przypomnieć sobie siedemdziesiąty dziewiąty rok w Wojsławicach. - Znaliśmy się wcześniej? - zdumiałem się. - Bydlaku, i nic nie powiedziałeś przez... - Rok. Niecały - powiedział spokojnie. - Derek kazał mi przenieść się do twojej budy, gdy tylko cię namierzył. Był ciekaw, czy spotkanie obudzi twoją pamięć. Ponieważ tak się nie stało, zabronił mi się ujawniać. Milczałem przez chwilę, wreszcie nie wytrzymałem. - Dlaczego? - zapytałem. - W co wy wszyscy gracie? Kiedy Derek mnie zlokalizował? Trzy lata temu? Kim on jest dla mnie? Krewnym? - Prawdopodobnie. Jego dziadek i twój pradziadek poznali się w Mandżurii. Macie podobne cechy, nazwijmy to, gatunkowe.
- Czemu nie wyciągnął mnie wcześniej? Dlaczego jeszcze się nie pojawił, choć siedzę tu dwa tygodnie? Otacza mnie bandą szpiegów, kontrolując każdy mój krok, a nie odważy się stanąć ze mną twarzą w twarz? - wybuchnąłem. - Straciłeś pamięć... Derek sądzi, że to odwracalne. Że wystarczą bodźce pobudzające wspomnienia, by amnezja się cofnęła. - Ekstra. I twoja obecność ma być jednym z takich bodźców? - Właśnie. Przypomnisz sobie, a ja ci pomogę. Pawcio też. - Pawcio? - Paweł Norwicki. Przebłysk. Znałem to nazwisko... Ach tak. Z listu. - Gdzie się spotkaliśmy? - Popatrzyłem mu prosto w oczy. - W Wojsławicach. - Jego myśli były czyste i jasne. Mówił prawdę. Przebłysk. Zamknąłem oczy. Przez ułamek sekundy widziałem jakieś budynki. - Cholera - zakląłem. - No to kim jestem? - Tomasz Paczenko. Tomasz Nikitycz. - Syn Nikity? - Tak. Wnuk Józefa Paczenki, największego bimbrownika i kłusownika w Wojsławicach. No, prawie największego. Mój dziadek Jakub jest od niego nieco lepszy. Patrzył mi w twarz. Szukał oznak, że cokolwiek sobie przypominam. Spojrzałem na niego bezradnie. - Dobra. Wrócimy do tego - powiedział. - Poopowiadaj teraz, co to za miejsce. - Sam widzisz, że to nie są rajskie ogrody, a ten dom nie jest pałacem. Ale jak do tej pory nie narzekam. Ach, jeszcze jedno. Łazi za mną jeden szpieg. - Jaki szpieg? - Hrabia Derek przyczepił mi ogona. - Żaden problem. Chce być na bieżąco informowany, to dostanie takich informacji, że mu bokiem wyjdą. Zaraz, a gdyby tak szpiegowi obrzydzić nieco życie? - Nie warto. Próbuję go oswoić. - Ach. Likwidacja byłaby łatwiejsza, ale oswojenie też może przynieść pewne rezultaty. Też bym pewnie tak zrobił. Słuchaj, czy w tym uroczym slumsie znajdzie się komórka z wiązką słomy na podłodze? - ziewnął. - Jechałem całą noc pociągiem... Wprawdzie cudownie luksusowym, lotnicze siedzenia, klimatyzacja i inne bajery... - Ależ oczywiście. Mam siedem wolnych pokoi na piętrze. - Siedem? Dobra. Pokazuj drogę, to wybiorę sobie jakiś.
Weszliśmy po drabince na strych. Zapaliłem światło. - No, wybieraj - zachęciłem. - Ten jest pewnie twój - odgadł, zezując na jedyny ukończony, który objawił się jako komórka w kącie pomieszczenia. - No tak. - Może więc ten. - Popatrzył w zadumie na pustą framugę tkwiącą wśród rusztowania kawałek dalej. - Żaden problem. Zajrzał do środka i cofnął się z wystudiowanym wyrazem rozczarowania na twarzy. - Wolałbym umeblowany. - No cóż... - Rozumiem. Meble będą, jak się je zrobi. No nic, mnie spać na podłodze nie pierwszyzna. - Prześpij się na moim łóżku - zaproponowałem. - A ja zrobię dla ciebie... - Wolne żarty. Wybacz, Tomaszu, ale to ja jestem stolarzem amatorem, a nie ty. Wypakuj mój plecak. - Zrobię. - Albo poczekaj. Prześpię się małą godzinkę albo i dwie, i sam... - No to miłych snów. Zszedłem na parter. Gdy byłem w bibliotece, usłyszałem, jak Maciek rzucił się na łóżko, a ono się rozleciało. Dobiegła mnie wiązanka piekielnie wymyślnych przekleństw w językach słowiańskich. Pomyślałem, że chyba go polubię. Nadawał na tej samej fali co ja. Zabrałem się za wypakowywanie plecaka. W kieszeni był kawałek suchej kiełbasy, ponadto trochę książek i różne drobiazgi. Do tego torba mandarynek. Na torbie widniał nadruk „Narvessen”. Uśmiechnąłem się lekko. Niespodziewanie jakiś dźwięk zakłócił moje myśli. Szczeknięcie. Dobiegło ze stojącego na korytarzu pudła. Pies. Otworzyłem pudełko i wypuściłem go. Chciał na dwór, więc wyprowadziłem. Zrobił co trzeba i zaraz wrócił. Zachowywał się jakoś dziwnie, był najwyraźniej czymś oszołomiony. Pewnie na czas podróży dostał jakieś prochy. Na szczęście chyba nie za dużo, bo... Jak gdyby w odpowiedzi na moje myśli na zewnątrz huknął strzał. Okno było uchylone. Mój kot skorzystał z okazji, żeby przez nie wskoczyć. Właśnie opadał na ziemię, gdy zobaczyłem, jak szyba rozpryskuje się na kawałki. Poczułem gwałtowne szarpnięcie w lewym ramieniu. Aż mnie zakręciło. Zrozumiałem, że dostałem postrzał.
W tej samej niemal chwili do domu wpadł Sven, z dymiącą jeszcze dubeltówką w ręce. - Gdzie kot? - zawył. - Odwal się od mojego kota! - Jestem strażnikiem łowieckim, a to zwierzę poluje w lesie. Mam obowiązek likwidować dzikie koty. - Oswojony! - Pokazałem gestem miskę przy drzwiach. - Dziki! Wypatrzył kota zaszytego w kąt koło pieca i wycelował w niego. - Sven! - wrzasnąłem. - Postrzeliłeś mnie w ramię, a teraz demolujesz mi chałupę, po to tylko, żeby zabić kota, który jest moją własnością! To wolny, kapitalistyczny kraj, własność prywatna jest tu chroniona!!! Krwawiłem z rany na ramieniu jak diabli. Nie zauważył nawet. Maciek bezszelestnie zmaterializował się za jego plecami. W dłoni trzymał obnażoną szablę. - Rzuć broń - powiedział lodowatym głosem. W jego oczach wyczytałem determinację. Wiedziałem, że w razie czego nie zawaha się. Przed oczyma stanęła mi scena z dalekiej i zamierzchłej przeszłości. Chłopak z batorówką. Ale to nie mógł być Maciek. Tamten był ciemnowłosy. Przebłysk zniknął. Szpieg zastanawiał się przez chwilę, po czym opuścił dubeltówkę. - Strzelanie do nieletnich, wtargnięcie do prywatnego mieszkania z bronią w ręku! wyliczałem. - Zabierz tego pachołka zza moich pleców! - Nazwał cię moim pachołkiem - zwróciłem się po polsku do swojego przyjaciela. Maciek wyglądał naprawdę strasznie. Sven popatrzył na niego z niepokojem. Niespodziewanie obrócił się na pięcie i wyszedł. - Do diabła. Co to był za wariat? - Nasz szpieg, a przy okazji strażnik łowiecki likwidujący okoliczne koty. - Cholera! Jesteś ranny! Zdjąłem koszulę i obejrzałem ranę. Nie wyglądała wcale źle. Ot, takie dość głębokie draśnięcie. Polałem ją spirytusem. - Mogły zostać w niej jakieś śruciny - zauważył. - Boli, cholera. - Spokojnie. Powinny wyjść razem z ropą. - Wolne żarty! Ja w ogóle nie chcę, żeby mi ropiało.
- Trochę pewnie będzie. Przylepiłem sobie plaster, a potem wyciągnąłem kota zza lodówki. - Ech, ty draniu - powiedziałem do niego. - Ja przelałem za ciebie krew, a ty nadal się boczysz? Poddał się. Podniosłem ze stołu szablę i zdumiałem się. - Co to jest? - zdziwiłem się. - Pawcio prosił, żebym mu to przywiózł. Polska, międzywojenna, kawaleryjska... - Ach tak. - Co zamierzasz zrobić z tym pomylonym szpiegiem? Masz jakiś pomysł? - Och, liczyłem na twoją inwencję. - Uśmiechnąłem się wrednie. - Złamał rozejm... - No to wojna. Czy w nocy też nas śledzi? - Chyba nie. Myślę, że noce spędza w domu. - Powiedział ci? - Nie, to tylko moje domysły. - Wobec tego jest szansa, że masz rację. Myślę, że na początek wykopiemy wilczy dół. - Wilczy dół? - Domyślałem się, ale chciałem mieć pewność. - Zamaskowaną dziurę w ziemi. Wpadnie i zrobi sobie kuku. - To nieetyczne. - Więc przed wilczym dołem ustawimy tabliczkę ostrzegawczą. Będziesz miał swoją etykę. - Przeczyta i nie wpadnie, więc po co kopać? - Napiszemy po polsku. Nie zrozumie ostrzeżenia i wpadnie, a my będziemy mieli czyste sumienia. Jak się przekonałem, Maciek zawsze miał genialne pomysły. I sumienie z gumy. Na obiad zjedliśmy gulasz z konserwy, puree ziemniaczane z torebki i zupę z puszki. Po obiedzie Maciek zaryglował się w rupieciarni z narzędziami i ołówkiem. Przez następne trzy godziny piłował coś, wiercił lub ciął piłą tarczową. Pracował szybko. W chwilach, gdy niczym nie warczał, słychać było, że pogwizduje pod nosem „Serenadę” Schuberta. Gdy wreszcie wynurzył się, cały przyprószony był trocinami, ale sprawiał wrażenie zadowolonego. Zmajstrował zgrabną ławę do kuchni, dwa taborety oraz łóżko dla siebie. Zaniósł je zaraz na piętro. - Co jest jeszcze do roboty? - zapytał, wróciwszy. - Trzeba by postawić kominki w pokojach na piętrze. Ale to ja sam...
- A umiesz? - A to trudne? - Tak. Ja sam stawiałem kiedyś piec, ale nie wyszedł za dobrze. Problem będzie zwłaszcza z kominami. Nie da się tego zebrać w jeden przewód. Chyba trzeba będzie zrobić jeszcze trzy, a to popsuje estetykę... - Pal diabli estetykę, byle tylko działało. - Wzruszyłem ramionami. - Powinieneś zająć się wzornictwem przemysłowym. Tam tak myślących ludzi jest na pęczki, zrozumielibyście się. A tak poważnie podchodząc do zagadnienia, to najpierw trzeba postawić ściany, a dopiero potem można bawić się dalej. - Co jeszcze widzisz tu do poprawienia? - No cóż. Widzę, że w tych pokojach jest ciut-ciut ciemno. Ale z tym można sobie poradzić, wystarczy wstawić okna. A propos dachu. To był twój pomysł z tą papą, nie przybitą nawet do krokwi? - A... - Dobra, dobra, nie musisz się tłumaczyć, jeśli nie chcesz. Powiedzmy, że tak to zostawił głupi poprzedni właściciel. Odnośnie podłóg: tę na strychu sam układałeś? - Aha. - To się od razu rzuca w oczy. Szpary szerokie na pół centymetra. Podłogi na parterze też warto by wymienić. Że już nie wspomnę o ścianach. - Frontowa jest całkiem dobra - zaprotestowałem. - Frontowa mnie najbardziej zastanawia. Co za palant poprzybijał nowe deski na to stare próchno. - E... - Wybacz, stary. Nie wiedziałem, że to ty. Ile masz desek? - To, co w rupieciarni. - Mało. Bardzo mało. Możesz dokupić? Tak swoją drogą, to wylądowałeś w niezłej ruderze. Czy jesteś zupełnie pewien, że to właściwy adres? Głupie pytanie. Oczywiście, że jest właściwy, przecież trafiłem tu, posługując się nim. Obaj nie mogliśmy się aż tak pomylić. Więc jeśli odpada pomyłka, to widzę tu dwie inne możliwości. Po pierwsze, hrabia mógł to kupić w ciemno, w co osobiście nie wierzę, bo on jest zawsze przesadnie ostrożny we wszystkich dziedzinach życia. - A po drugie, to może być test? - Chyba tak, bo forsy mu nie brakuje. Sądzę, że nie poddasz się. Jesteś ulepiony z tej samej gliny co ja. A ja bym się nie poddał... Spoko. Jestem tu i pomogę ci we wszystkim.
Odszykujemy chałupę tak, że przyjemnie będzie patrzeć. - Trzymam cię za słowo. - Zrobię, co w mojej mocy. Dlatego, że jesteś moim kumplem, a poza tym lubię prace stolarskie. Przejdziemy się nad morze, bo jakoś do tej pory widziałem je z pewnej odległości? - Zaskoczyła mnie ta zmiana tematu. Poszliśmy. Na łasze leżało sporo różnego organicznego śmiecia - patyków i wodorostów. - Niezła plaża - zauważył mój przyjaciel. - Podczas przypływu cała jest pod wodą? - Nie, zawsze wystaje kawałek. Czyżbyś chciał zakopać mnie tu w piasku po szyję, a potem zaczekać na przypływ? - No wiesz! Pogrzebał w wodorostach i znalazł kolejny koński ząb. Co za diabeł? Ktoś je tu porozsiewał? - Ciekawa rzecz - zauważył. - Ząb rekina ani chybi. Wiedział oczywiście. Usiłował mnie nabrać, ale nie udało mu się. Nie zmartwiło go to specjalnie. Zdjął buty oraz skarpetki i wlazł po kostki do wody. - Mokra i zimna - stwierdził - ale czysta jak kryształ. Tak swoją drogą, to nie rozumiem, co ludzie widzą w tej zagranicy. Pomijając ten śliczny widoczek - zrobił ręką gest w stronę skał, na których zapewne czatował Sven - to tu jest zupełnie tak, jak w Polsce. Choinki jak przed Pałacem Kultury w Warszawie. Woda w morzu taka sama, tylko trochę lepszego gatunku. - A zachodziłeś do sklepów? - Zaglądałem. Żadnych rewelacji. Zupełnie jak u nas w Peweksie. I też za walutę... Trochę tu inaczej i to wszystko. - To co cię... Nie widzisz, że to zagranica? Ze wszystko tu jest inne? - Tu większość rzeczy jest taka sama lub podobna. Jedynym problemem jest to, że zamiast mówić po polsku lub ukraińsku, jak Pan Bóg przykazał, posługują się jakimś niezrozumiałym bełkotem. - To już taka specyfika. - Żadna specyfika. To po prostu wkurzające, gdy patrzę na wystawę sklepową, a tam zamiast szyldu „zabawki” jakieś słowo, którego nawet nie podejmuję się powtórzyć. - Pociesz się, że jak oni przyjadą do Polski, to będą mieć takie same problemy. Twarz mojego przyjaciela rozjaśniła się w uśmiechu. Widocznie spodobała mu się taka wizja. Wracaliśmy lasem. Maciek patrzył w zadumie na wysokie drzewa.
- Skała musi tu być dosyć głęboko - powiedział. - Inaczej nie urosłyby aż takie duże. - Skała jest płytko. Widziałeś na brzegu. - To nie tak. Ona jest nachylona jak... hmm... ta część wialni do zboża, w którą sypie się ziarno. Nad morzem wyłazi na powierzchnię, a w stronę lądu opada głębiej. Tu osadza się próchnica. - Po co ci te informacje? - Och, po prostu z remontu będzie dużo złomowanych desek. Zbuduję sobie małą, przytulną ziemiankę. Do kolacji pracował. Udało mu się nawet zbić pospiesznie zaimprowizowane drzwi wejściowe. Narzekał, że brak mu materiału, ale uspokoiłem go, mówiąc, że lepsze takie niż żadne. Potem wziął łopatę, powiedział, że niedługo wróci, i poszedł do lasu. Przyszedł po godzinie i znowu zajął się stolarką - tym razem meblową. Nie przeszkadzałem mu. Poszedłem spać. Ledwo przyłożyłem głowę do poduszki, znalazłem się na ławeczce w jakimś zaśnieżonym parku. Nie wiedzieć skąd, byłem pewien, że to park w Carskim Siole. Ubrany byłem, jakżeby inaczej, w mundur. Właśnie zastanawiałem się, na co, do licha, czekam, gdy podeszła do mnie Łesia. Wyglądała uroczo w futerku. - Car prosi do siebie - powiedziała. W tym momencie obudziłem się. Była trzecia w nocy, a mój niezmordowany przyjaciel ciął coś piłą tarczową. *** Gdzieś nad niewielką rzeczką, zagubioną wśród bezkresnych połaci kanadyjskiej puszczy, stał nieduży szałas. Przed szałasem płonęło niewielkie ognisko. Przy ognisku drzemał Semen Miszczuk. Jego sen był bardzo płytki i nawet mysz nie mogła dobrać się do resztek kolacji bez obudzenia go. Łucja rzucała się we śnie i co kilka minut budziła z krzykiem. Starał się ją wówczas łagodnie usypiać. Śpiewał ukraińskie kołysanki. Szok przyszedł niespodziewanie, tyle dni od ucieczki... Ciągłe napięcie nerwowe przepaliło jakieś bezpieczniki. Zapadała się w głąb swojej jaźni. Semen mógł zrobić tylko jedno: wywieźć ją daleko od miasta, naszpikować środkami uspokajającymi i czekać. Szło jak gdyby powoli ku lepszemu. Zaczęły śnić jej się koszmary. Umysł powracał w nich do tamtego dnia i odnajdywał siebie. W brzęku upuszczanego dzbanka, w odgłosie własnych stóp kląskających w kałuży krwi... To mogło coś dać. W przeciwieństwie do katatonii.
O świcie Semena obudził plusk. Po drugiej stronie rzeki sarna piła wodę. Przez chwilę rozważał, czy nie zastrzelić jej z pistoletu maszynowego, który miał pod poduszką, ale odrzucił ten zamiar. Wolno wyciągnął z pochwy miecz samurajski i, zebrawszy całą siłę, cisnął. Stalowe ostrze przeszyło zwierzę prawie na wylot. Przebrodził pospiesznie na drugą stronę i tu przeżył szok. Koło sarny stali trzej Indianie. Pojawili się tak cicho, że zauważył ich dopiero, gdy był już bardzo blisko. Sprężył się w sobie do ucieczki, ale Indianin zatrzymał go gestem. - Jesteśmy przyjaciółmi - powiedział. Odezwał się po ukraińsku. W sumie nie było to nic dziwnego, ostatecznie w kraju tym żyła dość liczna diaspora... Skąd jednak wiedział, że zostanie zrozumiany? - Przyjaciele? - Semen też przeszedł płynnie na mowę swoich przodków. - Jestem zbyt złym człowiekiem, aby mieć przyjaciół. Sarna... - Podzielimy się. Obserwujemy cię od dwóch dni. Ty jesteś dobrym człowiekiem. Coś możemy ci ofiarować. Dwaj pozostali milczeli. - Co możecie mi dać? - zdziwił się. - Nie przybyłem tu, by brać od was cokolwiek. Spojrzał na zwierzę. - Zostałeś ciężko skrzywdzony. A twoja córka jeszcze bardziej. Pozwól, że ci pomożemy. Co jej jest? - Katatonia - wyjaśnił, ale nie widząc u tubylców żadnej reakcji, postarał się wytłumaczyć to na ich sposób. - Jej dusza uciekła. Indianin pokazał zęby w olśniewającym uśmiechu. - Wiem, co to jest katatonia - powiedział. - Studiowałem psychologię i socjologię w Montrealu. Chodź z nami. Nie obawiaj się. Nie wydamy cię. Zawahał się. - Dlaczego? Skąd wiecie, kim jestem? - Nasz szaman odnalazł wasze myśli podczas transu, jak miotały się w ciemności. To wystarczy. Wprawdzie ona nie jest człowiekiem, ale to nie zmienia faktu, że cierpi. - Masz rację, ona nie jest człowiekiem. A może wiesz, czym jest? - Nie wy pierwsi dotarliście do naszej wioski. Ruszyli przez las. Mikrobiolog niósł dziewczynę na rękach. Była przytomna, ale nie reagowała na jego słowa. Dwaj czerwonoskórzy pozostali, by oprawić upolowane zwierzę.
13 lipca, piątek Słońce przenikało przez szczeliny desek. Maciek mylił się, mówiąc, że wszystko w Norwegii jest takie samo jak w Polsce, a w każdym razie podobne. Takiego poranka jak tutaj nie przeżyłem nigdzie na świecie. A jeśli nawet przeżyłem, to o tym nie pamiętałem. Choć nie potrafię dobrze sprecyzować, na czym jego odmienność polegała. Może kryła się w zapachu lasu, może w tańcu plam światła wraz z ruchami drzew? W powietrzu niosła się woń kleju stolarskiego, lakieru i świeżych trocin. Zajrzałem do pokoju mojego kumpla. Spał jak zabity. Ubrałem się i cicho zszedłem na parter. Stół z biblioteki zaskoczył mnie swoim wyglądem. Stary lakier został zdarty, a drewno na połowie długości głęboko zeszlifowane papierem ściernym. Na blacie leżała kartka z wypisanymi zakupami, które powinienem był widocznie zrobić. Wyprowadziłem z rupieciarni rower. Po drodze prawie rozdeptałem Maćkowego kundla. Nawet się nie obudził. Zdechlak, a nie pies. W Bodø byłem o siódmej. Kupiłem wszystko bez większych kłopotów. Kabel, oprawki, gniazdka i inne takie. Do tego, oczywiście, żarło. Gdy wracałem do domu, zauważyłem na ścieżce świeżo rozsypaną ziemię. Widocznie mój kolega coś kopał w nocy. Podziwiałem go. Kiedy znalazł czas? Maciek siedział w kuchni i rozkręcał jakieś dziwne urządzenie. - No cześć - zagadnąłem. - Cześć. Widzisz, co mam? Wskazał gestem garść oporników. - Co to? - Wymontowałem podsłuch spod stołu. - Wot te na! - A nawiasem mówiąc, to skorzystałem z okazji, że ten cały szpieg pojechał za tobą, i wykopałem wilczy dół. - To fajnie, tylko uważaj, żebyś go nie wykończył. - E tam. Dziura ma siedemdziesiąt centymetrów głębokości. Żadna śmiercionośna pułapka. Zwykły potykacz. Ale zada mu bobu. A, nie odnosiłeś czasem wrażenia, że ten twój szpieg też jest z KGB? - Sven? - Ten wariat z dubeltówką. Nie wiem, jak się nazywa. Ale wczoraj wyraźnie chciał cię kropnąć. Może on tylko udaje, że nie zna polskiego, a w rzeczywistości podsłuchuje nas? Nie, cholera. Przecież on jest od Dereka. Hrabia twierdzi, że KGB ma na razie małe szanse cię
wyśledzić. - Chcesz, żebym dostał manii prześladowczej? Dlaczego wtedy w Warszawie próbowali mnie dopaść? Czy to część tego, czego nie pamiętam, czy coś bredzisz? Milczał przez chwilę, jakbym trafił w sedno. A potem podjął znowu tym samym beztroskim tonem. - Ten Sven to chyba nawet jest Ruski. Zwróć uwagę na jego nazwisko, na fakt, że nie pasuje wyglądem do reszty tych blondynów, którzy łażą tu po ulicach... A jak pięknie wylazł z niego Rusek, gdy polował na kota. Trach, i ze spokojnego człowieka skatina. To typowo ruskie zachowanie, strzelać w środku mieszkania. Tak swoją drogą, to nie powiem, z kogo kiedyś mogą wyjść przyzwyczajenia pradziadka, agenta carskiej ochrany. Zaskoczyłem dopiero po chwili. - Mój pradziadek był agentem ochrany? - Tego też nie pamiętasz? U, cholera. Nie miałem ci mówić. - Nie pamiętam nic. Cała moja przeszłość zaczyna się pięć lat temu. Zamyślił się. I znowu zmienił temat. - To ciekawe, czy słowo „chronić” pochodzi od rzeczownika „ochrana”. To fascynujące, jak zmieniają się języki. Ano nic. Trzeba brać się do roboty. Spojrzałem mu prosto w oczy. Badawczo i rozkazująco zarazem. - Powiesz mi? Spochmurniał. - Nie proś - powiedział. - Wierzę Derekowi i dałem słowo. Musisz sam. Z kawałków. - Najpierw trzeba mieć choć kilka. Żeby zacząć... - Wiem - westchnął. Wziął się ostro do pracy. Wczorajszej nocy zrobił jeszcze dwa stołki oraz ławę do spania. Twierdził, że podobne były dawniej bardzo popularne w Wojsławicach. (Normalnie mebel ten wygląda jak szeroka skrzynia z oparciem, ale deskę, na której się siedzi, można wysunąć i ma się wspaniałe miejsce do leżenia). Zaciągnęliśmy ją do kuchni. A teraz, zmajstrowawszy szafkę nocną dla siebie, przeniósł się na piętro, gdzie zajął się budową pokoi. Najpierw zrobił oświetlenie górne, a potem poprzybijał kable, polutował i zaizolował. Szło mu to szybko. Taki kumpel to skarb. Pomogłem mu. Przycinałem tarczówką dechy i bardzo szybko zaczęło ich ubywać. Zmartwiło to nas obu. Po obiedzie postanowiliśmy odpocząć i poszliśmy sobie na plażę. Maciek wziął ze sobą szklankę z matę, by, jak się wyraził, wypić ją w plenerze. Dzień był piękny. Słonecznie i ciepło, ale od morza wiał wietrzyk.
- Dobrze mi - oświadczył, uwaliwszy się na nagrzanym słońcem kamieniu. Napój postawił obok i teraz obserwował, jak wygląda Wyspa Landego widziana przez dwie warstwy szkła i brązową ciecz. - Aha - zgodziłem się. - Nie ma tu gdzieś czasem owsa morskiego? - Nie, nie widziałem. Czemu pytasz? - Och, po prostu przypomniały mi się książki o Muminkach. - „Tego samego dnia, gdy tatuś Muminka zakończył budowę mostu na rzece, mały zwierzaczek Ryjek zrobił odkrycie...” - przypomniałem sobie. - Tak. To dobra rzecz dokonywać odkryć. Odkrywać nowe ścieżki. Trzeba będzie się tym kiedyś zająć. Tak swoją drogą, to ta herbata ma strasznie dziwny smak. - Bo to nie herbata, tylko yerba mate. - Uśmiechnąłem się lekko. - Co to jest? - W naszym kraju nie występuje w handlu. To takie coś jak herbata, tylko trochę inne. Rośnie w Ameryce Południowej. Sven zostawił. - Ekstra. Ale, ale. Ty to pijasz? - Czasami. - Przecież twierdziłeś, że herbatę podsunęli podbici Chińczycy Anglikom, żeby ich otruć. - Ja? - Wtedy, w Wojsławicach. - Czekaj. To ważne. Po utracie pamięci nadal nie lubię herbaty. Usiadł i popatrzył na mnie uważnie. - Może to odruch, a może nie wszystko się zatarło - powiedział. - Derek twierdzi, że ci przejdzie. Wlazł do wody i nawet kawałek przepłynął, ale szybko wyszedł na brzeg. - Zapomniałem o odpływie. - Teraz nie ma odpływu - zauważyłem. - Nic nie szkodzi. Może przyjść nagle. Zaparł się i więcej do wody nie wszedł. Domyśliłem się, o co mu chodzi. Dno uciekało w dół bardzo gwałtownie. Nie umiał dobrze pływać, bał się wypuszczać zbyt daleko. - Może to i lepiej. Wprawdzie teraz nie sezon na rekiny... - Z nudów postanowiłem odrobinę go postraszyć. - Rekiny? - Zaniepokoił się, a może tylko udawał.
- Nieduże, grenlandzkie. Atakują stadami. Obdzierają człowieka z mięsa w ciągu dziesięciu minut. Obrzydziłem mu kąpiel do reszty. Przed wieczorem popracowaliśmy znowu nad strychem. Niedużo, tak z godzinkę. Potem zjedliśmy wystawną kolację. Była butelka wina château (Maciek wyciągnął ją spod wanny, przeczytawszy najpierw instrukcję od hrabiego, którą znalazł na skrzynce z bezpiecznikami) i jałowcowa kiełbasa. Wino było całkiem kwaśne, to się chyba nazywa fachowo - wytrawne. Określenie dobrane jest wyjątkowo dobrze, bo faktycznie może wytrawić wszystkie wnętrzności. Ale gdy się człowiek przyzwyczaił, to było nawet znośne. Piłem wino po raz pierwszy w życiu... Maciek pociągał je ze szklanki z miną konesera. Jak się zdążyłem zorientować, miał talent aktorski. Wreszcie poszedłem spać. Miałem nadzieję, że przyjdzie we śnie ta ładna Łesia, ale nie udało się. Zamiast tego przez całą noc pracowałem w fabryce pułapek na myszy.
Zeszyt drugi
14 lipca, sobota. Bodø, Norwegia Obudziłem się z bólu. Rana postrzałowa na ramieniu pulsowała nieznośnie. Zdarłem plaster i popatrzyłem uważnie. Dwa ziarenka śrutu wyszły razem z ropą, a skóra wokoło miała już prawie normalny kolor, jednak co najmniej kilka odłamków utkwiło głębiej. Mogłem oczywiście pójść z tym do lekarza, ale byłem dziwnie pewien, że w przypadku postrzału tajemnica zawodowa nie obowiązywała. Maciek spał jeszcze. Wsiadłem na rower i pojechałem do Geitvagan. To była dobra okazja dla zawarcia nowych znajomości. Rana reagowała na każdy wybój, do tego droga okazała się być dłuższa niż mi się wydawało. W końcu dotarłem. Miasteczko było nieduże. Sklepiki, bank, dealer samochodów. Zapytałem policjanta o drogę do przychodni weterynaryjnej doktora Roslina. Gabinet urządzony był w niedużym domku przy głównej drodze. Doktor miał chyba dość spaczone gusta, bo nad drzwiami wisiała imponująca kolekcja krowich czaszek. Cóż, myślę, że w Polsce taka reklama raczej by odstraszała, tu widać ludzie mieli inne poczucie humoru. W poczekalni było pusto, za to z gabinetu zabiegowego dobiegały odgłosy intensywnej wymiany poglądów. Po chwili wyleciał ze środka wielki dog, a za nim facet w mundurze. Facet wyglądał na wariata. Za nim wyszedł doktor. Był szczupły, wysoki, ciemnowłosy, nieco podobny do swojego syna (czy też raczej Sven był podobny do niego). Pod nosem miał wąsik, a na nosie okulary w drucianej oprawce. Jego wiek oceniłem na jakieś czterdzieści pięć lat. - Czego pan sobie życzy? - zapytał uprzejmie. - Jestem Tomasz Paczenko. Drgnął. - Miło poznać, słyszałem co nieco. - Mam mały problem natury dość prywatnej. - Proszę. - Gestem zaprosił mnie do środka. Wszedłem. - Jaki to problem? Zdjąłem koszulę. Gwizdnął. - Postrzał - stwierdził. - Muszę zadzwonić na policję.
Tego się obawiałem. Uśmiechnąłem się z naganą. Zamarł i spojrzał na mnie uważnie. - Kto cię tak uślicznił? - zapytał. - Sven. Zbladł lekko. A nie dziwiłem mu się. - Specjalnie? - Bardziej przez przypadek. Celował w mojego kota. Szyba poszła... Mam świadka. Zamyślił się na dwie sekundy. - Co zamierzasz zrobić w tej sprawie? - Nie zależy mi na dużej awanturze. Sam się zemszczę. - Tylko go nie zabij - mruknął. W jego oczach zapaliły się figlarne iskierki. - Zabić, nie zabiję. Wymyślę coś subtelnego - obiecałem. - Dobrze mówisz po norwesku - pochwalił. - Posłuchaj. W ranie zostało trochę śrutu, który wywołał podrażnienie. Niektórzy ludzie są uczuleni w pewien sposób na ołów. Poza tym to ciało obce. Rozumiesz? - Tak. - Muszę oczyścić ranę i wyjąć śrut, ale nie mam żadnego środka znieczulającego miejscowo, który byłby bezpieczny dla ludzi. - No to bez znieczulenia. - Będzie bolało. Mocno bolało. - Jestem Polakiem. Powinienem znosić ból z honorem. To zdanie też mi się poplątało. Ale zrozumiał. Wziął skalpel, wymienił w nim ostrze i zdezynfekował mi ramię jakimś środkiem w sprayu. Już to było dość nieprzyjemne. Dalej poszło szybciej. Naciął skórę głęboko i wydobył z rany śrucinę. Po chwili drugą. Chciało mi się wyć, ale zacisnąłem zęby. Męczył mnie przez jakieś pięć minut, a potem przejechał po skórze niedużym urządzeniem. - To wykrywacz metalu - wyjaśnił, widząc moje zainteresowanie. Zasypał jakąś paskudnie piekącą substancją. - Zuch chłopak - pochwalił. - Nawet nie pisnąłeś. Swoją drogą, skórę masz jak nosorożec. Dwa razy grubsza niż normalnie. - Mam wysoki próg bólu. - Mimo wszystko. Więc umówimy się tak: ja nie biorę za zabieg ani grosza, ty w zamian, zamiast donieść na Svena, załatwisz to we własnym zakresie. - Dokładnie. I nie zrobię mu specjalnej krzywdy.
- Ludzie na poziomie zawsze się dogadają. Zaliczył mnie do swojej grupy. Przez moment nawiązała się między nami nić porozumienia. Podziękowałem, pożegnałem się i wyszedłem. Ból ustąpił prawie całkowicie. W domu byłem o dziewiątej. Maciek siedział na strychu i robił elektrykę. Widocznie przez cały okres mojej nieobecności przybijał deski, a teraz zajął się dalszą działalnością. Strych wyglądał już całkiem nieźle. Przez środek biegł korytarz, z którego drzwi prowadziły do ośmiu pokoi położonych na prawo i lewo od niego. Pomieszczenia nie miały wprawdzie ścianek działowych, ale za to było światło. To znaczy prawie było. - Jak ci idzie? - zapytałem. - Coś mi tu nie kontaktuje - powiedział, wbijając w złącze śrubokręt. Żarówki zamigotały, a z oprawki śrubokręta poszedł dym. A potem wywaliło korki. - Na pewno wiesz, jak to zrobić? - zainteresowałem się. - Obrażasz mnie. Pamiętasz stodołę Osiuka? Tę, która się spaliła? A, przepraszam... Ja tam robiłem oświetlenie elektryczne. No i nic dziwnego, że spłonęła. Na szczęście, jak mi po chwili wyjaśnił, żartował z tą elektryką. Stodoła Osiuka spaliła się na skutek samozapłonu umieszczonej w niej gorzelni samogonu. Każdemu co jego. (Mówiono też, że podpalili ją milicjanci, bo nie chciał im płacić procentu od zysków). Do obiadu mój przyjaciel skończył i zawołał mnie na oględziny. Instalacja wykonana była perfekcyjnie. A światło w pokoju można było zapalać zarówno kontaktem koło drzwi, jak i koło ściany schowka. Gdyby ktoś w nocy się obudził i bał się duchów, to mógł bez trudu włączyć prąd, posługując się przełącznikiem, znajdującym się obok łóżka. Ale ja, wyrwany nocą z koszmaru, nie zapalałem nigdy nocnej lampki, bo bardziej bałem się tego, co mógłbym zobaczyć po włączeniu światła. Zresztą na razie trwało lato. Białe noce. Ciekawe, jak tu będzie zimą? Zabrałem się za robienie obiadu. Byłem trochę zamyślony, toteż dopiero głośny bulgot dobiegający z garnka zwrócił moją uwagę. Zajrzałem i zmartwiałem. W zamyśleniu pomyliłem grochówkę z mielonką dla kotów. Zakląłem cicho i soczyście. A potem poszedłem po rozum do głowy. Dolałem zupy z drugiej puszki. Z rupieciarni przyniosłem mikser, który na dniach naprawiałem. Przyczepiłem mu przystawkę do robienia sałatek i uruchomiłem. Zawył jak syrena przeciwmgielna. Zanurzyłem go w garnku. Mielonka wolno zaczęła się rozdrabniać. Niestety, po zaledwie paru minutach z urządzenia zaczął wydobywać się dym. Wyszarpnąłem wtyczkę z kontaktu. Rozkręciłem go zręcznie. Tak jak podejrzewałem,
zapaliła się znajdująca się w środku tektura. Wywaliłem ją i, skręciwszy przedpotopowy złom do kupy, włączyłem ponownie. Tym razem nie poszedł już dym, a za to mechanizm przetopił dno i wpadł do zupy. Wyrwałem ponownie wtyczkę i, wydobywszy go za kabel, wyniosłem do rupieciarni ze szlachetnym zamiarem uruchomienia go w jakiejś wolnej chwili. Potem pościerałem bryzgi grochówki ze ścian (chlapało trochę przy tej robocie). Właśnie kończyłem, gdy przyszedł Maciek. - Warto by coś przekąsić. Mikser, hajcując się, wydzielił dużo dymu, ale w całym mieszkaniu cuchnęło spaloną izolacją. - Tak nadymiłeś, że nawet zupę czuć palonym plastikiem - powiedziałem na wszelki wypadek. - Jak się chce mieć oświetlenie na piętrze, to tak bywa - zauważył sentencjonalnie. - No, trudno. Zjedzmy. Nie było to takie złe. Nawet jeśli w tej mielonce były zdechłe konie, to nie dało się ich wyczuć. Obserwowałem twarz kumpla, usiłując odgadnąć, czy mu smakuje, czy nie, ale on jadł zupełnie spokojnie, a nawet z apetytem. Nagle zakrztusił się. Przez chwilę obracał coś językiem, a potem wyjął z ust kółko zębate. - Co to jest, do licha? - warknął. - Taka zupa może zabić człowieka. Dla robotów kółka zębate na obiad! - Cholerni kapitaliści nadziewają trybami mielonkę dla kotów - zawtórowałem mu w swoim oburzeniu. Maćka ruszyło po minucie. - Co nadziewają? - zapytał słodziutko. Nie mogłem się przyznać. To był mój kumpel, ale mimo wszystko mogło to być niebezpieczne. - Grochówkę - powiedziałem niewinnie. - Zrozumiałem „grochówkę z kotów”. - Musiałeś się przesłyszeć. - Pewnie tak - zgodził się bez przekonania i od tej chwili patrzył na talerz podejrzliwie. Po obiedzie poszedłem nad morze, a Maciek wrócił do pracy. Podział obowiązków. Każdy z nas robił to, co umiał robić najlepiej. I to, co lubił robić. Ja kochałem samotne spacery nad brzegiem. Maciek kochał stolarkę. Różniliśmy się, ale pasowaliśmy do siebie.
Znalazłszy się na skałach, zzułem buty i skarpetki, po czym usiadłem na kamieniu i pozwoliłem, aby lodowata woda zamknęła się wokoło moich stóp. Chciałem, aby wniknęła głęboko w pory skóry. Słońce ogrzewało mnie swoimi promieniami, a mewy wrzeszczały nad głową. Powinienem być szczęśliwy, ale z niezrozumiałych przyczyn nie byłem. Wstałem, poszedłem do lasu i rzuciłem się na mech. W nozdrza uderzyła mnie woń gleby. Wydało mi się to w pierwszej chwili dziwne, ale potem zrozumiałem, że do tej pory nie mogłem jej wychwycić, bo tłumił ją silny zapach morza. Zamknąłem oczy i odpłynąłem. Biegłem po polu w dół ku wsi. Zapach świeżo zaoranej ziemi był wszędzie wokół mnie, wypełniał cały wszechświat. Wieś była dziwna. Kurne chałupy wrastały w ziemię. Z krzywych ścian odpadała polepiająca je glina. Czułem w sobie zmęczenie młodej klaczy i lęk przechodzący w panikę. Gdzieś z tyłu słyszałem (słyszałam?) głosy ludzi. Obudziłem się na skutek chłodu. Leżałem w dziwnej pozycji, na brzuchu, nogi i ręce podciągnięte miałem pod siebie. Silny skurcz ściągnął mi nadgarstki, prawie wyłamując je ze stawów. Rozciąłem sobie wargę. Przez sen znowu gryzłem trawę. Z daleka dobiegały mnie dźwięki piłowania. Widocznie mój przyjaciel pracował. Poczułem wyrzuty sumienia, że on haruje, podczas gdy ja wyleguję się na mchu. Wstałem. Musiałem mu pomóc. Wszedłem do domu. W powietrzu unosiła się mgiełka trocinowego pyłu. Dominującymi zapachami były wonie świeżego drewna, starego drewna, gnijącego drewna i nasmołowanego drewna. Zapach bejcy był nikły, ale też zdołałem go wychwycić. Dopiero po chwili poczułem ostrą woń potu i jakby jeszcze czegoś innego. To ja tak śmierdziałem. Mój kumpel, pogwizdując, ciął piłą ramową deskę po linii narysowanej ołówkiem. - Przyda ci się do czegoś niewykwalifikowany pomocnik? - zapytałem. Zastanawiał się chwilę. - Pomoc zawsze może się przydać - powiedział - ale teraz mam akurat ochotę zrobić sobie krótką przerwę. Tak mniej więcej do jutra. Zanieś te deski na strych i myślę, że na dzisiaj wystarczy. Zaniosłem. Musiałem obrócić wiele razy. Po skończonej pracy wyszliśmy przed dom. - Chyba zbiera się na burzę - zauważył Maciek. - To dobrze, bo odświeży powietrze. Mały sztormik od czasu do czasu jest rzeczą pozytywną. Pożądaną. - Chyba oszalałeś! Mały sztormik, jak to określiłeś, może i oczyści powietrze, ale my tego nie poczujemy, bo przystrojeni w wodorosty będziemy leżeli tam na dnie. - Wskazałem gestem lekko wzburzone morze przed nami. Ożywił się, a wyraz apatii zniknął z jego twarzy. - Dlaczego? - zaciekawił się.
- Dlatego, że sztorm rozwali tę naszą budę na kawałki, a my wraz z łóżkami na grzbietacti fal popłyniemy... - Wyobraźnia cię ponosi, mój kumplu. Wyobraźnia jest twoim podstawowym wrogiem. - Dlaczego...? - Ta buda, Tomaszu, wytrzymała już wiele sztormów. I ciągle stoi. Nowa podłoga na strychu zwiększyła jej stabilność. A te deski na froncie. Hmm... niefachowo przybite, ale też spełnią pozytywną rolę. Zresztą może nie będzie żadnej burzy. - Zaśmiał się przy tym. Wiesz, przypomniało mi się, jak Pawcio ze mnie kpił, że uważam się za eksperta od przepowiadania pogody. Pewnego lata w Wojsławicach przepowiedziałem, że niedługo spadnie deszcz, i rzeczywiście, nie minęły dwa tygodnie i deszcz spadł. - W nocy będzie zimno - powiedziałem. - Aha. - Myślał już o czymś zupełnie innym - Nie widziałeś mojego psa? - Może się utopił? - Gdy byłem lekceważony, narastała we mnie złośliwość. - Możliwe - zgodził się bez sprzeciwów. - W którym miejscu wrzuciłeś go do wody z kamieniem u szyi? Żartował. Z wyrazu twarzy nie mogłem nic odczytać, zresztą nigdy nie byłem w tym specjalnie dobry. Natomiast jego myśli dawały czyste, jasne echo. - Może powinniśmy wrócić do środka, bo coś mi się zdaje, że ta pogoda rzuca ci się na umysł - podpowiedziałem życzliwie. Prychnął dziwnie, ale został przed domem, gdy ja wróciłem i, wdrapawszy się na swój strych, rzuciłem się na łóżko. W oczach miałem ciemność. W umyśle też. Wywiesiłem na drzwiach kartkę: NIE
PRZESZKADZAĆ!
i spokojnie walnąłem się spać. Przyśniła mi się dziwna
scena. Siedziałem pod stołem i bawiłem się jakimiś ścinkami papieru. Musiałem być bardzo mały, - miałem może sześć lat, i sam nie wiem, jak to się stało, że moja pamięć przechowała ten kawałek rozmowy, prowadzonej po ukraińsku. Może po prostu rozumiałem wtedy trochę ten język. - Rozwija się szybciej niż jego siostra - powiedział ktoś. Znałem skądś ten głos, ale nie wiedziałem, do kogo należy. - Udane dzieci. Może chociaż jedno przeżyje. Gdy obudziłem się w środku nocy, zapisałem sen starannie, słowo po słowie, przeczuwając, że jest to ważne, choć nie wiedziałem, dlaczego. I może lepiej by się stało, gdybym nigdy nie dowiedział się szczegółów?
15 lipca, niedziela Około szóstej rano z objęć Morfeusza zostałem wyrwany przez koszmarnie kudłatą zmorę, która wlazła pod kołdrę i zaczęła mnie podgryzać. Zerwałem się, półprzytomny, i silnym wymachem nogi uwolniłem się od uzębionej paszczęki. Zmora poleciała w kąt i zaskomlała, ale już próbowała się odgryzać, więc zarzuciłem na nią kołdrę i poddusiłem. Zmora broniła się zaciekle, ale ja w międzyczasie na tyle oprzytomniałem, że zrozumiałem, iż jest to parszywy kundel mojego przyjaciela, Gucio, który widocznie wcale nie utopił się poprzedniego dnia. Kanalia, nie pies. Pozbawił mnie odrobiny tak ciężko zapracowanego odpoczynku. Złapałem go na ręce i zniosłem na parter. Po drodze obślinił mnie szczodrze po twarzy, co zniosłem z trudem, bo zazwyczaj od takich psich czułości robiło mi się mocno niedobrze. Rozważałem nawet przez chwilę, czy przypadkiem nie należałoby go utopić, ale potem zrezygnowałem z tego ambitnego planu. Wszystko, co już raz zaczęło żyć, ma prawo do życia, za wyjątkiem oczywiście niektórych szkodników, komunistów i nauczycieli. Zamknąłem kundla w szafce stojącej na podłodze w kuchni i podparłem jej drzwi stołkiem, aby nie mógł się wydostać, po czym wróciłem do łóżka i ponownie zapadłem w słodką drzemkę. Śniło mi się, że znalazłem złotą dwudziestodolarówkę, gdy obudził mnie Maciek. - Tomasz! - zawył. - Zabiję cię za to, co zrobiłeś z moim psem! - Jakim psem? - zdziwiłem się. - Nie wiem nic o żadnym psie. - Dlaczego go wsadziłeś do lodówki? - Jakiej znowu lodówki? Masz urojenia maniakalne! Nikogo nigdzie nie wsadzałem. - No dobra, nie do lodówki. To ty masz urojenia maniakalne, jesteś neurotykiem, u którego skrytość charakteru uniemożliwia przewidzenie zachowań! Jeśli nie ty, to kto go tam wsadził? - Pewnie sam wlazł. I się zatrzasnął. - I podparł drzwi stołkiem? Wyjaśnij mi, bud' łaska, czego on tam szukał? - Pewnie był głodny. - No dobra. Pomińmy to, nic mu się, na szczęście, nie stało. Kiedy wstaniesz? - Wstać? Nie, nie mam zamiaru. Zapadam w sen zimowy - oświadczyłem z godnością. - Będziesz się wylegiwał do południa? - Tak. Muszę odespać wizytę twojego pupilka. - Ach tak? Więc gdy biedny, samotny piesek przychodzi trochę się pobawić, to dla
ciebie powód, żeby go katować. Jak się chla całą noc, to potem może się człowiekowi wydawać, że zarzyna świnię w chlewiku, a rano znajduje teściową utopioną w wannie! - Sugerujesz, że byłem pijany? - zdziwiłem się. - Nic nie sugeruję. - Puścił oko. Nie mogłem się na niego gniewać. Po śniadaniu udaliśmy się do miasta. Teoretycznie szedłem na pocztę, bo chciałem obejrzeć miejscowe pocztówki, ale mój kumpel zwrócił mi uwagę na jakieś zamieszanie. - Jakiś jarmark - zauważył. - Coś się dzieje. Dostrzegłem kilku policjantów przepychających się przez zbiegowisko. - Pewnie kogoś zabili - wyraziłem swoje przypuszczenie. - Ale możemy zobaczyć. - Przyjedzie telewizja! - zapalił się Maciek. - Może. Ruszyliśmy w kierunku gęstniejącego tłumu. To dziwne, jak bardzo wszelkie nieszczęśliwe zdarzenia przyciągają ludzi. To nie był wypadek. Na deptaku trwał festyn połączony z targiem. Coś na kształt naszego Jarmarku Dominikańskiego w Gdańsku. Było tłoczno i wesoło. Ludzie łazili na różne strony, a gdzieś dalej grała muzyczka. - Weźmiemy udział? - zapytał mój towarzysz. - Bo ja wiem? A co się właściwie robi na takim festynie? - Nie mam pojęcia. Chyba należy się bawić. - Jak? - Napijmy się piwa. Jeśli wypijemy go odpowiednio dużo, to nie będziemy musieli się nad tym zastanawiać. Pomysły same nam przyjdą do głowy. - Raczej uderzą. Zresztą tu piwo można kupić dopiero, jak się ma dwadzieścia jeden lat... I pewnie tylko w sklepie monopolowym. - Ciekawe, jaką tu mają izbę wytrzeźwień. - Chyba zażartował. Zaczęliśmy buszować po kramach w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Maciek właśnie wdał się w pogawędkę z jakąś dziewczyną, która sprzedawała wyroby z rogu renifera (choć nie mam pojęcia, jak się dogadywali), gdy niespodziewanie w tłumie wybuchło zamieszanie i rozległo się kilka przestraszonych okrzyków, po czym spomiędzy lasu ludzkich nóg wyskoczył wielki, wypasiony rottweiler. Wpadł na mnie, zwalając z nóg, i rzucił się do gardła stojącej obok dziewczynki. Zerwałem się i rzuciłem na bestię. Durni potomkowie wikingów nawet nie drgnęli. Wszyscy wpatrywali się, zaskoczeni... Kopem usunąłem psa z leżącej na ziemi dziewczyny. Zostawił ją i obrócił się w moją stronę. Wyglądał, jakby był wściekły. Przysiadł na moment na zadzie, po czym skoczył. Wyprowadziłem wysoki kopniak,
który trafił go w żebra, w chwili, gdy już leciał. Ważył z sześćdziesiąt kilo. Odrzuciło go na moment na bok, ale niemal natychmiast zaatakował. Tym razem kopnięcie mi nie wyszło. Zdążyłem jedynie zasłonić ręką gardło. Siła zwierzaka rzuciła mnie na wznak. Uderzenie o ziemię było tak silne, że zobaczyłem przed oczyma wszystkie gwiazdy, kilku aniołów, a w uszach zabrzmiały mi dzwony wzywające na Sąd Ostateczny. Głucho huknął strzał pistoletowy. Deja vu! Poczułem ulgę i straciłem przytomność. Maciek musi wziąć udział w szarpaninie. - Ja was wszystkich powieszę na suchej gałęzi! - darł się ktoś. - Tego psa dawno trzeba było uśpić. Rozpoznałem ten drugi głos. Mówił ten szpieg z KGB, Sven. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z tego, że ktoś delikatnie mną potrząsa. - Tomasz, wstawaj, do cholery, nie rób wiochy - poradził mi ktoś życzliwie w ojczystym języku. Z głębin niepamięci wypłynęło nazwisko właściciela głosu. Maciej Wędrowycz. I nagle pojawił się przebłysk. Leżę na plecach. Pies na mnie. Pazury szarpią mi kurtkę. Palce wpiłem kurczowo w obrożę-kolczatkę. Wyciągnięte ręce słabną. Bestia rwie się do mojego gardła. Gdzieś kawałek ode mnie pada strzał. Człowiek z karabinem wyrasta z ciemności i bierze potężny zamach kolbą. Nie celuje w psa. Celuje we mnie. Chce mnie zabić. Nadal wpijając palce w obrożę, odpychając zaśliniony pysk, usiłuję uniknąć ciosu. Nadaremnie... Rozbłysk przed oczyma. Koniec. Cudowna świadomość ciągłości istnienia. Kolejna komórka roztrzaskanej pamięci obudziła się... - Pan pozwoli kajdanki, kapitanie, i niech pan, do pioruna, nie stawia oporu, bo tylko będzie gorzej. - Tylko nie kajdanki. Zabieraj te łapy! Jaki kapitan? - zdziwiłem się. Wydało mi się to na tyle ciekawe, że otworzyłem oczy, aby sobie na niego popatrzeć. Domy... - Dochodzi do siebie - powiedział ktoś. - Jesteś w Bodø, Tomaszu - syknął Maciek. - Wiem, jak się nazywam - wyjaśniłem z godnością, choć niekoniecznie na temat. Podał mi rękę. Wstałem. Obok dwaj policjanci spisywali zeznania Svena i jeszcze kilku osób. Jeden z nich dopinał kaburę pistoletu. Widocznie to on zastrzelił psa. - Gdzie dziewczynka? - zapytałem.
- Jaka dziewczynka? - Brwi Maćka uniosły się lekko do góry. - Ta, którą ... - Zwiała, gdy tylko skoczył na ciebie, ale pewnie gdzieś się tu kręci. Właściwie to mogłaby podziękować. - Za mała, żeby dała mi buzi w podzięce. Podszedł do mnie policjant. Był młody i sympatyczny. - Nic ci nie jest? - zapytał. - Nie, tylko w głowie mi się kręci. Zaraz dojdę do siebie. - Mogę prosić dokumenty? - O co jestem oskarżony? - Nie, nie, o nic nie jesteś oskarżony. Po prostu sporządzamy protokół zajścia. Podałem mu legitymację. Przepisał coś i oddał mi. Podszedł Sven. - Nic ci nie jest? - Nie... Zamyśliłem się. - Dwa razy w ciągu ostatnich dni moje życie znalazło się w zagrożeniu powiedziałem. Maciek musiał zrozumieć, bo zrobił minę pełną ubolewania i popatrzył w zadumie na niebo. - Chodźmy stąd - poradził szpieg. - Odetchniemy trochę świeżym powietrzem i od razu ci się poprawi. Nie mogłem nie przyznać mu racji. - Co to za kapitan, którego zabrali? - zapytałem. - Dyrektor Ahsenson - wyjaśnił Sven. - Poznałeś go w szkole. Tak go niektórzy tytułują. Moim zdaniem niepotrzebnie. A co do tego zabrania, nie zabrali go w końcu, tylko spisali personalia. Kij wie, po co, bo i tak każdy go tu zna. - Aha. - Chodź do portu. Szpieg mówił po niemiecku, tak aby Maciek mógł go zrozumieć. Za to ja ledwo łapałem. - A co z psem? - zapytał mój przyjaciel. - Zawiozą go do nas na sekcję. Chociaż nie, pewnie weźmie go miejscowy szpital. Pogryzł kilka osób, będą chcieli sprawdzić, czy nie jest wściekły. Czy nie był wściekły.
- Czy to możliwe? Przecież jest martwy, a z tymi zmianami na mózgu to podobno przesąd... - Jeśli nie widać zmian na mózgu, to można zrobić rozmaz płynu rdzeniowego i pod mikroskop. - Aha. Kupił trzy puszki irlandzkiego piwa, bezalkoholowego zresztą, usiedliśmy sobie na granitowym nabrzeżu i stuknęliśmy się, co było dosyć trudne, ale wykonalne. Wypiliśmy. Świat stał się odrobinę weselszy. - Pokój i przyjaźń - powiedział szpieg. - Aha - zgodziłem się. - Ja tam bym się nie zgadzał - mruknął Maciek. - Nacjonalizm słowiański nie powinien znać wybaczenia wobec ras germańskich, no ale trudno. Spędziliśmy przyjemnie parę chwil. Maciek śpiewał czastuszki po ukraińsku, ja wybijałem rytm piętami, a Sven palił fajkę. Było mi dobrze. Leżałem na ciepłym kamieniu. Na lewo ode mnie siedział mój niedoszły zabójca, że o kocie nie wspomnę, a obecnie sympatyczny jak dawniej prywatny szpieg. Po prawej stronie miałem serdecznego przyjaciela. Uspokoiwszy nerwy, zaproponowałem powrót na festyn, co moim towarzyszom bardzo się spodobało. Na jarmarku rozeszliśmy się, bo Sven spotkał jakiegoś znajomego i poszedł z nim na jeszcze jedno piwko, przykazawszy mi przedtem, żebym nie dał się zabić pod jego nieobecność. Maciek chciał pooglądać sobie stare meble wystawione obok na aukcji, bo jako stolarza nęciły go ich szczegóły konstrukcji, ja zatrzymałem się przy stoisku, na którym handlowano medalami, odznaczeniami i innym tego typu barachłem. Grzebiąc w stosie różnych rupieci, znalazłem coś dla siebie. Wpadł mi w oko nieoczekiwanie. Śliczny, filigranowy kolczyk, złoty, ze zwisającym szmaragdem w kształcie łzy. Poprosiłem faceta o lupę i obejrzałem go uważnie. Nie miał nawet prób. - To złoto? - zapytałem. - Nie, tombak - wyjaśnił sprzedawca. - Robi je u nas taki jeden złotnik. Zgubiłem gdzieś drugi. Kosztuje dziesięć koron. - Ajaj. Jestem ubogim studentem, który musiał uciekać ze swojego kraju... - Za młody jesteś na studenta. Ile dasz? - Może pięć koron. - Czekaj. Ty jesteś tym Polakiem? - Aha. Ciekawe, skąd wiedział...
- Masz jakieś polskie monety? Wydobyłem z kieszeni portfel i wygrzebałem z niego złotówkę, piątkę i dwudziestkę z Nowotką. - Tylko tyle. - Zamienimy się? Dobiliśmy targu. Nie miałem wprawdzie dziurek w uszach, żeby nosić kolczyk, zresztą uważałem to za zupełnie niemęskie zachowanie, ale spodobał mi się bardzo. I nie był drogi. - Tomaszu, pozwól tu na moment. - Z zamyślenia wyrwał mnie głos Maćka. - Co się stało? - zapytałem, odwracając się w jego stronę. - Coś niesamowitego. Masz forsę? - Mam kupić szafę? Czy może kredens? Obawiam się, że mnie na to nie stać. - Fotele. Zresztą co ja ci będę mówił, chodź, to sam zobaczysz. Istotnie, na niewielkim podium stało trochę mebli. Fotele były niczego sobie... - Jestem za młody - zaoponowałem. - Spróbuj chociaż - jęknął. - Numer dwadzieścia jeden! - krzyknął licytator. - Para foteli z wczesnych lat trzydziestych. Palisandrowy szkielet, angielskie sprężyny, pokrycie skórą wołową, stan zachowania średni. Cena wywoławcza tylko sto koron za oba! Kto da więcej? - Sto dziesięć! - krzyknąłem, bo fotele spodobały mi się od pierwszego wejrzenia. - Dwieście! - wrzasnął ktoś za moimi plecami. Obejrzałem się. Niedaleko stał Teufel. Oczka świeciły mu się z uciechy. - Dwieście dwadzieścia! - krzyknąłem. - Pięćset!!! - ryknął dyrektor szkoły. - Tysiąc. - Usłyszałem gdzieś z przodu drwiący głos Svena. - No, dalej - ponaglał mnie Maciek. - Nie mam tyle forsy - wyjaśniłem. Zmarkotniał. - Tysiąc po raz pierwszy! - obwieścił licytator. - Tysiąc dwieście!!! - zawył Teufel. Zapadła grobowa cisza. Wszyscy poczuli, że to już przestało być śmieszne. Za drogo. - Po raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci. Sprzedano! - krzyknął licytator, waląc młotkiem. Dyrektor okazał całemu miastu swój tryumfalny uśmiech i poszedł płacić. Przez tłum
przepchnął się pomocnik licytatora, który do tej pory wnosił na podium różne przedmioty. - Nie kupiliście foteli - zagaił. - Ale może mam coś, co się wam spodoba. - Nie mam dużo pieniędzy - zastrzegłem się. - Nie będzie wiele potrzeba - zapewnił. Poszliśmy za nim. Za straganami stała ciężarówka, a na niej dwa identyczne fotele, tyle tylko, że dużo bardziej sfatygowane. - Co o tym powiecie? - zapytał. - Wymagają wprawdzie renowacji, ale kosztują tyle samo co tamte. Sto koron. - Ładne, ale jestem tylko ubogim emigrantem. Nie dałoby się tak pięćdziesiąt koron za oba? - Właściwie, to dlaczego by nie. - Głupi pomysł sprzedawać je poza licytacją - powiedział Maciek po niemiecku. Gdyby je wystawić na sprzedaż zanim ten facet sobie pójdzie, to można by wycisnąć z niego jeszcze raz. - Chciwość zgubą frajerów - odparł w tym samym języku. - Zresztą zarobiliśmy więcej niż zakładaliśmy w najśmielszych przypuszczeniach. Więc niech wam będą na zdrowie. Tylko wymknijcie się tak, żeby was nie zobaczył, bo będzie nieszczęście. Nagle niespodziewanie spostrzegłem, że go rozumiem. I zaskoczyło mnie to kompletnie. Zastosowaliśmy się do rady. Fotele miały kółka, dzięki czemu aż do żużlówki nie mieliśmy z nimi dużych problemów. Potem było znacznie trudniej, więc zarzuciliśmy je na ramiona. W połowie drogi dogonił nas szpieg. - Ojej? - Zdziwił się na widok naszego zakupu. - Skąd to macie? - Kupiliśmy od dyrektora - wyjaśniłem z godnością. - Bał się, że żona go nie wpuści do domu z tymi gratami. - Nie wierzę ci. To nie te same. A tak swoją drogą, nie macie się czego bać. Ten kundel nie był wściekły. Już sprawdzili. - Nie będziemy musieli brać zastrzyków. - Maciek odetchnął z ulgą. - Nie lubisz zastrzyków? - mruknął szpieg domyślnie. - Raz już miałem i takiego bólu więcej bym nie wytrzymał. Przełożyłem jego słowa. - Jakiego bólu? Przecież to prawie bezbolesny zabieg. - Jak to bezbolesny? - zdenerwował się Maciek - Wbija się igłę aż do otrzewnej, można kota dostać! - Do otrzewnej?!
- A jak? - Normalnie, trzy zastrzyki dożylne. Nie słyszałem, żeby zastrzyki głębokie były stosowane później niż we wczesnych latach pięćdziesiątych. - Ze zdenerwowania przeszedł na norweski. - Europa - szepnął Maciek, gdy to przełożyłem. - Jesteśmy zapóźnieni o trzydzieści lat. Wróciwszy, zjedliśmy sobie lekki obiad. Później Maciek poszedł trochę popracować, choć protestowałem przeciw temu z uwagi na świąteczność dnia. Nie udało się go jednak przekonać. Karoshi, pracujący do upadłego. Odpocząwszy, poczytałem sobie trochę po norwesku, co było trudne, ale potrzebne. Po kolacji zasiedliśmy w bibliotece przy odnowionym stole. Maciek wyjął ze swojej torby dziwną, skórzaną saszetkę. - Co pamiętasz? - zapytał. - Dzisiaj przypomniałem sobie, jak oberwałem w głowę. Wcześniej poszczuli mnie psem. Kiwnął poważnie głową. - No, to do dzieła. Wyjął z saszetki pierwsze zdjęcie i położył przede mną. Popatrzyłem uważnie. Przedstawiało chłopca w indiańskim pióropuszu. Za pasek zatknięty miał tomahawk, wykonany z kawałka wapiennej skały. - To ja. - Owszem. Obok położył drugą fotografię. Przedstawiała trzech chłopców przebranych za Indian. Za nimi znajdował się nieduży szałas. - Ja i ty. A kim jest ten trzeci? Pawcio? - Przypominasz sobie cokolwiek? - Nic. Ale teraz przynajmniej wierzę, że faktycznie spotkaliśmy się wtedy. Westchnął i pokazał mi kolejne zdjęcie. Tym razem to był on. Stał koło jakiegoś dziwnie ubranego staruszka na tle zbudowanej z belek ściany domu. - Nic. - Pokręciłem głową. - Ja i mój dziadek, Jakub Wędrowycz. Położył następne. Tym razem to byłem ja z jakimś staruszkiem. - I jak? To powinieneś pamiętać. Za nami, w głębi fotografii, widać było krytą eternitem szopę, zbudowaną z kwadratowych belek.
- Szopa - powiedziałem. - Króliki w klatce. Koło klatki szło się do ustępu. W ustępie przypięta do ściany pocztówka z różą. Popatrzyłem na niego triumfująco. Śmiał się. - Bingo! Trafiłeś w dziesiątkę. Co jeszcze? Zamyśliłem się. Mała komórka pamięci uzyskała połączenie z resztą mózgu, ale nic więcej z tego nie wynikało. Żadnych dalszych śladów. Powiedziałem mu to. - Na dziś wystarczy. Jutro ciąg dalszy. - Dlaczego nie od razu? - Derek mówił, jak trzeba porcjować. Gdybym ci wszystko powiedział, nic by to nie dało. A nawet by zaszkodziło. Nawet uszkodzony mózg można zmusić do pracy. Trzeba zmusić. Teraz usiłujesz dokopać się do głębin pamięci i jest szansa, że sobie stopniowo przypomnisz. - Jedno pytanie. Czy ja znałem niemiecki? - Oczywiście. To znaczy, tyle o ile. Kurt nas uczył. A co? - Zrozumiałem, co mówisz dziś... Ale jeśli chcę dobrać w pamięci jakieś słowa... - Spoko. Przypomnisz sobie. - Kim był Kurt? - On nie żyje. To stare dzieje. - Posmutniał. Poszedłem jakoś bardzo wcześnie spać. Sam nie wiem, dlaczego, widocznie wykończyły mnie przejścia tego dnia. Sen zaczął się dość dziwnie. Biegłem przez długie korytarze. Było ciemno, na dworze panował zmierzch. Musiałem znajdować się w jakimś pałacu. Szyby w oknach były powybijane kamieniami, a z zewnątrz dobiegał, niczym pomruk burzy, skowyt tłumów. Wpadłem do niewielkiego pomieszczenia. Pośrodku podłogi płonął stos papierów. Uwijało się przy nim kilka osób. Wyszarpywali z szaf jakieś skoroszyty i wrzucali je do ognia. Niektóre tylko trafiały do plecaków stojących opodal. - Jaka sytuacja na zewnątrz? - zapytała mnie Łesia. Była nieco starsza niż poprzednim razem, gdy mi się śniła. Musiała mieć jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat. A może nawet jeszcze więcej? - Nie ma czasu! - krzyknąłem. - Spalmy wszystko. Oni zaraz tu będą! - Nie da rady palić więcej - odezwał się jeden z oficerów. - Podłoga już się zajęła. Premier nie będzie kontent, gdy spłonie jeden z najbardziej reprezentacyjnych budynków... Zamiast mu odpowiedzieć, wywaliłem zawartość szafy na ziemię i rzuciłem w to lampę naftową. - Musimy uciekać! - krzyknąłem.
Kiwnęli głowami i, porwawszy plecaki, wybiegli. Popędziliśmy za nimi, tylną klatką. Właściwie to głupio, bo na tych schodach mieliśmy spotkać bolszewików, ale nie miałem jakoś czasu, aby to przemyśleć. Byliśmy już gdzieś na wysokości parteru, gdy zobaczyliśmy kilkunastu oberwańców biegnących do góry. Dobyłem szabli i rzuciłem się na nich, aby przetrzeć sobie drogę. Zawyłem straszliwie i ciąłem z ramienia. Potoczyła się po stopniach odrąbana głowa, obcięta ręka padła na podest. Dwaj rewolucjoniści leżeli z wyprutymi flakami. Nie krzyczałem już. Waliłem na odlew. Zginęli wszyscy. Siedmiu rosłych chłopów. W tym momencie z tyłu padło kilka strzałów. Dziewczyna osunęła się. Kula karabinowa wyszła jej między oczami. Dobyłem pistoletu i strzelałem do góry, w stronę trzech stojących tam czerwonogwardzistów. Jeden zwinął się jak sprężyna i stoczył po schodach, drugiemu kula przeszła przez gardło. Trzeci, raniony w rękę, potknął się, a potem przechylił przez poręcz i spadł, roztrzaskując sobie głowę o podest dwa piętra niżej. Właśnie miałem zawyć z radości, gdy poczułem, jak kula przechodzi mi przez pierś. Strzelano z dołu. Weszła od tyłu pod prawą łopatką i wyszła przodem. Upadłem. Obudziłem się zlany potem. Była trzecia nad ranem. Padał deszcz. W ustach miałem zupełnie sucho. Poszedłem do kuchni i napiłem się wody. Potem położyłem się i aż do rana nic mi się nie śniło. *** Semen siedział na werandzie domu wodza. Szaman, ubrany w spłowiałą, żółtą koszulę, huśtał się powoli na bujanym fotelu. Mikrobiolog poszukał wzrokiem córki. Siedziała nad rzeką i uczyła się od rówieśniczek wyplatać coś z cienkich, kolorowych pasków skóry. Jej włosy przefarbowali na czarno. Ogorzała twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi czyniła ją niezwykle podobną do Indianek. Wrażenie to potęgowały lekko skośne oczy. W pewnej chwili przerwała wyplatanie. Zerwała pęk trawy i obojętnie włożyła do ust. Dwie koleżanki siedzące obok nie wykazały zdziwienia. - Wraca - powiedział szaman. - Szok już jej mija. Wystarczyło kilka dni w spokojnym, przyjaznym miejscu. Ale ciągle krzyczy przez sen... Za blisko otarła się o śmierć. - Dlaczego je trawę? - zapytał Semen. - Zauważyłem to, gdy była mała. - Ciągnie ją do naturalnego sposobu odżywiania - wyjaśnił. - To proste. Gdyby twoje dzieci trafiły do społeczeństwa całkowitych wegetarian, to mimo że dieta taka zawiera teoretycznie wszystkie niezbędne składniki potrzebne do prawidłowego funkcjonowania organizmu, czułyby pociąg do pokarmów mięsnych.
Zaciągnął się fajką. - Dawno już nie widzieliśmy istot jej rodzaju - powiedział wreszcie.
16 lipca, poniedziałek Obudziłem się trochę nie w sosie. Odgniotłem sobie kręgosłup. Wygrzebałem się z ciepłego łóżka i poszedłem do łazienki dokonać porannych ablucji. W kuchni Maciek śpiewał swoją wersję hymnu Związku Radzieckiego (Razruszen sojuz rjespublik hołowuczych). Piosenka ta zawierała słowa polskie, rosyjskie, ukraińskie i pośrednie, zaś gramatyka była, jak to się mówi, murzyńska. - Ona miała na imię Łesia - powiedziałem sam do siebie. - Czego się tak wydzierasz? zapytałem Maćka przez ścianę. - Życie jest piękne! - odparł. - E tam. Co w nim takiego pięknego? - Pomyśl, że nie musimy nerwowo reagować za każdym razem, gdy zachce nam się pić, bo ta zdechła kundlina wcale nie była wściekła. - Ach, jak mnie to cieszy - oświadczyłem zgryźliwie. Ale cieszyło. Zrobiliśmy śniadanie. Właśnie się zajadałem kanapką, gdy przyszedł Sven. - No cześć - zagadnął po polsku. Wrażenie było piorunujące, ale dalej mówił w narzeczu swojego plemienia. - Są do was jakieś przesyłki w skrzynce. Poszedłem to sprawdzić. Istotnie, w skrzynce siedziały dwie kartki. Jedna ze Stanów, do Maćka, drugą było awizo. - Co tam? - zapytał mój kumpel. - Dostaliśmy paczkę - powiedziałem. - To nie paczka, tylko przesyłka kurierska - zauważył Sven. - Trzeba ją odebrać na dworcu w Bodø w ciągu sześciu godzin. - Wybierzesz się ze mną? - zapytałem gościa. - Chętnie - powiedział. - Skoczyć po rower? - Tak. Myślę, że nie będzie to na tyle ciężkie, aby nie dało się przewieźć na bagażniku. Pojechaliśmy. Dworzec kolejowy w Bodø nie był bardzo reprezentacyjnym miejscem i nawet trochę się rozczarowałem. Weszliśmy do pomieszczenia spedycji bagażowej.
Odbywała się tu właśnie wesoła zabawa, polegająca na poskramianiu psa wielkości cielaka, który mimo kagańca najwyraźniej chciał rozszarpać wszystkich obecnych. Podałem awizo jedynej nie zajętej zabawą kobitce. - Ach, to ty! - ucieszyła się. - Weź go sobie. Gestem wskazała bestię. - To dla mnie? - Tak. Jest jeszcze paczka. Ze stosu przesyłek podała mi grubą kopertę. Podszedłem do psa. Złapałem za smycz. Warknął głucho i groźnie. Pociągnąłem mocno, zdecydowanie. Spotulniał, jak gdyby rozumiał, kto tu jest panem. Wyszliśmy ze Svenem i postaraliśmy się w miarę szybko zagłębić się w lesie. - Cholera, co to za bydlę? - zastanawiał się szpieg. - Wielki jak koń. - Jakaś krzyżówka - zasugerowałem. - Popaśli sterydami, to i wyrósł jak się patrzy. Znowu użyłem polskiego idiomu, przez co musiałem wyjaśnić, że nie chodziło mi wcale, gdzie patrzy pies, tylko raczej jak wygląda. Psisko pozwalało się prowadzić, od czasu do czasu tylko próbowało się buntować, ale wtedy szarpałem mocniej smycz. Przy furtce rozstaliśmy się: Sven poszedł dalej, a ja skręciłem do domu. Po drodze machinalnie sprawdziłem skrzynkę. Ku swojemu zaskoczeniu, znalazłem wewnątrz jeszcze jedną kartkę. Znowu do Maćka. Nie zauważyłem jej jakoś poprzednio. Wszedłszy do domu, zostawiłem zwierza w korytarzu, a sam udałem się do biblioteki, gdzie siedział mój kolega i czytał książkę. - Hej - powiedziałem, rzucając mu kartkę. Złapał i przeczytał pospiesznie. - Od Sylwii - ucieszył się. Podrapałem się po nodze w miejscu, gdzie kiedyś dawno, dawno temu Maciek rozharatał mi ją szablą. - Pamiętasz! - krzyknął. Zatrzymałem się wpół kroku. - Rany boskie - szepnąłem. - Waliliśmy się szablami, aż miło było popatrzeć. Ale o co poszło? - Spróbuj. - Piesek. Animowany film... O pieskach z szablami. Nie, to były szpady! - Trzej muszkieterowie. Dobranocka. Pojedynków na śmierć i życie nie zapomina się tak łatwo. Nawet jeśli poszło tylko o kobietę i zdarzyły się w czwartej klasie podstawówki.
- Kobietę? - Tak. Chodziła ze mną do szkoły w Warszawie. Rodzice przywieźli ją na trzy dni. Bardzo ci się podobała. Znowu cudowna świadomość ciągłości istnienia. Sylwia. Jedno imię nieoczekiwanie otworzyło w pamięci cały szereg obrazów. Stary, czarno-biały telewizor, stojący na etażerce. Pokój, za oknem drzewo jabłoni. Zapach drożdży, przenikający cały dom. Wąwóz i dom, stojący na wzgórzu. Dziewczyna w drzwiach. Maciek... Młodszy o kilka lat, jasnowłosy, z łobuzerskim spojrzeniem, ostrzący blaszaną, dziecinną szablę na kamieniu szlifierskim... I nagle wszystko eksplodowało i odeszło w niebyt. Czarna dziura amnezji... - Niska brunetka... To kto tak właściwie wtedy wygrał? - zapytałem. - Chyba ty. Mało mi nie rozwaliłeś łba, a sam tylko prawie straciłeś nogę. - Ech, dawne dobre czasy. - Tak. Niewielu chyba zaczynało karierę pojedynkowiczów w tak młodym wieku. - Niewielu.... - Ale choć wygrałeś, Tomaszu, to moje jest teraz na wierzchu. Ona mnie kocha. Na ciebie zawsze patrzyła wilkiem. Miało być do pierwszej krwi! A ty uparłeś się, żeby mnie zabić. A nie zapominaj, że to ja pierwszy dziabnąłem cię po nodze. - Ach tak? - zdziwiłem się. - Możemy powtórzyć w każdej chwili! - Chcesz satysfakcji? - Tak - Szable czy pistolety? - Przeszedłem do konkretów. - A może rosyjska ruletka? - To niezgodne z kodeksem honorowym. Rosyjska ruletka to tylko rozrywka towarzyska. A nie metoda roz... załatwiania spraw honorowych. - Ajajaj. Tak dobrze znasz kodeks honorowy? - Aha. - Ciekawe skąd. Teraz wymyśliłeś? - Zabiję! - zawyłem, zrywając się na równe nogi. - Tak, oczywiście. Jesteś, kumplu, wspaniałym szlachcicem, a nawet szlachtownikiem. Może lepiej pobawimy się w tygrysa? Masz pistolet i dzwonek? A co do pojedynków, to mamy tylko jedną szablę. I to nie naszą. Na szczęście głuche warczenie, dobiegające z korytarza, przerwało nam tę uczoną dysputę, bo jeszcze parę minut i jeden z nas spocząłby w kałuży krwi.
- Co to jest? - zdziwił się. - Moje zwierzątko - wyjaśniłem z prostotą. - Zwierzątko? - Ciapuś. - Ach tak. Oswoiłeś sobie wilka z lasu? - No, niezupełnie. Przyszło pocztą. - Ach tak. Pocztą. A od kogo? - Pewnie od hrabiego Dereka. - Zwierzątko... Pewnie futerkowe? - Można to tak określić. Niewątpliwie ma futro. A także zęby i pazury. - Wilk? - Nie. - Łasica? - Też nie. - Słusznie, głos daje niezły. Tygrys? - Co ty. - Lew. - Zgaduj dalej. A jak zgadniesz, to ci pokażę. - Poddaję się. - Piesek! Poszliśmy do korytarza. Maciek długą chwilę wpatrywał się milcząco w bestię. - Jest wielkości sporego wilczura, ale nie jest dorosły. Ma wyraźnie szczenięce proporcje - zauważył. - Aha. - Nie podoba mi się to. - Dlaczego? Podszedł do stosu przy kominku i wziął norweską książkę o wymarłych zwierzętach, którą przeglądał wcześniej. Zasiadł wygodnie w kupionym wczoraj fotelu i zaczął ją kartkować. Po chwili podał mi otwartą na jednej ze środkowych stron. - Co ty na to? Na stronie było kilka reprodukcji malarstwa brazylijskiego i kolorowa fotografia psa, który najwyraźniej był tej samej rasy co mój. - Ładne. - Oddałem książkę Maćkowi. - Tylko tyle masz mi do powiedzenia?
- Widocznie wcale nie jest taki wymarły, jak się autorom wydawało. - To dog karaibski! - Nie słyszałem nigdy. - To posłuchaj. To były psy używane do polowań na niewolników. Największe i najbardziej krwiożercze, jakie kiedykolwiek chodziły po naszej planecie. Począwszy od lat dwudziestych naszego wieku, różne organizacje dążyły do całkowitej likwidacji tej rasy i w późnych latach trzydziestych, kosztem wielkich starań, udało się wytłuc wszystkie. - Jak widać nie wszystkie, skoro jeden tam siedzi. - Widocznie nie wszystkie... - A może to tylko jakaś krzyżówka, mająca dokładnie udawać...? - Nie, nie sądzę. Do Dereka podobne są właśnie takie zagrania. Ale jeśli on jest prawdziwy, to moja rada, Tomaszu, jest krótka. Kula w łeb i do piachu. - Nie mam broni. - Masz, masz. Widziałem twój pistolet tam na piętrze, gdy rozwaliłem ci łóżko. Mógł mi wystrzelić prosto w plecy, jak na niego upadłem. - Wyjąłem naboje. Nie mogę z zimną krwią zabić psa tylko dlatego, że być może należy on do rasy, która została wybita dawno temu z nieznanych mi przyczyn. - To pies, w porównaniu z którym rottweiler to nieszkodliwy szczeniak. Zobacz, jaki duży jest w tej chwili, i pomyśl, co z niego jeszcze może wyrosnąć! - Nie strasz mnie. Nie boję się psów. To tylko zwierzę. Jeśli jest niebezpieczne, będę trochę bardziej ostrożny i po problemie. To nie diabeł, tylko pies. Sobaczka. - Ale nie mów, że cię nie ostrzegałem. - Ciekawe, jak zareaguje na niego Gucio. - Do licha! On go zeżre na śniadanie. - Jak twój pies zeżre mojego, to... - Nie, odwrotnie. Ciapek zje Gucia. - Ojej. Jeszcze się biedak struje. - Wolne żarty. A tak swoją drogą, to kretyńsko się nazywa. Sam mu wymyśliłeś to imię? - Szczerze mówiąc, tak. Przed chwilą. Uważasz, że jakie byłoby lepsze? - Może Rozpruwacz. Jak to będzie po ukraińsku? Rezun. Dobraliśmy się wreszcie do pakietu, który dostałem razem z pieskiem. Wewnątrz była dziwna obroża, zaopatrzona w pilota z paroma przełącznikami, oraz kilka kartek pokrytych kaligraficznym pismem w języku rosyjskim.
- Obroża elektryczna - zdziwił się mój kumpel. - Ty wiesz, co to jest? - Aha. Zakładasz ją psu albo wrogowi na szyję. Jeśli coś kombinuje, naciskasz guzik i delikwent dostaje tysiąc wolt. - Hmm... - No, przeczytaj, co tam piszą. - „Suczka Gwiazda. Przeszła tresurę psa obronnego. Obroża reaguje na wysokie dźwięki, co umożliwia awaryjne włączenie bez użycia pilota”. - Kto to napisał? - zaciekawiłem się. - Bo chyba nie hrabia Derek. On dodałby tu kilogram ozdobników. Nagle zamilkłem. Maciek wyszczerzył zęby. - Coś tam ci się kołacze. To pisał Ałmaz Wissarionowicz Czerakow. - Pierwsze w życiu słyszę. - Służący albo ktoś taki u księcia Sergieja. - Księcia! Zaraz, dostałem niedawno kartkę od jakiegoś Sergieja Orłowa. - To on. Znajomy Dereka. Z pewnością wkrótce go poznasz. Tak więc masz tresowanego... Z korytarza dobiegły odgłosy jakiejś małej szamotaniny. Wybiegliśmy. Gucio, nie zrażony niczym, witał nowego kumpla. - Wot te na... - powiedział Maciek. Założyłem Ciapusłowi, a właściwie suczce Gwieździe, obrożę elektryczną i uwolniłem z kagańca. Czułem się trochę niepewnie, bo spodziewałem się natychmiastowego ataku oraz utraty rąk i nóg, ale nic takiego nie nastąpiło. Łasił się do mnie jak normalny piesek. - Zupełnie spokojny - zauważyłem. - Gdzie ta wrodzona krwiożerczość? - Cholera wie. Może objawi się później. A tak swoją drogą, to zadziwiające. Choć z drugiej strony słyszałem, że zdarzało się, iż rottweilery, tresowane od małego i całkowicie obłaskawione, nagle zamieniały się w bestie, rozrywające dzieciaki na strzępy. - Oj, nie strasz. Boję się o mojego kota... - E, przywyknie. Zresztą, nawet jeśli zamieszka w lesie, to nic mu się nie powinno stać. Radził sobie przez tyle lat, myślę, że się wyżywi. - Nie zapominaj o jednym: gdy zamieszka w lesie, przestanie być udomowiony i wtedy Sven zastrzeli go jak psa, to znaczy... - Może i tak, ale myślę, że raczej się nie odważy.
Zjedliśmy obiad. Mój prezent zachowywał się zupełnie poprawnie, za to żarł za sześciu. Po obiedzie wypuściłem go na spacer do lasu w towarzystwie Gucia. Poza teren nie powinny się były wydostać, choć po prawdzie, gdyby ukryły się gdzieś na działce, też miałbym spore problemy z odszukaniem ich, bo na hektarze takiego paskudnego zagajnika można było ukryć pułk wojska, a co dopiero dwa niewielkie zwierzątka. Do wieczora czas spędziliśmy w ten sposób, że Maciek pracował nad budową pokoi na strychu, ja zaś pomagałem mu, przycinając deski i nawiercając w nich dziurki. Maciek, jak każdy niemal artysta, trochę narzekał, ale pokoje zrobił pierwsza klasa. Zmniejszył nieco ich metraż przez dodanie schowków, które zajmowały część najbliższą krawędzi dachu. Było to bardzo funkcjonalne rozwiązanie i sam pewnie wpadłbym na ten pomysł, gdybym trochę więcej myślał, a mniej roił sobie o niebieskich migdałach. Wieczór był parny i duszny, nawet bryza od morza nie poprawiała sytuacji. - Cholera - powiedział Maciek, ocierając pot za czoła. - Nie przeklinaj tak często, bo ci to wejdzie w krew. - Wybacz, stary, to wina dzielnicy, w której się wychowywałem, i jej mieszkańców. Chciałem powiedzieć, że wysoka temperatura powietrza obniża moją wydajność. - Zgodzę się z tą światłą myślą. Ogłosimy fajrant do jutra? - Pomysł sam w sobie dobry. Chyba będzie burza. - Wczoraj czy przedwczoraj też tak mówiłeś. - No to najwyższy czas, żeby przyszła. Wieczorem, choć słońce nie zachodziło, zelżał nieco upał, ale duchota nie ustąpiła. Chciałem posiedzieć na swoim nabytku, ale ciało lepiło się do skórzanych obić foteli w tak nieprzyjemny sposób, że brało obrzydzenie. Nie mieliśmy jakoś apetytu na kolację. Przed snem założyliśmy jeszcze drzwi w naszych pokojach. Człowiek cywilizowany powinien mieć możliwość odizolowania się od otoczenia. Drzwi na dole zostawiliśmy otwarte, tak by każdy, nawet najsłabszy podmuch wiatru mógł przenikać w głąb domu. - To zabawne - powiedział mi Maciek przez ścianę, układając się do snu. - W książkach do geografii pisze się o tym, że w Skandynawii powinno być chłodno i wilgotno. Wilgotno jest, bo człowiek gotuje się we własnym pocie, ale nie wierzę jakoś w ten chłód. - Może jeszcze przyjdzie w nocy - zasugerowałem. - Może, ale wtedy będzie za późno. Te zwierzaki zjedzą na śniadanie pieczyste. Ciebie i mnie. Poza tym, co to za noc? Nawet słońce świeci. Wreszcie zamknął się i poszedł spać. Ja także zasnąłem. Nie na długo. Po przebudzeniu złapał mnie atak bezsenności. Miotałem się po łóżku na wszystkie strony.
Zapadłem w drzemkę dopiero około drugiej. Nie spałem długo, bowiem dwie kosmate bestie wlazły pod kołdrę i zaczęły podgryzać moje stopy. Zerwałem się na równe nogi i zdecydowanie usunąłem zwierzaki na korytarz. Zatrzasnąłem drzwi. Gdy ponownie zasypiałem, Ciapuś skoczył na klamkę i, oczywiście, otworzył. Cała zabawa zaczęła się na nowo. Myślałem przez długą chwilę, co z tym fantem zrobić, po czym wpadłem na genialny pomysł. Zwierzaki chciały się bawić i zamiast niepotrzebnie się złościć, powinienem dostarczyć im jakiejś rozrywki. Rozrywek było w moim domu wiele, ale tylko jedna naprawdę dobra. Złapałem jednego kundla za obrożę, drugiego pod pachę i zaniosłem je do pokoju Maćka. Nie zapomniałem o starannym zamknięciu drzwi. Położyłem się wreszcie, ale nie zdołałem zasnąć, gdyż przez cienką ścianę dobiegały odgłosy bardzo wesołej zabawy oraz okrzyki (zapewne radości), które wydawał mój kumpel. Nie minęło dużo czasu, jak wpadł do mojego pokoju, dysząc najwyraźniej żądzą zemsty. Udałem, oczywiście, pogrążonego w głębokim śnie. Postał chwilę, nasłuchując mojego oddechu, a potem wrócił do swojego pokoju, skąd przydźwigał oba pieski i troskliwie umieścił na moim łóżku. A potem poszedł sobie. Łobuz. Odczekałem, aż zaśnie, i, zabrawszy zwierzaki, poszedłem z powrotem do niego. Tym razem miałem pecha: gdy w ciemnościach kładłem mu psy do łóżka, zapaliło się niespodziewanie światło. Ten drań wcale się nie położył, tylko czekał, przyczajony za drzwiami. W ręce dzierżył siekierę. - Dzień dobry - odezwałem się. Co innego mogłem powiedzieć? - Panie Paczenko, jak w świetle zasad dobrego wychowania mam rozumieć pańską tu obecność? I zabierz te parszywe zwierzęta z mojego pokoju, bo zrobię rzecz tak straszną, że kamienie zapłaczą. - Oj, Macieju, Macieju, nerwy cię ponoszą. Czyż nie jest miło spędzać noc w towarzystwie tak sympatycznych zwierzątek? Ja ci chciałem sprawić przyjemność, a co mam w zamian? Groźby, wyzwiska, straszenie siekierą... Nie wstyd ci? - A wiesz, że jakoś nie? - To pewnie dlatego, że jesteś Ukraińcem. - No to będziesz miał pecha zginąć z ręki rodaka! - Ja też jestem Ukraińcem? - zdziwiłem się. - Prawie. Tam, na pograniczu, trudno jednoznacznie określić narodowość. Nikita uważał się za Polaka, ale wysiedlono go w ramach akcji „Wisła”. Tak swoją drogą, to
powinniśmy działać zespołowo, bo w pojedynkę najwyraźniej sobie nie radzimy. - Co sugerujesz? - Chińską narkozę. - Szkoda zwierzaków. Może zrzucimy je na parter? - Nie wiem, czy zauważyłeś, ale zrobiłem całkiem ładne schodki. Nie stanowią dla nich dużej przeszkody, bo ostatecznie po kolacji zostały tam na dole. - Słusznie. Ale gdyby tak nakryć właz deskami i... Plan był na tyle dobry, że natychmiast przystąpiliśmy do jego realizacji. Oczyszczenie strychu z agentów królestwa zwierząt poszło dość łatwo. Zbudowaliśmy barykadę i wróciliśmy do łóżek. Widocznie jednak wszystkie złe moce sprzysięgły się tej nocy przeciw nam. Biedne, opuszczone pieski zaczęły bowiem żałośnie płakać. Aż mnie skręcało. - Może trzeba było zastosować tę chińską narkozę - odezwał się Maciek ze swojego pokoju. - Zaraz dostanę kota. - Po pierwsze, masz już kota, i to w obu znaczeniach tego słowa, a po drugie, wykaż się swoim ucywilizowaniem i wymyśl coś. - Jakoś nic mi nie przychodzi do głowy. Zniechęceni, rozebraliśmy klapę. Zwierzaki ruszyły natychmiast do ataku. Przy okazji zbadaliśmy ciekawy problem, w jaki sposób Maćkowy jamnik pokonywał schody. Po prostu mój dog złapał go zębami za kark i wniósł. Gdy Ciapuś był już dość wysoko, polaliśmy go wodą ze szklanki, co jednak nie wywarło na nim żadnego wrażenia. - Może chodzi im jedynie o kontakt wzrokowy? - zasugerowałem. - Zbudujemy sobie klatki? - Myślałem raczej o moskitierach. - Pomysł do luftu. Ale mam lepszy. Zrobimy sobie hamaki. Będzie przewiewniej od spodu, a zawiesimy w takim miejscu, że zwierzaki nie doskoczą. Pomysł był dobry. Nawet bardzo dobry. Przynieśliśmy z rupieciarni dwa kawałki sieci i rozpięliśmy je sobie pod sufitem biblioteki. Konkretnie - przybiliśmy do belek stropowych. Zasnąłem prawie natychmiast. Po takich przejściach nic dziwnego. Przyśniła mi się dziewczyna o imieniu Ehter. Była w białym czepku i sukience z niewielkim dekoltem. Jechałem do niej na koniu, gdy niespodziewanie wierzchowiec fiknął kozła i poleciałem w dół, w głęboką ciemność. Na dnie ciemności znajdował się stół biblioteczny, w który walnąłem z taką siłą, że przez chwilę nie mogłem złapać oddechu. Wreszcie mi się udało. W pomieszczeniu było paskudnie zimno i dość wietrznie. Wiatr i chłód pochodziły z zewnątrz.
Rozejrzałem się po pomieszczeniu i stwierdziłem, że nigdzie nie widać zwierzaków. W tym samym momencie Ciapuś zwalił mi się na głowę. W pierwszej chwili pomyślałem, że to już przepowiadany przez mojego przyjaciela atak bestii, ale po chwili zorientowałem się w swojej pomyłce. Po prostu moje wymajtnięcie z hamaka nie było przypadkowe. Ta kundlina wskoczyła do sieci i rozbujała ją do tego stopnia, że wypadłem, a potem zleciała sama. Skakać musiała ze schodków prowadzących na piętro. Innej możliwości nie było. Postawiłem psa na ziemi i poszedłem zobaczyć, co się dzieje na dworze. Działy się tam sceny jak z Szekspira, to znaczy szalała burza. Pies przydreptał za mną. Stanąłem na skale koło wejścia do domu i podziwiałem walkę żywiołów. Deszcz lada chwila miał lunąć, gdzieś daleko waliły pioruny. Wiatr wył jak tej nocy, gdy Beria udusił Stalina poduszką. Właśnie miałem się cofnąć do mieszkania, bowiem na skutek stania w kałuży trochę marzły mi stopy, gdy niespodziewanie przyszła wielka fala. Psisko usiłowało schować się za mną i zaplątało mi się między nogi tak, że straciłem równowagę i poleciałem głową w dół, prosto w szalejące fale. Umiałem trochę pływać. Ale teraz znalazłem się w atramentowoczarnej, lodowatej, wzburzonej wodzie. Złapałem szczeniaka za obrożę i wsparłem się na nim jak na kole ratunkowym. Miał niezłą wyporność. Poruszałem nogami, aby utrzymać się na powierzchni. Rozejrzałem się. Nigdzie nie było widać lądu. Trochę mnie to zaniepokoiło, ale odnalazł się w chwili, gdy fala rąbnęła mną o skałę z taką siłą, że aż mi świeczki w oczach stanęły. Usiłowałem mimo to jedną ręką (drugą holowałem psa) wymacać jakiś uchwyt, ale się nie udało. Woda odciągnęła mnie w głąb zatoczki i, obróciwszy parokrotnie, wyekspediowała wraz z potężną falą gdzieś w nieprzenikniony mrok. Ku swojej radości, po kilku minutach rozpaczliwego miotania się w kipieli natrafiłem nogami na twardy grunt. Byłem gdzieś na zatopionej plaży. Wlokąc za sobą Ciapka, wydostałem się po skarpie na górę do lasu. Deszcz jakby na to czekał. Popatrzyłem, co z psem. Kaszlał i krztusił się, ale po chwili doszedł do siebie. To zabawne, ale dopiero gdy stanął na nogi, przyszło mi go głowy, że wedle słów Maćka, może lepiej byłoby, gdybym wcale go nie ratował. Wróciłem do domu i starannie zamknąłem drzwi. Wytarłem Ciapusia jakąś przypadkowo znalezioną szmatą. Po kilku minutach zapadł w sen. Poszedłem do siebie i uwaliwszy się do łóżka, zasnąłem. *** Strażnik Ducha był stary. Bardzo stary. Jego powykręcane artretyzmem palce drżały, gdy delikatnie obmacywał głowę Łucji. Szczególnie uważnie przypatrywał się jej oczom. - Uwstecznione migotki - powiedział. - Dwuwarstwowa powieka. Tak. To się zgadza.
Masz jakieś trzynaście lat. Czy byłaś już chora? - Chora? - zdziwiła się Łucja. - Na co? - To nie ma nazwy. Przychodzi jak fala i jak fala odchodzi. Zaczyna się od silnego zaostrzenia percepcji. Będziesz odbierała bodźce świetlne i zapachowe znacznie silniej niż teraz. Zaostrzy ci się wzrok i słuch. A potem zaczną się dreszcze i gorączka. Potrwają kilka tygodni. Tak dojrzewacie... - Skąd wiecie? - zapytał Semen. - Gościliśmy w naszym plemieniu ludzi, a raczej istoty, jej rasy - rzekł powoli. - W 1911 roku. Przyszli znad rzeki. Było ich dwoje. Dusze błąkające się w mroku. - Skąd byli? Co się z nimi stało? - Nie pytamy naszych gości, skąd przybyli. Ani nie śledzimy, gdy odejdą. Kobieta była w ciąży. Urodziła u nas dziecko. Dziwne dziecko. Bardziej wyglądało na źrebię niż na człowieka. Oglądałem je. Była zima. Żyło tylko kilka dni. Urodziło się za wcześnie. Pomarszczona twarz ściągnęła się. - Kobieta zmarła na wiosnę. Mężczyzna został z nami. Zginął w walce z niedźwiedziem. Był potwornie poharatany. Myśleliśmy, że nie przeżyje nawet godziny, ale on trzymał się jeszcze przez dwadzieścia dni. Zmarł na coś, co przypominało raka. W ranach rosły mu kępy włosów, bulwy tkanki przypominające zdeformowane kończyny... To był okropny widok. Tak jakby ciało usiłowało się odtworzyć i zaleczyć, ale zapomniało, jak się to robi. Wszedł szaman. - Szukaliśmy im podobnych w ciemnej międzyprzestrzeni, gdzie miotają się dusze narkomanów i obłąkanych. Może was to śmieszy, ale też chcieliśmy wiedzieć. Lusija wymówił imię po swojemu - zostawia bardzo charakterystyczne echo telepatyczne. Natrafiam na podobne, wędrując po szlakach duszy. - Są inni? - szepnęła. Kiwnął poważnie głową. - Na południu, tacy jak wy. Ojciec i córka... Tylko oboje należą do twojej rasy...
17 lipca, wtorek - Obudź się, do jasnej... - Głos Maćka przedarł się przez opary snu i wprawił mój umysł w stan gotowości bojowej.
Z intonacji wynikało, że mój przyjaciel jest poirytowany w najwyższym stopniu. Otworzyłem ostrożnie jedno oko, ale zaraz przezornie je zamknąłem. Kumpel stał nad moim łóżkiem z siekierą w ręce. Co on mówił na temat swojej narodowości? Wolałem sobie nie przypominać. Niestety, mój podstęp się nie powiódł. Ten drań musiał zauważyć, że tylko udaję, bowiem walnął toporem w moje łóżko, a konkretnie w jego krawędź. Deska prawie pękła. - O co chodzi? - zapytałem. - A o to! - Cisnął we mnie jakąś wilgotną szmatą. Po bliższych oględzinach stwierdziłem, że jest to koszula, cała pokryta strzępkami wodorostów i kłaczkami sierści. Wyglądała, jak gdyby ktoś zwinął ją w kłębek, a potem rozprostował. - Ścierka? - Wyraziłem swoje przypuszczenia. Zapomniałem, że nie żartuje się z faceta, który trzyma siekierę. - To moja koszula! - rąbał słowo po słowie mój przyjaciel. Jednocześnie rąbał łóżko. I w dodatku wytarłeś w nią swojego zawszonego, parszywego kundla! - Coś takiego? - zdumiałem się. - On jest zawszony? - Zamknij się, nieszczęsny! - Mój piesek jest wyjątkowo czysty. Zresztą Gucia też wytarłem - zełgałem. - Odkupię ci, jeśli tak ... Nie zdołał się dłużej powstrzymać. Na wargach wykwitł mu uśmiech. - Nieważne, wypierze się. A tak właściwie, to co robiłeś w nocy? - Zrobiło mi się ciut duszno i poszedłem się wykąpać, a dla towarzystwa zabrałem ze sobą pieski. - Tak? A dlaczego pływałeś w piżamie? - W piżamie? - zdziwiłem się. - Suszy się na sznurze w kuchni, a ty śpisz w dresie. Suszy się dokładnie tam, gdzie wisiała moja koszula - uściślił. - Pływałem w piżamie, żeby nie gorszyć tubylców. - Ach tak. - Przy okazji się wyprała. - Hy! Wyprała? Wiesz, że pełno na niej wodorostów? Musiał być w nocy nielichy sztorm. - Sztorm? - Silne ruchy wody zagoniły je do naszej zatoczki. Musiała być co najmniej
dwumetrowa fala. - Dziwne. Jakoś nie zauważyłem. - A dlaczego fotel z biblioteki został przeciągnięty aż do drzwi wejściowych? Tym razem zabił mi klina. Nie pamiętałem, żebym ciągał fotel dokądkolwiek. - Nie pamiętam. Może sam się przesunął? - Krasnoludki wywlokły albo aniołki niosły do nieba i po drodze zgubiły. Powiem to tak. Poszedłeś w nocy łowić ryby. Początkowo chciałeś łowić je, płynąc na fotelu, ale zmęczyłeś się jego wleczeniem i zostawiłeś go w połowie drogi na dno. Zwierzaki służyły ci za przynętę. Opowiedziałem mu, jak było naprawdę. Po śniadaniu wziąłem rower i pojechałem do miasta. Zanosiło się na deszcz, ale doszedłem do wniosku, że zdążę. Na drodze dogonił mnie Sven. - No hej - zagadnął. - Hej - odpowiedziałem. - Wesoło tam u was w nocy było - zauważył. - Aha. A gdzie to się podziewałeś, gdy fale wielkie jak domy miotały mną o skały? - O! - Albo gdy serdeczny kumpel chciał mnie zarąbać siekierą dzisiaj o świcie? - Może w nocy mnie nie było, ale dzisiaj rano czuwałem na swoim posterunku. To nie moja wina, że wykłócacie się ze sobą po polsku. - Trzeba się uczyć obcych języków. - Trzeba, bo nawet nie mam odzewu, czy wasze rozmowy są ciekawe. I to miał być szpieg! Patałach. Nawet nie zauważył, że znowu się wygadał. Po pierwsze, w domu nadal miałem podsłuch, i to niezły, skoro był w stanie wychwycić, kiedy się obudziłem. Do tego nagrywał nasze rozmowy i przekazywał gdzieś dalej, do jakiegoś szpiegowskiego ośrodka, gdzie siedziała banda specjalistów, którzy rozszyfrowywali nasze pokrętne dialogi, wywlekali uboczne znaczenia i przekazywali jeszcze wyżej. Cholerny Derek. Co on sobie wyobraża? Poczułem dreszcz obrzydzenia. Ale maskowałem się. Niech sobie Sven myśli, że jestem głuchy i ślepy. Tak będzie znacznie lepiej i dla mnie, i dla niego. A tak swoją drogą, to mógł drań ostrzec. Nie gadalibyśmy wtedy ze sobą tak otwarcie. Zamyśliłem się na chwilę nad problemem, co mógł przekazać. Powoli, w miarę jak pamięć się odtykała, włosy stawały mi dęba. Dziesięć kłótni dziennie, do tego ta niepotrzebna rozmowa o dogu karaibskim. Nie, jeśli przysłał go Orłow...
- Tak przy okazji, to niedługo będzie jesień, a potem zima i zdechniesz na tych skałach - zauważyłem. - Och, drobiazg. Zamieszkam w tej ślicznej ziemiance, którą twój kumpel kopie sobie po nocach, gdy mu się wydaje, że nie ma mnie w pobliżu. - Kopie sobie bunkier? - Nie bunkier. Ziemiankę. - Ach tak. Przepraszam, u nas utarło się nazywać podziemne kryjówki bunkrami, podobnie jak żelazobetonowe... blokhauzy? - U was bunkier betonowy i drewniany nazywają się tak samo? - Nie, to nie tak. Gdy ma się na myśli bunkier ukraiński lub żydowski z okresu drugiej wojny światowej, to chodzi o ukrytą w ziemi, w murze, na strychu czy w jakimś podobnym miejscu, kryjówkę. - Złożone, ale chwytam, jak to jesteś łaskaw określać. Aha. Jeszcze jeden idiom. - To chyba nie był dobry pomysł, takie kryjówki? - zauważył. - Dlaczego? - Łatwo znaleźć. - Veto. - Ciekawe, czy Sven zrozumiał to słowo. - Po zamaskowaniu włazu bardzo trudno ją znaleźć, nawet gdy się dobrze wie, gdzie trzeba szukać. - Jak można zamaskować? - Kamieniem, pniem drzewa, nawet całym drzewem. Sadzi się je wówczas w skrzynce. Maciek wyjaśni ci dokładniej. To przypuszczalnie jego hobby. - Ach tak. Ja go zapytam, a on mnie nożem po gardle. - Na takie ryzyko naraża się każdy, kto chce zostać szpiegiem. - Poczekam, aż skończy, i sam zobaczę. - Tylko nie przegap odpowiedniego momentu, bo potem nie znajdziesz. - Wiedziałem, jak doskonale można zamaskować podobną skrytkę. - Wolne żarty. - Nie uwierzył. Jego problem. Ja ostrzegałem. Zrobiłem nieduże zakupy i wróciliśmy. Maciek siedział w kuchni. - Jak zwierzaki? - Doszły do siebie i rozrabiają. Wziąłem kartkę, na której miałem listę sprawunków, i odwróciwszy ją na drugą stronę, napisałem:
„W domu nadal jest podsłuch. Sven wygadał się, że nasze rozmowy są rejestrowane i przekazywane gdzieś dalej”. Maciek wyrzucił z siebie długie, niecenzuralne przekleństwo i napisał: „Proponuję wykopać topór wojenny i pozbawić go skalpu”. „Przyjmuję przez aklamację. Jak i kiedy?” - Im szybciej, tym lepiej - powiedział głośno. - Schody na piętro skrzypią - zauważyłem beztrosko. - Trzeba naoliwić - odparł wesoło. Poszedłem troszkę się położyć. Byłem jakiś oklapły, zapewne na skutek bezsennej nocy. Przyśniło mi się, że razem z kumplem uciekałem przez gęsty las przed jakimiś facetami. W końcu zabarykadowaliśmy się w domu o niebieskiej podłodze. Tam mieszkał kat, który chciał mnie zarąbać toporem, ale czarami zmieszaliśmy mu umysł. Obudził mnie Maciek. - Obiad na stole. - Jakoś nie mam apetytu. - Może jesteś chory? - Chyba coś mnie bierze. Jestem zupełnie zdechły i głowa mnie boli. - Pewnie złapałeś jakąś dżumę od tego swojego tygrysa. - Tygrysa? - Z Karaibów. - Ach! - zrozumiałem nareszcie. - Nie, nie sądzę. Co on robi? - Nie wierzę, że był tresowany. Nie ma w nim ani krztyny inteligencji. Cały czas wygłupia się jak szczeniak. - Widzisz? A ty chciałeś go likwidować. - Jeśli mam być szczery, to nadal doradzałbym likwidację. - Prezentów się nie zabija. - Prezentów się nie wyrzuca, o zabijaniu nic nie jest powiedziane. Po obiedzie poszedłem się trochę przejść. Wszystko było mokre i smutne. Niebo zasnuwały chmury i nawet bez maćkowych zdolności przepowiadania pogody mogłem się założyć, że deszcz znowu zacznie padać. I to jeszcze przed wieczorem. Błąkając się, zawędrowałem na południe od mojej posiadłości. Tu także była zatoczka, ale zupełnie inna. Nie był to fiord, ale wachlarzowate kamienne usypisko schodzące do morza. Piszę „kamienne”, ale to chyba nie jest dobre określenie, bowiem tworzyły je bloki o wielkości dochodzącej do rozmiarów samochodu dostawczego. Przejęty urodą tej formacji, zagłębiłem się pomiędzy nie.
Wlazłem w morze aż po kolana, nie przejmując się, że moczę sobie spodnie i buty. Wiatr gwizdał pomiędzy załomami skały. Wdrapałem się na niewielką wysepkę żwiru i uwaliłem w stos wodorostów. Przymknąłem oczy. Byłem daleko, daleko stąd, może w dolinie Muminków. Było mi zupełnie dobrze i ciepło, ale nie miałem ze sobą panny Migotki. Z głębokim westchnieniem wróciłem do świata ludzi, aby ją odnaleźć. Zjawiłem się nagle. Było mi mokro i zimno. Wróciłem powoli do domu. Zwierzaki wybiegły mi na spotkanie. Z biblioteki wyjrzał Maciek. - Hospody pamyłuj - jęknął. - Coś ty z siebie zrobił? - Coś nie tak? - Wyglądasz, szczerze mówiąc, jak gdybyś najpierw sobie połaził po kolana w wodzie, potem uwalił się na stosie gnijących wodorostów... - Zgadza się. Nie wierzył, ale najwyraźniej dobre wychowanie nie pozwoliło mu zadawać pytań. - Znajdź mi, bud' łaska, jakieś poezje lakistów, a ja się przebiorę - poprosiłem. - Kto to lakiści? Producenci laku? - Poeci jezior! - Znaczy Gałczyński? Westchnąłem w sposób, który miał mu unaocznić jego głęboką niewiedzę, ale oczywiście nie zrobiło to na nim wrażenia. Gdy wróciłem po kilku minutach, stwierdziłem ku swojemu zdumieniu, że ogląda telewizję. Był i dźwięk, i wizja. - Działa? - zdziwiłem się. - Naprawiłem w wolnej chwili - wyjaśnił. Leciał bardzo zabawny film. Wariat, ogień, dużo benzyny. Bez przerwy coś wylatywało w powietrze albo ulegało spaleniu. Krew lała się strumieniami, a wrogowie faceta padali jak muchy. W oczach Maćka znajdowałem dużo zrozumienia i sympatii dla głównego bohatera. Wreszcie film się skończył. - Oto, jak trzeba rozwiązywać problemy - powiedział z namaszczeniem. - Ogniem i nożem. - Zgrywasz się - warknąłem. - Wcale tak nie myślisz. - Tak uważasz? - Pewnie wyzywali cię w szkole od morderców i podpalaczy, aż w to uwierzyłeś. Parsknął śmiechem. A potem spoważniał. - Spaliłem samochody dwu ubekom - powiedział. - Rzygać mi się chce od tego całego socjalizmu.
Spojrzałem na niego. Mówił prawdę. Nie chwalił się, po prostu informował mnie o tym, takim samym rzeczowym tonem, jakim sugerował konieczność zakupu oprawek do żarówek. - Nie możesz zostać tutaj? Zamyślił się. - Nikłe szanse. Żeby się tu zaczepić, trzeba mieć znajomości. A mnie hrabia Derek chyba nie lubi. Ciebie zresztą też. Tyle lat kazał ci siedzieć w Polsce, ale chociaż zafundował kursy norweskiego. Może będziesz tu dłużej mieszkał. Mnie nie zafundował, choć prosiłem go o to, z czego wnoszę, że nie jestem mu tutaj potrzebny. Może będę potrzebny tam? Ktoś musi ich obalić. - Przeciągnął się. - Twój dziadek siedział w lesie do pięćdziesiątego szóstego roku. Dziwi mnie, że żadna siła opozycyjna, istniejąca w naszym kraju, nie stworzyła jeszcze organizacji bojowej na wzór rosyjskich socjalistów-rewolucjonistów. Komuchy nie spodziewają się zamachu. Można by zająć budynek telewizji w kilkanaście minut. Odczytać przed kamerami deklarację niepodległości. A potem nastanie raj na ziemi i nie będzie trzeba prać ubrań z Peweksu w kupowanym za dolary zagranicznym proszku do prania. Tylko że to nie takie proste. W ten sposób ich nie obalimy. Ale można by wytłuc to czerwone robactwo. A nikt tego nie robi. - Solidarność siedzi ostatnio cicho - mruknąłem. - Ale jest to siła. Do związku należało ze dwa miliony ludzi... Pokręcił powoli głową. - Tomku, tu nie chodzi o Solidarność... Oni nie są w stanie nic zmienić. Poczytaj ich program, postulaty. Czarno na białym widać, że to socjaliści... A tymczasem trzeba zniszczyć nie jakiś tam system tworzony przez PZPR, ale sam socjalizm. I tym chciałbym się zająć. - Z pomocą tych, którzy mnie odbili... - Nie. NTS to obcy element. Rosyjscy monarchiści, którzy chyba najchętniej widzieliby nasz kraj jako bazę do stopniowej infiltracji ZSRR. Owszem, jeśli trzeba, umieją grać ostro, ale boję się, że ich cele są inne. I niekoniecznie dobre dla nas. - Współpracujecie... - Nie udało mi się nawiązać kontaktów z żadną inną organizacją - powiedział. - A i z nimi, w zasadzie, to coś poważnego pozwolą mi robić, gdy skończę osiemnaście lat... Albo i nie. Chyba zwijają żagle. Może opuszczą niebawem Polskę. Tak przeczuwam. Jest u nas coś, co nazywa się KPN - Konfederacja Polski Niepodległej. Ale nie wiem, kim są. Nie umiem ich odnaleźć... I nie sądzę, żeby mnie przyjęli. Słuchałem go. Było mi ciepło i dobrze, a potem palnąłem się w głowę tak mocno, aż
wydało mi się, że dom zadrżał w posadach. - Jesteśmy kretynami! - wrzasnąłem. - Dlaczego? - Podsłuch! - Oh shit! Tknięci jedną myślą, rzuciliśmy się do obozowiska Svena. Przeskakiwaliśmy przez kałuże, gałęzie chlastały nas po twarzach. Wreszcie wydostaliśmy się na field. Sądziłem, że szpieg jakoś zareaguje, przygotuje się na nasz atak, ale on siedział w namiocie, zamyślony, ze słuchawkami na uszach. Obok niego stała radiostacja połączona z magnetofonem. Kaseta nie obracała się, widocznie przerwał nagrywanie, gdy umilkliśmy. - Witam, witam - powiedział. - Co was sprowadza chłopcy? - Dawaj kasetę!!! - ryknął Maciek po niemiecku. Ja się nie patyczkowałem. Wykonałem wślizg na szczupaka pod ramieniem szpiega i wyrwałem kasetę z magnetofonu. - Hej, oddaj! - krzyknął Sven. Widząc, że zaraz mi ją zabierze, włożyłem ją do ust i energicznie zacisnąłem szczęki. Zachrobotało. Obudowa była z kiepskiego plastiku, bo udało mi się ją bez większego trudu zmiażdżyć zębami. Pomagając sobie jedną ręką, poszarpałem taśmę na kawałki. - Smacznego - warknął jadowicie. - Wybaczy pan, ale te informacje były zbyt osobiste, aby mogły stanowić część pańskiej pracy - powiedział spokojnie mój kumpel. - Ech, wy - westchnął szpieg. - I co ja mam teraz napisać w raporcie? Że mój podopieczny zeżarł kasetę magnetofonową z kompromitującymi go informacjami? - Proszę napisać, że kaseta została omyłkowo skasowana - poradziłem. Popatrzył na nas ciężkim wzrokiem, a potem wyciągnął z plecaka trzy butelki coli i podsunął nam. - Pokój i przyjaźń - powiedział po polsku. Zabrzmiało to komicznie. - Pokój i przyjaźń - wydukał Maciek po norwesku i zabrzmiało to jeszcze gorzej. Ale rozumieliśmy się. Wróciliśmy o domu późno. Od razu poszedłem spać. Co robił mój przyjaciel, nie wiem, ale być może kopał swój bunkier. Śniło mi się, że byłem szpiegiem. Chyba KGB, ale nie mam pewności.
*** Aby móc się ukrywać, potrzebne są pieniądze. Dużo pieniędzy. W radzieckiej ambasadzie w Ottawie zadzwonił telefon. - Halo? - odezwał się dyżurny. - Ambasada? - upewnił się lekko zachrypnięty głos po drugiej stronie. - Połącz mnie, kochanieńki, z jakimś ważnym facetem z KGB. Głos mówił po rosyjsku. Dyżurny wzruszył ramionami - Za dużo się pan naczytał kryminałów. Nasi dyplomaci nie zajmują się szpiegostwem. - Jaaasne. No to połącz mnie na przykład z attache kulturalnym. Albo ze sprzątaczką. Mam ważne informacje. Dyżurny poskrobał się po głowie, a potem wcisnął odpowiedni guzik. - Pułkownik Szyczkin. Halo, kto mówi? - Ja emigrant. Szukacie jakiegoś Miszczuka? Semena Miszczuka? - Chwileczkę, proszę się nie rozłączać. Podszedł do terminala komputerowego i wywołał listę poszukiwanych. Komputer wypluł szereg informacji. - Nic mi to nazwisko nie mówi - zełgał. - Leży tu, schlany w trupa. Powiem wam, gdzie, ale oczywiście nie za darmo. - Co chcecie w zamian? Paszporty emigracyjne dla rodziny? - Dwa miliony w używanych banknotach. I order Lenina. Pułkownik otarł czoło z potu. - Dwa miliony rubli? - Dolarów, złociutki. Amerykańskich. - Dwa miliony nie da rady. - To cześć! - Chwileczkę, proszę zaczekać. - Tak? - Dwa miliony to za dużo. Sto tysięcy. - Żartujecie. - Pół miliona? - Milion i order. - Po co wam ten order? - On jest ze złota, a Lenin z platyny. Przyda się. Kolekcjonerzy niezły grosz za coś takiego dają...
- Milion da się załatwić, ale orderu, niestety, raczej nie. - Dobra, niech będzie. Proszę przywieźć pieniądze za dwadzieścia minut do starej stoczni. - Nie można by za godzinę? - Zupełnie nie. Wytrzeźwieje i ucieknie. Pośpiech leży w waszym interesie. - Muszę wziąć ze sobą jednego człowieka do ochrony. To duża suma. - Oczywiście. Ale jednego. Nie więcej. Rozłączył się. Pułkownik zabrał ze sobą oficera operacyjnego i pojechali. Stocznia była od dawna opuszczona. Miejsce wyglądało paskudnie. Ciemne, zaśmiecone wrakami pojazdów i kawałkami drewna i metalu. Samochód zatrzymał się pośrodku pustego placu. Obaj agenci pozostali w środku. Właśnie zaczynali podejrzewać, że nikt się nie pojawi, gdy z cienia wyszedł mężczyzna, ubrany w długi, szary płaszcz. Na głowie miał kapelusz. Płaszcz był rozpięty. Zauważyli, że nie ma broni. - To wy szukacie Miszczuka? - zapytał. - Tak. Gdzie jest? - Najpierw pokażcie pieniądze. Wysiedli z wozu i otworzyli na masce niedużą walizkę. Wypełniona była plikami banknotów dziesięcio- i dwudziestodolarowych. Nieznajomy przejrzał kilka. Pieniądze były z całą pewnością prawdziwe. Za to ilość się chyba nie zgadzała. Ile mogło tu być? Może ze sto tysięcy. Nóż szturmowy nie był długi. Płaszcz, sięgający do połowy uda, dobrze go ukrył. Broń to nie wszystko. Trzeba jeszcze umieć się nią posłużyć. I trzeba wiedzieć, dlaczego się zabija. Zwarli się w śmiertelnej walce. Agenci byli dobrze wyszkoleni, ale dał radę. Stał potem dłuższą chwilę w kałuży krwi, ciężko oparty o maskę samochodu. Obszukał ciała. Znalazł pistolet z tłumikiem. Obszedł wóz od tyłu i strzelił kilkakrotnie w pokrywę bagażnika. W środku coś się szarpnęło parokrotnie i znieruchomiało. Otworzył. Człowiek z pistoletem maszynowym, leżący wewnątrz, wyglądał na nieżywego, ale mikrobiolog nie chciał ryzykować. Strzelił raz jeszcze w głowę. Następnie wydobył z kieszeni fiolkę z bezbarwnym płynem i maskę ochronną. Maskę założył na twarz, a zawartością fiolki ochlapał ciała oraz wnętrze wozu, starając się, żeby przypadkiem żadna kropla nie kapnęła mu na ubranie. Na koniec podniósł walizkę i poszedł w stronę nabrzeża. Z mijanej budki zadzwonił do ambasady. - Możecie przyjechać po ciała - powiedział do dyżurnego. Oczywiście przyjechała ekipa. Sprawa była śmierdząca, więc ambasada nie
powiadomiła żadnych czynników państwowych. W kilka dni po akcji biorący udział w sprzątaniu trupów agenci poczuli się bardzo źle. Zgłosili się do lekarza. Obejrzał ze zdziwieniem bolesne nabrzmienia po bokach szyi, a potem drżącą ręką zaczął wypełniać akty zgonu. - Co nam jest, panie doktorze? - zapytał jeden z nich. Doktor popatrzył mu prosto w oczy. - Dżuma! Analiza śladów, pozostawionych na tapicerce samochodu, nie pozostawiła cienia wątpliwości. W normalnych warunkach bakterie dżumy szybko giną na powietrzu, wysychając. Te zostały zmodyfikowane. Specjalna mukopolisacharydowa otoczka sprawiła, że stały się znacznie trudniejsze do zwalczenia dla ludzkiego systemu immunologicznego. Wymieszano je z pożywką i jakimś tajemniczym roztworem ochronnym, dzięki czemu były w stanie przetrwać i zachować zjadliwość przez wiele dni. Samochód spalono, a agenci nigdy nie polecieli na leczenie do Moskwy. Sprowadzono ich na dół do izby chorych, podano szczepionkę, po której już się nie obudzili, a ciała zakopano w piwnicach ambasady, posypując dużą ilością wapna....
18 lipca, środa Obudziłem się bardzo wcześnie rano. Pod kocem było chłodno, ale przyjemnie. Wstałem i poszedłem na parter. Stanąłem w otwartych drzwiach. Wiatr od morza wypędził ze mnie resztę senności. To był dobry dzień. Dzień przeznaczony dla mnie. Dzień pełen możliwości. Dzień wielkich czynów i wielkich łajdactw. Otrzeźwiwszy się, wlazłem na piętro, gdzie narzuciłem ubranie, a potem poszedłem obudzić Maćka. Wielkie czyny mają bowiem to do siebie, że najlepiej dokonuje się ich, gdy ktoś podziwia, oklaskuje i dodaje zachęty okrzykami pełnymi zachwytu. Maciek wprawdzie specjalnie się do tego nie nadawał, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma... - Wstawaj, Ukraińcze, czekają nas wielkie czyny. - Potrząsnąłem śpiącym. Grzechem jest spać w tak piękny poranek! Powalane błotem buty pod łóżkiem wskazywały na to, że ich właściciel sporą część nocy spędził, kopiąc bunkier, ale nie wzruszało mnie to specjalnie. Ten cudowny dzień był mi usprawiedliwieniem. Maciek otworzył leniwie jedno oko, spojrzał na leżący zegarek i odwrócił się twarzą do ściany. Najwyraźniej nie rozumiał szalonych możliwości, które się
przed nami otwierały, oraz wspaniałości czynów, jakich mieliśmy dokonać. Zawsze jakaś jednostka stoi na drodze postępu. Wziąłem do ręki szklankę, którą zawsze stawiał sobie przy łóżku na wypadek, gdyby w nocy chciało mu się pić, i pokropiłem drania wodą. - Fafluchten Sie - warknął, otwierając wreszcie oczy. Później wyjaśnił mi, że ten interesujący zwrot wymyślił kiedyś wspólnie ze swoim przyjacielem Kurtem. Nie znaczył nic. Ujmując go od strony naukowej, była to forma grzecznościowa od wyrażenia „cholera”. Ale tak to już bywa. Polałem go ponownie. - O co ci chodzi? - zapytał dość kwaśno. - Wstawaj. Chcę dzisiejszy dzień upamiętnić jakimś wielkim dziełem i potrzebuję pomocy tak wspaniałego fachowca jak ty. - Ja fachowiec...? Tak! Oczywiście, że jestem fachowcem. Trzeba było tak od razu. Przedstaw plan pracy, a ja przemyślę to podczas drzemki i na wieczór dam ci wykrętną odpowiedź. - Idę robić śniadanie. Oczekuję cię za pięć minut. Zlazł po jakichś piętnastu. Był z jakiegoś powodu zły, ale starał się maskować. Po śniadaniu powiodłem go do lasu, gdzie ściągnąłem brezent ze stojącej tam łajby. - Co o tym powiesz jako fachowiec? - Dlaczego myślisz, że jestem fachowcem od łódek? - zdziwił się. - Zasad konstrukcji czajek nie mam we krwi. Moja genetyka podpowiada mi tylko, co robić z takimi, którzy włóczą mnie po lesie o świcie... Jego myśli schodziły na niebezpieczne tory. - Miałeś żaglówkę. Pamiętam przecież. Zatrzymał się jak wryty. - Pamiętasz! Zatkało mnie. Nie straciłem wszystkiego. Coś pozostało, gdzieś po bokach, ukryte w nieuszkodzonych zwojach nerwowych. - Mój Boże - szepnąłem. - Przecież... Siadłem na kamieniu i objąłem głowę rękami. - Fotografia. Ona była na fotografii. Ty i Paweł. Pawcio...? - Brawo. Dalej. Fotografia. Zamknij oczy. Widzisz ją? Zamknąłem oczy i naprawdę ją zobaczyłem. - Zdjęcie formatu pocztówkowego. Czarno-biała. Trzcinowisko, żaglówka. Malutka, jednomasztowa. Żagiel jest zwinięty. Siedzisz na dziobie. Masz na głowie kowbojski
kapelusz. Paweł stoi za tobą i trzyma wiosło. Macie po jakieś siedem lat. Może koło ośmiu. - Oderwij wzrok od fotografii. Szukaj wokoło. - Sad. Jesteśmy w sadzie. My dwaj. Pomiędzy drzewami widać, jak ziemia opada. Tam jest chyba wąwóz, a po drugiej stronie wznosi się wzgórze. Stoi tam dom wymurowany z czerwonej cegły. - Gówno! - zaklął Maciek. Wizja uleciała. - Coś nie tak? - zaniepokoiłem się. - Tak. Nie widziałeś zdjęcia. To znaczy, przypomniałeś sobie tylko to o żaglówce. Pokazywałem ci je w domu twojego dziadka. - Ale ja dokładnie widziałem ten sad... Objął mnie ramieniem. Uścisnął. Uspokoiłem się. - Ten dom, o którym mówisz, zbudowali na wiosnę. Dlatego jest jeszcze nie otynkowany. Po prostu ściągnąłeś sobie odpowiedni obrazek prosto z mojej pamięci. Hrabia Derek ostrzegał mnie... - Niemożliwe... - wykrztusiłem. Ale oczywiście wiedziałem, że ma rację. Puścił mnie i popatrzył pod nogi. - Żaglówka rozsypała się ze starości, gdy byłem w trzeciej klasie podstawówki. Zmienił temat. Postanowiłem wybadać go później. - Ale to była twoja łódź. Dlatego uważam, i niestety, będę się przy tym upierał, że wiesz więcej niż ja. Zamyślił się głęboko. - Żagle dopiero na końcu - zauważył. Przybrał marsową minę wilka morskiego i przez dłuższą chwilę wpatrywał się uważnie w różne elementy poszycia. Wreszcie uśmiechnął się promiennie. - Podobny do kutra rybackiego, ale ma trochę inny kształt. - To jest pełnomorski jacht. Popłyniemy nim w rejs przemytniczy do Ameryki Południowej! - OK. Ale daleko to nie popłynie. Może metr, może dwa, a potem na dno. - Zbadaj deski. Sam bym sobie lepiej poradził z tymi oględzinami! - To trzeba było mnie nie budzić. Popukał w burtę, wsłuchując się uważnie w wydawany przez nią dźwięk. Potem
uśmiechnął się złośliwie, tak jakby to, co usłyszał, potwierdzało jego najgorsze przeczucia. - Próchno - oświadczył wreszcie z dziwnie zadowoloną miną. - Możemy go trochę przesunąć? - Nie ma po co. Dawno przyrósł do gleby. Ale jeśli chcesz... Usunęliśmy kołki, które go przytrzymywały, i pchnęliśmy ze wszystkich sił. Ani drgnął. - Tylko udajesz, że pchasz - oświadczyłem Maćkowi. Nawet się nie obraził. - Tak go nie ruszymy - powiedział. - Trzeba zaatakować z rozpędu. Wzięliśmy rozbieg i walnęliśmy z całej siły. Rufa rozleciała się na kawałki. Wpadliśmy do ładowni, obijając się o jakieś drewniane i metalowe pozostałości wyposażenia. Stateczek zatrzeszczał i rozwalił się niemal na kawałki. Spomiędzy desek wypełzły stada robaczków. Wygrzebaliśmy się z rumowiska. - Nadal chcesz płynąć do Ameryki? - zapytał mój kumpel jadowicie. - Od przodu nie zniszczył się specjalnie - zauważyłem. - Tył się naprawi... Załata. Ziewnął i popatrzył na zegarek. - Piąta rano - oświadczył z zimnym spokojem. - Jeśli moja pomoc fachowca nie jest już ci potrzebna, to idę spać. I rzeczywiście poszedł. Wróciłem do domu i poczytałem sobie dwie godzinki. Potem znudziło mi się to zajęcie, więc wyszedłem na drogę zobaczyć, co tam słychać. Była pusta, ale w wilgotnym, porannym powietrzu niósł się jakiś znajomy zapach. Przez chwilę węszyłem, usiłując go zlokalizować, gdy niespodziewanie skojarzyłem sobie, co to jest. Rozejrzałem się i niemal natychmiast znalazłem piramidkę brązowych kulek. Podszedłem bliżej i, urwawszy sobie z uschłej choinki długi patyk, ostrożnie w tym pogrzebałem. - Dużo owsa - powiedziałem sam do siebie. - Tu nie rośnie owies. Trzeba go sprowadzać chyba aż ze Skanii. Ciekawe, ciekawe. To jednocześnie tłumaczyłoby, dlaczego tak niewiele tu koni. Ktoś usiłował podkraść się do mnie od tyłu. Szedł cicho, myślał, palant, że nie zauważę. Odwróciłem się gwałtownie. Sven Roslin na szpiegowskiej praktyce. - No hej - powiedziałem. - Hej. Co ty tu robisz? - Popatrzył na rozgarniętą kupkę nawozu. - Prowadzę badania naukowe z dziedziny wybiórczości pokarmowej zwierząt. A ty? - Ja prowadzę badania naukowe z dziedziny koprofagii wśród Słowian. Do jakich wniosków doszedłeś?
- To zgubił koń. - Zupełnie słusznie. - Macie tu w Bodø konie? - Och, nigdy nie było ich dużo, ale mamy kilka. Zaraz, niech się zastanowię... W tartaku są trzy. - Macie trak poruszany kieratem? - zainteresowałem się. Połowa wyrazów była oczywiście polska, toteż szpieg nie za bardzo zrozumiał, o co mi chodzi. - One nie pracują - powiedział po krótkim namyśle. - To bardzo stare zwierzęta. Były cztery, ale jeden z nich padł jakiś czas temu. Są na emeryturze. Dwa ogiery ma policja. Ale oni patrolują na nich tylko parki. Zaskoczył mnie. Myślałem, że konne patrole policyjne w parkach to wymysł typowo polski. Widać, pomyliłem się. Właściwie konie były optymalnym rozwiązaniem takiego problemu. Ciche, szybkie, wysokie - dzięki temu trudno byłoby ściągnąć z siodła policjanta, a na pewno trudniej niż z motoru. - A inne konie? - zapytałem. - W stadninie jest chyba osiem. Kilka sztuk mają prominenci, ale oni mieszkają na drugim końcu miasta. - Aha. To by pasowało. To zwierzę jest pewnie rasowe. Zobacz, jak był karmiony. Wskazałem gestem swoje znalezisko. Skrzywił się. - Daj spokój - poprosił. - Może prominenci zapuścili się aż tutaj albo policjanci przyjechali na inspekcję. - Nie wysilaj się. Jestem strażnikiem łowieckim. - I co z tego? - Można powiedzieć, że nic w tym lesie nie poruszy się bez mojej wiedzy. Uśmiechnął się z dumą. - Jeśli przyjechałeś tą drogą, to rzeczywiście mogłeś go zauważyć. Co to był za koń? - Dziwny. Nigdy takiego nie widziałem. Biały jak mleko. Nieskazitelnie biały. Trochę niepraktyczna barwa, zwłaszcza w tych lasach. Ale oto i on - dodał. Zza zakrętu wyjechał facet na koniu, ubrany z wyszukaną elegancją. Miał na sobie białą, płócienną kurtkę, białe spodnie z żaglowego płótna, buty do konnej jazdy. Był ciemnowłosy, o lekko śniadej cerze. Miał duże, ciemne oczy. Wyglądał na Gruzina. W jego twarzy było coś szlachetnego.
Patrzył na nas w zadumie. Otaksowawszy go długim spojrzeniem, skupiłem się teraz na wierzchowcu, którego dosiadał. Piękny, biały arab czystej krwi, o idealnych proporcjach. Był tak czysty, jak gdyby dopiero co wyszedł z pralni. Kopyta miał polerowane. Staliśmy tak przez chwilę, mierząc się wzrokiem z jeźdźcem, przy czym on wyraźnie nad nami górował. Milczał. Wreszcie skinął nam głową na pożegnanie i odjechał. - Wot te na - szepnąłem do siebie. - Myślę, że szukał ciebie - zauważył mój szpieg. - Odczepiłeś przecież wszystkie tabliczki do odmalowania. Gdy nie ma numeru ani wizytówki przy bramie, to trudno jest się połapać, który dom jest czyj. Zapomniałem o tym. - Ciekawe, kim on jest. - Ciekawe. Ale myślę, że wiem. Parę dni temu do Bodø przyjechał cyrk. - Wolne żarty. Wyobrażasz sobie tego człowieka w cyrku? - Może jego nie, ale za to pasuje mi ten jego koń. - Hmm... To prawdopodobne. Wróciłem do domu. Maciek wstał już i, pogwizdując nieśmiertelną „Serenadę” Schuberta, pracował nad kolejnymi drzwiami. Te miały być chyba wejściowe, bo obciągał je stalowym płaskownikiem. Minąłem go, pobiegłem na górę. Walizka, rewolwer, amunicja... Otworzyłem bębenek i powkładałem naboje na miejsca. Zatrzasnąłem. Odbezpieczyłem. Dobrze leżał w dłoni. Zabezpieczyłem i schowałem do kieszeni. Zszedłem na dół. - Co powiesz? - zapytał. - Co zdziałałeś, gdy sobie drzemałem? - Nic wielkiego. Chciałem dokonać wielkich czynów, ale otaczają mnie same miernoty, na których nie można polegać... Nie zdołałem opanować drżenia. - Czego się boisz? - Spojrzał na mnie zaniepokojony. Opowiedziałem mu o spotkaniu w lesie. - Może to książę Orłow przysłał własnych szpiegów - zasugerował. - Jeśli to cyrkowcy... Można powiedzieć: starzy znajomi. - A to po co? Kim on jest? Znasz go? Milczał. Gdyby ktoś chciał mnie śledzić, nie pokazywałby mi się przecież na oczy... - On lubi wszystko sprawdzić - powiedział wreszcie. - Chyba ci stolarka na mózg padła. Kim jest ten człowiek? - Raczej zrywanie się o świcie - zaprotestował z prostotą. - Mówiłeś, że koń był rasy arabskiej ?
Wieczne niedopowiedzenia. - Słuchaj! Dlaczego ty nigdy nie odpowiadasz na moje pytania? Popatrz mi w oczy i odpowiedz. Kim jest książę Orłow? - Księciem, oczywiście. - Tak. Wyobraź sobie, że tego akurat się domyśliłem, ale teraz poproszę o szczegóły. - Facet, lat czterdzieści, ciemne włosy, szlachetna, podłużna twarz, z wykształcenia filolog słowiański. Nawet trochę mówi po polsku. - Dzięki - mruknąłem. - Marzy mi się spotkanie z tym całym Derekiem. Taka szczera rozmowa w piwnicy. I ja jako śledczy. Uśmiechnął się szeroko. Szelmowsko. - Każdy ma swoje marzenia i niech się spełnią. A nie marzyła ci się czasem urocza dziewczyna, siedząca na białej klaczce? Mówiąc to, popatrzył przez okno w kuchni. Powędrowałem za jego spojrzeniem i rzeczywiście, na polance koło domu stał olśniewająco biały koń, a obok - dziewczyna. - Donnerwetter - powiedziałem cicho sam do siebie. - Nie musisz tak ściskać tej spluwy. Nie zabije cię - mruknął. Wyszedłem przed dom. Nie znikała, więc doszedłem do wniosku, że jednak jest prawdziwa. Mogła mieć jakieś osiemnaście lat. Nie była bardzo ładna, ale wyróżniała się z tłumu. Miała lekko wystające kości policzkowe i duże, ciemne oczy, w których można było się całkiem zagubić. - Ty jesteś Tomasz Nikitycz Paczenko? - zapytała po norwesku. - To zależy, kto pyta - odpowiedziałem ostrożnie. - Weź. - Podała mi cugle. Złapałem je lewą ręką. Były plecione z czerwonych sznurków i rzemieni. Kolejny przebłysk. Ściana wymurowana z pustaków, żłób ze starej beczki i cugle, wiszące na ścianie koło zgrzebła. Chyba z... Czeczenii? - Jestem Julie Ann Bołdyrew - przedstawiła się. - Miło mi poznać. Scena była tak nierzeczywista, że wydawało mi się, iż śnię. - Książę Sergiej prosił, żebym cię odwiedziła i sprawdziła, czy czegoś ci nie potrzeba. Odczytałem echo jej myśli. Obojętność... Sprężyłem się w sobie. - Nie, dziękuję za troskę, ale jakoś sobie radzę. Za to chętnie posłucham wszelkich informacji. Popatrzyła w zadumie na nieco sypiącą się ścianę domu, ale nic nie powiedziała.
- Lubisz konie - stwierdziła. - Dlaczego tak myślisz? - Moja klacz cię lubi, a ona zna się na ludziach. Chcesz się przejechać? Spojrzałem na swoje spodnie, potem na buty. Byłem brudny jak świnia. - Chyba najpierw musiałbym się przebrać. Uśmiechnęła się, a potem wyciągnęła rękę i dotknęła mojego ramienia. To był dziwny gest. Gest protekcji, gest usankcjonowania władzy, występujący często na egipskich malowidłach i reliefach. Nie rozumiałem, o co jej chodzi. - Nie obawiaj się - powiedziała. - To mogę ci ofiarować... Rosyjski nie był jej językiem ojczystym. Była taka dziwna. Jak gdyby na wpół obłąkana. W głowie miała chaos. Wsiadłem na konia. Ruszyłem stępa w stronę lasu. Gdy zawróciłem, Maciek stał koło niej. Wyglądali na starych znajomych. - Boisz się - rzekła, gdy oddałem jej cugle. - Lękasz się tego konia. Umiesz świetnie jeździć, ale nie na nim. Wydaje ci się, że w każdej chwili może się potłuc, jak gdyby był z porcelany. - Wyobrażam sobie jego wartość. - Koń, niezależnie od wartości, służy do tego, aby na nim jeździć, a nie do tego, aby trzymać go w pudełku wykładanym czerwonym aksamitem. To zwierzę, a nie klejnot. - Jak ona się nazywa? - zapytałem, wskazując dłonią klacz. - Tatiana - odpowiedział Maciek. - Ładnie. Czy książę Sergiej ma dla mnie jakieś polecenia? - Mam dla ciebie kartkę od niego. - Podała mi małą kopertę koloru kości słoniowej. - Co u niego słychać? - Starałem się podtrzymać rozmowę. - Pracuje. Ciężko pracuje. Ale pewnie zaprosi cię do siebie za jakiś czas. Jego zadanie dobiega już końca. Spojrzałem spode łba. - Wszystkich was uczą od małego, by zawsze odpowiadać wymijająco na pytania? -warknąłem. Milczała przez chwilę. - Tatiana chce cię poznać. Spojrzałem na klacz, a potem na nią. Pokręciła przecząco głową, zaprzeczając nie zadanemu pytaniu. - Prawdziwa Tatiana - powiedziała. - Kim ona jest?
- Nie powiem ci, bo straciłbyś połowę przyjemności. Dowiesz się we właściwym czasie. Wzruszyła ramionami, a potem z gracją wskoczyła na konia. - Do zobaczenia. - Uniosła dłoń w geście pożegnania. - Już odjeżdżasz? - Nie zmartwiło mnie to specjalnie. - Może wpadniesz chociaż napić się herbaty - zasugerował Maciek. Pokręciła z uśmiechem głową. Odjechała. Splunąłem na ziemię. - Ależ kretynka - powiedziałem po polsku. Nadszedł Sven. - Co się stało? - zapytał. - Zupełnie zmanierowana - wyjaśniłem. - Taka ładna, a taka... - Znam ją - mruknął Maciek. - Teraz nawet starała się być miła... - Poznasz moją siostrę, to ci przejdzie - wciął się szpieg. - Ingrid ma serce po właściwej stronie. O co wam poszło? - Z tego spotkania nie trzeba pisać raportu - ostudził go Maciek. - On wie. Aż mnie zatkało. I ty, Brutusie... - Powiedz mi, jeśli się kogoś spotyka i rozmawia z nim, to czy można być w stosunku do niego obojętnym? Chyba zawsze coś się odczuwa? Niechęć lub sympatię... - zapytałem szpiega. - Dlaczego? Nie można chyba, na przykład, robiąc zakupy... - Wybacz. To ja jestem nienormalny. - Dała ci kosza? Zaskoczył mnie. - Co za pomysł? - Wyglądasz, jakby spotkała cię przykrość. Norweski psychoanalityk za dychę... - Nigdy nie zrozumiesz mojej słowiańskiej duszy! - Chcesz odbitki? - Poklepał swój aparat. - Nie. Poszedł, a ja wróciłem do domu. Maciek narąbał drewek i przyszedł po chwili. Pokazałem mu kopertę. - Trochę niewymiarowa - zauważył. - Taki widocznie standard - odgryzłem się. - Za to listonoszka niczego sobie.
- A gdzie znaczek? - Opłatę pocztową uiścił zapewne nadawca. Powiedz mi jeszcze jedno. - Przeszyłem go wzrokiem. - Facet na koniu rano... Bo to był ogier, a dziewczyna przyjechała na klaczy. - Sądzę, że to był jej brat. Nie pamiętam, jak ma na imię, widziałem go kiedyś. Pasuje do opisu. Otworzyłem. Wyjąłem ze środka kartkę. Przeczytałem ją, a potem schowałem do kieszeni. - I co? - Nie wiem. Książę pisze, że przyśle po mnie samochód za kilka dni. Mam być jego gościem. - Ekstra. - Gówno. Nigdzie nie jadę. Spojrzał na mnie spokojnie. Westchnął cicho. - Książę jest bliskim współpracownikiem Dereka - powiedział. - Obawiam się, że nie masz wyboru... - Bo co mi zrobią? - Wzruszyłem ramionami. - To mi pachnie porwaniem. - Oj, daj spokój. Wyobrażasz sobie rosyjskiego arystokratę porywającego ludzi? - Oczywiście. Hrabia Dracula... - Dracula był chyba księciem. I to rumuńskim. - Nie pamiętam, nie będę się kłócił. Był Dracula, o zobacz, nawet tytuł się zgadza, byli i inni. Porywali ludzi, żeby wysysać z nich krew, mordować dla zaspokojenia żądz... - Hy? - Weź takiego Jusupowa. Książę, a wpadł na pomysł, żeby zabić Rasputina. I to dlaczego? Dla jakichś marnych celów politycznych. Po co jestem potrzebny Derekowi? -zapytałem. - I dlaczego właśnie ja? Ściągnął mnie tutaj... Po co? Dlaczego dopiero teraz? A właściwie to nawet jeszcze nie... Przecież miałem tu wylądować dopiero za jakiś czas. Może za miesiąc, a może i za rok... Milczał przez dłuższą chwilę, ale gdy się odezwał, mówił szczerze. - Derek to pragmatyk. Wszystko, co robi, jest zawsze podporządkowane jakimś jego celom. Ceni wygodę. Nie miał ochoty się tobą zajmować, więc siedziałeś cztery lata w tamtej parszywej norze. - Teraz też nie absorbuję go specjalnie... - Skoro cię tu ściągnął, to widocznie doszedł do wniosku, że będziesz potrzebny. A może i nie. Potem przysłał tu mnie, bo widocznie uznał, iż przyda ci się towarzystwo. Albo ma jakieś plany odnośnie nas obu. Teoretycznie miałem spędzić wakacje w Szwecji. Dopiero
po zejściu z promu dostałem bilet do Oslo i przez Trondheim do Bodø... - Zaproszenie do księcia jest poleceniem, którego nie mogę zignorować? - Tak mi się wydaje. - Znasz go dobrze? - Poznałem. Trzepnięty gość, ale w porządku. Tatiana, na cześć której nazwali tę wartą milion doków szkapę, to jego bratanica. - Jak sądzisz, po co jesteśmy tam potrzebni? - Ty jesteś. Zaproszenie było tylko dla ciebie. Patrzył w okno długą chwilę. - Jesteśmy niewolnikami - powiedział wreszcie cicho. - Oni decydują, my służymy... Ja w nadziei, że kiedyś pojadę do Kanady z wizą emigracyjną. Ty dlatego, że nie masz innego wyjścia. Tak czy inaczej, mają nas. Nasz kraj nie jest normalnym miejscem... I kupić można takich jak my bardzo tanio... Dla Dereka, który zarabia miliony rocznie, wydatek rzędu kilkudziesięciu dolarów miesięcznie to tyle, co splunąć. A twoje kursy nie były droższe. A ja... W ostatecznej rozgrywce się nie liczę. Tobie zafundował, mnie nie. Jestem poza zasięgiem jego planów. Jestem niewolnikiem, który okazał się zbędny. Jedyne, do czego się przydaję, to kilka prostych prac ciesielskich i stolarskich. Zaproszenie, bilet na prom, bilet na pociąg za koło podbiegunowe. Kilka banknotów. Taniej niż wynająć kogoś na miejscu. - Rozumiem. - Wydaje ci się, że rozumiesz. - Jego smutek był porażający. - Ja chcę walczyć. Tak jak moi przodkowie. Komuniści wymordowali połowę mojej rodziny. Zemsta jest dla mnie cnotą... A on uznał, że się nie nadaję. Ty się nadajesz, Pawcio się nadaje, a ja mam robić meble. Co mogłem mu na to odpowiedzieć? Poszedłem do swojego pokoju. Oba zwierzaki leżały na łóżku i bawiły się kamieniem. Przypomniało mi się, jak kiedyś w podstawówce miałem ciekawe hobby. Kolekcjonowałem kamienie. Zbierałem je na wałach, niedaleko szkoły. Wybierałem najładniejsze odłamki granitu, bazaltu oraz kolorowych piaskowców. Znosiłem je w kieszeniach do domu dziecka i wrzucałem do dużej puszki po duńskim mleku w proszku. Gdy się wypełniła, przesypywałem jej zawartość do szuflady. Gdy szuflada była pełna, wynosiłem je w kubełku do piwnicy i wsypywałem do dużej beczki z prasowanego papieru, w której kiedyś trzymali cement. Gdy wyjeżdżałem, beczka była prawie pełna. Nie wiem, co dyrektor zrobi, gdy ją w końcu odkryje. Była zbyt ciężka, aby ją wytoczyć, a żeby wyczerpać ją za pomocą kubła, trzeba by chyba zrobić ze sto kursów. Robota na cały tydzień. Zjedliśmy obiad. Pogoda, wspaniała rankiem, psuła się stopniowo coraz bardziej.
Zachmurzyło się, a morze pokryła ostra, krótka fala. - Chyba będziemy mieli następny nocny sztorm - zauważył Maciek. Siedział i malował wykonane rankiem drzwi lakierem wodoodpornym. Wyglądały na robotę profesjonalisty. Dysponując tylko wiertarką z kilkoma przystawkami, zrobił z nich istne dzieło sztuki. - Ładne - powiedziałem. - Bardzo ładne. - Mam tu dobre narzędzia... Znacznie lepsze niż w Polsce. Nawet w tej dziedzinie ustępujemy Zachodowi. Nawiasem mówiąc, trudno żeby było inaczej. - Klepnął wiertarkę dłonią. - Kosztowała ze sto dolarów. Czyli u nas musisz pracować sześć miesięcy tylko na nią... Taki drobny szczegół pokazuje, jak bardzo jesteśmy w tyle. Co porobimy teraz? Zmienił temat. - A pokoje na piętrze? - Właściwie już gotowe. Tyle tylko, że deski się kończą. - Wystarczy na regały w bibliotece? Zamyślił się. - Chyba nie za bardzo. Ile jest tych książek? - Niedużo. Coś ze dwieście. Ale pewnie z czasem przybędzie. - Zrobię ci regalik na jakieś pięćset. Myślę, że drewna, na upartego, wystarczy. - Zrób, co możesz. Przyjdzie dla mnie jakaś forsa na następny miesiąc, to dokupię desek i wszystko będzie. O, wiertarkę ci przy okazji kupię, to będziesz miał własną, jak wrócisz do domu... Zgrzyt piły tarczowej przerwał moją wypowiedź. Nie chciał. Duma mu nie pozwalała... Poczułem się głupio. Maciek niczego, za wyjątkiem nauki, nie odkładał do jutra. Pracował przez całe popołudnie. Regały wyszły niemal jak fabryczne. Sztorm tymczasem zbliżał się. Fale stały się większe, a niebo nad horyzontem pociemniało. Zaraz po kolacji położyłem się spać. Nie dość, że dzień zaczął się dla mnie bardzo wcześnie, to jeszcze pełen wrażeń. A to był dopiero początek... *** Maciej Wędrowycz zasiedział się tej nocy w bunkrze. Gdy wreszcie wyrobił dzienną normę
metrów
sześciennych
ziemi,
oczy
piekły
go
jak
diabli,
ale
czuł
się
usatysfakcjonowany. Na zewnątrz było okropnie nieprzyjemnie. Wiał silny wiatr i padał deszcz. Burza jednak przeszła bokiem. Popatrzył na zegarek. Dochodziła druga. Ziewnął
potężnie i ostrożnie wyjrzał zza rogu domu. Przypływ. Fale podchodziły aż do krawędzi urwiska. Na ich grzbietach tańczyła wielka kłoda, która od czasu do czasu pukała w ścianę. - Oj, niedobrze - powiedział. Morze zagłuszało wszystko do tego stopnia, że nie usłyszał własnego głosu. Wlazł przez okno do domu i wyciągnął z rupieciarni bosak oraz kawał liny. Wyszedł przez świeżo wprawione drzwi wejściowe. Stanął na skale. Kłoda walnęła w ścianę obok niego. Sztorm był wystarczająco potężny, aby podrzucić ją aż tak wysoko. To było niepokojące. Zaczepił pień bosakiem. Fala, cofając się, szarpnęła tak mocno, że Maciek znalazł się w wodzie. Zgubił przy okazji bosak. - I po co ja tu właziłem? - zapytał sam siebie. Zaraz jednak sobie przypomniał. Walcząc z żywiołem rękami i nogami, dopłynął do kłody. Obwiązał sterczący konar linką i spróbował popłynąć z belką na holu. Najpierw woda odciągnęła go do tyłu, a potem pień, popychany przez falę, ruszył do przodu. Dzielny potomek ukraińskich kozaków omal nie stracił głowy. W ostatniej chwili zrobił unik. - Nie choczesz, nie nada - mruknął. Gdy kłoda go mijała, wskoczył na wierzch jak na konia. Mało nie zleciał do wody, gdy uderzyła w skałę, ale utrzymał się. Wiosłując stopami, trochę ją skręcił, tak aby ustawiła się pod kątem do fali. Gdy nadeszła kolejna, omal nie zmiażdżyło mu nogi, ale udało mu się zepchnąć drzewo z pierwotnego kursu i wypłynął na spokojniejsze nieco wody zatoczki na lewo od domu. Niebawem znalazł się przy skarpie nad plażą. Zeskoczył z pnia. Pod nogami miał grunt, ale sypki żwir nie dawał wystarczającego oparcia, a ponadto w każdej chwili groziło rozgniecenie na miazgę. Z linką w zębach wdrapał się po skarpie do góry i przywiązał koniec sznura do drzewa. Wrócił do domu w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Nad piecem suszyła się koszula Tomka. Na twarz Maćka wypłynął straszliwy, szyderczy grymas. Najpierw użył jej jako ręcznika, a potem wytarł nią podłogę koło drzwi. Wreszcie, zadowolony z siebie, wyrzucił ją w ciemność i kipiel za drzwiami. Zemsta! Potem poszedł spać. Spał dobrze. Żadnych wyrzutów sumienia. Nie nastawił budzika. Przeczuwał, że rano obudzi go serdeczny przyjaciel i że będzie trzymał w ręce siekierę. Taki jest porządek wszechświata.
19 lipca, czwartek
Wstałem o ósmej rano. Wyszedłem przed dom. W nocy musiał być nielichy sztorm, bo pod drzwiami leżało sporo wodorostów, a ściana była zupełnie mokra. Skrzywiłem się. Nie lubiłem wilgoci. Wszedłem do kuchni, aby zdjąć ze sznura swoją wypraną wczoraj koszulę. Ku swojemu zaskoczeniu stwierdziłem, że jej nie ma. Łamałem sobie przez chwilę głowę nad tą zagadką, a potem zabrałem się za śniadanie. Odrzuciłem ambitny pomysł zrobienia jajecznicy z jajek w proszku, głównie dlatego, że nie lubiłem jajecznicy. Zamiast tego podgrzałem w garnku parówki z puszki. Były kretyńskie, długości najwyżej czterech centymetrów. To zabawne, ale w moim kraju w tym okresie parówki występowały tylko w jednym, standardowym rozmiarze. A do tego wyłącznie na kartki. W rondelku zagrzałem sos z pędami bambusa. Niebiański zapach wywabił mojego kumpla z łóżka i zniewolił go do zejścia na parter. Po drodze wdepnął do łazienki, gdzie się umył. Wreszcie wszedł do kuchni. Miał na sobie swoje ubranie, co osłabiło nieco moje podejrzenia. - No cześć - powiedziałem. - Nie widziałeś gdzieś mojej koszuli? - Koszuli? - zdziwił się. Jego zdziwienie było sztuczne, a ton wypowiedzi obojętnie niewinny. Czyli moje podejrzenia okazały się słuszne. - Wisiała tutaj. - Pokazałem palcem na sznur. - Może Gucio zjadł? - On nie jada łachów. A przynajmniej nigdy nie widziałem... - Ten mój pies jest w sumie bardzo głupi. Nie wiadomo, co mu do łba może strzelić. Ukrywał coś wyraźnie. Pewnie w nocy pociął ją na kawałki albo zrobił coś jeszcze gorszego. Postanowiłem zachować się kulturalnie i nie naciskać. Wcześniej czy później, i tak się wygada. Po śniadaniu zabraliśmy się za oczyszczanie lasu, to znaczy wycięliśmy dużą ilość uschłych choinek, dzięki czemu te, które jakoś jeszcze egzystowały, uzyskały nieco więcej światła i przestrzeni życiowej. Zgromadzone za domem mieliśmy pociąć przy najbliższej okazji. To męczące zajęcie zajęło nam ponad cztery godziny. Byłem tak wykończony, że straciłem nawet apetyt, toteż wymówiłem się od jedzenia obiadu i ruszyłem na rowerze do Bodø. Kupiłem gazetę, po czym pojechałem nową drogą do Geitvagan. Postanowiłem wpaść w odwiedziny do tej sympatycznej Ingrid. Zrobiłem jakieś trzy kilometry, gdy spotkałem Julie Ann. Siedziała na kamieniu, kilkadziesiąt metrów od szosy, i opalała się, a kłaczka skubała trawę kawałek dalej. Dziewczyna zauważyła mnie i pomachała mi ręką. Zawahałem się na chwilę, a potem zatrzymałem rower. Podszedłem. - Priwiet - powiedziała.
- Dzień dobry. Cóż porabia tak ładna dziewczyna jak ty na takim odludziu? zakpiłem. - Masz jeszcze do mnie żal za to wczorajsze - stwierdziła. - Wybacz mi, zachowałam się trochę sztywno i nieuprzejmie. - Każdemu co jego. Gwizdnęła przez zęby. Kłaczka podbiegła. - Przejechałeś się wczoraj tylko kawałek. Skorzystaj, proszę, z okazji i pojeździj jeszcze. Wiem, jaką ci to sprawia przyjemność. - Jesteś dziwna - wyrwało mi się. - To moja wada. Normy i zasady nie znaczą dla mnie wiele, dlatego książę Orłow niechętnie widzi mnie koło swojej posiadłości. Jestem zbyt zdziczała, aby... Zresztą chyba sam to rozumiesz. Któregoś dnia książę powiedział hrabiemu Derekowi, że chętnie widziałby mnie wreszcie zamężną i ustatkowaną. - Wybacz, nie jesteś zbyt młoda? - Mam osiemnaście lat. A hrabia Derek jest ode mnie akurat o tyle starszy, żeby mnie pociągać, nie narażając się przy tym na złośliwe komentarze, że uwodzi dziewczynę, która mogłaby być jego córką. - I co on na to? - Hrabia wygarnął mu prosto w twarz, że nie zniesie, aby ktoś próbował układać mu życie, a do tego powiedział, że potrzebuje domu, w którym może odpocząć po pracy, do którego może wracać jak do bezpiecznej przystani po swoich misjach, a nie dyskoteki z wiecznie niezadowoloną histeryczką wewnątrz. Zresztą powołał się na argument, że jestem jego kuzynką w trzecim stopniu pokrewieństwa. - To już nie przeszkadza. - Nie przeszkadza. Myślę, że gdy się ciebie bliżej pozna, to jesteś sympatyczny. - O! - wyraziłem swoje zaskoczenie. - Jesteś monarchistą? - A wyglądam? Skąd. Nie mam pojęcia o polityce. Wzruszyła ramionami. - Przywykłam, że nikt nie jest tym, za kogo się podaje. To wiedza, która gwarantuje przeżycie w tym świecie. Ty też się kiedyś tego nauczysz. A tak swoją drogą, to dobrze, że uważasz się za monarchistę. Czekają cię niespodzianki... raczej miłe. - Przecież nie jestem. Jakie niespodzianki? Nie odpowiedziała na pytanie. Chyba nie uwierzyła też w moje deklaracje.
Uśmiechnęła się lekko, jak gdyby z drwiną. - Rozumiem... Ująłem w dłoń plecione rzemyki i wskoczyłem na siodło. Pojechałem kawałek, może ze sto metrów, a potem skierowałem konia na szczyt następnego pagórka. Za nim ciągnęły się domki. Miasto wypuściło i w tę stronę długą mackę. Zawróciłem. - Dobrze jeździsz - pochwaliła i wyciągnęła dłoń po cugle. Z niechęcią zsiadłem z konia. - Do zobaczenia. Dzisiaj wyjeżdżam. - Do widzenia - odparłem, a gdy odjechała, szepnąłem cicho do siebie: - Mam nadzieję, że nieprędko. Jakim cudem w kilkanaście minut zdołałem nabrać do niej aż tak silnej niechęci? Z krzaków wylazł Sven. - Właśnie przechodziłem obok - wyjaśnił. Obłudnik, podglądacz, świnia i kapuś. - No hej. Co ciekawego widziałeś? - Niewiele. Uwodziłeś dziewczynę, a ona podrywała cię na konia. Wkurzyłem się. Jakim prawem się miesza? - Coś takiego? - Udałem zdziwienie. - I co napiszesz w raporcie? - Nic nie napiszę. Sądzisz, że ktokolwiek uwierzyłby, że przyjechała do ciebie dziewczyna na białym koniu? Chociaż może jednak napiszę. To znajomi Dereka. Tak samo obłąkani jak on. - To zupełnie prawdopodobne. - Takie rzeczy się tu nie zdarzają. Zazwyczaj. To cywilizowany kraj. - To dlaczego mnie się to przytrafia? - Gdyby ktokolwiek na świecie wiedział, co strzeli ci za pięć minut do głowy, moja praca stałaby się zbędna. Posadziłoby się jasnowidza i wystarczyłyby działania prewencyjne! A tak, co chwila przydarzają ci się jakieś przygody, rodem z sennych koszmarów. Brakuje już tylko agenta KGB, ostrzącego nóż o piaskowcowy krawężnik. Ale zapewne wkrótce się objawi. Złapałem się za głowę. - KGB! Skąd wiesz? W co wy mnie wrabiacie, Derek, Maciek i ty? Wystawiacie mnie czy co? Skoro uciekłem, to powinienem siedzieć jak mysz pod miotłą, a tymczasem, zdaje się, wie o mnie połowa Norwegii. Mam robić za przynętę na kogoś? Co tu jest grane? - Hrabia Derek nie byłby zadowolony, gdybym ci to teraz powiedział. Wyjaśnią ci to
w Nowoorłowie. - Gdzie? Westchnął. Sądząc po jego minie, sypnął się z jakąś tajemnicą. - Tak właściwie to dokąd jechałeś? - Chciałem po prostu zobaczyć, dokąd prowadzi ta droga. A potem spotkałem tę kicię. - Dzisiaj było jakby mniej ostro? - Przyjąłem jej przeprosiny. Wróciliśmy razem. Maciek z braku desek bawił się w przycinanie ściągniętych choinek do równej długości. - Zjesz obiad? - zapytał. - Chętnie. - Mam dla ciebie dwie wiadomości. Jedną dobrą, drugą złą. - Zacznij od złej. - Ten obiad trzeba dopiero zrobić. - A dobra? - Możesz go sam zrobić. Własnoręcznie. Cieszysz się? - Idź się powiesić z takimi wiadomościami - westchnąłem. - Coś nie tak? Nie słuchałem go. Poszedłem do siebie i uwaliłem się do łóżka. Zasnąłem niemal natychmiast. Obudził mnie po godzinie. - Obiad - powiedział. Zwlokłem się do kuchni. Wszedłem do środka i rozejrzałem się zdziwiony. Żadnego obiadu nie było. Usłyszałem zgrzyt zasuwki w drzwiach. - Co jest? - Dosięgła cię kara boża za lenistwo - powiedział mój kumpel mściwie. - Zrobisz obiad, to drzwi się otworzą. Nie wcześniej. To było bardzo sprytne. Wyszedłem przez okno i poszedłem na plażę. Tam miło spędziłem czas, odczepiając od spodni białe włoski, które zostały po porannej przejażdżce. Spodnie pachniały słodko koniem. Czułem napięcie mięśni. Ten zapach przyprawiał mnie o dziwne drżenie. Maciek znalazł mnie dość szybko. - Bardzo śmieszne - wycedził. - Wykorzystywanie siły niewolniczej jest nieopłacalne - powiedziałem spokojnie. Tak pisał już Karol Marks.
- To nie jest dla mnie żaden autorytet. - Nie znoszę przymusu. - Jesteś po prostu, Tomaszu, potwornie leniwy. - Coś podobnego? Jakoś nie zauważyłem. - Wiesz, co ci powiem? Zaczątek klęski tkwi w każdym człowieku, a moim zadaniem jest go usunąć. - Z mojego umysłu? - Tak. - Powiem ci mądre zdanie: „A wtedy przejrzysz, aby móc usunąć belkę z oka brata twego”. - To nie tak... Belka... - To nie jest to, o czym myślisz. To fragment jakiegoś starego apokryfu. Usuń źdźbło ze swojego oka, a potem będziesz mógł zabrać się za belkę tkwiącą w moim oku. - A jeśli ta belka tkwi w moim oku, a w twoim źdźbło? - Nie będę się upierał. Chciałem być grzeczny i dlatego zasugerowałem, że to ja jestem bardziej obciążony. - Cytat nie mówi o źdźble - zastanawiał się głośno. - Co było wcześniej? - Nie wiadomo. Ocalał tylko urywek. - Może w moim oku tkwi cały las, w twoim tylko belka? - Nie będę się sprzeczał. A teraz idź i przygotuj obiad. Przynieś mi go tutaj. Chcę ucztować pod gołym niebem. - Ty masz nie tylko belkę w oku, ale cały mózg z drewna! Nie upierałem się. Postanowiłem być sympatyczny i nawet pomogłem mu szykować jedzenie. Pewnie dlatego wyszło troszkę przesolone. Po obiedzie eksperymentowałem trochę w kuchni. Konkretnie zbudowałem szybkowar na bazie zakręcanej metalowej puszki po czymś. Maciek robił coś w rupieciarni, ja zmywałem, a eksperyment stał na piecu i podgrzewał się, a potem go rozerwało. Na szczęście mój kumpel akurat ciął coś piłą tarczową, więc tego nie usłyszał. Po południu poszedłem znowu na plażę. Wiatr był dość silny, ale do tego zdążyłem się już przyzwyczaić. Pogrzebałem w wodorostach i znalazłem kolejny ząb. Przyszedł Sven. Sam nie wiem, czy zachodził do mnie dlatego, że mu się nudziło, czy też chciał uzyskać jakieś informacje, warte tego, aby umieścić je w raporcie. - Co znalazłeś? - zapytał po powitaniu. - Ząb konia. Obejrzał. - Faktycznie, ząb konia - zgodził się. - Co w tym takiego nadzwyczajnego?
- Nic, pod warunkiem, że nie postawi się pytania, skąd się wziął. Macie tu, jak słusznie zauważyłeś chyba przedwczoraj, bardzo mało koni... - Przed wojną była tu mała kopalnia rudy, tam w głębi lasu. - Pokazał ręką nieokreślony kierunek. - Może powrzucali zdechłe konie do wody? - Nie, nie wydaje mi się. Popatrz, on jest dość świeży. Na pewno nie leży w wodzie od półwiecza. - W takim razie, nie mam pojęcia, skąd się wziął. Może przypłynął z daleka... Wrzuciłem ząb do niedużej kałuży. Poszedł od razu na dno. Schyliłem się i podniosłem go. - Nie mógł przypłynąć. Wzruszył ramionami. - Czy to aż takie istotne? - To budzi mój niepokój, ciekawość. Ciebie to nie dziwi. Odrzucasz od siebie problemy, których nie można tak łatwo wyjaśnić. - Idź do rybaków do Bodø albo do Geitvagan i po prostu zapytaj ich o to. Myślę, że będą wiedzieli. Albo to wcale nie są końskie zęby. Może bydlęce. - A widziałeś tu krowę? - Nie ma ich dużo, ale kilka jest. Zamyśliłem się. Tak na dobrą sprawę, nigdy nie zaglądałem krowie do pyska. Może faktycznie był to krowi ząb. - Mam prośbę. - Co tylko zechcesz. Postanowiłem udać, że nie zrozumiałem retorycznego sensu jego odpowiedzi. - Co zechcę? - ucieszyłem się. - Niech no wyliczę. Parsknął śmiechem. - W granicach rozsądku - zaznaczył. - Wobec tego ograniczenia poproszę jedynie o to, abyś zapytał swojego ojca, czyj to ząb. - Żaden problem. Jutro będziesz wiedział. Pożegnaliśmy się. Poszedłem do domu. Maciek skończył pracę na dziś i siedział sobie na ławie w kuchni. Był zmęczony, ale chyba zadowolony. Nie miałem siły nawiązywać rozmowy. Zajrzałem do biblioteki. Przyjaciel zrobił regały, więc zacząłem rozkładać na nich książki. Szło mi to dość szybko, zanim nie znalazłem przywiezionego przez niego tomiku opowiadań Gajdara. Przeczytałem sobie kilka: o podłych białogwardzistach, którzy podpalili
las wokoło fabryki, i o kułakach, który zamordowali przewodniczącego kołchozu. Mało się nie popłakałem ze śmiechu... Po kolacji wcześnie położyłem się spać. Przyśniły mi się jakieś koszmary. Konie białe jak mleko tańczyły po stosach nieboszczyków, a krew chlustała im spod kopyt i przylepiała się do sierści. Wreszcie stały się zupełnie różowe i nastąpiła metamorfoza. Zatraciły swoje realistyczne kształty, stając się kucykami z kreskówki. Jeden z nich przypominał z wyrazu pyska Julie Ann. *** - Narkotyk? - zdziwił się Semen. Szaman kiwnął głową i pokazał mu fiolkę pełną pokruszonego, zaschniętego paskudztwa. - Astralna wędrówka. Natychmiast, na wiele godzin. Ci różni nawiedzeńcy z towarzystw psychotronicznych i okultystycznych daliby lepszy grosz za taką możliwość. Oczywiście, można to wszystko wyjaśnić inaczej. Mózg człowieka odbiera fale radiowe, ale nie jest w stanie ich przetworzyć. Wysyła także promieniowanie elektromagnetyczne, jednak słabe i rozproszone, aparatura może je zarejestrować, ale są problemy z odcyfrowaniem. Ten środek uaktywnia zmysł radiowy w mózgu. Wtedy można odbierać fale innych ludzi, jeśli nadane są na podobnym paśmie. Rzecz jasna, nie jest to przekaz dosłowny, ale garść obrazów, które możesz nazwać indiańskimi wizjami. Tamtej nocy stałem na skale, a wokoło mnie latały białe gołębie. Czułem, że ktoś stał niedaleko mnie. - Jak się to otrzymuje? - Na starym łajnie reniferów pojawiają się pleśnie. Trzeba zmieszać je z dwunastoma rodzajami specjalnie przygotowanych ziół i grzybów. W jednym przypadku na dziesięć udaje się dobrze dobrać proporcje. - Chciałbym spróbować. Szaman uśmiechnął się. - To bardziej przyda się tej, którą uważasz za swoją córkę.
20 lipca, piątek. Bodø - Geitvagan Obudziłem się o siódmej rano. Umyłem się w misce, ubrałem i zszedłem na parter, gdzie Maciek stukał w coś młotkiem. Sądziłem, że stuka w kuchni, i tam też zajrzałem, ale
jak się okazało, nie zgadłem. Mój przyjaciel stał za oknem i przybijał zawias do okiennicy. - Cześć - zagadnąłem. - Cześć - odpowiedział niewyraźnie, bo trzymał w ustach kilka gwoździ. - Ładne zęby - zauważyłem. - Po co nam okiennice? - Och, przydadzą się, a poza tym, jak znowu cię zamknę, to nie wyleziesz tak łatwo jak poprzednio. - Po śniadaniu idę na wycieczkę. Będziesz mi towarzyszyć? - Nie mam jakoś ochoty. Dokąd? - Do Geitvagan. Pójdę skałami. - To dość daleko. - Lekarz zalecił mi długie spacery. - Spacery pomagają na główkę? Gdybym wiedział, to już dawno popsułbym ci rower. Oczywiście, dla twojego dobra. Bywały takie ranki, kiedy go nie znosiłem. - Mam zamiar przejść przez field, a potem pójdę usypiskami wzdłuż morza, wśród tych kamieni wielkości domów. - Co wykuć ci na nagrobku, jeśli coś takiego cię przywali? - Wykuj, co zechcesz. - W takim razie cytat z jakiegoś ładnego wiersza. - Nie lubię poezji. - Wykuję ci cytat z twojego własnego utworu. Może i nie lubisz, ale przecież trochę tego kiedyś napisałeś. - Ja pisałem wiersze? - Takie tam, nieudolne próby. I tak nikt tego nie pamięta... Zamknął oczy i zaczął recytować w natchnieniu: Na takie dictum Stiepan się zawinął, po drodze glinie portfel z torby zwinął i porwawszy kufel z barowego stołka, strzaskał go na łbie komuny pachołka! Usiłowałem sobie przypomnieć, ale nic z tego nie wyszło. - No wiesz? - zaprotestowałem. - Coś takiego wykułbyś mi na nagrobku? - Pasowałoby.
- Tobie tak, ale ja wolałbym jakieś strofy bardziej wzniosłe i... - Rozumiem. A pamiętasz taki swój utwór: Krwią świeżą się zachłyśniemy. Zwłoki w kanale skisły, na gruzach sztandar nasz zatkniemy?. - Ja to napisałem? - A któżby inny? - Nie pamiętam. Na nagrobek też się nie nadaje. W ciemności nocy zagajnik druidów... - Nie! Kiedy to miałem niby napisać? Wtedy, gdy się spotkaliśmy? Westchnął. - Byłem dumny, że mam kumpla poetę - powiedział. - Szkoda, że nie pamiętasz. A to: Nie wrócę nigdy do swego kraju, nie ujrzę swego domu. Bolesne są na sercu blizny, pogrzebać mnie nie będzie komu? Ten utwór poznałem od razu. - Skąd to znasz? - Napisałeś na dniach ołówkiem na stole w bibliotece, i to akurat świeżo po jego oczyszczeniu i wypolerowaniu. - Nie złość się, ale to też się nie nadaje. Czas się wypełnił, lecz mam świadomość, że nie czas, by wygasł mój ród. Koła pociągu stukają wiadomość: Na wschód, na wschód, na wschód... - Ładne. To też ja?
- Na ścianie mojej komórki na Starym Majdanie. - Oj, nie ubyło ci jej. - Zamknij oczy i przypomnij sobie. Zamknąłem oczy. Znowu znalazłem się w sadzie. Odwróciłem się powoli i zobaczyłem budynek wymurowany ze starych pustaków. Usłyszałem jęk Maćka. Był bardzo blady. - Idź w cholerę. Mózg mi chcesz ugotować? - jęknął. - Co się stało? - Grzebiesz mi w głowie! - No to gadaj - warknąłem. - Wszystko, co wiesz. Skoro jesteś moim kumplem, powinieneś mi powiedzieć. Dlaczego jestem telepatą? Kim ja jestem? - Jesteś Tomasz Paczenko. A telepatia? Cóż. Wszyscy byliście trochę tego. - Pokręcił palcem, jakby wkręcał śrubkę w skroń. - Genetyka pomerdana na wylot. Zresztą co się dziwić. Kiedyś, gdy będziesz sławnym poetą, wydłubię ten kawałek ze ściany i opchnę kolekcjonerom za ciężkie pieniądze. Żurawie skrzydła nad głową łopocą, a ja granicę sforsowałem nocą. Strzał chybił, więc jednak wydarzył się cud. Fale, pluskając, niosą wiadomość: Na wschód, na wschód, na wschód... Znowu uciekał. Zmieniał temat... - Zgoda. To mi wykujesz. - Tylko tego brakowało. Jeszcze się tu zapłacze jakiś nasz i przeczyta. I co wtedy? Dzieci w szkołach będą się uczyły o nieznanym bohaterze, który przepłynął Bug, pytanie tylko, w którą stronę, i jeszcze do niego strzelali. - Skąd ta pewność, że chodzi o Bug? Z wiersza to nie wynika. - Ten chybiony strzał i pluskające fale pasują jak ulał do naszej wschodniej granicy. Zresztą napisałeś to na przystanku w Mirczu. Cegłą na asfalcie, jeśli mnie pamięć nie myli. - Ale tu nikt do mnie nie będzie strzelał. Żadne nagrobki nie będą mi potrzebne. Chyba że ci agenci KGB, o których bredził Sven... Maciek uśmiechnął się lekko. - Nie martw się. Weź ze sobą spluwę i idź. A oni pewnie nigdy się nie pojawią.
Wytropili cię w Polsce, ale tu nie mają takich możliwości. - Nie powiesz mi? Westchnął. Wyglądało na to, że mówi szczerze. - Nie mogę. Przynajmniej dopóki hrabia nie zmieni rozkazu. Już i tak wiesz za dużo. Musisz badać swoją pamięć. Tam znajdziesz odpowiedź na wszystkie pytania. - Znałem księcia Orłowa? - Znałeś Dereka. Na prawie wszystkie pytania. Zjadłszy śniadanie, wyszedłem. Miałem ze sobą plecak, zwój linki alpinistycznej, młotek geologiczny oraz butelkę wody. Wdrapałem się najpierw na field i zajrzałem do obozowiska Svena. Ku swojemu zaskoczeniu stwierdziłem, że nie ma go. W ogóle tego dnia nie przyszedł. Troszkę mnie to zdziwiło. Nagle poczułem się mniej pewnie, tak jak gdyby zabrakło mi anioła stróża... Przeciąłem skalisty taras. Znalazłem następny wąwóz, schodzący do morza. Wąwóz to może za dużo powiedziane. Była to po prostu szczelina w skale, szeroka na dwa do trzech metrów, która przecinała field i opadała dziesięć lub dwanaście metrów w dół, gdzie wśród kamieni buszowało morze. Straciłem trochę czasu, aby obejść ją lasem, po czym wróciłem na skały i ruszyłem dziarskim krokiem naprzód. Szedłem po koronie klifu, po płaskiej powierzchni skały, nachylonej lekko w stronę lasu, który w zależności od rodzaju gleby oddalony był od krawędzi urwiska to o pięćdziesiąt, to o dwieście metrów. W skale pojawiło się więcej szczelin, szerszych i węższych. Niektóre musiałem obchodzić, nad innymi wystarczyło dać duży krok, co nie należało do przyjemności, bo wprawdzie były wąskie, ale za to potwornie głębokie. Krajobraz zmieniał się stopniowo. Dotarłem do prawdziwego rumowiska wielkich, skalnych bloków, nachylonych pod dziwacznymi kątami. Klif gubił się, zamieniał w usypiska pozornie luźno leżących na sobie głazów, schodzące aż do wody. Miejscami tworzyły istny labirynt. Nie spieszyło mi się. Zapędzałem się dzikimi ścieżkami aż nad wodę, potem wdrapywałem się mozolnie na górę. Wreszcie zmęczyłem się. Musiałem zrobić chyba ze cztery kilometry z ośmiu dzielących mnie od celu wędrówki, gdy usiadłem, aby trochę odpocząć. Niespodziewanie w nozdrza uderzył mnie zapach dymu z ogniska, który widocznie nadleciał razem z wiatrem. W pierwszej chwili, nie wiedzieć czemu, pomyślałem sobie o bandzie satanistów wędzących jakąś ofiarę, ale zaraz odrzuciłem te bezsensowne myśli. Przeszedłem jeszcze kawałek i stanąłem nad rozległą doliną. Wyglądała jak wyschnięty fiord, zasypany odłamkami skał, z których największe miały po pięć metrów wysokości. Ekstremalny krajobraz. Brrr. Wydobyłem z plecaka Maćkową lornetkę. Jacyś
ludzie siedzieli nad wodą. Ognisko palili naprawdę spore. Na wodzie kołysał się nieduży jachcik oraz dwie mniejsze żaglówki. Przyjrzałem się teraz dla odmiany siedzącym. Ubrani byli jak strachy na wróble, a wokoło zauważyłem dużą ilość pustych puszek po piwie. - Nieodpowiednie towarzystwo - powiedziałem sam do siebie, potem zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób można by ich było ominąć. W przeciwległej do mnie ścianie wąwozu znajdował się kamienisty żleb. Doszedłem do wniosku, że jest to chyba jedyna droga. Po dnie mogłem się przemknąć niepostrzeżenie. Lub prawie niepostrzeżenie. Popatrzyłem jeszcze raz w stronę wesołej gromadki i zauważyłem coś, na co wcześniej nie zwróciłem uwagi. Niedaleko od ognia w kierunku wnętrza lądu rosło drzewo. Rosło, to może zbyt eufemistyczne określenie. Sterczał tam z ziemi biały konar, na górze rozczapierzony jak ręka kościotrupa. Problem polegał na tym, że do słupa ktoś stał przywiązany. Podregulowałem nieco ostrość i ku swojemu zdumieniu poznałem pannę Ingrid Roslin. Przeliczyłem porywaczy. Było ich dziewięciu. Ciut-ciut za dużo. Gdyby było ich o ośmiu mniej... Zakląłem. Raz jeszcze zlustrowałem gromadkę. Lęk i złość uderzyły mnie jednocześnie. Wiedziałem, że muszę... To była chwila, w której z przerażającą jasnością uświadomiłem sobie, że jestem mężczyzną i że to nakłada na mnie obowiązek ratowania dziewczyny. Czułem chłód w żołądku. Straszliwe przeczucie zagłady. Zabiją mnie, a w każdym razie wyślą do szpitala, gdy tylko pojawię się między nimi. Z drugiej strony, jeśli pojawię się sam, może odczytają to jako akt odwagi i się cofną? Wątpliwe... Przełknąłem ślinę. Popatrzyłem w zadumie na niebo. Dlaczego gadałem z Maćkiem o nagrobkach? Takie ględzenie przynosi pecha... Leżałem na kamieniu, ale wiedziałem, że muszę wstać i iść. Zaraz, zanim strach opanuje mnie do końca. Rozpaczliwie szukałem w myślach jakiegoś fortelu. Podkraść się blisko, to akurat było możliwe. Wyjrzeć zza głazów. Popatrzeć na nich chwilę, przetoczyć głową tak, aby zobaczyć ich wszystkich. Rzucą się w moim kierunku, wtedy zwieję. Ale będą wiedzieli, że ktoś ich widział, i nie zrobią krzywdy Ingrid... Kiepski plan, ale nie miałem lepszego. Zamknąłem oczy. Z głębin pamięci wypłynęło zdarzenie sprzed zaledwie kilkunastu dni. Kobieta. Muśnięcie pachnących jaśminem włosów na policzku. Szept: - Powodzenia, źrebaczku. Nie daj się zabić tym ścierwom. Wstrząsnąłem głową. Nadal się bałem, ale strach był inny. Nie obezwładniał, zdołałem go opanować. Zlezienie na dno wąwozu nie było trudne. Potem, czołgając się pomiędzy załomami skały, zacząłem się zbliżać do ich obozowiska. Podpełzłem tak blisko, że prawie dotykałem pnia tego drzewa. Chłopaczkowie byli już nieźle wstawieni i kurzyli skręty
z marihuany. Wiatr niósł w moją stronę zapach palonych konopi. Skąd, u licha, go znałem?! Młodzi Niemcy. Znowu rozumiałem niemiecki. Dziwne... Zwłaszcza że porozumiewali się dość rynsztokowym słownictwem. Leżałem płasko pomiędzy kamieniami. Mogłem wyciągnąć dłoń i dotknąć twardej, opalonej łydki Ingrid. Widziałem delikatne drżenie jej pęcin... to znaczy ścięgien Achillesa. W miarę jak zawartość kolejnych puszek piwa znikała w ich gardłach, nastrój niewymuszonej wesołości pogłębiał się. Wymieniali się skrętem, potem przyszła kolej na następnego. Nie wiedziałem, jak działa marihuana. Pobudzi ich do jakichś szaleństw, czy przeciwnie - powali na ziemię? Będą biegać nago pomiędzy kamieniami, czy legną, by przeżywać swoje wizje? Ich ruchy stały się chaotyczne i nieskoordynowane. Spostrzegłem na spodniach jednego mokrą plamę. Zeszczał się w gacie, co wywołało powszechny atak wesołości. Wreszcie po jakiejś godzinie posnęli prawie wszyscy, za wyjątkiem jakiegoś przewidującego idioty, który utrzymywał, że nie należy spać, bo tubylcy mogą znienacka napaść. Siedział, kiwając się przy wygasłym ogniu. Przeliczyłem wzrokiem puste puszki. Wypili po litrze z kawałkiem piwa na łebka. To było niewiele. Może skręty pogłębią efekt? Trzeba było działać. Podniosłem się i podkradłem od tyłu do siedzącego. Na ziemi leżał nieduży otoczak, dobrze mieszczący się w dłoni. Był przyjemnie gładki i ciepły, słońce go nagrzało... Wziąłem zamach. Celowałem w potylicę. I trafiłem. Nie przejmowałem się specjalnie możliwością, że mogę łobuza zabić. Im mniej takich jak on na świecie, tym lepiej. Chlapnął na ziemię jak worek ze zbożem. Podszedłem do Ingrid. Była przytomna. Zerwałem plaster, którym zaklejono jej usta. Nie miałem przy sobie noża, ale na szczęście na ziemi poniewierały się kawałki stłuczonych butelek. Przeciąłem kilka sznurków i stanąłem przed następnym problemem. Ręce Ingrid skuto kajdankami. Skuto z tyłu, po drugiej stronie pnia. - Który ma klucz? - zapytałem szeptem. - Tamten - odszepnęła, wskazując ruchem głowy. Leżał w samym środku. Bałem się, że jeśli wejdę pomiędzy nich, któryś może się obudzić. Wolałem nie ryzykować. Zamiast tego wyjąłem jej z włosów spinkę. Rozgiąłem drut i zacząłem dłubać w zamku kajdanek. Widziałem kiedyś na filmie, jak się takie coś otwiera. Wówczas wydawało mi się to łatwym do powtórzenia, ale teraz, ku swojemu rozczarowaniu, stwierdziłem, że jakoś mi to nie idzie. Zniechęcony, podniosłem z ziemi leżącą nieopodal siekierę. Uderzyłem w łańcuch z całej siły. Było to o tyle ryzykowne, że mogłem niechcący odrąbać Ingrid rękę, ale udało mi się trafić bezbłędnie. Mało jej nie połamałem nadgarstków.
Jeden z porywaczy usiadł i, ziewając, zaczął się rozglądać. Uderzyłem raz jeszcze z całej siły. Hartowana stal jest krucha. Dziewczyna szarpnęła tylko raz i była wolna. Wróg patrzył na mnie półprzytomnie, jakby usiłując stwierdzić, czy jestem prawdziwy. Nie pozwoliłem mu się zastanawiać. Przyskoczyłem i przyłożyłem mu obuchem w mordę. Tym razem niestety trochę się powstrzymałem, żeby nie zrobić krzywdy, na skutek czego wypluł dużą ilość zębów, a dopiero potem zawył jak syrena. Obejrzałem się. Ingrid uciekała w stronę żlebu, o którym pomyślałem, obserwując dolinkę. Poczułem przez chwilę dziwne rozczarowanie, że mnie zostawiła, ale zaraz pobudziła się reszta bandy, więc nie miałem czasu o tym myśleć. Wydałem z siebie dziki skowyt i rzuciłem się do ucieczki. Jeden stanął przede mną, ale byłem właśnie w stanie totalnego amoku, więc źle się to skończyło. Drogę zastąpił mi Niemiec, Szwab, szkop, Krzyżak, kat mojego narodu, więc moja polska dusza poderwała trzonek siekiery do ciosu, a ukraińska krew, nieważne, ile jej było, włożyła w cios odpowiednio dużo siły i skierowała uderzenie w nader istotny punkt, niezbędny do przedłużania gatunku. Mierzyłem nisko, podczas gdy ręce przeciwnika poderwały się, by sparować cios na korpus. Spudłowałem, dostał w udo. Wykonał niemal salto w powietrzu, waląc łbem o kamienie. Nie wydał żadnego dźwięku, chyba stracił przytomność. Miałem nadzieję, że zrobił sobie dodatkowo jakąś krzywdę. Odsądziłem się od prześladowców dość daleko, głównie z tego powodu, że miałem buty, podczas gdy oni biegli na bosaka i niezbyt trzymali się na nogach. Nagle potknąłem się i wywaliłem jak długi. Dziękowałem Bogu, że byli aż tak naćpani. Gdy dopadłem żlebu, Ingrid wspięła się już dość wysoko. Wdarłem się do góry po prawie pionowej stromiźnie i popchnąłem dziewczynę, pomagając jej pokonać ostatni odcinek. Na górze było już płasko. Właśnie usiłowałem się tam wywindować, a ona podawała mi rękę, gdy poczułem, że ktoś złapał mnie za stopę. Wyprowadziłem drugą nogą silny kopniak, uścisk zwiotczał, po czym kopnięty stoczył się na dół. Znalazłszy się na górze, popatrzyłem za siebie. Łobuz siedział na ziemi i trzymał się ręką za nos, a spomiędzy palców ciekła mu czerwona jucha. Będzie żył. Miałem inne problemy, bowiem żlebem wspinali się dwaj następni. Złapałem spory kamień leżący na krawędzi i spuściłem im na łby. Wolałem szybko się wycofać. Popatrzyłem za Ingrid, odsądziła się już dość daleko, ale czekała na mnie, przynaglając mnie gestami. Pobiegłem w jej kierunku. Byliśmy na fieldzie, podobnym do tego, który przebyłem na początku swojej wędrówki. Chłopaczkowie wdrapali się już na górę i kontynuowali pościg. Dogoniłem ją. - Umiesz pływać? - zapytała.
- Tak! Zakręciliśmy w stronę urwiska. Las podchodził tu dość blisko morza, ale nawet jej do głowy nie przyszło, żeby tam się schronić. Może i miała rację, bo nie należał w tym miejscu do gęstych, a oni dysponowali sporą przewagą liczebną. Dobiegliśmy do krawędzi urwiska. Sądziłem, że zna tu jakąś ścieżkę nad wodę, marzyła mi się nawet motorówka przywiązana tam na dole. Tymczasem zobaczyłem pionową skałę. - A umiesz fruwać? - zapytała z uśmiechem. - Nie! - Najwyższy czas się nauczyć - powiedziała spokojnie, a potem złapała mnie za rękę i szarpnęła z całej siły. Lot w dół był po prostu upojny, tyle tylko, że trwał przerażająco długo. Ód wody dzieliło nas co najmniej pięć - sześć metrów. Uderzenie zamroczyło mnie na chwilę. Nigdy w życiu nie skakałem z takiej wysokości. Na szczęście u stóp skały było głęboko. Wbiło nas, a potem woda wypchnęła na górę. - Do licha! - jęknąłem. - To nieładnie tak kogoś zwalać w przepaść. - Sam nigdy byś nie skoczył. - W jej głosie nie było emocji. Tylko spokój. Skowyt, który dobiegł nas z góry, pozwolił się domyślić, że prześladowcy są już nad nami. I rzeczywiście, po chwili woda zakotłowała się od głazów, które zwalali nam na głowę, najwyraźniej w morderczych intencjach. Płynąc pieskiem, ominęliśmy cypel. - Umiesz nurkować? - zapytała. - Tak. Głęboko? - Tu jest grota. Wejście jest zalane. Dasz radę? - A co mam... - chciałem powiedzieć: „A co innego mi pozostaje”, ale zdanie było zbyt trudne. - Spróbuję. Wlot był może dwadzieścia centymetrów pod powierzchnią. Cofająca się fala odsłaniała go chwilami. W jaskini panowała ciemność, powietrze było świeże. Usłyszałem w ciemnościach, jak dziewczyna kokosi się na kamieniach. - Gdzieś tu miałam słoik z zapałkami i świecę - odezwała się. - Nie mogę znaleźć... - Nic nie szkodzi - odparłem. - Możemy siedzieć po ciemku. - Wybacz, nie podziękowałam i jeszcze... - Ależ nic nie szkodzi. To był mój obowiązek. - Trochę mną to wstrząsnęło. Czy Polacy często rozbijają śpiącym głowy i walą siekierą po twarzach? W sumie do tej pory było mi to obojętne. Dopiero teraz, gdy emocje odrobinę opadły, poczułem
się
głupio.
Dotąd
działałem
całkowicie
bezrefleksyjnie,
jak
automat
zaprogramowany na wykonanie zadania za wszelką cenę. Ale po chwili zażenowanie mi przeszło. Nie miałem innego wyjścia. - Polak nie powinien robić takich rzeczy - zgodziłem się. - Było ich zbyt wielu, abym mógł stosować czyste metody walki. - Jesteś dziwnym człowiekiem - powiedziała. - Cieszę się, że byłeś po mojej stronie. Mój atak szału bojowego przeraził ją widocznie. Nie dziwiłem się specjalnie. Ja sam byłem zaskoczony własnymi reakcjami. - Przepraszam - szepnąłem. - Wpadłem w furię. Takich jak oni powinno się rozstrzeliwać i zakopywać głęboko w ziemi. Takie było moje osobiste zdanie, jednak wolałem się nie wypowiadać. Zrobiłem na niej wystarczająco złe wrażenie. Swoją drogą, poczułem jakby rozczarowanie. Spodziewałem się odrobiny wdzięczności za ratunek. Ale oczywiście przeliczyłem się. Ratujący bardziej wiąże swoje myśli z osobą ratowaną niż uratowany ze swoim wybawcą, mimo to chłód tej dziewczyny wydał mi się obezwładniający. - Co robimy? - zapytałem. - Teraz? Nic. Jesteśmy w oblężeniu. - Może już sobie poszli. Pójdę sprawdzić. - Nie zgrywaj się na takiego bohatera. Wkurzyłem się. Ja się zgrywałem? Wariatka! Kto wie, co mogli jej zrobić... Nie wytrzymałem narastającego napięcia. Ogarnęła mnie wściekłość. - Do zobaczenia - powiedziałem. - Może ktoś, kto się będzie zgrywał, wyciągnie cię stąd! Wskoczyłem do wody i wypłynąłem z groty. Wdrapałem się na usypisko głazów i rozejrzałem uważnie. Jacht wyszedł na morze. Znajdował się w odległości około pół kilometra i szybko oddalał od lądu, wykorzystując sprzyjający wiatr. Znalazłem wąską ścieżkę, oznaczoną plamkami olejnej farby, wspinającą się zakosami ku szczytowi urwiska. Na górze, między kamieniami, znalazłem siekierę. Widocznie, uciekając, dopiero tu ją porzuciłem. Byłem już blisko krawędzi lasu, gdy usłyszałem wystrzał z dubeltówki. Troszkę się wystraszyłem, pomyślałem, że ktoś strzela do mnie, ale potem przypomniałem sobie sentencję: „Jeśli słyszysz oddany do ciebie strzał, to znaczy, że jeszcze żyjesz, bowiem kula jest szybsza niż odgłos” - te słowa telepały mi się w mózgu, choć nie miałem pojęcia, kto je wypowiedział. Ale jak się okazało, strzelał Sven.
Ucieszyłem się. - Tutaj! - krzyknąłem Nagle zatrzymałem się, zaskoczony. Przypomniałem sobie! To były słowa hrabiego Dereka! Usiłowałem się skoncentrować i może przypomniałbym sobie jeszcze coś, ale Sven mi nie dał. - No hej - zagadnął. - Co tu się działo? Słyszałem z daleka jakieś wrzaski. - Patrzył podejrzliwie na mokre ciuchy. - Chcesz siekierę? - Podałem mu trzymane w ręce narzędzie. - Skąd masz? - zdziwił się. - Leżała tu, między kamieniami. Pomyślałem, że niepotrzebnie się marnuje. Za ciężka, żeby mi się chciało wlec ją taki kawał. - Nie wierz mu - powiedziała Ingrid. Nadeszła cicho i musiała już dobrą chwilę stać za mną. - Co tu się naprawdę stało? - zapytał, patrząc na jej nadgarstki. Nadal wisiały na nich obręcze kajdanek. Chyba przez chwilę podejrzewał mnie. Opowiedziała. Z detalami. Podkreślała szczególnie moje bohaterstwo, zimną krew i opanowanie. Widać było, że żałuje szczerze tego, co powiedziała w grocie. Jej brat był wstrząśnięty. - Załatwię to - rzekł wreszcie. - Złapią gnojków i powieszą. - Powieszą? - ucieszyłem się. - Może nie powieszą, ale jeśli to Niemcy, to wstemplują im odpowiednie pieczątki i nigdy w życiu nie będą mogli się pojawić na terenie żadnego państwa skandynawskiego. - Trochę mało. - Posterunkowy Lunden to mój dobry kumpel. Przy aresztowaniu oberwą od policjantów w koniecznej obronie własnej. Poczułem się przez sekundę, jak gdybym wrócił do Polski. Poszliśmy przez las do starej drogi. Geitvagan leżało bliżej, niż mi się wydawało. Na miejscu byliśmy po niespełna półgodzinie. Dom Roslinów stał za miastem, na wzgórzu. Im bardziej się zbliżaliśmy, tym mniejszy się czułem. Budowla przytłaczała swoim ogromem i powiewem trochę już przebrzmiałej świetności. Na pierwszy rzut oka przypominała mi nieco kozacki chutor. Ten, kto w bliżej nieokreślonej przeszłości wzniósł dla siebie i swojej rodziny tę siedzibę, musiał mieć wielu wrogów. Dom pełnił jednocześnie funkcje mieszkalne i obronne. Na podmurówce z kamienia, która, nawiasem mówiąc, nie była jednolitej wysokości, wznosiły się ściany zbudowane z
poczerniałych ze starości drewnianych belek. Budowniczy dopasował je do kamiennych partii ścian poprzez odpowiednie przycięcie, tak jak gdyby stary wątek muru był szczególnie bliski jego sercu. Okna, wąskie i długie, przywodzące na myśl strzelnice, znajdowały się dopiero na wysokości pierwszego piętra. Widocznie na mojej twarzy odmalował się zachwyt, bowiem Sven, mrużąc szyderczo oczy, zagadnął: - No i jak, podoba ci się? - Niesamowite. - Wyraziłem swoje zdanie. - Robi wrażenie, no nie? - zapytała Ingrid z tryumfalnym uśmiechem. - Niesamowite - powtórzyłem. - Kto to wybudował? - Nasz pradziadek nadał domowi ten kształt, który teraz widzisz. Ale moja rodzina żyje w nim już od dziesięciu pokoleń. Od 1725 roku. Przeszliśmy przez małą furtkę w bramie i znaleźliśmy się na dziedzińcu, otoczonym jakimiś pomieszczeniami. Na wysokości pierwszego piętra obiegał go balkon, z którego prowadziły liczne drzwi, zapewne do pokoi. Belki, podtrzymujące balkon i wyżej daszek nad nim, były gęsto rzeźbione, tak jakby nieznany artysta spróbował oddać w drewnie przepych dawnych wikińskich budowli. - Czuje się tu powiew historii - powiedziałem z szacunkiem. Niewesołe myśli ogarnęły mnie dość niespodziewanie. Co my, Paczenkowie, osiągnęliśmy? Nie wiedziałem. Poczułem silny kompleks niższości. Rodzina powinna mieć swoją siedzibę. Bez tego zanika tradycja. Skrzyżowałem ręce na piersi i złożyłem dworski pokłon wszystkim przodkom Svena i Ingrid, którzy kiedykolwiek tu mieszkali. - Co mu się stało? - Usłyszałem szept dziewczyny. - Nie wiem, on często tak. Zamyśla się, a potem... Chyba chce okazać szacunek. - Komu? Przecież w domu nikogo nie ma? - Może historii. A może tym, którzy to wznieśli? Nie jestem od tego, aby grzebać się w jego pokrętnej, słowiańskiej duszy. - Te kamienne części ścian to resztki halli wikingów, prawdopodobnie z dziesiątego wieku - rzekła do mnie Ingrid. - Już nasi przodkowie otaczali je pieczą. W czasach, nim Norwegia
odzyskała
niepodległość,
takie
świadectwa
przeszłości
były
zazwyczaj
lekceważone... - Niesamowite - westchnąłem. - Nie znajduję słów uznania... Dziesiąty wiek. Rotunda na Wawelu i ruiny na Ostrowie Lednickim. Zalążek państwa pierwszych Piastów. A tutaj? W prywatnym domu! - Oprowadź gościa - polecił jej brat. - Ja skoczę do Bodø, do Lundena...
- Dobrze - zgodziła się. - Chodź, Thomas. Ładnie mnie nazwała, słyszałem gorsze wersje swojego imienia, o nazwisku nie wspominając. Sven wyciągnął z jednego z pomieszczeń rower i pojechał. Stałem przez chwilę w milczeniu, patrząc na otaczające mnie zabudowania. - Tam na piętrze były kiedyś pomieszczenia mieszkalne? - zaciekawiłem się. - Tak. Kiedyś było nas więcej. Część zajmowała służba. Tyle tylko, że potem płodność zaczęła się zmniejszać. W początkach wieku, mamy taką fotografię, było dwadzieścioro członków naszej rodziny. A dziś jest nas tylko troje. Nie liczę mamy, bo to inna krew. - To faktycznie przygnębiające. - Chodź dalej. Przeszliśmy przez masywne, nabite żelaznymi ćwiekami drzwi po przeciwległej stronie dziedzińca. - Wiesz, po co nabijano drzwi metalem? - zapytała. - Wiem. Chodziło o to, aby wrogowie próbujący je wyłamać, mieli problemy z ich rozrąbaniem. Interesuję się od kilku lat archeologią i historią... Weszliśmy. Były tu schody prowadzące na górę oraz drzwi do głównego pomieszczenia domu. Rzuciłem okiem. Wielki salon, jeśli wierzyć podłodze z kamiennych płytek i częściowo kamiennym ścianom, musiała się tu kiedyś mieścić główna sala wikińskiego dworzyszcza. Tylko nowoczesny żeliwny kominek, o konstrukcji umożliwiającej dopalanie gazów w czaszy, troszkę psuł efekt. Weszliśmy po schodkach na górę i po sforsowaniu kolejnych drzwi, wykonanych z dranic gęsto oplecionych stalą, znaleźliśmy się na balkonie obiegającym podwórzec. Ledwo jednak się tam wdrapaliśmy, przez bramę wbiegł doktor Lars. - Hej, hej! - zawołał do nas. Zeszliśmy na parter. Rzucił się w naszą stronę jak rozjuszony byk, aż się w pierwszej chwili przestraszyłem, ale nie stało się nic strasznego, poza tym, że uścisnął mnie potężnie, aż poczułem swoje połamane żebra. - Panie Patzchenko - wydyszał. - Gdybym tylko mógł coś zrobić dla pana... - Ależ nie ma za co... - Nasza dozgonna wdzięczność... Z jego urywanych zachwytów nad moją skromną osobą wywnioskowałem, że Sven już mu wszystko opowiedział. Zacząłem się wymawiać, że to nic takiego i że każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo, a pewnie nawet jeszcze lepiej, bo ja o mało nie narobiłem w
portki ze strachu. - To, że się bałeś, nie umniejsza twoich zasług, ale wręcz przeciwnie, zwiększa ich wartość - odparł. - To nie sztuka, gdy ktoś odważny dokonuje wielkiego czynu, ale gdy ktoś przezwycięża sam siebie... - Ratowałem ją ze strachu, że wyrzuty sumienia nie dałyby mi spać do końca życia wyjaśniłem. Trochę skopałem gramatykę, ale zrozumiał. Zaraz przyszła mama Ingrid - pani Birgit, która już co nieco słyszała, ale której musiałem opowiedzieć wszystko jeszcze raz ze szczegółami. Ingrid pomogła mi, wychwalając pod niebiosa moją odwagę. Poczułem się zażenowany, ale właśnie przyjechał Sven z Lundenem; na jego twarzy gościł jak gdyby wyraz rozczarowania. Policjant także był mocno nie w sosie. - Thomas Paczenko? - raczej stwierdził niż zapytał, patrząc na mnie w zadumie. - Tak, to ja. - Przykra sprawa. Powiem po kolei, o co chodzi. Niecałe dwadzieścia minut przed pojawieniem się na posterunku mojego kumpla Svena zjawiła się tam banda, dziesięć sztuk, młodych niemieckich turystów. - Aresztował ich pan? - Przyszli złożyć doniesienie. Mianowicie, wedle ich słów, zostali napadnięci, a na moje barki złożyli ciężar odszukania sprawcy. - Wot te na? - wyraziłem po rosyjsku swój niepokój. - Trzeba przyznać, że rzeczywiście mieli pewne podstawy. Jeden dostał kamieniem w głowę. Nic szczególnego, lekki wstrząs mózgu. Drugi oberwał znacznie gorzej. Ktoś mu przyładował siekierą w usta i chłopak nie może doliczyć się jedenastu zębów. Jeden ma stłuczony staw biodrowy, kolejny trzy szwy na głowie po tym, jak jakiś łobuz rzucił w niego kamieniem, zdaje się o sporej wadze. Jeszcze inny złamany nos po kopnięciu w twarz. - Coś podobnego - wyraziłem ostrożnie swoje zdanie. - Mimo moich pytań pomocniczych i łagodnej perswazji twierdzili uparcie, że zaatakował ich jeden zdziczały tubylec o nieprawdopodobnej sile. - Wobec tego mam alibi. Każda próba wykaże, że moja siła nie odbiega od przeciętnej. Dowcipkowałem, ale jednocześnie czułem mdlący strach. Ten gliniarz miał mnie w ręku... Co będzie dalej? Czy Derek zdoła mnie wyciągnąć z miejscowego aresztu? - Tak czy inaczej, jestem pełen podziwu. Drgnąłem.
- Działałem w obronie koniecznej! - powiedziałem. Głupio. Może trzeba było się wszystkiego wypierać? - Wyglądali na naćpanych - dodałem. - Palili marihuanę - wyjaśniła Ingrid. - Szykuje się grubsza afera. Tatuś jednego z tych gnoi jest jakąś grubą rybą w ambasadzie RFN. Zapowiedział już przez telefon, że będzie interweniował. Zrobiło mi się zimno. Deportacja? Skują kajdankami i odeślą tam. Zapewne prosto w ręce Ruskich. A to prawdopodobnie oznacza śmierć. Opanowałem się tytanicznym wysiłkiem woli. Myśl, człowieku, jak się ratować? - wydałem sobie rozkaz. Wspomnienie, kosmyk ciemnych włosów pachnących jaśminem. I rada: „W razie czego zasymuluj atak wyrostka...” Czyli mam szansę. Ale jak nie dopuścić do samego wdrożenia procedury? A może? Koło bramy stał rower Ingrid. Nie spodziewają się... Rzucę się kłusem, wskoczę na siodełko. Byle dopaść ściany lasu zanim policjant dogoni mnie radiowozem. W lesie sobie poradzę. Nie zdążę do domu. Będę musiał jakoś nawiązać kontakt z Maćkiem albo Svenem. Psy tropiące? - Właściwie to gdybym pojechał na lotnisko, przypuszczalnie złapałbym samolot dokądkolwiek i za godzinę znalazłbym się poza granicami waszej jurysdykcji - powiedziałem ostrożnie. Maciek na pewno wie, gdzie szukać Dereka. Sven też. Uda się? Nie ma człowieka, nie ma problemu... Chyba nie. Powodzenia, źrebaczku, nie daj się zabić... - Panie Lunden, jeśli aresztuje pan człowieka, który wydarł z łap bandy zwyrodnialców moją córkę... - zaczął doktor Lars. - Doktorze, niepotrzebnie... - powiedział Lunden z żalem. - Jeśli nasz przyjaciel, wykazujący się niezwykłą odwagą, wydarł pańską córkę z rąk bandy zagranicznych szumowin, to moim obowiązkiem jako norweskiego policjanta jest zapewnić mu ochronę przed wszelkimi negatywnymi konsekwencjami. Lars i Sven kiwnęli głowami. - Tak więc po przesłuchaniu świadka - wykonał ręką gest w stronę Ingrid - i po zasięgnięciu opinii miejscowego notabla - skłonił się w stronę doktora - stwierdzam, że odnalezienie
poszukiwanego
osobnika
jest
właściwie
niemożliwe,
gdyż
nikt
z
zamieszkujących nasz okręg młodzieńców nie odpowiada podanemu rysopisowi. Skargę rodziny Roslinów dołączymy do sprawy. Wprawdzie w zeznaniach Niemców nie było mowy o żadnej dziewczynie, ale może zmienią zdanie, gdy pokażemy im niedopałki skrętów i inne
dowody rzeczowe. - Skąd je wziąć? - Jutro odbędziemy wizję lokalną na miejscu zdarzenia. Jeśli coś znajdziemy, to będzie bardzo dobrze. I nie przejmuj się. Nawet jeśli sam minister nakaże nam odnalezienie winnych, to nie będzie to takie proste. - Dziękuję. - Ależ nie ma za co. Prosiłbym tylko, żebyś w przyszłości używał innych argumentów niż siekiery. - Może warto by ich zrewidować? - zauważył doktor. - Nie możemy bez nakazu prokuratora. Mój szpieg miał minę, jak gdyby go zęby bolały. Pożegnaliśmy się i poszedł. Wkurzyłem się, zresztą moje zdenerwowanie podzielali wszyscy w pokoju. - Napadli na moją córkę i jeszcze mieli czelność składać doniesienie! - wściekał się weterynarz. - Gówno będzie, a nie dochodzenie - zawtórował mu Sven. - Poszukają dowodów, nic nie znajdą i cześć. Chłopaczkowie uruchomią tatusiów i wywiną się, a jeszcze nam się oberwie za wytoczenie im sprawy. Uznałem, że pora działać. Odezwał się we mnie zew krwi. Zapewne po przodkach. - W Polsce, skąd pochodzę, w przypadkach gdy prawo jest bezsilne lub urzędnicy skorumpowani, należy zemstę brać we własne ręce - powiedziałem dobitnie i chyba nawet całkiem poprawnie. - Kim jesteśmy, aby brać zemstę we własne ręce? - odparł doktor. - Nie mamy broni. Zresztą jest ich wielu. Zbyt wielu. Wszystko się we mnie gotuje, ale chyba trzeba odpuścić. Ja w każdym razie o niczym nie wiem. Porozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, a potem poszedłem do domu. Sven zaofiarował się, że mnie odprowadzi, bał się, iż rozgromieni rankiem chłopaczkowie mogą powrócić w zwiększonej ilości i przetrząsać okolicę. Takie ryzyko istotnie istniało. - Myślę, że obaj myślimy o tym samym? - zagadnął, gdy opuściliśmy dom Roslinów. - Myślę, że tak. - Poważnie chcesz spuścić im baty? - Myślę, że trzeba. Takich jak oni należy bić, gdy tylko jest okazja. Zanim małe bandziorki wyrosną na dużych bandziorów. - Pomyśl z tym swoim ukraińskim kumplem nad metodą, a ja tymczasem postaram się dowiedzieć, gdzie oni siedzą. Coś słyszałem o wyspie Landego, ale nie jestem pewien, czy
akurat o nich chodziło. - Nie myślałem, że tu tak jest. - To znaczy jak? - Miałem nadzieję, że to państwo prawa. Że przestępcy trafiają tu do więzień... Uśmiechnął się lekko. - Na razie organa ścigania chronią jednego takiego, co rąbie śpiących siekierą. Pomyliłeś ustroje. To zdaje się w Rosji wsadzono dziesięć milionów ludzi do łagrów w ramach intensyfikacji walki z chuligaństwem? Dorwiemy ich. Uścisnąłem mu rękę. Widać odezwała się w nim dobra krew po przodkach wikingach. W lesie nie spotkaliśmy nikogo. - Pewnie liżą rany - zaryzykował stwierdzenie Sven. - Ale przez parę dni lepiej by było, gdybyś nie chodził nigdzie sam. - A czy ja chodzę gdzieś sam? - wyraziłem zdziwienie. Roześmiał się. - Faktycznie. Tak w ogóle, to niezły z ciebie kombinator. W ciągu tygodnia zrobiłeś ze mnie, dzielnego wywiadowcy, swojego ochroniarza. - Tak to już bywa - powiedziałem z obłudnym uśmiechem. - Nic w życiu nie przychodzi łatwo. A tak na marginesie, o dzisiejszych wypadkach nie napiszesz chyba w raporcie? - Jeszcze nie zgłupiałem. Wystarczy, że wysłałem ten o dziewczynie na koniu, choć napisałem w nim jedną dziesiątą tego, co tu miało miejsce. Gdybym teraz doniósł o waleniu siekierą po twarzach, to nikt nie uwierzyłby w moje dalsze raporty. W domu było cicho i spokojnie. Zwierzaki buszowały po parterze. Zamknąłem drzwi na zasuwkę. Nieobecność Maćka trochę mnie zaniepokoiła, ale gdy wdrapałem się na piętro, niepokój prysł. Na drzwiach pokoju wisiała kartka: POSZEDŁEM SPAĆ. ŹLE SIĘ CZUJĘ. PROSZĘ NIE BUDZIĆ. Zastosowałem się do jego prośby. Zszedłem na parter i zrobiłem coś do jedzenia dla siebie i zwierzaków. Po obiedzie wypuściłem je na zewnątrz, aby mogły się wyhasać przed nocą. Popatrzyłem na nie przez okno w kuchni. Pobiegły na skraj lasu. Tam przystanęły. Przez chwilę węszyły w poszyciu, a potem zabrały się za kopanie. Widocznie znalazły jakąś obiecującą norę. Leminga? To zabawne, ale przez cały swój dotychczasowy pobyt nie spotkałem ani jednego. No, może za wyjątkiem tego zagadkowego ścierwa, pływającego w
kibelku w dniu mojego przyjazdu. Gucio kopał jak zawodowiec. Miał w tej dziedzinie wieloletnie doświadczenie. Ciapuś z kolei był jeszcze szczeniakiem, ale starał się naśladować. Biorąc pod uwagę jego rozmiary, w ciągu minuty wydarł dziurę tak głęboką, że chował się w niej do połowy. Maciek obudził się bardzo późno i był wyraźnie nie w sosie. Zwlókł się na parter, zapewne z zamiarem przekąszenia czegoś. - No cześć - powiedział na mój widok. - Jak tam wycieczka? - Całkiem udana - odparłem. W tej chwili potknął się o leżącą na podłodze siekierę. Podniósł ją z zaciekawieniem do oczu i obejrzał uważnie. - Co to jest? - zaciekawił się. - Siekiera. - Widzę, że nie łopata. Ona jest nasza? - Teraz już tak. - To na trzonku, to krew. Zabiłeś kogoś? - Nie czekałem, aby sprawdzić. - Hmm... A za co? - Miał nieprzyjemny wyraz twarzy. - Moją lornetkę też zabrałeś? Lornetka była w plecaku, a plecak został u Roslinów. - Jutro będziesz miał ją z powrotem. - Hm. Pogadamy jutro, co? Trochę źle się czuję. Mam nadzieję, że nikt nie depcze ci po piętach? - Niewykluczone. Na wszelki wypadek trzeba uważać na bandę Niemiaszków, takich po siedemnaście - osiemnaście lat. Może będą mnie szukać. - Coś poważnego? - Raczej tak. - Streściłem mu wypadki przedpołudnia. Podniósł siekierę z ziemi i, otworzywszy drzwi wejściowe, rzucił ją z rozmachem w fale. - Nigdy nie bierz ze sobą niczego, co może cię obciążać - pouczył mnie tonem zrzędliwego belfra. Nie mogłem nie przyznać mu racji. Ale trochę było mi żal siekiery, bo była naprawdę fajna. Nie zasiadywałem się. Poszedłem spać niedługo po nim. Przyśniło mi się, że kupiłem jakieś stare dolary. Te najstarsze były chyba z czasów wojny o niepodległość...
*** - Jeśli żyje... Dlaczego nie zdołaliśmy nawiązać z nim kontaktu? - zadumała się. Dziadek został zamordowany, ale przecież mógł zostawić wiadomość u któregoś z jego kumpli. - Nie wiem - mruknął. - Mam tylko głębokie wewnętrzne przeczucie, że nie został zabity... Tak jak czuję, że Ihor umarł. Trudno powiedzieć, gdzie kończy się telepatia, a zaczynają marzenia. Przecież gdyby dotarł do Wojsławic, odnalazłby starego Wędrowycza... A Derek ma z nim kontakt. - Tylko że Derek nas kantuje...
21 lipca, sobota Obudziłem się o siódmej rano. Właściwie to zostałem obudzony. Potrząsał mną Maciek. Otworzyłem leniwie oczy. - Śpię do południa! - Wstawaj, Tomaszu! Dama do ciebie. Zwlokłem się z łóżka i, umywszy się w misce, zszedłem na dół. W kuchni, na krześle Maćkowej produkcji, siedziała Ingrid. Wyglądała uroczo. - Przypominasz samuraja, zbierającego siły przed decydującym starciem powiedziała. Przeszliśmy na angielski, żeby mój przyjaciel choć trochę nas rozumiał. - Czyżby? - zdziwiłem się. - Jesteś skupiony, rozważasz coś w myślach, jak gdybyś się szykował do czegoś strasznego. - Jeśli już szukasz japońskich analogii, to powiem ci japońskie przysłowie: po zwycięstwie mocniej naciągnij hełm. - Dlaczego? Banda oberwała wczoraj solidnie... Więc co według ciebie należałoby zrobić? - Najpierw dokładnie ich zrewidować. Potem zamknąć na trzy dni w izolowanych celach, bez wody i żarcia, aby na kolanach prosili, żebyśmy byli łaskawi odebrać ich zeznania. Zdanie strasznie pokiełbasiłem, ale zrozumiała. - Takich metod nie wolno tu stosować.
- U nas niby też nie, a jednak są używane. Dlaczego cię porwali? - zadałem pytanie, nurtujące mnie od wczoraj. Uciekła wzrokiem w bok. - To sprawy rodzinne - powiedziała. Wyczułem, że kłamie. I wiedziałem, że kłamie. Skąd Sven wziął się tam tak szybko? I dlaczego sam? Przyszedł ją uwolnić czy pertraktować? Dlaczego ten typek wszędzie nosił ze sobą strzelbę? Czułem, że przypadkiem dotknąłem jakiejś tajemnicy. - Opowiedz mi coś o sobie - poprosiła. - Tak słabo się znamy, a mam wobec ciebie dług wdzięczności. - Zostaniemy przyjaciółmi? - zaproponowałem. Kiwnęła poważnie głową. - Co chcesz o mnie wiedzieć? - zapytałem. - Wszystko. - To będzie krótkie opowiadanie. Nie wiem, kim jestem... Maciek uśmiechnął się. - Nie słuchaj go - powiedział. - Ma zanik pamięci. Amnezję pourazową. Jestem chwilowo jego terapeutą. Zamyśliłem się na dłuższą chwilę. - Żyję w nieprzeniknionych ciemnościach - rzekłem wreszcie. - Moja dusza pełna jest mroku i szarych cieni, niekiedy tylko w życiu zdarzają mi się nieco jaśniejsze okresy. Mam problemy z oceną tego, co jest sprawiedliwe, a co nie, zresztą jak większość ludzi, których kształtował komunizm. Mam duszę trochę polską, a trochę ukraińską. Polska część zmusza mnie do pakowania się w różne niemiłe sytuacje, jak na przykład wczoraj, ale gdy coś zaczyna się psuć, włącza się dusza ukraińska i wyciąga mnie z błota, do którego wpadłem. Maciek wzniósł oczy w stronę sufitu. - Nie masz duszy ukraińskiej - warknął po polsku. - No może w dziesięciu procentach, jak wszyscy na pograniczu. - Ojej. To chyba jest depresja - zauważyła Ingrid. - Z całą pewnością - zgodziłem się. Mój przyjaciel wymamrotał coś obraźliwego po ukraińsku. Chyba pod moim adresem - przynajmniej tak to zabrzmiało. - A co powiesz o mieście? O tej okolicy? Podoba ci się tutaj? - Umiecie żyć. Nie ma nawet porównania z tym, co jest w moich rodzinnych stronach. Ale tu jest tak spokojnie...
- Zwłaszcza wczoraj? - Nawet tak. Zresztą nie mogę narzekać, bo ostatecznie to ja ich napadłem. -A ludzie? - Nie miałem okazji poznać tu zbyt wielu osób, ale sądzę, że nie zrozumiemy się. - Dlaczego? - Dorastaliśmy w zupełnie innych warunkach - wtrącił się Maciek. - Co innego determinuje nasze zachowania. Przeniosła na mnie pytające spojrzenie. - Nie macie w życiu prawdziwych celów, o które trzeba walczyć. Nic was nie ogranicza. Jeśli jutro wpadniesz na pomysł, żeby wyrwać się w Alpy na narty, to kupujesz sobie bilet, wsiadasz i lecisz. A jeśli zechcesz popływać w Morzu Karaibskim, to też nie jest to problem. - To drogie zachcianki. - Moja Ingrid, nie rozśmieszaj mnie. Dla was nie istnieją rzeczy drogie. - To znaczy? - Tu się zarabia dwadzieścia dolarów na godzinę. U nas - dwadzieścia dolarów na miesiąc. To obrazuje różnicę - westchnął mój towarzysz. Zamilkła, zaskoczona. Chyba nie do końca rozumiała, o czym mówimy. - Zaś gdy chcecie gdzieś jechać, to wyjmujecie paszport z szuflady i po problemie ciągnąłem. - U nas trzeba złożyć podanie, odczekać kilka lat na jego pozytywne lub, co często się zdarza, negatywne rozpatrzenie, potem wystać się w kolejkach po wizę, wreszcie na waszej granicy czatują faceci z urzędów imigracyjnych, którzy mogą po prostu nie wpuścić do środka. A do tego wasze ceny to śmierć dla każdego turysty zza żelaznej kurtyny. - Ale trochę Polaków przyjeżdża. Na południe... - Tak, ale przybywają tu, aby pracować. Tu popracują dwa - trzy miesiące, wrócą do siebie i kupią sobie używany samochód albo działkę pod miastem, no może nie po dwu miesiącach, ale to działa na podobnej zasadzie. Tu miesiąc, tam pół życia... - Nie lubisz swojego kraju? - Jestem patriotą na tyle, na ile mogę. Strasznie zszedł naród na psy. Wybacz, nie o tym miałem mówić. - Nic nie szkodzi. To bardzo ciekawe. Jak to się stało, że ty nie zszedłeś na psy? Pytanie było ciut obraźliwe, ale takie są skutki różnic kulturowych. - Nie zdążyłem. - Też będziesz kiedyś wielkim człowiekiem - wyraziła przypuszczenie.
- Jeśli nie dopadną mnie wcześniej wrogowie, na przykład ci, których wczoraj porąbałem siekierą. - Zawsze są jacyś wrogowie - zauważył Maciek i wyszedł. Może denerwowało go, że kiepsko rozumie, o czym mówimy? Nie wiedziałem, na ile dobrze zna angielski. - Myślisz, że ci wczorajsi będą próbowali cię znaleźć? - Jestem tego prawie pewien. Ja bym próbował. - Myślę, że na wszelki wypadek nie powinieneś chodzić na dyskoteki. Przez najbliższe kilka tygodni. - I tak nie chodzę, więc nawet nie poczuję braku. - Dlaczego nie chodzisz? - zdziwiła się. - Wasza muzyka nie przemawia do mnie zupełnie. Wolę przebywać w ciszy i ciemności. - To co robisz w wolnych chwilach? - Rozważam różne problemy i przeglądam swoje wspomnienia. Zamyśliła się, marszcząc zabawnie czoło. - Masz aż tyle wspomnień? - Trochę mam. Może nie bardzo dużo i nie są specjalnie ciekawe, ale trudno. Nudziła mnie ta rozmowa. Ingrid też zaczęła się zbierać. Zaofiarowałem się, że ją odprowadzę. Zabrałem rewolwer. Tak na wszelki wypadek. Odeskortowałem ją prawie do jej domu, po czym zawróciłem. Zaraz na skraju lasu natknąłem się na Svena. - Na ile jesteście Ukraińcami, ty i twój kumpel? - zapytał. - Jeśli chcesz szukać zemsty, to trafiłeś na odpowiednich ludzi - powiedziałem. - Może i mamy po szesnaście lat, ale nie zawahamy się przed niczym. - Twój przyjaciel umiałby zrobić bombę? - Myślę, że tak. Masz jakiś materiał wybuchowy? - Cholera! Mam skrzynkę czegoś. Chyba trotylu. Pójdziemy sprawdzić? Kiwnąłem głową. Zawróciliśmy. Z patio ich siedziby wchodziło się do niewielkiego pomieszczenia przy bramie. W podłodze była klapa prowadząca do piwnicy. Zostałem na podwórku i wypatrywałem, czy nie mignie mi gdzieś Ingrid, ale ona zaszyła się wewnątrz domu. Szpieg wynurzył się z piwnicy ze sporą skrzynką. Odbił wieko i naszym oczom ukazało się kilkadziesiąt lasek mniej więcej trzydziestocentymetrowej długości. Wziąłem jedną do ręki i obejrzałem. - To chyba nie jest trotyl - powiedziałem. - Dynamit też nie. Ale Maciek będzie
wiedział. Ingrid pojawiła się na balkonie. - Zjecie drugie śniadanie? Nie odmówiłem poczęstunku. Jedliśmy w halli. - Oczarowałeś moją siostrę - powiedział Sven. - Do tej pory jej chłód był nieomal przysłowiowy. Popatrzyłem jej w oczy ponad stołem. Zarumieniła się, ale nadal patrzyła na mnie. To było zaskakujące. Chyba mnie lubi, pomyślałem. Zacząłem się nad tym zastanawiać, ale nie doszedłem do żadnych wniosków. Po poczęstunku wsiadłem ze Svenem do samochodu i pojechaliśmy. Ingrid stała w otwartej bramie i machała nam, dopóki nie zniknęliśmy za zakrętem. Samochód to jednak dobra rzecz. Nie uchybiając, oczywiście, rowerowi. Maciek siedział w rupieciarni i coś majstrował. Na widok skrzynki oczy mu zabłysły. - Chcemy się zemścić - powiedział szpieg. - Pomożesz nam? - Pewnie! - ucieszył się Maciek. - Mój plan jest następujący: z tego, co wiem, Niemcy siedzą na wyspie Landego. Znam ją jak własną kieszeń. W grę wchodzą trzy dogodne miejsca do biwakowania. Zrobimy desant na wyspę i wysadzimy w powietrze ich jacht. - Trzeba pomyśleć o finansowym zabezpieczeniu - wtrąciłem się. - Na wypadek, gdyby nas złapali. - Z tym mógłby być mały problem. Dlatego nie możemy dać się złapać. - Jakiej pomocy potrzebujecie? - zapytał mój kumpel, gdy przełożyłem mu wszystkie dialogi. - Umiesz zrobić bombę? - zainteresował się Sven. - Bombę? Tak, oczywiście. Z tego? Popatrzył uważnie na papier nalepiony na jednej z lasek. Jego wargi drgały, gdy sylabizował obcą nazwę. - Amonit albo melanit - stwierdził. - Używany w kopalniach. - To właśnie z kopalni - wyjaśnił szpieg. - W czasie wojny spółka zatopiła szyb, a materiały wybuchowe rozdano górnikom. Tylko Teufel z nich skorzystał. Maciek wziął nóż i zaczął dłubać przy lasce. Szarpnęliśmy się ze Svenem odruchowo do tyłu, ale on wiedział, co robi. Zdarł papier i wrzucił pod piec. - Amonit nie zapala - powiedział. - Zostałyby kawałki papieru. Gdyby odczytali
numery ewidencyjne, byłoby źle. - Czego potrzebujesz do budowy bomby? - zapytał szpieg. - Blachę miedzianą, drut izolowany, budzik, płaską baterię, nie, lepsza będzie dziewięciowoltowa. Metalową puszkę, metalową rurkę około metra długości i średnicy trzy centymetry, uszczelniacz... I kondensator. I gumowe rękawiczki. Kupuj to wszystko w różnych sklepach, mieszając z innymi zakupami, żeby nikt nie skojarzył. - Zapisz. - Podsunąłem mu kartkę. - Mam jeszcze jeden pomysł - ciągnął mój nieobliczalny kumpel. - Co to za pomysł? - zainteresowaliśmy się. - Walczyć należy nie dynamitem, a ogniem i nożem. Dynamit też się oczywiście przyda. Myślę, że poza wysadzeniem tej łajby w powietrze, można by podhajcować im namioty. Boże, pomyślałem. On zwariował! - Jestem za - powiedział Sven. - Czego będzie potrzeba? - Dziesięć słoików, dwa i pół litra benzyny, proszek do prania, ale koniecznie skondensowany, kawałek grubego, miedzianego drutu, jeszcze ze dwie baterie i dwadzieścia żaróweczek. I drugi budzik. Do tego petardę. Największą, jaką znajdziesz, potrzebny będzie zapalnik. - Zapalnik mam. - Szpieg wyjął z kieszeni metalowe pudełko z przedwojenną jeszcze etykietką. Dopisałem to do listy zakupów. Sven pojechał do Bodø. - Boję się, że trochę przesadzimy - westchnąłem. - Spokojna marchewka. Chcieli zrobić krzywdę jego siostrze, niech się cieszą, że nie pozabijamy ich jak wściekłe psy. Właściwie to tak by należało zrobić... - Daj spokój - poprosiłem. - Wmówiłeś sobie krwiożerczość i teraz to z ciebie wyłazi. - Może i tak. Ale zemsta będzie pierwsza klasa. Bywały dni, kiedy bałem się swojego kumpla. Czasami stawał się nieobliczalny. I potwornie mściwy. Sven wrócił po godzinie. Przywiózł wszystko. Maciek wyprosił nas grzecznie, acz stanowczo z kuchni. Przez następne dwie godziny słychać było z wnętrza odgłosy piłowania metalowych rurek, wiercenia i inne podejrzane dźwięki. Wreszcie nasz przyjaciel wynurzył się z wnętrza. Uśmiechnięty od ucha do ucha niósł dużą, metalową puszkę. - Oto wasza bomba - oznajmił. - Na pewno zadziała? - zapytał szpieg.
- Zapalnik jest bardzo stary - westchnął. - Może nie odpalić. To jedyny słaby punkt. Niemal identyczna wybuchła pod limuzyną generała Jakubowskiego w ubiegłym roku w Kijowie - powiedział. Byłem ciekaw, skąd wie, ale wolałem się nie dopytywać. NTS? - Kiedy wyruszamy? - zainteresował się. - Dziś wieczorem. Będzie spore zachmurzenie. Ciemności sprzyjają komandosom. Cholerne białe noce... - Terrorystom - sprostował mój przyjaciel z godnością. - Terrorystom - zgodził się. Zabrał przezornie skrzynię z amonitem i poszedł sobie. Zostaliśmy sami. Z bombą. Wcale mi się to nie podobało. Jeśli nas złapią... Wrócił strach przed deportacją. Ale wiedziałem, że sprawiedliwość musi zostać wymierzona. - Trzeba wypocząć - stwierdziłem. - Szykuje się upojna nocka. - Zanim wypoczniemy, musimy wypełnić nasze obowiązki wobec ojczyzny. - Hm? - Dzisiaj jest dzień żałoby narodowej. Zdaje się, że w przeddzień złożyłeś w ramach obchodów krwawą ofiarę z kilku łobuzów, ale to troszkę za mało. - Więc co mamy robić? - zapytałem rozbawiony. Mój kumpel urządził fachowo małą uroczystość patriotyczną. Spaliliśmy kawał czerwonej szmaty z namalowanym sierpem i młotem, potem strzelaliśmy z procy do portretu Lenina i śpiewaliśmy hymn. Zajęło nam to czas akurat do obiadu. Po obiedzie poszedłem się kapinkę zdrzemnąć. Maciek obudził mnie koło szóstej. - Wstawaj, Thomas - powiedział, akcentując „h”. - Czekają nas wielkie czyny. - Ale kwas - podsumowałem jego wypowiedź, ale wstałem. Koło siódmej było już dosyć szaro, gdyż niebo zaciągnęły ciemne, deszczowe chmury. Sven przypłynął motorówką. - Jesteście gotowi? - zapytał. - Tak, czekaliśmy już tylko na ciebie. - Świetnie. Wyruszamy. Wsiedliśmy do łódki, bomby oraz słoiki z benzyną umieszczone w plecaku wsadziliśmy pod ławkę i ruszyliśmy. Przeprawa przez cieśninę zajęła nam blisko pół godziny. Przybiliśmy w uroczej zatoczce. W skałę wbita była klamra, do której szpieg przywiązał łańcuchem łódkę. - Przed nami kilometr do pierwszego miejsca, w którym mogli się zatrzymać -
oznajmił. - Mam nadzieję, że poradzimy sobie. Poprowadził nas po potwornych wertepach. Szliśmy najpierw pod górę, potem przez jakiś las. Wreszcie znaleźliśmy się na rozległym, wachlarzowatym usypisku, opadającym w dół w stronę morza. Sven wyjął z torby lornetkę i obserwował przez dłuższą chwilę okolicę. - To nie tutaj - powiedział. - Tam na dole nie ma niczego żywego. - Dokąd teraz? - Jakieś dwa kilometry stąd jest podobne miejsce. - Nie mogli ulokować się gdzieś na wybrzeżu? - zapytał Maciek. - Nie. Muszą gdzieś trzymać swój jacht. Tu nie ma wielu dobrych miejsc. Ruszyliśmy dalej. Powietrze było wspaniałe. Przepełniały je wonie lasu i morza. I to nie jakiegoś sosnowego zagajnika, jak w Polsce nad Bałtykiem, ale prawdziwego świerkowego lasu dalekiej północy. Czułem się byczo. Kolejna dolina okazała się także niewypałem. Sven zaklął. - Zostało nam jeszcze jedno miejsce do zbadania - powiedział - ale to będzie trudniejsze niż się spodziewałem. Przeszliśmy kolejne dwa kilometry. Odległość trochę mnie zaniepokoiła. Gdybyśmy mieli uciekać, zmniejszała nasze szansę. Wreszcie znaleźliśmy się nad niedużą rzeczką. - To tutaj - odezwał się szpieg. - Rzeka opada, aż do morza. To znaczy, nie bezpośrednio do morza, ale do fiordu. Tam jest duża łacha piaskowo-kamienna. Na niej prawdopodobnie siedzą. - Mamy zejść korytem strumienia? - To jedyna droga. Ja, w każdym razie, nie znam innej. Można wprawdzie od strony wody, ale nie w naszym przypadku. Zejście było nieziemsko trudne. Oczywiście przemoczyliśmy sobie spodnie do kolan. Na szczęście nie natknęliśmy się na żadne czujki wroga. Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się na niewielkiej półce skalnej. Z miejsca, w którym staliśmy, widać było dogasające ognisko oraz kilkanaście namiotów. Rozstawione były dość chaotycznie. Na brzegu znajdowała się nieduża przystań, pomost z desek wcinający się dość daleko w głąb morza. Cumowało przy nim kilka żaglówek, a na jego końcu znajdował się jacht. - Cholera, toż to niemal fort Knox - powiedziałem. - Poradzimy sobie. Namioty stoją w trzech grupach. Każdy z nas zajmie się jedną polecił Maciek. - Jesteście zupełnie pewni, że to oni? - Słusznie, nie możemy sfuszerować - zauważył szpieg. Podał mi lornetkę. Przyjrzałem się uważnie jachtowi.
Nie miałem wątpliwości. - „Rat” - odczytałem nazwę, wymalowaną wielkimi literami na burcie. - To oni. Popatrzyłem na twarze kilku mężczyzn siedzących przy ogniu. Poznałem tego, który oberwał siekierą. Zresztą trudno byłoby nie poznać... - Oni - potwierdziłem. Sven nabił dubeltówkę. - Każdy minuje jedną grupę namiotów - polecił mój kumpel. - Spotykamy się pod tamtym drzewem. - Pokazał ręką kierunek. Leżał tam potężny świerk, zwalony widocznie wiosenną wichurą. Doszedłem do wniosku, że też powinienem powiedzieć coś wzniosłego. - Nie dajmy się zabić - rzekłem z patosem. Najpierw po norwesku, a potem po polsku. Maciek nic już nie mówił. Podał nam opaski z żółto-błękitnej szmatki z wyhaftowanymi srebrną nitką tryzubami. Zażądałem biało-czerwonej, ale takich nie miał. Założyliśmy na lewe ramiona. Trzech ukraińskich terrorystów wyruszyło do akcji. W sumie to nie było takie trudne, dostałem cztery słoiki mieszaniny zrobionej z benzyny i proszku do prania oraz zwój drutu. Należało odkręcić wieczko i zanurzyć w środku zapalniki zrobione z łebków zapałek i drucików z żaróweczek. Prąd rozgrzeje drucik, od tego zapali się siarka, od niej napalm... Poruszałem się cicho jak duch. Słyszałem wewnątrz rozmowy i inne dźwięki, ale oni nie usłyszeli mnie. Słoiki, zgodnie z instrukcją, umieszczałem o pół metra od ścian. Wreszcie z garścią kabli w ręce znalazłem się pod drzewem. Obaj moi kumple już czekali. Maciek wziął moje przewody i zręcznie podłączył do skomplikowanego urządzenia, którego głównymi składnikami były dziewięciowoltowe baterie i budzik. - Za piętnaście minut robimy piekło - powiedział spokojnie. - Zdążymy - odparł Sven. - Rozdzielmy się. Spotykamy się za minutę przy kabinie kąpielowej na końcu pomostu. Rozeszliśmy się. Każdy poszedł inną drogą. Niebawem byliśmy na umówionym miejscu. Jacht stał przed nami w całej swojej okazałości. Nie był nawet taki duży. Zaraz miało lunąć. Ale ciągle było bardzo jasno. Cholerna daleka północ... Niespodziewanie w ciszy zaskrzypiały głośno deski. Ktoś szedł w naszą stronę. Błyskawicznie, ale bezszelestnie wśliznęliśmy się do kabiny. Przesunąłem zasuwkę. Dwaj chłopaczkowie wleźli na pomost. - Nikogo tu nie ma - powiedział jeden z nich. - Musiało ci się przywidzieć. - Wyraźnie widziałem faceta ze strzelbą, jak przemykał w tę stronę. - Brednie. Za dużo trawy wyjarałeś.
- Mógł się gdzieś tu schować. - Szarpnął drzwi budki, ale oczywiście była zamknięta. Cholera, nie trzeba było ściągać tej sieci. - Może to ci z kontynentu. Pamiętasz, co opowiedział Klaus? On był jeden i uzbrojony tylko w siekierę, a sześciu naszych chłopaków mocno oberwało. - Patałachy. Jednego zasranego tubylca się przestraszyli. Zeskoczyli na jacht. Przez chwilę buszowali po nim. Słychać było, jak pod ich stopami trzeszczą deski pokładu. - Nic tu nie ma. Nikogo. Coś ci się musiało przywidzieć - powtórzył z uporem. - Niemożliwe. Bierz chłopaków, a ja tu zaczekam. Trzeba przetrząsnąć cały obóz. On gdzieś tu jest. - Dobra, dobra, już idę. Jeden wróg został, a drugi pobiegł w stronę siedzących przy ognisku. Szpieg cicho wyskoczył na pomost i jednym błyskawicznym ruchem zakneblował wartownika szmatą. Związaliśmy go liną Maćka i wepchnęliśmy do kabiny kąpielowej. - Ile czasu zostało? - zapytał szpieg. - Siedem minut - odparł mój przyjaciel. - Cholera, nie zdążymy. A do tego zaraz zaczną przetrząsać obóz i znajdą nasze ładunki - zauważyłem. - Zdążymy - powiedział Sven ze spokojem. Wśród namiotów zaczął się ruch. Szpieg zdjął z ramienia dubeltówkę i nabojem na dzika strzelił w kłódkę spinającą łańcuch, na którym przycumowany był jacht. Kłódka nie puściła. Władował jeszcze jedną kulę. Pękła. Rozerwałem ją do reszty. Uwolniłem cumę. Przeskoczyliśmy na jacht i odepchnęliśmy go mocno od nabrzeża. W tym momencie wiele par butów załomotało na deskach pomostu. Sven urwał lufą kłódkę zamykającą wejście do kabiny. Po chwili zawołał Maćka. Obaj zniknęli w środku. Jacht był jakieś cztery metry od pomostu i oddalał się wolno. Dwaj ścigający nas wrogowie skoczyli do wody i rzucili się wpław za nami. Ukryłem się za burtą, mocno zaciskając w dłoni krótkie, ciężkie wiosło. Gdy tylko pierwsza głowa pokazała się nad burtą, walnąłem ją na płask. Trafiony chłopak wydał z siebie straszliwy skowyt i zwalił się do wody. W tym momencie zaczął pracować silnik. Łajba wypruła naprzód. Ze środka wyszedł mój kumpel. - Spięliśmy na krótko - pochwalił się. A potem odsunął mankiet koszuli i popatrzył na swój masywny radziecki zegarek. - Trzy, dwa, jeden, teraz! - szepnął, wpatrując się uważnie w głąb zatoki. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w kilkunastu miejscach obozowiska strzeliły w górę
płomienie. Blask oświetlił bandę na pomoście. Było ich ponad dwudziestu, w tym kilku dorosłych. - Esesmani - wysyczał Maciek na ich widok. - Krzyżaki. W jego głosie usłyszałem cholerną satysfakcję. Część rzuciła się gasić płomienie, reszta wskoczyła do żaglówek i ruszyła w pościg. Wycofaliśmy się do środka. Sven, pogwizdując, sterował wzdłuż brzegu. - No, Macieju - powiedział. - Szykuj bombę. - „Wlazł kotek na płotek i mruga, ta bomba to będzie już druga” - zadeklamował mój przyjaciel. - Skąd u ciebie znajomość tak pięknej poezji? - zapytałem. - Z filmu „Misja specjalna” - wyjaśnił. - Na ile nastawić? - zapytał Svena. - Dziesięć minut. Może piętnaście, bo za dziesięć powinniśmy być w miejscu dogodnym do lądowania. Maciek nastawił drugi budzik i, połączywszy jakieś kabelki, wsadził go do puszki. - Gotowe - oznajmił. W tym momencie gdzieś na wodzie zabłysnął silny reflektor. - Straż przybrzeżna. Jesteście otoczeni! - wrzasnął ktoś gromko przez megafon. - Jasna cholera - zaklął Sven. - A oni tu skąd? - Co z tą bombą? - zapytał Maciek. - Wywal ją do wody, jeśli nas z nią złapią, to dopiero będą problemy. Maciek posłusznie wyrzucił ładunek za burtę. Niemal w tym samym momencie lunął deszcz. Zakręciliśmy gwałtownie w stronę wyspy. Ląd się zbliżał. Ścigające nas żaglówki też. - Zaraz nas dorwą - powiedział mój przyjaciel pesymistycznie. Ale oczka mu świeciły. Cieszył się perspektywą walki. W tej chwili coś stuknęło o burtę. - Nasza bomba - zauważył szpieg. - Możesz ją rozbroić? - Nie da rady. - Maciek pokręcił głową. - Ile jeszcze czasu? - Trzy minuty. Deszcz lał już na całego. Sven złapał bombę i cisnął ją za burtę od strony podwietrznej. Zaczęła się oddalać. Nie zdążyliśmy się nawet ucieszyć, bo wpakowaliśmy się z całego rozpędu kilem na głazy. Wymajtnęło mnie do przodu. Wpadłem w wodę, uderzyłem się chyba o jakiś kamień, bo było tu ciągle bardzo głęboko. Nie zdążyłem się podnieść, gdy dopadli mnie kumple.
- Nic ci nie jest? - zapytał szpieg. - Nic. - No to chodu, bo oni zaraz wylądują. Przebiegliśmy płytką zatoczkę i zaczęliśmy się wdzierać na górę. Wychwycił nas reflektor z kutra straży przybrzeżnej. - Widzimy was! - krzyknął ktoś przez megafon. - Ucieczka nic wam nie pomoże! W tym momencie gdzieś koło kutra wybuchła Maćkowa bomba. W powietrze strzelił słup wody, wysoki na co najmniej cztery metry. - Wyłącz ten reflektor!!! - wrzasnął ktoś na kutrze, ale bez megafonu. - Oni mają granaty! Zwiewaliśmy tak szybko, że nawet nie mieliśmy czasu się śmiać. Wdrapaliśmy się do wysokości ścieżki i rzuciliśmy się biegiem przez las w stronę naszej motorówki. Niebawem zgubiliśmy pościg. Przebiegliśmy chyba ze dwa kilometry, potem przeszliśmy w szybki chód. Popłynęliśmy motorówką na zgaszonych światłach. Deszcz ograniczał widoczność niemal do zera, ale daleko widzieliśmy reflektory kutra przeszukujące wybrzeża wyspy, a wyżej dziesiątki błyskających latarek. Gdy byliśmy już przy brzegu kontynentu, Sven dodał gazu. Poczułem straszliwe zmęczenie i przysnąłem sobie na dnie łódki. Nic więcej nie pamiętam z tej nocy, poza jednym oderwanym epizodem, że zdejmuję z siebie mokre spodnie i koszulę.
22 lipca, niedziela. Geitvagan Obudziły mnie promienie słońca, padające przez okno wycięte w ścianie z grubych, pociemniałych ze starości belek. Leżałem na wąskim łóżku, nakryty skórą renifera. Obok, na krześle, wisiało moje ubranie. Było już suche. Mój wzrok przesuwał się po ścianach i zatrzymał na potężnej, rzeźbionej szafie. Podziwiałem ją przez dłuższą chwilę, po czym spojrzałem na prawo. Koło łóżka, na fotelu siedziała Ingrid. Wyglądała bardzo ładnie. Włosy upięła w kok, ubrana była w dres w kolorze i fakturze leśnego mchu. - No hej - powiedziała. - Witaj. Jestem w twoim domu? - Aha. - A Maciek? - Twój przyjaciel i mój brat jeszcze śpią. Co zdziałaliście? - A co mieliśmy zdziałać? - zdziwiłem się.
- Nie udawaj - poprosiła. - Bo i tak przeczytam o tym w gazetach. - Droga Ingrid. Obawiam się, że nasze ambitne plany spaliły na panewce. Chcieliśmy wysadzić tym łobuzom jacht w powietrze, ale nam się nie udało. Za to trochę im popaliliśmy namioty. - Ojej. - Patrzyła na mnie z wyraźnym zachwytem. - To głównie dzieło twojego brata i mojego kumpla. Ja byłem tylko ślepym narzędziem w rękach tych okrutników. Tylko dzięki mojej obecności nie polała się krew. - Och. Twój kumpel aż tak szalał? - Aha. Ale w jego przypadku to zrozumiałe. Ma to we krwi po swoim dziadku. Staruszek jest, zdaje się, hieną cmentarną. - Dziki Wschód - szepnęła. - Ano dziki Wschód. Pozwolisz, że się ubiorę? Kiwnęła głową i wyszła. Ubrałem się pospiesznie. Wyszedłem do niej. Jak się słusznie domyśliłem, nocowałem w jednym z pokoi na pierwszym piętrze nad patio. Na dworze było zimno. Ingrid stała, przechylona przez barierkę. - Co powiesz? - zapytałem. Odwróciła się do mnie. Uśmiechnęła... - Nic nie będę mówiła. Pocałowałem ją w policzek. Zaskoczyło ją to w pierwszej chwili, ale nie broniła się. - Uciekniesz ze mną? - zapytałem. - Chętnie, a dokąd? - Nie wiem. Może ty zaproponujesz jakieś miłe miejsce? Ja, szczerze mówiąc, nie znam tego kraju. - Ja też nie. Właściwie to nie wyjeżdżam nigdzie dalej. Raz byłam w Oslo, dwa razy w Tromsø. - Jakie są przyczyny tego, że tak siedzisz w jednym miejscu? - zapytałem zdziwiony. - Nie ma przyczyn. Co jest tam, czego nie mamy tu? - Tam jest cały wielki i wspaniały świat. Krajobrazy, góry, rzeki, jeziora, inni ludzie... - Od czasu do czasu produkty tych dalekich stron docierają tutaj. Zresztą miałeś tego przedwczoraj przykłady i sam też jesteś przykładem, choć akurat raczej pozytywnym. Tam jest źle, tu jest dobrze. Zaskoczyła mnie. Zupełnie nie było w niej ciekawości świata, która wydawała mi się zawsze być przypisana każdemu człowiekowi. - Różnimy się od siebie - powiedziałem.
- To dobrze, że się różnimy. Nie będę musiała nigdzie jeździć, żeby móc badać obce wzorce kulturowe. Powiedziała to zupełnie obojętnie. Pożałowałem, że w ogóle cokolwiek zacząłem. - Obserwator nigdy nie doświadcza tej samej kultury, co obserwowany. Ale mogę spróbować ci pomóc. - Chodź do mnie - powiedziała. - Wczoraj nie zdążyłeś zobaczyć, jak mieszkam. Poszedłem posłusznie. Widziałem tylko kilka dziewczęcych pokoi w moim życiu. U nas, w domu dziecka, były standardowe. Biurko, kwiatek w doniczce, wąskie łóżka, szafy. I właściwie nic więcej. Bo i po co? Nauka i sen. Ingrid strzeliła mi palcami nad uchem i obudziłem się z zamyślenia. Weszliśmy. Wnętrze przytłoczyło mnie i zdumiało. Na wprost drzwi wisiała skóra z wilka. Na niej krzyżowały się dwa ciemnowiśniowe wiosła, ozdobione runicznymi napisami w postaci inkrustacji z mosiężnego drutu. Nad skórą czaszka renifera smutno patrzyła pustymi oczodołami. Na lewo od wejścia całą ścianę zajmowało imponujące łoże z baldachimem, zaścielone miękkim kocem o barwie jasnego brązu. Na prawo, na ścianie skrzyżowano strzelby skałkowe. Koło wejścia stała szafa na ubrania, podobnie jak w pokoju, w którym spałem, bogato rzeźbiona. Całości obrazu dopełniały intarsjowany sekretarzyk oraz szafka, zawierająca w swoim wnętrzu kolorowy telewizor. Na podłodze także leżały skóry reniferów. - Jak ci się podoba mój pokój? - zapytała. - Godny właścicielki - odparłem. - Moja babcia tu mieszkała, gdy była panienką na wydaniu - wyjaśniła. - Teraz ja jestem na wydaniu. Popatrzyła na mnie zalotnie. - To trudny problem - powiedziałem. - Ale poradzimy sobie z tym. Znajdę ci odpowiedniego męża. Teraz ona pocałowała mnie w policzek. To wszystko razem wzięte było najczystszym obłędem. - Tak uważnie się rozglądasz - zauważyła. - Tak jak gdybyś porównywał. - Porównuję - potwierdziłem. - Ten pokój ma swój styl i swój charakter. Duszę. Te meble służyły wielu pokoleniom. Nowe elementy wystroju zręcznie wkomponowano w już istniejące. Zresztą ty sama dodajesz mu blasku. - A twoja rodzina? Czy nie macie swojej rodowej siedziby? - Nie wiem. Chyba nie. Nie macie problemów z sąsiadami? - Dlaczego?
- Jesteście bogatsi. Stanowicie inną klasę. Zazdroszczą wam... Roześmiała się. A ja zrozumiałem, że palnąłem głupotę. Tu, w Norwegii...? To nie Polska. Tu nikt nie bierze starego gwoździa, by rysować lakier samochodów... - Nie jesteśmy bogaci... Mamy tylko ten dom, pochłaniający co roku znaczne sumy, musimy palić we wszystkich tych nieużywanych pokojach. Od czasu do czasu sprzedajemy jakiś mebel... Sven kiepsko zarabia, ojciec też nie wyciąga dużo, choć ma własną przychodnię. Tu jest za mało zwierząt... - Kto mieszka w Geitvagan? - Różni ludzie. Artyści, pisarze, chyba ze trzech, trochę takich, co wolą świeże powietrze. Taka zbieranina, ale porządni ludzie. Zresztą mieszkają w tej części miasta, która im się podoba, tam, gdzie mają przyjaciół... Rybacy, marynarze, klasa średnia, wszyscy trzymają się razem. - Widzisz, w moim kraju nie da się zrobić tak jak u was. - Dlaczego? - Mamy problemy mieszkaniowe. Na mieszkanie trzeba czekać. I nigdy nie wiadomo, gdzie się dostanie przydział. - U nas też. Co najmniej trzy lata. A kredyty są drogie. Parsknąłem śmiechem. - A ile się czeka u was? - zapytała. - Od dwudziestu lat w wzwyż. Zazwyczaj dłużej. - To głupie. Nie można kupić sobie już gotowego mieszkania? - Można, tylko za co? Metr kwadratowy kosztuje kilkaset dolarów, przy średniej płacy w granicach dwudziestu miesięcznie. Poza tym mamy na przykład przepis, że rodzina może mieć tylko jedno mieszkanie... - Wybacz. Nie wiedziałam. - Nic nie szkodzi. Wkurza mnie, jak słyszę, że tu, na Zachodzie, ludzie strajkują, żądając podniesienia zarobków. Na miejscu waszych rządów pakowałbym strajkujących do wagonów i wysyłał do Polski na tygodniową kurację. Gdyby zobaczyli kolejkę po telewizory, liczącą kilkaset osób, czy podobnej długości kolejkę po mięso, to odechciałoby im się strajków. Do końca życia myśl o buncie nie zaświtałaby im w głowach. - Nie masz ochoty tam wrócić. Myślałem o tym. Kiedyś przecież będę musiał... - Mam. To mój obowiązek. Ktoś musi wreszcie posprzątać ten śmietnik. Pokazać komunistom ich miejsce. Na latarniach.
- Dlaczego ich nienawidzisz? Ech. I gadaj tu z taką. Przecież tłumaczyłem jej tak łopatologicznie, że już bardziej nie można. A ona ciągle nie mogła zrozumieć nienawiści niewolnika do jego pana... - Twój przyjaciel... - Nie mówi nigdy dużo o sobie i rzadko prawdę - udzieliłem wymijającej odpowiedzi. - Twój przyjaciel postanowił zostać terrorystą. - Myślę, że to bardziej zabawa. Kopie sobie gdzieś w lesie ziemiankę. W tajemnicy przede mną. - Przyjaciel nie powinien mieć sekretów. - Jako dobry kumpel szanuję jego prawo do prywatnych tajemnic. - Ja też mam dobrą przyjaciółkę, która nie mówi wszystkiego - powiedziała Ingrid i posmutniała. - Może powinniście się poznać. - Ależ bardzo chętnie. - Któregoś dnia... Maciek. Czy przypadkiem nie był znacznie bliżej wieszania komunistów na latarniach? Zgrywus, grający na nerwach nauczycielom, czy to tylko poza? Kopanie ziemianki maskował żartami, ale przecież powstawała... Ile czasu budował bombę? Musiał mieć schemat w głowie. Może faktycznie nie mówił mi wszystkiego? Może przeszedł szkolenie, ale z jakichś powodów uznali, że się nie nadaje? Za młody? Nie, skoro go trenowali... W tym momencie przyszli on i Sven. Szpieg skarcił siostrę za to, że trzyma mnie głodnego. Zjedliśmy śniadanie i odwiózł nas do domu. - Jeśli zajdzie do was policja i będzie wypytywać o wczoraj, to całe popołudnie byliście u nas - poinstruował. - Na noc też się zatrzymaliście. - Fajnie. - Myślę, że nawet jeśli Lunden będzie miał jakieś podejrzenia, to jego sympatia pozostanie po naszej stronie. Pożegnaliśmy się i pojechał. Maciek parsknął śmiechem i śmiał się jeszcze długo. - Z czego się cieszysz? - zapytałem. - Wyobraź sobie, co napisze w raporcie: Przez sporą część popołudnia obserwowane obiekty majstrowały bomby, a wieczorem puściliśmy z dymem obóz harcerski. No, prawie harcerski. Aż mi się przypomina pewna noc kilka lat temu w Wojsławicach. Szkoda, że wtedy nie byłeś z nami. Pawcio ci opowie.
- Myślę, że Sven raczej stworzy nieco odmienne dzieło: Po południu w moim skromnym domu w Geitvagan gościli Tomasz Paczenko, doskonale zapowiadający się młody człowiek, oraz jego serdeczny druh, Maciej Wędrowycz, czarujący ukraiński intelektualista. - Obaj goście stanowili znakomitą wizytówkę swojej nacji. Po długotrwałej dyskusji na tematy polityczne i kulturalne... - ...podjęci zostali kolacją. Serwowano świeże langusty z szampanem. Niestety, późna pora oraz gwałtowne pogorszenie pogody zmusiły ich do spędzenia nocy pod moim dachem! Rechotaliśmy długo. Weszliśmy do domu. Nakarmiliśmy zwierzaki, a potem ja udałem się do pokoju, a Maciek został w bibliotece i czytał coś sobie. Uwaliłem się na łóżku i oddałem marzeniom. Właśnie zakładałem razem z Ingrid szczęśliwą rodzinę, gdy pomyślałem, że właściwie to nie oglądałem jeszcze Maćkowego bunkra. Mojego przyjaciela nie było w bibliotece, gdy zszedłem na parter. Łopaty też nie było. Kopał. Znalezienie go okazało się być trudniejsze niż myślałem. Owszem, na ścieżce było sporo świeżej ziemi, nieduży wykrot po lewej jej stronie także został zniwelowany, ale nie mogłem znaleźć włazu. Ciągnąłem za wszystkie choinki po kolei, ale żadna nie ukrywała wejścia. Gdy już się prawie zniechęciłem, zauważyłem zamaskowany rowek biegnący od domu. Wyjąłem kawałek darni i zobaczyłem izolowany kabel. Poszedłem tym tropem. Kabel niknął pod niedużym, płaskim kamieniem. Pociągnąłem i właz zbudowany w kształcie klapy otworzył się. Po drabince z biblioteki (oto, po co mój druh wymienił ją na schodki!) zlazłem na dół. Z pomieszczenia obok sączyło się mdłe światło. Poszedłem w tamtą stronę krótkim korytarzem. Znalazłem się w niedużej, całkowicie wykończonej salce. Miała wymiary dwa metry na dwa. Ściany szalowane były okorowanymi pniami z uschłych choinek, a sufit wiszący tuż nad głową wykonano ze złomowanych desek. Podłoga była nierówna, w kilku miejscach spod cienkiej warstwy ciemnej polepy wystawała lita skała. Z pomieszczenia obok dobiegały dźwięki szurania łopatą. Po chwili ustały, a ze środka wyłonił się gospodarz. W ręce trzymał karabin. - Witam przyłapanego szpiega - zagaił. - Jaki rodzaj śmierci wybierasz? - A fe. To bardzo nieładnie zabijać gościa pod własnym dachem - zauważyłem. - Przyszedłeś za wcześnie. Jeszcze nie skończyłem. Jak trafiłeś? - Po kablu. Przytulnie tu. - Przytulnie. Wykończy mnie to moje hobby. - Dlaczego? Sporo już zrobiłeś. Całe jedno pomieszczenie... - Wiesz, ile ja stąd wyniosłem ziemi? - Jakieś osiem metrów sześciennych i jeszcze ze cztery z korytarza... Dwanaście
metrów. - To wydaje się niedużo. Pomyśl sobie, że jeden metr sześcienny to czterdzieści kubłów ziemi. Ale wywalam metr sześcienny dziennie, chociaż łapy mi od tego odpadają. Całe szczęście, że jest tu niedaleko w krzakach stary szyb po jakichś pracach wiertniczych, to mam gdzie wsypywać. - Szyb? - zdziwiłem się. - Po świdrze. Trzydzieści centymetrów średnicy, kilkadziesiąt metrów głębokości, ale zalany wodą. - Zwierzaki mogły wpaść. - Był zabezpieczony drewnianą pokrywą. Całkiem, zresztą, spróchniałą, więc zrobiłem nową. Nie bój się. Nie wpadną. - Ładna pukawka - zwróciłem uwagę. - Skąd masz? - Sven mi podarował. Stary grat, zardzewiały dokumentnie. Ale jak się pomoczy w oleju, to może da się uruchomić. Amunicji wprawdzie nie mam, ale i tak nie odważyłbym się strzelać. Spać poszedłem wcześnie. Przyśnił mi się wujek Ihor. Siedzieliśmy przy stole w bibliotece. Wujek uśmiechał się. - Kochacie się - powiedział. - Miłość to wielka siła. A dziewczyny to bardzo dobry wynalazek. Obudziłem się. Byłem półprzytomny, ale postanowiłem iść i sprawdzić, czy przypadkiem nie siedzi jeszcze w bibliotece. Chciałem go o coś zapytać. Zszedłem na parter. W bibliotece ktoś był, ale gdy podszedłem bliżej, okazało się, że to nie jest wujek Ihor, ale Maciek, który zasnął przed telewizorem. Potrząsnąłem nim. Obudził się. - Kim był Ihor? - zapytałem. - Wujek Ihor? - Twoim stryjkiem, oczywiście. Ihor Paczenko. Poeta - wymamrotał Maciek. Przypominaj sobie dalej. Na zdrowie. Poszedłem spać. *** - Najgorzej było koło trzeciej nad ranem - powiedział, pociągając łyk herbaty. Temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni. Mieliśmy za sobą pięć godzin żeglugi i liczyłem, że zrobiliśmy jakieś czterdzieści kilometrów... Odważyłem się postawić maszt i wciągnąć żagiel, ale wiatr powiał dopiero koło piątej, gdy już prawie dniało. Bałem się, że mogą nas wypatrzyć. Wypiłem dwa termosy herbaty, ale nie rozgrzewała na długo. Przespałaś
najgorsze. - Ale też przemarzłam. Pamiętam, jak jedliśmy śniadanie. - Wreszcie prawie w nocy zobaczyliśmy brzegi Gotlandii... Wtedy zrozumiałem, że dopłynęliśmy, choć bałem się, że deportują nas z powrotem. Potem słyszałem, że faktycznie zdarzały się takie przypadki. - A ja pamiętam, jak policjanci zrobili mi gorącej czekolady - pochwaliła się. Szkoda, że nie zabraliśmy Tomka ze sobą... - Nie wiedziałem, czy nam się uda. Chciałem, żeby choć jedno z moich dzieci przeżyło.
23 lipca, poniedziałek. Bodø Obudziłem się o siódmej rano. Byłem wyspany i wypoczęty. Wsiadłem na rower, pojechałem do tartaku w Bodø, gdzie kupiłem dwa metry sześcienne tarcicy (na tyle tylko wystarczyło mi pieniędzy). Obiecali dostarczyć około dziesiątej. Gdy wróciłem, Maciek nadal spał na fotelu, trzymając w objęciach swojego pieska. To dobrze, jeśli człowiek lubi zwierzęta. Mnie też jakoś zmogło. Obudziło mnie delikatne potrząsanie. Otworzyłem oczy. Na brzegu mojego łóżka siedziała Ingrid. - Cześć - powiedziałem po polsku, ale myślę, że zrozumiała i nawet próbowała powtórzyć. Wyszło jej to żałośnie. Bardzo żałośnie. - Przywieźli deski - poinformowała mnie. - Już lecę! - Poderwałem się. - Mój brat z twoim kumplem już je wyładowali, a transport opłacony był z góry. Możesz leżeć dalej. Nie budziłabym cię, ale śniło ci się coś okropnego. - Często miewam koszmary. Na szczęście najczęściej ich nie pamiętam. - Trudno się tu do ciebie dostać. - Uniosła kawałek spódnicy i pokazała rajstopy, tu i ówdzie podarte. - Co się stało? - Jakiś jamnik bronił schodów. - Mój kumpel ci odkupi. To jego pies. - Przy średnich zarobkach dwadzieścia dolarów na miesiąc? Nie śmiałabym wysuwać takich żądań. A drugi psiak bronił twojego pokoju.
- W takim razie ja odkupię. - Ależ nie trzeba. Sympatycznie tu u ciebie. - Rozejrzała się wokoło. - Niedługo będą okna. - Poczułem lekkie zawstydzenie. Mój pokój nagle wydał mi się koszmarną norą... - Mówiłeś wczoraj o Norwegii i jakoś nie dokończyliśmy... - Popatrz w niebo, droga Ingrid, a zobaczysz samoloty odlatujące bliżej lub dalej. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Mogę ci mówić choćby do jutra, jak ładnie jest gdzie indziej, ale to nic nie da, jeśli nie zobaczysz tego sama. Widok lecącego samolotu powinien ci dawać do zrozumienia, jak wiele tracisz. - Widuję samoloty, ale nie czuję żadnych ciągotek, aby wsiąść i odlecieć. Hmm, czy chcesz mi dać coś do zrozumienia? - Tak. Uważam osobiście, że każdy człowiek powinien wykorzystywać możliwości, jakie ma, przez szacunek dla drugiego człowieka, który jest tych możliwości pozbawiony. Pomyśl, jak przyjemnie byłoby leżeć na piasku jakiejś egzotycznej plaży, pod palmami... - Nie lepiej leżeć tu? Wprawdzie nie mamy palm... - Piasku także nie. - Jak to nie? - Ty to nazywasz piaskiem? Są plaże, gdzie piasek jest tak miałki jak puder i tak biały, że prawie oślepia, gdy słońce odbija się od niego. A woda jest ciepła jak z kranu... Przynajmniej tak słyszałem. Zamyśliłem się. Czy był w ogóle sens z nią rozmawiać? - Hm... Może i masz rację. Ale z drugiej strony, tu mam żaglówkę rodziców, motorówkę brata i dobrze mi się pływa pomiędzy skałami, podczas gdy ty chciałbyś, żebym gdzieś leżała... - Powiem to inaczej. Wszystko to, o czym mówisz, jest na pewno miłe i przyjemne, ale może należy porównać to z czymś innym, aby mieć skalę. - Znowu proponujesz mi wspólną ucieczkę. - Uśmiechnęła się zalotnie. - Niekoniecznie zaraz ucieczkę. - Muszę, niestety, już iść. Mam dzisiaj zrobić obiad. Odprowadziłem ją do furtki. Wracając, spotkałem Svena, z jakiegoś powodu wyglądał na zadowolonego z siebie. - Nareszcie materiał podsłuchowy w jakimś zrozumiałym języku - powiedział, potrząsając trzymaną w ręce kasetą.
Zaatakowałem go znienacka. Wykopnąłem mu taśmę z ręki. Drugi kop wylądował na jego żołądku. Cofnął się, zaskoczony. Przedmiot sporu potoczył się po ziemi, aż do pniaka, na którym rąbałem drewka. Siekiera leżała na miejscu. Walnąłem kilka razy i z kasety została sieczka. Sven zawył. - Chcesz się bić? - No, dalej! - ryknąłem. Koło mnie zmaterializował się Maciek. Trzymał szablę. Na twarzy miał dziwny, krwiożerczy uśmiech. - Chcesz pojedynku? Szable czekają! - wrzasnąłem. - Nie jestem aktorem z filmu, żeby się siekać szablami! - warknął szpieg. - Chodź na gołe pięści! Wygrałby. Był dużo silniejszy, choć niezbyt dobrze umięśniony. - Żeby szpiegować własną siostrę, trzeba być kompletną świnią! - wycedziłem. Wynoś się z mojej posiadłości, bo zawołam policję, żeby cię usunęła. - Grozisz mi? - Tak! - Uważaj, bo ja też mógłbym co nieco im opowiedzieć! - Ach tak? Złapałem szablę i wyciągnąłem ją z pochwy jednym płynnym ruchem. Za mną rozległ się metaliczny szczęk. To Maciek odbezpieczył rewolwer. - Ja tu jeszcze wrócę! - szczeknął szpieg. - Jeśli wrócisz, to tylko po to, aby wyjechać na taczkach! Poszedł sobie. Przełożyłem kumplowi dialogi, żeby wiedział, o co nam poszło. Niedługo potem zjedliśmy obiad. Maciek go zrobił i, o dziwo, nawet nieźle mu to wyszło. Wcale nie było czuć, czy przypalił, tyle wsypał red chili. Powiedziałem mu to. Nawet się specjalnie nie obraził. Był raczej rozgoryczony. - Ty już taki jesteś, Tomaszu - powiedział ze smutkiem. - Dziewczyna daje ci kosza, a ty odgrywasz się potem na całym świecie. Wzruszyłem ramionami. - Od dzisiaj przyprawy będę trzymał pod kluczem i wydzielał najwyżej po szczypcie. - Człowiek tyra, wyłazi ze skóry, a co go za to spotyka? Czarna niewdzięczność. - Nie bierz sobie tego tak do serca, proszę. Wiesz, że z natury jestem upierdliwy i czepiam się wszystkiego dla samej przyjemności czepiania się. - To nie jest cała prawda. Ty sobie kodujesz w umyśle całe kawałki życia, a potem w
czasie, gdy ciało pracuje wedle odpowiedniego programu, twój umysł oddaje się jakimś dziwnym rozmyślaniom. A tak swoją drogą, to zadam ci pytanie. Czy głaszczesz swojego pieska? - Nie. A dlaczego pytasz? - Może zdziwisz się, ale ile razy przechodzisz koło niego, to nachylasz się i głaszczesz go, przy czym jest to trochę dziwny ruch, bo głaszczesz z włosem albo pod włos, w zależności, jak się ustawi. - Coś takiego. Musiałem to robić zupełnie bezmyślnie. - A wiesz, jak głaszczesz mojego Gucia? Zawsze pod włos i wsadzasz palce głęboko w jego sierść, tak jakbyś sprawdzał jakość futra, a nie okazywał swoją sympatię. Ciekawe rzeczy gadał. - Chyba masz rację. W obcowaniu ze zwierzętami brakuje mi poczucia uczestnictwa. - Nie przejmuj się, to się zdarza. Po prostu nie lubisz psów, rozumiem zresztą ten uraz. Po obiedzie zabrałem książkę, Ciapka i Gucia. Poszedłem na plażę. Tam uwaliłem się na ciepłym, suchym żwirze i zacząłem czytać. Zwierzaki kotłowały się między sobą i bawiły w wodzie, szczekając na nadchodzące fale i uciekając przed nimi. Zabawę miały przednią. Umiały się cieszyć. We mnie umiejętność ta zanikała. Zamknąłem książkę i oddałem się rozmyślaniom. Minęło kilka godzin. Przyszedł Maciek. - Chyba zbiera się na deszcz - powiedział. - Trzeba zamknąć okiennice. Podniosłem się z piasku i zauważyłem, że pochłodniało. Niebo zaciągnęło się już do połowy chmurami. - Tak, chyba będziemy mieli deszczową noc. Mamy drewno? - Drewno? - Będzie chłodno. Chcę napalić w kominku. - Jeśli nie ma, zaraz narąbię. To dobry pomysł. Wróciłem do domu i pomogłem pozamykać okna. Zrobiło się ciemno i przytulnie. Na stole w bibliotece postawiłem świece. - Pobawimy się, że jesteśmy w Wojsławicach i że wyłączyli światło? zaproponowałem. - Dobra myśl. To zabawne, że tam wyłączają prąd przed każdą burzą, a tu nie wyłączają go nigdy. Ale pamiętasz, że wyłączają. - To chyba tylko luźne skojarzenie. - Im więcej takich skojarzeń, tym lepiej. Może przypomnisz sobie coś więcej? - Może...
Maciek wyjął ze swojego notatnika nieduże zdjęcie rentgenowskie i rzucił mi je obojętnie. Popatrzyłem na nie zaciekawiony. Przedstawiało ludzką czaszkę. Było opisane. Ktoś naniósł flamastrem datę i nazwisko. Koćko. - To ja? - Prawdopodobnie. Zrobiono ci je przed trzema laty. Widzisz te zaciemnienia, promieniście rozchodzące się od ucha? - Tak. Co to jest? - Twój wyrok. Skrzepy krwi, przecinające zwoje, niszczące tkankę mózgową. Wiesz, jaką miałeś szansę przeżycia takiego urazu? - Nie wiem. - Zerową. A wiesz, jaką miałeś szansę, że, jeśli cudem pozostaniesz przy życiu, nie będziesz do końca życia sparaliżowany? Też zerową. - To jakim cudem żyję? - Tego nie mogę ci powiedzieć. Popatrzyłem mu prosto w oczy. Spuścił wzrok. - Przekaż hrabiemu, że wolałbym wiedzieć, co jest grane. Jeśli jestem ufoludkiem, to może mi to śmiało powiedzieć. Uśmiechnął się. - Ech, kumplu. Na podstawie jednego zdjęcia rentgenowskiego sądzisz, że jesteś kosmitą? - Człowiek by tego nie przeżył... Milczał, a ja czułem, że trafiłem w sedno. Że zaraz się sypnie. - Powiedz - nacisnąłem łagodnie. Spuścił głowę. - Nie mogę... Nie proś... A więc jeszcze nie teraz... Cholerna zagadka... Usiedliśmy przy stole i gawędziliśmy, jak za dawnych, dobrych czasów w jego chałupce na Starym Majdanie. Przyjemnie było oglądać dziewiętnastowieczne norweskie książki przyrodnicze przy świetle świec... Tak jak przed wiekiem poznawali je ich właściciele... - Mam, jak widzę, zaległości - mruknąłem. - Tak swoją drogą, to czytasz te zoologiczne bzdety i nawet nie zastanawiasz się, kto je pisze. - W tym akurat przypadku wiem doskonale. - Poklepałem tomiszcze zatytułowane
„Wszechświat i człowiek”, leżące na stole. - Nie, nie wiesz. Wyobrażasz sobie spokojnego naukowca, a tymczasem ci ludzie to notoryczni, maniakalni zboczeńcy. - Twój pogląd jest bzdurny. - I jednocześnie całkiem prawdziwy. Pomyśl, żeby napisać, jak się rozmnażają motylki i inne takie, trzeba je najpierw podejrzeć... Dalszy ciąg jego wypowiedzi utrzymany był w tym samym duchu i zastosowany do szeregu różnych nauk przyrodoznawczych. Początkowo bawiło mnie to, ale potem poczułem znudzenie. Widząc, że ma atak gadulstwa, a próba przeczekania go nie da rezultatów, poszedłem do kuchni, skąd przyniosłem paczkę tajlandzkich trociczek i zapaliłem kilka z nich. Wkrótce kłęby dymu zasłoniły Maćka. Gęsty, ciężki zapach kadzidełek działał lekko otępiająco. W pewnej chwili zamknąłem oczy i nie dałem już rady ponownie ich otworzyć. Zapadłem w sen. Było mi ciepło, miło, bezpiecznie, wygodnie... *** - Henry, opowiedz mi o kluczu. - Wybaczcie, hrabio. Jeszcze za wcześnie. Ta teoria wymaga dokładnego sprawdzenia. - Jeśli mogę ci w czymś pomóc... - Nie znacie się na genetyce. Próbki mam, materiał porównawczy też... Mam laboratorium, którego wyposażenie kosztowało miliony dolarów. Zgłoście się za rok, może za dwa lata, gdy będę odbierał nagrodę Nobla. - Sądzisz, że to aż tyle warte? - Założymy się?
24 lipca, wtorek. Mo-i-Rana (Południowy Norrland) - Wstawaj, zalkoholowaciały narkomanie! - Głos Maćka wyrwał mnie z błogiej drzemki. Otworzyłem oczy. Ciało mnie bolało na skutek spędzenia całej nocy w fotelu. Popatrzyłem na stół. Butelka po coli, knoty świec, zatopione w zastygłych kałużach wosku, oraz kupki popiołu z kadzidełek świadczyły o realności wczorajszego wieczoru. Powinienem mieć kaca, ale nie miałem. Maciek stał koło stołu. Nogawki spodni miał powalane ziemią. Widocznie cały ranek spędził, kopiąc swój bunkier.
- Fafluchten Sie - wychrypiałem. - I po co ty mnie zbudził, ha? - Dziewiąta rano, ćpunku - powiedział, jak gdyby to miało cokolwiek wyjaśniać. - Jakie znowu narkotyki, to tylko taki zapach... Zresztą sam też się nieźle zaczadziłeś zaważyłem. - Ja!? Wypiłem tylko lampkę wina, a ty, kumplu, dwie butelki, flaszkę wódy i jeszcze się trułeś trociczkami. No, odrobinę przesadził z tymi flaszkami... - Pójdę sobie popływać, to mi przejdzie. - Fala dwa metry i, na oko, pięć - sześć stopni w skali Beauforta. - Sztorm? - zdziwiłem się. - I to jaki. Umyłem się zimną wodą, ubrałem w świeżą koszulę i zasiedliśmy do śniadania. Kończyliśmy właśnie, gdy ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem. Na skale stał znany mi już skądś facet. Miał może ze dwadzieścia jeden lat, nieduży wąsik pod nosem. I ciemne włosy. Wysiliłem pamięć. Nie pomogło. - Fadej Wissarionowicz - przedstawił się. - Witam, panie Paczenko. Zgodnie z przepowiednią hrabiego Dereka, spotkaliśmy się znowu. Znowu? Cholera, widziałem go już kiedyś? Z kuchni wyszedł Maciek. Zauważyłem, że wymienili spojrzenia, tak jak gdyby się znali. - Mam polecenie od księcia Sergieja, aby przywieźć pana do nas. - Nie wiem, nie mam garnituru... - Nie będzie potrzebny. Przyjaciela możesz wziąć ze sobą. - Wolę zostać i poczekać tutaj - zaprotestował Maciek. - Panna Bołdyrew ostatnio... Trochę się pogryźliśmy. Tatiana też mnie nie lubi. Mówił po rosyjsku lepiej ode mnie. - W takim razie proszę się przygotować do podróży. - Gość zwrócił się do mnie. Poszedłem do pokoju i w ciągu dziesięciu minut spakowałem wszystko, co mogło się przydać, do niedużej walizki zabranej z pokoju kumpla. Przy okazji zwinąłem mu także marynarkę. - Kiedy mam się ciebie spodziewać? - zapytał. - Za jakieś trzy, może cztery dni - odpowiedział za mnie Fadej. - Nie zabij Svena pod moją nieobecność - dodałem. - Dlaczego nie? - zdziwił się Maciek obłudnie. - Ja też muszę mieć jakąś rozrywkę - upomniałem go. - Opiekuj się zwierzakami. - Dobrze. Możesz na mnie liczyć.
- W takim razie, do zobaczenia. - Do zobaczenia - odpowiedział, a gdy już sadowiłem się w samochodzie, dodał konfidencjonalnym szeptem: - Ładna marynarka. Przypomniał mi się kiepściuchny dowcip własnego autorstwa: Co to jest marynarka? Marynarka to jest strój ochronny, używany przy marynowaniu śledzi. Ale nie miałem już czasu, żeby go powiedzieć, bo samochód ruszył. - Ile czasu potrwa podróż? - zapytałem. Fadej zamyślił się na chwilę. - Za godzinę będziemy zapewne w Fauske. Myślę, że powinniśmy stanąć na miejscu około godziny czternastej. Tak mniej więcej jestem umówiony. Samochód przetoczył się przez las i po kilku minutach mknął już uliczkami Bodø. Na wschód. Potem jechaliśmy długą i pełną zakrętów szosą. Właściwie to całą moją uwagę pochłaniało kontemplowanie krajobrazu. Za Fauske zaczęła się autostrada, więc Fadej dodał gazu. Rosjanin był chyba urodzonym milczkiem, bo tylko od czasu do czasu wskazywał gestem jakieś pasmo górskie i wymieniał jego nazwę. Widoki, choć piękne, znużyły mnie dość szybko. Pędziliśmy przez dziki obszar, nie skażony śladem człowieka. Lasy, to znowu miejscami ściany skalne. Głębokie doliny, naznaczone wstęgami rwących rzek. Kilka sennych miasteczek. Momentami widać było morze. Ruch na szosie był znikomy. Zatrzymaliśmy się raz przy małej kafejce, która stała przy drodze co najmniej dziesięć kilometrów za ostatnią mijaną mieściną, a jak się później okazało, kilkanaście kilometrów od następnej. Zjedliśmy po ciastku, a mój towarzysz wypił ponadto szklankę kawy. - Wyjechałem wczoraj wieczorem z Tromsø - wyjaśnił. - Trochę się czuję zmęczony. Może to dlatego milczał? - Przeze mnie musiał się pan fatygować, nadkładać sto kilometrów. - Dla mnie żaden kłopot - zapewnił. Ale byliśmy już niedaleko. Po następnej półgodzinie znaleźliśmy się w sporym przemysłowym mieście, rozłożonym dość malowniczo nad brzegiem fiordu. - Mo-i-Rana - obwieścił mój przewodnik. - Tubylcy mówią najczęściej krótko Mo, nasza dzielnica posiada nazwę autonomiczną, nie uznawaną jednak przez władze i kartografów. Ta ich dzielnica znajdowała się na południe od miasta. Wjechaliśmy na niewielkie wzgórze. Zatrzymał samochód i zachęcił mnie, abym wysiadł. - Co ty na to? - zapytał, wskazując gestem to wszystko, co leżało niżej.
Kilka domków, charakterystycznych dla tych stron, wzniesiono po obu stronach wąskiej szosy. Dalej ciągnął się betonowy mur, obejmujący swoim zasięgiem spory obszar. Co najmniej sto hektarów. Za murem znajdowała się wioska, złożona z kilkudziesięciu drewnianych budynków, nawiązujących stylem do rosyjskiej architektury drewnianej przełomu wieków. Robiło to bardzo przyjemne, swojskie wrażenie. Wokoło na wzgórzach stało kilka niedużych dworków. - I co ty na to? - zapytał ponownie. - Sympatyczna. Obwarowana niemal jak Berlin Zachodni. Ten mur to dla ochrony przed tubylcami? - Po części tak. Wsiedliśmy i zjechaliśmy na dół. W murze znajdowała się brama i wartownia. Tu dopiero zdałem sobie sprawę, gdzie trafiłem. Zajęło się mną dwu rosłych drabów, którzy zbadali moją tożsamość, potem zdjęli odciski palców, sfotografowali z różnych profili, wpisali moje personalia i datę przybycia, łącznie z godziną i minutą, do pamięci komputera, a na koniec kazali mi się zapoznać z kilkustronicowym dokumentem. Dokument ten wyliczał szczegółowo, jakich informacji o życiu osady nie mogę ujawniać poza nią. Do tego musiałem podpisać oświadczenie, że zapoznałem się z nim i zdaję sobie sprawę, że w razie ujawnienia zastrzeżonych informacji podlegam takiemu samemu wymiarowi kary, jak mieszkaniec tego niewielkiego raju. Zapachniało mi to totalitaryzmem najczystszej wody, ale spokojnie złożyłem swój podpis. Wystawili mi przepustkę i mogliśmy jechać dalej. - Ostre przepisy w dziedzinie bezpieczeństwa - zauważyłem. Fadej uśmiechnął się. - Bywały przypadki, że wchodzili tu ludzie, których nasłano, aby sprawdzili, co tu się dzieje, ale nie wszyscy wydostali się z powrotem na zewnątrz. Zabrzmiało to diabelnie ponuro. Przejechaliśmy przez osadę dość szybko, ale spostrzegłem kilka sklepików z szyldami wypisanymi cyrylicą oraz małą cerkiewkę i budynek, który był chyba szkołą. Potem droga wspięła się pod górę do kolejnej bramy. Tu ponownie sprawdzono naszą tożsamość. Za bramą znajdował się piękny park, drzewa iglaste przeważały nad liściastymi. Wreszcie samochód zatrzymał się przed pałacem. Była to frymuśna budowla, zaprojektowana przez najwidoczniej w sztok pijanego architekta, cierpiącego dodatkowo na manię wielkości. Budowniczy naćkał gęsto kolumienek, półokrągłych baszt i innych detali architektonicznych, zupełnie bez ładu i składu. W sumie robiło to przykre wrażenie. Zaraz też na nasze powitanie wyszedł sam gospodarz.
Książę miał dwadzieścia siedem lat, ale wyglądał na znacznie więcej. Na jego twarzy odbijały się wszystkie trudne chwile, jakich nie szczędził mu złośliwy los. Ale od razu było widać, że jest to wielki człowiek. Wysiadłem z samochodu i złożyłem dworski ukłon. - Witaj, Tomaszu - powiedział po polsku. - Cieszę się, mogąc cię poznać. Pewnie nie wiesz, ale nasi pradziadkowie walczyli razem w Mandżurii w 1904 roku... O, jeszcze jeden... - Ja także poczytuję sobie za zaszczyt, mogąc... - Słowa po rosyjsku napłynęły gdzieś spoza świadomości. Nie znałem ich wcześniej, a może nie pamiętałem? Urwałem w pół zdania. Zza pleców księcia wysunęła się dziewczyna. Mimo że ubrana była zwyczajnie, w szary dres i tenisówki, wiedziałem od pierwszej chwili, że jest to autentyczna księżniczka. Sam nie wiem, jak się tego domyśliłem, ale po chwili okazało się, że miałem rację. Nie była nawet bardzo ładna, prezentowała typowo rosyjską, arystokratyczną urodę. Miała owalną twarz, ciemne włosy i wyraźnie zaznaczone kości policzkowe. Włosy spięła sobie w dwa kucyki, które majtały się jej jak uszy spaniela. - Tomaszu, to moja bratanica, księżniczka Tatiana Igorewna Orłow. Moja droga, to Tomasz Nikitycz Paczenko, o którym tyle ci opowiadałem. Pokaż mu pokój gościnny. Mnie, niestety, czekają obowiązki. Ruszył do samochodu. Zauważyłem jeszcze kątem oka, jak Fadej wyprężył się i zasalutował. - Chodź, Tomek - odezwała się dziewczyna. - Przepraszam, mówisz po rosyjsku? - Ależ oczywiście. Złapała mnie za rękę i pociągnęła do wnętrza. Miała wąską, silną dłoń. Przeszliśmy długą galerią, potem pół piętra do góry i kawałek innym korytarzem, do sporego salonu, gdzie przy dużym stole siedziało kilku chłopaków po jakieś osiemnaście - dziewiętnaście lat i notowało słowa starszego mężczyzny, który objaśniał im wiszący na ścianie schemat. - Studenci - powiedziała, widząc moje zainteresowanie. - Normalnie powinni być w bibliotece, ale tam odnawiają podłogę. - Co oni studiują? - zaciekawiłem się. - Teorię i praktykę odbudowy sieci administracyjnej - odparła. - I inne takie. Jak pogonimy czerwonych, będą potrzebne kadry. Poszliśmy po schodkach na piętro i jeszcze kawałek korytarzem. Pchnęła drzwi pokoju po lewej stronie. Intarsjowane meble, boazeria, kasetony na suficie... - Tam jest łazienka i ubikacja. - Pokazała drzwi w głębi. - Mój pokój jest naprzeciwko,
jakbyś czegoś potrzebował, to zapukaj. Obiad będzie za jakieś pół godziny, będzie to impreza nieoficjalna. Z grubsza zrozumiałem, co chce przez to powiedzieć. - Aha. - Jakoś dziwnie patrzysz - zauważyła. - Wybaczcie, po prostu po raz pierwszy w życiu widzę księżniczkę. - A jak sobie wyobrażałeś? - uśmiechnęła się. - W diademie na głowie, sukni do ziemi i safianowych pantofelkach? - Coś w tym guście - bąknąłem przepraszająco. - Rozczarowałam cię? - Nie śmiałbym... - Nie przejmuj się - poprosiła. - Mam diadem w sejfie w pokoju. Jeśli poczujesz się dzięki temu lepiej, to mogę założyć go do obiadu. - Puściła do mnie oczko. - Nie wiem, co powinienem powiedzieć... - Rozgość się. Zajdę po ciebie - obiecała. I poszła. Rozpakowałem walizkę, umyłem się po podróży, zmieniłem koszulę na czystą i wyszczotkowałem marynarkę zwiniętą kumplowi. Przyczesałem włosy. W tym czasie mój chory umysł podsuwał mi wizje odrodzonej carskiej Rosji ze mną jako namiestnikiem Kongresówki. Czułem coraz bardziej dziką euforię. Potem pomyślałem sobie o pani Pszczółce. Gdyby ta biedna kobieta wiedziała, do czego używać będę języka, który wbijała mi do głowy! A może do niej napisać i pochwalić się? Padnie na zawał, a ja zostanę bohaterem, który uratował setki niewinnych ofiar tego babsztyla... Księżniczka przyszła po mnie kilka minut później. Miała na czole piękny diadem ze złota i szmaragdów, ale nie zmieniła swojego dresu. Staliśmy przed sobą i uśmiechaliśmy się do siebie nieśmiało. Jak niebo i zbrukana ziemia...
Zeszyt trzeci
24 lipca, wtorek (dokończenie) Spodziewałem się obiadu na sto osób, ale rozczarowałem się. Podano w niedużym pokoju, którego okna wychodziły na lesiste wzgórza na południe od miasta. Stół zastawiony był na trzy osoby i byliśmy tam tylko we trójkę: książę, księżniczka Tatiana i ja - jak mi się wydawało, niegodny pachołek. - Co tam u ciebie słuchać, Tomaszu? - zagaił gospodarz. - Właściwie to nic specjalnego - odpowiedziałem. - Dom kapinkę się zastał, nie używano go przez ostatnie lata. Weszła wilgoć, trzeba go będzie wyremontować, co zresztą już powoli zacząłem robić. Warunki są prymitywne, ale kilka miesięcy i go odszykuję. - Gdybyś potrzebował pomocy, mamy tu w osadzie cieślę, mógłbyś zasięgnąć fachowej porady. Mamy też ekipę budowlaną... - Naprawdę cieszyć może tylko to, co zrobi się własnymi rękami, wasza wysokość, toteż pozwolicie, że nie skorzystam z waszej oferty. Uśmiechnął się lekko. Wiedział, co odpowiem. - Zdaje się, że mieliście tam w Bodø jakąś straszną rozróbę? - Rozróbę? - zdziwiłem się. - Wasze gazety pisały o spaleniu obozu żeglarskiego i zatopieniu jakiegoś jachtu. Czy to miała być aluzja? - Nie słyszałem - powiedziałem. - Gazety czytuję rzadko. Zjadł pierwszy, przeprosił i wyszedł. Widocznie gdzieś mu się spieszyło. Zostaliśmy sami przy deserze. - Umiesz jeździć konno? - zapytała księżniczka. - Może nie tak, jak Julie Ann Bołdyrew, ale nie narzekam. - Ach, odwiedziła cię. Co tam u niej słychać? - Nie mam pojęcia. Rozmawialiśmy tylko chwilę. Nawet jeśli starała się być miła, to nie było to szczególnie widoczne. - Ona już taka, niestety, jest. Byłyśmy kiedyś dobrymi przyjaciółkami, ale to się zmieniło kilka lat temu - paplała. Po obiedzie zaciągnęła mnie na tyły budynku, gdzie znajdowała się stajnia. Weszliśmy do środka. Konie ustawiono w sposób artystyczny. Stały w boksach, rzędem, dobrane pod
kolor. Od karych aż po białe araby. Białych było pięć. Nie wszystkie tak idealnie mlecznej barwy, jak te, na których jeździli Julie Ann i ten drugi. - Wybierz sobie. - Zrobiła zachęcający gest. - Nie znam ich. Muszę zdać się tu na was. Uśmiechnęła się lekko. Poszliśmy na koniec stajni, tam,gdzie stały araby. - Popatrz na tego źrebaka. - Pokazała mi. - Jeśli byłbyś zainteresowany, jest na sprzedaż. - Raczej nie byłbym zainteresowany. Nie miałbym gdzie go trzymać, o kosztach nie wspominając. A dlaczego? - Popatrz na jego bok. Spojrzałem. Miał ciemniejszą plamę. Wyglądało to dość dziwnie, bo włosy były brązowe tylko u swojej nasady. - Farbowany? - zdziwiłem się. - Nie mogłam patrzeć, jak mój wuj się martwi, więc ukradłam Julie Ann butelkę rozjaśniacza, którym robiła sobie fryzurę na blond, i nasmarowałam go. Tyle że znowu odrasta. - Ojej! - wyraziłem swój zachwyt dla jej inteligencji. - Wuj był niespecjalnie zachwycony, a Julie Ann jeszcze mniej. Myślałam, że dojdzie do rękoczynów, ale na szczęście nie odważyła się drapać ani targać za włosy... księżniczki. Popatrzyłem jej w oczy. Było w nich coś niepokojącego. Upojenie władzą? Skoncentrowałem się. Jej myśli były ciepłe i nieskładne, jak lane kluski na rosole. Wzięliśmy dwa konie. Nie siodłaliśmy ich. Oboje, jak się okazało, lubiliśmy jeździć na oklep. Zanim wyjechaliśmy, pojawił się służący. Wyglądał zupełnie jak ten staruszek-lokaj z komiksu o Batmanie. Wręczył mi pistolet maszynowy uzi. Obejrzałem broń. Na bazarze opodal domu dziecka widziałem kiedyś, wśród różnych staroci, pistolet maszynowy z czasów wojny. - Będziesz się umiał, w razie czego, z tym obchodzić? - zapytał. - Tu się odbezpiecza, a potem naciska na to? - upewniłem się. Uśmiechnął się i skinął głową. - Tylko nie zapomnij wycelować - powiedział. W pierwszej chwili myślałem, że kpi, ale patrząc w jego oczy, spostrzegłem przyjazne iskierki. Wyjechaliśmy do parku. Było chłodno, choć słonecznie. - Koniec lipca, a już prawie jesień - odezwała się Tatiana. - Lubisz jesień, mam nadzieję? - Gdzieżbym śmiał nie lubić, jeśli tylko wy lubicie... - zażartowałem.
Parsknęła śmiechem. Błysnęły białe, drobne ząbki... - A tak naprawdę ? - Uwielbiam, gdy liście się sypią z drzew i zacina deszcz, a ja mogę siedzieć sobie w ciepłym pokoju i popatrywać na to przez grube szyby. Ale tak swoją drogą, to uważam, że nie ma złych ani dobrych pór roku. - Przeżyjesz tu zimę, to zmienisz zdanie. Świetnie mówisz po rosyjsku. - Staram się. - Co zamierzasz robić w przyszłości? - Szczerze mówiąc, nie mam chwilowo specjalnie przejrzystych planów. Myślałem o uniwersytecie w Uppsali, ale musiałbym douczyć się szwedzkiego. Jest wprawdzie podobny do norweskiego... Kiwnęła głową, jak gdyby przyznawała mi rację. Ale potem powiedziała: - Hrabia Derek zna szwedzki, mógłby cię nauczyć. Ponadto zazwyczaj przed zdawaniem na uniwersytet studenci obcojęzyczni mają prawo do rocznego kursu językowego, choć nie znam szczegółów. A co potem? - Jeszcze nie zdecydowałem. Poszukałbym sobie jakiegoś zajęcia. - Może byłbyś w przyszłości zainteresowany pracą u nas? - To znaczy? - Właściwie to miasto jest nasze. Holding Orłowów kontroluje wszystkie ważniejsze inwestycje w Mo. Potrzebujemy oddanych i pewnych ludzi o żelaznej uczciwości. - Jestem wdzięczny za propozycję. Pomyślę o tym - obiecałem. - Ale to jeszcze tyle czasu... Wjechaliśmy na wzgórze, chyba to, które widać było przez okno z jadalni. Za nim znajdowała się niewielka, głęboka dolinka. Na jej dnie stała altana, a wokoło rosły kwitnące drzewka wiśni. Zjechaliśmy na dół. Było tu znacznie cieplej niż w parku, pewnie dlatego, że znaleźliśmy się w miejscu zupełnie osłoniętym od wiatru. Zsiadłszy z koni, puściliśmy je wolno, aby mogły sobie poskubać trawę. Weszliśmy do altany i usiedliśmy na ławce. - Ile w tym poezji - powiedziałem, patrząc na drzewa obsypane kwieciem. - Nie jesteś zdziwiony? - Trochę. Rozumiem, że tu, na północy, drzewa kwitną później. Jedyne, co mnie zaskakuje, to fakt, że udało się utrzymać przy życiu tak delikatne gatunki w tej okolicy. - Przez większą część roku są ogacane słomą. Niby mamy tu klimat odznaczający się dużym wpływem morza, ale w zimie potrafi być dwadzieścia stopni mrozu, a śnieg pada nawet w maju. Nie mamy z nich owoców. Na jesieni pojawiają się zielone, ale nie zdążą
dojrzeć, gdy ścina je mróz. Wypaczona wegetacja. Byłeś w Kanadzie? - Nie, nie zdarzyło mi się. - Jeździłam trochę po świecie. Najpierw do Francji, do cara Włodzimierza... - O! To macie tu i cara? - Cara-pretendenta - uściśliła. - Nudno w tym całym Saint-Brieuc, a etykieta tak rozbudowana, że ciężko głębiej odetchnąć. Ale były i zabawne sceny. Pojechaliśmy na przejażdżkę promenadą i spotkaliśmy jakiegoś faceta, któremu popsuł się samochód. Car zdjął marynarkę, zagrzebał się w trzewiach maszyny i w ciągu dziesięciu minut naprawił. Miłość do dawnego zawodu. Czytałam jego biografię, z tego, co pamiętam, pracował jakiś czas jako mechanik samochodowy. - Biografię? - Tak, autorstwa hrabiego Dereka, „Droga carów”. Mam nawet własny egzemplarz z dedykacją hrabiego. Gdybyś chciał się zapoznać z innymi jego pracami, to w bibliotece jest spory wybór jego dzieł. - Z przyjemnością skorzystam. Przeciągnęła się kusząco. Poczułem, że mam zupełnie zwyrodniałą wyobraźnię. Ale zaraz mi przeszło. - Potem przez dziesięć miesięcy byłam w Kanadzie u ciotki. - Wzdrygnęła się na samo wspomnienie. -Aż tak źle? - Gorzej. Znacznie gorzej. Oczy jej spojrzały gdzieś w przeszłość. Coś sobie przypominała. Nie przeszkadzałem jej. Milczała może minutę. Po głowie zaczęły mi chodzić dziwne myśli. Na przykład, co by było, gdybym ją teraz pocałował. Wolałem nie sprawdzać. Ocknęła się niespodziewanie. -Wybacz, zamyśliłam się. Pojedziemy dalej? Złapaliśmy konie, które nie miały specjalnej ochoty przerywać pożywiania się trawą i pojechaliśmy. Zawróciliśmy w stronę morza. Następny pagórek był łysy, a w jego centralnym miejscu znajdowało się palenisko. - Miejsce spotkań czarownic? - zaciekawiłem się. - Nie, tutaj zazwyczaj odbywają się uroczystości na świeżym powietrzu - powiedziała. - Na przykład moje urodziny. W zeszłym roku było wesoło. Julie Ann pokazywała nam, jak się gasi batem świecę, i jeden z zaproszonych chłopców omal nie stracił zęba. - Ojej - wyraziłem swoje współczucie. - Dostał świecznikiem prosto w twarz.
Zawróciliśmy do pałacu. Oddałem służącemu broń i sprawdziłem, czy w kopyta koni nie nabiły się kamienie. - Co chcesz teraz robić? - zapytała. - No cóż, chętnie zapoznałbym się z zasobami waszej biblioteki. Jeśli naturalnie nie ma tam zbiorów, których znajomość mogłaby być źle widziana... - Prohibita trzymamy oddzielnie. Zaprowadzę cię. Zaprowadziła. Biblioteka była ciekawym miejscem. Pomieszczenie miało rozmiary sporej sali gimnastycznej. Pośrodku, na potężnym stole stało kilka komputerów. Od podłogi do sufitu ciągnęły się regały, na których ustawiono tysiące książek. Wszystkie tak samo oprawione w brązową skórę ze złoceniami. Wyobraziłem sobie sumę, jaką musiało pochłonąć ich oprawienie, i lekko zmiękły mi kolana. W bibliotece siedziało kilka osób, zajętych czytaniem lub pisaniem czegoś na komputerze. Połowa podłogi była świeżo zeszlifowana i czekała na pokrycie lakierem. - Trafisz stąd do siebie? - zapytała księżniczka. - Po schodach do góry, potem na lewo, korytarzem do końca, potem jeszcze raz na lewo i po schodach na piętro? - Brawo. Masz świetny zmysł orientacji. Poszła sobie. Katalog był skomputeryzowany. Poczekałem chwilę, aż zwolni się miejsce przy terminalu, bo siedział przy nim jeden z tych dziwnych „studentów”. Po paru minutach prób - siedziałem przy czymś takim po raz pierwszy w życiu - wywołałem część dotyczącą czasopism. Właśnie przeglądałem spisy, gdy inny student podszedł i popatrzył mi przez ramię. - Może wam pomogę? - zapytał. Podał mi szpulkę mikrofilmu i gestem wskazał czytnik. Potem pokazał mi, jak się go obsługuje. Wyświetlił się zbiór artykułów prasowych dotyczących śmierci księcia Igora Orłowa. - Wszyscy za pierwszym razem tego szukają - mruknął. Artykuły miały dużo mówiące tytuły: „Książę Igor Orłow nie żyje!”, „Ofiary KGB”, „Pozostaje nam zemsta”. Przeczytałem pobieżnie kilka i zrezygnowałem z reszty. Samochód trafiono rakietą Strieła, w górach w pobliżu Kiruny, już po szwedzkiej stronie. Wybuch zwalił go z szosy, auto jednak nie stanęło w ogniu, więc napastnicy zrobili użytek z pistoletów maszynowych. Książę bronił się, ale mieli przewagę liczebną. Księżniczka Tatiana ocalała, bo była nieprzytomna i zamachowcy pomyśleli, że nie żyje. Myślałem dotąd, że jest córką księcia Sergieja, a teraz przypomniałem sobie, co mówił, gdy ją przedstawiał. Była jego
bratanicą. Zwinąłem szpulę i odłożyłem na miejsce. Wyciągnąłem sobie z półki „Psie serce” Bułhakowa i przeczytałem od deski do deski w ciągu następnych czterech godzin. To było ekstra! Przeczytawszy, wstawiłem książkę na miejsce i poszedłem do siebie. Zaraz też zjawiła się księżniczka, aby zawołać mnie na kolację. Zabawne, jak ten czas szybko przeleciał. Jej wuj nie był obecny, tak że jedliśmy we własnym towarzystwie. Wyjaśniła mi przyczyny jego nieobecności. W osadzie na dole (przy okazji upewniłem się, że jest to właśnie tajemnicze Nowoorłowo, o którym wygadał się Maciek) wyniknął jakiś spór i jako arbitra poproszono właśnie jego. - Wuj cieszy się tu dużym poważaniem - powiedziała, nalewając sobie herbaty z samowara. - Zawsze chyba tak było, że feudałowie spełniali funkcje sądownicze - wyraziłem swoje przypuszczenie. - Nie tutaj. Zresztą ci tam, na dole, tylko udają takich zachwyconych faktem, że mieszkamy w pobliżu - odparła. - Naturalnie są i tacy, co wodzą za mną cielęcym wzrokiem, i tacy, którzy rzucaliby kamieniami, gdyby tylko zebrali dość odwagi, ale to sporadyczne przypadki. Mój wuj studiował przez dwa lata prawo i dobrze umie interpretować zasady kodeksu honorowego. Poza tym jest jeszcze coś. Tak go nie lubią, że w razie czego będą źli na niego, a nie na siebie nawzajem. - I jakie kary przewidują wasze przepisy? - Za zdradę, kara śmierci. I były już przypadki wykonania. Za mniejsze przewinienie, zsyłka. - Na Sybir? - Dobrze by było, aczkolwiek po pierwsze, nikt dobrowolnie by tam nie pojechał, a po drugie, byłyby problemy z powrotem. - Ach. Zaraz, chwileczkę. Dobrowolnie pojechał? - Oczywiście, nasze przepisy regulują życie wsi. Gdy komuś coś nie odpowiada, wystarczy jeśli wyprowadzi się za mur. Jeśli jednak chce tu pozostać, to musi się podporządkować. - Czekaj, to jest fascynujące. W jaki sposób odbywa się zsyłka? I dokąd? - To zależy. Można wybrać krótszą w gorszych warunkach, lub dłuższą w mniej uciążliwych. Odbywa się ją na zasadzie nisko odpłatnej pracy przymusowej w jednym z emigracyjnych... W jednym z przedsiębiorstw, należących do emigrantów zrzeszonych w naszym ruchu. Zazwyczaj Alaska, północna Kanada i Tromsø traktowane są jako ekwiwalent zesłania na Syberię. Zesłanie na teren USA lub któregoś z krajów Europy Zachodniej jest
równoważne dawnemu zesłaniu do Rosji europejskiej. A dla najcięższych przypadków przewidziane jest zesłanie do Brazylii. Ono nie jest odpowiednikiem niczego, co było dawniej, i jest bardzo rzadko stosowane. - A okres? - Od sześciu miesięcy do piętnastu lat, za spowodowanie śmierci innego Rosjanina, z zastrzeżeniem, że najpierw trzeba się poddać normalnemu postępowaniu karnemu przewidzianemu przez miejscowe sądy państwowe. Zakręciło mi się w głowie. Po kolacji zaprosiła mnie do siebie. Jej pokój był urządzony podobnie jak reszta domu. Luksusowo i ze smakiem. Intarsjowane meble, fotel z obiciami z zielonego aksamitu, perski dywan na podłodze. Gęsty, puszysty, stopy zapadały się w niego jak w mech. Na stoliku pod oknem stał komputer IBM, a dalej było przejście do sypialni. Na ścianach wisiały maskotki w liczbie kilkudziesięciu sztuk. W rogu pokoju kilka ikon w sukienkach ze srebrnej blachy. Oceniłem ich wiek na przełom siedemnastego i osiemnastego wieku, choć mogłem się pomylić, bo do tej pory ikony widywałem tylko na obrazkach w książkach. Z pewnością jednak przedstawiały znaczną wartość. Zaczęliśmy gawędzić sobie na temat sztuki w ogóle, potem rozmowa zeszła nam na rzeźbę Vigelanda. Następnie gadaliśmy o zagadnieniach „ochrony osobistej”. - Są z tym problemy - powiedziała księżniczka. - Na noc spuszcza się w parku psy, a wszyscy mieszkańcy pałacu śpią z bronią na podorędziu. - To musi być uciążliwe - zauważyłem. - Nawet nie. Kursy samoobrony były trudniejsze. - Usiłuję sobie wyobrazić was... - zacząłem. - Nie wierzysz? Poczułem, że koniecznie chce się popisać zdobytymi umiejętnościami. - No cóż... - Jeśli mogę cię prosić... Stanąłem pośrodku dywanu i popatrzyłem na nią. Uśmiechnęła się lekko, a potem jej dłoń wystrzeliła do przodu i pstryknęła mnie palcem lekko pod brodą. Przez ułamek sekundy nic się nie działo, a potem poczułem, że lecę. Upadłem na wznak i przez dłuższą chwilę nie mogłem opanować gwałtownych skurczów mięśni, które miotały mną, podobnie jak to się dzieje przy ataku padaczki. Wreszcie doszedłem do siebie. Księżniczka nachyliła się i podała mi szklankę wody. - Wybacz - powiedziała. - Troszkę przesadziłam.
Troszkę?! - Co to było? - jęknąłem. - Gołąb byłby w stanie ogłuszyć człowieka uderzeniem skrzydła, gdyby wiedział, gdzie uderzyć. Ja po prostu wiem to, czego on nie zdołał nigdy poznać. - To działa zawsze? Na każdego? - Nie, mniej więcej w jednej trzeciej przypadków. Niektórzy ludzie są na to prawie zupełnie niewrażliwi. Wiesz, na jakiej zasadzie to działa? - Bardzo precyzyjne uderzenie w splot nerwowy? - Dokładnie. Drugie takie miejsce jest na karku. - Wierzę ci, nie musisz pokazywać! Odruchowo przeszedłem w rozmowie z nią na „ty”, co mnie speszyło, ale na szczęście nie zauważyła. Właśnie wstawałem z podłogi, gdy przyszedł książę. - Ech, Tatianka, czy ty musisz każdego tak marnować? - skarcił ją. - Wybacz, Tomaszu, ona lubi się popisywać swoimi umiejętnościami... - Otrzymać cios tak delikatną dłonią to sama przyjemność - powiedziałem. Roześmieli się oboje. - Przepraszam, moja droga - rzekł do niej - ale chciałem teraz skorzystać z towarzystwa mojego, bądź co bądź, gościa. - Ależ oczywiście, wuju - odparła, posyłając mu jednocześnie urażone spojrzenie. - Pozwól, przyjacielu, chciałem ci coś pokazać - zwrócił się do mnie. Poszliśmy. Najpierw trafiliśmy do jego gabinetu. Gabinet był niewielki, ładnie umeblowany, na ścianie wisiał portret cara. Książę podszedł do ciężkiej, rzeźbionej szafy bibliotecznej i bez trudu odsunął ją na bok. Stalowe drzwi wyposażone były w zamek kodowy. Otworzył je i moim oczom ukazały się schody biegnące w dół. - Idź pierwszy - zachęcił. - Uważaj, bo tam jest dość stromo. Zacząłem schodzić w głąb, gdy niespodziewanie za plecami usłyszałem metaliczny szczęk. Pomyślałem sobie, że to gospodarz odbezpieczył pistolet i, ugodzony kulą, zaraz zwalę się gdzieś na dół, ale po sekundzie uświadomiłem sobie, że to po prostu zaskoczył jakiś zatrzask przy drzwiach. Zeszliśmy jakieś piętnaście metrów poniżej poziomu ziemi. Korytarz zakręcił i znaleźliśmy się przed wielkimi stalowymi wrotami. U ich stóp leżał kościotrup w mundurze radzieckich wojsk MSW. Skąd wiedziałem, czyj to uniform? - Co mu się stało? - zaciekawiłem się. - Spadł ze schodów i kark sobie skręcił. Robi wrażenie, no nie? - Niezłe... Zaraz. Skąd się tu wziął radziecki żołnierz w pełnym umundurowaniu?
- Kościotrup jest z gipsu. Kupiłem go w fabryce pomocy naukowych. Poczułem się odrobinę lepiej. Książę wykręcił na tarczy jakiś długi ciąg liczb. Drzwi cicho odsunęły się na bok. Wyjął z kieszeni latarkę i błysnął nią w głąb pomieszczenia. Zapaliło się światło. - Zamknij oczy - polecił. - Nie z przyczyn bezpieczeństwa. Dla efektu. Zamknąłem posłusznie. Wziął mnie za rękę i poprowadził do środka pomieszczenia. Potem ustawił naprzeciw czegoś. - Możesz otworzyć - rzekł wreszcie. Otworzyłem i zamarłem ze zdumienia. Stałem przed złotym murem. Minęła długa chwila, zanim uświadomiłem sobie, że mur ten stanowią setki ikon zawieszonych gęsto, jedna przy drugiej na betonowej ścianie. Wrażenie było niesamowite. - Jak w grobowcu Tutanchamona - szepnąłem. - Lepiej - odpowiedział Orłow. Wpatrywałem się w milczeniu. Ikon były setki. Wszędzie błyszczało złoto. (Choć z całą pewnością koszulki nie były z litego złota, ale z mosiądzu lub pozłacane). - Ile ich tu jest? - zapytałem słabym głosem. - Niespecjalnie dużo. Około pięciuset sztuk. Reszta jest tam. Odwróciłem się i zamarłem. Na przeciwległej ścianie znajdował się regał, ciągnący się wzdłuż całej jej długości dobre trzydzieści metrów. Na nim także spoczywały ikony, wstawione tak, jak wstawia się książki na półkę. - Sto dwanaście tysięcy sztuk - pochwalił się. - Gromadzone przez ponad sześćdziesiąt lat przez moją rodzinę. - Niesamowita kolekcja. - To nie jest kolekcja w ścisłym tego słowa znaczeniu. To depozyt. W stosownej chwili, gdy w bliżej nieokreślonej przyszłości komunizm w Związku Radzieckim zostanie obalony, przekażę to wszystko rosyjskiemu Ministerstwu Kultury i Sztuki. Przeszliśmy dalej. Stały tu skrzynie zawierające serwisy z porcelany, skrzynie wypełnione srebrnymi kielichami, i kilka dużych pak z niezbyt fachowo odkutymi freskami. - Klasztor Sołowiecki, piętnasty wiek - wyjaśnił książę. - Z soboru, który został wysadzony w powietrze. Nie miałem pojęcia, jak udało się ukraść kilka ton tynku z siedziby KGB, ale widocznie było to możliwe. Przeszliśmy do następnej sali. Znajdowała się w niej gablota, zawierająca kilkaset miniatur malowanych na kości słoniowej i porcelanie, oraz duża ilość skrzynek, w których zgromadzono drewniane i kamienne rzeźby. Niektóre, jak mi się
wydawało, odkute zostały z jakichś elewacji. Ponadto był tu potężny sejf Puntiłowskich Zakładów. - Tego, co się tu znajduje, nie powinienem ci pokazywać, nie chciałem ci pokazywać... - Z radością obejdę się bez tej wiedzy. - Hrabia Derek wymógł na mnie obietnicę, że zobaczysz to, nawet jeśli nie będziesz chciał. Trudno mi powiedzieć, dlaczego, ale pewnie miał jakieś swoje powody, bo nie należy do ludzi, którzy lekceważą względy bezpieczeństwa tylko po to, aby się czymś pochwalić. Gospodarz otworzył drzwi i wyjął z wnętrza drewnianą skrzynkę. Otworzył ją i pokazał mi zawartość. W skrzynce leżał masywny, złoty krzyż. Musiał ważyć co najmniej dwa kilogramy. - Dar Aleksandra III dla Jana z Kronsztadu - wyjaśnił. - Przygotuj się na szok. - Już jestem zszokowany, więc nie sądzę, żeby coś mogło mi zaszkodzić powiedziałem. Myliłem się oczywiście. Książę Sergiej wyjął z sejfu niepozorne pudełko po butach, z ordynarnej szarej tektury, ozdobione polską etykietką. Otworzył je i wyjął ze środka koronę carów. Koronę Aleksandra II. - I co ty na to? - zapytał. - Falsyfikat - stwierdziłem z całkowitą pewnością. Uśmiechnął się szeroko. - Dlaczego tak sądzisz? - A skąd by się tu wzięła? - O to musiałbyś zapytać hrabiego. Jak także o to, co podłożył na jej miejsce w Ermitażu. Ale ta jest prawdziwa. Zresztą możemy się zaraz o tym przekonać. Podszedł do gabloty z miniaturami i przeciągnął rantem wysadzanym brylantami po szkle. Pojawiło się na nim kilka matowych rys. - Niemożliwe - szepnąłem, ale już uwierzyłem, że to nie podróbka. - Teraz rozumiesz, dlaczego nie chciałem ci tego pokazywać. Ta informacja to śmierć. Oni z całą pewnością dowiedzieli się już, że to, co mają u siebie, nie jest prawdziwe. Myślę, że trwają poszukiwania. Podał mi koronę. - Przymierz - zachęcił. - Ojej. Nie czuję się godny. - Derek mówił, żebyś przymierzył. Sam nie wiem, czemu, ale też jestem ciekaw. Tam masz lustro. - Wskazał ciężkie zwierciadło w bogato rzeźbionej ramie.
Podszedłem i założyłem ją na głowę. Zobaczyłem chłopaka w sztruksowej marynarce, dżinsach i kapciach, o pociągłej, wymizerowanej twarzy, z koroną carów na głowie. Spod korony wymykały się kosmyki włosów niezbyt określonej barwy. - Nie pasuje. - Zdjąłem i oddałem mu. Założył. Pomijając nieodpowiedniość stroju (miał na sobie garnitur zamiast paradnego munduru), pasowała jak ulał. - Jak na obstalunek zrobiona - powiedziałem. Tak jak gdybym go kapinkę przestraszył. Zdjął ją z głowy i włożył ponownie do pudełka, po czym umieścił w sejfie. - Lepiej się nie przyzwyczajać - szepnął. - Chciałbym dać ci coś na pamiątkę. Zmienił temat. - Hrabia Derek wspominał, że zbierasz monety? Brwi uniosły mi się do góry. - Pierwsze słyszę. - Wybierz sobie z tego. - Podał mi ciężkie jak diabli pudełko, wypełnione srebrnymi talarami, złotymi rublami i dukatami. Leciutko mnie przymurowało. Pogrzebałem przez chwilę w tym bogactwie i wyjąłem monetę ośmiorealową wicekrólestwa Peru. Nieforemny placek srebra z wybitym zużytą sztancą herbem. - Jeśli mógłbym prosić... Uśmiechnął się lekko. - Tak skromnie? - zapytał. - Wybrałem to, co, według mnie, ma wartość nie tylko historyczną, ale także emocjonalną. Popatrzył na mnie i kiwnął głową, jakby przyznawał mi rację. - Pokażę ci jeszcze coś. Wydobył z szafy bibliotecznej opasły mszał. W książce tkwiła kula. - Czy ten, kto się tym zasłonił, przeżył? - zapytałem. - Nie. Strzelili mu w plecy i dopiero książka zatrzymała kulę. To w pewien sposób metafora naszego losu. - Stając z wami ramię w ramię do walki, znajdę się po niewłaściwej stronie. - Tak. Możesz zginąć od strzału w plecy. Pokiwałem głową. Odprowadził mnie do drzwi mojego pokoju. Spędziliśmy w skarbcu przeszło trzy godziny, a były tam przejścia i do kolejnych pomieszczeń, których mi nie pokazał. W głowie miałem mętlik, toteż ucieszyłem się szczerze, gdy wreszcie mogłem
się położyć. Myślałem, że po dniu tak pełnym wrażeń będę miał nieziemskie sny, ale nie przyśniło mi się nic istotnego. *** Stary człowiek wysiadł z pociągu. Maleńka, czysta stacyjka w niewielkim, szwajcarskim miasteczku była prawie pusta. Starzec, opierając się ciężko na lasce, ruszył wzdłuż peronu. W cieniu budynku czekał na niego chłopak. Wyglądał na osiemnaście, może dwadzieścia lat. - Filip Polikarpow? - zapytał. - Mam pozdrowienia od prezesa. Mówił dobrze po rosyjsku, ale po akcencie można było poznać, że nie jest to jego język ojczysty. Staruszek rozpoznał hasło. - Minęło wiele lat. - Był to odzew, ale jednocześnie w słowach tych było dużo prawdy. - Jak się nazywasz? - zapytał przyjaźnie. Przez twarz zagadniętego przebiegł cień. - Może mi pan mówić Paweł - odparł. - Chodźmy, mam tu samochód. Zielony Opel Ascona czekał na parkingu przed dworcem. Pojechali wąską, górską drogą. Wokoło rozciągały się dzikie szczyty i jodłowe lasy. - Dlaczego mnie wezwaliście? - zapytał staruszek. - Wyraził pan kiedyś pewne życzenie - uśmiechnął się chłopiec. - Nadeszła chwila spełnienia obietnic. Dłonie Rosjanina zacisnęły się na rączce laski, aż pobielały kostki. - On tu jest? - Owszem. Szwajcarskie szpitale cieszą się uzasadnioną sławą. Namierzyliśmy go dość przypadkowo, przechodził operację kolana, a teraz odpoczywa w sanatorium. Zajechał na niewielki parking. Szwajcarski radiowóz blokował wjazd. Na ich widok cofnął się, robiąc miejsce. Przejechali obok i zatrzymali się na żwirze. - Policja? - starzec zaniepokoił się lekko. - Nasi - uspokoił go młodzieniec. Wysiedli i przeszli do niedużego, drewnianego budynku, stylizowanego na starą, tyrolską chałupę. Mieściła się tu przydrożna jadłodajnia i przy okazji sklep z pamiątkami. Za drzwiami stał na straży mężczyzna z pistoletem maszynowym. Wpuścił ich bez słowa do środka. Budynek stał na krawędzi skarpy. Z okien sali widać było rozległą dolinę. Na jej dnie, jakieś trzysta metrów od nich, nad rzeką bielał budynek sanatorium. Czerwony dach był
idealnie widoczny. W sali znajdowało się jeszcze trzech mężczyzn. Na stole leżała dokładna mapa sztabowa okolicy. - Witam pana. - Na ich widok znad mapy podniósł się wysoki, szczupły mężczyzna. Wyglądał na Żyda, ale chyba specjalnie założył cienkie, druciane okulary, by podkreślić to podobieństwo. Uścisnął dłoń starca. - Nazywam się Derek - powiedział. - A więc omówiliśmy sytuację taktyczną - zwrócił się do tych przy stole. - Za pięć minut godzina Z. Wyjął z aktówki kilka kompletów odbitek. - Grupa likwidacyjna wchodzi do budynku. Nasz młody przyjaciel ubezpiecza. Skinął głową w stronę Pawła. - To jest cel. - Rozdał fotografie. Wystarczyło akurat po jednej dla każdego. - Iwan Wsiewołodowicz Kuzniecow, generał KGB w Swierdłowsku. Skazany wyrokiem trybunału emigracyjnego na śmierć przez powieszenie za zagazowanie osiemdziesięciu strajkujących górników w kopalni... - wyjaśnił. Ktoś gwizdnął cicho przez zęby. Starzec przymknął oczy. Pamiętał wspinaczkę szybem wentylacyjnym, w oparach trującego gazu. Z całej zmiany tylko on przeżył. A więc jednak... - Mogę być przy tym obecny? - zapytał. - Tak. Długo czekaliśmy, aż wyjrzy z nory - uśmiechnął się Derek. - Pamiętajcie, aby unikać przypadkowych ofiar. Prawdopodobnie ma obstawę. - Rozdał kolejne cztery fotki. Zidentyfikowaliśmy ich jako żołnierzy radzieckich wojsk MSW, to weterani specnazu. W razie spotkania likwidować natychmiast. Niewykluczone, że się nas spodziewają... - Pięciu na pięciu - mruknął ktoś po ukraińsku. W jego głosie zabrzmiało zadowolenie. - I jeszcze pięciu w zapasie. - Dowódca wskazał kilku kuracjuszy, wylegujących się na tarasie sanatorium. - A zatem do dzieła - polecił, patrząc na zegarek. Pospiesznie ubierali się w błękitne kombinezony. Odpowiednie czapki, skórzane torby na narzędzia... Będą udawać ekipę hydraulików... - Panie Derek, a co dla mnie? - zagadnął Paweł. Dowódca wyjął spod lady półtorametrowej długości pakunek. Karabinek snajperski kaliber 20 mm. - Pociski z czerwonej rtęci - powiedział spokojnie. - Tylko dwa. Mamy łączność radiową. Jeśli coś pójdzie nie tak, skasujesz budynek. - Tak jest. Po twarzy Polikarpowa spłynęła kropla potu.
- Likwidacja tego człowieka jest ważniejsza niż nasze życie - powiedział Derek. - Jeśli woli pan pozostać tutaj... - Nie. Skoro ryzykujemy życie, to ryzykujmy razem. Tylko czy ten dzieciaczek... Spojrzał na Pawła. - Mam osiemnaście lat - wyjaśnił. - Moc wybuchu? - Mniej więcej tona trotylu. Wsiedli do wozu i odjechali. Paweł starannie zamknął drzwi na klucz. Wydobył broń z pokrowca i otworzył okno. Miał jeszcze kilka minut. Założył słuchawki na uszy. Cisza radiowa... Przykręcił do parapetu specjalny uchwyt i wsunął weń lufę. Usiadł wygodnie na krześle i spojrzał przez lunetę celownika optycznego. Elektroniczny dalmierz, spudłowanie praktycznie niemożliwe... Patrzył spokojnie, przesuwając wzrok z okna na okno. Cisza, spokój... Błękitna furgonetka podjechała przed wejście. Zobaczył, jak czterej likwidatorzy w towarzystwie starca wchodzą do środka. Teraz pewnie obezwładniają recepcjonistkę... Nagle, gdzieś spod niewidocznej strony budynku ruszył z piskiem opon jeep. - Tu drugi - powiedział do mikrofonu. - Cel ucieka. - Sprawdzam - dobiegł go głos Dereka. Samochód mknął w stronę wylotu doliny. Agenci przetrząsali budynek. W słuchawkach usłyszał dwa ciche klaśnięcia. Zabijali kogoś z broni wyposażonej w tłumiki. - Potwierdzam - rozległ się spokojny głos Dereka. - Cel ucieka. Zdejmij. Paweł automatycznym ruchem uniósł broń. Krzyżyk celownika spoczął na tylnej szybie jeepa. Do przełęczy samochód miał jeszcze kilkaset metrów biegnącej serpentynami drogi. Poświęciłem dwa lata, aby znaleźć się tutaj, pomyślał, opierając palec na spuście. Ściągnął aż do końca i wtedy poczuł to, przed czym ostrzegał go hrabia. Większość ludzi czuje opór przed strzelaniem do innego człowieka. Przesunął lunetę za uciekającym celem. - Padnij! - rzucił w mikrofon. Łomot desek nakrywanych ciałami. Przełamał się. Pociągnął za spust. Karabinek szarpnął mocno, odrzut, ból obojczyka. Złamany? Nie, tylko stłuczony. Nie zobaczył pocisku, widział tylko cienką smugę tracera, którą zostawił. Przypomniał sobie, że musi zamknąć oczy, zatkać uszy i szeroko otworzyć usta. Zacisnął powieki. Rozbłysk był tak silny, że poczuł ból. Zasłonił twarz ramieniem i padł na podłogę. Fala uderzeniowa przebyła te kilkaset metrów, niosąc grad kamieni wielkości pięści. Rąbnęła w budynek restauracji niczym młot. Posypały się szyby. Grzmot był nieprawdopodobnie silny.
Paweł ujął lornetkę i zlustrował pobojowisko. Kilka metrów szosy znikło. Jakiś człowiek na motocyklu jechał w pobliże miejsca eksplozji. Teraz dopiero Paweł spostrzegł, że spudłował. Jeep, zmiażdżony, wypalony, ale rozpoznawalny, leżał koło drogi, kilkanaście metrów od miejsca eksplozji, wprasowany w skalną ścianę. Likwidator na motorze zlustrował wrak. Zamachał ręką. Lipa. Osobnika do eliminacji nie było w pojeździe. A to znaczy... Paweł wyjął z torby rewolwer. Odbezpieczył i wyszedł z budynku. Na parkingu nadal było pusto. Kryjąc się za skałą, podszedł do krawędzi tarasu, do miejsca, gdzie zaczynała się ścieżka prowadząca w dolinę. Sapanie usłyszał z daleka. Mężczyzna w szarym dresie biegł ciężko, trzymając się za serce. Na widok chłopaka sięgnął do boku. Za późno. Dwa wystrzały odbiły się echem od ścian doliny. Wróg runął na wznak, stoczył się kawałek i znieruchomiał. Ciągle celując, Paweł zszedł kilka kroków w dół. Wystrzelił raz jeszcze do ciała. Budynek sanatorium, choć oddalony o blisko pół kilometra od epicentrum, ucierpiał poważnie, nie ocalała żadna szyba w oknach. Grad odłamków skalnych połamał dach. Snajper stał przez chwilę, chłonąc widok, upojony poczuciem mocy. Opamiętał się jednak błyskawicznie. Pobiegł do restauracji. Schował karabinek do futerału i, przerzuciwszy parciany pas przez plecy, ruszył w stronę wyjścia. Na parkingu spotkał Dereka zeskakującego z motoru. - Uciekał w twoją stronę. Dostałeś go? - zapytał mężczyzna. - Leży tam... - Dopiero w tym momencie Paweł zwymiotował... Torsje wstrząsały nim przez chwilę, wreszcie otarł usta podaną mu chustką. - Nie przejmuj się, to normalna reakcja - uspokoił go hrabia. - Musimy wiać - dodał poważnie. - Zdałem? - Chłopak z trudem odzyskał oddech. - Tak. Ale teraz trzeba odczekać kilka tygodni. Pomyśl sobie na spokojnie o tym, co zrobiłeś. Zastanów się dobrze, czy na pewno chcesz ich nadal zabijać. - Gdybym nie chciał, nie byłoby mnie tutaj. - Mimo wszystko, masz wolne. Wykorzystaj dobrze ten czas. Zadawaj sobie pytania i szukaj odpowiedzi. - Tak jest. Może następnym razem zapolujemy na pastuszka? Hrabia, milcząc, wsiadł na motor.
25 lipca, środa. Nowoorłowo
Bezpośrednią przyczyną mojego przebudzenia było dyskretne pukanie do drzwi pokoju. - Tomaszu, wstałeś już? - zapytała mnie księżniczka. - Za minutę będę do dyspozycji - odpowiedziałem, raźno podrywając się z łóżka. Popatrzyłem na zegarek. Była siódma rano. Księżniczce łatwo było mówić, żebym wstawał, sama poszła spać o dziewiątej. Umyłem się pośpiesznie, lecz starannie, ubrałem i wyszedłem. Tatiana była ładnie ubrana. Założyła brązową spódnicę, o ton jaśniejszą niż barwa jej włosów, do tego białą, jedwabną bluzkę z wyhaftowaną rzekotką i ciemnobrązową, skórzaną kamizelkę. Włosy spięła z tyłu w koński ogon, a na czole miała znowu swój diadem. - Przepraszam, że cię niepokoję, ale za kilka minut będzie śniadanie - powiedziała. - Wybaczcie, to ja kapinkę zaspałem. - Co chcesz robić po śniadaniu? - zagadnęła. - Słucham propozycji lub rozkazów. Uśmiechnęła się. - Pojedziemy do wsi. Połazimy po sklepach, a ja spotkam się z jedną kumpelką. A potem się zobaczy. Śniadanie było imprezą nieco bardziej oficjalną niż posiłki dnia poprzedniego. Stół nakryto na cztery osoby, poza mną i Tatianą obecny był książę i jakiś facet, bodajże prawnik, który nie jadł dużo, bo przez cały czas referował po francusku szczegóły jakichś przepisów. Księżniczka stwarzała nastrój swobody i beztroski w ten sposób, że trącała mnie swoją zgrabną stopką pod stołem i chichotała. Książę Sergiej w pewnej chwili trochę się zdenerwował i polecił mi, żebym jej oddał, to może się uspokoi. Nigdy w życiu nie kopałem księżniczki, ale nie skorzystałem z okazji, aby zdobyć nowe doświadczenia. Pod koniec śniadania zapytał mnie, czy umiem prowadzić samochód. Wyjaśniłem, że nie, i co gorsza nie wiem nawet, który pedał trzeba wcisnąć... Wzięliśmy opla i pojechaliśmy. Księżniczka prowadziła. Siedziała za kierownicą i pogwizdywała. Zanim zaczęła, nie podejrzewałem jej nawet o tę umiejętność. Cóż, czasy się zmieniają, choć to nie znaczy, że na plus. W skrytce na rękawiczki leżał pistolet. Wycieczka. Nie byłem jakoś przyzwyczajony do ciągłego widoku broni, ale nie przeszkadzała mi specjalnie. Pojechaliśmy główną ulicą osady, potem zakręciliśmy przy cerkwi i znaleźliśmy się w pasażu handlowym. Księżniczka wysiadła przy jednym z małych sklepików i, wciąż
pogwizdując, weszła do środka. Wybrała sobie dwie spinki do włosów. Zapłaciła czymś dziwnym. Zapytałem ją o to, gdy wróciliśmy do samochodu. - Ach, nie pokazałam ci? - zdziwiła się, po czym wysypała na dłoń kilka monet i podała mi do obejrzenia. Zatkało mnie. Zupełnie. Na awersie była podobizna cara Włodzimierza, na rewersie widniał carski orzeł, ale bez herbów Polski i Gruzji na skrzydłach, pod orłem podana była wartość monety: „1 rubel - 25 koron norweskich” oraz krótka, aczkolwiek treściwa informacja, że po obaleniu komunizmu zostanie wymieniony na srebrną monetę po kursie jeden do jednego. Rubel miał wielkość taką samą, jak emitowane w dawnych dobrych carskich czasach, i wybity był z uczciwego srebra. Obejrzałem też drobne. Zachowali stopę menniczą. Od denieszki do pięciu kopiejek bite były z miedzi, wyższe nominały, także pięciokopiejkówki, ze srebra. - Niesamowite - powiedziałem, zwracając jej bilon. - Weź na pamiątkę. - Podała mi rubla. Podziękowałem i schowałem monetę do kieszeni. - Posługujecie się nimi przy wszystkich zakupach? -zaciekawiłem się. - Owszem. Tak jest ciekawiej. A jeśli ktoś ma ochotę zrobić zakupy na zewnątrz, to wymienia sobie pieniądze w naszym banku. - A gdzie jest pułapka? - Pułapka polega na tym, że wobec faktu posiadania własnej waluty blokujemy odpływ pieniądza na zewnątrz, bo po co wymieniać, jeśli za pieniądz wewnętrzny można kupić to samo i po takiej samej cenie, tyle tylko, że od swoich. Zatrzymaliśmy się przy następnym sklepiku. Sprzedawano w nim przybory kreślarskie i artykuły biurowe. Weszliśmy. Za ladą stał chłopak może w moim wieku, może ciut starszy. Księżniczka kupiła sobie ołówek i dwie pachnące, chińskie gumki. Stałem koło drzwi, ale gdy mijała mnie, wychodząc, odwróciłem się na moment. Uderzył mnie wyraz twarzy sprzedawcy. Ujmująco grzeczny i spokojny, ale czułem jego myśli. Miałem wrażenie, jakbym patrzył w ciemny wir. - Dokąd teraz? - zapytałem. - Zawróćmy do cerkwi, a potem pojedziemy do ukraińskiej dzielnicy. Ukraińska dzielnica. W miasteczku liczącym może czterdzieści domów. Myślałem w pierwszej chwili, że to żart, dopóki nie znalazłem się na uliczce, po obydwu stronach której ciągnęły się kozackie chutorki, jakby żywcem przeniesione z „Ogniem i mieczem”. Zatrzymaliśmy się przed jednym z nich. Księżniczka wysiadła. Weszliśmy na podwórko i
zaraz ze stajni, która znajdowała się po prawej, wyszła dziewczyna, uderzająco podobna do Maćka. Mogłaby być jego siostrą. - Poznajcie się - zachęciła księżniczka. Teoretycznie powinna nas sobie przedstawić. - Książę Fiodor Nikitycz Romanow? - zdziwiła się dziewczyna, patrząc na mnie. Jeszcze jeden Nikitycz? - Wybaczcie, ale mylicie się - odparłem. - Nie jestem aż tak szlachetnie urodzony... Nazywam się Tomasz Paczenko. - Marie Leamount - przedstawiła się. - Wybaczcie pomyłkę, jesteście bardzo podobni do Romanowów. Dziewczyny zaczęły sobie rozmawiać na temat, że warto by było pojechać na małą przejażdżkę brzegiem morza, zastanawiały się tylko, na czyich koniach. Wyszło w końcu, że konie będą Marie, natomiast księżniczka wzięła radiotelefon i porozumiała się z wujem w kwestii ochrony. Wreszcie uzgodniła wszystko. Wprowadziliśmy samochód na podwórko chutoru i osiodłaliśmy sobie trzy konie. Księżniczka, jako że nosiła spódnicę, miała jechać w damskim siodle. Obłęd w kratkę. Pistolet poleciła mi zostawić w samochodzie, bo w razie spotkania z miejskimi służbami porządkowymi mogło się to źle skończyć. Za to kazała mi wziąć do kieszeni granat. Nie byłem tym zachwycony, ale czego się nie robi dla przyjaciół. A zwłaszcza dla przyjaciółek. Wyjechaliśmy za bramę osady i pojechaliśmy nad morze. Plaża była tu kiepska, ale mimo to siedziało na niej trochę osób. Odprowadzali nas spojrzeniami, gdy galopowaliśmy brzegiem morza. Wśród rudych lub jasnowłosych potomków wikingów rozwiane ciemne włosy księżniczki musiały wyglądać dość egzotycznie. Towarzyszył nam samochód terenowy jadący skrajem wzgórz. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się jechać konno brzegiem morza i było to upajające przeżycie. Te rozrywki młodej arystokracji zdecydowanie przypadły mi do gustu. Gdy wjechaliśmy na bardziej dziką część plaży, zwolniliśmy. Nie było dokąd się spieszyć i nikt nie mógł ukrywać kałasznikowa pod kocem, na którym leżał. Zza wzgórz od czasu do czasu majaczyły fragmenty muru otaczającego osadę. Byliśmy już dość daleko, gdy zza skał wyjechały dwie konne postaci. Samochód napakowany ochroniarzami przyspieszył i wyminął nas, ale zaraz zwolnił i został w tyle. Widocznie nic nam nie groziło. Księżniczka wyjęła z torebki okulary w szylkretowej oprawie i popatrzyła na zbliżających się. - Mykoła Żurawlewycz i jego siostra Margaretta - powiedziała. Podjechali do nas i wówczas zdumiałem się po raz kolejny od przyjazdu w to zwariowane miejsce, gdzie nikogo nie dziwił widok księżniczki robiącej zakupy w
towarzystwie uzbrojonego w pistolet maszynowy chłopaka, a korony carów trzymano w pudełkach po butach. Para, która do nas podjechała, posiadała, poza pięknymi ukraińskimi nazwiskami, domieszkę krwi najwyraźniej murzyńskiej. Chłopak wyglądał niemal dokładnie jak młody Puszkin, jego siostra była urocza. Miała trójkątną twarz o skośnych oczach i wystających indiańskich kościach policzkowych oraz dość ciemną cerę. Zsiedliśmy z koni, nastąpiły powitania i prezentacje. Dziewczyny zaczęły paplać o jakimś przedstawieniu teatralnym, które będzie wystawiane w Tromsø, i że trzeba się tam wybrać, tylko pytanie, komu najlepiej zwalić się na głowę. Ja i Mykoła mierzyliśmy się spojrzeniami. Wreszcie przemogłem się. - Skąd rodem? - zapytałem. Uśmiechnął się promiennie. - Jestem z Kurytyby w stanie Parana. Przez ułamek sekundy szukałem w pamięci znajomo brzmiącej nazwy... - Brazylia - zidentyfikowałem wreszcie. - Zgadza się. A mój pradziadek mieszkał w Uchaniach w chełmskiej guberni. - Ach, to jesteśmy prawie sąsiadami - zauważyłem. - Moja rodzina mieszkała podobno w Wojsławicach, a to jest raptem osiem kilometrów. Przebłysk pamięci. Mapa i oba miasteczka, połączone drogą. Gdzie mogłem to widzieć? - Miło spotkać krajana. Gdybyście się kiedyś wybierali w rodzinne strony i potrzebowali ochrony, to znam karate. Roześmiałem się. - Ochrona nie będzie mi potrzebna, ale w towarzystwie podróż jest przyjemniejsza... Nie wiem tylko, kiedy się tam wybiorę. Może już nigdy, a może dopiero po trzeciej wojnie światowej... Wyłowił z kieszeni bluzy wizytówkę i podał mi. - Proszę zadzwonić w razie czego - poprosił. - Będę pamiętał. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. - Na pewno. Tu znajdziesz ludzi myślących podobnie. Mój dziadek, który Polaków nie cierpiał, gdy pomieszkał siedem lat między Brazylijczykami, tak zatęsknił za jakimś kontaktem ze Słowianami, że zaczął odwiedzać polskich sąsiadów i sporo im pomagał, całkiem bezinteresownie. Tak mu dopiekło. - Wracamy! - zawołała w naszą stronę księżniczka. - Sztorm idzie. Faktycznie, niebo na horyzoncie zaciągnęły chmury. Znowu przejechaliśmy przez
nieco bardziej zaludnioną część plaży. Wróciliśmy do osady bez przeszkód. Ochroniarz na bramie zasalutował na widok księżniczki. Zostawiliśmy konie w chutorku i pożegnawszy się, wróciliśmy do pałacu. Moja towarzyszka poszła się kąpać, a mnie książę poprosił na kilka minut rozmowy. Wdrapaliśmy się na wieżę, z której roztaczał się widok na okolicę. - Popatrz na naszą wioskę, Tomaszu - zwrócił się do mnie. - Zawsze trzeba mieć dokąd wracać. W razie czego zapewnimy ci całkowitą ochronę. Jeśli masz życzenie, możesz się tu przeprowadzić, choćby zaraz. - Cóż, nie znam planów hrabiego Dereka. Nie bez powodu umieścił mnie w Bodø. Kiwnął głową. - Hrabia miewa dziwne pomysły. Nie wiem zupełnie, czemu przez cztery lata trzymał cię po tamtej stronie żelaznej kurtyny. Dawno już powinien był cię wyciągnąć. Jeśli nie będzie miał nic przeciwko... Zamyśliłem się. - Cenię sobie swobodę - powiedziałem. - U siebie w Bodø nie muszę brać granatu do kieszeni, gdy idę do lasu nazbierać chrustu. Tu, jak zaobserwowałem... - Tak, to prawda. KGB najchętniej widziałoby wszystkich Orłowów martwych lub w łagrach. Od czasu do czasu zdarzają się wypadki, wskazujące na to, że niebezpieczeństwo jest realne, nie jest tylko produktem mojej manii prześladowczej. Teraz posłuchaj. Gdybyś chciał się tu sprowadzić, dostaniesz dom, jaki tylko sobie wybierzesz z katalogu. Zapewnimy ci naukę w wybranym przez ciebie języku. Po norwesku, rosyjsku czy ukraińsku... Nasz problem polega na tym, że brakuje odpowiednich ludzi. Ci tam, to miernoty. W znacznej części. Postarałem się stworzyć tu raj na ziemi. Nie wspomnę, ile to pochłonęło pieniędzy. Stworzyłem optymalne warunki do wyhodowania sobie zastępu ludzi, z których pomocą można by dźwignąć Rosję z tego upadku, w jakim się znajduje. A tymczasem wszystko się wali. Wczoraj wyniknęła nieprzyjemna sprawa, tacy dwaj porznęli się nożami z zazdrości o dziewczynę. Obaj rosyjscy szlachcice od co najmniej ośmiu pokoleń. Porznęli się nożami! powtórzył. - Gdyby to były szable czy pistolety i mieliby sekundantów, to jeszcze byłbym w stanie zrozumieć, ale nożami, jak pospolite miejscowe łobuzy...? Zaproponowałem im do wyboru rok ścinki drzew w Kanadzie albo opuszczenie wioski. Powiedzieli, że nie jestem carem, żeby ich zsyłać, i wyprowadzili się. Pewnie teraz zasilą brukowce w połowie Europy wstrząsającymi relacjami o tym, co się tu wyrabia, a niejaki Icek, który krąży wokoło nas jak cień, kupi od nich informacje, jakie obrazy wiszą u mnie na ścianach. - Może trzeba ich jakoś przyszantażować? - zasugerowałem. - Właściwie to nie mam jak. Zagrozić im likwidacją? Wiedzą, że ledwo daję radę
trzymać inicjatywę strategiczną w wojnie z KGB. Nie zdołałbym ich prawdopodobnie dosięgnąć. Ale może będzie trzeba. Choć jestem przeciwnikiem stosowania kar nieodwracalnych. - Dziękuję na razie za waszą propozycję... - Pozostaje ciągle otwarta. Gdybyś się zdecydował... Mam jeszcze jedną sprawę. Znasz kilka języków. - Raczej słabo - zastrzegłem. - Rzecz do doszlifowania... Może chciałbyś popracować przy tłumaczeniu książek? Pewnie we wrześniu ruszy pewien projekt. Chcemy przełożyć na norweski sporą ilość dzieł rosyjskich i polskich. Mógłbyś na tym zarobić za stronę tyle, ile w Polsce zarabia się przez kilka dni... Ja, niestety, uczyłem się polskiego bardzo krótko i dość dawno, zresztą i tak nie mam zbyt dużo czasu. - Czy nie macie tu lepszych ode mnie fachowców? - Twoja znajomość języków to zupełny drobiazg. Ściągasz klucz fonetyczny bezpośrednio z umysłu... - Złapał się teatralnym gestem za twarz i natychmiast zmienił temat. - Znaczna część ludzi, mieszkających w tej osadzie, jest już zatrudniona w różnych moich firmach w mieście. Jak już mówiłem, braki kadrowe. Większość pracuje na półtora etatu. A i ich znajomość rosyjskiego często pozostawia sporo do życzenia. Walczymy z tym... - Nie można uzupełnić w jakiś sposób rezerw ludzkich? - Robimy to. Także w tej chwili. Poznałeś Żurawlewyczów? Masz odpowiedź na swoje pytanie. Jeżdżę i szukam. Niewielu jest godnych zaufania. Bywały już pomyłki. Fatalne pomyłki. Wybacz, zadręczam cię swoimi problemami, a tam pewnie czekają na nas z obiadem, Po południu lało. Był to rzęsisty, szary deszcz, po którym zazwyczaj w powietrzu pozostaje wilgoć i chłód. Książę przeprosił nas i poszedł porządkować jakieś swoje papiery, a ja z księżniczką Tatianą udaliśmy się do niej. - To zabawne - powiedziała, patrząc przez okno. - Co takiego? - zaciekawiłem się. Odwróciła się w moją stronę. - Mieliśmy wielu gości, a w sumie z nikim dotąd nie mogłam porozmawiać tak otwarcie, jak z tobą. Wszyscy zachowywali się, jakby kij połknęli i omijali mnie wzrokiem, a ty bez skrępowania mi się przypatrujesz i mówisz, że nigdy w życiu nie widziałeś księżniczki... - Może po prostu jestem źle wychowany... Może... Sam nie wiem. Zapewne ciągle
uchybiam etykiecie. Ale to wina tego, że jestem prostym człowiekiem, którego nie uczono nigdy, czy należy patrzeć na księżniczkę, czy nie, i który znalazł się tu tylko dlatego, że przypadkiem kiedyś ktoś walnął go w głowę, co wyprało całą jego pamięć. Zdjęła z głowy piękny diadem, który założyła do obiadu, i obojętnie położyła go na nocnej szafce. - Nie ma księżniczki - powiedziała. - Patrz do woli. - Jesteś nadal... Podeszła bardzo blisko i położyła mi ręce na ramionach. - Widzisz, masz to we krwi. Ilu jest takich, którzy mają dobre nazwiska, a którzy doszli do wniosku, że życie wedle jakiejś etyki jest dla nich zbyt trudne. Ja osobiście nie czuję się w żaden specjalny sposób wyróżniona przez to, że jestem księżniczką. To tytuł bez znaczenia, choć czasem przyjemnie jest popatrzeć, jak komuś wypadają oczy na widok młodej arystokratki. Ilu ominęłoby mnie spojrzeniem, gdyby nie ta kropla błękitnej krwi? Pocałowała mnie. Poczułem muśnięcie jej warg jak delikatne wyładowanie elektryczne. Odsunąłem się nieznacznie. Do kolacji oglądaliśmy video. Miała sporo filmów. Wybrałem „Świat się śmieje”. Kolacja była nieoczekiwanie wystawna. Odbyła się przy świetle świec. Podano kawior i łososia. I butelkę wina o wiele mówiącej nazwie „Saint-Brieuc” W czasie posiłku wyraziłem chęć opuszczenia jutro Nowoorłowa. Książę Sergiej i księżniczka Tatiana protestowali, ale zdołałem wykazać się odpowiednią nieugiętością. Po kolacji wcześnie poszedłem spać. *** Norweska telewizja wyemitowała film „Garść dynamitu”. Maciek obejrzał go z prawdziwą przyjemnością. Wprawdzie sporo stracił z uwagi na barierę językową, ale wychwycił ogólny sens, a nawet całe kawałki dialogów w miejscach, gdzie przebijała się angielska ścieżka dźwiękowa. Spłynęło na niego natchnienie. Film skończył się po północy. Maciek zatarł dłonie i popatrzył w rozczuleniu na swoje cienkie, długie palce pianisty, którymi zmajstrował już niejeden wynalazek na szkodę swoich bliźnich. - Garść dynamitu - szepnął sam do siebie. - To da się zrobić. Z bunkra przyniósł trzy połówki lasek amonitu, kawałek stalowej rurki, zapalnik własnej konstrukcji i zwój cienkiego izolowanego drutu. Około pierwszej w nocy ciemno ubrana postać przemknęła się lasem aż na sąsiednią posesję, gdzie na brzegu morza leżała niesłychanie wonna zdechła jałówka. Zawleczenie jej na field, do obozowiska Svena zajęło mu godzinę. Właśnie zaczęło padać. Amonit wybucha
cicho. Deszcz znakomicie wygłuszy odgłos eksplozji. Maciek z wprawą doświadczonego dynamitarda wetknął jałówce w odbyt ładunek wybuchowy. Następnie oddalił się dwadzieścia metrów. Bum! Krowie truchło zamieniło się w kilkadziesiąt mniejszych i większych ochłapów, które dość równomiernie pokryły cały cypel. Smród był potworny. - „Gdy byłem młody i zaczynałem stosować dynamit, wierzyłem w wiele rzeczy. Teraz został mi już tylko dynamit” - zacytował z dumą i poszedł do domu, pogwizdując po drodze melodię z filmu. Był młody, wierzył w wiele rzeczy i wprawiał się w stosowaniu materiałów wybuchowych.
26 lipca, czwartek. Nowoorłowo – Bodø Obudziłem się, podobnie jak wczoraj, około siódmej rano, tym razem z własnej inicjatywy. Umyłem się, ubrałem i zszedłem na parter. W salonie siedział książę i z wyraźnym rozbawieniem czytał jakieś czasopismo. - Witaj, Tomaszu. Mam dla ciebie sympatyczny artykuł do poczytania. Przywitałem się. Podał mi gazetę. Usiadłem i rozłożyłem ją. Był to typowy brukowiec, zamieszczający prognozy dotyczące rychłego lądowania kosmitów oraz podobne głupoty. Środkowe strony wypełnione były wstrząsającym artykułem pod budującym tytułem „SYN CARA Z WIZYTĄ U KSIĘCIA ORLOVA!”. Na honorowym miejscu pyszniło się moje zdjęcie. Zrobione zostało teleobiektywem i leciutko podretuszowane. Następne przedstawiało mnie i obie dziewczyny, a zatytułowane było: „Czyżby matrymonialny cel wizyty?”. Za pomocą dobrego specjalisty od fotomontażu dosztukowano nam karabiny, przytroczone przy siodłach. Sam tekst był jeszcze bardziej budujący. Przestudiowałem go uważnie. Cytowane w nim obszerne fragmenty moich jakoby wypowiedzi w rodzaju: „Przybyłem tu w tajnej i poufnej misji, przed wyjazdem do Rosji muszę uporządkować część spraw swojej dynastii” etc, wprawiły mnie prawie w stan uniesienia. - I co ty na to? - zapytał Orłow. - Będzie problem - mruknąłem. - Fotografie... - Na szczęście jesteś mało podobny do siebie. Ale masz rację. To może być problem. Chyba że... - Wyjął z regału album, przekartkował i pokazał mi. - Chyba że rzeczywiście wezmą cię za Fiodora.
Chłopak był nieco młodszy niż ja, ale faktycznie podobny. - Kim jest? - Musiałbym ci wyjaśnić całą genealogię naszych carów. To bardzo daleki potomek Mikołaja I. Spośród pięciorga lub sześciorga jego dzieci, troje założyło trzy główne linie... - Rozumiem. - Tak czy siak, dobrze, że dzisiaj jedziesz. Nawet jeśli kogoś to zainteresuje, nie sprawdzą tego. - Tak swoją drogą, to kto to napisał? - Jest w Mo jeden dziennikarz, który pisuje o nas takie głupoty, że mózg gotuje się pod czaszką. Tydzień temu, gdy przeciągnęliśmy mój jacht do stoczni remontowej, bo dno trochę ucierpiało na skutek uderzenia w skałę, napisał, że został poddany przeróbce na kanonierkę przed jesiennym rejsem pirackim po Bałtyku i że w poufnej rozmowie z nim zdradziłem gotowość zdobycia Sankt Petersburga w ciągu dziesięciu godzin poprzez desant z morza. Zabawne, jakby nie mógł się zdobyć na wypowiedzenie nazwy Leningrad. - Mogę zatrzymać to na pamiątkę? - Tak, zrobiliśmy już mikrofilm. A w ogóle to... - urwał nagle swoją myśl, bo po schodach zeszła księżniczka. Była trochę zaspana. Ale wyglądała uroczo. Przy śniadaniu książę wrócił do sprawy mojego wyjazdu. - Mam pewną koncepcję - powiedział. - Nie masz nic przeciwko podróżom samolotem? - Nie. Zupełnie nic. Pokiwał głową, ale nic nie powiedział. Zaraz po posiłku wyjął radiotelefon i gdzieś zadzwonił. Gawędził przez dłuższą chwilę z jakimś Saszą, wreszcie się rozłączył. - O dwunastej na lotnisku w Mo wyląduje samolot po ciebie - zwrócił się do mnie. Byłem wstrząśnięty. - Nie martw się, to dla mojego znajomego zupełny drobiazg. Tylko dwa dodatkowe międzylądowania. Nawet nie będzie musiał nadkładać drogi. Po śniadaniu poszedłem z księżniczką na przechadzkę do parku. Po nocnym deszczu było chłodno, choć ziemia już wyschła. - Będzie mi ciebie brakowało - powiedziała. - Tak miło nam się rozmawiało... - Mnie także... Popatrzyła na korony drzew. Jak gdyby coś rozważała.
- Słyszałam, że hrabia Derek udaje się na dniach na północ. Może się spotkacie. Myślę też, że powinieneś obejrzeć występ Julie Ann. Zobaczymy się jeszcze z całą pewnością przed moimi urodzinami. - Będę zaszczycony. - Miło byłoby, gdybyś mieszkał w Nowoorłowie. Moglibyśmy się częściej spotykać. - Wasza wysokość... - Jesteśmy sami - powiedziała z lekkim naciskiem. - Nie musisz się wygłupiać. - Wybacz, tak mi łatwiej... Tatiano. Każdy ma własne życie. Wy macie swoje problemy, a ja domek daleko na północy, w gęstych lasach i tam dobrze się czuję. Z dala od cywilizacji. Może i warunki życia są prymitywne, ale jestem prostym człowiekiem i nie potrzeba mi dużo do szczęścia. - Odwiedzaj nas, jak tylko poczujesz się samotny. Zawsze będziemy ci radzi. Weszliśmy na wyższe wzgórze, z którego widać było morze. - Woda - szepnęła - może łączyć lub dzielić. Wierzę, że nas połączy. Wróciliśmy do pałacu. Spakowałem się. Z uwagi na mój wyjazd zjedliśmy wcześniejszy obiad. Po posiłku wsiedliśmy do opla. Wpuszczono nas na płytę lotniska. Pojechaliśmy samochodem po starym pasie startowym i zatrzymaliśmy się na poboczu. Pozostało nam czekać. - Chciałbym ci dać jeszcze coś na pamiątkę - powiedział książę. Podał mi pudełko, takie, w jakich przechowuje się biżuterię. Wewnątrz znajdował się oszlifowany kryształ. Największy i najpiękniejszy, jaki w życiu widziałem. - Kopia brylantu „Orłow” wycięta w cyrkonii. - Dziękuję. - Gdy będziesz na niego patrzył, to przypomni ci się czas spędzony u nas i kto wie, może zechcesz tu powracać. - Długo musimy czekać? - Zaraz będzie. Nie minęło pięć minut, jak na niebie pojawiła się nieduża, ale szybko przemieszczająca się awionetka. Samolot wylądował niedaleko nas i bardzo szybko wytraciwszy prędkość, zatrzymał się. Podeszliśmy. Wysiadł z niego wysoki, przystojny mężczyzna z niewielkim wąsikiem. Miał około czterdziestki. Ubrany był w dżinsy i szarą, płócienną koszulę. - Książę Aleksander Timofiejewicz Gagarin, Tomasz Nikitycz Paczenko - przedstawił nas sobie książę Orłow.
Wymieniliśmy mocny uścisk dłoni. Pożegnałem się z gospodarzami i wsiedliśmy do samolotu. Wnętrze było ciasne, ale przytulne. - Gdzie cię wysadzić? - zapytał. - W Bodø - powiedziałem. - Jeśli można prosić. - Żaden problem. Awionetka ruszyła i po chwili poderwała się do góry. - To ty byłeś tym młodym człowiekiem, który znalazł księcia Sergieja wtedy w górach w Utah? - zapytał. - Nie - zdziwiłem się. - Miał szczęście, że się nie zabił. A mówiłem mu, żeby zawsze sprawdzał przed odlotem, czy ktoś mu nie pomajstrował przy mechanizmie. Nie chciał słuchać rad... - Są więc tacy, którzy majstrują przy mechanizmach? - zagadnąłem. - Tak. Może nie bardzo często, ale zdarzają się takie wypadki. - Szczyt głupoty. - Proszę? - Dłubanie przy mechanizmie. Wystarczyłoby dosypać cukru do baku. Silnik się zatrze i maszyna spada. - No proszę. To my się zastanawiamy, jak unikać niebezpieczeństwa, a ty wskazujesz na jeszcze jedną rzecz do sprawdzenia przed startem. To bardzo cenna uwaga. Samolot pruł jak diabli. W ciągu godziny z kawałkiem byliśmy w Bodø. Tu zaczęły się problemy, bowiem nie chciano dać mu pozwolenia na lądowanie na lotnisku, z uwagi na trwające tam jakieś szopki z powitaniem zespołu koszykarzy, którzy wrócili z mistrzostw. Książę wyłączył radio, powiedział kilka brzydkich wyrazów, po czym rozłożył sobie na kolanach plan miasta i studiował go przez chwilę. - Pasy masz zapięte? - upewnił się. - No to lądujemy. Minął lotnisko, przeleciał nad centrum i znaleźliśmy się nad nową drogą. Była równa, prosta i szeroka, ale mimo to wylądował na niej dopiero za trzecim podejściem. - No to do zobaczenia. Śmigaj, zaraz muszę startować, zanim ktoś zauważy... Trafisz stąd do domu? - Oczywiście. Dziękuję za odwiezienie. Kiwnął mi głową na pożegnanie i odleciał. Awionetka była niewielka, potrzebowała niecałych stu metrów pasa, aby wzbić się do góry. Wziąłem walizkę w rękę i poszedłem wolno w stronę Geitvagan. Po chwili dogoniła mnie Ingrid na rowerze. - No hej - zagadnęła. - Widziałeś tego wariata, co lądował samolotem na szosie?
- Nie, nie zauważyłem. - Hm... Wybacz głupie pytanie, ale skąd się tu wziąłeś? - Wróciłem ze swojej wycieczki. - Czy przypadkiem nie przyleciałeś tym samolotem? - Droga Ingrid, skąd ci takie pomysły przychodzą do głowy? - Powiesz mi, gdzie byłeś? Wyjechałeś bez uprzedzenia i troszkę za tobą tęskniłam. -Jeździłem do przyjaciół. Do południowego Nordlandu. - Widziałeś coś ciekawego? - Tak, nawet jedną prawdziwą księżniczkę. Mam jej zdjęcie, pokażę ci przy okazji. A co tu u was słychać? - Twój kumpel wstąpił na ścieżkę wojenną z moim bratem. Podłożył nabitą gwoździami deskę w lesie i rozwalił amonitem jakąś zdechłą krowę, akurat na jego stanowisku obserwacyjnym. Do tego strzelał z procy petardami. - Ja tam go nie żałuję. Twój braciszek zachował się po świńsku. - A jeśli ja cię poproszę? - Niech napisze list, podanie o łaskę, złoży samokrytykę i wyrazi skruchę. Rozpatrzymy. - Dzięki. Pożegnaliśmy się i poszedłem na skróty przez las. Do domu miałem dwa kilometry. Gdy wróciłem, Maciek siedział w kuchni i jadł kanapkę. Na rękawie miał swoją nacjonalistyczną opaskę, a na stole leżały pakuły, pułapka na myszy, petarda i kulka czegoś. - No cześć - powiedziałem. - Cześć. Fajnie, że jesteś, pomożesz mi w wojnie z tym łobuzem. - W wojnie? Ach, słyszałem coś o jakiejś jałówce, rozerwanej na strzępy dynamitem. - Kto ci powiedział? - zapytał ostrożnie. - Jeden znajomy glina z Bodø pytał mnie, czy wiem coś na ten temat. -Jeśli Sven na mnie doniósł, to trzeba go będzie... - Żartowałem. Jak dotąd wie chyba tylko jego siostra. - Rozniesie... - Tu chyba nie ma zwyczaju plotkowania o wszystkim, co się usłyszy. Zresztą ona nie jest taka. - Skąd wiesz? Tak słabo się znacie. - Budzi we mnie zaufanie. Myślę, że to odpowiednia osoba, jeśli domyślasz się, o co mi chodzi. Tak swoją drogą, to nasz kochany szpieg ma napisać samokrytykę i zastanowimy
się, czy mamy mu wybaczyć. Skrzywił się. - Niech i tak będzie - powiedział. - Choć doświadczenie wielu pokoleń uczy, żeby nie rezygnować z zemsty. Co widziałeś tam na południu? Opowiedziałem mu. Nie wszystko, oczywiście, pamiętałem o podpisanym dokumencie. Słuchał, krzywiąc się co chwila. Wreszcie gdy skończyłem, miał minę, jak gdyby zjadł kawałek cytryny. - Co ci się nie podoba? - zapytałem. - Wszystko mi się podoba. Kiedyś już tam byłem. Dziwne miejsce i dziwni ludzie. - Może masz rację. Zobacz, co dostałem. - Położyłem mu na dłoni pudełko. - Ładne - stwierdził, sprawdziwszy uprzednio na oknie, czy mój souvenir nie tnie szkła. Wynik doświadczenia go rozczarował. Parsknąłem śmiechem, widząc jego minę. Wzruszył ramionami. - Co będziesz robił? - zapytał. - Położę się trochę. Miałem za sobą ciężki dzień. Nie wiesz czasem, po co byłem im tam potrzebny? - W tym samym celu, co ja. Żeby księżniczka nie musiała sama jeździć konno po parku. - Przecież ma tam kupę znajomych. Sądzisz, że...? Uśmiechnął się. - Też nie wiedziałem, po co mnie zapraszali. Ale się domyśliłem. Im chodzi o kadry. Potrzebują ludzi. A właściwie ich mózgów. Położył mi dłonie na ramionach i popatrzył prosto w oczy. - Jesteśmy tani - powiedział. - Moich rodziców kupili za sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. A mnie jeszcze taniej. Za trzydzieści dolarów miesięcznie. Za możliwość spędzenia wakacji wśród fiordów Norwegii albo na szkierach Szwecji, gdzie hrabia Derek ma daczę. Za parę kilogramów kiełbasy. Ty jesteś trochę droższy. Walący się dom i trzy tysiące koron na miesiąc. Ile to będzie? Jakieś pięćset dolarów. Załatwili ci szkołę, a gdy już wykażesz się odpowiednimi zdolnościami, zostaniesz studentem, takim jak ci, których pewnie widziałeś w pałacu. - Ale co chcą ze mną zrobić? - Zostaniesz pracownikiem holdingu Orłowów. Zarobisz dla nich miliony dolarów, a oni zapłacą ci z tego tysiące. Zarobisz dla nich miliardy, dostaniesz setki tysięcy.
- To brzmi nieźle. - Albo dadzą ci karabin i wyślą, żebyś kogoś zabił. - A ci, których wysyłają, nie zawsze wracają, i stąd te braki w kadrach? zażartowałem makabrycznie, ale on kiwnął głową, a potem wzruszył ramionami. - Jesteśmy niewolnikami - szepnął. - Jak cały nasz naród. Ty będziesz trochę bardziej niewolnikiem, bo inwestują w ciebie więcej. I zdobędziesz trochę więcej wolności. W ostatecznym rozrachunku ty się liczysz, a ja nie. - Przykro mi to słyszeć. - Nie szkodzi, jestem przyzwyczajony. Wędrowycze zawsze stali trochę niżej. To ustalona od trzech stuleci hierarchia. Norwiccy zawsze mieli ziemię, dochody i pieniądze. Wy, Paczenkowie, byliście ich zaufanymi przydupasami. A Wędrowycze co najwyżej zbrojną ochroną. Teraz doszli jeszcze Orłowowie i Tomatowowie. Kupili nas wszystkich. - Nie mamy szans? - Szans na co? - Uwolnić się w przyszłości i samemu stanowić o sobie. Rozkręcić własne interesy i... - Wiesz, ile dostanie w posagu Tatiana? - Masz na myśli... - Tak. Księżniczkę Tatianę Orłow. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. - Trzydzieści milionów. - Koron? To kupa forsy... - Dolarów. Książę pokazał ci ją. Tak jak swego czasu pokazał ją mnie i Pawciowi. Ma posłużyć za przynętę. Tak myślę. Sądzę, że nie wie. - Sugerujesz, że za parę lat dostanę ją za żonę, czy to tylko przynęta do pokazywania? - Nie wiem. Być może te twoje kocie oczy i mózg, który odrasta, są tyle warte. Milczał jeszcze przez chwilę. - Jest coś jeszcze - powiedział. - Co takiego? - Podsłuchałem, jak w zeszłym roku Derek rozmawiał z księciem Orłowem. Chodzi o nazwisko. Znasz jakieś nazwisko, które jest im potrzebne, żeby dobrać się do jakichś depozytów... W Szwajcarii. - Konto na hasło i hasłem jest nazwisko? - zdziwiłem się. - Skąd miałbym je znać? - Od swojego dziadka - wyjaśnił niechętnie. - Ale ty masz amnezję... Kiwnąłem głową.
- To dla nich ważne - mruknął. - Uważaj... Bo sądzę, że sobie przypomnisz. Kurde, jak by to zrobić, żebyś mógł pogadać z moim dziadkiem... - Zagryzł wargi. - Może wtedy coś... - Skąd twój dziadek miałby wiedzieć? - Nie pytaj. Nie mogę... - Kuźwa! Poszedłem do siebie i z westchnieniem ulgi uwaliłem się na twardym łóżku. Zasnąłem niemal natychmiast. Obudziło mnie potrząsanie. - Będziesz jadł kolację? - Chętnie. - Ktoś musi ją zrobić. W odpowiedzi bluznąłem stekiem przekleństw polskich, rosyjskich, ukraińskich, niemieckich i takich, które sam wymyśliłem. Czasami budziłem się nie w humorze. - Kolacja czeka - oznajmił, gdy skończyłem. Zszedłem na parter. Maciek był czegoś zły, ale dopiero gdy skończył i otarł usta serwetką (czasami stawał się bardzo dystyngowany, co z reguły poprzedzało wybuch furii), zadał mi jadowite pytanie. - Nie widziałeś przypadkiem mojego ślicznego, jedwabnego krawata, który kupiłem za blisko siedem dolarów? - Krawata? - Ze zdziwieniem popatrzyłem na zwisającą mi pod brodą wymiętą szmatkę. Chyba zapomniałem go zdjąć przed położeniem się spać. - O to ci chodzi? - Odplątałem go i podałem mu. - Pogniotłeś! - To się wyprasuje? - Czym się, bałwanie, wyprasuje, jak w tym domu nie ma niczego, co przypominałoby żelazko? - Pożyczę od Ingrid. Po coś się ostatecznie zawiera znajomości. - Wiesz co... - Tak, wiem. Gdybyśmy byli czterdzieści lat temu i w Wojsławicach, to byś mnie wychłostał. Westchnął ciężko. - Najlepiej jest, kiedy śpisz - mruknął. - Człowiek ma wówczas dużo wolnego czasu i może robić, na co tylko ma ochotę, bez ryzyka, że zniknie mu krawat, koszula, czy para butów.
- Co ty mi tu próbujesz imputować? - Nieważne. Nie zasiadywałem się. Wróciłem do siebie i znowu uwaliłem się spać. Przyśniła mi się księżniczka.
27 lipca, piątek. Bodø Obudziłem się o piątej rano. Otworzyłem okno (że też nie zauważyłem, że Maciek wstawił je pod moją nieobecność!) i zaczerpnąłem w płuca głęboki haust powietrza. Było zimno, pachniało lasem, morzem i wiatrem opadającym z wysokich gór. Przyroda budziła się do życia. Ja też poczułem, że żyję każdą komórką swojego ciała. Było to oszałamiające uczucie. Zapragnąłem śpiewać z radości. O, wy ludzie wielkiego miasta. Gdzie w waszym życiu chwila na śpiew? Wstajecie rano, biegniecie do pracy, wszystko w szalonym pośpiechu. Ludzie z wiosek, rzeźnicy kultury ludowej, dlaczego wy nie śpiewacie? Boicie się sąsiadów? Gardzę ludźmi, który nie umieją znaleźć czasu na chwilę śpiewu! Odchrząknąłem i zaśpiewałem: A jak będę już duży, będę palił i burzył! Będę w worku pękatym przechowywał granaty! Poszło mi to bardzo ładnie i czysto. Zachęcony własnym sukcesem, śpiewałem dalej: Nu kak prijatno z razjaszczim awtomatom, czerez smiertelnuju schwadku prochadit', smotriet' kak Kola twój prijatel', w łuże lieżyt, krowiu brasit! To też zabrzmiało nieźle. Miało się ten talent. W Niżniem Nowgorodie, na kakoj-to ulice,
wstrietiłsja ja z diewoczkoj, z kotoroj proszła moja żyzni Śpiewałbym dalej, ale ktoś (Maciek oczywiście) załomotał w ścianę. Sądząc po odgłosach, walił starym butem, ale mogłem się mylić. - O co chodzi? - zapytałem, choć świetnie wiedziałem, o co mu chodzi. - Czy człowiek nie może się wyspać rano, gdy go najdzie ochota? - dobiegł mnie zbolały głos z sąsiedniego pokoju. - Może, może, ale nie wtedy, gdy sługa całej ludzkości rozwija swój talent odpowiedziałem. A następnie przystąpiłem do dalszego rozwijania: Jedenasta godzina, dwa noże w kieszeni. Dwunasta godzina, trup w zaułku leży. O pierwszej godzinie nyską podjechali. 0 drugiej godzinie był już na komendzie. I strasznie go tam prali. Miałem jeszcze ze czterdzieści zwrotek do odśpiewania, ale nie było mi dane. Los objawił się pod postacią Maćka, który wpadł przez drzwi mojego pokoju z siekierą w ręce. - Dwa noże i trup w zaułku? - zapytał jadowicie. - To da się zrobić. - O co ci chodzi? - powtórzyłem. - Przestań wyć, bo uszy więdną! - zażądał. Prymityw. - Ja nie wyję. Ja śpiewam - oświadczyłem z godnością. - Masz taki głos, jak gdybyś się uczył śpiewu u wilków. - A ty znasz się na muzyce jak ślepy na kolorach. I odnieś tę siekierę do rupieciarni, bo jeszcze zrobisz komuś krzywdę. - Jeśli piśniesz jeszcze chociaż słowo, to rozwalę ci łeb! Prawdziwa sztuka zawsze była tępiona przez nieuświadomione elementy. Oczywiście nie przestraszyłem się, ale odeszła mi jakoś ochota do popisów wokalnych. Czułem jednak w sobie potężną żądzę czegoś, co można by chyba określić jako zew sztuki. Wziąłem trochę pieniędzy, rower i pojechałem do Bodø. W jednym z supermarketów kupiłem sobie kilka tubek farby oraz komplet odpowiednich pędzelków z ostrymi końcami. Nie wydałem dużo. Wróciwszy, wyciągnąłem z
rupieciarni kawał sklejki o wymiarach prawie metr na metr i namalowałem na nim straszliwy obraz. Właściwie tego ranka stworzyłem zupełnie nowy kierunek malarski, który nazwałem debilistyzmem. Nazwę tę należy traktować dosłownie. Obraz był bardzo fajny. Na pierwszym planie toczyła swe błękitne wody rzeczka. Wyrastały z niej piękne, żółtozielonkawe trzciny. Za rzeczką była niewielka łączka, na której stał straszliwie plugawy degenerat. Ubranie wisiało na nim w strzępach, w ustach trzymał niedopałek papierosa, a u jego stóp poniewierała się pusta butelka po denaturacie. W tle umieściłem wielki, szary budynek, karetkę pogotowia oraz dwu pielęgniarzy powiewających kaftanem bezpieczeństwa. Degeneratowi udało mi się całkiem dobrze nadać twarz wypoczywającego w sąsiednim pokoju przyjaciela. Wysuszyłem obraz suszarką i, namoczywszy uprzednio pędzle, żeby się nie zmarnowały, zawiesiłem go w bibliotece, na lewo od drzwi. Następnie zacząłem robić śniadanie. Moje przygotowania w bliżej niewyjaśniony sposób obudziły Maćka, który, ziewając, zszedł na parter. Na widok obrazu dosłownie go zatkało. - Co to jest?!!! - zawył. Chyba znowu coś mu się nie podobało. Taki to już z niego był upierdliwiec. Od czasu do czasu wstawał lewą nogą. - Obraz, a co, nie widać? - wyraziłem swoje głębokie zdziwienie. - Czy mam rozumieć, że ten kicz przedstawia mnie? Trzymał siekierę w ręce. Wcale nie odniósł jej do rupieciarni. Musiałem rozegrać to bardzo dyplomatycznie. - Nie podoba ci się? - Nie! - No wiesz? Starałem się. - To mam być ja? W tym dziwacznym mundurze? Z taką mordą? Nie była ta morda taka zła, skoro zdołał się rozpoznać. - Najpierw namaluj lepszy, a potem się wymądrzaj! - Już ja ci zamaluję!!! - wyrzucił z siebie niezbyt zrozumiałą groźbę. - Proszę bardzo - powiedziałem, udając się do kuchni. Przy drzwiach zauważyłem stojącą łopatę. Pewnie znowu coś w nocy kopał. Właściwie to marnował się tu, w tych lasach. Powinien pójść na archeologię albo zająć się pogłębianiem rowów melioracyjnych na Żuławach. Jego praca przyniosłaby wówczas pożytek całej ludzkości, a jego trud stałby się szerzej znany. Powiedziałem mu to nawet i chyba się specjalnie nie obraził. Po śniadaniu pozmywałem i zadekowałem się w kuchni,
gdzie było ciepło i przytulnie, aby sobie trochę poczytać. Później zabrałem się za przyrządzanie obiadu. Zacząłem od obierania ziemniaków. Nagle ktoś zapukał do okna. Panna Ingrid. Wyszedłem jej naprzeciw. - Hej, hej - przywitała się. - Przyniosłam ci podanie o łaskę od mojego brata. - Wejdź, proszę. Wpuściłem ją do kuchni. Zzuła z nóg wysokie buty i przyłożyła stopy do nagrzanego pieca. - Och, jak przyjemnie - mruknęła z zadowoleniem w głosie. - Brodziłaś po wodzie, jak można sądzić ze stanu twoich butów i uroczych stóp? - Skąd ty bierzesz tak wymyślne zdania? - zaciekawiła się. - Układam ze słownikiem, a potem uczę się na pamięć, aby mieć na podorędziu potrzebne zwroty na każdą okazję. Moje pytanie? - Weszłam do morza, żeby obejrzeć zdechłą fokę. - I na co zdechła? - Była żywa i zwiała, gdy podeszłam zbyt blisko. - Miałaś więc zajmujący ranek. - Można to tak określić. A ty? - Też miałem zajmujący ranek. Najpierw sobie śpiewałem, ale mój kumpel się wściekł, więc przestałem i zabrałem się dla odmiany za malowanie. - Umiesz śpiewać? - Tylko amatorsko. Takie tam nieudolne próby. - Ja też nie umiem śpiewać - przyznała. Ciekawe, czy księżniczka umiała. - Wspominałeś, że musiałeś wyjechać? - Tak, jeździłem do przyjaciół. Do Mo-i-Rany. - Masz przyjaciół w Norwegii? Nie wiedziałam. Bo chyba nie poznałeś ich dopiero po przybyciu tutaj? - Nie, to oni poznali mnie. Jakoś jej to nie zdziwiło. - Jakie wrażenia przywiozłeś stamtąd? Delikatnie przesunąłem opuszkami palców po wargach. Dostrzegła mój gest. - Całowałeś się z jakąś dziewczyną? - W jej głosie było wyłącznie zaciekawienie. - Dostałem całuska na pożegnanie. - Ładna?
- Ładna, ale to i tak nie ma znaczenia. Nie dla mnie. - Dwadzieścia dwie korony za minutę rozmowy? Idiom? Nie wiedziałem, o co jej chodzi. - Gorzej. Znacznie gorzej. - Ojciec Cerber, matka teściowa ze złej bajki? - To też. Coś w rym rodzaju. Ale niezupełnie o to chodzi. - Inna klasa społeczna? - Trafiłaś. - Ty masz pochodzenie inteligenckie. No nie? - Zapytaj Maćka. Ja nie pamiętam... - Inteligencja - powiedział Maciek zza ściany. - Fizycy od ciekłych kryształów. - Arystokratka - wyjaśniłem. - Prawdziwa, żywa, błękitnokrwista... Popatrzyła na mnie zdumiona. - Nie przestaniesz mnie zadziwiać. Skąd, u licha, znasz norweskich arystokratów? - To nie jest norweska arystokratka. To rosyjska księżniczka. - Księżniczka?! - Trochę ich zostało - wtrącił Maciek. - O rany. W życiu bym nie przypuszczała... Ty przypadkiem nie jesteś księciem? - Rozczaruję cię. Niestety, nie jestem. Choć z drugiej strony, może i jestem. - Nie jesteś - ostudził mnie przyjaciel. - Ładna? Poprosiłem ją gestem w głąb domu. Weszliśmy na piętro, do mojego pokoju. Wyjąłem z walizki zdjęcie i podałem jej. Jej rozczarowanie było wręcz komiczne. - Phi. Właściwie to wcale nie jest ładna. - Tak to już bywa. Też byłem troszkę rozczarowany. Ale za to jest autentyczna. Popatrzyła na zdjęcie jeszcze raz i oddała mi. Włożyłem je do walizki, wyjmując jednocześnie pudełko z kopią brylantu. - Zobacz to - powiedziałem, wytrząsając jej na dłoń. - Śliczne. Co to jest? Wzrok Ingrid zatonął w migotliwych głębiach klejnotu. - Kopia brylantu „Orłow”, wycięta w cyrkonii. Robi wrażenie? - Niesamowite. Nigdy nie widziałam jeszcze brylantu. Nie myśl, że jestem głupia, ja wiem, że to nie jest prawdziwy brylant, ale to jest podobne, więc... - Rozumiem.
Oddała mi klejnocik z wyraźnym żalem. Nie dziwiłem się, ale nie mogłem jej go ofiarować. - Co masz zamiar robić? - zapytała. - Chcę wypocząć po trudach podróżowania, to na dzisiaj, zaś jutro chciałbym zażyć nieco kulturalnych rozrywek. - Ach. Jakich rozrywek? - Uświadomiłem sobie, że nigdy nie byłem w cyrku. A bardzo chciałbym pójść. - Spóźniłeś się. Odjechali na dniach. - Wiem, dokąd się udali i będę ich gonił. Czy zechciałabyś mi towarzyszyć? Pojechali do Fauske. Byłaś tam kiedyś? - Obrażasz mnie! Nie wiedziałem, czy jest to potwierdzenie, czy zaprzeczenie, ale w sumie to nie było takie ważne. - Pojechalibyśmy popołudniowym pociągiem, obejrzymy przedstawienie, zanocujemy w lesie i jutro rano będziemy tu z powrotem. - W lesie? Hmm... Mam namiot. Ale rodzice się chyba nie zgodzą. Wiesz, są trochę staroświeccy. - Twój brat i tak będzie nas śledził, więc... Zresztą mogę dać zobowiązanie na piśmie, dotyczące nienaruszalności twojej cnoty. Roześmiała się. - Muszę zapytać rodziców. - Pozwolisz w takim razie, że odwiozę cię do domu. Kiwnęła głową. - Pozwolę. Usiadła na ramie roweru. Jechało się bardzo ciężko, tak że te sześć kilometrów zajęło mi ponad pół godziny. Ingrid chichotała przez całą drogę, a potem powiedziała mi, że nigdy tak nie jechała. Widocznie w tym zgniłym kapitalizmie mieli zbyt dużo rowerów, aby wpaść na taki pomysł. Pojechałem do Bodø i sprawdziłem, jak odchodzą pociągi do Fauske. Najbardziej spodobał mi się ten o 12:07. Zanotowałem godzinę w pamięci i wróciłem do domu. W domu czuć było trochę spalenizną. Maciek skończył już malować. Jego obraz wisiał na lewo od mojego. Nie był specjalnie udany, ale bez trudu wydedukowałem, że przedstawia chłopaka, siedzącego na koniu tyłem do kierunku jazdy. To, zdaje się, miałem być ja, ale tego mogłem się domyślać jedynie po fryzurze. Za to koń namalowany został bardzo starannie. Wiadomo,
kozacka krew. - Całkiem niezłe - powiedziałem, gdy zszedł do biblioteki. Mówiłem to zupełnie szczerze, ale najwyraźniej odebrał to jako złośliwą ironię. - Twój obiad też - odgryzł się. - Jaki znowu obiad? Zaprowadził mnie do kuchni. Na piecu stała patelnia wypełniona spalonymi obierkami od kartofli. Same kartofle, w garnku nakrytym ścierką, stały pod stołem. Widocznie zajęty rozmową z Ingrid, nie zauważyłem, co robię. - Dobra - mruknąłem. - Ostatecznie nic się nie stało. - Następnym razem spalisz dom i też powiesz, że nic się nie stało. - Nie takie rzeczy palili nasi przodkowie w ciężkich wojennych czasach. A tak na marginesie, jadę jutro do Fauske, popatrzeć na cyrk. Może wybrałbyś się ze mną? - Będziesz miał towarzystwo tej miłej kici, nie chciałbym przeszkadzać... - Nie mam zamiaru ciągać jej w krzaki. - Ty i krzaki, nie rozśmieszaj mnie. Po prostu będziesz mi tłumaczył wszystkie dialogi, co wybije cię z rytmu rozmowy. A tak właściwie, to po co przyszła? Tak w odwiedziny? - Przyniosła mi list od jej brata z prośbą o łaskę. - O! No to poczytajmy. Przeczytałem mu list. Sven się postarał, napisał bardzo kurtuazyjnie. Maciek pokiwał smętnie głową i westchnął. - To co, wybaczymy mu? - zapytałem. - No cóż, to trochę sprzeczne z moimi zwyczajami, ale ostatecznie... - Widzę, że masz niewiele ośrodków zbrodniczych w mózgu. - Mało, to prawda. Właściwie to aż dziwne, że nie wyżywałem się na tobie po naszym pojedynku... - To chyba ja wtedy wygrałem? - Możliwe. Ale raczej to było nierozegrane. Możemy kiedyś powtórzyć... Nieważne. Wybaczamy mu. - Sven - powiedziałem głośno po norwesku. - Wybaczamy ci, jeśli nas słyszysz, błyśnij lusterkiem w okno kuchni. Parę sekund później dostrzegliśmy błysk. - Jasna cholera, mimo moich wysiłków, ten łobuz nadal nas podsłuchuje! - To może mu nie wybaczymy? - zaproponowałem.
- Już za późno, nie mogę cofnąć danego słowa. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby za kilka dni znowu się pokłócić. - Fajnie. - Choć z drugiej strony, łamanie słowa, danego organom ścigania i innym takim, nie jest chyba grzechem... Po obiedzie, około szesnastej, wpadła Ingrid. Tym razem przyjechała własnym rowerem. - I jak? - zapytałem. - Rodzice się zgodzili. Prawie tak jak chciałeś, z tą tylko różnicą, że mamy wracać nocnym pociągiem. Tata da mi pistolet gazowy na wszelki wypadek. - O której się umówimy i gdzie? Pociąg mamy o 12:07. - Brat mnie odwiezie, wpadniemy po ciebie. Czy przeszkadzałoby ci, gdyby pojechała z nami moja przyjaciółka? - Ależ skądże. - Świetnie. Zatem do jutra. - Do jutra. Zaraz potem poszła sobie. Przed wieczorem zerwał się silny wiatr. Maciek, z braku odpowiednio niepotrzebnych desek, nie budował swojej ziemianki, szumnie nazywanej przez niego bunkrem, ale zabrał się za poprawianie poddasza. Pomijając dach, wymagający natychmiastowej naprawy, i ściany na parterze, można było już całkiem przyjemnie mieszkać. Umeblowanie, dzięki staraniom mojego przyjaciela, także stopniowo się uzupełniało. Spać poszedłem dość wcześnie, nakrywszy uprzednio okno od zewnątrz jakąś szmatą, bo moja inwencja dziwnie mnie zawiodła w chwili, gdy trzeba było wymyślić zasłonki do okna umieszczonego w skośnym dachu. Ledwo przyłożyłem głowę do poduszki, przyśnił mi się straszliwy horror. Głównym jego bohaterem był jakiś facet. Dwaj gliniarze zakopywali go żywcem w ziemi. Ręce mieli upaćkane we krwi po łokcie. Potem gonili mnie po całym lesie, aby zabić jako niepożądanego świadka. Brrr. Miotałem się po łóżku tak długo, aż się obudziłem. Pooddychałem dłuższą chwilę, aby się całkowicie uspokoić. Wreszcie ponownie zapadłem w sen. Julie Ann była przyrośnięta do konia. Gonił ją kościotrup, ze szlachetnym zamiarem odczepienia jej. W ręce miał zardzewiałą kosę. Dwaj gliniarze z poprzedniego snu, z łapami wciąż zakrwawionymi po łokcie, zamierzali zgwałcić jakąś kuzynkę Maćka. Rąbałem ich szablą po pradziadku. Aż przestali obdzierać ją z ubrania. Znowu się obudziłem. Długo leżałem, nie mając odwagi ponownie zamknąć oczu.
*** Strażnik Ducha uśmiechnął się do Łucji. Jego stara, pomarszczona twarz wyglądała teraz bardzo dobrotliwie. - Gdy w młodości czytywałem książki science fiction, ten kierunek literatury był jeszcze w powijakach. Sądzę jednak, że w waszym przypadku chodzi o klasyczny wariant. Rozbiliście się na Ziemi. Bóg raczy wiedzieć, jak dawno temu. Załoga statku rozproszyła się i wędruje grupkami po świecie. Zapewne możecie krzyżować się z homo sapiens. - A tamta dwójka? W 1911? Skąd przyszli? - dopytywał się Miszczuk. - Tak jak wy, z południa. Nie pytaliśmy ich o to. Posiedzicie u nas, wypoczniecie. Pójdziecie dalej. Co mamy powiedzieć następnym, którzy tu zabłądzą za sto lat? Że przyszliście z południa, a potem skierowaliście się na zachód? - Czy można tu przyciągnąć tych innych? - zapytała Łucja. Stojący w drzwiach szaman kiwnął poważnie głową. - Ile was jest? - zagadnął. Semen popatrzył mu w oczy. - Na Ukrainie ta proporcja, sądząc z wyników badań krwi, wynosi jeden do czterech milionów. - Czyli jeśli proporcja ta jest zachowana na całym świecie - szaman spojrzał na Łucję istot twojego rodzaju jest grubo więcej niż sądziłem. Fakt, że możemy was gościć, oznacza albo że mamy do czynienia z przypadkiem, albo też coś w tej ziemi was przyciąga. Dlatego sądzę, że nasze wnuki za sto lat doczekają kolejnych odwiedzin. Tamta dwójka była narodowości polskiej. Nie wiem, czy coś wam to pomoże. - To może oznaczać, że pochodzimy z bardzo ograniczonego terytorium - powiedziała Łucja. - Może korzeni trzeba szukać w Polsce? Strażnik Ducha musnął dłonią jej wystające kości policzkowe. - O ile w Polsce są Indianie. Tamta kobieta tak wyglądała. Semen milczał. - Skąd wiedzieliście, że jesteśmy w pobliżu i kim jesteśmy? - zapytał. - Czy też raczej, kim jest moja córka? - Stawiałem pasjansa - rzekł ze śmiechem szaman. - Prosty fortepian nie wyszedł dwadzieścia dwa razy pod rząd. - Nie rozumiem - jęknęła Łucja. - Jaki to ma związek? - Wszystko, co żyje na naszej planecie, podlega uniwersalnym prawom matematycznym i fizycznym. - Strażnik Ducha przymknął oczy. - Jest to w jakiś sposób
determinowane. Ty jesteś, wybacz brzydkie określenie, anomalią. - To znaczy? - Twoja obecność poważnie zakłóca rytmy na ścieżkach życia. Wyjął z kieszeni kanadyjską jednodolarówkę z wizerunkiem płynącej kaczki. - Uczyłaś się w szkole statystyki? - Tak. - Jeśli rzucę monetę dwadzieścia razy, to ile razy powinna wypaść miła buzia królowej Elżbiety II, a ile razy kaczka? - W przybliżeniu po dziesięć każdego wariantu. - No to teraz popatrz. Rzucał monetę. Dziewiętnaście razy pod rząd pojawiła się kaczka. Za dwudziestym razem moneta upadła na krawędź i pozostała w takiej pozycji. - Rozumiesz? - zagadnął.
28 lipca, sobota. Bodø - Fauske - Bodø Wczesny ranek. Stoję przed dużymi, lustrzanymi szybami, będącymi fragmentem ściany budynku biurowego niedaleko portu w Bod©. Jest dość chłodno i wietrznie, a ja patrzę na swoje odbicie. Nie wyglądam źle, ale czuję się nie najlepiej, czyli tak jak zazwyczaj. Brązowe, zamszowe buty, granatowe skarpetki (tak na marginesie, przecierają się trochę od spodu, ale tego przez buty nie widać), spodnie z dżinsu, i to prawdziwe, amerykańskie, puścił trochę szew na dole lewej nogawki. Kurtka z żaglowego płótna, kupiona już po przyjeździe tutaj, prezentuje się bardzo szykownie. Przez rozpięcie widać, że pod spodem mam koszulę z żółtego jedwabiu, kupioną pięć minut temu. Brakuje mi jeszcze krawata, ale to da się nadrobić. Twarz nie wzbudza zaufania. Wręcz niszczy zaufanie wywołane przez strój. Blada, wymizerowana, z zaciśniętymi ustami i wystającymi kośćmi policzkowymi. Nad ciemnymi, pałającymi oczyma gęste brwi i mimowolny mars na czole. Włosy przypominają słomę, są dziwnego koloru, coś pośredniego pomiędzy szarym a jasnobrązowym. Wyglądają jak zakurzone. Cera jest czysta, ale także jakby była lekko zakurzona. Poszarzała. Za to trochę się opaliłem. Dobre i to. Nie lubię patrzeć w lustro. Ten, którego w nim widzę, nie jest dobrym człowiekiem. On będzie szukał zemsty i nikt nie zdoła go zatrzymać. Ale najpierw muszę odnaleźć swoją tożsamość. Wówczas uwolnię go z więzienia mojej teraźniejszości dzięki mądrości, którą daje
przeszłość... W szybach zobaczyłem Svena. Pojawił się za moimi plecami i znienacka złapał mnie za szyję, udając, że chce wyssać mi krew. - Miałem się przestraszyć? - zdziwiłem się uprzejmie. - No pewnie. - Widziałem cię, jak szedłeś. - Niemożliwe. Wampirów nie widać w lustrach. - Może waszych zachodnich wampirów nie widać, u nas, w Polsce nie należy się zbyt długo wpatrywać w lustro, bo można zobaczyć diabła lub istoty, które tam mieszkają. - Ciekawe te wasze zabobony. - To nie żadne zabobony. To mądrość życiowa. - Ojej, już zaczynam się bać. - Jak mnie znalazłeś? - Wpadłem do miasta i niespodziewanie zauważyłem, że ktoś wypatruje diabłów w zwierciadle. - Tak bywa. Masz tu coś do załatwienia? - Nie, wszystko już załatwiłem. - Potrząsnął siatką. - Wobec tego wracajmy. Wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy do domu. Sven poszedł na swój punkt obserwacyjny, a ja do łazienki, gdzie gruntownie ucywilizowałem swój wygląd za pomocą skarpetek z takim śmiesznym krokodylkiem wyhaftowanym z boku, białych spodni z żaglowego płótna oraz brązowych półbutów. Włosy przyczesałem za pomocą żelu, dzięki czemu wreszcie dobrze się ułożyły. Za to wyglądały jak oblizane przez jałówkę. Gdy wszedłem do kuchni, Maciek gwizdnął przez zęby na mój widok. - Chciałem cię właśnie zapytać, gdzie cię wywiało tak o świcie, ale teraz nie muszę. - Szykownie wyglądam? - Można to tak określić. Szykownie. - Ucywilizowałem się. - Ty i cywilizacja! Nie rozśmieszaj mnie. Może ucywilizowałeś się po wierzchu, ale w środku nadal pozostałeś tym samym Tomaszem, który spał u mnie w obórce na Starym Majdanie, nakrywając się papierowym workiem po soli. - Dobra, dobra, nie będę przypominał, kto buduje ziemiankę godną dzikusa ze starszej epoki kamienia łupanego. - Tak?
- A co do cywilizacji, to masz cywilizowany podarunek. - Podałem mu paczuszkę, zawiniętą w papier i przewiązaną wstążeczką. Rozpakował. Kupiłem mu grzebień, wykonany z jakiegoś zabawnego tworzywa, który w zależności od kąta patrzenia był niebieski, zielony albo czerwony. - Ekstra. Dzięki. O jedenastej przyjechał Lars Roslin z Ingrid. Zabrałem wszystko, co mogło mi się przydać, i pojechaliśmy. - Trzeba było się wybrać do cyrku, gdy był w Bodø - sarkał weterynarz - a nie jechać kilkadziesiąt kilometrów. - Nie wiedziałem, że on tu był - wyjaśniłem. - Co tam jest takiego ciekawego, że musisz to zobaczyć za wszelką cenę? - Moja znajoma pokazuje, co można zrobić z koniem przy odrobinie współpracy pomiędzy stronami. - Ach tak... No cóż, pozostaje się cieszyć, że moja córka wyrwie się trochę z domu, bo ostatnio tylko siedziała w swoim pokoju i nie przejawiała żadnej inwencji. Nawet nad morze musiałem ją wyganiać siłą. - Każdy miewa swoje złe dni - zauważyłem. - Tak, byle nie za dużo pod rząd. Dla utrzymania kondycji niezbędne wydają się codzienne spacery po co najmniej dwadzieścia minut. - Pan jest lekarzem, więc przyjmuję to jako diagnozę i zalecenie - powiedziałem poważnie. - Cieszę się, że przynajmniej ty jeden przyznajesz mi rację. Dojechaliśmy na dworzec. Kupiłem bilety i usadowiliśmy się w przedziale. Pociąg był na dobrą sprawę pusty. Mieliśmy cały przedział dla siebie. Ruszyliśmy na wschód. Popatrzyłem na dziewczynę siedzącą naprzeciw mnie i uśmiechnąłem się. Odpowiedziała uśmiechem. Koń gna po nieskończonym stepie, dusza ma w ciele się telepie, wnętrzności skręca straszliwy głód. Końskie kopyta wybijają werble: Na wschód, na wschód, na wschód... Ożywiła się.
- Co to znaczy? Mówiłem po polsku. Przełożyłem jej na norweski. - Sam to ułożyłeś? - zaciekawiła się. - A nie wyglądam? Uśmiechnęła się, ale wkrótce głowa zaczęła jej się kiwać i zapadła w drzemkę. Poczułem żal. Chciałem z nią porozmawiać. Do Fauske przybyliśmy około pierwszej. Kupiliśmy sobie bilety do cyrku na szesnastą, a potem ruszyliśmy na poszukiwanie jakiegoś sympatycznego lokalu, żeby coś zjeść. Zajazd wyglądał dla mnie bardzo swojsko, dla Ingrid natomiast dość obco. Wzorowany był na drewnianych karczmach z terenu Polski. Stylizowany na siedemnasty wiek. Weszliśmy. Wnętrze było puste i przestronne. Stoły z grubych desek, poznaczonych milionami śladów po kuflach z piwem. Na ścianach smętnie wisiało kilka obrazków, przedstawiających głównie różne widoczki z mojego kraju. Za barem siedział facet o wybitnie semickim wyglądzie, w stroju organizacyjnym. - Chcielibyśmy coś zjeść - zagadnąłem. Twarz faceta rozjaśnił szeroki uśmiech. Odwrócił się w stronę zaplecza. - Hrabio, przyszedł chłopak, który wygląda jak Tomasz Paczenko. Z zaplecza wyszedł Derek. Poznałem go od razu, mimo że nigdy nie widziałem na żywo, a tylko na fotografii... Miał około trzydziestki, inteligentną twarz, nieco posiwiałe włosy, brakowało mu kawałka ucha, ale poza tym wyglądał całkiem zwyczajnie. Z jednym wyjątkiem. Miał wrzecionowate, kocie źrenice. Przebyte trudy można było wyczytać na jego twarzy. - Tomasz! - wykrzyknął radośnie, ale zaraz się zreflektował. - Możesz przedstawić mi tę uroczą młodą damę? Ledwo dostrzegalne drgnięcie brwi. - To panna Ingrid Roslin. - Derek Tomatow-Nowoaleksandrowski - powiedział, całując ją kurtuazyjnie w rękę. Zaskoczyło mnie trochę przedłużenie jego nazwiska. Spostrzegł to. - Car nadał mi Nową Aleksandrię wraz z przyległościami - wyjaśnił. - Opowiem później. - Hm, czy Nowa Aleksandria to nie są czasem Puławy? - A czy to ważne?
Faktycznie, czy to ważne, że przebywający na wygnaniu car rozdaje lekką ręką majątki ziemskie, które nigdy nie będą do niego należały? Nijak takiej darowizny ugryźć. - Jesteście głodni? - zapytał po norwesku. Ingrid przytaknęła. - Samuelu, stawiaj na stół, co tam masz najlepszego w spiżarce, trzeba ugościć znajomych. - Pan hrabia ciągle gości kogoś na mój koszt. Ten geszeft to już nie jest zabawny odgryzł się zagadnięty. Mówił w jidysz, ale, o dziwo, go rozumiałem. - Tak, tak, nie będę przez grzeczność wspominał o twoich księgach przychodu i rozchodu. - Księgi to są dla urzędu skarbowego, a nie dla wspólników - mruknął, ale zaraz zniknął na zapleczu. Nie minęło pięć minut, jak przed Ingrid stanął talerz ruskich pierogów. - Co to jest? - zdziwiła się. - To smaczne, jedz, póki ciepłe - powiedziałem. - Co tam u ciebie słychać? - zagadnął Derek. - Dawno się nie widzieliśmy... Mówił po polsku, ze śpiewnym zabużańskim akcentem. Od czasu do czasu dorzucał kilka słów po rosyjsku. - A widzieliśmy się kiedykolwiek? Chciałbym podziękować za wszystkie starania. I jeśli można trochę dalszych informacji... Kiwnął energicznie głową, ale nie odezwał się. - Rozumiałem, o czym rozmawiacie - zauważyłem. - Och, to zupełnie proste. Ściągasz z mojego umysłu klucz fonetyczny. Wyjął z kieszeni nóż i przejechał sobie po palcu. Rana prawie nie krwawiła, a po chwili wszystko zaschło. - Szybka regeneracja. Trawa. Psi węch. Mówi ci to coś? - Uśmiechnął się i puścił do mnie oko. - Wrzecionowate, kocie źrenice... - Hm... Jesteś taki jak ja. Jesteśmy spokrewnieni? - Sądziliśmy, że jesteśmy jedyni, zanim w Mandżurii mój pradziadek nie spotkał Ałmaza Paczenki. - To kim jestem? Jesteśmy? - Na razie nie do końca rozgryzłem ten problem. Będziemy mieli czas o tym porozmawiać.
- Chciałbym dowiedzieć się wszystkiego... Pokręcił głową. - Zaufaj swojej pamięci. Musisz odblokować wszystko, co się da. Uszkodzenia mózgu były poważne i pewne detale zapewne nie przypomną ci się nigdy. Ale przecież nie wszystko uległo wymazaniu. Na dobrą sprawę powinieneś już nie żyć. Ale skoro twój mózg pracuje, musimy zbadać jego zasoby. Wspólnie. Jestem twoim terapeutą. - Cztery lat w murach tego obleśnego zakładu to, jak rozumiem, element terapii?!!! - Zgadnij. Nie, to nie element. Szukałem cię przez dwa lata. Ihora też. Byłem pewien, że go zabili, ale sądziłem, że oszczędzili ciebie. Nie wiedziałem tylko, po której stronie granicy jesteś. Straciłem dużo czasu na poszukiwania w ZSRR. A gdy znalazłem, pomyślałem, że trzeba trochę jeszcze utrwalić wzorce kulturowe. Dlatego nie przyjechałeś tu dwa lata temu, ale dopiero teraz. Pewnie było ci ciężko... - To prawda. Nawet nie wiesz jak. Przez chwilę na jego twarzy malowało się poczucie winy. - To Pawcio cię znalazł. Napisał kartkę, że do jego szkoły chodzi chłopiec z domu dziecka, który ma zaklęśnięcie za uchem i kocie oczy. Wydało mi się to niemożliwe, bo zbieg okoliczności byłby zbyt duży, ale ostatecznie jesteśmy anomaliami. - Czym? - Nasze pojawienie się zakłóca przepływ tego, co Indianie Keczua nazywają pacha. Wyjął z kieszeni garść norweskich monet i podrzucił je w powietrze. Upadły na stół. Wszystkie reszką do góry. - Rozumiesz? To nic dziwnego, że się tu spotkaliśmy. Po prostu przypadek, a przypadki będą nam zawsze towarzyszyć. Co do twojej pamięci: obecność Maćka powinna sprawić, że stopniowo co nieco ci się przypomni. Książę pokazał ci swój magazyn? - Tak. Zawartość sejfu też. Mówił, że to na twoje polecenie. Wyjaśnisz mi, dlaczego? Teraz dopiero zauważyłem, że jakoś naturalnie przeszliśmy na „ty”. Zamyślił się. - Powiedzmy, że chciałem ci dostarczyć wrażeń. - Mydlicie oczy, hrabio. Zbyt dobrze was znam, żeby wiedzieć, że wszystko, co robicie, wynika z jakichś głębszych pobudek. - Ojojoj. Z tak błyskotliwą inteligencją zrobiłbyś karierę w KGB. Ale i tu znajdziemy dla ciebie zajęcie. Niech no teraz ja posłużę się inteligencją. Przyjechaliście, żeby zobaczyć przedstawienie?
Poczułem jego myśl, jak przeczesuje mi mózg, szukając odpowiednich wzorców języka norweskiego. Wrażenie było dość nieprzyjemne, pociemniało mi w oczach. Poczuł to, bo wycofał się. - Tak. - To się dobrze składa, bo ja też mam taki zamiar. Macie już bilety powrotne? Nie mieliśmy, co okazało się szczęśliwym zrządzeniem losu, bo Derek przybył samochodem i wybierał się do Bodø. Ingrid poklepała się po brzuchu. - Pełny - powiedziała z zadowoleniem. - Smakowało? - zaciekawił się. - Znakomite. Umiesz, Thomas, coś takiego przyrządzić? - Oczywiście. Nauczę cię. Do cyrku pojechaliśmy samochodem Dereka. Pod namiotem było raczej pustawo. Widocznie tubylcy nie rozumieli tej formy rozrywki, a może winą należy obciążyć jakąś ekologiczną organizację, która nalepiła na afiszach kartki ze zniechęcającymi hasłami. Program był bardzo dobrze zrobiony. Najpierw dziewczyna, w czymś w rodzaju halki, huśtała się na trapezie, druga chodziła po linie w towarzystwie małpiej rodzinki. Akrobaci ustawiali się w piramidę. Nie zabrakło zręcznego iluzjonisty, który wyciągał króliki z kapelusza, i łykania ognia. Potem była krótka przerwa i tresura dzikich zwierząt, które reprezentowane były przez trzy małe tygryski oraz dwa dorosłe tygrysy. W czasie przerwy Ingrid poszła do toalety. - Telepatia? - zagadnąłem Dereka. Uśmiechnął się. - To działa tylko między nami. Choć zdarzały mi się przypadki łapania jakichś okruchów z myśli innych. Zasięg około stu metrów lub tysiąc kilometrów. Przy odpowiednim treningu jeszcze dalej. Parę razy odbierałem coś w rodzaju komunikatów z daleka. - Z daleka? - Nie wiem. Może z kosmosu? Nie rozumiałem ich. Telepatia ma swoje dobre strony. Kiedy chodziłem z bratem do szkoły.... Zauważyłeś przy nauce języków, że czasami znasz słowa, których jeszcze się nie uczyłeś? -Tak. - Ściągasz je mimowolnie z mózgu rozmówcy. Po prostu, patrz mu w oczy i mów. Opanujesz każdy język. Nawet język keczua. - Co oznacza słowo pacha?
- Czasoprzestrzeń, rzeczywistość znajdująca się w ruchu, jednocześnie to, co żywe i to, co martwe. Relacje pomiędzy materią organiczną i nieorganiczną. Pacha to skondensowane życie i skondensowana przestrzeń. I w pewnym sensie także czas. Wszystko, co żyje na ziemi, podlega odwiecznym rytmom wyznaczanym przez fluktuacje pacha. - Za wyjątkiem nas? - Tak mi się wydaje. Rozmawiałem z indiańskimi szamanami w Andach. Twierdzą, że tkwimy zatopieni w pacha jak owady w bursztynie. Oczywiście czasami przepływa także przez nas, ale raczej nas omija. Po przerwie pokazali parę sztuczek iluzjonistycznych i kobietę-gumę. Wszystko to było bardzo zajmujące, ale chciałem zobaczyć konie. Z twarzy Dereka widać było, że też tylko na to czeka. Na arenę wjechało kilku facetów, w tym brat Julie Ann. Pokazali kilka kozackich sztuczek, w rodzaju chowania się za bokiem konia, - Też to potrafię - szepnąłem do Dereka. - Zaraz będzie coś ciekawszego - odpowiedział. Po kilku pokazach w rodzaju ścinania w powietrzu szablami rzutek, zjechali z areny. Światła przygasły. Na środek wjechała Julie Ann na swojej mlecznobiałej klaczce. Miała na sobie długą suknię, która opadała, zasłaniając zad konia. Wydawało się, że pragnęła zasugerować widzom, że jest do konia przyrośnięta. Gdzieś za kulisami ktoś zaczął grać na flecie. Uszy więdły. Kłaczka zaczęła tańczyć. Derek skrzywił się. Okropnie się skrzywił. - Mówiłem im, że tego nie może być - syknął po rosyjsku. - To niebezpieczne. Można sobie uszy uszkodzić. Poczułem dziwną lekkość. Dziewczyna zsiadła z konia. Klacz zaczęła dziwnie rżeć. Minęło parę sekund, zanim zorientowałem się, że próbuje coś powiedzieć. Julie Ann coś do niej szepnęła. Zwierzę uspokoiło się. Cyrk był oświetlony jasno, jak przedtem, a kłaczka pokazywała, jak umie liczyć na dużych liczydłach. Odniosłem wrażenie, jakby wycięto mi kawałek mózgu. - Dosypałeś LSD do jedzenia? - zapytałem Dereka. - Wyjaśnię ci to później - odszepnął. - Patrz, to ładne. Klown wniósł stolik, na którym stał urodzinowy tort z dużą ilością świeczek. Kłaczka zdmuchnęła je. Potem pokazali jeszcze, ćwiczenia na batucie. Przedstawienie skończyło się paradą wykonawców. Wyszliśmy. Julie Ann czekała na Dereka. Przebrała się już w normalny strój. - Co wyście narobili?!!! - wrzasnął na nią po rosyjsku hrabia. - Polecenie ośrodka badań naukowych w Saint-Brieuc - odgryzła się. - Dziesięć procent.
- Następnym razem, żeby potwierdzić badania na ochotnikach, podpalicie tę budę. - Sterowanie tłumem to pierwszy priorytet... Urwała nagle. Zobaczyła mnie i Ingrid. Staliśmy wprawdzie w pewnej odległości, ale strasznie się wydzierali. Zaczęli szeptać do siebie, najpierw gniewnie, potem łagodniej. Wreszcie pocałowali się na pożegnanie i Derek podszedł do nas. - Wybaczcie - powiedział. - Może udamy się do samochodu? Wsiedliśmy i pojechaliśmy do domu. - Jak się podobało? - zapytał. - Piękne przedstawienie, ale stało się coś dziwnego, gdy tańczyła na koniu powiedziała Ingrid. - Tak jak gdyby mnie na moment zamroczyło. Widziałam jakby płomyki świętego El ma wokoło zwierzęcia, co to było? Najwidoczniej nie widziała tego koszmaru, co ja. - To taki eksperyment psychologiczny - odparł Derek. - Widzisz, dźwięk fletu może wywoływać stany zbliżone do transu. Uboczny skutek. Stosują tę muzykę, bo przy niej kłaczka lepiej tańczy. Zwracałem im na to uwagę. Kity. To było coś innego. Czułem wyraźne mrowienie. Generator infradźwięków? Wróciliśmy dość późno. Odwieźliśmy dziewczynę do domu, gdzie przekazałem ją jej bratu. Była zaspana i leciała przez ręce. Wreszcie znaleźliśmy się na drodze do domu. Znał trasę, musiał tu bywać. I to chyba wielokrotnie. - Tak naprawdę, to o co chodziło z tym sterowaniem? - zapytałem. Skrzywił się. - To nieładnie podsłuchiwać. - Wiem, ale niechcący mi się usłyszało. - Więc zapomnij. - Uczycie konia mówić po ludzku? - Więc to widziałeś? No dobra. Powiem ci. Pracujemy nad metodami ogłupiania dużych ilości ludzi i kierowania tłumem jak lawiną w ściśle określonym kierunku. Mówiłem tym kretynom, żeby nie ryzykowali na razie w warunkach polowych, ale widać, oni wolą narażać się na dekonspirację. Nic więcej nie możesz wiedzieć. - Podniósł ostrzegawczo rękę. Wobec takiego postawienia sprawy nie zadawałem już pytań. Nie mogłem się połapać, co było realne, a co nie. Czy klacz faktycznie pod wpływem tej hipnotyzującej muzyki starała się mówić po ludzku, czy też tylko mi się uroiło? Maciek czekał z kolacją. Na widok Dereka ucieszył się. Hrabia przeszedł od razu na
ukraiński, co nie sprawiało mu trudu, gdyż operował biegle wszystkimi językami słowiańskimi, nawet narzecza Słowian połabskich nie były mu obce. Z samochodu wyciągnął butelkę lekkiego hiszpańskiego wina i hulaliśmy aż do rana, śpiewając czastuszki po rosyjsku i ukraińsku oraz polskie pieśni biesiadne, które nasz gość też znał... Gdzieś nad ranem zadzwonił widelcem o kieliszek. Szumiało mi już trochę w głowie, a Maciek wyglądał na zupełnie trzeźwego. - Myślę, że niezależnie od tego, co się stanie i jak się dalej rozwiną twoje kontakty towarzyskie - zamyślił się na moment - czekają cię tu, Tomaszu, dobre lata. Mylił się. A raczej kłamał. Byłem pewien. Popatrzyłem na jego wysokie czoło. Jakie tajemnice kryły się pod tą czaszką? Zdecydowałem się je poznać. Przecież muszą być także inni. Tacy jak my. Kocioocy. A jednak czułem w Dereku jeszcze coś. Jakąś wewnętrzną podłość. Coś, co sprawiało, że mimowolnie napinałem mięśnie... Z pamięci wypłynęło muśnięcie włosów pachnących jaśminem. I szept: - Powodzenia, źrebaczku. Nie daj się zabić tym ścierwom. Szósty zmysł podpowiadał mi, że nadejdzie taki czas, gdy ja i Derek staniemy naprzeciw siebie, by walczyć na śmierć i życie. *** Nazywał się Mikołaj Melechow. Siedział na głazie leżącym opodal szosy. Granica szwedzko-norweska została z tyłu. Wokoło ciągnęły się wysokie góry przyprószone śniegiem, który na tej wysokości nigdy nie topniał. Był brudny, a jego spodnie miały postrzępione i powalane smarem nogawki. Pogięty, zakurzony, zardzewiały rower leżał opodal. Mikołaj uśmiechnął się i zanotował kilka zdań w grubym notesie. Przeszukał starannie kieszenie i wydobywszy kilka papierków, podpalił je zapalniczką. Spokojnie przypatrywał się, jak trawi je żółty płomień. Z kieszeni wyjął kalendarzyk i wpatrzył się w niewyraźnie wydrukowane literki. - Dwudziesty dziewiąty lipca - mruknął. Wieczorem, zebrawszy siły, wsiadł na swój zdezelowany rower i powoli ruszył ku morzu. Wkrótce natrafił na tablicę: MO-I-RANA 20 KM Nie powinien znać łacińskiego alfabetu, ale pierwsze dwie litery były takie same.
Docisnął mocniej pedały i pojechał w dół serpentynami drogi.
Koniec tomu pierwszego
Warszawa - Wojsławice - Kraków, 1986- 2004